krzyk do nieba - System ZEUS UMCS

Transkrypt

krzyk do nieba - System ZEUS UMCS
agnieszka
góra
krzyk do nieba
Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie
B i b l i o t e k a W a k a c y j n e j A k a d e m i i R e p o r ta ż u i m . R y s z a r d a K a p u ś c i ń s k i e g o
KRZYK DO NIEBA
Agnieszka Góra
KRZYK DO NIEBA
Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie
Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego
Toronto–Siennica Różana 2011
Copyright©2011 Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie
Copyright©2011 Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego
Copyright©2011 Agnieszka Góra
Redakcja:
Edward Zyman
Redaktorzy prowadzący serię:
Marek Kusiba
Franciszek Piątkowski
Projekt graficzny serii, skład i łamanie:
Karolina Przesmycka
Fotografia na okładce:
Klaudia Olender
Redakcja techniczna:
Karolina Przesmycka
ISBN 978-83-896164-3-2
Współwydawca, druk i oprawa:
AKAPIT S.C.
ul. Węglowa 3, 20–481 Lublin
www.akapit.biz
Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie
Polish–Canadian Publishing Fund
1454 Dundas St. E., Suite 126
Mississauga, Ontario, Canada L4X 1L4
e–mail: [email protected]
Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego
Siennica Różana
www.kapuscinski.umcs.lublin.pl
[email protected]
„‚Franciszku! Trzeba kochać ludzi”.
To była jego odpowiedź na łagodnie dyżurujące w rozmowie pytanie o tajemnicę,
metodę i sens uprawiania reportażu. – Naprawdę? – spytałem. Pamiętam dobrze,
że odpowiedział: „Tak, to najważniejsze”.
(Franciszek Piątkowski, Szkice o twórczości
Ryszarda Kapuścińskiego – Glosy, „Akcent” 2009 nr 3)
W s t ęp bardzo osobisty
1.
Po roku, bośmy się rok temu bardzo poróżnili, zadzwoniłem do Klemensa
Krzyżagórskiego. Mówiliśmy o reportażu, a w szczególności o dyskusji, jaką
na łamach stworzonych przez siebie „Kontrastów” wywołał Klemens (w drugiej połowie) lat 70-tych ubiegłego wieku pytaniem: „Czy reportaż ma przyszłość?”. Wzięli w niej udział wybitni dawcy refleksji i wybitni praktycy. Trzeba przypomnieć, że
białostockie „Kontrasty” były ogólnopolskim miesięcznikiem reportażu i autorów
literatury faktu, jedynym o takim profilu między Władywostokiem a Frankfurtem
nad Menem. Uściślijmy: między Władywostokiem a Londynem. Publikowali w nim
najlepsi polscy reportażyści i debiutanci w tej trudnej sztuce pisania. Nie pisał tam
Ryszard Kapuściński, ale my pisaliśmy o Ryszardzie i spotykaliśmy się z nim. Na
przykład w szczególnych, pierwszych dniach wrześniach 1980.
Warto by przypomnieć publikacje „Kontrastów” o reportażu światowym – o reportażu niemieckim, skandynawskim, radzieckim (oczerk), o Marquezie jako reportażyście… Warto by znowu podjąć próby przekładu reportażu radiowego na
język pisany. „Kontrasty” odegrały w tym rolę pionierską. Warto by wydać zapis
debaty „Czy reportaż ma przyszłość?” jeśli pomysłodawca wyrazi na to zgodę.
W czasie kiedy przychodzi zmierzch codziennej prasy drukowanej, a znaczenia
nabiera prasa opinii, prasa sensu – zapis niegdysiejszej refleksji o reportażu i, być
może, wzbudzenie refleksji o nim ma sens oczywisty.
2.
Od kilkunastu lat prowadzę zajęcia ze studentami lubelskich uczelni średnich. Ostatnio już tylko na jednej i jedynym wydziale. Nazywam te zajęcia szkołami pisania. Corocznie odkładam do teczek teksty studentów swobodnie
przekraczające próg drukowalności. Na teczkach powinienem zapisywać pytania:
Czy możliwe będzie kiedyś wydrukowanie tych tekstów, publiczne potwierdzenie
ich istnienia? Czy ujawnione w tekstach ambicje, zapisane w nich pracowitość
i sprawność warsztatową można będzie pogłębiać i rozwijać? Dzięki Wakacyjnej
Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego staje się to możliwe.
3.
Moim przyjacielem i dobrym duchem Akademii jest Marek Kusiba, apostoł
reportażu i znawca twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. Ongiś pracowali8
śmy w „Kontrastach”. Podczas pierwszej edycji Wakacyjnej Akademii Reportażu
im. Ryszarda Kapuścińskiego marzyliśmy i pytaliśmy, czy możliwe będzie kiedyś
wydawanie reportaży i refleksji o reportażu, a przede wszystkim zapewnienie debiutów najmłodszym reportażystom, słuchaczom Akademii. Może antologii, może
tomów indywidualnych…
4.
Nie znam osobiście prezesa zarządu Polskiego Funduszu Wydawniczego
w Kanadzie, Edwarda Zymana. Tym więcej cieszą mnie jego opinie o Akademii Reportażu i decyzje wspierające nasze przedsięwzięcia. To Funduszowi zawdzięczamy wydanie pierwszego, debiutanckiego tomu reportaży Agnieszki Góry.
Pozostaję z nadzieją, że możliwa będzie także publikacja kolejnych debiutów.
Zbiorów refleksji o reportażu i jego dziejach – także.
Franciszek Piątkowski
9
I
TEN INNY
„W mitach wielu plemion i ludów zawarte jest przekonanie, że ludźmi jesteśmy
tylko my – członkowie naszego klanu, naszej społeczności, a Inni, wszyscy Inni,
są podludźmi, albo w ogóle ludźmi nie są”.
(Ryszard Kapuściński, Ten Inny)
T o Cygany są
H istorie z fotogram ó w
B
ył rok sześćdziesiąty czwarty, kiedy w życie weszła uchwała peerelowskich
władz o pomocy ludności cygańskiej przy przechodzeniu na osiadły tryb życia.
– Żeby Cyganie nie mogli dalej wędrować, zdejmowano taborom koła – wspomina Andrzej Polakowski, fotograf. – Współpracowałem z redaktorem Kazimierczukiem, który pisał książkę o okresie osiedlania Cyganów i ilustrowałem jego
reportaże zdjęciami z tych miejsc, gdzie Cyganie byli osiedlani.
Na jednej z fotografii – przy wozie cygańskim – Danusia, kilkuletnia Cyganeczka. Na innym – przy koniu – Laba, najmłodszy wójt taboru w Polsce. Zdjęć
Polakowskiego jest sporo: z Grabowca, Tyszowiec, Kraśnika, Lublina, Parczewa...
Młodzi ludzie z Lublina postanowili odnaleźć Cyganów z fotografii sprzed
czterdziestu lat. Zbierali wspomnienia Polaków i Romów. Czy anonimowe postacie
z fotogramów „ożyją” i opowiedzą swoją historię?
Parczew. Wiesław Waszkiewicz, parczewski regionalista z zamiłowania (siwy
i elegancki; nosi krawat i niebieską koszulę) opowiada, że pamięta jak będąc
chłopcem jeździł z ojcem motorem i przyglądał się Cyganom, którzy obozowali w lesie koło Parczewa. Mówi i o tym, że później niektórzy Cyganie wyjechali
w głąb kraju. – Ale kilka rodzin pozostało w Parczewie – dodaje.
Barak przy Piwonii 75: otynkowany, okna duże. Obok Zakład Usług Komunalnych. Polakowski mówi, że tu mieszkali Cyganie po osiedleniu. – Mam takie zdjęcie: wóz podparty cegłami – opowiada o fotografii sprzed czterdziestu lat z Parczewa. – Taki smutny widok: piękne wozy kolorowe z rzeźbami, malowane, nie
mają kół – stwierdza, po czym wyjmuje kolejne zdjęcia.
Koło baraku kręci się Franciszek Iwanejko, mieszkaniec budynku. Przez jakiś czas dyskretnie przysłuchuje się opowieściom o fotografiach. Zaraz zerknie
na zdjęcia i zacznie mówić: – To jest chyba Zenka siostra. Teraz, jak siedziałem
w więzieniu z Zenkiem, to jest chyba jego siostra. A to jest Faja, z ksywy: Faja. No!
A Faja to jest mój szwagier. Tak, tak… Tu wziął ślub z moją siostrą i mają ładne
13
dzieci, studiują. A to jest Danka. Mieszka na osiedlu i jej mąż zmarł jakieś dwa lata
temu. Chcecie zobaczyć gdzie ta Danka mieszkała? – pyta i po chwili prowadzi
do baraku. – Wejdźcie tutaj, pokażę wam gdzie ta ze zdjęcia mieszkała. No! Tutaj
ta Danka mieszkała ze zdjęcia, co ten pan ma. A teraz sami Polacy tu mieszkają.
Żadnego Cygana nie ma, tylko ta jedna, co mieszka tam, na osiedlu. Danka się
nazywa.
Parczew. Osiedle przy ulicy Wojska Polskiego.
– Dzień dobry pani Danuto. Ja się nazywam Waszkiewicz i nie wiem czy pani
mówi coś to nazwisko, czy nie – przedstawia się parczewski regionalista i dodaje:
– Piętnaście lat wstecz byłem kierownikiem Polmozbytu. A brat mój w Urzędzie
Miasta pracuje. I chcemy z panią porozmawiać o historii Romów.
Na to kobieta: – Ale to ja nie znam, nie pamiętam.
– Ale pani Danusiu, poznaje mnie pani, czy nie? – pyta Waszkiewicz.
– Nie bardzo! – uśmiecha się pani Danuta. Ale po chwili wahania otwiera drzwi
mieszkania, prowadzi do pokoju i mówi: – Siadać trochę se.
Pani Danuta S.: w średnim wieku, ciemne i śmiejące się oczy, włosy mahoniowe
zaczesane do tyłu; nosi złote kolczyki.
Pokój jest duży. Na ścianach obrazy. Na półkach regału: sporo zdjęć, porcelana, szkło. W mieszkaniu jest też Agata G., matka i Anita, córka pani Danuty.
– Czy rozpoznaje pani kogoś na tych zdjęciach? – pyta uparcie fotograf.
– To Cygany są. Ale my nie pamiętamy ich – kręcąc głową, odpowiada starsza
Cyganka.
Na to pan Wiesław: – Iwanejko, rudy ten, powiedział, że on tu panią rozpoznaje.
Polakowski wyjmuje kolejne zdjęcie. Pani Danuta niechętnie zerka na fotografię sprzed ponad czterdziestu lat, po czym uśmiecha się, mówiąc: – A to, jak mała
byłam, o to!
– To pani jest! – ucieszył się pan Andrzej.
– To teraz mam pięćdziesiąt trzy lata – przyznaje. Nie kryje wzruszenia, kiedy
dalej mówi: – No! A jak te zdjęcia, to ile ja miała? A to najmłodsza siostra, gdzie ta
mała taka, gdzie trzymam na ręce ją.
– A pani mi powie, a te kobiety pani rozpoznaje? Kto to jest? – dopytuje fotograf.
– To ciotka – mówi pani Danuta. – Też mieszkała tutaj – dodaje.
– Tam, w baraku – wyjaśnia po chwili jej matka.
– No to tam mieszkaliśmy! – mówi dalej Cyganka ze starej fotografii. – Ja tam
mieszkała, mama mieszkała, tato, no... Tam wszystkie mieszkaliśmy. To ten cały
barak Cygany zajmowali. Dali nam mieszkanie na stałe i tam mieszkali. To tam
prawie trzydzieści ponad lat mieszkaliśmy. A tu mieszkam trzynaście lat. To stamtąd tutaj, o! No. To tyle lat temu!
– Cała wasza rodzina to się wychowywała na moich oczach – wtrąca Waszkiewicz. – Bo ja tam w pobliżu pracowałem i codziennie was widziałem. Najlepiej to
14
ojca pamiętam. Z powodu tego handlu końmi. Bo on handlował w swoim czasie
kilkakrotnie na jarmarku w Wisznicach z moim teściem.
Powracają wspomnienia.
– Malowane wozy... – mówi pani Danuta. – Sufit ładnie był na niebiesko, z gwiazdami, ja pamiętam, naprawdę – dodaje.
– Tak jak mieszkanie było, w środku tam – z sentymentem wspomina pani Agata. – Łóżka były, lusterki byli, firanki były. No i namiot taki duży my robili i my tam
leżeli. A kiedy tam nie spali, to jeździli my po lasach. Taki namiot, piecyk mieli...
Jak było czysto, to i w lesie było czysto, jak brudno, to i w mieszkaniu brudno i tak
brudno. I u was tak jest i u nas. Jak ktoś lubi czysto, wie pani...
Anita z uśmiechem przysłuchuje się słowom starszych Cyganek. Nie pamięta
okresu, kiedy Romowie jeździli taborami. Ale podkreśla, że zarówno babcia, jak
i mama często opowiadały o tamtych czasach.
– Przeważnie Cyganie się kochali w takich wozach, w koniach dobrych – uśmiecha się pani Danuta. – I klepali te dzieci! No jak jedenaście dzieci miała!
Na to starsza Cyganka: – No to co, ale wychowałam. Jedno umarło, dziesięcioro żyło, ani kalek, ani nic. A teraz masz dwoje dzieci i narzekasz, że czasem masz
dużo dzieci. A jedno dziecko w razie zachoruje, czy co... Różnie jest.
Danuta S.: – W rzece gdzieś kąpali te dzieci!
Agata G.: – I wie pani, tak szczerze mówię, jak my po lasach jeździli, to było
wszystko dobrze i zdrowe byli, a teraz mają dobrze i co z tego? Wszystko się zmieniło. Widzi pani... Wszystko się zmieniło...
– Ale jest ta tradycja cygańska – dodaje Cyganka ze starej fotografii, podczas
gdy pani Agata tańczy, podrygując i pstrykając palcami: – Jeszcze dryczek mam!
Jeszcze dryg mam. Żeby taka muzyka ładna była... – mówi.
Pani Danuta wyszła za mąż za Polaka.
– Ale dzieci rozumieją wszystko po cygańsku, od małego się uczyli – podkreśla.
– I tak pomieszana trochę Cyganami, trochę Polakami, Polkami i tak jest. I tak się żyje.
I z sąsiadami, w ogóle z ludźmi to mamy dobry kontakt. Ludzie mówią, że tu u Cyganki najlepsze dzieci są wychowane. O tu, w ogóle, w okolicy tutaj, w tych blokach.
– Cyganie to bardzo dzieci kochają, wszystkie dzieci kochają – przytakuje Polakowski.
– Tak. U nas nie ma, że dzieci po domach dziecka się oddaje, nie ma to – dodaje
pani Danuta.
Anita S.: – Zawsze kontakt z rodziną mieliśmy i mamy. No i te tradycje się
podtrzymuje trochę. Bardzo się szanuje starszych czy wujków, czy babcie, czy
dziadków, to najbardziej, to już jest tak uważane, bardzo!
Agata G.: – O to to, gdzie ona mówi te słowa.
Anita S.: – Babcie się całuje w rękę, czy wujka starszego, na znak tego szacunku. Nie w policzek, tylko w rękę.
15
Danuta S.: – O rodzinie się nie zapomina! Choć daleko rodzina, ale kontakt się
ma. Jak się bida stanie jakaś, to tak o siebie dbają jeden od jednego. Poradzą...
I pomogą też! Ja tu mieszkam, ale mnie rodzina pomaga, no co mam kłamać?
Pomagają mi jak mi bida, ciężko mi, o! To mój mąż jeszcze powiedział: „jak twoja
rodzina Danka jest, to moja rodzina nie jest taka”. Ktoś przyjdzie, lubią się podzielić, nie tylko do siebie, do siebie wziąć!
Rozmowę o rodzinie przerywa Polakowski. – Mogę pani zrobić zdjęcie? – pyta.
– Z tym zdjęciem z młodości, co? – prosi nieustępliwie.
– Tak, pani Danusiu! – zachęca pan Wiesław.
– No można, można... – przytakuje, by po chwili dodać: – To i mojej mamie zróbcie.
– Pewnie, że tak. To jakby pani potrzymała to zdjęcie, o tutaj, o tak, o! – mówi
Polakowski, po czym naciska spust migawki. – Może pani to zdjęcie zatrzymać.
Danuta S.: – Dziękuję.
Agata G.: – Schowaj to zdjęcie.
Ja pamiętam jak kiedyś tam, w tym baraku robili nam zdjęcia – dalej wspomina
pani Danuta. – To jeszcze opowiadałam córce, że takie zdjęcia były w gazetach nawet...
Taka miło ś ć si ę nie zdarza
B
yły lata sześćdziesiąte. Dawny dwór w Grabowcu: rudera, mroczny i nieprzytulny. Padało od rana. Z sufitu lała się woda. Cyganki zabrały dzieci i poszły
wróżyć do sąsiednich wiosek.
– Kiedy wszedłem do tego dworu zobaczyłem, że na pierzynach leży młody,
przystojny Cygan i czyta książkę – wspomina po czterdziestu latach Kazimierczuk.
– Okazało się, że to Laba, najmłodszy wójt taboru w Polsce – dodaje.
Cygan miał na nogach gumowe buty. Obłocone, bo dopiero co wrócił z pola.
W budynku był też ojciec Laby. Miał już wyjść, ale przedtem wytarł szmatką krzesło i powiedział do reportażysty: – Proszę usiąść.
Laba odłożył książkę, po czym poczęstował gościa papierosem. Po chwili – patrząc
podejrzliwym wzrokiem na pana Zdzisława – spytał: – Czy pan jest cyganologiem?
– Nie, jestem dziennikarzem – odpowiedział Kazimierczuk.
Laba: – Szuka pan sensacji?
Kazimierczuk: – Też nie, raczej prawdy...
Najwięcej zdjęć pochodzi z Grabowca. Mieszkanka Grabowca wspomina historię zakazanej miłości: – Była tutaj taka Baśka. Za Cygana wyszła, za Labę. Rodzice
nie pozwalali, ale oni uciekli i postawili na swoim.
Okazuje się, że pani Barbara nadal mieszka na Lubelszczyźnie.
– Poznaliśmy się na zabawie, kiedy chodziłam do ogólniaka w Grabowcu – mówi
o Labie. – Oni mieli zespół: mój mąż, brat męża Kurek i Adolo. Jak organizowaliśmy
w szkole potańcówki, to oczywiście chcieliśmy mieć orkiestrę cygańską i ta orkie-
16
stra prawie co sobotę grała. Zespół nazywał się Zgoda. Mój mąż śpiewał i grał na
perkusji – dodaje.
I tak pewnego razu śpiewak poprosił Baśkę do tańca. Pamięta, że nosił wtedy
mięciutki sweter z włosem. Mówiła do niego: – Jaki ma pan przyjemny sweter.
– A ja na pewno byłbym przyjemniejszy – żartował Laba.
– To były pierwsze słowa, jak się poznaliśmy – podkreśla po latach pani Barbara.
Na pierwszych randkach – nie pamięta przez ile, może nawet pół roku – mówiła
do niego „proszę pana”. Miała lat dziewiętnaście, Laba dwadzieścia sześć.
Dalej pani Barbara opowiada o tym jak spotykali się pod cmentarzem albo na
cmentarzu w Grabowcu. Na wojskowych grobach. Żeby ich nikt nie widział. – Pamiętam, była taka dziewczyna Marysia, moja rywalka – wspomina. – Ja się o tym
dowiedziałam i doprowadziłam do spotkania – była ona, Laba i ja. Już wtedy byłam
z nim na „ty” – dodaje. – To sobie wybieraj: albo ją, albo mnie – powiedziała mu
wtedy. – No i wybrał mnie – wyjaśnia. – Dobrze zrobił...
– Kiedy już z Labą zaprzyjaźniliśmy się i byłem w taborze bardzo serdecznie przyjmowany, to on któregoś dnia powiedział mi, że się zakochał w Polce – opowiada Kazimierczuk. – Baśka była córką komendanta milicji obywatelskiej w Grabowcu – dodaje.
– Nie wiem czy dobrze zrobiłem? – pytał Laba, by po chwili wyjąć fotografię
i spytać: – Czy ładna jest?
– Była ładna, Baśka... – przyznaje Kazimierczuk.
Matka Baśki strasznie rozpaczała, kiedy dowiedziała się o związku córki
z Labą. Ale znajoma lekarka pocieszając kobietę, mówiła: – Niech się pani cieszy.
Wszyscy im kłody pod nogi podkładali, a oni zrobili swoje. Barbara to odważna
dziewczyna, spędzą razem życie.
Bywały dni, że Laba porywał Baśkę i szukał schronienia na kilka nocy.
I tak któregoś razu młoda para uciekła do siostry Laby. Minęły jakieś dwa
tygodnie jak przyjechali rodzice Cygana. Ojciec Laby mówił wówczas do Baśki:
– Wiesz, że moja rodzina nie chciała ciebie. Zrobiliście to, co chcieliście. Więc pamiętajcie, dopóki ja żyję, żeby nie słyszał, ani ze strony Cyganów, a nie ze strony
Polaków, że wy żyjecie źle i zachowujecie się nie tak jak trzeba.
Innym razem Laba zastukał do drzwi mieszkania Kazimierczuka w Lublinie.
Powiedział, że Baśkę porwał i spytał: – Czy możemy przenocować?
– Dobrze – skinął głową reportażysta.
Zostali na kilka nocy. Niedługo potem wrócili do Grabowca.
– Jesteśmy po ślubie – zameldowali rodzicom Baśki. Komendant milicji nie miał
wyjścia. Zgodził się na oficjalny ślub.
Zdzisław Kazimierczuk mówi o tym, że małżeństwo Baśki i Laby było szczęśliwe do końca. Ale i o tym, że ich dzieci wychowane były znakomicie. Niedługo
potem dodaje: – Ich syn któregoś dnia, wiele lat później, zadzwonił do moich drzwi
w Zamościu. Przedstawił mi dziewczynę, tym razem córkę pułkownika wojskowe17
go i powiedział, że właśnie porwał ją i czy ja ich przechowam. Co miałem zrobić?
Przechowałem. Baśka i Laba mają już wnuka i wnuczkę.
– Mój teść to był wspaniały człowiek – mówi pani Barbara. – Bardzo dobry
człowiek był. Dobry, rozsądny.
Któregoś dnia– już wtedy chwytała język cygański – Baśka podsłuchała jak teść
do teściowej mówił: – Chodź, kupimy jej tę bluzkę.
Na to teściowa: – Nie!
– Chodź, kupimy jej tę bluzkę – powtarzał ojciec Laby.
– Nie! – stanowczo odpowiadała kobieta.
Teść upierał się przy swoim zdaniu, bo słyszał jak wcześniej Baśka żaliła się
mówiąc, że wszystkie dziewczyny kupują sobie bluzki, a jej nie stać.
I tak wieczorem teść przyszedł do synowej z pakunkiem owiniętym gazetą.
Powiedział: – Masz.
Baśka rozwinęła gazetę. Była tam niebieska bluzka. – Poszedł i sam mi kupił –
mówi. – Czterdzieści lat minęło, a ja o tej bluzeczce pamiętam.
Tyszowce. Tutejszych Cyganów wspomina były mieszkaniec miasteczka, dziś
ordynator podwrocławskiego szpitala: – Tabor składał się nieraz z trzydziestu, a nawet pięćdziesięciu wozów. Zawsze przystawał na brzegu lasu, na polanie. Niektóre
wozy były takie, że chyba żaden Ludwik Francuski nie powstydziłby w nich się
przez środek Paryża przejechać. A w środku, nie wiem, jak oni to robili, że przy braku bieżącej wody było tam naprawdę ładnie i czysto – dodaje i dalej mówi o tym, że
wozy ustawione były półkolem albo kołem, a w środku kilka ognisk. Że Cyganki przy
wozach gotowały jedzenie na trójnogach, a panowie siedzieli, gawędzili i popijali.
Zdjęć z Tyszowiec nie ma dużo, w książce Kazimierczuka krótka wzmianka.
– Ale za tym kryją się duże wydarzenia, wielkie emocje, wiele czasu, który ta społeczność tu spędziła – mówi ordynator. – Oni nie byli letni albo chłodni, albo mdli,
jak Niemcy czy Szwedzi. Widać, że to południowcy. Kocham Cyganów!
H istorie z fotogram ó w – ci ą g dalsz y
Z
dzisław Kazimierczuk podkreśla, że temat osiedlenia Cyganów był ciekawy:
– Jak później już wszedłem w to środowisko, rzeczywiście to co my widzimy,
co wiedzieliśmy o Cyganach to to, że Cyganie pięknie grają. Że Cyganki wróżą,
kradną kury. No i tyle. No i jeszcze jak tam gdzieś popiją, no to lepiej z Cyganami
nie zadzierać. Tyle wiedzieliśmy o Cyganach. Piękna rzecz, piękne pieśni: „Cyganem chciałbym być/ Cygankę chciałbym mieć/ Cyganka mówiła, że kocha mnie”
– kłamstwo totalne, takiej piosenki Cygan by nie ułożył – wyjaśnia, by po chwili dodać: – Wśród Cyganów są przestępcy, a wśród nie–Cyganów nie ma przestępców?
Jeśli Cyganie poszli na jarmark i postanowili mieć konia, to po co mieli płacić, jak
mogli go po prostu wziąć? Cygan nie mówił, że on kradnie. On sobie bierze. Ten
18
facet ma dwa konie, no to jak ja sobie wezmę jednego, no to dobrze. Łatwo było to
zrobić dlatego, że oni rozmawiali przy koniu po cygańsku. Chłop tego języka nie
rozumiał. Nie wiedział, że oni w tej chwili umawiają się, jak tego konia ukradną.
Była i przestępczość cygańska, oczywiście. Była taka restauracja tutaj koło parku
– „Wisła”. Poszedłem do „Wisły” ponieważ tam umówiłem się z Labą. Byłem z aktówką, z teczką. Zostawiłem teczkę przy krzesełku i poszedłem do baru zamówić
coś. Wróciłem, teczki nie było. A orkiestra cygańska grała w „Wiśle” w tym czasie,
chodziła od stolika do stolika. Postanowiłem poczekać na Labę i powiedziałem:
„Laba, to chyba ci twoi ukradli mi teczkę, bo nie mam teczki”. Poszedł. Przyniósł
teczkę. I w porządku. Cyganie przyszli. Przeprosili. I zagrali coś tam do stołu.
Ola Gulińska, koordynatorka projektu „Historie z fotogramów”: – W Ośrodku
„Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie rozpoczęliśmy serię wypraw śladami
reportażysty i fotografika. Na początku zakładaliśmy, że po prostu odnajdziemy
osoby ze zdjęć, aby nagrać ich relacje. Z czasem okazało się, że historie Polaków
są równie ważne. Mówię o sąsiadach osiedlonych Cyganów, ich kolegach z pracy
czy ze szkoły, milicjantów przeprowadzających akcję, po prostu ludzi, z którymi
się stykali. Spodziewaliśmy się wyłącznie opowieści pełnych stereotypów, na przykład: „przyjechał tabor, wszyscy byli kolorowo ubrani, wieczorem tańczyli”. Wiele
osób pamięta konkretne rodziny, które wynajmowały pokój na zimę. Okazało się,
że obraz Cyganów we wspomnieniach jest dużo bardziej złożony.
2009
Projekt „Historie z fotogramów” realizowany był w latach 2006–2007 przez Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” i sfinansowany przez Wspólnotę Europejską
w ramach Programu Młodzież. Wspomnień Polaków i Romów wysłuchali: Aleksandra Gulińska, Agnieszka Zachariewicz, Joanna Stachyra, Agnieszka Góra, Marta
Ślaska, Agnieszka Caban i Damian Danak.
19
K rzyk d o nieba
O ddział zamkni ę t y
L
ublin. Przystanek 506: ABRAMOWICKA – szpital. Siódmy oddział zamknięty
Szpitala Neuropsychiatrycznego im. prof. Mieczysława Kaczyńskiego mieści
się w dwupiętrowym budynku, który wymaga remontu. Z szaroburych murów odpada tynk. Z futryn okiennych odpryskuje farba. Wzrok przykuwa kilkumetrowa
rynna w części pokryta brązową emalią.
Drzwi oddziału na drugim piętrze otwiera pielęgniarka.
Korytarz jest długi. Sufit biały. Na posadzce beżowe płytki, te przy ścianach
w ciemniejszym odcieniu. Przy uchylonym oknie – na końcu korytarza, obok
gabinetów lekarskich – żółty kaloryfer, dwa ciemnozielone fotele i kwiat doniczkowy.
Słychać krakanie gawronów.
Pielęgniarka zapewnia, że mnie wypuści. – Tylko proszę zawołać – dodaje.
Przytakuję skinięciem głowy i pytam o pracownię terapii zajęciowej. – To tam
– mówi, wskazując drzwi po lewej.
Ściany pracowni malowane na żółto. W tle jedna z radiowych rozgłośni komercyjnych. Co jakiś czas słychać dzwonek do drzwi. Dochodzi dwunasta.
Monika (praktykantka, szczupła blondynka o prostych włosach do ramion i pogodnej twarzy, prowadzi zajęcia z arteterapii): – A może coś powycinają panie?
Tutaj są skórki z pomarańczy.
– Ja chcę… – mówi Janka, pacjentka w średnim wieku, włosy ma farbowane.
Siedzi przy stoliku pod ścianą, koło drzwi. Robi koszyczki. Układa je na krześle.
Monika: – No?
Janka, mówi dość wolno, głos ma ochrypły: – Żeby z tych skórek powycinać...
Monika: – Korale?
Janka: – Nie, listki.
Monika: – Aaa! Listki.
W kącie – na krześle – siedzi kobieta. Plecie warkocz ze sznurka. Mówi, że to
20
uchwyt do koszyczka. Na stole: skórki z owoców, zielona włóczka o ciekawej fakturze, bibuła i różnobarwne tasiemki.
– Kolory bardzo dobrze wpływają na nas, chorych psychicznie – tak mi później
Janka mówi, kiedy siedzę obok i dzieli nas stół. – To jest ważne. Ja dla siebie robię
rzeczy w jednej tonacji. Przeważnie są to kolory ziemi. To jest terapia, jak się patrzy na tak kolorowe rzeczy.
Majka, młoda brunetka: – Kwiatki, tulipany... Wszystko robiłyśmy razem.
– Dużo zieleni, koloru nadziei.
Janka: – I życia.
Majka: – To jest jedyne miejsce, gdzie możemy się zrelaksować. No, jeszcze
sprzątamy, ale to jest…
– Przyjemniejsze.
Majka: – To jest relaks. Ja jeszcze chodzę do pracy.
– Tak?
Majka: – Składam koperty. Odpłatnie. Ale to nic. Chodzi o to, aby mieć jakieś
zajęcie. Bo ja już niedługo wychodzę.
Ściany zdobią prace pacjentów.
Majka: – To my robiłyśmy, ale nie nasza grupa, tylko osoby, które były przed
nami. Mają niektórzy zdolności plastyczne. Nie wykorzystują tego nawet. Była
tutaj taka pani, co żabki nam rysowała. Wyklejaliśmy te żabki. Świetnie było!
I
L
ublin – Śródmieście. Stara kamienica niedaleko lubelskiego oddziału Instytutu
Pamięci Narodowej i redakcji jednego z tutejszych dzienników. Pokój na parterze
jest ciasny i zagracony. Na półkach pod ścianą: stos kartek, granatowy segregator,
dziurkacz do papieru i filiżanka. Na ścianie: tablica korkowa, lustro i zdjęcia. Na
biurku: drukarka, przybory do pisania, spinacze, Redd’s w zielonej puszce, zapalniczka i paczka papierosów typu slim. W pokoju dwa brązowe fotele: jeden przy
drzwiach, drugi przy dużym oknie. W powietrzu unosi się dym papierosowy.
Hanka Z. (młoda blondynka, koło trzydziestki, o pociągłej twarzy i średnio wydatnych kościach policzkowych, włosy proste i niedługie) opowiada o rysunkach,
które powstały w szpitalu psychiatrycznym podczas terapii zajęciowej: – To są
rzeczy z wyobraźni. Malowałam je w stanach trochę lękowych.
– Portrety?
Hanka: – Nie. To są rzeczy niekontrolowane. To pędzel coś ze mnie wydobywa.
Używam barwy różnie. Maluję kilka kartek, aż do momentu uzyskania pewnego
rodzaju równowagi i wyciszenia – mówi. I dodaje, że zawsze była osobą twórczą.
Bo już mając lat siedem rysowała szlaczki w zeszycie. – To były moje pierwsze
malarskie próby – mówi i uśmiecha się, siedząc na fotelu, tym przy drzwiach.
21
W czwartej klasie wydrapała jelenia na rykowisku, którego babcia oprawiła
w ramkę i powiesiła na ścianie. – Tym mnie zachęciła do malowania i rzeźby – dodaje. – Jestem plastykiem z wykształcenia.
II
H
anka od piętnastu lat choruje na schizofrenię. – Próba odnalezienia się
w świecie jest dla mnie powrotem do mnie samej – mówi dość naturalnie
i spokojnie. – Akceptuję każdy swój stan. Jeśli jestem wariatką, no trudno, tak mi
przyszło żyć. Nie akceptuję w sobie takich „shadows of the mind” („cieni umysłu”). Takich ciemnych stron.
Jest aktywna zawodowo. Dodaje: – Pracę podjęłam po zachorowaniu. Potrafiłam ją utrzymać i wypełniać zawodowe obowiązki. Przez moment były bardzo
duże trudności. Ludzie odnosili się nieufnie w stosunku do mnie. Ja też byłam
nieufna. Ale pozwoliłam się poznać od różnych stron, nie tylko chorobowych epizodów. To pozwoliło mi wrócić do społeczeństwa i pełnić normalne funkcje.
Przed zachorowaniem pracowała jako pielęgniarka psychiatryczna. Miała
bezpośredni kontakt zarówno ze szpitalami psychiatrycznymi, jak i z pacjentami.
Praktyki odbyła na oddziale XXIII w Kocborowie. Nawiązywała kontakt z osobami
zanurzonymi w swoim świecie. Opiekowała się dziewczyną pogrążoną w katatonii. – Ta dziewczyna pod koniec mojej opieki zaczęła rozmawiać ze mną – wspomina. – Co prawda głos miała taki bardzo cichy. Ale ona opowiadała o swoich
doświadczeniach sprzed choroby. To była forma skargi. Forma skargi…
Zdała egzaminy na Wydział Muzyczny Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
w Lublinie. – To była dosyć poważna decyzja, ponieważ wiązała się z dużym obciążeniem finansowym, gdyż studiowałam zaocznie – mówi. – Musiałam podołać
pracy, rodzinie i studiom. Byłam jedną z najlepszych studentek.
Boi się zastrzyków. Miała półtora roku, kiedy leczono ją na oddziale zakaźnym.
Była sama. Bo matce zabroniono przebywać z dzieckiem. – Więc proszę sobie
wyobrazić, dziecko półtoraroczne, które w chorobie zostaje pozostawione samo
sobie – wspomina po latach. – Może ta pierwsza trauma uwrażliwiła mnie?
Jest nadwrażliwa. – Jeśli ja jako człowiek doświadczam czegoś swoją skórą
– mówi – swoim ciałem, umysłem, to znaczy, że drugi człowiek – ja w ten sposób
– ma takie samo ciało, tak samo czuje, myśli…
Jakiś czas potem doda: – Osoby, które chorują na tę chorobę dużo czują, po prostu…
H aluc y nacje i postrzeganie rzecz y nierealn y ch
S
chizofrenia jest problemem, który wiąże się z utratą możliwości rozumienia
w pełni tego, co się dzieje w świecie zewnętrznym i w świecie wewnętrznym
22
człowieka. To choroba tajemnicza – definiuje chorobę Grzegorz Kopacz, psychiatra z Kliniki Psychiatrii w Lublinie, autor grafik prezentowanych w Bibliotece im.
H. Łopacińskiego w Lublinie, juror ogólnopolskiego konkursu literackiego „Odmienny świat?”. I precyzując swój wywód stwierdza: – Wśród zaburzeń ostrych
spotykamy przede wszystkim zaburzenia myślenia i spostrzegania. Pojawiają się
halucynacje i postrzeganie rzeczy nierealnych.
– To po prostu żargon medyczny, który absolutnie nie ujmuje tego, co odczuwa
osoba, która przeżywa stan psychotyczny – oburza się Hanka, stara się mówić wyraźnie. – Ja przyznaję, że jako osoba chora na schizofrenię nie mogę odnieść się do
tego, czy urojenia są prawdą czy nie, ale z tego co widzę, jak bardzo urojony jest
ten świat i jak wiele absurdalnych rzeczy w nim się dzieje, to trudno się odnieść.
Naprawdę chyba trzeba być wariatem, żeby nie zwariować!
– Urojenia?
– No na przykład – mówi coraz ciszej – że w rurach mają podsłuchy świadkowie
Jehowy – uśmiecha się i wyjaśnia: – Gdy popatrzymy na współczesny świat i patrzące na nas wszędzie kamery, to można się troszeczkę zdenerwować. Jesteśmy bez
przerwy śledzeni. Być może schizofrenicy ujmując ten problem w postaci takiego
urojenia to wyrażają coś głębszego.
Mówi, że wariat jest mądrym człowiekiem. – Pokazuje całe, przepraszam, to
gówno świata swoim zachowaniem. Jest pewien artysta malarz, który maluje gównami. On robi to samo, co zawsze robili wariaci w szpitalach psychiatrycznych.
Malowali te ściany gównami. Proszę zrozumieć to przeniesienie i tę metaforę
i wziąć sobie to do serca. Są takie objawy jak koprolalia… Koprolalia to jest nic
innego jak gówniana mowa czyli przeklinanie. Koprofagia to jest zjadanie własnych gówien. W wariatach jest jakaś, jakaś głęboka intuicja, która mówi: „ludzie,
otwórzcie oczy”.
III
H
anka odpala kolejnego papierosa. Po chwili milczenia zaciąga się, wyznając:
– We mnie wyzwoliła się reakcja, taka wariacka – ton głosu zmienia się, mówi
coraz spokojniej i cieplej – czyli po prostu taka bardzo potężna, kompletnie zmieniona świadomość z powodu tego, że… Wtedy miałam przekonanie, że ktoś kogo
bardzo kochałam został… Po prostu zgwałcony jako dziecko. I wtedy mój świat się
zupełnie przemienił… I wtedy ja zwariowałam. To miało miejsce w Lublinie… No
cóż? Ja... Ja po prostu krzyczałam do nieba… O sprawiedliwość… Jako wariatka…
A, proszę mi wierzyć, wariaci mają donośny głos!
Do szpitala – dwukrotnie – została zabrana siłą.
– I w związku z tym reaguję na baczność w sytuacji, kiedy widzę te czerwone
kamizelki z pogotowia ratunkowego – teraz mówi coraz głośniej. – Zdrowieję na-
23
tychmiast. Po prostu nie ufam im. Podobał mi się stosunek osób, z którymi pracowałam kiedyś. Oni przynajmniej, w tej swojej bezradności, potrafili żartobliwie
odnosić się do siebie i do pacjentów – ich szaleństwa. Kiedyś po prostu lekarze
byli ciepli…
– Powołanie...
Hanka: – Tak. Teraz wykonuje się chyba go wyłącznie dla pieniędzy. Nie wiem,
o co chodzi z tymi pieniędzmi. Może jest to jakaś wartość?
– Podobno pieniądze szczęścia nie dają.
Hanka: – No chyba dają, skoro ludziom na nich tak bardzo zależy.
– Może nie wiedzą co to szczęście.
Hanka: – No, może dlatego szukają tam, gdzie myślą, że je znajdą.
– Szukają prostszej drogi.
Hanka: – Pewnie tak. Chociaż nie wiem. Przyznam, nie mam takich doświadczeń.
Notatnik
Szpitalne namioty głuptasie, kotary, zasłony świątynne i ta, która się pochyla
która szybkim krokiem porusza nici żywota i głos
zapis EKG
EEG
całe G
wiatrami w D.
E lektrowstrz ą s y
E
lektrowstrząsy to metoda leczenia, szczególnie skuteczna w depresji, stosowana
też w leczeniu schizofrenii zwłaszcza katatonicznej, w skojarzeniu z innymi metodami, polegająca na poddaniu chorego krótkotrwałemu działaniu prądu elektrycznego, w psychiatrii polegająca na przepuszczeniu przez czaszkę prądu elektrycznego
zmiennego. Elektrowstrząsy wywołują napad padaczkowy z fazą toniczną i kloniczną. Czas działania prądu do 1 sekundy, napięcie do 130V, natężenie do 400mA.
Hanka była obecna przy stosowaniu elektrowstrząsów: – Przykłada się elektrody do głowy i puszcza się jakiś tam zakres prądu. W takiej sytuacji następuje
bardzo silny szok dla organizmu, przekrwienie całej tkanki, żyły występują na
wierzch. Następuje dezorganizacja systemu organizmu. Puszczają zwieracze
– mówi powoli i wyraźnie – puszcza wszystko! Jest to tak wielkie spięcie, no jest to
po prostu potworne. Człowiek sinieje. Krew prawie że bucha przez, przez twarz…
Przez wszystko!
Tak było kilka lat temu. – Być może teraz wygląda to zupełnie inaczej – dodaje,
ale nie ma ochoty oglądać tego po raz wtóry. Podkreśla tylko z naciskiem:
– Lekarze są generalnie bezradni wobec tych chorób.
24
Grzegorz Kopacz: – Schizofrenia jest taką urodą polegającą na tym, że od czasu do czasu pewne sprawy chorobowe mogą się otwierać. Leczenie ma zarówno
funkcję terapeutyczno–leczniczą jak i profilaktyczną.
Hanka: – W chwili obecnej słyszę, że pojawiają się nowe możliwości zarówno
leczenia, jak i terapii...
Grzegorz Kopacz: – ... przez wprowadzenie nowych leków, które dają mniej
objawów ubocznych, a powodują likwidowanie objawów wytwórczych. Oczywiście obok leków istotne znaczenie mają pewne formy psychoterapii rodzinnej czy
wspierania psychoterapeutycznego.
Hanka: – Mam matkę, która bardzo mi pomaga. Ja mam dziecko. W tych trudnych
chwilach, kiedy ja po prostu miałam ze sobą ogromny problem akceptacji mojej choroby, zanim wydobyłam się z tego w większą aktywność, ona opiekowała się moim
dzieckiem i mną. Jest to bardzo trudne doświadczenie dla matki. Tak przypuszczam.
O ddział zamkni ę t y – ci ą g dalsz y
R
az, dwa, trzy… sześć koszyczków! Janka, uśmiechając się: – Siedemnaście
miało być. Zobaczmy co z tym wymyślimy. (Bo każdy koszyczek jest inny.
– Nie ma dwóch takich samych – mówiła mi wcześniej).
– No, dobrze mówisz – wtrąca Mirka, pacjentka (dopiero co przyszła).
Janka: – Dać mi wódki? – śmieje się. I po chwili dodaje: – Nie wolno nam alkoholu.
A Mirka na to: – Ale piwo bezalkoholowe…
Janka: – Ale ja nie lubię piwa.
Mirka: – No, ale wódki bez alkoholu nie ma.
Janka, kończąc dygresję o alkoholu: – Lubię piwo Karmi.
I wraca do swoich koszyczków. Bo mówiła, że ma być siedemnaście.
N ieodparta potrzeba
L
ublin. Miejski Dom Kultury nr 2. O terapii sztuką mówi mi Anna Staniak
(otwarta i sympatyczna kobieta o drobnej twarzy i bujnych włosach; jest nauczycielką w Miejskim Domu Kultury nr 2 w Lublinie, współkoordynatorką projektu „Artyści Życia” i komisarzem wystawy „Detale z architektury starego miasta”).
Zaczyna od tego, czym może być sztuka dla osób zdrowych. Podkreśla, że większość artystów tworzy, bo posiada taką nieodpartą potrzebę. Że tego instynktu
twórczego nie da się zignorować. Że… I tak samo jest z osobami chorymi.
Sięga po segregator, który stoi na półce za jej plecami. I wypina jeden z rysunków. Trudno stwierdzić, co przedstawia ta praca: eksplozja kolorów, malarstwo
żywe… – Agresywne i bardzo ornamentalne w treściach mocno niepokojących
– dodaje Anna Staniak. – Tego, że jest na nim portret, trzeba się dopatrzeć. Składa
25
się z wielu światów, z wielu przeróżnych form, które tworzą nie do końca spójną
całość. W malarstwie schizofreników jest to, co w osobie chorej.
I mówi dalej: – To praca Renaty Bujak, malarki krakowskiej nurtu Art Brut
(w języku polskim oznacza „surową, nie fałszowaną sztukę”, w języku francuskim
brzmi „szlachetna gorzka sztuka”), która była śpiewaczką operetkową. Kiedy zachorowała na schizofrenię, nie była już w stanie śpiewać. W szpitalu psychiatrycznym w Krakowie zaczęła malować. Okazało się, że jest bardzo uzdolniona. Jest to
oryginalna twórczość.
Hanka: – Terapia sztuką jest po prostu sposobem, w jaki ludzie starają się łagodzić ból świata, te wszystkie cierpienia, lęki, fobie, te psychiczne nasze bolączki, z którymi sobie nie radzimy. Tylko, że no, niestety… Ludzie naprawdę malują
prawdę… To co widzą, to co słyszą, to co wiedzą… Dlatego współczesna sztuka
i arteterapia też są smutne. Niestety smutne. – Przy lubelskim Teatrze im. Juliusza
Osterwy jest teatroterapia…
Hanka: – Ostatnio oglądałam sztukę „Izadora”. Byłam pod dużym wrażeniem.
Nasze teatry osób niepełnosprawnych stoją na znacznie wyższym poziomie niż
teatry zachodnie. Odeszło się wreszcie od grzybków i muchomorów, prawda?
Przytakuję. Ona mówi dalej: – To duży krok naprzód. Upośledzonych umysłowo, z którymi zresztą pracuję, zaczyna się traktować jak zwykłych ludzi, jak zwykłych ludzi… Już nie takich odrzuconych.
Grzegorz Kopacz: – Artyści, którzy mają problemy schizofreniczne, a potrafią
te treści chorobowe umieścić w ramach kreacji artystycznej, o wiele pełniej są
w stanie żyć i radzić sobie z chorobą.
– Pan rysuje…
– Tak. Moje rysowanie z jednej strony jest prowokacją. Niektóre moje rysunki odwołują się do tego, co takie bardzo naturalne i pierwotne w zakresie zewnętrznej egzystencji, a inne do aspektów symbolicznych związanych z naturą
wewnętrzną, symboliczną, trochę lękową, surrealistyczną.
Hanka: – Niedawno zaczęłam pisać. Język polski jest językiem najdoskonalszym na świecie. Jest w nim tak wiele niuansów i znaczeń – dodaje, przewracając
kartki notatnika, by za chwilę przeczytać:
Żółte półksiężyce jabłek w herbacie
rano
i złodzieje nocy i snów
i skradzione wszystko prócz lęku
który artefaktem
i został.
2007
26
W Polsce jest około 400 tysięcy chorych na schizofrenię. Autorką wierszy jest
Hanka Z. Graficzna forma zapisu wierszy na podstawie recytacji Hanki Z. Imię
głównej bohaterki i imiona pacjentek szpitala psychiatrycznego zostały zmienione.
27
Lu bię pomagać innym
Kamil stał na przystanku, kiedy spytał: – Czy możecie mi sprawdzić, o której odjeżdża autobus?
Odezwały się młode dziewczyny. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że nowo
poznane koleżanki idą na Starówkę.
– I w końcu się z nimi do baru wybrałem – uśmiecha się Kamil. – Starałem
się nikomu o tym nie mówić, bo zaraz by było: „Tak, idziesz z nieznajomymi”,
albo: „Coś ci mogą zrobić”. Czasami może faktycznie trzeba być ostrożnym,
ale pomyślałem sobie: „Co takie dziewczyny mogą mi zrobić?” Gdybym miał się
wszystkiego bać, no to kurczę, nic by się nie działo.
M asaż y st ą miałem b y ć po podstaw ó wce
K
amil ma 25 lat. – Od urodzenia nie widzę – mówi. – Mam lekkie poczucie
światła, jakieś zarysy – dodaje. Od trzech lat jest dyplomowanym masażystą.
Wcześniej pracował w prywatnym gabinecie w Lublinie, teraz jest masażystą na
Oddziale Rehabilitacji w szpitalu w Bełżycach. Pracę znalazł dzięki pomocy Fundacji Fuga Mundi.
– Masażystą miałem być już po podstawówce – opowiada. – Miałem iść do
technikum masażu do Lasek. Ale z powodu problemów z oczami nie poszedłem
– dodaje. Niedługo potem zaczął robić amatorskie masaże znajomym. – Tak
w ciemno – uśmiecha się. – Ale później trafiłem do studium w Lublinie. Bo lubię
pomagać innym.
Pacjenci bywają różni. W prywatnym gabinecie było tak, że pacjent przychodził, płacił i wymagał. – Tutaj też się zdarzają i tacy, którym coś nie podpasuje, ale
przychodzą przede wszystkim ludzie życzliwi – podkreśla. – Miałem pacjenta, który
przez cały masaż usiłował się mnie o wszystko wypytać: co robię? gdzie i z kim
mieszkam? Inni opowiadają o sobie. O tych milszych chwilach, ale i o swoich problemach, a nawet ciężkim dzieciństwie. Ja pewnych rzeczy bym czasem nie powiedział,
a ludzie nieraz opowiadają wszystko. Ja się dziwię, że aż tak mogą się otworzyć.
28
M łodzi cz ę sto pomog ą
M
ieszka w Lublinie z mamą i starszym bratem. Kiedy pracuje na pierwszą
zmianę, wstaje około szóstej rano. Je śniadanie, myje się i o siódmej wychodzi. Później pędzi na autobus. I tak w Bełżycach jest po ósmej. Pracuje sześć
godzin.
– Mam dni wesołe, no i poważne, jak każdy – mówi. – Bo na wszystko jest w naszym życiu miejsce: i na smutek, i na żart.
Przyznaje, że nie ze wszystkim radzi sobie idealnie. Ale stara się, na przykład wtedy, kiedy robi herbatę i kanapki. No i wtedy, gdy idzie z laską. Na
pamięć zna drogę do sklepu i pracy. W pokoju wszystko ma swoje miejsce.
– Wiem, że płyty są tu i one mają tu leżeć – tłumaczy. – Wiem, gdzie mam po nie
sięgnąć.
Kiedy potrzebuje pomocy, zwraca się do najbliższych. Na przystankach prosi nieznajomych o sprawdzenie rozkładu jazdy lub przeprowadzenie przez ulicę.
|– Kiedyś zacząłem rozmawiać z młodym gościem, bo mnie przeprowadził przez
ulicę – wspomina. – I tak sobie gadaliśmy. Okazało się, że jedzie w moją stronę.
Tak miło się czas spędziło – dodaje.
Ale bywa i tak: – Czasami idzie się ulicą. Po prostu ktoś stoi. Nieraz się na
niego wpadnie, to jest odzywka: „Jak chodzisz?!” Najgorsze jest to, że to są ludzie starsi, bo młodzi często pomogą. Jak młodszy byłem, to niedaleko mieszkało
kilku agentów. No to było tak, że słyszałem takie odzywki o ślepych. Ale później
zacząłem to olewać. Wiem, że to ten ktoś jest niewart niczego. Czasami potrafię
się szybko wkurzyć, także wolę to przemilczeć.
L ilie z ogr ó dkó w działkow y ch
C
zęsto wraca wspomnieniami do dzieciństwa. Bo nie musiał się wtedy o nic martwić. Pracowała z nim mama. Pomagała stawiać pierwsze kroki. – Ale moje dzieciństwo było takie jak każde inne – podkreśla Kamil. – Też się bawiłem.
Już od dziecka dużo spacerował. – A to z Konradem, rówieśnikiem ode mnie
z klatki, a to z mamą – dodaje.
Z dzieciństwem kojarzy mu się zapach waty cukrowej. No i lilii, które kwitły
w ogródku działkowym.
Miło wspomina udział w konkursach recytatorskich i teatralnych. W Łomży
w 1997 roku recytował Herberta. Występował też w Lublinie, na przykład w Przeglądzie Teatralnym Nieprzetartego Szlaku w Chatce Żaka.
Były też gorsze chwile w życiu Kamila. Leżał w szpitalu. – Miałem problemy
z oczami – mówi. – No i taki drobny wypadek, bo trochę jeździłem w kolarstwie
tandemowym.
29
P lac L itewski kojarz y mi si ę z pewn ą M agd ą
K
amil interesuje się muzyką i komputerami. Ma swoją stronę internetową. Lubi
radio. Są dni, kiedy słucha Eski lub Radia Centrum. Ale są i takie chwile, gdy
przestawia się na starsze przeboje. – Zależy od mojego nastroju – wyjaśnia. – Bo
u mnie to się wszystko szybko może zmienić.
Kiedy wraca z pracy, leniuchuje albo spotyka się z przyjaciółmi. – Ostatnio
byłem na próbie, bo znajomi będą zakładać zespół rockowy – opowiada. – Kumpel
kupił perkusję. Jest gitara, głośniki. Siedzieliśmy u niego w domu, oni ćwiczyli,
śpiewaliśmy. Jakieś piwko do tego było. No trzymam za nich kciuki. Jest jedna
dziewczyna, która fajnie śpiewa. Wiem, że oni są roztrzepańcy, ale w dobrym kierunku idą. I dadzą sobie radę, bo znam ich trochę – dodaje.
Lubi miejsca, gdzie nie jest głośno. Często chodzi na Plac Zamkowy. Lubi Starówkę lubelską i Plac Litewski, gdzie jest fontanna. – Z każdym miejscem wiążą
się jakieś wspomnienia – podkreśla. – Plac Litewski kojarzy mi się z pewną Magdą,
z którą tam byłem trzy lata temu. A Starówka ze spotkaniami z naszą paczką. Na
pewno chciałbym się kiedyś wybrać do ogrodu botanicznego. Tam jeszcze, niestety, nie byłem. Może wybiorę się tam na wiosnę.
X 2009
30
Tu
O M ałej: podobna do matki
T
amtego dnia – powietrze było letnie, niebo czyste – Mała świętowała swoje
piętnaste urodziny. Był poniedziałek, dwudziesty trzeci dzień lipca dwa tysiące
siódmego roku. W powietrzu unosił się zapach pikantnych skrzydełek, kiełbasek
i boczku z grilla. Do Małej przyszły koleżanki. Babcia Łucja podała tort i wuzetkę,
ciasto kakaowe przekładane bitą śmietaną. Postawiła szampana, uśmiechała się
i mówiła: – Po deczku możecie spróbować. Wszytko dla Małej.
Mała – jak zdrobniale mówi o niej babcia Łucja – ma na imię Julka. Jest podobna do matki. Mała nie jest taka mała. Ma metr siedemdziesiąt wzrostu. Jest dobrze zbudowaną szatynką. Jak to młode: lubi się umalować i ładnie ubrać. Ostatnio
krzyku narobiła, bo złamała sobie paznokcia. Na włosach ma pasemka – w salonie
fryzjerskim była nie tak dawno, tuż przed ślubem ciotki Basi. Fryzjerka uśmiechała
się i mówiła: – To pewnie nagroda od babci za dobre świadectwo. (Na weselu Mała
balowała z babcią – nie byle gdzie, bo w „Dworku Szlacheckim” przy ulicy Siennej
w Lublinie. Dochodziła trzecia jak taryfę zamówiły. Bo dziadek wrócił wcześniej.)
Po wakacjach Julka pójdzie do trzeciej klasy gimnazjum. Mówią, że w „jedynce”
– szkole przy ulicy Kunickiego, w dzielnicy Dziesiąta – jest niski poziom. Że narkotyki i kradzieże. – Ale w tej szkole jest lepiej niż w poprzedniej – powie mi Łucja.
Później doda, że nie ma pępków na wierzchu. I to: – Wychowawczyni lubi Julię. Jest
jej oczkiem i prawą ręką.
Mała chce pójść do technikum. Myśli o kierunku związanym z telekomunikacją. – Jak zrobię maturę, będę miała konkretny zawód – podkreśla. I dodaje, że
jeśli zechce dalej się uczyć, to będzie miała takową możliwość.
Jest rozsądna i dojrzała. Kiedy po zajęciach szkolnych wstępuje do „Stokrotki”,
dzwoni i tłumaczy: – Babciu, będę później.
Na dyskoteki nie chodzi. Chyba, że te szkolne. Wówczas mówi Łucji z kim idzie
i o której wróci. Razem z babcią chodzi na koncerty i imprezy plenerowe. Dziadkowi nie zawsze się chce.
31
Któregoś dnia Julia spytała: – Babciu, czy mogę pojechać z koleżankami na
dyskotekę w Bystrzejowicach? Tłumaczyła, że tam jeżdżą starsze koleżanki. Że
jest fajnie… Ale babcia odpowiedziała tonem dość stanowczym: – O nie, moja
koleżanko. Mam koleżankę na biletach. Jej syn dyskotekę prowadzi. Chcesz, żeby
miał ciebie na oku? Nie ma sprawy. Kamery zamontujemy.
– Może tam czasem coś sobie i pomyśli, kiedy tak mówię – tak mi później Łucja
powie. – Ale zawsze wysłucha do końca.
Mała wie, że Łucja się martwi. Bo pamięta, że – wówczas miała dwanaście lat –
na jednym z plenerowych koncertów ktoś ostrzem okaleczył babci nogę. Kiedy stały
przy ambulansie, Julia kurczowo trzymała się babcinej spódnicy. Twarz miała bladą,
a oczy pełne smutku i przerażenia, kiedy błagała: – Babcia, aby nie do szpitala!
– Ja jej dużo tłumaczę – zdradzi mi Łucja. Mówi jej: – Spójrz jak tu u sąsiadów
dziecko się chowa. Spójrz na moją siostrę. Tam naprawdę jest złe wychowanie.
I dorosłych, i dzieci. – I pyta dalej: – Czy chcesz być taka jak oni?
Tam
U
ciekała oknem. Poobijana spała w pokrzywach. Bo w domu źle się działo.
Tamta „babcia”… – Kiedyś garść włosów z głowy jej wyrwała – wspomni Łucja.
– Za co?
– Bo dziecko wody chciało.
O o ś rodku: zapewnia d y skrecj ę
O
środek adopcyjno–opiekuńczy w Lublinie mieści się w bloku mieszkalnym
przy ulicy Poniatowskiego. (Z okna budynku widać: huśtawki malowane
w kolorach żółtym i zielonym; kilkuletnią dziewczynkę – ubraną w pomarańczowy
t–shirt i oliwkowe spodnie – z kolbą kukurydzy w rączce; na ławce pod wierzbą
płaczącą dwoje młodych z wózkiem dziecięcym; starszą kobietę o siwych włosach,
która kłania się i mówi: „dzień dobry”…).
Klatka schodowa jest ponura. Ze ścian odpryskuje farba, a schody są wąskie.
Drzwi na pierwszym piętrze otwiera elegancka i szczupła kobieta o czarnych,
krzaczastych brwiach i starannie podwiniętych włosach do ramion. Nosi grzywkę.
Uśmiecha się szczerze.
– Śmiało, proszę mocniej – mówi, kiedy tłumaczę, że drzwi ciężko się otwierają.
Za drzwiami: meble biurowe, stojak na tablicę, krzesła w kolorze granatowym
i czarnym, może piętnaście (dokładnie nie wiem – nie liczę), ustawione w półokręgu. Ściany malowane na żółto.
Pytam o Marzenę Szczygielską, psycholożkę, która poprowadzi szkolenie dla
rodzin zastępczych spokrewnionych.
32
– Jeszcze nie przyszła. Proszę poczekać – uprzejmie odpowiada kobieta z grzywką, ta sama, która przed chwilą mówiła: „śmiało, proszę…”. I wskazuje na krzesło,
to przy wejściu. Dłonie ma delikatne.
Na spotkanie przyjdzie Łucja W. Razem z mężem Zbigniewem jest rodziną zastępczą dla Julii, wnuczki. Na szkolenie, które obejmuje pięć spotkań, zostali skierowani przez Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie w Lublinie.
Marzena Sz., trener programu PRIDE (opiera się na założeniu, że największą wartością dla dziecka jest życie rodzinne, bez względu na to, jak zdefiniujemy pojęcie
„rodzina”) to sympatyczna, nieduża brunetka o dziewczęcej urodzie i bujnych włosach. Spojrzy na mnie spod okularów i powie, że z rodzinami zastępczymi rozmawia
o ich problemach. Że ośrodek zapewnia dyskrecję. Że… Właśnie tak będzie mówić.
Po jakimś czasie Łucja doda: – No bo takim młodym rodzicom to coś tam może
się bardzo przydać. Ja to tylko mogę sobie utrwalić w głowie to, co już znam z doświadczenia. Bo człowiek już to wszystko przeszedł na własnej skórze. Ale zawsze
można czegoś ciekawego tam posłuchać.
O Ł ucji : babcia jest w prac y
T
o było kilka dni temu. Dochodziła czternasta. Telefonowałam do Łucji. Odebrała młoda dziewczyna.
– Pewnie to Julia – pomyślałam. I spytałam o panią Łucję. Wtedy ona – głos chyba
należał do Julii – odparła: – Babcia jest w pracy. Będzie około piętnastej.
– Ja do za dwadzieścia pięć trzecia pracuję – tak mi później babcia powie.
Minęło już lat siedemnaście, od czasu kiedy Łucja podjęła pracę w jednym
z lubelskich szpitali. Jest magazynierką. Babcia nie załapała się na wcześniejszą
emeryturę. Ale nie narzeka. Do pracy ma blisko, na bilet nie traci. Lubi spacery,
nawet w upalne dni. – Bo alejki wysadzone są drzewami – doda.
O babci : to twoja mama
J
est środa. Dochodzi szesnasta. Dziś, kiedy za oknem się chmurzy, a wirusom
atakującym nasze komputery stuknęło dwadzieścia pięć lat – przed dwoma dniami Mała miała urodziny, wtedy świeciło słońce, były kiełbaski i tort…
– siedzę przy stole z drewna. Pokój jest mały. Na krześle obok: niewysoka kobieta
o pogodnej twarzy. To Łucja W. Ma na sobie dżinsową koszulę, spod której wystaje czerwona bluzka z przodu zapinana na kilka guzików. Nosi czarne pantofle
i dżinsy z nogawkami zwężanymi na kostce. Na palcu prawej dłoni ma złoty pierścionek. Na lewej ręce zegarek na czarnym pasku. Włosy ma krótkie, farbowane
na ciemno. Jest zadbana. Chociaż jak sama mi mówi: – Oj, teraz to nie mam ładu
z włosami. Niemalowane.
33
Może widać odrosty. To nieistotne. Bo jest po pięćdziesiątce. Ale nikt tyle nie
daje. Zdarza się, że kiedy idzie z wnuczką, znajomi Juli przyglądają się Łucji i mówią do Małej:
– O, to twoja mama!
A Julia na to: – Nie, to babcia!
Łucja opowiada mi: – A jak idziemy we trzy, ja, ona i moja córcia a jej mama, to
ludzie mówią o jej mamie, że to jej siostra.
O m ę żu: jest alkoholikiem
Ł
ucja lubi jak w domu jest porządek. O sobie mówi, że jest pedantką. – A Julia
sprząta? Roześmiała się.
– Z tymi ubraniami to nie bardzo. Ale podkreśla: – Jak pytam: „Julka, masz coś do
prania?”, to nie mogę nic złego powiedzieć, bo ona zawsze składa do pralki. Mówi:
„Przecież wiesz, że wszystko jest w pralce”.
Od czasu do czasu na męża się złości. Zbyszek siedzi w domu, a bałagan go nie
rusza. Było tak, że przez tydzień się do niej nie odzywał. Bo poprosiła, aby kable,
te przy komputerze, wytarł z kurzu.
Zbigniew jest alkoholikiem. Nie pije od dziesięciu lat. Jest na rencie trzeciej
grupy – 460 złotych na rękę.
Julka potrafi go udobruchać. – Zawsze go wykorzysta, przede wszystkim z kieszonki – uśmiecha się Łucja. Któregoś dnia kupił jej spodnie za 60 złotych. Kiedy
wrócili do domu, babcia powtarzała, że za te pieniądze Mała mogła mieć dwie
pary. Żeby miała na zmianę.
O dzieciach : z c ó rci ą jako ś nie w y szło
Ł
ucja i Zbyszek wychowali dwójkę własnych dzieci. – Tylko z córcią jakoś tak
nie wyszło – żali się, oczy ma mokre. Córcia – jak o niej mówi – ma na imię
Ania, trzydzieści trzy lata. Syn Marek o rok młodszy. O córci opowie później. Woli
mówić o tym, że synio – tak go nazywa – udany. Marek mieszka z żoną i dziećmi
w Parczewie, 62 km od Lublina. Łucja lubi tam jeździć. Bo tam się dobrze dzieje.
– I z rodzicami synowej. Zawsze zajrzę do nich, to się przywitam – mówi mi,
kiedy siedzi obok przy stole z drewna, w tej swojej koszuli z dżinsu i zwężanych
spodniach. – Ostatnio im pasztet upiekłam, bo potrafię zrobić.
Synio ma trójkę dzieci: najmłodszy pójdzie do zerówki, najstarsza do szóstej
klasy, a Bartuś do piątej. Marek pracuje w Niemczech. Synowa Krysia – dobra
kobieta, pochodzi z dwunastodzietnej rodziny. Łucja mówi mi o tym, gdyż dorastała w rodzinie, w której się chowało dziewięcioro dzieci. Ale o tym później.
Wróćmy do synowej. Bo Krysia potrafi o wszystko zadbać. Któregoś dnia wypra-
34
ła pluszowe zabawki i sprzedała na targu. Za zarobione pieniądze kupiła pościel
dla dzieci.
I dalej Łucja się żali, że z córcią się kłóciła. Że Ania z domu uciekała. Ileż to
razy córcia i lanie dostała… Minęło trzydzieści lat, Łucja mówi: – A może to człowiek swoją złość wyładowywał na dzieciach? Bo jak przyszedł do domu, zobaczył,
że stary pijany, a w domu nic nie zrobione. Ja z pracy, więc wiadomo – byłam
wściekła. Może nieraz niesłusznie wyładowywałam się na dzieciach.
Ale tłumaczy, że teraz z córcią ma dobre relacje. – Wszystko się ułożyło – zapewnia mnie.
W maju Mirek, mąż córci, wyjechał do Francji. Ania pracuje w ogrodzie – mają
i maliny, i truskawki, i aronię – i opiekuje się niepełnosprawnymi braćmi męża. Bo
teściowa jest po udarze, a teść nadużywa alkoholu. Ania często dzwoni do matki
i pyta o radę.
O Ł ucji – ci ą g dalsz y: m ę ża na pota ń c ó wce poznała
Ł
ucja wychowywała się w wielodzietnej, niezamożnej rodzinie. – Czasem to
i buta czy sukienki nie było – tak opowiada o czasach, kiedy była dzieckiem
– a na zarobek na jagody się chodziło.
Pomagała przy żniwach i zwierzętach domowych. Z Hanką, jedną z sióstr, nie
potrafiła się dogadać. Mówi mi: – Eee… Jak rok czy dwa jest spokój, to przez kolejne pięć nie ma. Przekreśliłam już naszą znajomość. Bo po co się drzeć i kłócić?!
Mieszkamy obok siebie, ale nawet kawy razem nie pijemy.
Zbyszka poznała na potańcówce. Z początku spotykali się po kryjomu. Potem przyjeżdżał do niej. Mieli po dwadzieścia lat, kiedy się pobrali. Zamieszkała w Lublinie,
ze Zbyszkiem i teściami. Twierdzi, że to dobrze. Bo teściowie ją polubili, na wsi była
ciężka praca, człowiek nie miał majątku… I dalej powtarza mi, że na wsi ciężko było…
Po roku urodziła się córcia Ania. Po dwóch synio Mareczek. Córcia była w zerówce, kiedy Łucja podjęła pracę. Zbyszek zaczął pić. Ona – po pracy – wracała
zmęczona. On leżał pijany. W domu było brudno. Dochodziło do awantur domowych.
A jak córcia zaczęła spotykać się z Łukaszem, chłopakiem z sąsiedztwa, pojawiły się
kolejne problemy. Ania zaczęła uciekać z domu. Coraz rzadziej chodziła do szkoły.
Miała lat osiemnaście jak w ciążę zaszła. Chociaż ludzie gadali, że miała szesnaście.
Ale ludzie zawsze gadają. Latem Ania urodziła Julię. Łucja wspomina jak Małą z porodówki odbierała: – Czułam jakby to moje własne dziecko było. Do domu taksówką
wracałyśmy. Jak Mała ślipia wyłupiła, to aż kierowca był zainteresowany.
Łukasz, ojciec dziecka dostał 9–letni wyrok sądowy. Julia miała dwa latka,
kiedy wyszedł na przerwę w odsiadywaniu kary. Mała zapamiętała to ostatnie
spotkanie: Ania z Łukaszem kłócili się, ojciec zamknął ją w łazience, bardzo się
bała, bardzo…
35
Tam – ci ą g dalsz y
A
córcia? – Młoda była to i życie chciała sobie jeszcze ułożyć – opowiada Łucja. Julia
miała cztery latka jak Ania poślubiła Mirka. Razem z Małą zamieszkała pod Lublinem, jakieś czterdzieści kilometrów za miastem. U niego. Łucja twierdzi, że to dobrze. Bo ojciec Julki nadal siedzi. I mówi: – A i wyroków zamiast ubywać to przybywa.
Ale nie do końca…
Najpierw urodziła się Ola, później Michaś.
– A Julka?
– Stała się zbyteczna. Miała innego ojca. Pojawiły się kłótnie i awantury.
To się stało tydzień po pierwszej komunii Małej. (Uroczystość przygotowała
babcia Łucja. Mówi mi: – Odkładałam pieniądze, żeby pomóc dziecku. Komunia
była tam, więc wynajęłam busika z Lublina. Potem u siebie przyjęcie zrobiłam).
Był majowy wieczór. Julka podbiegła do telefonu i wykręciła numer babci Łucji. Głos jej drżał, kiedy prosiła: – Zabierz nas… Bo w domu wszyscy pijani. Bo
krzyczą.
Łucja zamówiła samochód, pojechała po córcię i jej dzieci. Michaś – miał dwa
bądź trzy miesiące – został.
Tłumaczy mi: – Żeby zięcia ojciec się nie obudził, to byśmy i małego zabrały.
Mała powtarzała: – Ja już tam nie wrócę. – Oczy miała smutne i mokre od łez,
kiedy później mówiła: – Ja zostaję u ciebie, babciu.
– A świadectwo? – zapytała babcia Łucja.
– To mama odbierze.
– A szkoła?
– To mnie przeniesiesz.
Ania z Olą wróciły. Bo Michaś… Świadectwo przesłano pocztą. Córcia nie miała
pretensji o to, że Julia została. – Tylko nie zabieraj mi jej na stałe – powtarzała Ania.
A Łucja ją pocieszała: – Dziecko, ja ci jej nie zabronię kontaktu z dzieckiem. Ja
tylko go ograniczę.
Ania wiedziała, że tak będzie lepiej. Łucja podjęła decyzję o wystąpieniu do
sądu o rodzinę zastępczą. Konsultowała się ze znajomym radcą prawnym. Rozmawiała ze szkolnym psychologiem. Formalnych problemów – z przejęciem opieki
nad Małą – nie było.
– Jak była sprawa sądowa doszły mnie takie słuchy, że tamta babka chce mi ją
odebrać – mówi. – Bo mieli lepsze warunki i chcieli ją zabrać do siebie. Ale dziecko
było emocjonalnie z nami związane. Pani sędzia nie pozwoliła. Powiedziała: „Przez
majątek serca się nie kupi”.
I dalej Łucja narzeka, że tamci dziadkowie mieszkają kilka ulic dalej, a nawet
na chrzciny Małej nie przyszli. – A proszeni byli – podkreśla. – Tylko jak się urodziła, to jakąś wyprawkę przynieśli.
36
O M ałej – ci ą g dalsz y: w y z y wano j ą od baran ó w
W
wakacje, te po komunii, wyjechali do Gdańska: babcia, dziadek i Mała (Zbigniew
ma tam rodzinę). Później babcia pokupiła Małej przybory szkolne, książki i ubrania. Potem komputer i drukarkę. – I te słuchawki. Taki sprzęt do grania – dodaje Łucja.
Początki w szkole były trudne. Julię wyzywano od baranów i tłumoków. Miała
kłopoty z matematyką. Ale jakoś sobie radziły. Łucja odprowadzała wnuczkę do
szkoły. Odbierała jak wracała z pracy. Czasem Mała zostawała na świetlicy.
– A nowe koleżanki?
– Mieszkamy w bloku – opowiada Łucja. – Obok jest dzielnica willowa. Tam
mieszkają bogaci ludzie. Ona była tak zwanym pachołkiem – mówi o Julii – i dopiero później się do niej przekonali.
Julia była lękliwa. Któregoś dnia chciała kilka groszy na cukierki. Wtedy nieśmiało szeptała: – Babciu, może coś słodkiego bym zjadła?
Potem z każdym dniem nabierała odwagi i pewności.
T eraz
C
zasem podchodzi – a ton głosu ma wtedy ciepły – i śmiało mówi: – Babciu,
babciu… Babcia uśmiecha się i odpowiada: – Pewnie coś chcesz.
Łucja wciąż mi powtarza: – Chcę, żeby niczego jej nie zabrakło – a jak mówi łzy jej
lecą. Kupiła jej komputer i te słuchawki…
Julia ma koleżanki. Za ścianą mieszka Inka, przyjaciółka Małej. Godzinami
przesiadują na klatce schodowej: plotkują i się śmieją. – Dwie psiapsiółki – mówi
o nich babcia. – Jedna bez drugiej żyć nie może.
Zwykłe soboty spędzają razem: babcia i wnuczka. Julka lubi pospać. Łucja wstaje o świcie i parzy kawę. Przed południem sprząta i myje okna. (Wcześniej mówiła,
że jest pedantką). – Ale pierwsze to se nastawiam pranie, bo przeważnie piorę dwa
razy: białe i kolorowe – dodaje głośno mówiąc i żywo gestykulując rękoma.
Mała pomaga w kuchni. Na niedzielę musi być ciasto. Często pieką wuzetkę
bądź ptasie mleczko. – Chociaż ona teraz się odchudza – śmieje się babcia.
Noce Julia spędza przed monitorem komputera. – Na gadu gadu – dodaje Łucja. – A my ze starym to jakiś film oglądamy. A później spanie.
Mała przeżyła rozstanie z rodzeństwem i koleżankami. Tęskniła. – Przede
wszystkim za młodszym bratem – dodaje Łucja.
O wnukach : nie ma z nimi problemu
Ł
ucja często mówi o wnukach. Jak to babcia. Opowiada mi: – Uczą się dobrze –
mówi o Oli i Michasiu. (Wcześniej mi tłumaczyła, że goniła Małą do książek).
37
I dodaje: – Ola świadectwo z wyróżnieniem do domu przyniosła. Świadectwo jeszcze opisowe, ale nagroda książkowa.
Babcia mawiała Małej: – Spójrz na siostrę. Jak ona sobie radzi. I mówi mi
o tym, że Ola – szła wtedy do komunii – dostała bombonierkę, od księdza. Bo
ładnie zaśpiewała. Że miała sześć lat, kiedy pierwszy raz na kolonie pojechała,
z Julią…
Siostry jeżdżą na kolonie organizowane przez parafię. Do Rudki Starościańskiej. W tym roku cena wyjazdu wzrosła: tysiąc dwieście złotych od osoby. I nie ma
żadnej ulgi. Dziewczynki nie pojadą.
– Ach, żeby zarobki nam podskoczyły – wzdycha. – Finansowo nie jesteśmy nastawieni na to, aby je wysłać. (I tłumaczy, że mieszkanie odświeżyli: wymienili okna
i podłogi, kupili meble i natrysk. Żali się: – Niestety trzeba było wziąć pożyczkę).
– A jak jedna pojedzie, to musi i druga. Ale teraz są razem, przecież były u córci
mojej. A teraz są tutaj – dodaje.
Jak babcia dostanie urlop, pojadą nad morze. Jeżdżą co roku. Bo przecież Zbyszek ma tam rodzinę. (Raz, kiedy moczyły nogi w fontannie – a było ślisko – babcia
pośliznęła się. Na szczęście nic się nie stało. Julka zanosiła się ze śmiechu. – Było
wesoło – wspomina). Wypoczywają w zacisznym miejscu. Czasem przeszkadza
warkot samolotów. Niedaleko jest lotnisko. Z początku zawsze jest problem ze
spaniem. Ale po dwóch, trzech dniach można się przyzwyczaić.
Tu
O
na życie do domu wprowadza – mówi mi Łucja. I dodaje, że jak Julia włączy
muzykę to jest weselej: – Bo gdzież bym ja sobie puściła płytę tak głośno. A
nieraz przyjdą do niej koleżanki, żeby poćwiczyć układ taneczny. Fajnie.
Ludziom opowiada: – Nie wyobrażam sobie mieszkania bez Julki. I zastanawia
się: – Może do kieliszka bym sięgnęła? Może na bojdy bym chodziła? A tak mam
obowiązek. A z nią nie ma problemu – uparcie powtarza. – Zresztą ona jest wrażliwa. Jak na nią krzyknąć, to od razu płacze. Jeszcze ni razu nie dostała. (Babcia
też jest wrażliwa. Kiedy opowiada o wnuczce wzrusza się, w oczach ma łzy. Paczkę
chusteczek wypłakała).
I mówi mi dalej, że kiedy pyta wnuczkę: „Julia, jakbyś miała teraz wrócić”, to
Mała nie da skończyć i wtrąca, że „w życiu!” Mówi i o tym, że wnuczka o przeszłość nie pyta. Że rozmawiała już z mamą. Że nie chce do tego wracać. Bo już
jest lepiej między nimi…
Naszą rozmowę przerywa pan Zbigniew. – Jeszcze rozmawiacie? – pyta nieśmiało.
Śmiejmy się. Ona przez łzy. Dłonią – tą z pierścionkiem na palcu – ociera twarz.
Mąż Łucji – niewysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzną o włosach krótko
38
ostrzyżonych – też się uśmiecha. Ma na sobie flanelową koszulę w kratkę. Nosi
kamizelkę.
Łucja wstała. Dzieli nas stół. Zaraz się pożegnamy. Jeszcze tylko spojrzy na
swój brzuch, uśmiechnie się i powie: – Widać, że lubię zjeść.
Wcześniej mówiła, że „na niedzielę musi być ciasto”. Że Maja się odchudza.
Śmiała się.
O ojcu: może dziecko uderz y ć
B
abciu? – Tak? – To mój ojciec to był zdolny tylko mnie zrobić?! – któregoś dnia
spytała Mała. W tym roku Łukasz wychodzi na wolność. Sąd opiekuńczy może
przywrócić władzę rodzicielską ojcu. Łucja W. podkreśla, że musi skontaktować
się z radcą prawnym.
– Ja się boję – mówi mi, a łzy – jak Małej, bo ona przecież też płaczliwa – spływają po rumianych policzkach. – Boję się, że ojciec zechce spotkać się z Julią.
Mieszka tylko kilka uliczek dalej. Ja nie wiem, co mam robić. Jak ona mu naubliża,
to on może dziecko uderzyć i krzywdę jej zrobić.
– Lepiej niech on mi się na oczy nie pokazuje – złości się Mała.
A babcia powtarza, że się boi, że on jeszcze dziecko uderzy…
2007
*Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.
39
II
PRI X POLONIA
„Twórcami są tylko ci, dla których jedyną rzeczą w życiu jest to, co tworzą. Ci
są wyróżnieni, są wyodrębnieni”.
(Ryszard Kapuściński, Lapidaria)
Lek c ja pokory
Młoda dziennikarka mówiła o tym, dlaczego chce robić reportaże. Że zrobiła już kilka... Opowiadała, a szefowa Małgorzata Sawicka siedziała z kamienną
twarzą. – Co ona sobie myśli? – zastanawiała się Katarzyna Michalak. Po chwili
ciszy usłyszała: – Proszę bardzo, zapraszam do współpracy. Uważam, że temat o psie kazimierskim, który przepływa Wisłę wpław jest najciekawszy. Do
roboty!
Od pierwszej rozmowy z ówczesną szefową redakcji reportażu Radia Lublin
minęło już kilka lat. Niedawno Katarzyna Michalak za reportaż „Modlitwa zapomnianej” już po raz drugi odebrała radiowego Oskara. Współautorką nagrodzonego Prix Italia dokumentu radiowego jest Dorota Hałasa, korespondentka
Polskiego Radia z Japonii. Reportaż opowiada o XIX–wiecznej polskiej kompozytorce Tekli Bądarzewskiej.
Z ostała naucz y cielk ą
K
atarzyna Michalak zawsze marzyła o tym, żeby opowiadać o świecie. Najpierw chciała zostać aktorką dramatyczną. Ale nie taką hollywoodzką. – Tylko medium, które wypowiada historie, przekazuje innym życiowe prawdy – wyjaśnia reportażystka. – Zajmowałam się tym trochę w szkole, ale zabrakło mi wiary
w siebie, żeby startować do szkoły teatralnej, a miałam ją blisko, bo pochodzę
z Łodzi – dodaje.
Poszła na polonistykę. Trochę pisała i gdzieniegdzie publikowała. Zrozumiała
jednak, że nie będzie w tym dobra. Że to jeszcze nie jest jej tworzywo. – Teraz też
posługuję się słowem, ale to jest słowo wypowiadane przez innych – podkreśla.
Kiedy studia skończyła, złożyła podanie do łódzkiego radia. – Proszę czekać
– mówili. Nie chciała siedzieć w domu. Została nauczycielką. Po kilku miesiącach
otrzymała odpowiedź z radia. Nie mając pewności czy doczeka się etatu, została
w szkole. Ale wieczorami chodziła do radia uczyć się montażu.
43
Panowie ze schroniska i B etlejem prz y D ruż y nowej
N
iedługo potem zaczęła robić reportaże dla łódzkiej rozgłośni. Pierwszy miał
jakieś dziesięć minut. Była to opowieść o panach ze schroniska św. Alberta
w Łodzi. Z tamtego okresu zapamiętała historię nagraną przed świętami.
– Poszłam do Domu Małego Dziecka, miejsca, którego bardzo się bałam
– wspomina pani Kasia. – Miejsca, w którym były dzieci do trzeciego roku życia, niemowlaki, które są same, opuszczone... Nazwałam ten reportaż „Betlejem
przy Drużynowej”. Powstała raczej audycja dokumentalna niż reportaż. To był
mój pierwszy „feature”, czyli równoległe prowadzenie kilku opowieści. Obrazki
z Domu Małego Dziecka i opowieści wychowawców przeplatałam wypowiedziami
księdza o narodzinach Jezusa w Betlejem i o sensie niezawinionego cierpienia
– dodaje.
A utostopem do Kazimierza
D
o Lublina trafiła przypadkiem. Któregoś lata przyjechała autostopem do Kazimierza. Tam spotkała przyszłego męża, lublinianina. – Jak już wiadomo było,
że się pobierzemy, była taka walka: ja chciałam Tomka ściągnąć do Łodzi, a on jest
patriotą lokalnym. Powiedział: „W żadnym wypadku” – opowiada. – No i zamieszkaliśmy w Lublinie.
Miała już doświadczenie radiowe, choć w Łodzi nie doczekała się etatu i pracowała w szkole. W Lublinie została współpracownikiem tutejszego radia.
– Ale musiałam założyć własną działalność gospodarczą – przyznaje. – Był to
bardzo trudny czas, bo sama opłacałam ZUS, prawie 500 zł. Wtedy jeszcze nie robiłam reportaży, tylko „wstawki”. Musiało ich być bardzo dużo, żeby zapłacić ten
ZUS. I to był koszmar. Traktowałam to jako okres przejściowy, ale miałam dużo
wątpliwości, czy to ma sens. Przyjechałam do Lublina latem 1999 roku, a w marcu 2001 roku ówczesny prezes radia, Janusz Winiarski, poprosił mnie do gabinetu i dosłownie z dnia na dzień zaproponował połowę etatu w Redakcji Reportażu.
A było to o tyle niesamowite, że ja już byłam w ciąży i to bardzo widocznej – dodaje.
P ies kazimierski
S
zefową Redakcji Reportażu była Małgorzata Sawicka. Pani Kasia zapamiętała
pierwszą rozmowę z kierowniczką. No i poważną minę skupionej, eleganckiej
szefowej.
– Kiedy przyszła z rozgłośni łódzkiej, umiała porządnie montować – tak po kilku
latach o Katarzynie Michalak mówi Małgorzata Sawicka. – Miała poza sobą kilka
prób reporterskich. Pamiętam, że byłam w jury konkursu im. Jacka Stwory dla
44
młodych reporterów, w którym startowała Kasia. Wystąpiła tam z takim skromniutkim reportażykiem. Przepadł. Były dużo lepsze, dojrzalsze rzeczy.
– Wydawało mi się, że zrobiłam świetny reportaż – przyznaje laureatka Prix
Italia. – Czułam wtedy w sobie straszny bunt, że to taki dobry pomysł, piękna historia, rzetelna dokumentacja...
– Pamiętam, że bardzo się frustrowała, nalegała, żeby jej powiedzieć, jakie
popełniła błędy – wspomina pani Małgorzata. – To bardzo dobrze o niej świadczy,
ponieważ nie ma człowieka, który od razu robi dobry reportaż.
– Do konkursu im. Jacka Stwory podchodziłam cztery razy – przyznaje reportażystka. Wygrałam za czwartym podejściem – audycją „Mijając Ewę”.
O powiedzie ć o P R L – u O
d tamtej pory Katarzyna Michalak nagrała dużo lepszych i dojrzalszych reportaży nagradzanych zarówno w Polsce, jak i w Europie i na całym świecie.
Był rok 2005, kiedy razem z Moniką Hemperek za dokument „Chłopcy z Wygnanki” otrzymała nagrodę Prix Europa. Później pojawiły się kolejne. Dokument „Zobaczyć wszystko, dojść wszędzie”, historia małżeństwa dwojga niepełnosprawnych
ludzi, otrzymał nagrodę Witolda Nadrowskiego i II nagrodę w konkursie Wspólna
Europa 2006. Trzy lata temu za reportaż „Niebieski płaszczyk” otrzymała swojego
pierwszego radiowego Oskara.
– To monolog wzbogacony materiałami archiwalnymi praz muzyką i efektami
dźwiękowymi – mówi Michalak. – Miałam od razu taki pomysł, żeby poprzez jeden
ludzki los opowiedzieć o czasach komunizmu, gdzie panowała szarość. Gdzie nie
było pachnących proszków do prania i aromatycznej kawy – a to wszystko moja
bohaterka znajdowała w paczkach, które przychodziły z Australii. Te paczki rodziły w niej marzenia – dodaje.
* * *
Kilka dni temu po raz drugi odebrała Prix Italia. – Dzisiaj wiem, że warto było
próbować, nie rezygnować, być wiernym temu wewnętrznemu powołaniu – sumuje Katarzyna Michalak.
45
T o w szystko
d z ieje się naprawdę
E p o ka t e at r ó w a lt ern at y wn y c h :
rozwi ą zły tekst rozerot y zowanej kobiet y
D
la Hanki, studentki polonistyki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
w Lublinie, aktorki Akademickiego Teatru Gong i współzałożycielki Teatru
Provisorium, recytacja jest sposobem wrażliwego i prawdziwego komunikowania
się z innymi. Zmysł reżyserii i świadomość językowa znajdą odbicie w twórczości radiowej Anny Kaczkowskiej. Hance imponuje Majka Brzezińska, koleżanka
z uczelni, współpracownik Radia Lublin. Bywa tak, że Majka prosi młodszą koleżankę o przeczytanie wiersza, czy fragmentu prozy na antenie lubelskiej rozgłośni.
Któregoś dnia Janusz Weroniczak (twórca słuchowisk, magazynów literackich
i reportaży Polskiego Radia Lublin) daje Hance rozwiązły tekst rozerotyzowanej
kobiety. Niewypierzona osiemnastolatka bardzo irytuje redaktora, kiedy z trudem
wciela się w rolę.
D e ka d a g i er ko w s ka :
z filmowo ułożon y mi nogami
H
anka siedzi na kanapie, z wyprostowanymi ramionami i nogami ułożonymi
jak w filmie. Wyobraża sobie, że jest aktorką, która swoją rozmową zaszczyca Tadeusza Tłuczkiewicza, nieprzewidywalnego szefa lubelskiej rozgłośni.
Redaktor pyta o politykę rolną.
Hanka, odpowiadając na pytania, powtarza (w myślach): – Jestem aktorką,
znam się na wszystkim….
Dostaje szansę. Rozpoczyna trzymiesięczny staż w redakcji rolnej. Mimo, że
marzyła o redakcji literackiej.
46
D e ka d a g i er ko w s ka :
w wiejskiej
J
anusz Winiarski – inżynier rolnik i świetny dziennikarz, szef redakcji rolnej
– zmienia nazwę z „rolnej” na „wiejską”. – Znał się na tym tak, jak na ekonomii
dr Zieliński, który pisze felietony dla każdego zrozumiałe, dowcipne i tłumaczące
różne procesy gospodarcze w taki sposób, że się fajnie słucha – wspomni Anna
Kaczkowska. – Tak samo Janusz, potrafił nagrywać rozmowy z rolnikami: merytoryczne, budzące uznanie fachowców i atrakcyjne dźwiękowo.
W wiejskiej pracują humaniści. Winiarski myśli radiem dokumentalnym i tłumaczy: – Mnie zostawcie sprawy fachowe. Wy róbcie reportaże społeczne o problematyce wsi.
Rządy Gierka to okres, kiedy mówi się o kredytach na gospodarstwa specjalistyczne. Temat dość niewdzięczny na reportaż. Nie dla Hanki.
O kredycie na oborę opowie pani Kawalcowa z Krasnegostawu, która oprowadzi Hankę po gospodarstwie, wspominając: – Przyśniła mi się obora… Jak hala
produkcyjna! A w oknach były kwiaty. I ja je podlewałam…
Powstanie dowcipny reportażyk o wdzięcznym tytule „Jak Kawalcowej przyśnił
się sen”.
1 9 8 1 – 8 9 : przerwa
W
1981 roku Anna Kaczkowska zostaje zwolniona na podstawie dekretu o stanie wojennym. Organizuje dziecięce teatrzyki osiedlowe, a w 1989 roku podejmuje pracę w biurze prasowym Komitetu Obywatelskiego, przygotowującego
pierwsze wolne wybory w Polsce.
P o c z ąt e k l at 9 0 . :
majteczki w kropeczki
J
urek Janiszewski, znawca muzyki rockowej, zaprasza Hankę do zabawy z disco
polo. „Barachołka” to nocna audycja radiowa. Atmosfera jak u cioci na imieninach: pozdrowienia i pogaduchy z muzyką w tle. Piosenki: głupiutkie i śmieszne,
takie „majteczki w kropeczki”. Niektóre melodie są na tyle frywolne, że Anna
„Kaczucha” Kaczkowska mówi (z uśmiechem): – Ja wychodzę.
Audycji słuchają profesorowie uniwersyteccy i artyści awangardowi. Mawiają,
że prowadzący w kulturalny sposób dowartościowują ludzi dotkniętych przez los.
Bo „Barachołka” to także program, do którego dzwonią ludzie z wadą wymowy,
czy porażeniem mózgowym. Prowadzący dają im szansę publicznej wypowiedzi.
„Kaczucha” dyskretnie tłumaczy słuchaczy z polskiego na nasze.
47
Bywają dni, że kiedy Jerzy „Jerzucha” Janiszewski mówi na antenie, że prowadzącym brakuje kalorii do kawy, słuchacze ślą słodycze na adres rozgłośni.
Nocnej, jarmarczno–weselnej audycji przysłuchuje się pani Zofia z Krasnegostawu. „Kaczucha” dostaje kartkę oraz świąteczną paczkę z orzechami i suszonymi grzybami. Niebawem potem odwiedza słuchaczkę. Pani Zofia (oczytana, kulturalna i subtelna) jest wiejską gospodynią domową chorą na stwardnienie rozsiane.
Traci władzę w rękach. Ma trzech synów i męża. Praca w gospodarstwie jest dla
niej obowiązkiem matczynym i rehabilitacją. Radość czerpie z tego, że uprawia
ogródek, doi krowę, sieka marchewkę, piecze, gotuje…
Anna Kaczkowska współtowarzyszy swojej słuchaczce w codziennych czynnościach domowych. Powstaje reportaż „Tak mnie ubywa”.
2 0 0 7 : antenowa prz y ja ź ń
A
nna Kaczkowska (z uśmiechem): – Pani Zosia cały czas do mnie pisze. Jak nie
pisze, to dzwoni. Zawsze wiem, co się u niej dzieje. Bo ja odpisuję swoim słuchaczom. Jest kilkanaście samotnych albo chorych osób, z którymi nie odważyłabym się zerwać kontaktu. Zawsze o nich pamiętam. W radiu często ze zdziwieniem
spoglądają na mnie, kiedy siedzę i stos kartek wysyłam na święta. Bo piszę i piszę…
2 0 0 4 : „ B arachołka” ma dobry wpły w na wi ę ź ni ó w
W
zrok Anny Kaczkowskiej przykuwa wzmianka prasowa o miłośniku wódki
„Gorzka żołądkowa”, który co drugą noc włamywał się do tego samego sklepu w Tomaszowie Lubelskim i zabierał butelkę wódki oraz papierosy. Policja nie
ścigała go ze względu na małą wartość zagrabionego mienia. Natręctwo włamywacza doprowadziło go do więzienia.
– Czy robił to dla fantazji? Czy był w ciągu alkoholowym, czy też chciał „przezimować” za kratkami? – zastanawia się reportażystka.
Pan Janusz przebywa w areszcie w Krasnymstawie. Dziennikarze nie są mile
widzianymi gośćmi. Zgodę na spotkanie z oskarżonym musi wyrazić prokurator,
szef placówki i sam aresztowany. Annie Kaczkowskiej udaje się. Bo, jak podkreśla
dyrektor więzienia w Krasnymstawie: – „Barachołka” ma dobry wpływ na więźniów.
Podczas widzenia reportażystka wyjmuje z torebki kilka paczek papierosów.
Na to zawiedziony miłośnik wódki „Gorzka żołądkowa”: – Tylko tyle?
Później okazuje się, że pan Janusz marzy tylko o tym, żeby mieć trochę pieniędzy, dobrą zakąskę i „tak sobie siąść w domu przed telewizorem”.
Anna Kaczkowska: – Bilans jego życia jest przerażający. Prawie całe dorosłe
życie spędził w więzieniu. Myślę, że takim człowiekiem powinien ktoś pokierować.
Wtedy społeczeństwo nie utrzymywałoby go, a on nie marnowałby życia.
48
Z a pre z y den t u ry Le c h a Wa ł ę s y:
reporter powinien powiedzie ć „tak ”
A
nna Kaczkowska kupuje rajstopy w stoisku ulicznym przy dworcu autobusowym w Lublinie. Sprzedawca, były sąsiad reportażystki, opowiada o swoim
nowym przedsięwzięciu związanym z organizacją wyjazdów i protestami przeciwko ustawie antyaborcyjnej, wyznając: – Oczekuję od pani cichej promocji swojej firmy.
Anna Kaczkowska odmawia. Po powrocie do domu o dość niewdzięcznej propozycji opowiada mężowi, nie kryjąc oburzenia: – Czy ja wyglądam na kogoś, kto
chciałby promować takie przedsięwzięcie?!
Na to mąż: – Zachowujesz się jak prywatny człowiek. Reporter powinien odpowiedzieć „tak”, nawet jeśli morderca chce z nim rozmawiać.
Żona przyznaje rację, po czym dzwoni do sprzedawcy rajstop: – Zgadzam się
na nagranie, ale pod warunkiem, że będę mogła zadać panu każde pytanie, a pan
udzieli na nie odpowiedzi.
Anna Kaczkowska oczekuje jednoznacznych odpowiedzi. I tak na przykład pyta
o to, jaka jest jego orientacja wyznaniowa. „Dobroczyńca” odpowiada na to i inne
pytania, promuje „turystykę aborcyjną” i „eliminuje” konkurentów, wspominając
o Polaku ze Lwowa, pracowniku naukowym lubelskiej Akademii Medycznej, który
pracuje nad doktoratem z ginekologii.
Po emisji reportażu i druku na łamach „Gazety Wyborczej” Annę Kaczkowską dręczą wyrzuty sumienia. Przez to, że profesor Akademii Medycznej odesłał
doktoranta do Lwowa. No i to, że doktorant żalił się jej, że złamała mu życie, bo
„Gazeta Wyborcza” jest czytana w środowisku Polaków we Lwowie…
– Wtedy nie uchwalono jeszcze obecnie obowiązujących przepisów prawa prasowego. Dzisiaj rozgłośnia płaciłaby ciężkie pieniądze – powie Anna Kaczkowska.
– To przestroga dla młodych ludzi.
2 0 0 4 : hełm y i czapki w y soko zadarte
O
Marku z Grabanowa k. Białej Podlaskiej, który stworzył cykl 160 obrazów poświęconych żołnierzom Wehrmachtu reportażystka dowiedziała się z notatki
prasowej. O wydarzeniu pierwszy poinformował lokalny tygodnik 7 września na
pierwszej stronie: „W 65. rocznicę wybuchu jednej z najkrwawszych wojen w historii ludzkości Galeria Podlaska MOK otwarła kontrowersyjną wystawę obrazów
przedstawiających żołnierzy Wehrmachtu. Eleganckich, zadbanych, w lśniących
mundurach. Roześmianych, prezentujących broń i... strzelających do ludzi”.
Anna Kaczkowska (o portretach): – Charakterystyczne hełmy, czapki wysoko
zadarte…
49
Marek Jaszczuk (szczupły, wysoki blondyn z rzadką bródką): – Właśnie, to defilada. Po zwycięstwie kampanii w Polsce. To była defilada w Alejach Jerozolimskich
w październiku. Polska nie mogła się przeciwstawić sile.
Anna Kaczkowska: – Czy ta kolekcja obrazów, przypuszcza pan, odsłania tajemnice siły i zwycięstw nazistów?
Marek Jaszczuk: – W zasadzie tak.
Anna Kaczkowska: – Siła wydaje się panu fascynująca?
Marek Jaszczuk: – Tak. Hitler opracował doktrynę wojny błyskawicznej.
Anna Kaczkowska: – Pan ciągle żyje walką?
Marek Jaszczuk: – Można tak zdecydowanie powiedzieć.
Anna Kaczkowska: – Taki subtelny, spokojny chłopak.
Marek Jaszczuk: – Cicha woda brzegi rwie.
Anna Kaczkowska: – Czy pan był w wojsku?
Marek Jaszczuk: – Niestety nie. Chciałem służyć, ale ominął mnie ten zaszczyt
ze względu na stan zdrowia.
Anna Kaczkowska: – Czy pan byłby dobrym żołnierzem?
Marek Jaszczuk: – Trudno powiedzieć, bo ja z natury jestem takim bardziej
samotnikiem. (…) Bym się starał być wzorowym żołnierzem.
Potem artysta–malarz mówi i o tym, że film „Zakazane piosenki” ma na kasecie
wideo wyłącznie z tego powodu, że jest tam półtorej minuty przemarszu oddziału
niemieckiego, który na ulicy śpiewa „Heili Heilo”.
To dźwiękowy punkt zaczepienia w dokumencie radiowym „Estetyka munduru”.
Dalej reportażystka zacytuje różne marsze hitlerowskie, oddające grozę tamtych lat.
2 0 0 7 : m ó wi ę w imieniu słuchacz y
Anna Kaczkowska: – Przypadek sprawił, że niedługo po zdjęciu tej wystawy,
zaprezentowano objazdową wystawę o zbrodniach Wehrmachtu zorganizowaną
w porozumieniu z Niemcami przez Instytut Pamięci Narodowej. Organizatorzy
uważali, że w naszej historii jest dużo przemilczeń i może to owocować właśnie
tym, że młodzi ludzie zaczynają gloryfikować silne wojsko faszystowskie i patrzą
na to takim przyjaznym okiem.
– Neofaszyści?
Anna Kaczkowska: – Może on się nie czuje faszystą. On zaprzecza, ale jednak
jest pełen podziwu dla ich siły, sprawności, uzbrojenia…
– Reportaż–rozmowa?
Anna Kaczkowska: – W reportażu jest trochę moich pytań. Zachowuję się jak
pani Eliza w powtarzanych w „Trójce” słuchowiskach radiowych „Kocham pana,
panie Sułku”. Pan Sułek to nierozgarnięty prymityw. Pani Eliza z pełnym zachwytem powtarza: „Och, panie Sułku”… Ten chłopak chciał, abym o nim mówiła. Ale
50
bał się, że go zranię. To wrażliwy człowiek. Oczekiwał ode mnie akceptacji. To
było trudne nagranie, bo usiłując nie ranić go, chciałam wypytać o różne rzeczy.
Ja mówię w imieniu słuchaczy. Próbuję odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego ten
człowiek tak robi?”. Jak nie wprost, to między wierszami.
2 0 0 7 : jak mi bohater płacze ,
to najcz ę ś ciej odkładam mikrofon
R
yszard Kapuściński: „Dla mnie reporter musi być człowiekiem pokornym
i empatycznym”.
Anna Kaczkowska: – Jak nie wiesz, jak się zachować, to się zachowuj przyzwoicie.
Scenarzysta serialu, filmu fabularnego czy dramatu może wymyślać losy swoich bohaterów. Bohater dokumentu radiowego nie jest aktorem. Nie można manipulować
życiem i emocjami tego człowieka. Dokument różni się tym, że to wszystko dzieje
się naprawdę. Nie każdy może być dokumentalistą. Można nauczyć się warsztatu,
ale nie takiego błysku, wyczucia… Może to polega na wrażliwości…
Ryszard Kapuściński: „Czuję się trochę jak misjonarz – w tym co robię, jest
i poświęcenie, i pasja. (…) To zbyt trudny zawód dla cyników, wymaga wielkiego
poświęcenia i zaangażowania. Za same pieniądze nikt tego nie będzie robił”*.
Anna Kaczkowska: – To jest twórczość…
2007
*Słowa Ryszarda Kapuścińskiego pochodzą z Autoportretu reportera, 2003.
51
Wyrzeźbi matkę
S ienkie wicza
S zlak sienkiewiczowski
P
rofesor Lech Ludorowski z Towarzystwa im. Henryka Sienkiewicza od lat wędruje szlakiem sienkiewiczowskim ziemi łukowskiej. Mówi, że w Woli Okrzejskiej
w 1846 roku urodził się Henryk Sienkiewicz. Że noblista został ochrzczony w kościele w Okrzei. – Na ziemi łukowskiej są miejscowości znane z literatury Sienkiewicza
– podkreśla. – Jest Burzec znany z „Potopu” i Ruda, w której noblista wielokrotnie
bywał i pisał. Obok są miejscowości, w których Sienkiewiczowie mieszkali, na przykład Grabowce. A w Woli Gułowskiej matka noblisty zakończyła swoje życie – dodaje.
Profesor często zagląda na cmentarz parafialny w Okrzei, gdzie niszczeje
opuszczona mogiła matki Henryka Sienkiewicza. – Rok temu razem z przyjaciółmi
podjął decyzję: ratujmy grób! – mówi. – Tak się szczęśliwie złożyło, że nawiązałem
kontakt z panem Witoldem Marcewiczem, znakomitym artystą.
Kilka miesięcy temu profesor wykręcił numer telefonu.
– Słucham? – odebrał rzeźbiarz z Bełżyc.
Naukowiec poprosił o projekt pomnika Stefanii z Cieciszowskich Sienkiewiczowej. Bo jej mogiła jest zaniedbana. – Samotna, pokryta pleśnią, niszczeje... – wyliczał. Profesor mówił, a rzeźbiarz słuchał...
Z opowie ś ci profesora
W
ola Okrzejska należała do babki pisarza, Felicjany Cieciszowskiej. Był rok
1843, kiedy w Okrzei Stefania Cieciszowska mając lat dwadzieścia trzy poślubiła Józefa Sienkiewicza. Urodziła dwóch synów. Pierwszym był Kazimierz. Potem przyszyły noblista, który przyszedł na świat w zubożałej rodzinie szlacheckiej
w 1846 roku. Minęły niespełna cztery lata jak zaczęły się rodzić córki: Zofia, Aniela,
Maria i Helena.
52
Rodzina prowadziła życie tułacze. Zanim w 1861 zamieszkała w Warszawie,
najpierw z Okrzei przeniosła się do Grotek, potem do Wygnanowa, Potkany koło
Przytyka, a później do Grabowców i Wężyczyna.
Rodzina szybko przemknęła przez ziemię łukowską, gdzie przeżyła zarówno te
mniej, jak i bardziej szczęśliwe lata.
Kazimierz Sienkiewicz był bohaterem powstania styczniowego. Musiał
uciekać z Polski. Zginął we Francji w wojnie francusko–pruskiej pod Orleanem.
Najmłodsza córka zmarła przedwcześnie. Nie wiadomo w jakich okolicznościach i gdzie jest jej grób. Niedługo potem, 1 września 1873 roku w Woli
Gułowskiej zmarła Stefania Sienkiewiczowa.
– Na cmentarzu w Okrzei stoi skromny, zaniedbany grób matki Sienkiewicza...
– nieustępliwie powtarza profesor.
Kobieta o anielskiej twarz y
R
zeźbiarz odłożył słuchawkę telefonu. Mówi, że zachował się wzruszający opis.
Że noblista pisał jak matka całuje jego wychudzone dłonie. Pisał i o tym, jak
po policzkach spływały jej łzy...
Nie zastanawiając się długo nad tym jak wyrzeźbić Stefanię Sienkiewiczową,
pan Witold wziął ołówek i zaraz zaczął kreślić: twarz anielska. Szyja długa i smukła. Na niej krzyżyk. Spojrzenie ciepłe. Wokół dostojnej damy artysta umieszcza
sześcioro dzieci. Kobiecie wkłada do ręki książkę, której palcem dotyka młody
Henryk.
Ale kiedy rzeźbiarz zrobił sesję zdjęciową z żywymi modelami, to pomnik wydał mu się zbyt rozbudowany w bok. I tak powstały kolejne warianty tej samej
idei: – Postacie muszą być nieco wydłużone... – zauważył artysta.
Minęło trochę czasu, kiedy pojawił się kolejny rysunek: Henryk wtulony w matkę. Obok kolumna kanelowana. Na niej liść laurowy.
Ale i ową koncepcję rzeźbiarz zaczął dopracowywać: – Jeszcze pracy sobie
dodałem i orzełka na kolumnę dołożyłem – uśmiecha się. Ptak zrywa się do lotu.
W dziobie trzyma gałązkę laurową. – Bo orzeł na kolumnie jońskiej gloryfikuje
polską sztukę – podkreśla rzeźbiarz.
– To są bardzo piękne projekty – przyznaje profesor Ludorowski. – Myślę, że
jeden z nich uda nam się zrealizować. Poddałem je konsultacji społecznej. Ponad
dwieście kilkadziesiąt osób. Zarówno pomnik, który pokazuje siedem postaci, jak
i kolejne warianty, mają swoich entuzjastów. Zbieramy pieniądze – wyjaśnia.
– Pomnik imponujący, bo może mieć nawet ponad 5 metrów – przyznaje pan
Witold. – Po wielkiej radości, później troszkę posmutniałem. Bo zdałem sobie sprawę, jakie przed mną zadanie – dodaje.
Ale zrobił już ponad 200 monumentów, to i matkę noblisty wyrzeźbi.
53
S adza z komina
W
itold Marcewicz jest po sześćdziesiątce. Mieszka w Bełżycach, jakieś 25 kilometrów od Lublina.
– Ja byłem taki rysujący już w szkole podstawowej – mówi.
Był w szóstej klasie, kiedy namalował Chrystusa. Rysunku uczył się u nauczyciela plastyki. Za lekcję nie płacił, bo wcześniej oszklił okna w domu profesora.
Plastyk pokazał chłopcu jak się szpachluje i gruntuje płótno. No i to jak mieszać
klej glutenowy i olej lniany.
– Czekaj, mam jeszcze jakieś stare, ruskie farby, to ci dam – dodał plastyk.
Poszedł na górę i przyniósł.
– Panie profesorze, ale nie ma czarnej farby – spostrzegł Witek.
Na to nauczyciel:
– Broń cię Panie Boże, sztuka nowoczesna i czarny kolor?! Absolutnie.
Chłopiec postawił oczy:
– Nie mogę?
– A co chcesz malować?
– Pana Jezusa – odpowiedział, widząc, że nauczyciel Chrystusa maluje.
Na drugi dzień chłopiec kupił płótno. Zrobił ramki. Zamiast czarnej farby użył
sadzy z komina. Na piątek miał już Chrystusa w Ogrójcu. Tym razem nauczyciel
oczy postawił. Ale choć widział, że Chrystus z rysunku ucznia jest bardziej proporcjonalny niż Jezus z jego obrazu, powiedział tylko, że chłopiec nie ma pojęcia
o podstawowych zasadach malarstwa.
Witek malował dalej, na przykład kościół i diabła. Kopiował dawnych mistrzów.
Kopiował wszystko to, co się dało, na przykład konie Kossaka.
G łowa C hry stusa
Chłopiec chciał zostać jubilerem. No i artystą. Ale ojciec powtarzał, że z tego
pieniędzy nie będzie, i tak Witek trafił do budowlanki. Mając lat 19 kierował budową wieżowca na ulicy Grażyny w Lublinie. Któregoś dnia wziął kawałek belitu.
Wykuł głowę Chrystusa.
– Samochodem ciężarowym przywiozłem do Bełżyc – opowiada. – Deszcz,
mróz... No i się twarz Chrystusa rozpadła – dodaje.
Później było wojsko, gdzie wrócił do rysunku. Malował portrety i widoki. Ale
i pomnik zaprojektował. Kiedy z wojska wrócił, założył własną manufakturę.
Zrobił tablicę upamiętniającą chrzest Polski w bełżyckim kościele.
– Jeszcze księdza oszukałem – przyznaje. – Powiedziałem: „Umiem złocić”. Pozłociłem. A złoto mi do nosa wpadło, bo nie wiedziałem jakie to cienkie, a w ogóle
złota nie widziałem. Teorię słyszałem – uśmiecha się.
54
Mijały lata. Rzeźbiarz składał kolejno egzaminy: czeladnicze i mistrzowskie.
Brał udział w wystawach artystycznych. Później awansował na mistrza rzemiosł
artystycznych.
O kulary jak r ę kawiczki
N
igdy nie było tak, żebym pracy nie miał – podkreśla, bo i w Düsseldorfie konserwował zabytki.
Pomniki dłuta Marcewicza porozrzucane są po Polsce: na Śląsku, w Warszawie, w Gdańsku... No i w Lublinie, gdzie między innymi zrobił replikę lwa z Cmentarza Orląt Lwowskich. Monument stoi na Placu Zamkowym.
Ale nie lwa, a orła z pomnika Konstytucji 3 Maja z Placu Litewskiego najbardziej wspomina. Nawet ze łzami w oczach. Był rok osiemdziesiąty pierwszy, kiedy
monument odsłonięto. – Na uroczystości było ponad 70 tysięcy ludzi – podkreśla
Marcewicz. – Ogromne wzruszenie. Ten pomnik to pewien zakręt historii. Obok
stał pomnik sowieckiego sołdata, bo była wtedy ta przyjaźń polsko–radziecka.
W Lublinie rzeźbiarz zrobił też pomnik Ofiar Katynia przy kościele garnizonowym, odnowił portale kamienic na Starym Mieście. No i wyrzeźbił orła na budynku Poczty Głównej.
Ale artysta nie tylko wspomina wielkie rzeźby – znaki historii. Bo ze wzruszeniem mówi na przykład o pomniku dziewczyny chorej na nowotwór, wtulonej
w głaz.
– To ciężki zawód – przyznaje Marcewicz. Bo i odźwigać się trzeba. Ale rzeźbiarz z Bełżyc ma się dobrze. Choć słuch i wzrok nie najlepszy, to nie narzeka.
Okulary zmienia jak rękawiczki. – Bo kurz osiada – wyjaśnia. – Ale stawiam na to,
że coś pozostanie po mnie – dodaje. Teraz wyrzeźbi matkę Sienkiewicza.
S zlak sienkiewiczowski – ci ą g dalsz y
W
Woli Okrzejskiej jest muzeum Henryka Sienkiewicza. W Okrzei kopiec pisarza ręcznie usypany przez mieszkańców okolicznych wsi, tuż przed wybuchem II wojny światowej. No i zaniedbana mogiła matki noblisty.
Jak tylko znajdą się pieniądze, na cmentarzu stanie pomnik Stefanii Sienkiewicz z domu Cieciszowskiej. – To będzie już dopełnienie tego szlaku sienkiewiczowskiego ziemi łukowskiej – mówi Witold Marcewicz. – Brakuje na razie pieniędzy. Ale nawet w czasie rozbiorów pomnik Mickiewicza powstał w trzy miesiące.
A tu czasu nie ma – dodaje i zabiera się do pracy, bo taki pomnik to poważna sprawa. Pracy może być jeszcze więcej. Bo przecież jeszcze orzełka dołożył...
XI 2009
55
I dunia, zagraj!
M iami : 2 0 0 6
P
iaszczyste plaże i pomarańczowe gaje. Kawa w „Little Hawana” i spacer po
dystrykcie Art Deco w South Beach. Przez cały rok jest słonecznie, a od oceanu wieje ciepły, orzeźwiający wiatr.
Ida Haendel, blisko osiemdziesięcioletnia kobieta, tryska energią. Wygląda
o wiele młodziej niż wskazywałby na to kalendarz. Często podkreśla, że to zasługa subtropikalnego klimatu. Mieszka w niewielkim, spowitym w zieleń i kwiaty
domu. Wnętrze nasycone kolorem. Na ścianach obrazy z martwą naturą i portretami pędzla jej ojca, Natana Haendela. Wśród nich w ciemnych zieleniach, turkusach i przeróżnych odcieniach czerwieni wiele portretów córki. Ze skrzypcami.
Ale bez, też.
Ta elegancka kobieta uwielbia piękne suknie, kapelusze i pantofle na wysokim obcasie. Marzy o występie na scenie w absolutnych ciemnościach. Bo wtedy
widownia byłaby zmuszona do słuchania. Ona sama, kiedy jedzie samochodem
włącza radio i słucha z koncentracją. Dopiero wtedy może ocenić czyjś występ,
skupić się tylko na bodźcach słuchowych. Niektórzy twierdzą, że dziś nie wystarczy być świetnym muzykiem – trzeba jeszcze wyglądać. Ida Haendel nie zgadza
się z tym twierdzeniem. Według niej koncert to nie przedstawienie dla oczu. Żałuje, że współczesny świat został zawłaszczony przez twórców rozrywki. Że każdy
artysta, który chce odnieść sukces, powinien wyglądać jak Britney Spears.
Ida Haendel jest kobietą o szczerym uśmiechu i głębokim spojrzeniu. Kocha
zwierzęta. W trasach koncertowych towarzyszy jej pekińczyk Decca. Imię odziedziczył po nazwie wytwórni płytowej, w której skrzypaczka nagrała swoją pierwszą płytę. Nie odstępuje swojej pani na krok.
Ida często wspomina Polskę. Mimo, że wyjechała mając niespełna 10 lat, doskonale włada językiem ojczystym. W jej rodzinie zawsze mówiło się po polsku.
– Jeśli ktoś po dwóch, trzech latach od opuszczenia kraju nie umie mówić
w swoim języku, twierdzę, że nigdy nie umiał. Bo ja znam polską gramatykę, czy56
tam literaturę, piszę listy. Nie zapomniałam i nie zapomnę – z dumą podkreśli,
kiedy przyjedzie do Chełma. – Nawet Kubańczyk, który zajmuje się Deccą, woła do
psa po polsku: „Decca choć tu, choć tu….”, chociaż nie zna polskiego...
C hełm : 2 0 0 6
B
ył rok 2005, kiedy w Chełmie powstało Stowarzyszenie „Miasteczko”.
W maju 2006 na zaproszenie tej pozarządowej organizacji przyjedzie do
Chełma Ida Haendel, by po kilkudziesięciu latach zagrać ponownie w rodzinnym
mieście.
– Nasza przeszłość może stać się naszą przyszłością – podkreśla Agnieszka Poźniak, prezes „Miasteczka”. – Powróćmy do tego bogatego dziedzictwa.
W oparciu o te przeszłe doświadczenia zbudujmy swój program. Pokażmy kulturę
Chełma całemu światu – bo świat czeka na nasz krok. Zatem czas go zrobić.
W idok z g ó rki
U
podnóża Wysokiej Górki, zwanej też Górą Zamkową, leży Chełm, rozścielony jak perski dywan. Ci, którzy stąd wyjadą zapamiętają zapach łąk nad
rzeką Uherką wylewającą rokrocznie wiosną, krzyki czajek chroniących swoje
gniazda i las Borek z licznymi ścieżkami zdrowia, gdzie rozbijają biwaki harcerze.
Przedwojenny Chełm to żydowskie miasteczko, gdzie „szewc jest poetą, zegarmistrz filozofem, a fryzjer trubadurem, gdzie biblijne pieśni wiatr łączy z polską
piosnką i słowiańskim żalem, gdzie starzy Żydzi w sadach pod cieniem czereśni opłakują święte mury Jeruzalem…”. Odbywają się tu koncerty, grają orkiestry
dęte, a w skromnych salkach teatralnych wystawiane są sztuki po polsku, ukraińsku i w jidysz. Polacy czytają „Zwierciadło” i „Kronikę Nadbużańską”, Żydzi
„Chelmer Sztyme” i „Chelmer Wochenblat”, a Ukraińcy „Nove Zyttje”.
Z Wysokiej Górki widać ulicę Lubelską i rynek przy Lwowskiej, na którym zawsze jest tłoczno. Na ulicy niezliczona ilość dorożek i wozów konnych z ziemniakami, dorodnymi głowami kapusty, klatkami z prosiętami, królikami i drobiem.
Wiejskie kobiety pozawijane w chusty siedzą na cegłach przed rozłożonymi na
gazetach jajami, serem i osełkami masła w chrzanowych liściach. Tuż obok Żyd
– w czarnym chałacie, z długą brodą i kapeluszu o szerokim, powyginanym rondzie – handluje starymi szmatami.
Jest i ulica Łączna, boczna Lubelskiej. Uliczka jest niedługa. Mieszka tu przede
wszystkim ludność żydowska. W jednopiętrowej kamienicy numer pięć, zniszczonej podczas II wojny światowej, znajdują się 22 mieszkania. W jednym z nich
mieszka Natan Haendel, malarz, z ukochaną żoną Felą i córką Alicją.
57
P rzepowiednia prababci
M
roźny grudzień dwudziestego ósmego roku. W ubogiej kamienicy, na pierwszym piętrze Fela Haendel oczekuje narodzin swojego drugiego dziecka.
Nocą, 15 grudnia, o godzinie pierwszej trzydzieści przychodzi na świat drobna,
wątła dziewczynka. Sukces, jaki wkrótce odniesie przepowiada jej prababcia.
Spoglądając na małą Haendlównę z przekonaniem mówi: – Ida będzie kimś więcej
niż tylko piękną kobietą. Wkrótce świat się o tym dowie.
S krz y pce zamiast lalek
I
da jest szczupłym dzieckiem o zapadniętych policzkach i bladej, drobnej twarzy,
z której wyróżniają się wielkie, ciekawe świata oczy. Dużo choruje.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie przykuły wzrok małej dziewczynki są używane
skrzypce, na których ćwiczy starsza siostra. Pewnego wiosennego dnia, gdy Fela
Haendel obiera ziemniaki w kuchni, 3,5 letnia Ida po raz pierwszy bierze instrument do ręki. Gra piosenkę nuconą przez matkę.
– Ta pioseneczka chyba „Sierotka” się nazywała – wspomni po latach. Matka,
która kilkakrotnie zwraca uwagę córce, aby ta nie brała skrzypiec, gdyż może sobie zrobić krzywdę, nie może uwierzyć w to, co usłyszała. Wybiega z domu i dzieli
się cudowną nowiną z sąsiadkami, z dumą krzycząc: – Idunia, zagraj!
Kobiety są zachwycone. Dziewczynka zaskakuje także ukochanego ojca, który
prawie mdleje, kiedy słyszy pierwsze dźwięki smyczka młodszej córki. Pod wrażeniem jest również Henryk Dubkowski, nauczyciel jej siostry. Ida gra, jakby ćwiczyła już jakieś pięć, a nawet sześć lat. Podczas gdy Alicja trudzi się nad etiudą
Kreutzera, ona gra wszystkie piosenki, które śpiewa matka. Często intonuje „Kujawiaka” Henryka Wieniawskiego.
W sierpniu i październiku 1930 koncertuje z siostrą w nowo wybudowanej sali
kinoteatru „Wersal”, w samym centrum miasta, z widownią na 450 miejsc.
– Miałam szczęście – podkreśli po kilkudziesięciu latach dorosła Ida Haendel.
– Byliśmy bardzo biedni, ale mój tatuś zrobił wszystko bym mogła grać. Od początku mogłam liczyć na wsparcie magistratu – doda.
Idunia podziwia ojca, który nie ma wykształcenia muzycznego, ale wie jak grać.
Jest najważniejszym mężczyzną w jej życiu. To on często powtarza, że muzyka jest
jak książka i trzeba ją interpretować tak jakby ktoś opowiadał jakąś historię. Mała
Haendlówna z przymrużeniem oka słucha tych słów. Zrozumie je później.
Z dzieciństwa skrzypaczka zapamięta podwórko przy Łącznej, na którym
dziewczynki z sąsiedztwa bawią się lalkami. Z daleka obserwuje swoje rówieśniczki. Sama nie ma szmacianki. Ma za to ukochane skrzypce. Nie rozstaje się
z nimi.
58
– Co to jest za głupstwo żeby dzieci bawiły się lalkami, kiedy ja miałam moje
skrzypeczki?! – powie, kiedy powróci do Chełma. – Widocznie nie urodziłam się
jak wszystkie inne dzieci – podkreśli.
Zamieszkała przy ulicy Łącznej 5, Ida Haendel zostanie skreślona z listy mieszkańców Chełma 30 czerwca 1933 roku.
S ukces w kole o ś rednic y metra
G
dy w 1935 roku, w setną rocznicę urodzin Henryka Wieniawskiego bratanek
kompozytora, Adam Wieniawski, zainicjuje w Warszawie międzynarodowe
spotkania młodych skrzypków, 7–letnia wówczas Ida weźmie udział w konkursie.
Będzie najmłodszą uczestniczką.
Mała Haendlówna nigdy nie ćwiczy. Bierze skrzypce do ręki i gra. To instynkt
podpowiada jej jak to robić.
– Tatusiu, po co ona tak to powtarza? – pyta zdumiona, widząc jak przed konkursem Ginette Neveu powtarza każdą frazę. Już zawsze będzie twierdziła, że
jeśli nie potrafi zagrać od razu, to najwidoczniej coś nie jest w porządku.
– A może jestem chora? – pomyśli nawet.
Wychodzi na scenę ubrana w skromną sukienkę po kolana, z sięgającym ramion,
falbaniastym kołnierzem. Podobnie jak inni uczestnicy konkursu, podczas pierwszego etapu występuje w kole zakreślonym kredą o średnicy metra. W jednej, drobnej
dłoni smyczek. W drugiej instrument. Zachwyca jurorów. Ma niezwykłą technikę. Jej
biegłość zniewala smyczek do zawrotnie szybkiego tempa. Ton gry jest ładny i słodki.
Młodziutka Chełmianka zajmuje pierwsze miejsce w polskiej ekipie. Wraz z innymi laureatami konkursu zostaje zaproszona na spotkanie z Prezydentem Ignacym Mościckim. Ida zapamięta ten wieczór. Próg Pałacu Prezydenckiego niczym
magiczne lustro prowadzi ją do nieznanej krainy. Wyobraża sobie, że jest bajkową
Alicją. Wychowana w ubogim mieszkaniu podziwia wnętrze apartamentu na Zamku Królewskim.
Konkurs im. H. Wieniawskiego utkwi jej w pamięci z dwóch powodów. Pierwszym jest choroba, gdyż tuż przed konkursem zaniemogła na szkarlatynę. Drugi
to rozpoczęcie nauki u dwóch najznakomitszych nauczycieli w tamtych czasach:
Carla Flescha i George’a Enescu. To oni wpłyną na poziom jej przyszłej gry.
M ademoiselle H aendel
Enesco ma opinię zimnego człowieka. Ale Ida nie wyczuwa tego chłodu. Jest
oczarowana tym znakomitym rumuńskim kompozytorem, dyrygentem, pianistą,
skrzypkiem i pedagogiem. Nauczyciel zwraca się do niej: „Mademoiselle Haendel”. To jej imponuje. Nikt do tej pory tak jej nie nazywał. Enesco otwiera jej oczy
59
na duchowy wymiar sztuki. Ida uważa go za geniusza. Flesch w przeciwieństwie
do Enesco zajmuje się detalami: spostrzega i notuje błędy. Zwraca uwagę na technikę, palcówki i smyczkowanie. Ida tego nie potrzebuje. Przecież od dzieciństwa
technicznie panuje nad instrumentem.
W 1939 roku wybucha wojna. Dwa miesiące wcześniej Natan Haendel wraz
z rodziną wyjeżdża do Londynu. Flesch obawiając się ataku Niemiec na Anglię,
ucieka do Holandii.
– To była duża pomyłka z jego strony – wspomni dorosła Ida. – Ocalał dzięki
jednemu z gestapowców, który go ostrzegł: „Profesor Flesch, pan mnie chyba
nie poznaje? Jako młody chłopiec uczyłem się gry u pana w Berlinie. Niech pan
natychmiast bierze walizkę i ucieka, bo jutro zabierzemy wszystkich do obozu”.
Flesch wyjechał do Szwajcarii i tam umarł. Więcej go nie widziałam. To był ten
koniec mojej nauki – doda.
Ida Haendel w 1940 roku przyjmuje obywatelstwo brytyjskie. W roku 1952
przeprowadza się do Montrealu w Kanadzie, a pod koniec lat osiemdziesiątych do
Miami na Florydzie. Co roku odbywa tournée po Europie, występuje regularnie
w Ameryce Południowej i Azji. Kiedy nie gra i nie uczy zajmuje się działalnością
społeczną. Jest honorowym ambasadorem UNESCO na kraje Bliskiego Wschodu.
Rodzinne miasteczko odwiedziła wraz z ojcem w 1986 roku. Ale ponownie zagra
tu dopiero w roku 2006.
C hełm : 2 0 0 6
– Parę miesięcy temu odebrałam w Miami telefon. Myślałam, że to jakiś Amerykanin dzwoni – wspomni w maju na chełmskiej scenie Ida Haendel. – Usłyszałam:
„I come from Chełm and I am in Chełm”. Zastanawiałam się, dlaczego on tak pysznie mówi po angielsku. Jeśli jest z Chełma, powinien mówić po polsku. Ale mówił
po angielsku – powie wyraźnie, silnie akcentując każde słowo. – I Jan Cudak (z–ca
prezesa Stowarzyszenia „Miasteczko”), bo to on dzwonił, powiedział: „Już czas
żebyś przyjechała zagrać u nas z powrotem. Jest taki plan, zamiar, żeby odbudować miasteczko na miarę co najmniej Paryża”. Odpowiedziałam: „Masz rację. Już
dawno powinnam przyjechać”.
W rodzinnym mieście artystka wystąpi z akompaniamentem jednej z najznakomitszych polskich orkiestr kameralnych, Capella Cracoviensis. Program, który
wykonają muzycy jest ambitny. Doboru repertuaru dokonała sama Ida Haendel.
C hełm : 2 0 maja 2 0 0 6
Dzień słoneczny, ciepły. Pogoda prawie jak w Miami.
Godzina 19.30.
60
Chełmianie długo czekali na ten moment. Za kilka minut na scenie sali widowiskowej Chełmskiego Domu Kultury zagra wielka dama skrzypiec, Ida Haendel.
Poruszenie, owacja na stojąco i łzy wzruszenia w oczach zgromadzonych melomanów. Zza czerwonych kotar wychodzi filigranowa kobieta z koroną kędzierzawych
włosów. Kiedy się kłania, kosmyk zsuwa się lekko na czoło. Artystka ubrana jest
w olśniewającą, różową wieczorową kreację. Spod sukni wystają baśniowe pantofelki na wysokim obcasie. W tę drobną osóbkę, która nie ma siły otworzyć słoika,
wstępuje niesamowita energia.
Ida Haendel gra na stradivariusie z 1696 roku. – Zdaje się, że brzmi nieźle?
Prawda? – spyta później.
Od pierwszego akordu liczy się już tylko dźwięk. Ona jest wzruszona miejscem,
w którym gra, a publiczność jest pod wrażeniem niezwykłego nasycenia dźwięku
i nieskazitelnej intonacji. Gra z wrażliwością dziecka, na którą nakłada się doskonała technika.
Ida Haendel długo czekała na to, żeby ponownie zagrać tam, gdzie zostawiła
swoich wujków i swoje ciotki. Wierzy w to, że istnieje jakiś inny świat i przypuszcza, że jej bliscy są teraz razem z nią. Słyszą, jak gra.
– Nie wiem, co się z nimi stało – mówi na scenie załamującym się głosem. – Tylko o mojej ukochanej ciotce dowiedziałam się, że została zastrzelona. Chciałabym
zagrać dla niej mały, żydowski temacik – dodaje.
Zagrała.
Już w kuluarach Ida Haendel zdradza swój sekret: – Zazwyczaj nie koncentruję się na publiczności. Nie interesuje mnie, kto siedzi na sali: chłop, prezydent,
król czy królowa. Gram dla kompozytora, muzyków i samej siebie. Ale w Chełmie,
przyznaję, było inaczej. Tu się zaczęła moja kariera. Teraz wróciłam. Widzę jaki
jest piękny. Każdy mówi miasteczko, a ja widzę duże miasto, które ma wiele do
zaoferowania. Spodziewam się, że jak mnie za kilka lat znowu tu zaproszą i przyjadę, Chełm będzie wyglądał co najmniej jak Paryż.
IX 2006
Korzystałam m.in. z rozmowy z Idą Haendel przeprowadzonej przez Weronikę
Kadłubiewicz dla dwutygodnika „Ruch muzyczny” (nr 11, 2005); publikacji (artykuł, fotografie) z I. Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka
Wieniawskiego, Warszawa 3–16 marca 1935; wiersza „Elegia miasteczek żydowskich” Antoniego Słonimskiego.
61
III
z e m igrac ji się nie wraca
„Usiedzieć na miejscu można tylko w Polsce. Na emigracji trzeba się ruszać.
Życie jest wieczną podróżą, ale życie emigranta – jest podróżą w podróży”.
Marek Kusiba
Na Kaszubach,
t o znac zy w Kanadzie
Legenda głosi, że zmęczony konstruowaniem świata Pan Bóg usiadł w kucki
pod bukiem i oparł się o gładki pień. Zamknął oczy. Nie zdążył jeszcze porządnie odetchnąć, gdy usłyszał:
– Panie Boże, a dla mnie tylko kamienie? I piachu tyle?
Był to przypisany do tej ziemi anioł. Jak na anioła przebywającego w boskim towarzystwie – wyjątkowo bezczelny. Typowy Kaszuba. Bogu spodobała
się hardość sługi. Sypnął więc tym, co miał w zanadrzu. A przecież wiadomo,
że każdy zostawia sobie na koniec najlepsze kąski. Anioł aż otworzył usta ze
zdziwienia i zachwytu. Bo zobaczył jeziora tak błękitne jak bukiety niezapominajek na tle zielonej trawy, a wokół nich zmiennobarwne pagórki: złote od pól,
szmaragdowe od łąk i lasów.
Cicho tu jednak było i pusto, więc ulepił Bóg z gliny zwierzęta najrozmaitsze i ludzi. I ożywił ich. Ludzie ci jednak uparci jacyś tacy byli, a szczególnie
jeden z nich. Wciąż domagał się jakiegoś ubrania i zadręczał Boga pytaniem:
– A ka szuba?
Zniecierpliwił się Stwórca. W końcu dał mu tę szubę. Człowieka tego nazwał Kaszubą, a kraina ta zwała się odtąd Kaszuby.
Kanada : 1 9 6 0
320 km od Toronto.
410 km od Montrealu.
Prawie 7000 km od Polski.
Pomiędzy Algonquin Park a Ottawą.
Jeziora tak błękitne jak tu kwiatostany niezapominajek na tle zielonej trawy.
Pastwiska, lasy i zmiennobarwne pagórki. Drewniane stodoły, kapliczki i domy
w polskim stylu z wielobarwnymi wzorami kaszubskimi. Podziw budzi słynna
65
wśród Polaków „Katedra pod Sosnami” z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej na wielkim płótnie. Od 1952 roku przyjeżdżają harcerze na obozy, a sterani
wojenną tułaczką Polacy znajdują atmosferę przypominającą dom ojczysty.
Oficjalnie na mapie Kanady od roku 1960: Kaszuby.
W ilno : 1 2 sierpnia 2 0 0 6 , 1 2 : 3 7
S
kansen. Aldon Kosiński (szczupły, siwy, pogodny): – W którą stronę jedziesz?
Nim zdążę odpowiedzieć, spojrzy na mnie spod daszka czarnego kaszkietu
i zada kolejne pytanie: – A byłaś w Barry’s Bay? Tam mieszkał bardzo słynny polski
lotnik…
B arry ’ s B ay: 1 2 sierpnia 2 0 0 6 , 1 0 : 2 3
P
ark Żurakowskiego. Na cokole pomnik polskiego lotnika przed „Avro Arrow”
(„Strzała”), kanadyjskim naddźwiękowym myśliwcem przechwytującym.
Mówię, że jestem z Polski.
– Naprawdę?! – ucieszyła się kobieta, która zbiera pieniądze na budowę muzeum lotniczego poświęconego pamięci Janusza Żurakowskiego.
Lublin: 2 0 marca 2 0 0 7
I
Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica. Mówię, że na kanadyjskich
Kaszubach powstanie muzeum: – Będą tam prezentowane historia i dokonania
lotnictwa w Kanadzie ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć Janusza Żurakowskiego i losów samolotu „CF–105 Avro Arrow” – podkreślam.
– Tak?! – reaguje z ożywieniem Stanisław Stoń, dyrektor liceum. – Wiem, że
Janusz Żurakowski zrobił karierę w Kanadzie… W którym roku on kończył szkołę?
– W trzydziestym czwartym – odpowiadam.
Dyrektor Stoń przewraca pożółkłe karty kroniki maturzystów gimnazjum im.
Stanisława Staszica. I mówi: – O, jest… Janusz Żurakowski, proszę bardzo.
Z czarno–białej fotografii spogląda młodzieniec o wysokim czole ubrany w koszulę z dużym kołnierzem. Zdjęcie podpisane jest własnoręcznie.
Lublin: lata 3 0 .
P
aństwowe Gimnazjum im. Stanisława Staszica. Jan Dobrzański, profesor historii: – Z ciebie historyka to nigdy nie będzie. Ale ze mnie lotnika też nie.
Nauczyciel wie, że Janusz Żurakowski już od najmłodszych lat buduje latające
modele w pracowni działającej przy gimnazjum. Zgina nad palnikiem bambusowe
66
pręty. Klei i szlifuje śmigła. Niedługo potem przyszły pilot doświadczalny zdobywa
pierwsze miejsce w wojewódzkim konkursie modeli latających zorganizowanym
przez Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Nagrodą jest lot samolotem LKL
V. Janusz po raz pierwszy ogląda panoramę miasta z lotu ptaka.
Profesor Dobrzański pomaga młodzieńcowi w nauce. Przed maturą uparcie
powtarza pytanie: – Co wiesz o Kościuszce?.
Kiedy Janusz opanuje wiedzę o sławnym wodzu, historyk na ustnym egzaminie
dojrzałości, uśmiechając się porozumiewawczo, spyta: – No, Żurakowski, co nam
powiesz o Kościuszce?
Po otrzymaniu świadectwa maturalnego Janusz Żurakowski zgłasza się na
ochotnika do Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie. Bierze udział
w wojnie obronnej 1939 roku, później będzie służył w Królewskich Siłach Lotniczych Wielkiej Brytanii, a w 1942 zostanie dowódcą dywizjonu 316 „Warszawskiego”. Końcowy okres wojny spędzi w Imperialnej Szkole Pilotów Doświadczalnych
w Boscombe Dawn w Anglii. Opracuje i wykona nowe figury – „Zurabatic Carthweel” i „Falling Leaf”, wcześniej w oczach fachowców uchodzące za niemożliwe
do wykonania na odrzutowcu.
Pary ż : 1 9 4 8
P
o dziewięciu latach rozłąki Janusz spotka się z Hanką Danielską, młodzieńczą sympatią. Podczas długich spacerów po zacisznych alejkach Ogrodu
Luksemburskiego, przylegającego do Quartier Latin, powracają wspomnienia.
Trzynastego maja, w polskiej parafii na rue St Honore Janusz Żurakowski żeni
się z Hanką. Młoda para wyjedzie do Anglii, a w roku pięćdziesiątym drugim do
Kanady.
T oronto : 2 1 kwietnia 1 9 5 2
W
słoneczny poranek na lotnisku Dorval w Montrealu ląduje czterosilnikowy
„Stratocruiser” z londyńskiego Heathrow. Z samolotu wysiada niewysoki,
łysawy mężczyzna, który, jak później napisze „The Telegram”: „wygląda jak ktokolwiek, ale nie jak pilot doświadczalny”. Na rękach trzyma syna Marka. Obok,
żona Hanka o ciemnych włosach, z trzyletnim Jurkiem. Rodzina udaje się do urzędu imigracyjnego. Z pieczątkami „landed immigrant” wsiada do mniejszego samolotu, który zabiera ją do Toronto.
Następnego dnia Żurakowski rozpocznie pracę pilota doświadczalnego w firmie Avro Aircraft w Malton koło Toronto. Firma A.V. Roe Canada na początku lat
50. przystąpiła do interesujących przedsięwzięć. Latał już prototyp odrzutowego
samolotu pasażerskiego „Jetliner”. Rozpoczęto produkcję pierwszego kanadyj-
67
skiego myśliwca odrzutowego „CF–100 Cannuck”. Maksymalna prędkość lotu wynosi Mach 0,85. (Mach jest jednostką prędkości równą prędkości rozchodzenia się
fali głosowej w powietrzu – 1224 km/godz.). Żurakowski osiągnie na tym samolocie w locie nurkowym rekordową szybkość Mach 1,08. Jako pierwszy w Kanadzie,
testując kanadyjski samolot, poleci z szybkością dźwięku. Wydarzenie to zostanie
upamiętnione wydaniem srebrnej monety dwudziestodolarowej z wizerunkiem
Żurakowskiego i CF–100.
B arry ’ s B ay: 1 2 sierpnia 2 0 0 6
N
a zdjęciu z 1958 roku duży, bezogonowy samolot o skrzydłach w kształcie delty, rozwijający szybkość Mach 2,0. To „CF–105 Avro Arrow”. Samolot wyprzedzał ówczesne konstrukcje o dwadzieścia lat. Przy pracy nad „Arrow” skupiono
najtęższe umysły konstruktorskie świata. Zespołem kierował Jim Floyd. Myśliwiec
zaprojektowano przede wszystkim do walki z sowieckimi bombowcami, których ataki zagrażały Kanadzie i Stanom Zjednoczonym od strony Arktyki w okresie zimnej
wojny. W latach 1957–59 wyprodukowano i przetestowano pierwszych sześć samolotów. Dalszych 35 znajdowało się na taśmie montażowej.
M alton: 2 5 marca 1 9 5 8
P
ierwszego lotu „Arrow”, o numerze RL 201, dokona Janusz „Żura” Żurakowski. Na lotnisku tłum. Są fotoreporterzy i dziennikarze. Curtis, marszałek
lotnictwa, przewodzi grupie oficjalnych gości. W powietrzu krążą dwa samoloty
towarzyszące: CF–100 pilotowany przez Władysława „Spud’a” Potockiego i Sabre
z Jackiem Woodmanem.
O 9.30 Żura sprawdza kabinę „Arrow”. Wprowadza samolot na pas startowy
numer trzydzieści dwa. Dziewięćdziesiąt procent sterowania samolotu to elektronika i hydraulika. Nawet mały błąd konstrukcji może spowodować wypadek.
Jest 9.35, kiedy Żurakowski zwiększa do maksimum moc silników Pratt &
Whitney J–75. Samolot gwałtownie przyśpiesza. Dość szybko i lekko odrywa się
od ziemi. Wzbija się w powietrze. Lotnik jest w stałym kontakcie radiowym z ziemią i z towarzyszącymi mu pilotami. Każdy manewr samolotu jest kontrolowany
i dokumentowany.
Dochodzi 10.10. Lot trwa 35 minut. Żurakowski ląduje. Otwiera się mały spadochron. Samolot zwalnia szybkość. Posuwa się gładko pasem startowym na wyznaczone miejsce przed hangarem. Pilot opuszcza kabinę. Koledzy wiwatują. Biorą Żurakowskiego na ramiona.
– Lot odbył się technicznie i pilotażowo bez specjalnych trudności – relacjonuje
Żura. – Nie wzniosłem się jednak na wysokość przekraczającą 10.000 stóp.
68
John L. Plant, główny menadżer Avro Aircraft uśmiecha się i mówi o Żurakowskim: – Tylko on jeden panował nad nerwami.
– Wznosiłem się z prędkością około 3.000 stóp na minutę – wyjaśnia pilot.
Pierwszy lot „Arrow” zakończył się sukcesem. Gazety na pierwszych stronach
opiszą triumf kanadyjskiej produkcji lotniczej. W następnych lotach Żura zwiększy szybkość i wysokość. W siódmym locie wzniesie się do 50.000 stóp. Przekroczy szybkość 1000 mil na godzinę. W dziesiątym, z powodu defektu podwozia,
uszkodzi samolot przy lądowaniu. W sierpniu wystartuje na drugim prototypie.
We wrześniu, w pierwszym locie na trzecim prototypie, przekroczy szybkość
dźwięku. Po wykonaniu ponad dwudziestu lotów na „Arrow”, Żurakowski wycofa
się z latania eksperymentalnego. Obejmie funkcję łącznika i koordynatora pomiędzy sekcją lotów doświadczalnych a biurem konstrukcyjnym. Funkcję głównego
pilota eksperymentalnego przejmie Władysław „Spud” Potocki. Wkrótce wykona
pierwsze loty na czwartym i piątym prototypie.
Kaszub y: lata 5 0 .
Ż
ura razem z rodziną spędza wakacje na kanadyjskich Kaszubach. Wieczorami
bierze udział w ogniskach harcerskich, dzięki którym przenosi się w czasy
swojej młodości, a pamięcią wraca do „tamtych” ognisk. W niedziele uczęszcza na
msze święte do „Katedry pod Sosnami”. Nawet kiedy pracuje, a rodzina spędza
lato na Kaszubach, często przelatuje nad tymi terenami, zniża lot i z góry ogląda
znajome zarysy wzgórz i jezior.
W ilno : 1 2 sierpnia 2 0 0 6
A
ldon Kosiński jest założycielem drużyny harcerskiej. Ze swoją polską grupą
skautów jeździł na obozy letnie na Kaszuby. Prosi: – Poczekaj chwilę…
Spoglądam na jego delikatne dłonie. Usiłuje coś znaleźć. Na stole, obok przyborów hafciarskich, stos kartek. Wśród nich czarno–biała fotografia. Aldon Kosiński wysuwa zdjęcie i mówi, wskazując palcem młodego mężczyznę: – To ja w Muzeum Wojny w Ottawie. Generał Stanisław Kopański wręcza mi order.
Pytam, kiedy to było.
Pan Aldon nie ma pewności. Zerka na żonę: – Zosiu, który to był rok?
– Siedemdziesiąty piąty! – odpowiada kobieta.
Powracają wspomnienia. – Były wczesne lata pięćdziesiąte, kiedy na jednym
z pierwszych obozów harcerskich na kanadyjskich Kaszubach spotkałem Janusza Żurakowskiego – opowiada Aldon Kosiński. – Państwo Żurakowscy przyjechali
w odwiedziny do swoich synów, Marka i Jurka. Pytali czy chłopcy sprawiają jakieś
problemy. Skonfiskowałem scyzoryk jednemu z młodzieńców.
69
Kanada : „ C zarn y pi ątek ” , 2 0 lutego 1 9 5 9
K
onserwatywny rząd Kanady z premierem John’em Diefenbaker’em przerywa
badania nad „CF–105 Avro Arrow”. Przypuszcza się, że to Stany Zjednoczone
wymusiły decyzję. Wszystkie wyprodukowane „Strzały”, plany, fotografie i dokumentacja techniczna zostają zniszczone. Pracę traci 15 000 ludzi. Żurakowski ma
44 lata. We wstępie do książki Creig’a Stewart’a „Shutting Down the National
Dream” („Zestrzelenie narodowego marzenia”) napisze: „Rządy i palniki mogą
zniszczyć samolot, ale nie są w stanie zniszczyć nadziei, pragnień i wielkości poszukującego ducha. Marzenie żyje dalej w sercach ludzi”.
Żurakowski otrzyma najwyższe w tym czasie wyróżnienie lotnicze „Trans–Canada McKee Trophy” (1958), za „wybitny udział w eksperymentalnych lotach samolotów odrzutowych w Kanadzie”. Po tragedii „Arrow” – odbierze puchar z mieszanymi uczuciami.
Żura odrzuci kuszące propozycje wielkich zakładów lotniczych w Stanach
Zjednoczonych. Przejdzie na emeryturę. Pozostanie w Kanadzie. Nauczy się żyć
blisko natury, trochę jeszcze dzikiej. Zamieszka w Barry’s Bay. Na Kaszubach.
B arry ’ s B ay: 1 9 6 0
J
anusz Żurakowski wraz z żoną Hanką i dwójką synów osiedla się nad malowniczym jeziorem Kamaniskeg, otoczonym pagórkami. To zaczarowany świat z rozległymi łąkami u stóp wzgórz i piaszczystym brzegiem jeziora, gdzie tafla wody
pobłyskuje, gdy wychodzi się z głębin lasu na słoneczne polany.
Pilot doświadczalny zmienia profesję. Z naddźwiękowego myśliwca przesiada
się na traktor. Staje się drwalem i cieślą. Na rozległej polanie Żurakowski stawia drewniany, pokryty spadzistym dachem dom w stylu „pseudozakopiańskim”,
z małym gankiem. Doprowadzi drogę i linię elektryczną. Buduje niewielki ośrodek
turystyczny o swojskiej nazwie „Kartuzy Lodge”. Będą tu w wakacje przyjeżdżać
polskie rodziny z Kanady i USA, odwiedzi posiadłość także zespół „Kaszuby” z Kartuz. Radzi sobie w zimie. Wiąże dwa spody kajaków, bierze silniczek ze śmigłem
i konstruuje „magidło” – pojazd, którym będzie jeździł po zamarzniętym jeziorze.
Jednym z sąsiadów Janusza Żurakowskiego jest pilot bombowy Kazimierz Szrajer, latający podczas wojny w angielskim dywizjonie do zadań specjalnych. W słynnej akcji „Most III” Szrajer wywiózł elementy rakiety V–2 z lądowiska „Motyl”
w widłach Wisły i Dunajca do bazy angielskiej Brindisi we Włoszech.
Janusz i Hanka zżyli się z lokalną społecznością, dla której wszystko ma ustalony porządek, zgodny z porą roku, gdzie na śluby i pogrzeby zjeżdżają się liczne
klany rodzinne, a cała okolica jest zapraszana na te radosne lub smutne uroczystości.
70
W ilno : 1 2 sierpnia 2 0 0 6
W
latach 70. w Barry’s Bay Aldon Kosiński prowadził polsko–kanadyjską restaurację, a w szkole podstawowej uczył języka francuskiego. W Wilnie,
miejscowości oddalonej o jakieś dwadzieścia kilometrów od Barry’s Bay, mieszka
od roku osiemdziesiątego trzeciego. Kupił stary i opuszczony dom szkolny.
– W Wilnie zorganizowano pierwszą polską parafię w Kanadzie – zaznacza
pan Aldon. Kościół pw. Matki Bożej Królowej Korony Polskiej z 1937 roku jest na
wzgórzu. W latach 1880–1892 proboszczem parafii był ks. Władysław Dembski.
Pochodził z Wilna, od którego miejscowość wzięła swoją nazwę. Do parafii należy
około 205 rodzin. Msze święte po polsku odbywają się w niedzielne przedpołudnia
o godzinie dziesiątej. W dni powszednie w języku angielskim.
Aldon Kosiński razem z żoną Zofią mieszka w lesie. – Kanada jest nudnym
krajem, nie ma czym zaimponować. Tylko naturą – tłumaczy. – Niedługo dojrzeją
jabłka. Przyjdą niedźwiedzie – uśmiecha się. – Niedźwiedzie przychodzą tu co
roku. Jak tylko wywęszą owoce jednego sezonu, to na pewno pojawią się w kolejnym – dodaje, po czym wskazuje na drewniany stół. Przy nim: dojrzałe kobiety,
dziewczęta i biały kapelusz o szerokim rondzie. Należy do jednej z dam.
– To Polki. Haftują – podkreśla. – One nie mówią po polsku. Ale mają polskie serca.
Na płótnach kolorowe wzory kaszubskie, a przed nami chata z ciemnego drzewa. Na spadzistym dachu powiewają trzy flagi – kanadyjska, ontaryjska i jeszcze
jedna. – Ta czarno–żółta, to flaga kaszubska – wtrąca Aldon Kosiński, a po chwili
otwiera nieduże drzwi i zaprasza do pomieszczenia o małych oknach. Najpierw
wyjaśnia, że barwy flagi są wzięte z herbu Kaszubów, na którym widnieje czarny gryf na złotej tarczy. Jest to symbol pochodzenia perskiego, popularny w średniowiecznej Europie, przyniesiony przez uczestników wypraw krzyżowych. Był
godłem książąt zachodniopomorskich, od nich trafił do herbów wielu miast na Pomorzu. I stał się godłem całego Pomorza. A potem zaczyna opowiadać o wystawie
zatytułowanej „Pierwsi Kaszubi w Kanadzie”.
– Polacy przyjechali na kanadyjskie Kaszuby za Bismarcka. Przypłynęli z Hamburga, gdyż Gdańsk wówczas nie należał do Polski – mówi. – Polscy osadnicy
w Kanadzie wychowali się w duchu Bismarcka. Z Hamburga przyjechały tu dwie
grupy: kaszubska i galicyjska – dodaje.
Pierwsza grupa Kaszubów z Polski przybyła na obszary późniejszych miejscowości: Wilna i Barry’s Bay w roku 1858. Do 1860 roku zamieszkało tu trzydzieści
rodzin kaszubskich.
– Jest też wystawa poświęcona Kaszubom walczącym u boku Hallera podczas
I wojny światowej – dodaje pan Aldon. – Kaszubi zgłaszali się na ochotników. Anglicy pytali: „Skąd pochodzisz?”. Ale kiedy Kaszub odpowiadał, Anglik stwierdzał:
„Ty jesteś wrogiem”. I do Czerwonego Krzyża odsyłał.
71
G da ń sk : 1 0 lutego 1 9 2 0
G
enerała Hallera i zaślubiny Polski z morzem tak wspominał prezydent Stanisław Wojciechowski: „Nieżyjący już generał Józef Haller, wódz–patriota i wielki demokrata, ażeby ośmielić do siebie lud kaszubski, zszedł z piedestału wodza,
chodził przeważnie pieszo, podpierając się gałęzią wyłamaną z drzewa. Z tą gałęzią
i ludem kaszubskim nie rozstawał się w czasie parodniowego pobytu na Wybrzeżu.
Bratał się z Kaszubami, obejmując ich często i całując. Codziennie Kaszubów miał
przy swoim boku, zarówno w polu jak i przy stole. Kaszubi pamiętali, iż do niemieckiego generała nie wolno było im się zbliżyć, a tu polski generał brata się z nimi.
– Może on jest Kaszub? – myśleli niektórzy i mówili o nim: – Nasze generał.
Pokochał lud kaszubski generała Józefa Hallera i ku jego wiecznej pamięci
nowe osiedle obok Wielkiej Wsi u nasady półwyspu Hel nazwał Hallerowem.
Generał Józef Haller często mawiał do Kaszubów: – Wy, bracia Kaszubi znieśliście straszliwą niewolę niemiecką i zachowaliście ten skrawek Wybrzeża dla
Polski. Teraz nie będziecie sami, obok Was stoi na straży zbrojne ramię Narodu
Polskiego – Polska Marynarka Wojenna. Bałtyku nie opuścimy już nigdy”.
B arry ’ s B ay: lato 2 0 0 0
Z
achowała się fotografia: „Rodzina (niemal) w komplecie”. Z lewej strony
niewysoka, starsza kobieta w granatowej spódnicy sięgającej poniżej kolan
i białej bluzce z beżowym kołnierzem. To pani Anna, żona Janusza Żurakowskiego. Obejmuje ją uśmiechnięty mężczyzna o wysokim czole – Marek, ich młodszy
syn. Tuż obok niewysoki mężczyzna z założonymi rękami. To Żura. Biała koszula i spodnie w kant dodają mu elegancji. Na lewej ręce srebrny zegarek. Obok,
w czerwonej koszuli polo drugi syn – Jurek. Z prawej strony stoją dwie kobiety.
Brunetka w pasiastym sweterku to Julie – żona Jurka. Blondynka z przymrużonymi
oczami to Susan – żona Marka. U dołu przykucają wnuki: Krysia i Paweł. Z lewej
strony młoda i piękna dwudziestolatka w dżinsach i koszulce koloru wrzosowego.
Z prawej chłopak o blond włosach, który zerka na psa. W tle jezioro Kamaniskeg.
B arry ’ s B ay: 9 lutego 2 0 0 4
J
anusz Żurakowski umiera w wieku 89 lat. Barry’s Bay: 12 sierpnia 2006.
– Park poświęcony jest pamięci Janusza Żurakowskiego, znanego pilota–oblatywacza „Avro Arrow”, a także wieloletniego mieszkańca Barry’s Bay – wyjaśnia
John L. Hildebrandt, prezes komitetu koordynującego projekt „Zurakowski Park”.
– Obecny park jest pierwszą fazą większego projektu. Druga faza przewiduje budowę małego muzeum, w którym prezentowane będą historia i dokonania lotnic-
72
twa w Kanadzie ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć pułkownika Janusza
Żurakowskiego i losów samolotu „CF–105 Avro Arrow”. Jesteśmy w trakcie ubiegania się o fundusze na budowę i wyposażenie muzeum, które będzie miejscem
dla wielu pamiątek, filmów, zmechanizowanych rekwizytów i eksponatów, włącznie z ośmioma modelami najbardziej znanych samolotów, którymi latał pułkownik
Żurakowski. Modele samolotów zostały wykonane przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Modelarzy. W muzeum znajdzie się również miejsce na salę widowiskową na 150 miejsc. Naszym celem jest zebranie siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy
dolarów. Komitet organizacyjny dokonał wyboru projektu muzeum zaproponowanego przez firmę architektoniczną – ZAS z Toronto. Zapraszamy do odwiedzenia
naszej strony internetowej www.zurakowskipark.ca, by obejrzeć projekt architektoniczny muzeum, jak również zapoznać się z innymi informacjami na temat naszej inicjatywy. W chwili obecnej mamy już potwierdzenie dotyczące dobrowolnego zaangażowania się osób i firm w budowę muzeum. Mamy obiecane darmowe
materiały i sprzęt od lokalnych ofiarodawców.
W ilno : 1 2 sierpnia 2 0 0 6
W
Barry’s Bay pytałam o sklep z polską żywnością. Mówili, że zlikwidowano.
Bo produkty trzeba było sprowadzać z Toronto.
– Tu, w Wilnie, też nie ma polskiego sklepu. Ale jest restauracja. Niedługo
będzie masarnia – dodaje Aldon Kosiński, który miał już wskazać budynek znajdujący się po drugiej stronie ulicy, gdy raptem zmienił temat: – Teraz mamy nowego sportowca! Startuje w samochodach wyścigowych. W Formule 1. Rośnie nam
gwiazda sportu.
Nazwiska zapomniał. – Mam to na końcu języka – mówi mi, po czym spogląda
pytająco na żonę: – No, jak nazywa się ten sportowiec–wyścigowiec?
– Kubica! – odrzekła po chwili wahania.
73
Krwawa koszu la
W ilno, 1 2 sierpnia 2 0 0 6 . S kansen.
A
ldon Kosiński stoi przed chatą z ciemnego drewna. Spogląda na mnie spod
daszka czarnego kaszkietu i mówi: – Ja tak naprawdę to jestem Paryżanin…
D en M other
N
iedługo po zakończeniu I wojny światowej Aldon Kosiński razem z rodzicami
wyjechał do Paryża. Jego ojciec wrócił do Warszawy w trzydziestym siódmym
roku. Miał nadzieję, że syn i żona Genowefa dojadą później. Ale tak się nie stało.
Był rok trzydziesty dziewiąty, kiedy Aldon widział po raz ostatni ojca. Pamięta jak
mówił: – Teraz ty jesteś głową rodziny. Opiekuj się matką i sobą.
I tak matka Aldona wynajęła pokój w Domu Polskim na Rue Crillon, a z czasem
stała się „Den Mother” (opiekunką) dla harcerzy.
– Dziś, na jednym z wileńskich grobów w Kanadzie, widnieje napis: „Matka”
– podkreśla Aldon Kosiński. – Bo pani Kosińska była zarówno moją matką, jak
i matką zastępczą dla całego oddziału.
Aldon mieszkał we francuskiej stolicy, ale przebywał pomiędzy Polakami. Jadł
narodowe potrawy i pił to, co Polacy. Niedzielne poranki spędzał w polskim kościele na Rue St Honore. Jako paryski „sztandarowy” brał udział w kościelnych
paradach z udziałem rządowych osobistości.
– Poza tym w Paryżu ukazywały się polskie tygodniki, takie jak: „Ognisko”,
„Związkowiec”, był Czerwony Krzyż, ZHP, Liga Morska i Kolonialna, Strzelcy, Sokoły i Weterani – wspomina.
H erbatka u pułkownika
K
oniec września trzydziestego dziewiątego roku. W stolicy Francji utworzono
pierwszy polski rząd emigracyjny z premierem generałem Władysławem Si-
74
korskim. Do kwietnia 1940 roku paryski hotel „Regina” był siedzibą naczelnych
władz tworzących się wówczas jednostek armii polskiej we Francji. Któregoś dnia
w Reginie Aldon spostrzegł pułkownika Jerzego Bajana. Zasalutował.
– Chwilkę – odpowiedział pułkownik.
Zamienili ze sobą kilka zdań, po czym pułkownik Bajan zaprosił harcerza na
herbatę przy dźwiękach muzyki klasycznej.
Aldon na co dzień kłaniał się takim osobom, jak: biskup Gawlina, generał i prezydent Sikorski, generał Sosnkowski, generał Haller, generał Duch, Kott, Wroński
czy Stroński. Znał Paryż. Był pilotem generała Sosnkowskiego. Mówił: – Tu skręcić w lewo. Tam w prawo… Inni mu zazdrościli.
Harcerzami, pod czujnym okiem polskiej ambasady, dowodził Jan Polak. Piętnastu chłopców podzielono na cztery grupy. Mundur nosili siedem dni w tygodniu.
Kiedy naziści byli coraz bliżej Paryża, Jan Polak spotkał się z panią Kosińską.
Powiedział: – Weź pieniądze i ocal oddział.
Był 28 maja 1940 roku. Alianci zdobyli Narwik. Sukcesu nie wykorzystali.
4 czerwca rozpoczęto ewakuację wojsk sprzymierzeńców. Ostatnie oddziały korpusu ekspedycyjnego odpłynęły do Wielkiej Brytanii 8 czerwca.
H arcerskie szort y
B
ayonne. Baskijscy rybacy pomagają żołnierzom Wojska Polskiego. Przy molo
czeka już brytyjski niszczyciel. Aldon chce wejść na pokład. Ale angielski marynarz, który stoi na wachcie, zatrzymuje go. I mówi: – Nie jesteś żołnierzem.
Zdradziły go harcerskie szorty.
Aldon Kosiński stał na brzegu morza, kiedy jedna z łodzi dobiła do piaszczystej
plaży. Zazdrościł tym, którzy wchodzili na pokład. Usłyszał: – C’est tout?, co znaczyło: „nikt więcej?”.
– Dzikie konie by mnie nie powstrzymały – podkreśla. – Wskoczyłem do środka.
Po dwóch dniach na morzu powiadomiono nas o zdobyciu Francji. Dobiliśmy do
Plymouth. Podano nam kanapki i herbatę, a pociąg do Londynu już czekał.
M ama !
D
ochodziła szósta. Aldon Kosiński, zmęczony podróżą, położył się na łóżku polowym. Zasnął. Ale nie na długo.
– Obudzono mnie i spytano o pewną kobietę – wspomina. – Krzyknąłem: „To
mama!” Dowiedziałem się, że pani Kosińska z grupą harcerzy dołączyła do sekcji
Wojska Polskiego w Bordeaux i przedostała się do Anglii. Ja, błąkając się bez konkretnego celu, dołączyłem do Polskiej Marynarki Handlowej. Pływałem na transatlantyku SS. „Kościuszko”.
75
Moja matka zostawiła Londyn dla spokojniejszej Szkocji. Kobiety–uchodźcy
kwaterowano w Y.W.C.A. (Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet). Tam
poznałem Phyllis, uroczą i rudowłosą 23–latkę. Wiedziała, że nie mówię po angielsku. No i to, że kończył się jej kontrakt z armią. Pamiętam jak mówiła podczas naszej ostatniej lekcji: „Wiem, że nigdy wcześniej nie całowałeś kobiety. Ale musisz
oddychać przez nos” – dodaje.
Śmiech rudowłosej
M
ój statek stał w wyschniętym basenie portowym, kiedy poprosiłem o kilka dni wolnego na zwiedzanie okolic Manchesteru – ciągnie dalej. – Wysiadłem z czerwonego autobusu. Chciałem spytać o drogę, gdy nagle zorientowałem się, że mężczyzna obok był sierżantem Home Guard (Straży Miejskiej).
Wziął mnie za szpiega. Zostałem przewieziony do pobliskiego komisariatu. Siedząc na ławce, zastanawiałem się: „Czy Home Guard myśli, że jestem tak głupim szpiegiem?”. Później dowiedziałem się, że przepisy zakazywały przebywania
dalej niż 3 mile od miejsca zakwaterowania. Byłem zdecydowanie za daleko.
Po godzinie przyszedł porucznik policji. W pewnym momencie usłyszałem kobiecy śmiech. Czekając na rozpatrzenie mojej sprawy, poprosiłem o spotkanie
z wesołą kobietą. Przypuszczałem, że to Phyllis. I nie myliłem się. Słyszałem jak
później mamrotali coś między sobą, po czym oficer rozkazał, aby odwieziono
mnie do Manchesteru. Kiedy wychodziłem, spojrzałem na Phyllis, mówiąc: „do
zobaczenia”. Nazajutrz złapałem autobus i po kilku minutach stałem w drzwiach
rudowłosej kobiety.
Z aczarowan y pier ś cionek
R
ok czterdziesty drugi. Aldon dołączył do Wojska Polskiego tworzonego w Szkocji. Osiemnastolatkowi bez wykształcenia nie wróżono świetlanej przyszłości.
Władał trzema językami. Ale po angielsku nie mówił dobrze.
Niedługo potem poznał Amerykanina polskiego pochodzenia. Leopold pochodził z Rochester N.Y.
– Porozumiewaliśmy się mową ciała – opowiada. – W końcu nadszedł dzień,
kiedy zostaliśmy kumplami: on był Lee, a ja… Nie zgadniesz! Zostałem Frankiem!
Jak? Otóż Lee był agentem ubezpieczeniowym. Jednym z jego klientów był Frank
Kosiński. Lee przyzwyczaił się do tego imienia. Aldon, litewskie imię, nie przypadło mu do gustu… Tak czy owak, byliśmy nierozłączni jak syjamscy bracia. Ale
wiedziałem, że wcześniej czy później będziemy musieli się rozstać.
Lee zorganizował pożegnalny koncert. Przygotował występ fortepianowy i kilka magicznych trików. Sekretem sztuczki z pierścionkiem był asystent. Na próbie
76
wszystko poszło zgodnie z planem. Podczas pokazu Lee wszedł między ludzi i pożyczył złoty pierścionek, który później miał się pojawić na scenie. Stało się inaczej.
Pierścionek zaginął. Sala pękała ze śmiechu, kiedy chodziliśmy na czworakach szukając zgubionego przedmiotu. Kiedy na scenie Lee spytał: „Frank, masz ten pierścionek?”, ja odpowiedziałem: „Zwariowałeś. Nie mam”. Szkoccy cywile, ciekawi
jak Polacy rozwiążą problem, nie spodziewali się takiego widoku. Ale nagle, nikt nie
wie jak, pierścionek pojawił się na scenie. Występ zakończył się owacją na stojąco
– dodaje.
Przyjaciele rozstali się w roku czterdziestym trzecim. Lee trafił do Wojskowej
Szkoły Kadetów, a Aldon rozpoczął dziewięciomiesięczny kurs mechaniczny.
Falaise
J
ednostka, w której później służyłem, stacjonowała w Polsce pod nazwą 1 Batalion Strzelców w Chojnicach – opowiada dalej Aldon Kosiński. – Nazwa jednostki po reorganizacji to 8 Batalion Strzelców, a po bitwie o wzgórze Mont Ormel
przemianowany na Batalion „Krwawych Koszul”.
Trwały przygotowania. Ze spokojem oczekiwaliśmy na naszą kolej. Do londyńskiego portu dopłynęły okręty z Aldershot. Zsynchronizowali się z nami w Cap
of Gris Nez. Jeśli mnie pamięć nie myli, to 6000 pływających jednostek wzięło
udział w inwazji. Dotarliśmy 25 lipca. Kanadyjczyków było niewielu. Ucieszyli się,
kiedy dwie ostatnie formacje, 4 Kanadyjska Dywizja Pancerna i 1 Polska Dywizja
Pancerna dołączyły do 2 Korpusu Kanadyjskiego, który stacjonował w północnej
części Caen. 1 Dywizja Pancerna liczyła ponad 485 czołgów. Ale gdy nie miała koło
siebie swojej piechoty, czuła się naga i bezbronna. Jej pułki to: 10 Pułk Strzelców
Konnych (pułk rozpoznawczy dywizji), 1 Pułk Pancerny, 2 Pułk Pancerny, 24 Pułk
Ułanów, 10 Pułk Dragonów i Brygada Strzelców Przewożonych, Batalion Strzelców Brabanckich (piechota przewożona), 8 Batalion Strzelców Podhalańskich
(piechota przewożona), 9 Batalion Strzelców Flandryjskich, a także wszystkie
służby i artylerie.
(6 czerwca 1944 roku wojska alianckie rozpoczęły lądowanie na plażach Normandii. 8 sierpnia 1944 1 Polska Dywizja Pancerna w składzie 1 Armii Kanadyjskiej weszła do akcji podczas Operacji „Totalise”.)
– Moja dywizja wzięła udział w akcji ósmego sierpnia, w południe. Lee był
w plutonie rozpoznawczym, ja w pionierskim. Zawsze krok od Kwatery Głównej.
Kiedy Lee podchodził do mnie, mówiłem: „do zobaczenia”. Kurz znaczy śmierć,
ostrzegały napisy. Bo wróg wiedział, że tam coś się rusza. Celem husarskich skrzydeł była formacja na wzgórzu, którą nasz polski generał Stanisław Maczek nazwał
„Maczugą”, ze względu na jej kształt. Trudno opisać to, co nas otaczało. Krzaki,
zapadnięte drogi, jabłonie, krowy…
77
K rwawa koszula
T
o jedna z największych bitew II wojny światowej. Jedenaście dni walki. Wojsko
nieprzyjaciela liczyło sto tysięcy żołnierzy; było dwa tysiące zabitych i czterdzieści tysięcy wziętych do niewoli. Na miejsce bitwy o wzgórze Mont Ormel
dotarło kilku sprawozdawców, między innymi Kanadyjczyk Shapiro. Po bitwie,
kiedy reporterzy rozglądali się po bojowisku jeden z nich wyraził się: „Bloody
Poles” (gra słów: „cholerni/krwawi Polacy”) i, patrząc na pokrwawioną koszulę
naszego dowódcy, dodał: „and bloody shirt” („i cholerna/krwawa koszula”). Reportera przywitał dowódca 8 Batalionu Strzelców, który został raniony odłamkiem
w twarz, a krew poplamiła mu koszulę.
Shapiro nazwał jednostkę Batalionem „Krwawych Koszul”. Pomysł przemianowania batalionu został zaakceptowany przez Administrację Dywizji. Członkowie
„Krwawych Koszul” – 1 Dywizja Pancerna i 8 Batalion Strzelców – przy uroczystych występach nosili czerwony szalik pod kołnierzem, na którym widniał seledynowo–granatowy proporczyk.
Dziś na Mont–Ormel jest muzeum. Napisano wiele książek poświęconych
temu wydarzeniu: „Death of a Nazi Army, Bloody Victory, The Killing Ground, Six
Armies in Normandy: From D–Day to the Liberation of Paris, The Battle for Normandy, Canadians at War, Objectif Chambois czy La Massue: Les soldats polonais
dans la bataille de Normandie”.
T o P olac y
P
o reorganizacji polska dywizja została wysłana do Belgii i Holandii. Z każdym
kilometrem byliśmy bliżej Polski. Kiedy wracaliśmy, ludzie wychodzili z piwnic
i obrzucali nas kwiatami. Choć najcenniejsze były dla mnie dziewczęce pocałunki.
Zbliżaliśmy się do Ypres. Mieszkańcy oczekujący Brytyjczyków śpiewali z radości. Posmutnieli, gdy miejscowa dziewczyna krzyknęła: „To Niemcy!”. Na szczęście podeszła do mnie inna – dzielna kobieta i przeczytała na ramieniu: „Poland”,
po czym śpiewnym głosem krzyknęła: „To Polacy!” – Aldon Kosiński kończy swoją
opowieść.
Polska dywizja w roku 1945 zakończyła swoje walki zajęciem bazy marynarki
wojennej w Wilhelmshaven na terenie Fryzji.
Aldon Kosiński przez dwa lata, po zakończeniu II wojny światowej służył
w Sprzymierzonych Siłach Okupacyjnych w Niemczech. W 1947 roku wyjechał
do Okehampton w Anglii. Przez dwa lata uczył się zawodu kreślarza mechanicznego. Później przeniesiono go do Edynburga w Szkocji, a w 1952 roku wysłano
do Kanady. Dołączył do matki, która zamieszkała w Kingston w prowincji Ontario.
Tu pracował jako inspektor ontaryjskiego Departamentu Dróg. Poznał tam swoją
78
pierwszą żonę, Hazel King, która urodziła mu córkę Carlę. Po rozstaniu z Hazel
wyjechał do Toronto, by w roku sześćdziesiątym trzecim, na zabawie przy „polskiej” ulicy Roncesvalles Ave. spotkać Zofię, którą poślubił w 1966 roku. Nowożeńcy przeprowadzili się do Burlington w Ontario.
Był rok 1970, kiedy wraz z żoną i dwiema córkami zamieszkał w Barry’s Bay,
na kanadyjskich Kaszubach. Otworzył polsko–kanadyjską restaurację.
Przez dwa lata był komisarzem w Ottawie.
Na kanadyjskie Kaszuby powrócił w 1983 roku. Zamieszkał w Wilnie, miasteczku oddalonym o osiem kilometrów od Barry’s Bay.
Kanada jest nudnym krajem.
Nie ma czym zaimponować.
Niedługo dojrzeją jabłka.
Przyjdą niedźwiedzie.
79
Czy był tu
Ja nusz Żurako w ski?
Lublin: 2 0 marca 2 0 0 7
I
Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica. Pytam o Janusza Żurakowskiego. Mówię, że na stronie internetowej Stowarzyszenia Wychowanków Liceum i Gimnazjum im. Stanisława Staszica nie znalazłam jego biogramu.
– O, Żurakowski… – Stanisław Stoń, dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego
im. Stanisława Staszica w Lublinie jest chyba zakłopotany. – Ale w tej książce jest
na pewno… Malicki, Paga… Paga jest ostatni… – wylicza nazwiska przeglądając chronologiczny spis zasłużonych absolwentów w publikacji wydanej z okazji
420-lecia lubelskiego Staszica.
– On zmarł? – pyta.
– Tak – odpowiadam.
– Kiedy? – dopytuje dyskretnie.
– W 2004.
– Jest – oznajmia Stanisław Stoń i otwiera książkę na dwudziestej piątej stronie. Po chwili wstaje i sięga po metalowe pudełko z kanadyjską srebrną dwudziestodolarówką.
– O! To ta moneta z podobizną Janusza Żurakowskiego i CF–100 – nie kryję
radości.
Lotnicza seria pamiątkowych dwudziestodolarówek ukazała się w sprzedaży
we wrześniu 1996 roku. Każda moneta umieszczona była w metalowym pudełku
wraz z opisem samolotu i osoby, której wizerunek znajdował się na niej. Na poczcie w kanadyjskim Barry’s Bay, gdzie sprzedawano monety, stało się zwyczajem,
że wiele osób prosiło Żurakowskiego o autograf na załączonym opisie.
Pytam jak Janusz Żurakowski nawiązał kontakt ze swoim liceum.
– Przez stowarzyszenie – odpowiada dyrektor. – Wysyłano mu „Staszicaka”.
Podczas uroczystości związanych z czterechsetleciem Staszica w 1986 roku grupa
80
prężnie działających osób, która tworzyła komitet organizacyjny, zawiązała Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. Stanisława Staszica. Stowarzyszenie, jako jedno z nielicznych w Polsce, działa bez przerwy, od dwudziestu
lat do dziś – Stanisław Stoń rozgadał się, gestykuluje. – Działalność tych ludzi
sprowadzała się do tego, że współpracowali ze szkołą, wydawali i wydają pismo
„Staszicak” ukazujące się kilka razy w roku. Są w nim artykuły, wspomnienia,
oczywiście pojawiają się nekrologi i notki biograficzne o ludziach, którzy są zasłużeni dla „Staszica”, a także informacje z życia szkoły, ze spotkań z uczniami
– dodaje, po czym bierze do ręki album ze zdjęciem samolotu i dużym napisem
w kolorze ognia – „ARROW” na okładce.
– „Szkole Staszica Janusz Żurakowski, Kartuzy Lodge, Kanada 1999” – czyta
dedykację Stanisław Stoń. – W Kanadzie zrobił karierę.
Mówię, że na kanadyjskich Kaszubach ma powstać małe muzeum. Będą tam
prezentowane historia i dokonania lotnictwa w Kanadzie ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć pułkownika Janusza Żurakowskiego i losów samolotu „CF–105
Avro Arrow”.
– Tak?! – reaguje z ożywieniem Stanisław Stoń. – W którym to roku on kończył
szkołę? – pyta.
– W trzydziestym czwartym – odpowiadam.
Stanisław Stoń wyjmuje album maturzystów gimnazjum im. Stanisława Staszica od roku 1925/26.
– Tu jest który rok? Trzydzieści trzy… – dyrektor przewraca pożółkłe karty
kroniki. – O, jest! Janusz Żurakowski, proszę bardzo.
D rabiniast y m wozem do P olski
J
anusz Żurakowski urodził się 12 września 1914 w Ryżawce na Ukrainie. Rodzice przyszłego lotnika – Maria Antonina Szawłowska i Adam Wiktor Żurakowski
– podjęli decyzję o wyjeździe do Polski. Trasę z Ryżawki pod Kijowem do granicy w Równem (600 kilometrów) przemierzali drabiniastym wozem zaprzężonym
w parę koni. Z Rosji sowieckiej uciekali trzy tygodnie, prawie wyłącznie nocą.
W Równem Adam Żurakowski sprzedał wóz i konie; resztę trasy do Warszawy
przejechali pociągiem. Po krótkim czasie ojciec Janusza otrzymał pracę lekarza
powiatowego w Garwolinie. Był rok 1926, kiedy Adam Żurakowski został przeniesiony do Lublina na stanowisko Wojewódzkiego Inspektora Zdrowia.
Rodzina Żurakowskich zamieszkała w kamienicy przy ulicy Kapucyńskiej.
Z czasem z ciasnych pokoików przeprowadziła się do większego mieszkania przy
ulicy Niecałej. Po kilku latach ojciec, który marzył o ogródku, kupił kawałek ziemi
za miastem na tak zwanej „Dziesiątej”. Z tanio zakupionego budulca z rozbiórki
starej stacyjki kolejowej, pośrodku parceli stanął piętrowy domek, który w czasie
81
wojny był przytułkiem i ostoją dla wielu członków rodziny. Po wojnie zamieszkała
tu matka pilota z synem Adamem i jego rodziną.
„ R zołnierz ” i kotlet wieprzow y
J
anusz został uczniem męskiego Gimnazjum im. Stanisława Staszica. „Co, taki
mały!? Przyjmiemy go do klasy pierwszej!” – zawołał dyrektor Tułodziecki, niewysoki staruszek, który przenikliwym wzrokiem przyglądał się chłopcu.
Janusz posmutniał. W Garwolinie uczęszczał do klasy trzeciej.
Po rozmowie z ojcem zaniepokojonym o edukację syna dyrektor przyjął chłopca do klasy drugiej.
Kolejny rok nauki Janusz stracił, kiedy zachorował na gruźlicę.
Przyszły pilot uważał, że na świecie są ciekawsze rzeczy niż nauka w szkole.
Zdarzyło się tak, że na lekcji języka polskiego – wezwany do tablicy przez profesora języka polskiego Krechowicza – napisał: „rzołnierz”. Nauczyciel, starszy
kresowiak śpiewnym, ale mimo to groźnym głosem zawołał: „Siadaj, kotlecie wieprzowy!”
Gimnazjum mieściło się przed wojną przy ulicy Narutowicza, a główne wejście do budynku było od strony placyku przed kościołem Wizytek. Któregoś dnia
Janusz wyszedł ze szkoły bocznym wejściem. Nie wiedział, gdzie się znajduje.
Błądził po mieście, chociaż ulica Kapucyńska, przy której mieszkał, była tuż obok.
Lublin: 2 0 marca 2 0 0 7
I
Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica. Stanisław Stoń: – W jednym
z przedruków przeczytałem: „Staszic z Narutowicza, z centrum miasta przeprowadza się na wieś, na Wieniawę”. Rzeczywiście – tak było. W trzydziestym
czwartym roku była tu tylko jednostka wojskowa, kościół garnizonowy, a tak to
pola, pola…
Szkoła im. Stanisława Staszica w Lublinie na przestrzeni wielu lat istnienia
zmieniała swoją lokalizację wiele razy. W 1906 roku, kiedy powstało pełne gimnazjum pod nazwą Ośmioklasowa Filologiczna Prywatna Szkoła im. Staszica mieściło się przy ulicy Bernardyńskiej 12, następnie przy Królewskiej 12, a od roku
1918, w szkolnych latach Żurakowskiego, w dawnym rządowym gimnazjum rosyjskim przy Narutowicza 12. Do nowego, obszernego gmachu przy Alejach Racławickich gimnazjum przeprowadziło się w maju 1933 roku. Wydarzeniu towarzyszyło uroczyste poświęcenie budynku i przemówienia wielu osób, między innymi
ówczesnego dyrektora Koniewskiego. Jeden z reporterów „Głosu Lubelskiego”
napisał następnego dnia: „A teraz wszedł na podium i wygłosił przemówienie sam
pan Staszic”.
82
A ch , te lubelskie pann y !
R
uchliwą ulicę Narutowicza nocą oświetlały latarnie gazowe, a kamienice
mieszkalne zamykane były o godzinie dwudziestej drugiej. Z ulicy dolatywał
turkot przejeżdżających konnych dorożek. Po zakupy chodziło się do sklepów kolonialnych, a na deskach sceny Teatru im. Juliusza Osterwy można było zobaczyć
„Księżniczkę Czardasza” czy „Grube Ryby”. Była też fabryka, w której wytwarzano mydło, hurtownia mleczarska i wieża ciśnień, która została rozebrana w latach
siedemdziesiątych. W niedziele chodziło się do kina „Wenus” i „Corso” z biletami
po złotówce lub ulgowymi za pięćdziesiąt groszy. Na Krakowskim Przedmieściu,
naprzeciwko kościoła św. Ducha, była cukiernia Chmielewskiego. Przed hotelem
„Europa” siedzieli posłańcy w czerwonych czapkach, którzy czekali na zlecenia,
a na Kapucyńskiej mieścił się duży sklep ze słodyczami Frambolego, duża księgarnia i materiały piśmienne Cholewińskich.
W kawiarniach spotykały się panie z zamożnych domów, a starszyzna gimnazjalna często spacerowała Krakowskim Przedmieściem i Alejami Racławickimi,
zwanymi w sztubackim żargonie „Cielętnikiem”. Tu miały miejsce niby przypadkowe spotkania z koleżankami. Chłopcy podkochiwali się w unitkach, uczennicach
Państwowego Gimnazjum Żeńskiego im. Unii Lubelskiej, arciszankach w białych
czapeczkach i w urszulankach, sąsiadkach zza płotu. Ku utrapieniu pobożnych
sióstr ogród Gimnazjum Żeńskiego Sióstr Urszulanek przylegał do szkolnego boiska gimnazjum Staszica. Ponad płotem wiatr unosił serdeczne westchnienia i miłosne liściki przymocowane do kamyków i wystrzeliwane z proc Staszicaków.
Janusz podkochiwał się w koleżankach swoich starszych sióstr. W zimie miejscem spotkań była ślizgawka, gdzie uciechom młodzieńczej rozrywki oddawała
się także matka przyszłego lotnika.
Latem Janusz wyjeżdżał na obozy harcerskie w Górze Puławskiej, pod Zaleszczykami na Podolu i w Wysowej na Podkarpaciu. W Kanadzie wspominał chwile
spędzone w zaczarowanym kręgu harcerskich ognisk.
L ataj ą ce modele i prawdziwe samolot y
M
łody Żurakowski interesował się sportem i majsterkowaniem. Często odwiedzał żydowski sklepik z książkami, który mieścił się koło starej wieży
ciśnień. Za dziesięć groszy kupował broszurki, w których czytał o tym jak zrobić
baterię, drezynę wodną, czy jak zbudować łódkę. Przy gimnazjum działała modelarnia, gdzie Bronek, starszy o trzy lata brat, każdą chwilę wolną od nauki poświęcał na budowę latających modeli.
Janusz często chodził za miasto w pobliże lotniska przy fabryce Plage–Laśkiewicz. Podglądał ruch samolotów. Był świadkiem pierwszych lotów doświad-
83
czalnych na samolocie Hanriot pilotowanym przez Rudnickiego. Oglądał pierwszy w Polsce dwusilnikowy samolot bombowy Farman (Goliat) z Szulczewskim za
sterami. Fabryka konstruowała Lublin R–VIII, a od czasu do czasu organizowała
klubowe zawody samolotowe. Na jednych z nich Janusz wraz z kolegami odkrył
„skarb”. Na śmietniku fabrycznym chłopcy znaleźli śruby, ściągacze, rolki, druty
i inne wspaniałości.
W sz y stkiemu winien H itler
P
o otrzymaniu świadectwa maturalnego Janusz Żurakowski zgłosił się na
ochotnika do Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie. W niedziele i święta często odwiedzał Lublin. Swoją przyszłą żonę, wówczas trzynastoletnią
Hankę, poznał, kiedy w 1935 roku przyjechał do rodzinnego miasta na Boże Narodzenie. Poprosił ją do tańca, a kiedy chciał z nią pożartować, ona oświadczyła, że
właśnie uczy się tańczyć i jeśli będzie z nią rozmawiał to ona pomyli kroki.
Zrezygnowany młodzieniec powiedział: „Ha!, trudno, będziemy milczeć”.
Po raz drugi spotkał ją dwa lata później na balu promocyjnym, na który Hanka
przyjechała wraz ze swoim ojcem delegowanym do wzięcia udziału w uroczystościach. Panienka musiała przekupić swoją przełożoną obietnicą, że opisze uroczystości w szkolnej gazetce.
Podporucznik Żurakowski odwiedził swoją sympatię latem trzydziestego dziewiątego roku w Bronicach pod Lublinem. Wówczas obiecał, że za miesiąc spotkają
się w Lublinie. Pierwszego września wybuchła wojna. Młody porucznik napisał do
Hanki: „Przykro mi, ale przyjechać nie mogę – wszystkiemu winien Hitler”.
Ale przez całą wojnę podporucznik Żurakowski nosił przy sobie zdjęcie swojej
sympatii. Z fotografii spoglądała uśmiechnięta Hanka w jasnym płaszczu i spódnicy sięgającej kolan.
Janusz – to się działo już po wojnie – na kopercie jednego z listów do ukochanej
kobiety napisał: „Bardzo proszę cenzora o przepuszczenie tego listu, bo czarną
reakcją nie jestem i to jest list do mojej sympatii”. Pomysł był niezbyt udany, gdyż
cenzorzy nie mieli poczucia humoru, a dopisek zwrócił ich uwagę. Młodzieniec
przysporzył Hance kłopotów. Miała rewizję w mieszkaniu.
P owrot y
J
anusz i Hanka przyjechali do Polski w roku 1970. Dwadzieścia lat później wraz
z synem Markiem i synową Susan, ponownie odwiedzili ojczyznę. Państwo Żurakowscy z niedowierzaniem przyjrzeli się pełnym towarów półkom sklepowym
i sprzedawcom, którzy uczyli się uprzejmego traktowania klientów. Podczas pobytu
w Lublinie Janusz co dzień odwiedzał 95–letnią matkę snującą wspomnienia z da-
84
lekiej przeszłości. W Lublinie odwiedzili cmentarz przy ulicy Lipowej i Katolicki
Uniwersytet Lubelski. Ze wzruszeniem chodzili trasami młodzieńczych spacerów.
Był wrzesień 1992 roku, kiedy Janusz przyjechał do Polski na Światowy Zjazd
Polskich Lotników, połączony z przekazaniem sztandaru Polskich Sił Powietrznych.
Odwiedził rodzinę w Lublinie. Pierwsze kroki poprowadziły pilota na cmentarz przy
ulicy Lipowej, gdzie jest pochowana jego matka, która zmarła mając 97 lat.
Lublin: 1 6 marca 2 0 0 7
U
lica Narutowicza. „Ludzi tamtych już nie ma, ni czasu tamtego” – pisał Józef
Czechowicz w „Poemacie o mieście Lublinie”.
Nie ma magicznych latarni, konnych dorożek, zapachu tłuczonej w moździerzach wanilii i ubijanego w niecce ciasta drożdżowego z rodzynkami, które wypiekano w domowych piecach chlebowych.
Nie ma już tamtych żydowskich sklepików z broszurkami za dziesięć groszy.
Nie widać chłopców, którzy godzinami kleją modele samolotów.
Po ulicy Narutowicza, nad którą unosi się zapach spalin, przejeżdża autobus
MPK o numerze trzynastym, taksówka i inne pojazdy, a na jednym z nich napis:
„Grupa interwencyjna”. Pośród gwaru ulicy słychać tylko równomierny tupot szpilek wysokiej blondynki i dojrzały głos mężczyzny, który przekracza jezdnię w niedozwolonym miejscu i krzyczy: – Nie bój się, słyszę!
Jest kościół – wybudowany jako wotum króla Władysława Jagiełły za zwycięstwo odniesione nad Krzyżakami pod Grunwaldem – z dużymi, drewnianymi
drzwiami. Tuż obok wejścia, do którego zmierzają dwie starsze kobiety w czarnych kapeluszach o powyginanych rondach, na żółtej tablicy w kształcie krzyża
widnieje napis: „Kościół Wniebowzięcia NMP /Po–wizytowski/”. W pobliżu pomnik
Jana Kochanowskiego, przeniesiony z Rynku.
Na ławce obok kościoła siedzi dojrzały mężczyzna w ciemnym kaszkiecie, który resztkami jedzenia karmi dwa kundle merdające ogonami. W gmachu po drugiej stronie mieści się Teatr im. Juliusza Osterwy, do którego zmierzają miłośnicy sztuki, aby zobaczyć setny, pożegnalny spektakl Dziadów Adama Mickiewicza
w reżyserii Krzysztofa Babickiego. O mury budynku w kolorze pistacji opiera się
młoda brunetka z włosami upiętymi w koński ogon. Dziewczyna w białym, wełnianym golfie i jasnym wiosennym płaszczu niecierpliwie rozgląda się i co jakiś czas
nerwowo zerka na telefon. Może zadzwoni…
85
My unitki
Danuta Riabinin przechowuje przedwojenny pamiętnik. Jest wpis m.in.: Julii Hartwiżanki, Anny Kamieńskiej, Wiki Kerthówny…
No i Hanki Danielskiej: „Pij z czystej czary życia, co możesz, dobrze zawsze
czyń...”
Dalej zabawne wyznanie Zygmunta Kałużyńskiego: „Piszę krótko, węzłowato, że cię kocham, co ty na to?”
Danuta (Nuśka) Riabinin, z domu Podobińska (drobna, po osiemdziesiątce):
– No był taki czas – uśmiecha się. Po chwili dodaje: – Później Zygmunt ożenił
się z Julią Hartwig. Był w niej bardzo zakochany… Wie pani, jeszcze żyje kilka
moich szkolnych koleżanek. My unitki spotykamy się raz na jakiś czas. Bo ja
jestem unitką… – tu ucina, po czym poprawia się, dodając: – My jesteśmy unitkami, maturzystkami z trzydziestego dziewiątego roku, prawda?
Lublin: wrzesie ń 2 0 0 7
H
otel Mercure Unia Lublin. Restauracja. Stolik przy oknie. Anna (Hanka) Żurakowska, z domu Danielska: – Tarta z owocami? Tort czekoladowy? Sorbet
owocowy?
Jadwiga Barszczewska, z domu Danielska: – Tort, poproszę.
Anna Żurakowska: – A ty Marian?
Marian Barszczewski, mąż Jadwigi: – Może też.
Kelner: – A może szarlotkę na ciepło?
Anna Żurakowska: – Poproszę.
Kilka dni przedtem Anna Żurakowska razem ze starszym synem i jego rodziną
przyleciała do Polski na V Światowy Zjazd Lotników Polskich i Rodzin Lotniczych.
Za parę dni wróci do Kanady.
– Muszę chwycić wiatr w żagle i zabieram się do pisania – podkreśla. Razem
z Markiem Kusibą przygotowuje do druku polsko–angielski przewodnik po kanadyjskich Kaszubach.
86
Ale tymczasem – w lubelskiej restauracji – wspomina szkolne lata. Mówi, że
przechowuje pamiątki: fotografie, sprawozdania ze spotkań unitek, listy… Po wojnie wyjechała do Kanady. Ale nie zerwała kontaktu z unitkami.
Anna Żurakowska: – Naszą łączniczką jest Inka Dąbkowska. Byłam w klasie
z Julą Hartwig i Anną Kamieńską. Wówczas Unia zajmowała kamieniczkę przy
ulicy Kapucyńskiej.
Marian Barszczewski: – Później była tam szkoła Arcisz…
Anna Żurakowska: – Arciszowej. My przeszliśmy do odnowionego lokalu przy
ulicy Narutowicza. Moja siostra też chodziła do Unii.
Jadwiga Barszczewska: – Tylko parę klas niżej.
Anna Żurakowska: – Wczoraj, na małym kółku nas ostatnich unitek z tamtego
okresu, bardzo dobrze wspominałyśmy gimnazjum. Był bardzo wysoki poziom nauczania.
1.
Pierwszą tróję z minusem Hanka Danielska dostała z klasówki z języka polskiego, kiedy miała lat jedenaście.
– Zrobiłam tylko jeden błąd ortograficzny – mówiła, oczy miała błyszczące.
W Tarnopolu, gdzie wcześniej chodziła do szkoły, była piątkową uczennicą. Na
to nauczycielka: – U nas, w drugiej klasie błędów ortograficznych już się nie
robi! U nas, czyli w Państwowym Gimnazjum Żeńskim im. Unii Lubelskiej w Lublinie.
Panna Danielska została uczennicą drugiej klasy lubelskiego gimnazjum w roku
trzydziestym drugim, kiedy razem z rodziną – ojcem doktorem Janem Danielskim,
matką Zofią, z domu Le Mezer, siostrą Jadzią i ciocią Manią – przeprowadziła się
z Tarnopola do Lublina. Danielscy zamieszkali w kamienicy przy ulicy 3 Maja 18.
Doktor Jan został naczelnikiem Wydziału Pracy, Opieki Społecznej i Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego. Unitki przyjęły Hankę dość łaskawie, choć do końca tamtego
roku szkolnego pozostała „tą nową”.
2.
Był rok 1933, kiedy gimnazjum żeńskie przeniosło się do nowego gmachu przy
ulicy Narutowicza 12.
3.
Unitki nie nudziły się. Podczas wieczorów świetlicowych recytowały wiersze. Zimą chodziły na lodowisko. W lecie bawiły się w „komórki do wynajęcia”,
grały w dwa ognie, siatkówkę bądź palanta. Należały do harcerstwa. W sobotnie przedpołudnie unitki wyruszały na biwak do pobliskiej wioski (teraz ulica
Choiny w Lublinie). Rozbijały namioty, gotowały, po czym dzieliły się na dwie
87
drużyny i bawiły w tropienie: grupa harcerzy uciekała i szukała kryjówki, zostawiając strzałki i „skrzynkę listową” z informacją dla kolegów z przeciwnej
drużyny.
Lublin: czerwiec 2 0 0 7
M
ieszkanie przy ulicy Organowej. Pokój gościnny. Ściany zdobią obrazy przedstawiające przyrodę. Przy wejściu, po prawej, z portretu spogląda kilkuletnia Nuśka o blond włosach splecionych w dwa warkocze. Na stole przedwojenne
fotografie i skoroszyt: zielony, wiązany, z własnoręcznym napisem „Unia”. Ścienny
zegar wybił godzinę dwunastą.
Danuta Riabinin mówi, że pamięta jak któregoś razu odwiedziła pannę Danielską: – Hanka leżała w łóżku. Była chora. Chciałam pożyczyć mundurek. Ale jej
tata, w trosce o moje zdrowie, nie pozwolił mi wejść do pokoju Hanki. Pani Danielska przyniosła mi ten mundurek – wspomina, po czym sięga po szkolne zdjęcie,
zakłada okulary i mówi: – Hania Danielska jest tutaj, taka z grzywką… – tu urywa, by po chwili mówić o niej przymiotnikami: była koleżeńska, dobra, spokojna,
wyważona. I dodaje, że Hanka nie lubi, jak się o niej mówi Anna. Dalej, że pisała
dobre wypracowania. Później powtarza raz jeszcze: koleżeńska.
4.
Któregoś dnia profesor Pliszczyńska spytała złotowłosą Zosię: – Te brewki to
własne? Wcześniej, wiedząc, że uczennica jest słaba z łaciny, poprosiła ją o tłumaczenie zdania. Klasa milczała, kiedy łacinniczka pytała dalej: – A te włoski to
niemalowane?
Ciszę przerwała Hanka. Wzięła do ręki drewniany piórnik, po czym rzuciła nim
w środek klasy, wołając: – Dosyć tego!
Panna Danielska wiedziała, że ojca Zosi aresztowano za komunizm. No i to, że
dziewczynka matki nie miała. To doktor Danielski pomógł Złotowłosej, umieszczając ją w przytułku dla dziewcząt. – Dosyć tego! – powtarzała Hanka.
Plicha – tak unitki mówiły o łacinniczce – odwróciła się. Panna Danielska wbiła
wzrok w podłogę. Ale nauczycielka, spoglądając na Hankę, powiedziała tylko: –
Acha, ty i tak potrafisz. – Uff… – odetchnęła panna Danielska. Przypuszczała, że
Plicha też się bała. Za niewłaściwe zachowanie łacinniczka straciła posadę w Staszicu. Plotkowano, że tam została pobita.
Niedługo potem – to było wtedy, kiedy Hanka uparcie powtarzała, że w liceum
wybierze klasę o profilu humanistycznym – nauczycielka mówiła, że stara się o utworzenie klasy klasycznej. Namawiała Hankę, powtarzając: – Jesteś dobra z łaciny.
Kiedy ta odmówiła, Pliszczyńska spojrzała na nią surowym wzrokiem, grożąc:
– Czekaj, czekaj… Ty zobaczysz! W klasie humanistycznej będzie łacina. Ja ci pokażę!
88
Hanka podniosła głowę i nie dając za wygraną, dodała: – Ja się pani nie boję!
No to ja idę do klasy matematycznej!
I tak się stało. Bo panna Danielska miała piątkę z matematyki.
5.
Był rok 1932, kiedy polski Sejm uchwalił jędrzejewiczowską reformę szkolnictwa. Uczennice żeńskiego Gimnazjum im. Unii Lubelskiej rozpoczęły kolejny
rok szkolny według nowego systemu. Rocznik Hanki Danielskiej cofnięto do klasy
pierwszej i podzielono na klasy: A i B. Ale uczennice nadal trzymały się razem.
6.
Maturzystki z 1939 roku miło wspominają profesor Saturninę Woszczerowicz,
wychowawczynię klasy matematyczno–chemicznej (a później, od 1948, profesor
chemii Politechniki Warszawskiej; prywatnie siostra aktora Jacka Woszczerowicza). Na przykład za to, że dla grupy co najmniej dziesięciu dziewcząt organizowała wyjazdy do warszawskiego teatru. (Bilet ze zniżką przysługiwał wyłącznie
wycieczkom szkolnym!).
Albo za to, że na godzinie wychowawczej sprawy bieżące załatwiała w ciągu
kilkudziesięciu minut, a pozostała część lekcji upływała na refleksjach o nowo
przeczytanych lekturach. (Na języku polskim – mimo, że polonistka Kruszewska
była dobrym człowiekiem i poczciwą kobietą – było nudno. Któregoś zimowego
ranka stojąc przy piecu kaflowym, zmrużyła oczy i wodziła wzrokiem po klasie,
mówiąc: – Ależ dziewczęta! Przecież wy śpicie! Wtedy unitki szeptały z uśmiechem: – I kto tu śpi?).
7.
Uczennice interesowały się bieżącą sytuacją polityczną, gospodarczą i kulturalną. I tak na przykład: czytały o Centralnym Okręgu Przemysłowym, albo o odkryciach prezydenta Ignacego Mościckiego w dziedzinie chemii.
Naukę o Polsce Współczesnej wykładała Aniela Chałubińska (wnuczka Tytusa
Chałubińskiego, współtwórcy Towarzystwa Tatrzańskiego; napisała wiele prac z dziedziny dydaktyki i historii geografii, geografii fizycznej i regionalnej i klimatologii).
Chałubińska była organizatorką wyjazdów szkolnych. Zachowały się zdjęcia,
na przykład: grupowe z Krakowa i Julia Hartwig z profesor Chałubińską na statku
Warszawa–Płock.
Z wyjazdów unitki zapamiętały na przykład to, że w Janowej Dolinie w województwie wołyńskim stały domki dla robotników i kawalerów w środku uroczego
lasu sosnowego, a w centrum nowoczesnego osiedla duży budynek w kształcie
litery „U”, tzw. „blok” z jadalnią i salami: kinową i widowiskową.
Albo to, że na Polesiu polskie dzieci tak słabo mówiły w języku ojczystym.
89
Lublin: czerwiec 2 0 0 7
M
ieszkanie przy ulicy Organowej. Pokój gościnny. Fotografia z lat trzydziestych: unitka z wyszczerzonymi zębami i trzepaczką do dywanów.
Danuta Riabinin (z uśmiechem): – Koleżanka ze zdjęcia parodiuje naszą przełożoną. Janina Mally przyszła do nas z Warszawy. Mówiłyśmy, że przyjechała z pensji
dla dobrze ułożonych panienek…
8.
Był rok 1937. Janina Mally – absolwentka Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Warszawskiego ze specjalnością w zakresie filologii polskiej, historii i łaciny
– została nowym dyrektorem Unii.
Mally organizowała zbiórki i sprawdzała czy unitki nosiły tarcze i mundurki.
Obowiązywała zapinana na guziki sukienka z długimi rękawami, paskiem, kieszeniami i białym kołnierzykiem. Na głowie – furażerka, później beret. Na nogach
– pończochy, wyłącznie ciemne. W dni powszednie unitki nosiły mundurki bądź
fartuszki w kolorze granatowym lub czarnym. Od święta – białe bluzki i granatowe spódnice. W chłodniejsze dni – szynele z wypustkami w kolorze niebieskim dla
gimnazjalistów, a granatowym dla licealistów.
Nuśka nosiła płaszczyk ze skórzanymi, szafirowymi wypustkami przy kieszeniach. Podczas przeglądu tak trzymała ręce, aby przełożona nie zauważyła różnicy. Udawało się.
Bywały dni, że przełożoną drażniły nawet ozdoby we włosach uczennic, na
przykład kokarda Gabrysi. Mally zerwała wstążkę. Bo była zbyt frywolna, tak tłumaczyła.
Ale bywało i tak: któregoś chłodnego ranka dojeżdżająca spod Lublina Józia
przyszła do szkoły w jasnym prochowcu. Obawiając się nagany dyrektora, przebrała się w szkole. Koleżanki pożyczyły jej spódnicę i bluzkę. Na zbiórce przełożona spoglądała na Józię i w trosce o jej zdrowie pytała: – Boże, kochanie, przecież
ty marzniesz! Jak ty tak jeździsz?
9.
Zamożniejsze unitki wspierały uboższe koleżanki. I tak na przykład: organizowały przedstawienia, a pieniądze z biletów przeznaczały na czesne dla koleżanek.
Bo uczennice zalegające z opłatą były skreślane z listy.
Zimą trzydziestego dziewiątego zorganizowały konkurs teatralny. Dobór repertuaru był dowolny. Klasa humanistyczna wystawiła „Pocieszne wykwintnisie”
Moliera. Nuśka dostała jedną z głównych ról. W doborze XVII–wiecznych strojów
pomogła koleżanka jej siostry, studentka historii sztuki z Warszawy. Na scenie
Nuśka o blond lokach wystąpiła w sukni z białej inuliny z obręczą na drucie. Po
90
pierwszej odsłonie wychowawczyni podeszła do Nuśki, krzycząc: – Podobińska!
Czyś ty oszalała?! Przecież ty wyglądasz jak w dziewiątym miesiącu ciąży!
W kolejnych odsłonach unitka wystąpiła w sukni bez obręczy.
10.
Pierwsi absolwenci zreformowanego liceum otrzymali świadectwa dojrzałości
w czerwcu roku 1939. Lato było ciepłe tamtego roku.
Nuśka Podobińska: – Świat stoi przede mną otworem. Jest tak cudowny – mówiła, zastanawiając się nad wyborem szkoły wyższej: – Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego, żeby pracować dla wsi i na wsi? Szkoła Główna Handlowa?
Zanim podjęła decyzję – z mamą i najmłodszym bratem – wyjechała na wakacje
w biłgorajskie. Odwiedziła wujka Stanisława Zbiecia, proboszcza parafii św. Kazimierza Królewicza w Radzięcinie.
Z kolei Hanka – w sierpniu 1939 – razem z rodziną spędziła kilka dni w majątku
Bronice pod Nałęczowem.
Na weekend przyjechał Janusz Żurakowski, młody lotnik o wysokim czole,
średnio wydatnych kościach policzkowych i krótko ostrzyżonych włosach. Tamtego sierpniowego dnia szli alejką zacienioną wiekowymi drzewami.
– Wracam do Dęblina – mówił Janusz, smutniejąc na twarzy.
Ona miała na sobie długą, ciemną sukienkę, w drobne i białe groszki, z dekoltem w serek i krótkimi rękawami. Smukłą talię podkreślał jasny pasek. On
mundur.
Państwo Wołk–Łaniewscy, właściciele majątku Bronice pod Nałęczowem wysłali po niego bryczkę zaprzężoną w dwa konie. Kiedy stangret podjechał, lotnik
oznajmił: – Pan porucznik odjedzie następnym pociągiem.
Hanka delikatnie się uśmiechała, oczy miała błyszczące. Prawą dłonią poprawiała ciemne, niedługie włosy gładko zaczesane do tyłu. Janusz mówił, że weźmie
ze sobą jej portret. I obiecywał, rumieniąc się na twarzy: – We wrześniu przyjadę
do Lublina.
Stangret czekał. Ale lotnik powtarzał: – Pan porucznik odjedzie następnym
pociągiem.
Po jakimś czasie bryczka podjechała po raz trzeci. Tym razem Janusz odjechał.
Pierwszego września wybuchła wojna. Majątek w Bronicach zajęli Niemcy.
Państwo Wołk–Łaniewscy wyjechali do Lublina. Młody porucznik napisał do Hanki, że przyjechać nie może.
Zachowało się zdjęcie: Hanka, lata trzydzieste; włosy ciemne, starannie zaczesane do tyłu; ciemna spódnica do kolan, cieliste pończochy i czarne pantofle
na obcasie; pod pachą wielostronicowa książka – zdaje się, że w twardej oprawie;
prawa dłoń w kieszeni jasnego płaszcza.
91
Janusz Żurakowski to zdjęcie Hanki Danielskiej miał przy sobie przez całą wojnę.
Po kilkudziesięciu latach, kiedy Krysia – wnuczka Janusza i Hanki została pilotem, dziadzio – tak go nazywała – udzielił jej cennej wskazówki: – Don’t think of
your boyfriend when you are up in the air, because that’s how I always messed
up – thinking about my girlfriend. (Jeśli jesteś w powietrzu, zapomnij o swoim
chłopcu. Zawsze coś knociłem, myśląc o mojej sympatii).
Trzynastego września trzydziestego dziewiątego roku Nuśka jechała rowerem
do Frampola. Miała odebrać pieniądze, które pocztą wysłał ojciec. Spostrzegłszy
obniżający się samolot, rzuciła rower i skryła się w rowie.
Hitlerowskie lotnictwo zbombardowało Frampol, aby wypróbować nowe bomby zapalające. Panna Podobińska przeżyła. Spłonęło dziewięćdziesiąt procent
frampolskich budynków, zginęło wielu mieszkańców miasteczka oraz przechodzących tamtędy uciekinierów i żołnierzy. Nuśka zapamiętała przerażający widok
sterczących kominów po spalonych domach. I Niemców zmuszających Żydów do
marszu uliczkami miasta.
11.
Był listopad roku 1939, kiedy żeńskie gimnazjum oficjalnie przestało istnieć.
Nauka kontynuowana była na tajnych kompletach. (We wrześniu 1944 roku szkoła
wznowiła jawną naukę do roku 1947 prowadzoną w budynku bursy przy ul. Archidiakońskiej, a w latach 1950–1966 w Pałacyku Tarłów, późniejszym Wojewódzkim
Domu Kultury. Reforma szkolnictwa przyjęta w 1932 roku została zniesiona przez
władze Polski Ludowej w roku 1948).
Tajnym szkolnictwem stopnia średniego w okręgu lubelskim w latach 1942–
1944 kierowała Janina Mally. O pomoc poprosiła absolwentki Unii. Hanka Danielska uczyła matematyki młodzieńca, który stracił nogę w czasie walk w roku 1939.
Chłopiec zdał tajną maturę.
Mniej szczęścia do Lublina miała profesor Mally. Po wojnie powróciła do nauczania. W roku 1948 została usunięta ze stanowiska z zakazem podejmowania
pracy w okręgu lubelskim. Musiała wrócić do Warszawy. (W roku 1950 dołączyła
do zespołu profesora Witolda Doroszewskiego, prowadzącego pracę nad słownikiem języka polskiego. W roku 1968 Janina Mally została odznaczona Krzyżem
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski).
12.
Kamienicę przy 3 Maja 18 zajęli Niemcy. Dom zmienili w hotel. Danielscy zamieszkali w kamienicy na obrzeżach miasta, przy ulicy Lubartowskiej.
Z Poznania przyjechał brat pani Zofii z rodziną. Bo w Lublinie było bezpieczniej.
Nowe mieszkanie było obszerne – z ubikacją, ogromnym piecem w kuchni oraz
widokiem na pola i ogrody, gdzie chodziło się na spacery.
92
Rodzina spotykała się wieczorem, przy stole. Zwykle jedli zupę, od święta
racuszki. Po kolacji kładli się do łóżek.
Któregoś wieczoru nagłe łomotanie do drzwi wyrwało ich z łóżek.
– Otwierać!
Wstała ciotka. Drzwi otworzyła. Nieproszeni goście, głośno stąpając po podłodze, weszli do pokoju.
Hanka, która leżała w sąsiednim pomieszczeniu, szeptała do siostry: – To na
pewno Niemcy.
Siostry Danielskie nadstawiały uszu. Ale nic nie słyszały.
Mijały sekundy, minuty…
Dopiero kiedy usłyszały ponowne skrzypienie drzwi, wybiegły i drążącym głosem spytały: – Co się stało?
Okazało się, że Niemcy przyszli. Byli znużeni. Sprawdzili dokumenty, po czym
rozejrzeli się za Żydami, a kiedy zobaczyli, że kuzyni Hanki grali w szachy, poczekali aż ci skończą partię.
13.
Doktor Jan Danielski: – Proszę nam pomóc. Córka dostała wezwanie! Na to
sąsiad, dyrektor lubelskiej elektrowni: – Dobrze. Przyjmę ją do pracy.
Hanka dostała papiery chroniące przed wywózką do pracy do Niemiec.
Biura elektrowni mieściły się niedaleko Staszica. Każdego ranka panna Danielska szła smutną ulicą Lubartowską. Po drodze mijała plakaty przedstawiające
karaluchy o żydowskich twarzach.
Środkiem Lubartowskiej biegła granica z gettem.(Przed wojną ulica Lubartowska tętniła życiem. W czteropiętrowych domach z nowoczesnymi fasadami mieszkali zamożni Żydzi. Było gwarno od rozmów w języku jidysz, kwitł handel. Ślepiec
śpiewając rzewnym głosem zarabiał na chleb, a dzieci zamożnych Żydów – ubrane
w piękne stroje – biegły ulicą do Ogrodu Saskiego).
Praca była nudna i żmudna, od siódmej do dziewiętnastej. W przerwie obiad w stołówce. Ale bywały dni, że brakowało jedzenia. Wtedy pracownicy przypiekali kartofle,
które popijali sztuczną kawą ze śladową zawartością sacharyny. Bo białe bułki, ser
żółty czy masło były tylko w sklepach dla Niemców. Polacy jedli chleb gliniasty, niewypierzony. Mówiło się, że z mąki z kasztanów. Wódkę można było dostać za rąbankę.
Z kolei Nuśka pracowała w bibliotece im. Hieronima Łopacińskiego funkcjonującej wówczas jako Staatsbibliothek. Wypożyczała książki między innymi dla Julii
Hartwig, Hanki Kamieńskiej czy Zygmunta Kałużyńskiego.
14.
Był 22 września 1944 roku. Doktor Adam Żurakowski wracał z ośrodka zdrowia ulicą Bychawską.
93
Marian Barszczewski: – Na rowerze jechał.
Anna Żurakowska: – Tak, na rowerze… Tam, w domku na Dziesiątej rodzina
Żurakowskich znalazła przytułek na wojnę. Ulicą Bychawską kursowały niemieckie sanitarki wożące rannych ze stacji kolejowej. Tamtego dnia niemiecki szofer
z premedytacją…
Marian Barszczewski: – Wjechał…
Anna Żurakowska: – Całkowicie wjechał na niego…
Pogrzeb Adama Żurakowskiego był pewnego rodzaju demonstracją w Lublinie.
Tłumy ludzi szły za trumną wielokilometrową trasą wiodącą przez całe miasto, aż
na cmentarz przy ulicy Lipowej. Janusz o okolicznościach śmierci ojca dowiedział
się dopiero po wojnie.
15.
Doktor Jan Danielski pozostał na stanowisku naczelnika Wydziału Pracy, Opieki Społecznej i Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego do 14 września 1939 roku. Później
został zastępcą ordynatora Oddziału Wewnętrznego w Szpitalu św. Wincentego
i kierownikiem Miejskiego Ośrodka Zdrowia. Pracował również w Ubezpieczalni
Społecznej, gdzie był lekarzem dzielnicowym. W czerwcu i lipcu roku czterdziestego był więziony na Zamku Lubelskim. Dwa lata później doktor Danielski wziął
udział w pracach sanitarnych Wydziału Wojskowego Lubelskiego Okręgu AK. Od
września 1943 pełnił funkcję naczelnika Wydziału Zdrowia.
W sierpniu 1944 aresztowany przez NKWD, wkrótce po wyzwoleniu spędził
kilka lat na zesłaniu w łagrach na terenie ZSRR. Z obozu pod Riazaniem i ze steranym zdrowiem powrócił do kraju po trzech latach.
Zmarł nagle 28 października 1958 roku w Warszawie w trakcie wygłaszania
referatu na krajowej konferencji higienistów.
16.
Hanka była przyboczną w 13. Harcerskiej Drużynie Narcyzy Żmichowskiej
przy lubelskim gimnazjum. Podczas okupacji unitki kontynuowały działalność harcerską w Szarych Szeregach. I tak na przykład: panna Modrzejewska przewoziła
listy od Polaków z Majdanka do ich rodzin w Warszawie. Antonina Grygowa –
„Mateczka” – razem z córkami prowadziła znaną lubelską piekarnię, w której mieściła się centrala przeładunkowa poczty partyzantki AK i więźniów z Majdanka.
Z piekarni odjeżdżały wozy z listami ukrytymi pod workami z mąką i bochenkami
chleba. Wanda Ossowska, więźniarka z Majdanka, była pełna podziwu dla ukochanej „Ciotki” Antoniny. Bo wiedziała, że piekarnia jest pod nadzorem Niemców.
Że „Ciotce” groziło dochodzenie, aresztowanie, więzienie i obóz. Mimo tego Antonina Grygowa każdego tygodnia słała paczkę adresowaną na Majdanek z takim
samym bochenkiem chleba, ciastem i tłuszczem.
94
Hanka przeglądała pocztę od partyzantów z terenu, którzy jesienią i zimą pisali,
że potrzebują ciepłej bielizny. Ale zdarzały się także prośby o poezję Mickiewicza.
W marcu czterdziestego pierwszego aresztowano kilka harcerek. Wśród nich:
siedemnastoletnią Krysię Czyżównę – przyszłą żonę profesora Tadeusza Wilgata,
drużynową Marysię Apciówną i niespełna szesnastoletnią Jaśkę Iwańską. Harcerki osadzono w więzieniu na Zamku. We wrześniu zostały wywiezione do obozu
koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück.
Krysia – numer obozowy 7708 i Jaśka – numer obozowy 7711 uczestniczyły
w kompletach tajnego nauczania w klasie na poziomie licealnym prowadzonej
przez Wandę Madlerową.
Drużynową Marysię rozstrzelano.
Więźniarki były operowane doświadczalnie. Do zabiegów wybierano Polki
(z małymi wyjątkami), głównie z wrześniowego transportu lubelskiego (70 kobiet
z Lublina i Lubelszczyzny). Podczas operacji kobiety cierpiały w wysokiej gorączce. Po zabiegu leżały w salach, bez opieki, bez wody. Pierwszego dnia pościel była
czysta. Następnego nogi ropiały, w powietrzu unosił się odór. Roiło się od much
siadających na ranach. Więźniarki sporządziły listę operowanych z datą i informacjami o zabiegach. Kobiety, które przeżyły, wróciły ze steranym zdrowiem; niektóre rany się nie zagoiły.
Krysia – operowana doświadczalnie 23 listopada 1942 roku – opuściła obóz
potajemnie z transportem oświęcimskim w marcu czterdziestego piątego roku.
Dostała się do Neustadt–Glewe, skąd wyszła w kwietniu czterdziestego piątego.
Po powrocie do Polski ukończyła liceum i studia geograficzne. Podjęła pracę na
Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej.
Jaśka – operowana 14 sierpnia 1942 roku – szyła buty i „anoraki” dla żołnierzy
niemieckich oraz pracowała w fabryce obok obozu. W lutym czterdziestego piątego, na wieść, że Niemcy chcieli rozstrzelać „króliki”, dostała się do grupy mającej
kopać schrony poza obozem. Uciekła i znalazła pracę u „bauera” w Woltendingen.
Gdy przybyli Anglicy, została tłumaczką lekarza francuskiego w obozie dla przesiedleńców Woltendingen DP Camp. W marcu 1946 powróciła do Polski. Po czym
dzięki zaproszeniu Francuzek z Ravensbrück, 18 marca 1946 roku wyjechała do
Francji. Poddała się operacji nogi (z nie gojącą się raną) w Instytucie Pasteura
w Paryżu. Została tłumaczką wierszy Grażyny Chrostowskiej. Podjęła studia na
Sorbonie i w Wyższej Szkole Dziennikarstwa i Nauk Społecznych. Pisała dla paryskiej „Kultury” i gazety „Pokój i Wolność”.
Nuśka rozpoczęła studia na Wydziale Matematyczno–Przyrodniczym w Lublinie. Poślubiła Sergiusza Riabinina i wyjechała do Poznania, gdzie kontynuowała
naukę na Wydziale Ogrodniczo–Leśnym.
Hanka wyjechała do Gdańska, została dziennikarką. Kiedy podjęła studia na
romanistyce na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskała pozwolenie na trzymie95
sięczny kurs języka i kultury francuskiej na Sorbonie. We Francji, w studenckim
hoteliku spotkała Jaśkę Iwańską. Spacerowały po Paryżu. W marcu 1948 roku, po
dziewięciu latach rozłąki, Hanka ujrzała Janusza. Trzynastego maja, w polskiej
parafii na rue St Honore wzięli ślub. Młoda para wyjechała do Anglii, a w roku
pięćdziesiątym drugim do Kanady. Osiem lat później zamieszkali na kanadyjskich
Kaszubach.
Danuta Riabinin: – Stworzyli tam ośrodek polskości, Polacy spędzali u nich
święta… Hanka zawsze miała dużo matczynych uczuć… – tu urywa i po chwili
dodaje: – Hanka mimo tylu lat pisze bezbłędnie. Na pewno to ona zmobilizowała
Janusza do napisania wspomnień Nie tylko o lataniu. On zawsze zajmował się innymi sprawami… – A Janusz Żurakowski to był z kolei kolegą mojego najstarszego
brata – dodaje Danuta Riabinin. – Chodzili razem do Staszica. Tam, w kole absolwentów, działa Lucjan Ważny, mąż naszej koleżanki. Ale mówił, że młodzi nie mają
już takiego przywiązania do szkoły…
Jaśka umarła w roku osiemdziesiątym trzecim. Wspomnienie o koleżance
Iwańskiej Hanka przeczytała w paryskiej „Kulturze”.
Lublin: 3 wrze ś nia 2 0 0 7
I
II LO im. Unii Lubelskiej mieści się w budynku przy placu Wolności 4. Na korytarzu: uczniowie w biało–czarnych strojach. Ale nie tylko. Jeden z chłopców
w turkusowej mini i czarnych rajstopach. Nosi złote japonki. Później przyjdą kolejni uczniowie, też w przebraniu.
Na salę gimnastyczną idzie się schodami w dół. Zza drzwi z drewna słychać śpiew Kantyleny, chóru III LO. Trwa uroczysta inauguracja roku szkolnego 2007/2008. – W ten pochmurny dzień – mówi dyrektor Anna Suszyna – dzień
dobry pierwszoklasistom! I wita kolejno w imieniu wychowawców, pedagogów,
pracowników szkoły…
Przed wejściem do sali gimnastycznej stoją automaty z gazowanymi napojami
chłodzącymi i kawą Jacobs.
Chłopiec w mini ma rozpiętą niebiesko–białą koszulę, spod której wystaje obcisły top w kolorze dojrzałych malin. Tym sposobem – tak na wesoło – uczniowie III
LO chcą sobie zaskarbić przychylność pierwszoklasistów.
Tymczasem Anna Suszyna mówi dalej: – Nowy rok szkolny to 86. rok III LO
– podkreśla. Po czym wymienia osiągnięcia uczniów. Mówi o nagrodzie „Kuriera
Lubelskiego” i ogólnopolskim rankingu „Perspektyw” i „Rzeczpospolitej” na najlepsze liceum – Unia zajęła 1. miejsce w województwie lubelskim i 17. miejsce
w kraju. – Tytuł najlepszego absolwenta – ciągnie nieustępliwie – średnia 5,63…
Któregoś dnia Danuta Riabinin mówiła mi, że podczas zeszłorocznych obchodów jubileuszowych Unii dyrektor Anna Suszyna podkreślała, że szkoła wychowa-
96
ła wielu olimpijczyków. Że jej absolwentem jest Andrzej Pruszkowski, były prezydent miasta Lublina. Mówiła o kontaktach z Węgrami i Izraelem…
– A przeszłość? – spytała mnie pani Danuta. – Nas unitek, najstarszych, żyjących maturzystek nie uczciła ani słowem. Tyle tej nowej historii przybyło, że się
zapomina i o poetach…
97
O statni spacer
Był rok osiemdziesiąty siódmy, kiedy Marek Kusiba razem z rodziną spędzał
wakacje nad jeziorem Wadsworth na kanadyjskich Kaszubach. Zwiedzali okolicę, kiedy nagle spostrzegli prywatną drogę i znak z napisem „Kartuzy Lodge”.
– Wjechaliśmy przed ośrodek – opowiada Kusiba. – Z domu wyszedł pan
w krótkich spodenkach.
Powiedział: „Ja tu mieszkam. W czym mogę służyć?”
Zauważyłem portrety Janusza Żurakowskiego na ścianach i spytałem: „Czy
pan jest Januszem Żurakowskim? Pan Żurakowski? Pan Janusz? Legenda?”
„Sądząc po moim wieku to rzeczywiście legenda” – uśmiechnął się. Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Nasza rozmowa trwała osiemnaście lat. Bez
przerwy gadaliśmy o lataniu i o lotnictwie. Mój ojciec był instruktorem szybowcowym i samolotowym w Aeroklubie Podkarpackim w Krośnie. Reaktywował lotnictwo na Podkarpaciu. Wychowałem się w domu pełnym pamiątek
lotniczych.
Fajka , kapelusz i ł ą ka
Z
tą książką wiąże się niezwykła dla mnie, wręcz magiczna historia – kontynuuje opowieść. – 19 maja 2003 roku (Victoria Day, święto państwowe obchodzone w ostatni poniedziałek przed 25 maja) przyjechałem na długi weekend do
Żurakowskich.
Tamtego słonecznego dnia Kusiba wypił poranną kawę i wybrał się na spacer
Arrow Drive.
– Na końcu drogi spostrzegłem człowieka. To był pan Janusz – wspomina.
– Podszedłem do niego i spytałem: „Czy mogę zrobić kilka zdjęć na łące?” Pan
Janusz się zgodził.
Rozmawiali o późnej wiośnie i niezdrowej żywności.
– Na łące zrobiłem kilkanaście zdjęć – mówi Kusiba. – Po powrocie do domu
spostrzegłem, że zdjęcia, które zrobiłem na łące i te, które zamieściłem w reda-
98
gowanej przez siebie książce Janusza „Nie tylko o lataniu” zaczynają się składać
w jakąś całość. Ten kapelusz i ta twarz, teraz i kiedyś, łąka Kartuzy Lodge i ta
łąka w Anglii…
Uśmiechnę się, kiedy przyjrzę się czarno–białej fotografii z czterdziestego
ósmego roku. Na angielskiej łące zadumany mężczyzna o lekko przymrużonych
oczach. Na głowie kapelusz. Trzydziestoczteroletni mężczyzna obwiązany swetrami. Na lewej dłoni zegarek, a w prawej fajka. Podpis: „Tak powinien wyglądać
sędzia krykieta: fajka i kapelusz dla dodania powagi, przyodziany w swetry zawodników – czyli nasze rozrywki w wolnych chwilach w Gloster”.
S zcz ę ś liwa „ 1 3 ”
J
est też pożółkła fotografia z pięćdziesiątego trzeciego roku. Bal Stowarzyszenia Lotników w Hamilton. Uśmiechnięta Hanka, żona Janusza Żurakowskiego,
w sukni w kwiaty. Włosy upięte, odsłaniające wysokie czoło. Janusz w smokingu.
Dłonie kochanków splecione w tańcu. Poniżej zdjęcie z 19 maja 2003 roku: Kartuzy
Lodge. Starsza kobieta – w dużych okularach i bluzce z kołnierzem w drobne kwiaty – delikatnie się uśmiecha. To Anna Żurakowska. Jej lekko pomarszczona dłoń
ujmuje dłoń męża. Janusz Żurakowski w jasnej koszuli. W tle kaszubska przyroda.
– Nawet sposób, w jaki trzymają się za ręce jest bardzo podobny – mówi o fotografiach Marek Kusiba.
– Widać, że byli sobie bardzo bliscy – podkreślam.
– Oni byli bardzo zgodnym i szczęśliwym małżeństwem, choć ślub wzięli 13
– dodaje reportażysta. – Dlaczego 13? Był to wolny termin, bo nikt nie chciał brać
ślubu 13. Ksiądz nie chciał dać im ślubu, gdyż nie mogli znaleźć świadka.
Janusz Żurakowski wspominał: „Wybierając się do Paryża z matrymonialnymi zamiarami poprosiłem mego dawnego dowódcę, pułkownika Bajana, o jakieś
potwierdzenie mego ‚bezżennego’ stanu i otrzymałem kartkę następującej treści: ‚O ile mi wiadomo, major Janusz Żurakowski jest kawalerem’. Dla księdza
Gałęzowskiego, proboszcza parafii polskiej w Paryżu, taki ‚dokument’ nie wydał
się wystarczający. Dopiero przysięga sprowadzonej pośpiesznie kuzynki Manusi
Boczkowskiej poskutkowała i ksiądz Gałęzowski zgodził się udzielić nam ślubu”.
J an A rrow D rive
O
statnie zdjęcie: niewysoki i szczupły mężczyzna w białym kapeluszu odchodzi
alejką. To ostatni spacer Janusza Żurakowskiego po swojej posiadłości Kartuzy Lodge. Na łąkę już nie wróci.
– Bardzo kochał ogródki – wspomina Kusiba. – Na lotniskach, gdzie stacjonowały dywizjony w Anglii, zakładał ogródki. Potem to robił w Kartuzy Lodge nad
99
jeziorem Kamaniskeg. On nazywał je Kamienistym, ale Kamaniskeg jest nazwą
indiańską – wtrąca.
„From Avro Arrow to Arrow Drive” – pisze Kusiba.
Janusz Żurakowski w wieku 44 lat z naddźwiękowego myśliwca o nazwie „Avro
Arrow” przesiadł się na traktor. Z żoną Hanką i dwójką synów osiedlił się nad
jeziorem Kamaniskeg na kanadyjskich Kaszubach. Na rozległej polanie postawił
drewniany dom. Obok wybudował sześć niewielkich domków letniskowych, i razem z polami pod namioty całość tworzy ośrodek turystyczny o swojskiej nazwie
Kartuzy Lodge, gdzie przyjeżdżają polskie rodziny z Kanady i USA.
W reportażu „Koncert na sto samolotów i deszcz” Marek Kusiba napisał: „Jedzie się z Barry’s Bay najpierw kawałek ulicą Karola Wojtyły, potem drogą Syberyjską, z której należy skręcić w drogę o nazwie Kartuzy, a na końcu traktem Arrow Drive, który nazwały władze miejscowe, godząc się, acz niechętnie, na skrót
dokonany po grzecznym, ale stanowczym sprzeciwie pilota; uliczka miała się bowiem zwać Jan Arrow Drive”…
– A dlaczego „Kartuzy Lodge”?
– Dlatego, że pani Anna, kiedy pracowała w Gdańsku, w rozgłośni radiowej,
jeździła do Kartuz – odpowiada Marek Kusiba. – Tam miała znajomych. Ta nazwa
jej się spodobała. Te Kaszuby były im bliskie, a pierwsi Kaszubi przyjechali do
Kanady w 1858 roku.
We wrześniu 2007 roku Anna Żurakowska odwiedzi Polskę. Wtedy mi powie:
– Jest prawdą, że ja znam Kartuzy te tutaj w Polsce, i że byłam związana z Gdańskiem. Ale myśl tego, że myśmy nazwali ośrodek „Kartuzy” była związana także
z tym, że chcieliśmy, aby w okolicy pojawiły się nazwy, które mają coś wspólnego
z Kaszubami. Bo mieszkamy nad jeziorem Kamaniskeg, co jest nazwą indiańską.
Przez Kamaniskeg przepływa rzeka Madawaska – kolejna nazwa indiańska. „Kartuzy” to polska nazwa dająca wymówić się w języku angielskim. Z Wejherowem
byłoby trudniej – uśmiechnie się.
D ziewi ę ciorozdziałowa historia
M
arek Kusiba: – Pisać zacząłem w momencie, kiedy dostałem telefon od pani
Anny z wiadomością o chorobie pana Janusza. Był w ciężkim stanie, ale
chciał umrzeć w domu. Pisałem w pośpiechu, od razu po angielsku. Przez cztery
tygodnie, szesnaście godzin na dobę. 26 lipca 2003 roku otwierano Park Żurakowskiego w Barry’s Bay. Kiedy spytałem pomysłodawców uroczystości, czy wiedzą
co się wydarzyło 26 lipca 1933 roku, odpowiedzieli, że nie wiedzą. Wybrali datę
26 lipca ze względu na imieniny Anny. „To był pierwszy lot Janusza na szybowcu”
– wyjaśniłem. Otworzyli ten park, razem z pomnikiem pana Janusza naturalnych
rozmiarów i repliką samolotu „Avro Arrow” w skali 1:5 w siedemdziesiątą rocz-
100
nicę pierwszego lotu Janusza Żurakowskiego na szybowcu. Był deszczowy dzień.
Janusz przeczytał kilka słów z kartki. To była jego ostatnia wizyta w miasteczku.
Janusz Żurakowski żył dziewięć dekad. Ułożyłem dziewięciorozdziałową historię. Starałem się pokazać jego osobowość, poczucie humoru i stosunek do innych.
25 lipca odebrałem książkę z drukarni i zawiozłem ją panu Januszowi. Ucieszył
się. Siedem miesięcy później zmarł.
* * *
ŻURA
Stary pilot
Naprawia łódź.
Przelatuje samolot.
Nie unosząc głowy
Patrzy na cień skrzydeł
Sunący po wodzie.
(Marek Kusiba, Barry’s Bay 1991)
101
Z e m igracji się nie wraca
To się dzieje w pobliżu Ramallah, stolicy Autonomii Palestyńskiej. Marek Kusiba
podchodzi do zszytego z worków namiotu, w którym koczuje Beduin z rodziną. Mohammad Mlaihat akurat zapędził kozy do prowizorycznej zagrody i zaparzył kawę.
– Want some coffee? – pyta Beduin. Piją w milczeniu. Trwa to długą minutę,
zanim Mohammad spyta: – What country are you from?
– Canada – odpowiada odruchowo Kusiba. Po chwili dodaje: – Poland. I wyjaśnia: – Mieszkam w Kanadzie, ale jestem z Polski… Jestem z Toronto.
Mohammad Mlaihat kiwa głową: – Aha.
Z atraci ć poczucie ojcz y zn y
O
Beduinie Marek Kusiba pisze 3 czerwca 1995 roku w liście do Romana Sabo,
eseisty i poety z Vancouver: „A on sobie mieszkał, gdzie mieszkał, hodował
kozy, płodził dzieci, miał wielbłąda, kilka żon i na pewno żadnych problemów
z określeniem własnej tożsamości. Był. I kawę ze mną pił, jakbyśmy się znali od
dziecka. Nie marzył o lataniu do gwiazd, bo wiedział, że gwiazdy do niego przyjdą,
gdy tylko zapadnie zmrok. Nie marzył o podróżach, bo żył od dziecka w podróży. Nie chciał poznawać obcych ludów, to one chciały poznawać jego; nie chciał
mieszkać z łazienką, co mu proponowano, bo nie uznawał zamkniętych pomieszczeń. (…) Nigdy znikąd nie emigrował, bo nie miał ojczyzny geograficznej; miał
ojczyznę etnograficzną”.
T u si ę nic nie zmieni
M
arek Kusiba, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, debiutował w 1970 roku na łamach „Konfrontacji”, studenckiego dodatku do „Kuriera Lubelskiego”. W Białymstoku pracował w „Kontrastach”, regionalnym miesięczniku, który przekształcił się w ogólnopolskie
pismo reporterów i autorów literatury faktu.
102
– W „Kontrastach” pracowałem z Frankiem – mówi.
– Marek pisał reportaże społeczne, człowiekiem zatroskane – wspomina Franciszek Piątkowski, zastępca redaktora naczelnego, który po zakwestionowaniu
przez KC przyjętej formuły redagowania „Kontrastów” przez rok prowadził pismo
jako pełniący obowiązki naczelnego.
W stanie wojennym Marek Kusiba został pozbawiony pracy w dziennikarstwie.
– Po dwóch latach przepychanek z SB, rewizji i „rozmów ostrzegawczych” zdecydowaliśmy się na emigrację – wyjaśnia.
– Mówił: „Franku, tu się nic nie zmieni! Przecież Związek Radziecki nigdy się nie
rozsypie” – dodaje Franciszek Piątkowski.
Do Kanady wyjechał z żoną Basią i półtorarocznym synem, w roku osiemdziesiątym czwartym. – Roku Orwellowskim – dodaje Kusiba. – Chcieliśmy rozpocząć nowe
życie. Wziąć je we własne ręce. W Polsce ciągle dyktowano nam jakieś warunki.
Tam poczuliśmy się wreszcie wolni.
Zamieszkali w Halifaxie, półmilionowym mieście w prowincji Nowa Szkocja
położonym na stromym i rozległym półwyspie w pobliżu morskiego portu. Po roku
wyjechali do Toronto. Przez dwa lata Kusiba był zastępcą redaktora naczelnego
kanadyjskiego periodyku poświęconego literaturze „Books in Canada”.
– Pisaliśmy i redagowaliśmy recenzje, eseje, wywiady – mówi. – Jeden z numerów poświęciliśmy Ryszardowi Kapuścińskiemu. Z Dianą Kuprel, Kanadyjką polskiego pochodzenia, tłumaczyliśmy jego wczesne reportaże z „Buszu po polsku”.
Przetłumaczyliśmy też wszystkie wiersze Ryszarda. Ich wybór ukaże się na jesieni
w kanadyjskim wydawnictwie Biblioasis, pod tytułem „I Wrote Stone” („Napisałem kamień”)...
Marek Kusiba należy do lubelskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jest członkiem Zarządu Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie
i Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich w Toronto, która powstała w 1988
roku („w okresie, gdy jedną z podstawowych powinności polskiej emigracji oraz
krajowych środowisk opozycyjnych była służba wolnej, niezależnej kulturze polskiej, odkłamywanie zafałszowanego obrazu polskiej historii i współczesności”).
Pisze wiersze. Po polsku, bo – jak twierdzi – „poezję pisze się w języku dzieciństwa”.
– Marek nie tylko pisał wiersze – wspomina Franciszek Piątkowski. – On zachowywał się jak poeta. Kiedy redakcyjny kolega zrobił sobie wizytówkę z napisem:
„krytyk literacki”, następnego dnia Kusiba pojawił się z wizytówką o treści: „Marek Kusiba – człowiek”.
Na łamach „Akcentu”, kwartalnika literacko–artystycznego wydawanego w Lublinie, dokonywała się „zmowa oddalonych” w listach wymienianych przez Marka
Kusibę i Romana Sabo.
103
Z atraci ć poczucie ojcz y zn y – ci ą g dalsz y
T
oronto. 3 czerwca 1995 roku. Marek Kusiba pisze: „Z chwilą, gdy zatracimy
poczucie ojczyzny, nie tylko szukamy dalekich, dających obietnicę przygody
światów, wyjeżdżamy aby być najdalej. A więc ruch. Tyle życia, ile ruchu. Ile ruchu, tyle szczęścia, a stanie w miejscu – śmierć. Usiedzieć na miejscu można tylko
w Polsce. Na emigracji trzeba się ruszać. Życie wieczną podróżą jest, ale życie
emigranta – jest podróżą w podróży. To nieprawda, że opuszczasz dom, by odnaleźć inny dom. Dom jest w tobie, stajesz tylko na noclegi, to tu, to tam, ale jesteś
w ciągłej podróży. (…) Ojczyzna jest pojęciem, które wyszło z użycia. Miejsce, kraj,
miasto, prowincja, ale nie – ojczyzna. ‚Fatherland’ brzmi nawet śmiesznie w kraju,
do którego przybywa co roku ćwierć miliona nowych obywateli z całego świata.
Ziemia ojczyzna ludzi – zamieszkujących Kanadę”.
Tam , gdzie pada deszcz
O
jczyzna Romana Sabo rozciąga się od Karpat po Kordyliery. Urodził się w Lesku. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Śląskim. Był rok osiemdziesiąty, kiedy wyjeżdżał z Polski. Po jednorocznym pobycie w Europie zachodniej
przybył do Kanady. Zamieszkał w Vancouver nad Pacyfikiem. Po odbyciu studiów
slawistycznych na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej i na Uniwersytecie Torontońskim, w 1994 roku uzyskał tytuł doktora. Jest ojcem 18–letnich bliźniaków. Ich matka jest rodowitą Irlandką. Prowadzą dom polsko–irlandzko–kanadyjski. Nie mają
jednak problemów z określeniem tożsamości. „Moja ojczyzna jest tam, gdzie pada
deszcz” – żartuje Roman, przywołując powiedzenie saharyjskich Tuaregów, przytoczone przez Ryszarda Kapuścińskiego w „Hebanie”. W Vancouver, w odróżnieniu od
Sahary, często pada... Czy jego ojczyzną jest podróż? „Kto raz dom porzucił, temu
wszystko jedno” – napisał inny emigrant Josif Brodski. Czy Romanowi i Markowi
jest rzeczywiście wszystko jedno? Czy ich ojczyzna sięga rzeczywiście od Karpat po
Kordyliery? A może ich „ojczyzna to trzy, cztery osoby” – jak chce Jean Genet? Czyli
rodzina i garstka najbliższych przyjaciół. Czy to wystarczający substytut ojczyzny?
Z atraci ć poczucie ojcz y zn y – ci ą g dalsz y
T
oronto, 29 czerwca 1995: „Z emigracji podnieść się nie można; nie sposób
żyć w dwóch planach równocześnie. Z emigracji można wrócić, ale nigdy nie
będzie to powrót do pionu.
(…)
Zastanów się nad tym paradoksem: tu odczuwamy większą wspólnotę z ludźmi
mówiącymi po angielsku, francusku czy włosku. Łączność nawiązujemy na fali
104
wspólnoty losu: w kraju dożywotnich emigrantów mamy do dyspozycji pewien
wspólny wszystkim „dryfujący” kod, który pozwala nam wczuwać się lepiej w człowieka nam podobnego losem niż językiem. Z przerażeniem doświadczam coraz
mocniejszych zakłóceń w rozumieniu się wzajemnym z przybyszami z Polski. Mówimy po polsku, ale o czym innym, ale inaczej.
(…)
Nie ma powrotu. Bo ‚wygnanie nie polega tylko na przekraczaniu granic, bo
dojrzewa w nas, przekształca nas od środka i staje się naszym losem – jak pisał
Miłosz w „Szukaniu ojczyzny.” Obce przekształca się w swojskie, ale równocześnie „pamięć przechowuje topografię naszej przeszłości – i ta podwójna lojalność
sprawia, że jesteśmy różni od naszych nowych współobywateli”. Ja bym dodał
– od starych jeszcze bardziej. Nie tyle lojalność wobec nowych kodów komunikacyjnych, ludzi, miejsc czyni na różnymi, co lojalność wobec nowej „życiowej
specjalności” – „oddalenia”. Spotkałem i takich, co nazywają to misją; misjonarze
„nigdzie’ i „nigdy”.
Z emigracji si ę nie wraca
W
Kanadzie urodził się mój drugi syn – mówi Kusiba. – Mikołaj ma dwadzieścia
jeden lat. Z Mateuszem wyjechaliśmy. Miał półtora roku. Mieszkamy w Toronto. Po dwudziestu trzech latach „rozpakowaliśmy walizki” i postanowiliśmy
zostać w Kanadzie. Bo to jest dobry kraj. Nasi synowie tam się wychowali. Dla
nich powrót do Polski jest niemożliwy. Dla nich byłaby to emigracja. Nawet jak
pójdą już swoją drogą i nie będą mieszkać ze mną i moją żoną Basią, to nasz dom
w Kanadzie będzie naszym głównym miejscem. Z emigracji się nie wraca. To jest
tak, że ten proces wyjeżdżania z kraju, przetłumaczenia się na inną kulturę, zdobycie drugiego języka – to tak jakby podwajało się swoje życie, wzbogacało o inną
kulturę, inne nawyki i inne zawody. Ja wróciłem do zawodu – dodaje.
Marek Kusiba współpracował z prasą, radiem i telewizją. Związany od lat
1990. z „Akcentem” i „Frazą”. Na łamach nowojorskiego „Przeglądu Polskiego”,
literacko–społecznego dodatku do „Nowego Dziennika”, największej polskiej gazety codziennej poza Polską – drukuje cotygodniowy felieton z cyklu „Żabką przez
Atlantyk”.
* * *
Marka Kusibę spotkałam w Lublinie. Był czerwiec 2007 roku. Naszą rozmowę
przerwał Roman Sabo. Wszedł do pokoju i spytał:
– Wiesz kto przyjechał za nami do Lublina?
– Tak? – dopytywał Kusiba.
105
– Świetlicki – odpowiedział Roman Sabo.
– Marcin Świetlicki?
– O siódmej będzie znowu występował.
– No to idziemy! – bez wahania dodał.
– Idziemy.
2007
Korzystałam m.in. ze wspomnień Janusza Żurakowskiego Nie tylko o lataniu.
Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, Toronto 2002, s. 200
106
Posłowie
P rzeniknąć życie
D
ebiutancki tom Agnieszki Góry ma zwartą i przemyślaną konstrukcję. Dzieli
się na trzy – opatrzone odrębnymi tytułami – części: „Ten inny”, „Prix Polonia”
i „Z emigracji się nie wraca”. Książkę otwiera reportaż o polskich Cyganach, zamyka cykl tekstów o emigrantach. Zarówno pierwsi, jak i drudzy znajdują się w ciągłej
podróży. W podróży – do prywatnego świata swych bohaterów – znajduje się również autorka, a ważną cechą, która łączy zebrane w tomie reportaże jest empatia.
Podobnie jak Ryszard Kapuściński, autorka „Krzyku do nieba” potrafi słuchać.
Jest otwarta na swych rozmówców, stara się zrozumieć ich język, współodczuwać
ich zainteresowania i pasje. Jak każdy rasowy reporter wie, że losy ludzkie nigdy
nie są identyczne. Każda biografia jest rozdziałem odrębnym, samoswoim, zasługującym na szczególną uwagę. Dlatego też zmierzając śladem, bądź towarzysząc
swoim bohaterom Agnieszka Góra zachowuje się jak badacz, dla którego ważny
jest każdy drobiazg, najbardziej nawet niepozorny sygnał, każde słowo i gest.
Młoda reporterka spełnia wszystkie warunki rzetelnego i kreatywnego dziennikarstwa, o których wspomina w swych książkach mistrz polskiego reportażu.
Przejawia wrodzoną ciekawość świata: tego, który ją otacza, i tego w odległych
zakątkach globu (na przykład w Kanadzie), do którego dociera osobiście lub poprzez uważną analizę dostępnych jej zapisów (artykułów i książek). Nie zawierza
pierwszemu wrażeniu, powierzchownym z natury impresjom. Każdy temat (każdego człowieka) zgłębia z wytrwałością i konsekwencją wytrawnego reportera.
W pisaniu o losach innych unika łatwych generalizacji: drąży je z pełnym dociekliwości i skupienia namysłem. No i przede wszystkim kocha ludzi, o których pisze.
Zebrane w tomie reportaże są zróżnicowane tematycznie. Autorka szuka –
i znajduje – ludzi, historie i zdarzenia, które mają głębszą wymowę egzystencjalną. Które pozwalają przeniknąć zewnętrzną stronę życia, wejść w jego pokłady
najgłębsze, dotrzeć do istoty rzeczy. Z każdego reportażu, zarówno z „To Cygany
są”, „Krzyku do nieba”, „Lubię pomagać innym”, „Tu”,” To wszystko dzieje się
naprawdę”, „Wyrzeźbi matkę Sienkiewicza”, „Idunia, zagraj” czy tekstów „kanadyjskich”, wydobywa pełnokrwiste sylwetki niebanalnych bohaterów wraz z ich
niepowtarzalnym światem doznań, lęków, radości, tęsknot, marzeń i przemyśleń.
A także: spełnień. Bowiem niemal każdy z opisanych w książce losów jest losem
107
w dużej mierze spełnionym. Bez względu na to, czy dotyczy wybitnej reporterki
radiowej, fenomenalnego pilota–oblatywacza, znakomitej skrzypaczki, pędzącego skromne życie niewidomego masażysty, czy poetki układającej strofy swych
przejmujących wierszy na oddziale zamkniętym szpitala neuropsychiatrycznego.
Bohaterka „Krzyku do nieba” w pewnym momencie powie: „Ja przyznaję, że jako
osoba chora na schizofrenię nie mogę odnieść się do tego, czy urojenia są prawdą
czy nie, ale z tego co widzę, jak bardzo urojony jest ten świat i jak wiele absurdalnych rzeczy w nim się dzieje, to trudno się odnieść. Naprawdę chyba trzeba być
wariatem, żeby nie zwariować”...
Czytając ten fragment nie sposób nie zadać sobie pytania, gdzie przebiega
granica oddzielająca to, co normalne od tego, co normalnością nie jest? Konstatacja bohaterki cytowanego powyżej reportażu, osoby wyjątkowo wrażliwej,
wyczulonej na tragizm, lecz także na urodę, piękno życia – jest ważnym tropem
tekstów Agnieszki Góry „człowiekiem zatroskanych”. Zwłaszcza człowiekiem, którego zreifikowana ponad miarę, „racjonalna” współczesność spycha na margines.
Przesłanką tej marginalizacji bywa choroba, bieda, a nierzadko ujawniający swe
wielorakie oblicze stereotyp.
Ponad połowa ludzi „normalnych”, „zdrowych” nie pisze, nie czyta, nie odczuwa potrzeby kontaktu z dziełem sztuki, a chorująca na schizofrenię Hanka, doceniając urodę polszczyzny, wyzna reporterce, że: „Język polski jest językiem najdoskonalszym na świecie. Jest w nim tak wiele niuansów i znaczeń” – dopowiedzmy
do końca tę prawdę tyle oczywistą, co brutalną – których „normalni” na co dzień
nie dostrzegają, co więcej: których nie domyślają się nawet.
Młoda autorka, pisząc o źródłach sukcesów swych starszych koleżanek, znakomitych reporterek radiowych Katarzyny Michalak i Anny Kaczkowskiej („Lekcja
pokory”, „To wszystko dzieje się naprawdę”), dociera do rudymentarnych zasad
radiowego dokumentu. W pewnym momencie zacytuje wypowiedź Anny Kaczkowskiej: „Scenarzysta serialu, filmu fabularnego czy dramatu może wymyśleć losy
swoich bohaterów. Bohater dokumentu radiowego nie jest aktorem. Nie można
manipulować życiem i emocjami tego człowieka”. Takie rozumienie sztuki dziennikarskiej nakłada na reportera jednoznaczne powinności etyczne, ale jest równocześnie wyzwaniem: dochowując wierności faktom musi on bowiem znaleźć tę
jedyną, najbardziej optymalną w sensie artystycznym formułę, która pozwoli mu
„opowiedzieć” ów jednostkowy (czy zbiorowy) los w sposób najbardziej sugestywny i jemu właściwy własnym, oryginalnym, niepodobnym do innych „językiem”.
Najlepiej takim, który sprawi, że jego dzieło uzyska wymiar uniwersalny (czego
wyrazem jest np. wyróżnienie w postaci najbardziej cenionych nagród radiowych:
Prix Europa i Prix Italia).
Stwierdźmy w tym miejscu rzecz istotną: Agnieszka Góra jest debiutantką
nietypową. Z podziwu godną intuicją i talentem wyczuwa ekspresywne funkcje
108
języka. Zna i wykorzystuje w praktyce walory kompozycji. Jej zróżnicowana narracja, operująca częstymi zmianami miejsca, czasu i punktów widzenia, intryguje
i zaciekawia. Tej książki nie da się kartkować, czytać „po łebkach”. Każda opowiedziana historia przykuwa uwagę, wciąga, absorbuje żywym, dynamicznym, obrazowym językiem. Nade wszystko zaś dyskretnie sygnalizowaną temperaturą emocjonalną. Autorka „Krzyku do nieba” ma pełne prawo powtórzyć za Ryszardem
Kapuścińskim: „Czuję się trochę jak misjonarz – w tym co robię jest i poświęcenie,
i pasja. (…) To zbyt trudny zawód dla cyników”.
Jest w reportażach składających się na „Krzyk do nieba” swoista, trudna do
zdefiniowania „energia”, która nie pozwala przejść obok nich obojętnie. Z braku
innej definicji nazwałbym ją: przejmującą prawdą o ludzkim losie. Przekazaną
z niezwykłą wrażliwością i wspomnianą na wstępie empatią. Trudno czytać tę
poruszającą książkę bez autentycznego wzruszenia. Towarzyszy nam ono zarówno przy lekturze reportażu tytułowego, jak również „Tu”, „To wszystko dzieje
się naprawdę” i (może najsilniej) „Iduniu, zagraj” – opowieści o Idzie Haendel,
skrzypaczce z Chełma mieszkającej w Miami na Florydzie. Wczytajmy się uważnie w plastyczny język Góry: „Mieszka w niewielkim, spowitym w zieleń i kwiaty
domu. Wnętrze nasycone kolorem. Na ścianach obrazy z martwą naturą i portretami pędzla ojca, Natana Haendela. Wśród nich w ciemnych zieleniach, turkusach
i przeróżnych odcieniach czerwieni wiele portretów córki. Ze skrzypcami”.
„Iduniu, zagraj” to historia osoby żyjącej na marginesie lokalnej społeczności
od dzieciństwa, naznaczonego przez pochodzenie (Żydówka), pasję (artystka), jak
i późniejszą tułaczkę po świecie (emigrantka). „Z dzieciństwa skrzypaczka zapamięta podwórko przy Łącznej, na którym dziewczynki z sąsiedztwa bawią się
lalkami. Z daleka obserwuje swoje rówieśniczki. Sama nie ma szmacianki. Ma za
to ukochane skrzypce. Nie rozstaje się z nimi”.
Ida Haendel wraca po latach do rodzinnego Chełma dać koncert. Wielu emigrantów wraca do kraju aby spocząć w nim na zawsze. W Siedliszczu koło Chełma
znajduje się grób Wacława Iwaniuka. Tylko kilkanaście kilometrów dzieli Siedliszcze i Chełm od Siennicy Różanej z Wakacyjną Akademią Reportażu im. Ryszarda
Kapuścińskiego. Umiejscowienie Akademii ma w tym kontekście znaczenie symboliczne: autor „Hebanu” też pochodził z niewielkiego miasteczka – podobnie jak
Ida Haendel i Wacław Iwaniuk, którego reporter poznał w Toronto. Iwaniuk – polityczny emigrant nie z własnej woli – peregrynował po świecie, ale sercem i myślą
był zawsze blisko swojego miejsca na ziemi – poetyckorodnej Lubelszczyzny.
Agnieszka Góra jest uczestniczką kolejnych edycji Akademii, a jej książka
stanowi dowód na „zabliźnianie się” dwóch, odległych niegdyś światów – Polski
i Ameryki Północnej, oraz przykład umiejętnego czerpania z mądrej lekcji reportera XX wieku – że ludzkość jest jedną, wielką rodziną człowieczą, która musi
rozumnie ułożyć ze sobą stosunki i zgodnie egzystować.
109
Z zamykającego tom cyklu reportaży, połączonych tytułem „Z emigracji się
nie wraca”, wynika optymistyczny wniosek, że jednak z emigracji można wrócić.
Zarówno z tej geograficznej, jak i z tej będącej oddaleniem spowodowanym kalectwem, chorobą, odmiennością lub sieroctwem – pod warunkiem, że społeczeństwo zechce wyciągnąć właściwe wnioski z mądrego przesłania autora „Cesarza”
o potrzebie kochania ludzi. Przesłania, które odnosi się nie tylko do reporterów.
Edward Zyman
Toronto, 3 czerwca 2011
110
Sp is treś ci
Wstęp (Franciszek Piątkowski) ............................................................................. 6
I. TEN INNY
To Cygany są........................................................................................................ 11
Krzyk do nieba .................................................................................................... 18
Lubię pomagać innym ......................................................................................... 26
Tu......................................................................................................................... 29
II . PRIX POLONIA
Lekcja pokory....................................................................................................... 41
To wszystko dzieje się naprawdę ........................................................................ 44
Wyrzeźbi matkę Sienkiewicza.............................................................................. 50
Idunia, zagraj!...................................................................................................... 54
III . Z EMIGRACJI SIĘ NIE WRACA
Na Kaszubach, to znaczy w Kanadzie.................................................................. 63
Krwawa koszula .................................................................................................. 72
Czy był tu Janusz Żurakowski?............................................................................. 78
My unitki.............................................................................................................. 84
Ostatni spacer...................................................................................................... 96
Z emigracji się nie wraca................................................................................... 100
Posłowie (Edward Zyman).................................................................................. 105
Agnieszka Góra
Ur. 13 grudnia 1985 roku w Bełżycach, woj. lubelskie,
absolwentka politologii o specjalizacji dziennikarskiej
Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Zadebiutowała na łamach studenckiego magazynu „Karafka” tekstem o skrzypaczce Idzie Haendel. Uczestniczyła w projekcie „Historie z fotogramów” realizowanym przez Ośrodek Brama Grodzka–Teatr NN w Lublinie. Efektem tej współpracy jest reportaż radiowy „Cyganka ze starej fotografii” i reportaż „To Cygany
są” opublikowany na łamach miesięcznika „Odra”. Za reportaż „Tu” otrzymała
wyróżnienie w konkursie na najlepszy reportaż prasowy poświęcony rodzicielstwu
zastępczemu w konkursie na reportaż prasowy „RODZINY ZASTĘPCZE – widzieć,
wiedzieć, wspierać”. Reportaż „Idunia, zagraj!” został doceniony w Konkursie
imienia Julka Cyperlinga na najlepszy reportaż w roku akademickim 2007/2008
„świat w zbliżeniu. ukryte w szufladzie”. Wyróżniony w konkursie – towarzyszącemu festiwalowi Planete Doc Review – na prozę dokumentalną reportaż „Krzyk
do nieba” znalazł się w „Antologii konkursu reportażu 2009”. Cykl reportaży
„Z emigracji się nie wraca” zainspirowany został podróżą na kanadyjskie Kaszuby.
Obecnie związana z Akademickim Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka”, gdzie
zajmuje się promocją, redakcją i Muzyczną Sceną AD HOC.
ISBN: 978-83-896164-3-2
9 788389 616432

Podobne dokumenty