Dzień pełen oklasków

Transkrypt

Dzień pełen oklasków
Dzień pełen oklasków
Z balkonu, gdzie na sznurach suszyła się bielizna, dobiegł mnie głos Krystyny:
– Ojciec, rozłóż mi deskę do prasowania.
Zrozumiałem wagę żoninego polecenia, jego związek z mającą się odbyć nazajutrz
akademią. Trzeba było się do niej przygotować; sobie wyprasować bluzkę, Tomkowi białą
koszulę.
Rozłożywszy deskę usadowiłem się z powrotem w fotelu i obserwowałem Krystynę, jak
stojąc przy desce manewruje żelazkiem. Nieco dalej kotka przycupnęła na dywanie i można
by pomyśleć, że odpoczywa lub „odmawia pacierze”; można by tak pomyśleć, gdyby nie
naprężony ogon, odsłaniający odbytnicę.
– Spójrz, co ona robi – powiedziałem spokojnym tonem, nie podnosząc głosu i nie
ruszając się z fotela.
Krystyna patrzyła przez chwilę, po czym ze zdjętym z nogi pantoflem zbliżyła się do
naszej Dziuńki; pantofel miał być narzędziem kary.
– W dupę ci dam! – wykrzyknęła „pańcia”.
Ale szybkośmy się zorientowali, że kocina jest niewinna; to wina Tomka, który myjąc się
zamknął za sobą drzwi od łazienki. Drzwi powinny być zawsze odemknięte, by zwierzak
mógł się wśliznąć i skorzystać z wypełnionej piaskiem kuwety. Tym razem nie mógł. Kotka
nie dostała „w dupę”, musiała tylko wysłuchać:
– Ty szczochu!
To był już drugi tego dnia epitet. Za pierwszym razem, po wykryciu, że nudząc się w nocy
rozerwała na strzępy rolkę papieru toaletowego, powiedziano jej: „ty szkodniku”. Przy czym,
mając okazję do zademonstrowania swojego „dowcipu gwarowego”, Krystyna nadała
epitetowi nieco inne brzmienie:
– Ty s z k u d n i k u !
Wygładzany żelazkiem ciuszek, którym się ona przyozdobi następnego dnia i który będzie
przyciągał dziesiątki uczniowskich spojrzeń, skierował jej myśli ku szkole. Z piersi Krystyny
wyrwało się westchnienie; westchnienie osoby uginającej się pod ciężkim krzyżem szkolnego
dyrektorowania.
– Jak mi było dobrze, kiedy leżałam chora. To brzmi niedorzecznie, ale ja naprawdę
cudownie się czułam, bo nikt niczego ode mnie nie chciał.
Chorowała na grypę, był zabieg z bańkami. Wtedy można się było przekonać, jakim
dobrodziejstwem jest łóżko. Mogłaby leżeć i leżeć. Z taboretu obok łóżka wziąć do ręki
książkę, przeczytać parę zdań, zdrzemnąć się. I ta ulga, że nie nękają jej żadni interesanci. Nie
musi nawet myśleć, a jeśli mimo woli o czymś pomyśli, o jakichś szkolnych sprawach, to
przecież nie wstanie i nie pójdzie do szkoły, żeby się z nimi parać.
– Nie zapomniałem bynajmniej daty twoich urodzin, mimo to muszę cię zapytać, ile ci
brakuje do emerytury?
– Dwa lata.
– Już niewiele.
– Do wakacji też niedaleko, ale to mnie nie rajcuje. Zamiast myśleć o wyjeździe w plener,
nabijam sobie głowę, czy dany nauczyciel zgłosi się do pracy, a jeśli nie, co zrobię? Trzeba
będzie przydział godzin przerobić, inaczej godziny lekcyjne przydzielić. To już jakiś we mnie
pracoholizm. Dawniej? Więcej niż o pracy zawodowej myślało się o domu. Może coś kupić,
urządzić? Dokończyć boazerię w przedpokoju. A teraz? Leżą te dechy, to niech leżą, będą na
trumnę, są długie, wymiar odpowiedni.
– Czy ostatnio zdarzyło ci się coś przykrego?
– Po prostu gonitwa. Nie ma nic przykrzejszego niż ta ciągła gonitwa.
– Na biurku leży terminarz. Nie wypełniony. Może gdybyś prowadziła ten kajet, notowała
sobie różne terminy, byłoby inaczej. Nie byłabyś zaskakiwana czymś co chwila. I to by
wpłynęło na zwolnienie tempa.
– A tam, zaskakują rzeczy nie zaplanowane. Jakiś agent z PZU albo mamusia, co ci
oznajmia: „Zwolniłam się z pracy.” Zwolniła się z pracy, więc trzeba ją koniecznie przyjąć.
Ona oczywiście „na chwilę”, ale ta chwila zamienia się w godzinę.
– Cholera, zwolnić się, przychodzić do dyrektora szkoły nie umówiwszy się, nie
uzgadniając godziny...
– A tam, buja. Gadanie, że zwolniła się z pracy, to bujda. Tylko, widzisz, teraz nastała
demokracja. Nauczyciel jest dla rodzica, a nie rodzic dla nauczyciela. Jakiegoś tam pętaka z
PZU czy akwizytora mogę przegnać, ale przed matką muszę stać na baczność. To w banku
klient czeka na pieniądze; matka ucznia albo uczennicy nie może czekać. Przyszła, więc musi
być przyjęta.
– Z jakimi problemami one przychodzą?
– Z różnymi. Jedna ma problem z dorastającą córką. Już parę miesięcy temu nauczyciel
donosił: wagaruje. Dziwce nie chce się chodzić do szkoły. Powiedziałam: „Wezwać matkę.”
Wyznaczyłam dzień i godzinę. I jeszcze poleciłam sekretarce: „Niech mi pani przypomni.”
Sekretarka dzwoni do mnie do domu: „Ma pani spotkanie.” Poszłam. Wyłącznie w tym celu,
bo gdyby nie to umówione spotkanie, mogłabym wyjść z domu dwie godziny później.
Przychodzę: tamtej nie ma. Po prostu zignorowała moje wezwanie. Dopiero teraz, przed
klasyfikacją, raczyła się zjawić. I pyta o swoje podanie, czy dotarło. Odpowiadam, że u nas
nic nie ginie. A w podaniu napisane: szkoła obowiązana jest pomagać uczniowi, jeżeli ten ma
kłopoty ze zdrowiem, fizycznym lub psychicznym. Jeśli szkoła nie wie, nie orientuje się we
wszystkim, powinna zasięgnąć opinii w Poradni Zdrowia Psychicznego. Bo właśnie córka jest
pod opieką Poradni; miewa stany depresyjne. A to nieprawda, że szkoła nie wie, owszem,
nauczyciele wiedzą. Wiedzą, że dziewucha zadaje się z mętami, takimi po dwadzieścia lat.
Łeb ufarbowany, kolczyki, makijaż, i ona do szkoły uczęszcza! Przyszła któregoś dnia z
podbitymi oczami, mówiąc, że uderzyła się o futrynę.
– Alfons ją tak urządził?
– Może nie alfons. Ot, towarzystwo takie: nie uczy się, a tylko zbroić, ukraść. Więc
prawdopodobnie popili, jakiś nowy zaczął się przystawiać, ona temu drugiemu może za dużo
pozwalała, to ten pierwszy amant wpadł w złość i przyładował. Lub po prostu uwaliła się
gdzieś uchlana i od tego to limono. A nie od uderzenia się w futrynę. Bo to chyba trzeba by
rzucić kimś o futrynę, żeby spowodować takie sińce. I co robi matka? Idzie do Poradni
Zdrowia Psychicznego, żeby mieć papier, a wtedy szkoła, rada nierada, postawi miernie.
Następnego dnia rano staliśmy naprzeciw siebie w przedpokoju; ona gotowa do wyjścia.
– Dziś rozdanie świadectw – oznajmiła Krystyna. – Może byś przyszedł?
Stłumiłem cisnące się na wargi pytanie „po co?” i skinąłem głową:
– Dobrze.
Musnęła palcami moją siwą brodę.
– Warto by przyciąć.
Szczęknęły w moim ręku nożyczki: chwilę przedtem odciąłem nitkę od świeżo
przyszytego guzika.
– Czy nie masz ostrzejszych?
– Poszukaj u Tomka, w jego biurku.
Wczesne przedpołudnie, żona w szkole, przy pracy, syn śpi. On już skończył
podstawówkę i dzisiaj odbierze świadectwo. Ale to dopiero o piętnastej. Przed południem, o
ile nie zaśpi, odwiedzi z kolegami przedszkole; pójdą tam odświeżyć znajomość z paniami
przedszkolankami, pokazać się jako „dorośli”, oni, dawni wychowankowie, zapamiętani jako
małe szkraby. Gdy onegdaj była o tym mowa, Krystyna spojrzała na mnie: „Miły pomysł,
prawda?”
Dawny przedszkolak absolwentem podstawówki, w której dyrektorską funkcję pełni jego
matka. Nie tylko dyrektorską. Jest także nauczycielką; polonistką uczącą w paru starszych
klasach, między innymi w klasie Tomka. Zabierając głos podczas lekcji zwracał się do matki
w taki sam sposób jak inni: proszę pani. Przez osiem lat, wraz z matką, zmierzał do odległego
o sto metrów budynku. To wraz nie jest ścisłe. Nigdy nie wychodzili z domu jednocześnie,
nikt nie widział syna idącego ulicą obok matki.
O wpół do jedenastej zajrzałem do małego pokoju.
– Wstawaj, Tomek, nie trać czasu. Nie myśl sobie, że jesteś już na wakacjach.
Najtrudniejsze masz jeszcze przed sobą. Egzamin do szkoły średniej to nie byle co, to tyle co
dawniej matura. Nie chcesz dziś z nami jechać na koncert, trudno; nudzi cię muzyka, więc
zostań w domu, ale to nie znaczy że można się wałkonić. Ja dobrze wiem, jak to jest; mając
twoje lata byłem taki sam. Uczyć się, o Jezu, jak mi się nie chciało. Jaki rezultat? Szkołę
średnią przebrnąłem, ale na studiach już nie dawałem rady. Bo profesorowie się nie
patyczkowali, tam trzeba było, jak to się mówi, przysiąść fałdów. A ja do tego niezdolny, nie
wdrożony. Rodzice, zapracowani, nie dopilnowali, a szkoła peerelowska, wiadomo, nie
matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Takie kursowały wtedy hasła. Toteż można
było przez cały rok szkolny nic nie robić. Dopiero przed egzaminami, mając nóż na gardle,
brałem się do roboty. Że jednak wola słaba, trzeba było użyć sposobu: przykuwałem się
łańcuchem do otomany. Tak, tak, siadałem na otomanie ze stosem podręczników i
próbowałem się uwięzić przy pomocy łańcucha od roweru. Jeden koniec przybijałem
gwoździem do otomany, drugi koniec, owinięty wokół nogi, zamykałem na kłódkę. Klucz
szybował w kąt pokoju; przyjdzie matka, to mnie wyzwoli. Bo znając siebie wiedziałem:
przeczytam parę zdań, zachce mi się jeść, pójdę do kuchni, wyjrzę przez okno i w końcu
pokusa, żeby wyjść z domu i celować piłką do kosza, okaże się silniejsza. Więc dla
uniemożliwienia sobie tej dezercji zastosowałem numer z łańcuchem. Łańcuch
zabezpieczający rower przed kradzieżą miał być w tym wypadku użyty przeciw mnie
samemu, człowiekowi, który kradnie własny czas. Ale niestety, takie mnie ogarniało
znudzenie nauką, że trach! Łańcuch wyrwany. Pociągnąłem z całej siły i gwóźdź wyszedł.
Nic dziwnego, musiało się tak stać. Bo jeśli nie ma wewnętrznej dyscypliny, to zewnętrzne
sposoby nie skutkują. Wobec tego, synu kochany, przymuszaj się, trenuj swoją wolę póki
czas. Za pięć lat będzie za późno, żeby coś z sobą zrobić. Będziesz już niereformowalny.
Spacerowałem między drzwiami a oknem rąbiąc swoje kazanie, a gdy je skończyłem,
dobiegło mnie spod kołdry:
– Co to jest otomana?
Wstał wreszcie, zjadł śniadanie, które ze względu na porę należałoby nazwać obiadem.
Przed wyjściem poprosił, żeby mu pokazać, jak się wiąże krawat.
O piętnastej wszedłem do sali gimnastycznej, prawie już zapełnionej: młodzież, rodzice,
nauczycielki. W głębi, przy stole uginającym się pod stosami książek, krzątała się
wysztafirowana kobieta. „Skąd ja ją znam?” Nie od razu poznałem wychowawczynię Tomka.
Kunsztowna fryzura odmieniła ją bardzo.
Usiadłszy w tylnym rzędzie rozglądałem się po udekorowanej sali. Główną część
dekoracji stanowił trójramienny drogowskaz dla absolwentów podstawówki, wytyczający im
trzy kierunki dalszego kształcenia: LICEUM, ZAWODÓWKA, TECHNIKUM.
Nauczyciel wuefu, młody człowiek z czarną brodą, poderwał zgromadzonych trzema
kapralskim tonem wypowiedzianymi słowami: „Powstań! Baczność! Do hymnu!”
Zaczęły się typowe dla każdej akademii brewerie: defilujący poczet sztandarowy,
Mazurek Dąbrowskiego, hymn szkoły, przemówienia będące przeplatanką pompy i ckliwości,
wyróżnianie najlepszych, wręczanie nagród książkowych i medali sportowych. A przy
każdym takim wręczaniu – pocałunki; dwa rodzaje pocałunków: „ca-ję rączki” albo „z
dubeltówki”. Wszystko kwitowane oklaskami.
Krystyna, mistrzyni ceremonii, wystąpiła z głównym przemówieniem. Stanąwszy
naprzeciw zgromadzenia powiedziała do mikrofonu:
– Witam uczniów na ich ostatniej uroczystości, witam rodziców. Uczęszczało do klas
ósmych stu dwunastu uczniów i w s z y s c y ukończyli; w s z y s t k i m udało się
ukończyć. Fakt ukończenia przez w s z y s t k i c h jest wynikiem waszej uczniowskiej
pracy, ale w nie mniejszym stopniu rzetelnej pracy nauczycieli, którzy starali się przekazać
wam wiedzę o świecie, a poza tym wiedzę, jak żyć, żeby dobrze wam było z innymi i żeby
innym z wami również było dobrze. Efekty są już widoczne w postaci pięknych odruchów
wobec kolegów, wobec ludzi starszych. Dziękuję nauczycielom, dziękuję też rodzicom za
wspólną pracę. Rodzice trwali przy nas w czasie realizacji zadań pedagogicznych, nie byli
bynajmniej skłonni zrzucić z siebie obowiązku, by obarczyć nim nauczycieli. I za to właśnie
dziękuję rodzicom, a także za pomoc w upiększaniu szkoły, za pomoc podczas wycieczek.
Minęło osiem lat nauki. Osiem lat to dużo, ale i mało. Pierwszy etap, bardzo ważny, jest już
za wami, a przed wami kolejny próg, egzamin do szkół średnich. Próg niełatwy do
przekroczenia, lecz nie bójcie się. Jesteśmy o was spokojni, umiecie bardzo dużo, choć nie
zawsze do końca wierzycie we własne możliwości. Kiedy rozpoczniecie naukę w nowych
szkołach, nie zapominajcie o nas. Jeśli poczujecie się źle i ogarnie was smutek, jeśli będziecie
potrzebować pomocy, gdy trzeba będzie coś wam wytłumaczyć, coś sprawdzić – przyjdźcie.
A kiedy już dorośniecie, przyprowadźcie do nas (tu padły dwa słowa, nie pozbawione
pikanterii, a wypowiedziane wciąż z tym samym spokojnym uśmiechem i skwitowane przez
słuchaczy szmerkiem rozbawienia) swoje dzieci.
Oklaski.
Trzy wysmukłe dziewoje w białych bluzkach i kieckach do pół uda wygłosiły pean na
cześć szkoły. Nauczyciele usłyszeli, jacy są cudowni, wspaniali, i jakie arcyciekawe,
superpożyteczne są wykładane przez nich przedmioty: polski, matematyka, biologia, historia
itd. Pochwała języka angielskiego rozbrzmiała na końcu, tak aby można było płynnie przejść
do efektownego finału, czyli recytacji po angielsku miłosnego sonetu Szekspira.
W środkowym rzędzie krzeseł, dokładnie w centrum sali ulokowała się kobieta
czterdziestoletnia, bardzo tłusta, rozglądająca się wokół, uzbrojona w aparat fotograficzny.
Często czułem jej wzrok na sobie i zniecierpliwiony miałem ochotę zagrać klabzdrze na
nosie. Co chwila odrywała tłusty zad od krzesła, by łażąc po sali jak po własnych śmieciach,
pstrykać zdjęcia. Za każdym powrotem na swoje miejsce znów kierowała na mnie szpary
swych oczu. Czyżby to była ona? Czyżby to ta, którą kiedyś, przysiadłszy się do niej w
autobusie, próbowałem poderwać? Nie było wówczas reakcji na moje zagadywanie, zostało
puszczone mimo uszu, zignorowane; krótko mówiąc, klabzdra spławiła mnie. Ale czy to ta
sama? Jeśli tak, to roztyła się okropnie w ciągu tych dwudziestu lat. O jej oczkach dałoby się
dawniej powiedzieć: kokieteryjnie zmrużone; teraz już nie zasługiwałyby na takie określenie;
tonące w fałdach tłuszczu były po prostu świńskie.
Znowu wystąpiła Krystyna, tym razem z mówką do niektórych rodziców. Wymieniała
nazwiska, po czym następowało wręczanie listów gratulacyjnych. Wszystko szło gładko, aż
do momentu, gdy pani dyrektor zwierzyła się publiczności ze swego kłopotu. Słysząc, że ona
ma kłopot, stałem się czujny.
– Teraz mam kłopot: pozostał mi jeszcze jeden list gratulacyjny dla państwa Krystyny i
Franciszka Niedobrańskich, w związku z wynikami ich syna Tomasza. Jest mi trochę
niezręcznie, ale może po prostu przekażę ten list tacie Tomka.
Przy akompaniamencie rzęsistych oklasków ruszyliśmy ku sobie z dwóch krańców sali,
pocałowałem żoniną dłoń, a potem, wróciwszy na swoje krzesło, przeczytałem na podanym
mi arkuszu: „...trud włożony w wychowanie i przygotowanie do nauki... składamy
podziękowanie... wysokie oceny w nauce oraz wzorowe zachowanie... gratulujemy...” etc.
Zaczęła się część zwana artystyczną.
Zażenowanie pochyliło mi plecy i kazało spuścić wzrok. I bodaj bym tak już do końca
przesiedział z utkwionym we własnych butach spojrzeniem. Ale ono w pewnym momencie
wymknęło się spod kontroli i ogarnęło scenę. Zobaczyłem coś cholernego: parodia lekcji
wuefu. Uczniowie ćwiczą pompki. Co zrobić w przypadku, gdy wyczerpany gimnastyk pada
na twarz i nie jest zdolny po raz kolejny unieść się na rękach? Co robi nauczyciel, tzn.
piętnastoletni aktor w roli nauczyciela? Zzuwa but i swoją stopę podsuwa pod nos leżącemu.
Ten, choćby najbardziej osłabły, podrywa się.
W przedstawieniu, które miało być karykaturalnym obrazem szkoły, parodystycznym
odzwierciedleniem wszystkich bez mała lekcyj, satyrą na uczniów i nauczycieli – brylował
czternastoletni chłopak zwany Kacprem, nasz sąsiad z drugiego piętra. Małolat stanowczo nie
w moim guście. Jego każdorazowe odwiedziny i zamykanie się z Tomkiem w małym pokoju
sprawiały, że siedziałem jak na węglach.
Coraz bardziej nerwowo spoglądałem na zegarek: wpół do piątej. Jeśli natychmiast nie
wyjdziemy stąd, ja i Krystyna, spóźnimy się na warszawski recital.
Impreza zakończyła się wreszcie; jej uczestnicy szurając krzesłami zaczęli wypływać z
sali. Ale dla Krystyny nie wybiła godzina wyzwolenia; musiała wstąpić do jednej i drugiej
klasy, aby jeszcze raz, już w kameralnej atmosferze, pożegnać się z ósmoklasistami i ich
„starszymi” (młoda generacja jest na tyle uprzejma, że o swoich rodzicach nie mówi starzy,
lecz starsi).
Czekałem na nią w dyrektorskim gabinecie, gdy weszła Ańdzia, nauczycielka geografii.
Znany mi był jej barwny sposób wyrażania się, toteż w nadziei, że usłyszę coś zabawnego,
zapytałem ją, co sądzi o dzisiejszym przedstawieniu.
– To by było do przyjęcia w poprawczaku – mówiła chowając w biurku aparat
fotograficzny. – W poprawczaku albo w jednostce wojskowej, gdzie jest „fala”. Gdyby
pensjonariusze poprawczaka albo rekruci wystąpili ze spektaklem, byłoby to podobne do
naszego dzisiejszego przedstawienia. Tylko jeden dowcip można by zaakceptować: uczeń
pisze na tablicy cyfrę dwa, a następnie rysuje obok mały kwadracik, co ma oznaczać: dwa do
kwadratu, i dawać pojęcie, jaki z niego matematyk. To jedno było udane. Poza tym
paskudztwo. I tylko czekałam, aż pokażą lekcję geografii; nakrzyczałabym i wyszła.
W drzwiach gabinetu zamajaczyła barwna plama; przyciskając do tułowia wiązanki
kwiatów weszła Krystyna i teraz rozmawialiśmy we trójkę.
– Słuchajcie, ten Kacper jest nienormalny – zawyrokowała moja żona. – On ma nie po
kolei w łepetynie.
W obecności Krystyny Ańdzia już nie krępowała się wcale:
– A ta córka naszej koleżanki, wiesz, która; czy ona nie jest stuknięta? To chodzenie po
sali jak po własnym podwórku, strzelanie co chwila aparatem. W pewnym momencie
podeszła do mnie z prośbą: „Niech mi pani profesor da swoją błonę.” Kobieto, chciałam jej
odpowiedzieć, moja błona już prześwietlona tysiąc razy.
Okazało się, że tłusta baba, co mnie tak denerwowała swoim gapieniem się wścibskim,
jest trochę nienormalna. To córka emerytowanej nauczycielki, głupia jak but. Często przyłazi
do szkoły i naprzykrza się, podobna w tym do innej kretynki, córki woźnego, co lubiła bawić
się w panią dyrektor; po przyjściu do pokoju nauczycielskiego otwierała pierwszy z brzegu
dziennik lekcyjny i brała do galopu tę i ową nauczycielkę mówiąc: „A czemu to pani wstawiła
tyle dwój?”
Było po piątej, kiedy opuściliśmy szkołę. Gdybyśmy byli skazani na dojazd kolejką, to
klops, spóźnienie murowane. Szczęściem nie my jedni wybieraliśmy się do Warszawy; na
szkolnym dziedzińcu stał gotowy do drogi samochód i można się było załapać.
Prowadził pan Andrzejek, nauczyciel „robót ręcznych”; siedziałem obok niego mając za
plecami Krystynę i Ludwikę Osełkowską, nauczycielkę angielskiego, osobę bardzo
wykształconą, pracującą na dwóch etatach: w pruszkowskiej podstawówce i Wyższej Szkole
Pedagogicznej w Łowiczu. Jej oryginalne imię Ludwika nie przyjęło się; koleżanki zwracały
się do niej per Lucyna lub Lucia.
Wiedząc, że tematem napisanej przez nią rozprawy doktorskiej jest Dostojewski,
korzystałem z każdego spotkania z Ludwiką, aby wszcząć dyskusję o autorze Biesów. I tak
było dzisiaj, podczas jazdy samochodem do Warszawy. O Raskolnikowie, Stiepanie
Trofimowiczu, starym Karamazowie i księciu Myszkinie rozmawialiśmy jak o starych
wspólnych znajomych. W pewnym momencie zapytałem prosto z mostu:
– Dlaczego Stawrogin się powiesił?
I brnąłem dalej:
– Czy to samobójstwo było uzasadnione? A może autor nie widział innego sposobu, żeby
zakończyć powieść?
Ku mej uldze Krystyna przerwała tę dostojewszczyznę zwracając się do kierowcy:
– Panie Andrzejku, jaki pan dzisiaj elegancki w tym krawacie.
Na to Ludwika:
– Przecież twój małżonek także przy krawacie i nie mniej elegancki.
– Bardzo lubię widok mężczyzny golącego się i zawiązującego krawat – powiedziała z
uśmiechem moja żona.
Przeciągnąłem dłonią po swoich zarośniętych policzkach.
– Już teraz nie widujesz mnie golącego się.
Ludwika uznała za stosowne wspomnieć o swoim mężu:
– Mój Jerzyczek też kiedyś nosił brodę.
– Swoją golarkę włożyłem do szuflady na dłuższy wypoczynek, a po krawat także
nieczęsto sięgam. Dziś wypadało założyć, ale takich okazji, jak dzisiejsza, jest coraz mniej –
mówiłem ze spojrzeniem utkwionym w przesuwający się za oknem równinny pejzaż i
słuchając dochodzących z tyłu głosów kobiecych.
Najpierw Ludwika:
– Bardzo elegancki był dzisiaj Tomek, garnitur, krawat...
Potem Krystyna:
– Krawat zawiązany rękami taty.
Słowa żony skwitowałem skromnie:
– To jedna z niewielu rzeczy, przy których mogę się przydać mojemu synowi: wiązanie
krawata.
– Dzisiejsze przedstawienie – odezwał się pan Andrzejek zmieniając temat – odebrałem z
niesmakiem.
– Nie byłam na próbie i oto rezultat – westchnęła Krystyna. – Jeśli nie wetknę nosa w
każdą dziurę, to zawsze wynika z tego przykra niespodzianka. Nigdy bym nie dopuściła do tej
sceny na łóżku. Ruchy dwuznaczne, choć młodzież, patrząc, odbiera jednoznacznie. W ogóle
nie pozwoliłabym wygłupiać się temu Kacprowi. Przecież on jest śruba, on nie ma wszystkich
w domu.
– On już w czwartej klasie był nie do zniesienia – wtrąciłem. – Matka skierowała go na
naukę medytacji, w nadziei, że to coś pomoże, ale nie pomogło.
– Ano właśnie, medytacja – podjęła Krystyna. – Brzmi to bardzo pięknie, ale kto jest
instruktorem? Chłopak jeździ do swojego wujka, który od lat mieszka sam, i nikt nie wie, co
się podczas tych seansów dzieje.
Skończyła się podwarszawska równina, samochód wjechał między wysokie domy i
przystanął obok banku. Krystyna z Ludwiką weszły do środka, a my z panem Andrzejkiem
zatrzymaliśmy się na ulicy. Staliśmy tak, nie bardzo wiedząc, o czym z sobą mówić.
– Potrzeba dwóch żyrantów – przerwał milczenie pan Andrzejek. – Kto wie, czy nie
będzie pan musiał wjechać tam, na czwarte piętro.
Chodziło mu o to, że obok podpisu Krystyny będzie konieczny podpis męża. Krępowałem
się wyjaśnić, że właściwie nie jestem mężem, był rozwód, w świetle prawa ja i Krystyna to
ludzie, jeśli nie obcy, to niezależni od siebie. Nie odpowiadam za jej zobowiązania finansowe,
a ona tak samo nie odpowiada za moje. Tak wygląda prawda, choć pozory są inne, pozorem
jest połyskująca na moim palcu obrączka. Połyskiwała zwłaszcza podczas jazdy, gdym w
dyspucie o Dostojewskim obficie gestykulował prawą ręką.
Pożyczkę bankową zainwestuje się w firmę edukacyjną „Lektor”, udzielającą korepetycji
z literatury i języków obcych tudzież oferującą usługi komputerowe. Funkcje w tej firmie
rodzinnej zostały wyznaczone następująco: Ludwika – kierownictwo i korepetycje, córki –
nauka języków, angielskiego i rosyjskiego, mąż, ów Jerzyczek, emerytowany urzędnik –
księgowość. Zagoniono do współpracy nawet synka obiboka. Były z nim kłopoty, nie chciał
się uczyć. Aliści smykałkę przejawiał do komputera. Mądra matka wykorzystała intuicję
tkwiącą w młodym pokoleniu, instynkt sprawiający, że małolat „czuje” komputer. Ludwika,
olbrzym intelektu, przy komputerze jest jak lewa noga, tymczasem synalek nieuk zdradza
talent. I na nim ma spoczywać dział firmy zwany „usługi komputerowe”. A całe
przedsięwzięcie skwitowała Ludwika słowami: „Przynajmniej starczy na telefon.” Opłaty za
telefon rosną z miesiąca na miesiąc, więc dochody z „Lektora”, nie rewelacyjne, starczą być
może na pokrycie telefonicznych rachunków.
Szczęściem mój udział przy okienku bankowym nie był potrzebny. Panie wyszły na ulicę,
a wraz z nimi mąż Ludwiki, Jerzyczek, który, jak się okazało, przybył do banku przed nami.
Sześćdziesięciolatek z brzuchem, fryzurą na jeża i wyłupiastymi oczami; ostrzyżony na
jeżyczka Jerzyczek. Patrząc nań uświadomiłem sobie pewien paradoks: ten nic nie znaczący
członek rodziny, jeśli oceniać go od strony ekonomicznej, musi być jednak silną
indywidualnością, skoro swoje charakterystyczne gały przekazał całej spłodzonej przez siebie
trójce. Na widok faceta od razu pomyślałem o dwu dziewczynach i chłopaku. W pamięci
zamajaczyły mi ich twarze, niesamowicie podobne do ojcowskiej, z oczami w kształcie
migdałów i lekko wyłupiastymi. Że cała trójka pochodziła z prawego łoża, nie ulegało
wątpliwości.
Nadeszła chwila pożegnania, nareszcie. Ale jak wydostać się stąd, z ulicy Grójeckiej, i
dojechać do Zamku Ostrogskich? Jazda tramwajem przez zatłoczone Aleje Jerozolimskie
potrwa strasznie długo, a recital zacznie się lada chwila. Pan Andrzejek ofiarował się nas
podrzucić.
Gdy po wygramoleniu się z „malucha” stanęliśmy na chodniku w pobliżu Muzeum, już
sami, Krystyna mogła wreszcie wylać wezbraną w niej żółć.
– Człowiek czuje się niewolnikiem – zaczęła.
Szliśmy w stronę Zamku, a ona mówiła dalej:
– Po tej całej uroczystości, nie zważając na zmęczenie, pędem do Warszawy! Po to, żeby
jeszcze dwie sprawy załatwić. Jedna już na szczęście z głowy. Sprawy, które niejako
narzuciło życie, nie ludzie, mimo wszystko ma się uczucie niewolnictwa, a to dlatego, że
wszystko naraz, w jednym dniu. Każda sprawa taka, że nie można powiedzieć: nie. Na
odmowę nie można było sobie pozwolić. A przecież przynajmniej jedna z tych spraw,
bankowa, mogłaby się odbyć w innym dniu. Państwo Osełkowscy właśnie środę sobie
wybrali. Mieliśmy jechać w ubiegły piątek, w ten długi weekend, zaraz po Bożym Ciele, taki
był pierwotny projekt. Tak też się ustawiłam psychicznie i czasowo: na tamten piątek. I oto w
przeddzień dzwoni do mnie rozkoszny Jerzyczek: trzeba przełożyć na inny dzień, oznajmia,
bo urzędnik nie przygotował wszystkich dokumentów; takie pieprzenie. Więc przełożono na
środę. Mówię mu, że to będzie bardzo trudne, bo nawet jeśli sama uroczystość w sali
gimnastycznej potrwa nie dłużej niż godzinę, to potem należy jeszcze wstąpić do klas,
pożegnać się osobiście z rodzicami, podziękować wychowawcom i tak dalej. Pytam, czy nie
można by we wtorek lub czwartek. Jerzyczek: nie, bo pogrzeby, jeden właśnie we wtorek,
drugi w czwartek; pomór, można powiedzieć. No i rezultat taki, że ja musiałam wykazać
zrozumienie dla innych, natomiast oni nie mogli zrozumieć mnie. Mówi wprawdzie: „No tak,
ja rozumiem, a l e może dałoby się jakoś te klocki poustawiać, przesunąć godzinę
rozpoczęcia uroczystości?” I tu się w duchu wściekłam: kurwa mać, całą szkołę przewracać
do góry nogami, bo Jerzyczek uparł się przy środzie i ma wszystko w dupie. A jak potem
zadzwonił Zygmunt z wiadomością o zmianie, o tym, że nie w poniedziałek koncert, tylko we
środę, jeszcze coś we środę, to moja pierwsza myśl była: „Pani Luci nie podżyruję w takim
razie.”
– Pierwsza myśl, ale nie ostatnia – wtrąciłem.
– Tak, koniec końców Lucia wygrała, stało się zgodnie z jej życzeniem. I to jest
charakterystyczne: z pozoru pierdoła, ale wszystko sobie tak ustawi, tak się zakrzątnie, że
dana sprawa zawsze wypadnie po jej myśli. Nie dało się uroczystości przesunąć na
wcześniejszą godzinę, to wiesz, co zrobiła? Rozdała swoje świadectwa w klasie, przed
zejściem do sali gimnastycznej, a to w tym celu, żeby, rozumiesz, zebranie w sali trwało jak
najkrócej.
Była za kwadrans siódma, gdyśmy dotarli do Zamku i weszli do środka. Ze szczytu
marmurowych schodów spłynęły do naszych uszu dźwięki muzyki; jakiś fortepianowy utwór
w stylu Mozarta; kompozycja nieznana mi a piękna. Pnąc się na drugie piętro otworzyłem
pochwycony po drodze program. Tak, Mozart, Wariacje A-dur. Niestety, były to ostatnie
takty. Jaka szkoda, że nie dane nam było tego wysłuchać. Beethovenowską Sonatę z opusu 2,
która miała teraz nastąpić, znałem na pamięć; nieznany Mozart dostarczyłby mi o wiele
więcej przyjemności.
Rozległy się oklaski i mogliśmy wejść do sali kierując się ku najbliższym nie zajętym
fotelom. Nie był to najlepszy punkt obserwacyjny; nie widziało się rąk pianisty. Smoking i
muszka zabawnie kontrastowały z jego chłopięcą twarzą. Obfitość płowych włosów
upodobniała go do Paderewskiego z portretu Burne-Jonesa.
Mój wzrok przez chwilę buszował wśród publiczności w poszukiwaniu człowieka, który
nas tu ściągnął. Był nim Zygmunt Mysiński, muzyk zatrudniony w jednym z warszawskich
ośrodków kultury, organista przygrywający na fisharmonii w pruszkowskim kościele, ojciec
występującego dziś Jacka. Siedział niedaleko od nas, z lewą rękę przytwierdzoną do klatki
piersiowej gipsowym pancerzem. Podobno po pijaku to się stało: potknięcie, upadek i
złamanie ręki. Fatalne, do kościelnej fisharmonii nie ma co siadać przed upływem pięciu
tygodni. Obok Zygmunta siedział jego starszy syn, Bartek, o którym można by powiedzieć, że
był teraz bardziej niż kiedykolwiek prawą ręką swojego jednorękiego ojca.
Świergot ptaków wpadający przez otwarte okna mieszał się z muzyką Beethovena. Wraz z
głosami ptasimi wlewało się słońce podnosząc urok preromantycznego salonu. Czarna bryła
fortepianu odcinała się od białych drzwi ze złotymi wyżłobieniami i od bladozielonej
roślinności, głównego motywu ściennych malowideł. Z sufitu zwieszał się żyrandol z
imitującymi świece żarówkami, które włączono pomimo obfitości słonecznego światła.
Pod palcami Jacka zabrzmiał początek trzeciej części sonaty. Zbliżał się mój ulubiony
fragment: ulewa dźwięków granych legato.
– Wzlot – szepnąłem Krystynie do ucha.
W chwilę potem, gdy tempo wykonywanego utworu osłabło, zwróciłem się ku niej po raz
drugi, szepcząc:
– Teraz znowu stąpanie po ziemi.
Podczas przerwy, towarzysząc żonie pragnącej zapalić papierosa, zszedłem z nią na
parter. Rozmieszczone wokół ścian głowy z marmuru lub brązu zdawały się pochodzić z tej
samej pracowni. Szczegółem, który je ujednolicał, był medytacyjny wyraz oczu Fryderyka,
wszędzie ukrytych za przymkniętymi powiekami.
Centralny, podpierający środek sufitu filar ozdobiony był starym, pamiątkowym afiszem.
Mignęło mi na nim nazwisko „gwiazdora”. W 1958 r. wystąpił tutaj z programem
chopinowskim Artur Rubinstein. Podobny plakat, tak samo z 1958 roku, informował o
występie Witolda Małcużyńskiego. Ta druga pamiątka, w przeciwieństwie do pierwszej, nie
została wyeksponowana; umieszczono ją gdzieś z boku, przy wejściu do szatni. Jeszcze
dziesięć lat temu, dotknięty antysemityzmem niczym zakaźną chorobą, zżymałem się na
gospodarzy Zamku, którzy tak to urządzili, że nazwisko „antypatycznego gudłaja” rzucało się
w oczy, a nazwisko „rdzennego Polaka” tonęło w cieniu. Teraz, po dziesięciu latach, czułem,
że objawy owej zakaźnej choroby zelżały.
Podszedł Zygmunt; tylko po to, żeby się przywitać; przywitawszy się przeprosił nas i
podążył ku innym znajomym. Mojej żonie, znającej słabość Mysińskiego do kieliszka, ten
przelotny kontakt wystarczył do ustalenia diagnozy:
– Zygmunt walnięty.
A po powrocie do sali, akcentując słowo młody, skonstatowała jeszcze coś:
– Młody ten profesor.
Zapytałem z głupia frant:
– Nauczyciel Jacka? – Chodziło mi tylko o to, by nadużywane słowo profesor zastąpić
czymś skromniejszym. I dodałem: – On nagrywa.
– Tak? Nie zauważyłam. Zauważyłam tylko, że podczas słuchania żuł gumę.
– Nagrywa, żeby potem zapis odtworzyć i wspólnie z uczniem przeanalizować.
Zaczęła się druga część recitalu, chopinowska. Przedostatnia etiuda z opusu 25 została
zagrana w tempie karkołomnym.
Ludzie klaskali, Jacek kłaniał się. Pochylał tułów na wprost, na lewo i na prawo, ale
patrzył tylko na profesora. Wyłącznie opinia pedagoga malująca się na jego twarzy była dla
ucznia miarodajna. Pytanie zawarte w jego spojrzeniu dałoby się sformułować jednym
słowem: „Dobrze?”
Krystyna dzierżąc wiązankę kwiatów podeszła do młodego wirtuoza. Moment wręczania
był jakby echem niedawnej szkolnej imprezy. Kwiaty wręczone parę godzin wcześniej
dyrektorce szkoły zmieniły właściciela.
Jednocześnie Zygmunt z bukietem róż jął się przeciskać w stronę profesora. Czegóż to
ludzie nie wymyślą: łodygi tkwiły w miniaturowym wazonie z przeźroczystego wiotkiego
plastyku. Gdy zwróciłem na to uwagę Krystynie, odrzekła:
– Kwiaty w kondonku.
– Lepiej powiedzieć: kwiaty w prezerwatywce – wyrwało mi się.
– Dlaczego?
– Nigdy nie używam tej pierwszej nazwy.
– Ale czemu?
Rad nierad wdałem się w idiotyczne wyjaśnienia.
– Mając to słowo na końcu języka zawsze waham się między formą poprawną, kondom, a
formą powszechnie używaną, kondon. W rezultacie powstrzymuję się od użycia zarówno
jednej jak i drugiej.
Tymczasem Jacek zaniósł swój bukiet na zaplecze, po czym ukazał się znowu, aby
rozdawać autografy.
Wcisnąłem się pomiędzy łowców autografów, by zapytać:
– Co przeżywałeś dzisiaj podczas grania?
– W Mozarcie i Beethovenie byłem ostrożny. Bardziej emocjonalnie potraktowałem część
chopinowską.
– Tak? A mnie się zdawało, że od początku ponosiła cię brawura i nawet bałem się o
ciebie przy Beethovenie, zwłaszcza pod koniec sonaty.
– Tempo swoją drogą, a ostrożność swoją. Gdybym nie był ostrożny, wyszedłby chaos.
– Czy nie chodzi o to, że grając Beethovena chciałeś tylko pokazać kompozytora,
natomiast w Chopinie znalazłeś okazję do pokazania samego siebie? I dlatego w części
romantycznej mniejsza już była ostrożność i kontrola, tak?
– Kontrola potrzebna jest we wszystkim, niemniej Beethoven to klasyk, trzeba trzymać się
w karbach i tę jego fakturę pokazać bez żadnych cudów.
Powtórzyłem te słowa Krystynie, dziesięć minut później, gdyśmy szli wzdłuż budynku
szkoły muzycznej, na tyłach ulicy Okólnik. W uszy wpadały nam dobiegające z kilku
oddzielnych pracowni różnorodne dźwięki.
– On nie zawsze dba o detale – dodałem. – Niedobrze widzieć drzewa, a nie widzieć lasu,
ale też niedobrze widzieć las, a nie dostrzegać drzew. No i te łupnięcia, akordy brane z całej
siły. To taki ośli most, przez który przechodzą wszyscy, choćby najwięksi. Nawet Richter
podobno kiedyś walił. Jacek grał niekiedy hałaśliwie, niekiedy zbyt masywnie, na przykład to
preludium w tonacji Es-dur, ono powinno być bardziej zwiewne. Nie mogło być zwiewne
przy takim kontakcie klawiszy z dnem klawiatury. W sumie jednak recital można uznać za
udany, nawet bardzo udany.
Wciąż słychać było nieskoordynowane głosy wielu różnych instrumentów, niczym
preludiowanie w sali koncertowej na minutę przed wejściem dyrygenta, a na tym tle – głos
Krystyny:
– Będzie miał ułatwiony start w świecie muzycznym. Nawet gdyby nie wziął udziału w
Konkursie Chopinowskim, to już jego stryjek, Andrzej Mysiński, wiesz, ten kierownik
zespołu Concerto Avenna, zajmie się nim, weźmie go pod swoje skrzydła.
W odległości stu metrów od Zamku Ostrogskich nastąpiło jakby przekroczenie granicy
oddzielającej krainę sztuki od terytorium, które dla odmiany należałoby nazwać samym
życiem. Grupka młodzieży płci obojga, krzykliwie rozgadana, stała na alejce barykadując ją
niemal. Krzyżowały się podniecone głosy, a nad całym tym zgiełkiem unosiło się jedno
słowo: kurwa. Absolwenci którejś z warszawskich podstawówek cieszyli się wolnością; tylko
tak potrafili się cieszyć, pijąc piwo i klnąc.
Punktem wyjścia moich rozważań socjologicznych, które teraz nastąpiły, było istnienie
dwóch odłamów młodzieży. Z jednej strony subtelność, muzykalność, upajanie się Chopinem
lub granie Chopina, z drugiej chamstwo, brutalność, rozkoszowanie się petardami i rykiem
motocykli. Czy ci pierwsi potrafią się utrzymać w świecie zdominowanym przez tych
drugich?
Krystyna odrzekła, że tych pierwszych wcale nie musi być mniej i nie muszą z racji
swojej pozornej mniejszości być skazani na zagładę. Są równie liczni, tylko ich nie widać, nie
słychać, bo wszystko pokrywa wrzask.
Ja na to, że sprawa nie jest taka prosta:
– Jeśli, nie daj Boże, kraj zostanie napadnięty i trzeba będzie go bronić, główną rolę
odegrają nie pięknoduchy, lecz chamy i brutale.
– O tak, tym tylko dać karabiny.
– W wojennych czasach okupantami są szkopy lub kacapy, w latach pokoju okupantem
jest młode pokolenie, młodzież bawiąca się petardami. W niektóre dni, po wprowadzeniu
liberalnego kapitalizmu, słyszało się detonacje od rana do wieczora. Było to jakby
rozstrzeliwanie m o j e g o świata.
– Młode pokolenie, ale nie całe pokolenie.
– Słusznie. Przypominam sobie jakiegoś brzdąca, którego ojciec prowadził ulicą za rękę.
Wokół co chwila wybuchy, a dzieciaczyna z płaczem naprzykrza się ojcu: „Nie kcie, zieby
cielali!” I jeszcze jedno wspomnienie, z prywatnej szkoły muzycznej: poszedłem tam na
reportaż i zapytałem jednego z uczniów, małego skrzypka, czy lubi słuchać, jak się koledzy
zabawiają petardami. Patrząc na mnie poważnymi oczyma bez słowa pokręcił przecząco
głową. Nigdy tego nie zapomnę.
– Za naszych czasów, pamiętasz, strzelali tylko na Wielkanoc. Z kalichlorku.
Od abstrakcyjnych rozważań o młodzieży moje myśli pobiegły ku konkretnym
małolatkom: uczestnikom i uczestniczkom dzisiejszej akademii.
– Widziałem tę Iwonę, przyjrzałem się, skromna, niepozorna, w okularach. A więc taką
sobie wybrał nasz Tomeczek, to z nią chce za rok w Tatry jechać? Ciekawe. Ona jest
przeciwieństwem seksbomby, kokieteryjnej, wyzywającej. Co on w tej Iwonie widzi? To fakt,
że zalecanie się do dziewczyny z seksem jest wprawdzie ekscytujące, chciałoby się
powiedzieć: sekscytujące, ale i ryzykowne. Narażające na skrajność emocji. Od upojenia do
zazdrości. Z Iwoną będzie spokojniej, bezpieczniej. Czy z tego wynika, że nasz syn ceni sobie
głównie święty spokój?
– Na bal umówił się z Izką z ósmej b. W jednej parze ruszyli do poloneza, on i Izka, która
jest stonowana, ale chodzi w mini i już z niej wyłazi babska próżność. Więc przypuszczam, że
w szczególnych okolicznościach, jak bal, Tomek woli pokazać się z partnerką efektowną,
żeby zaimponować kolegom. Lecz w gruncie rzeczy ceni on u dziewczyn mądrość,
skromność, subtelność, naturalność. Kiedyś powiedział: „Mama, nienawidzę, jak dziewczyna
nosi kolczyki, to takie sztuczne, ona wygląda jak choinka, na której bombki powiesili.”
Doszliśmy do Dworca Powiśle, gdzie okazało się, że strajk kolejarzy wciąż trwa, pociągi
nie kursują. Trzeba zatem dojść do najbliższego przystanku autobusowego, spalinowcem
dojechać do Śródmieścia, a tam zaczekać na autokar podmiejski, tzw. rapid.
Dodatkowy marsz w butach na wysokim obcasie dał się we znaki stopom Krystyny. Nie
można było założyć w takim dniu wygodnych kapci, nie wypadało; zwłaszcza ze względu na
szkolną imprezę; tam należało wystąpić w butach „kościołkowych”.
Buty kościołkowe – jeszcze jeden kwiatek językowy w ustach mojej żony. Zastanawiałem
się nieraz, skąd w niej smykałka do gwary? Czy stąd, że jej ulubionym filmem był
telewizyjny serial Chłopi? Czy też po prostu stąd, że chłopstwo w rodzie? Nie udało mi się
wyjaśnić tego do końca, choć o krewniakach Krystyny wiem niemało. Opowiadań o familii
wysłuchałem więcej niźli sto. Między innymi taka informacja: był w rodzinie Żyd. Mąż
ciotki, a więc nie krewny; przyżeniony. W czasach peerelowskich, łaskawych dla żydostwa,
wieczny dyrektor. Przyjeżdżał służbowo z Sopotu do Warszawy i dla zaoszczędzenia sobie
wydatków tudzież maksymalnego wyzyskania delegacji służbowej nie zatrzymywał się w
hotelu, lecz odwiedzał pruszkowskie mieszkanie szwagierki. (Godzinami tkwił przy stole,
popijając herbatę z cytryną. Herbatę przynoszono mu z kuchni, a cytrynę wyjmował z własnej
teczki. Do każdej kolejnej szklanki wrzucał plasterek, a to, co zostało, skrzętnie zawinięte w
papier, lądowało z powrotem w podróżnej teczce.) Czerpał profit z dyrektorskiej funkcji, a
także z tego, że należał do ZBOWiD-u; szczycił się kombatancką legitymacją. Skąd te
kombatanckie papiery? Stąd, że... ukrywał się za okupacji. Pomocy udzieliła rodzina przyszłej
żony. „Czy odwdzięczył się za to?” – zapytałem kiedyś. Krystyna odpowiedziała przecząco,
formułując odpowiedź zwięźle a dobitnie: „W życiu!” Przeciągle i podniesionym głosem: „W
żyyyciu!” Zapytałem też, czemu ciotka związała się z Żydem. Usłyszałem, że młody Tambelli
był przystojny. Ale ta odpowiedź już mnie nie zadowoliła. Dorobiłem sobie własną teorię,
wedle której odgrywał tu rolę motyw interesowności i chciwości. Związanie się z Żydem, rasą
zapobiegliwą, umiejącą zarobić, to było właśnie to. Obie kobiety, matka i ciotka, pochodziły z
rodziny chciwców. Chciwość wyłaziła przy rozpatrywaniu planów matrymonialnych.
Dziadkowie, rozważywszy projekt pewnego małżeństwa, udzielili mu błogosławieństwa:
„Niech idzie za Kilińskiego, dobry fachman, naje się przy nim chleba po grzdykę.” Chodziło
o latorośl, która w przyszłości miała zostać matką Krystyny i moją teściową. Ta straszliwa
jednostronność w ocenie młodego człowieka jako kandydata na męża! Mąż to żywiciel, jego
psie prawo: dostarczyć żonie ptasiego mleka. Tacy byli ci przodkowie. O przedstawicielce
następnego pokolenia można rzec, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chciwość, dominującą
cechę mojej teściowej, uświadomiłem sobie na podstawie opowiadań Krystyny, ale nie tylko.
Odczułem ją na własnej skórze: złośliwa, chwalipięta, wścibska, przemądrzała, tyran, a nade
wszystko chciwa. Jaki koniec końców wniosek? Jaka na zakończenie refleksja? Widzieć w
Żydach największych chciwców to błąd.
Zamajaczyła mi pod powiekami moja ostatnia wizyta u teściowej: żeby dotrzeć do fotela,
a następnie, zagłębiwszy się w nim, przyjrzeć mi się swoimi wścibskimi, świdrującymi
oczkami, chwyciła kule i jęła powolutku, niby z wielką trudnością, kuśtykać. „Jak to się
zgrywa – pomyślałem obserwując. – Jaką to ofiarę losu robi z siebie stara symulantka. Jak
toto wymusza, żeby koło niej chodzić, nadskakiwać, niańczyć. Chce wymusić współczucie. A
córka daje się na to nabrać.”
Wierzyłem w szczerość Krystyny, idącej teraz obok mnie i narzekającej na nogi, a o
tamtym kuśtykaniu nie mogłem myśleć inaczej, jak tylko: kłamstwo i komedia.
Późna pora, zmęczenie, zmaltretowane nożyska, do domu daleko, dojazd niepewny,
słowem – niewesoło. Na domiar złego: głód; ona dziś prawie nic nie jadła. Rano, jak zwykle,
nie było apetytu, a potem – czasu.
– Pośpiesz się i kup bilety.
Ruszyłem biegiem do najbliższego kiosku, a pięć minut później wsiadaliśmy do autobusu
najnowszej generacji, z niskim stopniem u wejścia, z fotelami na różnej wysokości.
– Prawie jak w Londynie.
Znająca miasto nad Tamizą Krystyna dodała:
– W londyńskich autobusach górne piętro jest dla palących.
Na dźwięk wyrazu Londyn znowu przyszła mi na myśl teściowa. Ona, w przeciwieństwie
do ojca Krystyny, nie zatrzymywała córki, nie miała nic przeciw jej zagranicznej eskapadzie.
W wyrachowanej mózgownicy zakiełkowała myśl o odświeżeniu – za pośrednictwem
wojażującej – znajomości z Polakiem osiadłym w Anglii, swoim dawnym adoratorem,
którego losy wojenne rzuciły na Zachód. A nuż ten niedoszły narzeczony, jako że stara miłość
nie rdzewieje, prześle jakieś funciaki?
Minęliśmy Nowy Świat i Marszałkowską, by wysiąść naprzeciw hotelu Polonia, i tu
zaczęło się czekanie na rapid. Miało ono, wedle tego co głosił rozkład jazdy, potrwać
czterdzieści minut. Za długo, a czas dłużyłby się tym bardziej, że owa tłusta-głupia, ta sama,
co grała mi na nerwach kilka godzin temu, w sali gimnastycznej, napatoczyła się znowu; ni
stąd ni zowąd ukazała się na przystanku w Alejach, wyrosła jak spod ziemi i stojąc opodal,
paląc papierosa, przyglądała się nam uparcie.
Krystyna umierała z głodu, więc nie czekając na rapid ruszyliśmy do Dworca
Centralnego, by wstąpić do jakiegoś baru.
– Przynajmniej uwolnimy się od tego tłuściocha – powiedziała na pocieszenie.
Zajrzeliśmy do baru usytuowanego obok peronów; widok wnętrza i potraw nie był
zachęcający.
– Chodźmy do McDonalda – zdecydowała w końcu. – Tam przynajmniej czysto.
Zjadła bułkę z porcją kurczaka, po czym skierowaliśmy kroki ku WKD. Co z kolejką, a
nuż kursuje? Rzeczywiście, wedle umieszczonego nad okienkiem kasowym ogłoszenia: za
piętnaście minut odjazd do Grodziska.
Za następne dwa kwadranse wysiądziemy z kolejki – i co dalej? Na myśl o kilometrowej
odległości między przystankiem a domem, którą trzeba będzie przebyć na obolałych stopach,
Krystyna wzdrygnęła się.
– W Pruszkowie, żeby nie wiem co, wsiadam do taksówki.
O czym gadać w powrotnej drodze? Jakie tematy poruszyć? Ba, cały smak w tym, że ja,
żonkoś, nie musiałem zadawać sobie takich pytań. Zażyłość małżeńska sprawiała, że można
było pleść, co ślina na język przyniesie. Żadnych zahamowań, żadnej autocenzury. Coś, czego
bym nigdy w innych okolicznościach nie powiedział, teraz mogłem wywalić. Na przykład
moja antyżydowska obsesja – mogłem sobie na nią pozwolić, dać jej upust. Właściwie nie ja.
To dawny antysemita, noszący to samo imię i nazwisko, doszedł do głosu. Wciąż tkwiący we
mnie, choć już dogorywający. Z ubawieniem słuchałem, jak ów maniak się pienił:
– Cholera mnie bierze, ile razy przypomnę sobie te dwa plakaty, jeden z nazwiskiem
Rubinsteina, drugi Małcużyńskiego. Obaj byli w jury Konkursu w roku 1960, Rubinstein
ufundował wtedy nagrodę dla jednego z uczestników, zgadnij, dla kogo, no oczywiście,
nikomu innemu, tylko Żydkowi dostało się te 20 tysięcy. Nazywał się Michel Block, typowo
żydowskie nazwisko; u Prousta jedną z najbardziej udanych figur jest Żydowin nazwiskiem
Bloch, śmieszny, arogancki, chełpliwy. Ale to twór wyobraźni, wróćmy do postaci
rzeczywistej, do pianisty Michela Blocka. Obdarowanie go przez starszego pobratymca
sprowokowało z kolei Małcużyńskiego do podobnego gestu; taką samą sumę wyłożył dla
P o l a k a , Jerzego Godziszewskiego. Musieli się nie znosić ci dwaj, Rubinstein i
Małcużyński; przypuszczam, że jednym z ważniejszych powodów był występ
Małcużyńskiego na Wawelu. Jego rywal, wyobrażam sobie, nie mógł tego strawić. Bo nie on
otrzymał zaproszenie. W jego opasłych, wielotomowych pamiętnikach, gdzie wymienione są
setki osób, zabrakło miejsca dla Małcużyńskiego. Pamiętnikarz nie pisnął słowa o tym
wybitnym przecież pianiście. Jeśli nie można sobie pozwolić na atak, to przemilczeć.
Natomiast wspomniany jest Ludomir Różycki. Do jego ojca przychodził mały Rubinstein na
lekcje muzyki. Pewnego razu, zamiast ojca, pojawił się w salonie młody Ludomir, przyszły
kompozytor: „Są pieniądze? Nie ma? No to lekcji nie będzie.” Opisawszy ten epizod
Rubinstein podsumowuje: „Przez całe życie nie zagrałem ani jednej jego nuty.” Nie obeszło
go, że miał do czynienia z młokosem, a za młodu każdemu zdarza się popełnić gafę. Mściwy,
pamiętliwy, nieubłagany parch. Grać na Wawelu, to by mu się uśmiechało. Arabom wydarli
ziemię, zawładnęli Oświęcimiem, dobrze. Ale Wawel, mam nadzieję, będzie ostatnim
skrawkiem, na który położą łapę.
W kolejce musiałeś krzyczeć, by głos przedarł się przez turkot jadącej kolejki, zaś w
taksówce, która ze stacji w Pruszkowie zawiozła nas do domu, było zacisznie, cichuteńko, a
ciszę podkreślało tykanie zegarów. Wtulony, obok swojej słuchaczki, w miękkość tylnego
siedzenia, mogłem mówić szeptem. Zresztą antysemita wydalił już swój jad i teraz z kolei jęła
szeptać Krystyna. Mówiła o swoim ciele... pedagogicznym. Do gromkiej, wzmocnionej przez
mikrofon oracji, wygłoszonej dziś po południu w sali gimnastycznej, zupełnie niepodobne
były te oto ściszone słowa:
– Wszyscy oni to pracownicy majowi. Lenistwo takie, że nawet do protokołowania
przebiegu rady pedagogicznej nigdy nie ma ochotnika. Kiedyś ze strony tych wykręcających
się padły głosy: „To zadanie dla polonisty.” Musiałam im przypomnieć: „Osiemdziesiąt
procent osób w tym zespole to ludzie z tytułem magistra, co jest równoznaczne z
umiejętnością sprawnego posługiwania się piórem.”
Myśl, że za chwilę, po długiej, męczącej podróży, dobijemy do portu, dobrze wpłynęła na
nasz humor. Humor ten ulotnił się jak kamfora, gdyśmy przekroczyli próg mieszkania.
Okazało się, że Tomek ma gościa, a gościem nie mógł być oczywiście nikt inny, tylko
Kacper, ten sam Kacper, który nam już dzisiaj bokiem wylazł, błaznując w owym
niesmacznym skeczu.
Każdy, kto chciałby sobie uzmysłowić ohydę tego wyrostka, niech się postawi na miejscu
nauczyciela: jest belfrem i ma wśród uczniaków takiego, co wiecznie przeszkadza. Bezczelny
chudy pyszczek, złośliwość w skośnych szparkach oczu i nieustanna błazenada. Popisywanie
się przed chichoczącymi nastolatkami-idiotkami. Koszmar nauczycieli. „Bodaj byś cudze
dzieci uczył” – autor owego porzekadła miał na myśli ancymonów w guście Kacpra.
Gdy wychodził, nie odpowiedziałem na jego dobranoc.
Tomek, wyczuwając wiszącą w powietrzu burzę, próbował zagadywać. Najpierw matkę:
– Kotu dałem jeść.
– Nie zrobiłeś niczego nadzwyczajnego – oschle odpowiedziała mu matka.
Potem mnie:
– Tato, czy oddałeś Bartkowi dyskietkę, tak jak cię prosiłem?
Stałem przy bufecie ze ścierką w ręku, zajęty przygotowywaniem kolacji. Zamiast
odpowiedzi z wściekłością cisnąłem ścierką o blat.
– Jesteś małe dziecko, tak? Małe dziecko, które trzeba zabawiać. Być samemu przez parę
godzin, bez rodziców, to nie do pomyślenia, więc od razu kolesia musiałeś sobie sprowadzić.
Jakby nie można było wziąć książki. A egzaminy? On się już czuje jak na wakacjach!
– Wiedz – uzupełniła Krystyna – że nie będę ci szukać żadnej szkoły, jak się nie
dostaniesz, żadnej. Sam sobie poszukasz.
Rad, że magnifika mnie popiera, podjąłem z zapałem:
– Pierwsza myśl, jaka ci w nieobecności rodziców przychodzi do głowy, to sprowadzić
sobie kumpla. Żaden inny wariant. Wracamy, jest wpół do jedenastej, on siedzi, gość od
jasnej cholery. Gdyby matka nie wspomniała o łazience dając do zrozumienia, że pora spać,
on by tak sterczał do północy albo dłużej, a dla ciebie też by to było zupełnie normalne. I
żebyś chociaż upodobał sobie kolegę ze swojej klasy, to znaczy rówieśnika albo starszego od
siebie, ale nie, musisz zadawać się z młodszym i głupszym, takim błaznem. My, matka i ja,
patrzeć na niego nie możemy. Kiedy tu przebywa, czuję się, jakby jakaś niechcący połknięta
pestka tkwiła mi w bebechach. Cały czas, dopóki ten miglanc nie wyjdzie, jestem
podminowany.
Pauzę potrzebną mi na zaczerpnięcie oddechu wypełnił głos Krystyny:
– Przez tyle godzin, żeby nie znaleźć czasu na włożenie kwiatów do wody! Tyle pustych
wazonów!
– Twój ulubieniec jest na pewno bardzo zadowolony z siebie. A ja patrzyłem dziś na
twarze nauczycielek. Żadna się nie śmiała z jego kretyńskich wygłupów. Żadna nawet się nie
uśmiechnęła.
– Tych skarpetek nie zdejmę ze sznura. Niech zgniją.
– Przez cały dzień, nie mając obszernej kieszeni, nosiłem za pazuchą list gratulacyjny.
„Wzorowe zachowanie... trud włożony w wychowanie...” itepe. Tak to wygląda na papierze.
Ale teraz, kiedy tu jesteśmy sami swoi i nie musimy sobie mydlić oczu, powiedzmy otwarcie:
blaga. Nie ma żadnego wychowania ani zachowania. Jest natomiast lenistwo, bezduszność i
cała kupa złych nawyków.
– Bartek i Jacek sami piorą, obiady gotują, a tobie palcem nie chce się ruszyć, kiedy ja na
twarz upadam.
– Dam ci przykład, jaki z ciebie śmierdzący leń i niedbaluch: zabierasz radio do łóżka,
zasypiasz ze słuchawkami na uszach, radio przez całą noc nie wyłączone, ale mało tego;
odnosząc rano do kuchni wtykasz do gniazdka i znowu nie przesuwasz wyłącznika. I tak
przez cały dzień, czyli w sumie przez całą dobę, aparat, chociaż cicho nastawiony, czerpie
prąd i zużywa się.
– Poczekaj, pójdziesz do zawodówki.
– Dlaczego wszystko tam u ciebie musi być takie skotłowane?! Na nocnym stoliku, na
biurku, na tym drugim stoliku, gdzie stoi komputer, wszędzie bałagan taki, że tylko jeszcze
nafajdać. Zmysł ładu i estetyki to coś, czego nie masz za grosz.
– Ten komputer to ja chyba zlikwiduję.
– On myśli, że jak nic nie mówimy, to znaczy, że wszystko w porządku. A nas po prostu
nudzi powtarzanie czegoś po raz tysiączny. Więc nic nie mówimy. I w końcu przychodzi taki
moment jak teraz, że tama pęka.
Krystyna zamknęła się w łazience, a ja jeszcze się piekliłem. Mówiłem o brudnych
talerzach w zlewie, „tak trudno puścić wodę i zmoczyć przynajmniej, nie, niech te resztki
jedzenia zaschną na kamień”, o zapomnianych psujących się wędlinach w lodówce, o
pleśniejącym pieczywie, o kalendarzu, co wciąż pokazuje styczeń, bo nie chce się leniowi
przerzucać kart, o zegarze nie wyregulowanym, spóźnionym o dwie godziny, bo gnuśny
synalek czeka nie wiadomo na co, zamiast zdjąć ze ściany i nastawić.
W trakcie swojego pomstowania zacząłem machinalnie uaktualniać kalendarz. Kartę z
nagłówkiem „maj” zniszczyłem: w chwili, gdym ją odwracał, zabrzęczało mi w mózgu:
„Majowy ojciec.”

Podobne dokumenty