POLIS3 - polis_luty_2009_small

Transkrypt

POLIS3 - polis_luty_2009_small
2008 — dobiega końca rok Herberta, ale nie kończy się czas Pana Cogito. Twórczość i postawa „obywatela Poety” wyznaczyła pewien istotny paradygmat kulturowy, który, na
skromną miarę naszych możliwości, postanowiliśmy przejąć i rozwijać w ramach inicjatywy nazwanej POLIS. Projekt pojawił się na gruncie blogosfery, gdy okazało się, że oto
jest wiele osób, którym wizja poważnej przebudowy polskiej kultury wydaje się bliska,
a które odczuwają pustkę lub też poważny niedosyt w stosunku do tego, co oferują istniejące kulturalno-społeczne czasopisma.
Truizmem byłoby twierdzenie, że zmiany polityczne, jakie nastąpiły na przełomie lat 80.
i 90. (nie wchodząc w tej chwili w ich szerszą ocenę), nie przyniosły ze sobą takiego ożywienia w polskiej kulturze, jakiego oczekiwaliśmy. Być może ten brak przełomu w literaturze i debacie naukowej wynikał stąd, że owe zmiany poszły w niewłaściwym kierunku i wobec tego dość szybko przygasiły entuzjazm społeczny, a co więcej, zablokowały lub
wyciszyły głosy racjonalnej krytyki, które w obliczu ustrojowej dewolucji, w obszarze wolnej myśli (czy to artystycznej, czy akademickiej) mogły i powinny się pojawić.
Wydaje się jednak, że po 20 latach tzw. transformacji, czyli nieustannego i nie zawsze
sensownego politycznego i gospodarczego eksperymentowania na polskim społeczeństwie, dalsze czekanie na taki kulturowy przełom mija się z celem, tym bardziej, że coraz
więcej przesłanek przemawia za tym, że zatoczyliśmy błędne koło i zamiast konstrukcji nowego państwa wracamy do status quo, w którym siły komunistyczne, zamiast odchodzić
do ponurego lamusa historii, nadal są pełnoprawnym, jeśli nie uprzywilejowanym uczestnikiem przemian społecznych. Ten przełom muszą po prostu wypracować ludzie go pragnący. Jeśli mamy coraz mocniejsze przekonanie, że postkomunizm nabiera trwałości i nie
stanowi „etapu przejściowego” między ustrojem sowieckim a kapitalizmem, to potrzeba
ukonstytuowania szerokiego oraz aktywnego forum ludzi dobrej woli i zarazem ludzi poważnie myślących o Polsce, staje się o wiele pilniejsza, niż na początku „transformacji”.
W ramach POLIS staramy się zatem podjąć próby przebudowy polskiej kultury na
dwóch podstawowych i jak sądzimy, bliskich Herbertowi, fundamentach — antykomunizmu
i katolicyzmu. Do współpracy zachęcamy wszystkich, którym koncepcja, z jaką wiąże się
POLIS, wydaje się poważna, zobowiązująca i zarazem atrakcyjna. Projekt narodził się w blogosferze, lecz żywimy wielką nadzieję na to, że wciągnie też osoby spoza Sieci; zresztą do
współpracy w ramach POLIS już zaczynają się tacy ludzie zgłaszać, co znakomicie rokuje na
przyszłość. Postarajmy się działać tak, by dumny był z nas nie tylko Pan Cogito, ale też byśmy sami mieli poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Polska kultura nie musi mieć wcale
takiego kształtu, jaki nadał jej postkomunizm — nadajmy jej więc zupełnie nową formę.
Proponujemy, by POLIS stało się miejscem szerokiej dysputy na tematy polskie, toczonej na wielu płaszczyznach — politologicznej, socjologicznej i filozoficznej; miejscem,
w którym obcują ze sobą pisarze, poeci, krytycy i w ogóle interesujący i intrygujący artyści; miejscem, w którym toczą się spory dotyczące zagadnień antropologicznych, etycznych czy filozoficzno-naukowych, ale też miejscem, w którym ożywa przeszłość, historia, wspomnienia oraz świadectwa.
POLIS niech będzie Miastem nie tylko Pana Cogito (i naszym), lecz także Miastem
tych, którzy już przechadzają się „po niebieskich łąkach”, Miastem, w którym kładą się
długie cienie naszych najznakomitszych poprzedników z Pierwszej i Drugiej Rzeczpospolitej oraz tych wszystkich wygnańców, którzy w chwili niemieckiego i rosyjskiego najazdu na Polskę we wrześniu 1939 r. utracili Ojczyznę na zawsze.
Obywatele POLIS
2
q luty 2009
Spis obywateli
Miasta Pana Cogito:
Tyran: Free Your Mind
Hetman Koronny: Rekontra
Sekretarz Stanu: Barbara Marek
Dekoratorzy Wnętrz i Fasad Budynków:
KaNo, Viilo, Mirek Tojza
Rada Miasta:
RadioBotswana, Rolex, Grzegorz Boratyn,
noblog, Malvina, Łażący Łazarz
Mistrzowie liternictwa:
Walentyna Tierieszkowa
Magda Figurska, Free Your Mind
Cyberbudowniczowie i Służby Oczyszczania Miasta:
Arek Balwierz (Jospin)
Dominik Strzałka (strzalka)
Obywatele posiadający prawo stałego pobytu:
Georgij Safronow, Andrzej Dąbrówka, Grudeq,
Budyń78, dzierzba, toyah, Jacek syn Alfreda,
unukalhai, Dorota Niżyńska, Pani Łyżeczka,
Sosenka, tad9, Sowiniec, Joanna MieszkoWiórkiewicz, Katrine, agga, Krzysztof Mazur,
Rafał Broda, Łukasz Łański, Jan Żaryn,
TLMaxwell, Grim Sfirkow, Foxx, jan.nowak1,
michael, Grudeq, Aleksander Ścios, Danz,
hrabia Pim de Pim, Bronisław Bartusiak,
Cezary Piotrowski, Roman Misiewicz, Legionista,
gw1990, Tomasz Szymborski
Obywatele, którzy uzyskali wizę wjazdową:
Rybitzky, Kisiel, scorka, Jarocin, Gawrion, Eine,
Artur M. Nicpoń, Effendi, Grzegorz Klicki, KJWojtas,
pawel1, Zeliaoe, MarkD, czaczmen, Rzepka,
Michał Skrzetlewski, natenczas, Karmaniola,
Mateusz S., jagna11, Freeman, 1.polityk,
rewident, Jacek Jarecki, Alga, kokos26, wiki3,
BloodCherry, AKar, zenek3, Mustrum, Artur P.,
(inny) Artur P., Grzegorz W., Castillon, stagaz1,
nazdar, wiesława, Pionek, Maryla, mechanical
trader, kazef, Bodo2, Ufka, laleczka, dzik,
psychodelicznykaczysta, kryska, Stef, piotr_,
Jaku, Diego, rugged, Alleluja, Jazzek, Błękitny
Ocean Istnieje, Jacek, taki jeden, vanity fare,
AdamH, Matsu, cameel, matylda101, Hobo,
ciekawski40, J@no, francesco, MGlinski, Beniek,
Romi, Onys, Barres, malta, Koteusz, łużyce,
bolek, Sleepless in Brooklyn, Marie, Kazek39,
menda, matterhorn, mnich zarazy, foopl, DoktorNo, Krzysztof Witkowski, Franek, Andrzej A.,
elGuapo, Wojciech Wybranowski, Łukasz
Warzecha, Jacek Maziarski, Zbigniew Łabędzki,
Arkadiusz Gacparski, Paweł Kiełbowicz, tede,
ckwadrat, innewidoki... to be continued :)
Panorama Miasta:
Słowo Tyrana – Free Your Mind t 4
Tomasz Szymborski „Wacław Długoborski
– TW Asystent, TW Wiktor” t 6
Legia Cudzoziemska od środka
(wywiad z Legionistą) t 14
Rolex „Żywoty chamów 3” t 35
Roman Misiewicz „tabor” t 43
Magda F. „Panopticum bzdury” 44
Free Your Mind „Passent – cudowne lata” t 51
unukalhai „Prokopiana letnie i gorące” t 60
Cezary Piotrowski „Pies” [debiut] t 64
gw1990 „Rozliczenie komunizmu” t 69
Aleksander Gella „Między Ameryką a Rosją”
t 71
Rolex „Psia wierność na krańcówce” t 84
Jaruzeliana w POLIS MPC:
1) Gemba „Na pomniki” Dz. Publicystów t 88
2) Fotokomiks: „Niesamowite przygody
Wronobota” t 92
3) „generał Jaruzelski” we współczesnej
poezji polskiej Budyń78 „Pomnik” t 110
Free Your Mind „Klęcząc u stóp Generała.
Wokół poematu Melchiora Kosodrzewiny.”
t 112
Grudeq „Jak to w Polsce trójrozdział władzy
zaistniał” t 125
toyah „Jak nienawiść pożarła nieuczciwość”
t 130
hrabia Pim de Pim „O roku ów! Co się
wydarzyło w roku 1941? (Polemika
z Pawłem Wieczorkiewiczem)” t 135
Pani Łyżeczka „Dom na górze cz. II” t 144
Bronisław Bartusiak „ Trujące anioły” t 147
Foxx „Satanizm współczesny cz. 2” t 151
Free Your Mind „Zwłoki, ciekawa rzecz” t 158
Rolex „Pokolenie big bangu” t 161
Budyń78 „Armia - Der Prozess” t 165
Dominik Strzałka „W kierunku nauki
o złożoności” t 169
unukalhai „Dlaczego Ziemia?” t 181
luty 2009 q
3
Dzielnica Publicystów
Słowo Tyrana
Sądzę, że nikt nam w POLIS MPC nie może zarzucić, iż, by tak rzec, tkwimy w wieży
z kości słoniowej i nie oglądamy się na to, co niesie bieżący czas, delektując się
jakimiś archiwaliami, wykopaliskami, ineditami etc. — ponieważ w lutowej odsłonie
Miasta Pana Cogito poświęciliśmy sporo miejsca idei postawienia pomnika W.
Jaruzelskiemu. Zebraliśmy głosy różnych osób w zakątku nazwanym odświętnie
Jaruzeliana, w którym szczególny nacisk został położony na poetyckie obrazy „Generała”, a przywołują je, cytujący Waldemara Łysiaka, Gemba, odsłaniający swoją
artystyczną duszę Budyń78, no i pochylający się nad współczesną poezją polską
niżej podpisany cep. W dobie zaś wtórnej analfabetyzacji, czyli dominacji kultury
obrazkowej nad literacką, proponujemy pierwszą część fotohistorii o perypetiach
Wronobota, żywiąc nadzieję, iż ta historia wciągnie nie tylko amatorów komiksu.
Oczywiście nie rościmy sobie prawa do wyczerpania tematu.
Po Mieście Pana Cogito przechadzają się w lutym zupełnie nowi goście. Oto
bowiem Tomasz Szymborski opowiada o jednym z tajnych współpracowników SB
ze świata nauki w Katowicach, Legionista przybliża nam o swoje zawiłe losy w Legii
Cudzoziemskiej, zaś Bronisław Bartusiak przygląda się rozmaitym dziełom filmowym i literackim pod kątem efektywności prób uobecniania przez nie sacrum. To
jednak nie wszystko, oto dociśnięty solidnie przez niżej podpisanego szantażującymi
psychicznie mailami Rolex, zasypuje nas nareszcie swoimi wizjami z Albionu i aż zazdrość człowieka zżera, że oni w tym Zjednoczonym Królestwie są wszyscy mądrzejsi od nas i sprawniejsi warsztatowo:)
4
Georgij Safronow
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
W Dzielnicy Artystów debiutuje opowiadaniem Cezary Piotrowski i pojawia się podkarpacki poeta Roman Misiewicz, a poza
tym Pani Łyżeczka kontynuuje swój cykl
prozatorski. Nie da się jednak ukryć, że
ponownie prowadzimy prace inwentaryzacyjno-archeologiczne i oto Magda F. poddaje analizie peerelowską broszurę antyimperialistyczną z początku lat 80., zaś pewien
matoł stara się „ze zrozumieniem” wczytać
w najlepsze z najlepszych felietony Daniela
Passenta, z cudownych lat 1982-1983. PonFranciszek Dziadek
adto w Dzielnicy Krakowskiej pozwalamy
sobie przypomnieć geopolityczny tekst
Aleksandra Gelli; w krakowskim nastroju utrzymany też jest historiozoficzny i politologiczny esej unukalhai’a. Grudeq duma nad problemem rozdziału władzy,
gw1990 wraca do kwestii rozliczania komunizmu, toyah śledzi związek między
nieuczciwością a nienawiścią w poglądach politycznych, hrabia Pim de Pim polemizuje z prof. Pawłem Wieczorkiewiczem, Budyń78 recenzuje najnowszą płytę
Armii, zaś Foxx rozwija swoją analizę satanizmu. W Dzielnicy Naukowców, oprócz
tego ostatniego spotykamy Dominika Strzałkę, który, poruszając się po obszarze
rozmaitych dyscyplin (nawet filozofii), bada problem złożoności, no i jak zwykle
unukalhai’a, tym razem piszącego o Ziemi.
Wątek herbertologiczny podejmujemy tym razem poprzez publikację akwarel
Franciszka Dziadka, który portretuje Lwów oraz Wenecję — oprócz nich zdjęcia
(już niemal tradycyjnie:)) Georgija Safronowa, ale też Krzysztofa Mazura, KaNo
(tym razem on, a nie Viilo zaprojektował okładkę POLIS MPC), Danza, solar
fluxa, Viilo, Rolexa, niżej podpisanego oraz intrygujący kolaż Elżbiety Tobór.
Ponownie też zamieszczamy kilka urokliwych, starych pocztówek z kolekcji Zenona
Harasyma (Neapol i Rzym).
Miasto Pana Cogito powoli się rozbudowuje. Stanęła już w sąsiedztwie Radia
Tyrana Wieża Mediewisty, z której przemawiać zaczął prof. Andrzej Dąbrówka,
powoli powstaje Zakątek Bibisyna, gdzie wymości sobie miejsce Rolex, wykopano
już też ławę, by wylać fundamenty pod Zakątek Reakcjonisty, gdzie ma swoją flagę
wbić Rekontra. To jednak nie koniec. W naszych planach bowiem jest wzniesienie
Biblioteki Miejskiej, w której pojawi się zbiorek poezji Doroty Niżyńskiej, powieść
Rolexa, no i jeszcze parę innych książkowych niespodzianek (w pdf-ie). Osoby zainteresowane taką formułą upublicznienia swoich (niewydanych) tekstów poetyckich
czy prozatorskich, prosimy o kontakt pod adresem: [email protected].
Tych zaś z Wędrowców, którzy chcieliby przesłać swoje krótsze formy artystyczne,
publicystyczne lub naukowe, proszę o zapoznanie się z rubryką Call for papers,
gdzie podajemy kilka wskazówek dotyczących formy tekstu.
Sursum corda!:)
luty 2009 q
5
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Wacław Długoborski —
TW Asystent, TW Wiktor
Tomasz Szymborski
Historyk w zderzeniu z historią
Profesor Wacław Długoborski jest rektorem prywatnej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Katowicach i cenionym historykiem. Był też szpiclem bezpieki.
To jednak tylko oficjalna cześć życiorysu naukowca. Dotarłem do dokumentów,
z których wynika, że Długoborski przez blisko 20 lat, do 1975 roku był bardzo aktywnym i niebezpiecznym tajnym współpracownikiem SB ps. „Asystent”, (a potem „Wiktor”)1 — donosił m.in. na kolegów-naukowców oraz pracowników Radia Wolna Europa.
Jako były więzień nr 138871 obozu koncentracyjnego w Auschwitz zasiada w Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej. Mieszka w eleganckiej kamienicy w śródmieściu
Katowic od ponad 40 lat. Szczupły, szpakowaty, dystyngowany, z dystansem do świata. Ma ponad 80 lat. Wygląda jednak prawie tak samo, jak na zdjęciach zachowanych
w dokumentach bezpieki z jego teczki w IPN. Kiedy umawiałem się na spotkanie, zapytany o jego powód, lekko skłamałem. Odpowiedziałem, że „interesuje mnie pobyt
Profesora w obozie i lata powojenne”.
Nasza rozmowa rozwija się powoli. Długoborski opowiada o tym, jak w styczniu
1945 roku uciekł z obozu. — Wykorzystaliśmy z kolegami, że wachmani z SS zostali
ewakuowani na Zachód, i nie dotarli ich zmiennicy. Taka „luka” trwała kilka godzin —
wspomina.
Kilkanaście minut opowiada o czasach powojennych, studiach we Wrocławiu. Nie
wytrzymuję. — Dlaczego Pan został agentem? Wiem, że współpracował pan ze Służbą Bezpieczeństwa od 1958 roku jako TW „Asystent”… — pytam profesora. — Dlaczego mnie lustrujecie? Przecież jestem emerytowanym profesorem Uniwersytetu Śląskiego a tu, gdzie jestem rektorem to uczelnia prywatna i lustracji nie podlegam —
oburza się profesor Długoborski.
Potem powoli się uspokaja. — Tak. Geneza współpracy sięga okresu okupacji. Byłem przez 4 miesiące więźniem warszawskiego Pawiaka, a następnie przez prawie
2 lata więźniem obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Dość, aby nabawić się kompleksu antyniemieckiego. Współpracę wywiadem PRL w atmosferze po „Październiku
1956” r. uważałem za swój obowiązek. Nie zapominajmy o ówczesnej sytuacji międzynarodowej: Niemiecka Republika Federalna uchodziła za państwo nieprzyjazne
Polsce. Działały tam różnego rodzaju placówki Ostforschung — czyli badań wschod-
6
1
Archiwum OBUiAD nr akt IPN Ka 0024/28 t. 1-5
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
nich, zajmujących się m.in. polskimi Ziemiami Zachodnimi, kwestionujący granice na
Odrze i Nysie Prowadziły dosyć agresywne działania polityczne przeciwko PRL. Zajmowały się „białym wywiadem” i często stanowiły przykrywkę różnych agencji wywiadowczych — tłumaczy.
Po tym wstępie już wiem, że prof. Długoborski nie powie wszystkiego, że będzie
pomijać niewygodne fakty, zasłaniać się przeżyciami obozowymi, niepamięcią, czasami, w których żył.
Współpraca Długoborskiego ze Służbą Bezpieczeństwa rozpoczęła się w kwietniu
1958 r. Historyk był wtedy pracownikiem Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach
oraz Zakładu Historii Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu. Wybierał się na stypendium do Niemiec Zachodnich (NRF), i oficer SB spotkał się z nim przed tym wyjazdem. Rozmowa był ogólna, bo miała na celu rozpoznanie nastawienia Długoborskiego
do SB, a także zainspirowanie go pewnymi tematami w czasie stypendium. Długoluty 2009 q
7
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
borski był pojętnym słuchaczem. Po powrocie z wyjazdu do NRF złożył oficerowi Wydziału II wrocławskiej SB obszerny raport na temat swojego pobytu m.in. w Instytucie Herdera w Marburgu. Znalazły się w nim bardzo dokładne charakterystyki niemieckich naukowców, które bardzo zainteresowały wywiad. Dotyczyły bowiem nie
tylko spraw zawodowych, ale także prywatnych — zainteresowań, poglądów politycznych. Raport był tak ciekawy, ze spotkał się z uznaniem nawet oficerów z Centrali, czyli wywiadu MSW, urzędujących w gmachu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.
Najpierw wywiad
W MSW zapadła decyzja o ściślejszej formie współpracy z naukowcem i zarejestrowaniu Długoborskiego jako agenta Departamentu I (wywiadu) ps. „Asystent”. Werbunek naukowca przeprowadził ppłk Edmund Wziątek, zastępca komendanta woje-
8
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
wódzkiego MO we Wrocławiu ds. SB. „Zobowiązania do współpracy nie pobierano.
Zdecydowano, że jest to niekonieczne, a mogłoby tylko urazić jego osobę. […] W stosunku do Służby Bezpieczeństwa jest szczery oraz chętny do wykonywania zadań
w odniesieniu do spraw niemieckich. Spotkania odbywano sporadycznie, czasem co
kilka dni, przeważnie jednak raz w miesiącu” — napisał w charakterystyce agenta
ppłk Wziątek w 1961 r. Długoborski pieniędzy za zadania wykonywane dla wywiadu
nie brał. SB zwracała agentowi jedynie koszty podróży.
- Jak wynika z zachowanych akt w IPN, Długoborski był wtedy traktowany jako
„kontakt informacyjny”. To szczególna kategoria osobowego źródła informacji właściwa dla Departamentu I MSW — czyli tego, co bezpieka nazywała wywiadem. Tak
naprawdę z wywiadem miał on niewiele wspólnego, bo zajmował się inwigilacją polskich uchodźców politycznych. Rządził się swoimi regułami i miał własną terminologię. W Departamencie I kontakt informacyjny był tym samym, czym dla właściwej SB
tajny współpracownik — stwierdza dr Adam Dziuba, historyk z IPN w Katowicach. —
O stopniu zaufania SB do „Asystenta” niech świadczy to, że zrezygnowano od wiązania go za pomocą zobowiązania; stale podkreślano jego lojalność i szczerość, a także dużą użyteczność dostarczanych informacji — dodaje.
Łowy agenta, czyli o Żydach, Niemcach i Wolnej Europie
Długoborski na polecenie SB utrzymywał kontakty korespondencyjne z zachodnioniemieckimi naukowcami, pracującymi w Instytutach Wschodnich. „Asystent” odegrał też bardzo ważną rolę w akcji polskiego wywiadu przeciwko dr Richardowi Breyerowi z Instytutu Wschodniego w Marburgu. Kiedy Breyer na zaproszenie
Długoborskiego przyjechał do w 1959 r. Polski, w czasie jednego ze spotkań we Wrocławiu „Asystent” umożliwił spotkanie z nim na kolacji oficera wywiadu MSW. Nie wiadomo, czy doszło do werbunku Breyera. Spotkanie scharakteryzowano tak: „Pracownicy
MSW przeprowadzili z Breyerem rozmowy operacyjne. „Asystent” był wprowadzony
wówczas we wszystkie szczegóły tej sprawy i składał relacje z jej przebiegu”.
Jak wynika z dokumentów, Długoborski na polecenie SB wyjeżdżał do NRF „W celach naukowych, gdzie wykonywał zadania zlecone przez Departament I. Z zadań
tych „Asystent” wywiązywał się wzorowo”.
W czasie swoich wyjazdów „naukowych” Długoborski donosił nie tylko o niemieckich czy polskich naukowcach, ale także o osobach, które mogły zainteresować bezpiekę. Tak było z rodziną Grosse z Monachium.
Jan Piotr Grosse pracował w Radiu Wolna Europa, z Polski wyjechał po wojnie. Długoborski spotkał się z nim w czasie jednego z pobytów w NRF pod koniec lat 50. „Na
pracę w RWE bardzo narzeka, aczkolwiek przyznaje że jest dobrze płatna. Narzeka
przede wszystkim na atmosferę donosów i np. bardzo źle widziane w rozgłośni kontakty pracowników z krajem. Ma bardzo dobre kontakty z polonią monachijską. Krzysztof
Grosse, ma bardzo chwiejny charakter i jest pod dużym wpływem swojej matki”.
luty 2009 q
9
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Pod wielostronicowym raportem „Asystenta” z tej podróży służbowej jest dopisek
oficera: „Informacja dotycząca Grossów i Krzysztofa Bukowskiego z Monachium zostanie wykorzystana przez Departament II MSW”.
W tym samym czasie bezpieka w kraju gwałtownie szukała informatorów Radia
„Wolna Europa”. Dziś wiemy, że jednym z nich był Władysław Bartoszewski. Na szczęście SB nigdy nie wpadła na jego trop. Po latach Bartoszewski i Długoborski zasiadają obok siebie w Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej (MRO). Profesor Bartoszewski nie odpowiedział na mój e-mail z prośbą o komentarz na temat współpracy
członka MRO z SB.
— Niektórych rzeczy z dzisiejszej perspektywy czasu żałuję. Przede wszystkim
udzieleniu informacji o jednej rodzinie pracującej w Radiu Wolna Europa — stwierdza
Długoborski.
10
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Historycy bez tajemnic dla SB
Robił karierę naukową, ale jednocześnie nadal donosił na osoby ze swojego środowiska. Informował w latach 60. SB np. o znanych historykach — Stefanie Inglocie, Henryku Wereszyckim, Michale Komaszyńskim, a także innych naukowcach, z którymi
zetknął się w czasie pobytów zagranicą.
Tak m.in. charakteryzował prof. Inglota: „Przy całej swojej ostrożności Inglot
w sposób bardzo trudny do uchwycenia utrudniał kariery naukowe pracowników o zadeklarowanej marksistowskiej postawie politycznej, a z drugiej strony popierał młodych pracowników, których sam w pewnym sensie „urabiał”. […] Ma bardzo szerokie
kontakty z uczonymi z krajów zachodnich”.
Współpraca „Asystenta” z wywiadem MSW uległa nagłemu zahamowaniu pod koniec lat 60. Okazało się, że jedna ze studentek oskarżyła Długoborskiego o to, że
wziął łapówkę za jej przyjęcie na studia na Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach. Postępowanie dyscyplinarne trwało kilka lat. Zablokowało wyjazd agenta na
roczne stypendium do NRF. SB, mimo próśb swego agenta, nie chciała pomóc w tej
sprawie. „Asystent” bez możliwości wyjazdu do Niemiec był bezużyteczny dla wywiadu, i w 1971 roku współpracę zakończono. Nie znaczy to jednak, że SB zapomniała
o Długoborskim.
W maju 1973 roku z docentem Długoborskim, wtedy już prodziekanem Wydziału
Humanistycznego Uniwersytetu Śląskiego w katowickim hotelu „Polonia” spotyka się
kapitan Edward Cichopek z Wydziału III katowickiej SB. Wydział III zajmował się inwigilacją środowisk naukowych i „ochroną” katowickiej uczelni przed antysocjalistycznymi wpływami.
Powrót na łono SB
Spotkanie kapitana Cichopka z doc. Długoborskim zakończyło się ponownym zwerbowaniem historyka do współpracy z SB. Długoborski przyjmuje pseudonim „Wiktor”,
podpisuje zobowiązanie do współpracy i składa pierwsze doniesienie. Dotyczyło doc.
Wsiewołoda Wołczewa, dogmatycznego komunisty, którego teorii obawiali się nawet
najbardziej aktywni działacze PZPR. To właśnie Wołczew w 1980 roku założył Katowickie Forum Partyjne. Jednak kręgu zainteresowań SB znalazł się blisko 7 lat wcześniej — właśnie dzięki donosom „Wiktora”:
„Żądał od wszystkich wykładowców, aby szerzyli w swych wykładach marksizm-leninizm. W środowisku uchodzi za lewaka i dogmatyka. Jako kierownik Zakładu Nauk Politycznych zgromadził wokół siebie młoda kadrę, całkowicie od siebie zależną,
dobieraną w specyficzny sposób”.
„Wiktor” donosił też w 1973 roku na doc. dr hab. Jana Kunisza: „Głęboko wierzący
katolik, ojciec czworga dzieci, żona po wyższych studiach fanatycznie religijna. Kunisz
na uczelni nie cieszy się dużym autorytetem, traktowany jest raczej z pobłażaniem a to
luty 2009 q
11
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
z powodu dziedziny naukowej, która się interesuje (numizmatyka). Przebywał na kongresie numizmatycznym w USA, za jego pobyt i podróż płacił organizator”.
W styczniu 1974 roku „Wiktor” informuje swego „opiekuna” z MSW o swoim pobycie na konferencji w NRF. „Z naszym tajnym współpracownikiem próbował nawiązać kontakt Bohdan Korab-Osadczuk, Polak z pochodzenia na Zachodzie od zakończenia II Wojny Światowej. Zajmuje się naukowo współczesną problematyka Polski
i państw socjalistycznych. TW poufnie dowiedział się, że Korab-Osadczuk jest współpracownikiem wywiadu brytyjskiego i Radia Wolna Europa. To było powodem, że
»Wiktor« odmówił z nim spotkania”.
28 marca 1974 roku TW Wiktor donosi SB na Antoniego Barciaka, starszego asystenta Zakładu Historii Starożytnej i Średniowiecznej Instytutu Historii WNS: „Czynnie zaangażowany w działalność Duszpasterstwa Akademickiego. Widywany często
w punktach katechetycznych w klasztorze w Katowicach-Ligocie, ma kontakty
z księżmi”.
SB ciekawiła także sprawa
doc. Józefa Szymańskiego z tego samego Zakładu. „W ramach
zajęć z historii organizuje wyjazdowe seminaria ze studentami
do historycznych i zabytkowych
obiektów, gdzie na miejscu prowadzone są lekcje poglądowe.
Najczęściej w tym celu wybiera
obiekty sakralne, gdzie po normalnych zajęciach wchodzi
w kontakty z księżmi”. Szpicel
z tytułem naukowym nie stronił
też od donosów obyczajowych
— kto ma kochanki, kto pije czy
ma inne słabości. Z punktu widzenia SB były to informacje
bezcenne, pozwalające na próbę werbunku. Dzięki „materiałom kompromitującym”, jakie
SB miała dzięki takim donosom,
ewentualna próba werbunku
zwykle kończyła się sukcesem.
Z wyjazdów służbowych
Długoborski także pisał donosy,
prawie tak dobre jak za dawnych, „wrocławskich” czasów.
Georgij Safronow
„Na Uniwersytecie w Odense
12
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
w Danii zatrudniony jest były pracownik naukowy Wojskowej Akademii Politycznej,
historyk prof. Emanuel Halicz — narodowości żydowskiej, który wyemigrował z Polski po 1968 r. Nie zna w zasadzie żadnego języka, jedynie bardzo słabo j. angielski.
Wśród tamtejszej kadry naukowej nie posiada żadnego autorytetu, na uczelni pobiera niską pensję, lecz jest dofinansowywany przez ośrodki syjonistyczne”. Cenne informacje dla SB zawierał również inny donos — tym razem o byłym pracowniku WSE
w Katowicach dr Zygmuncie Tkoczu, który kilka lat wcześniej „wybrał wolność”. „Specjalizuje się w socjologii, zdobył duży autorytet w Odense. Utrzymuje kontakty z emigracyjnym działaczem endeckim Giertychem z Londynu, z którym wydał wspólnie
książkę. Ostatnio napisał prace habilitacyjną o strukturze społecznej krajów socjalistycznych, jednym z recenzentów pracy był Leszek Kołakowski” — donosił „Wiktor”.
Zadzwoniłem do prof. Tkocza, do jego domu w Odense w Danii. Był zaskoczony
agenturalną przeszłością naukowca, który nawet bywał u niego w domu. — Faktycznie, z Polski wyjechałem w 1970 roku, po prostu nie wróciłem z wakacji we Francji.
Długoborski dwa razy mnie odwiedzał w Danii w latach 80. Jego współpraca z SB to
bardzo nieprzyjemna sprawa. Uchodził za dobrego historyka od spraw ekonomicznych… — stwierdził prof. Tkocz.
— Takie kontakty z organami bezpieczeństwa były normalną praktyką. Byłem na
kierowniczym stanowisku na uczelni, stąd niezależnie poza tymi kontaktami musiałem spotykać się z pracownikami SB i odpowiadać na określone pytania. Dotyczyły
m.in. działalności doc. Wołczewa, fanatycznego komunistycznego dogmatyka, podobnie jak krąg zafascynowanych nim jego uczniów, których wodził na manowce walki pseudopolitycznej, odciągając od kariery naukowej — tłumaczy dziś Długoborski.
W 1975 roku wstąpił do PZPR. — I zostałem wykreślony z ewidencji tajnych
współpracowników SB. W czasach pierwszej „Solidarności” działałem w Katowicach
i na nowym miejscu pracy — Akademii Pedagogicznej w Krakowie, gdzie w grudniu
1981 roku zostałem usunięty z partii i szykanowany w sprawach zawodowych —
stwierdza.
Już pod koniec listopada 1980 r. „Solidarność” na UŚ zrzeszała ok. 1500 osób. Do
„S” zapisało się 598 nauczycieli akademickich z 1202 pracowników. Masowo wstępowali także członkowie PZPR. Prof. Wacław Długoborski od grudnia 1980 roku był
członkiem rady Programowej Wszechnicy Górnośląskiej. Była to instytucja powstała
z inicjatywy śląskiej „Solidarności”. Prowadzono w niej wykłady popularnonaukowe
oraz spotkania dyskusyjne z twórcami kultury, publicystami, działaczami opozycyjnymi. — Wszechnicę Górnośląską inwigilowała bezpieka w ramach Sprawy Operacyjnego Rozpracowania „Kuźnia”. W archiwach IPN nie zachowały się żadne dowody na
działania skierowane przeciwko prof. Długoborskiemu w latach 80. Nie ma jednak też
dowodów na kontynuowanie SB z nim współpracy po 1975 roku — wyjaśnia dr Dziuba.
t
luty 2009 q
13
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Legia Cudzoziemska od środka
[wywiad z Legionistą1]
POLIS MPC: Mamy rok 1991 r., o ile się nie mylę i podejmujesz decyzję o wyjeździe z kraju i zaciągnięciu się do Legii Cudzoziemskiej — co było powodem tej decyzji? Czy miałeś dogłębną wiedzę na temat Legii, czy świadomie
wybrałeś tego rodzaju służbę wojskową, czy też była to jakaś forma ucieczki przed Polską, przed ówczesnymi realiami albo też pragnienie przeżycia
„męskiej przygody”, zmagania się z samym sobą? Czemu nie chciałeś służyć
w polskim wojsku, np. zaciągnąć się do jakichś elitarnych oddziałów?
Nie tak do końca..... datą magiczną w moim życiu był 7.09.1991, od tego dnia został
mi numer identyfikacyjny tzw. matricule 181225, który nie wytatuowany na ciele,
jest we mnie. J Ale od początku: Może Cię rozczaruję troszkę, ale moja decyzja nie
miała nic wspólnego z polityką, ekonomią, i nie była formą buntu przeciwko temu, co
się ówcześnie działo. Daleko mi do Ganowicza.
Pochodzę z rodziny tzw. pracującej, w domu nigdy nie były poruszane żadne tematy polityczne, nie było żadnych książek (w moim zasięgu, kilka druków podziemnych Tata gdzieś chował, obok „dzieł” Michaliny Wisłockiej:)...). Pierwszą książką, jaką samodzielnie przeczytałem był „Pan Wołodyjowski”; i tu chyba był zarodek
fascynacji wojskiem i walką dla Ojczyzny (mój syn ma na imię Michał i to właśnie po
Wołodyjowskim:)). Podstawówka to sport i moja ukochana dyscyplina: judo, poza
tym harcerstwo, wspomnienia z barwnych pochodów pierwszomajowych, pierwszych
lodów na patyku, oranżady w proszku, która miała zaspokajać pragnienie itd. Były
też w tym czasie prywatne lekcje angielskiego z pilotem, który walczył w czasie II
wojny światowej w Anglii, on mnie nauczył alfabetu wojskowo-lotniczego i zabrał na
kilka lotów ze studentami politechniki). Więcej czasu spędzaliśmy na opowieściach
o Anglii i „tamtych czasach” niż na nauce angielskiego. Marzenia o szybownictwie
i byciu pilotem szybko zostały negatywnie zweryfikowane przez okulistę, i zostały
„tylko” skoki, i narodziła się fascynacja wojskiem, naszymi czerwonymi beretami,
i walką polskiego żołnerza w czasie drugiej wojny światowej, i DUMA z tego, że jestem Polakiem, jak ONI.
Liceum; w odróżnieniu od happeningów w innych liceach u nas liczyła się tylko
nauka, turystyka górska ze wspaniałym rusycystą, który zaszczepił w nas wędrowanie, śpiewanie, miłość do gór i natury, pod koniec wariackie imprezy, harcerstwo;
próbna drużyna wodnoharcerska założona przez kolegę z klasy, i spadochroniarstwo
w lokalnym aeroklubie, i tutaj zaczynają się korzenie mojej legionowej decyzji.....
14
1
Nasz rozmówca wolał pozostać anonimowy — przyp. red.
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Wakacje i weekendy to praca na budowie naszego domu, brydż i pierwsze książki
Waldemara Łysiaka; jego często będę przywoływał w moich wspomnieniach (pierwszą
był „Asfaltowy saloon”, który zaszczepił we mnie sentyment do Stanów Zjednoczonych).
Potem pojawił się żal, że urodziłem się za późno i nie należę do pokolenia Kolumbów, i nie mogę być jak Oni; może to nie będzie dobrze widziane w POLIS MPC:), ale
książka Bratnego „Kolumbowie rocznik 20” stała się ważną dla mnie pozycją, pomimo
lekko mówiąc kontrowersyjności autora i jego innych dzieł. Brydż, nurkowanie, pierwsze wina domowej roboty, „Flet z Mandragory”, „Dobry”, „Konkwista” (tutaj przebił mistrza gatunku F. Forsytha, którego „Psy Wojny” były moją pierwszą lekturą o najemnikach i Afryce), książki o Napoleonie — związane to było z serdecznym przyjacielem
moim, który wprowadził mnie w środowisko płetwonurków i ratowników wodnych.
I zgodnie z „prądem” studia ekonomiczne, popularne wtedy na przełomie lat 80.
i 90., łatwość dostania się, wszystko zgodnie z falą. Próba rekrutacji do jednostki antyterrorystycznej w czasie studiów i szok, przed kolejnym sezonem badania szczegółowe w GOBLU we Wrocławiu i „pierwszy wyrok” w moim życiu; mam pourazowe
uszkodzenie kręgosłupa i nigdy nie będę mógł skakać... w Polsce. Czerwone Berety: do
widzenia; antyterroryści nie dla mnie... Studia: druga wielka miłość i kilkuletni związek... wyjazd Jej do Stanów i porzucenie przez nią mojej skromnej osoby.... drugi szok.
Poczucie totalnej niezgodności tego, co robię (studia ekonomiczne) z tym, co chciałbym robic. W międzyczasie było kilka ważnych wydarzeń; mycie szyb na stacji
i sprzedawanie zimnej coli z lodem (absolutne nowum), cały urobek „szedł” na struny,
piwo i kameralne seanse filmowe w niezapomnianym, małym akomercyjnym kinie,
gdzie przed wejściem sprzedawali piwo, „komu to przeszkadzało?...” Sesje gitarowo,
kanapkowo, piwne. Próba zrobienia czegoś z moim
antysłuchem (w wojsku miałem formalny zakaz
śpiewania w szeregu, tzw. playback). Długie dyskusje, szalone imprezy… No i trzeci szok to afera ze
zwolnieniami lekarskimi (kto nie korzystał z tego
w czasie studiów) która skończyła się wyrzuceniem
mnie ze studiów (w międzyczasie podziałałem
w ZSP, w pionie turystycznym, dzięki temu wędrowaliśmy za małe pieniądze, polityki w tym żadnej nie
było, zostałem szefem samorządu uczelnianego).
Tych szoków było trochę za dużo dla mnie. Wyjechałem do Szwajcarii, trochę pracowałem i wtedy zaczęło się konkretyzować we mnie pragnienie
totalnej zmiany i zrobienia czegoś w 100% w zgodzie ze sobą. Czwarty, tym razem pozytywny, szok
to „MW” Łysiaka, rozdział „Kuter”, tam znajdowały się słowa, które były wcześniej już we mnie tylko niewypowiedziane i niewyrażone. Na początku
solar flux
pojawiło się pragnienie zaciągnięcia się do Marines
luty 2009 q
15
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
(znałem już dobrze język angielski); telefon do Heidelbergu, gdzie znajduje się dowództwo sił amerykańskich w Europie i dobre wiadomości: jest to możliwe, tylko że
trzeba się znaleźć na terytorium amerykańskim. Wiza; trzy podejścia, negatywny rezultat i uczucie poniżenia; następny „Polaczek” chce pojechać TAM. Pracując
w Szwajcarii przewoziłem meble, dzięki temu poznałem kilka bardzo ciekawych osób,
m.in. córkę oficera węgierskiego, który walczył w Afryce u Rommla, ona skompletowała mi dossier o Legii Cudzoziemskiej (wszystkie artykuły z prasy europejskiej w kilku językach na ten temat), a czego nie rozumiałem to mi przetłumaczyła i to BYŁO
TO. Wtedy też zaczęło docierać do mnie, że kraj, w którym żyjemy, jest DZIWNY, (tutaj znowu ukłon w stronę Łysiaka, który pomógł mi zrozumieć, gdzie jest ZŁO to
prawdziwe, bezdyskusyjne; czerwono-różowe ZŁO).
Wróciłem do Polski, ale karty były w zasadzie już rozdane... Pozwolili mi wrócić na
uczelnię, ale to już było w zasadzie pożegnanie z przyjaciółmi, z Polską, nie mówiłem
nic nikomu... może po pijanemu... Szalone imprezy z przyjaciółmi i wykładowcami.
Kilka jasnych światełek wśród osobowości uczelnianych; człowiek wielki duchem
przede wszystkim prywatnie, ale również zawodowo, historyk, on dużo wniósł do moich poglądów.
Ponownie wyjechałem na wakacje do Szwajcarii i zniknąłem. Moja serdeczna
przyjaciółka zorganizowała mi spotkanie z byłym legionistą, Nemcem, który walczył
w Indochinach. Postać bardzo obleśna na zewnątrz i wewnątrz, leciwy, żyjący samotnie, śliniący się na widok mojej znajomej. Opowiedział mi wiele rzeczy, które chyba
miały mnie zniechęcić, ale skutek był odwrotny. Irma zawiozła mnie do Strasburga,
i wtedy zniknąłem na dobre. Zlokalizowałem punkt rekrutacyjny (jest ich chyba 16
w całej Francji) i poszedłem na piwo. Potem na lekkim luzie zapukałem do drzwi;
twarz bez wyrazu otworzyła, poprosiła o paszport, zaprosiła do srodka, pokazała film
o Legii (nie z telewizji) goście dostawali w d… na nim konkretnie. Po projekcji proste
pytanie: zostajesz?
— TAK.
To było 7.09.91, z tą datą parę dni później podpisałem wstępny kontrakt.
POLIS MPC: Jak przebiegał proces kwalifikowania do służby? Czym musiałeś się wykazać, poza siłą i sprawnością fizyczną?
Po tamtym „TAK”, było trochę zmywania w Strasburgu, nauka regulaminowego ścielenia łóżka, zabijanie czasu zbieraniem liści, nauka francuskiego, (zainwestowałem
w mini rozmówki turystyczne, więc po kilku dniach znałem liczebniki i minibazę). Paru Polaków, rozmowy z ludźmi z bloku wschodniego. Szok, zero znęcania się, dobre
jedzenie...... gdzie jest „fala”?!. Chciał się zaangażować po sąsiedzku Niemiec, ale
następnego dnia przyjechała po niego policja, okazało się, że zabił kogoś i szukał
w Legii schronienia, a to już nie te czasy... kiedy była ona schronieniem dla ludzi
z „przeszłością” i bez dokumentów. Wstępne badania lekarskie. I tutaj pierwsza przeszkoda; jak zakamuflować moją wadę wzroku, wszyscy wokół jak ryby..... i sokoły,
16
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
a ja mam taki feler. Pamiętam stałem w kolejce do badania, a obok mnie chłopak
z kadry Polski kajakarzy; tak mówił. Tomek, człowiek szafa, o żelaznej kondycji. Na
badaniach wszystko wyszło ok., dali mi tylko adnotację, że powinienem nosić bojowe
okulary korygujące (dostałem je, ale nigdy ich nie założyłem), a Tomek odpadł na ciśnieniu krwi. Okazało się, że nie zawsze jest tak jak nam się wydaje. Dałem Tomkowi 50 franków na powrót, miał napisać, oczywiście nie napisał.
No i marzenie zaczyna się spełniać, przeszedłem wstępną selekcję na punkcie rekrutacyjnym i jadę do Aubagne koło Marsylii, siedziba 1 Pułku Cudzoziemskiego, La
maison Mere, dom matki, tu się wszystko zaczyna i kończy. Długa podróż pociągiem
w cywilkach jeszcze. Potem zdanie wszystkich cywilnych rzeczy, jakieś przejściowe
ubrania wojskowe i początek oczekiwania na decyzję. Jest źle, mnóstwo kandydatów,
około 10 na jedno miejsce, codziennie autobus odwozi na dworzec w Marsylii tych,
którzy odpadli, mają kasę na pociąg do miejsca, gdzie się zaciągali i żołd za tyle dni,
ile spędzili w koszarach.
Każdego ranka na apelu oczekiwanie, wyczytają mnie na autobus czy wyznaczą
do kolejnych testów. Testy są przeróżne, fizyczno-sportowe nie wydają się najważniejsze, kondycje można wyrobić, głównie chodzi o profil psychologiczny; nadajesz
się na żołnierza, czy nie, umiesz żyć w grupie, czy nie. Siłą Legii jest to, że w 100%
są w niej wysoce zmotywowani ochotnicy, co stanowi główny warunek efektywności
zawodowej armii. Testy na inteligencję; miałem, nie chwaląc się, 18 na 20, ale przyjmowali też 5 czy 6 na 20. Tak więc raczej brak limitów, choć wynik tego testu waży
na ewentualnej karierze zawodowej. Najtrudniejsze jest tzw. Gestapo, wywiad o twojej przeszłości, kilka razy zadają te same pytania, by złapać cię na kłamstwie, chcą
wydobyć z ciebie najskrytsze powody, dla których się chcesz zaciągnąć. Procedura
trwa około miesiąca. Czas wolny to niekończące się godziny oczekiwania przerywane
różnymi pracami; sprzątanie, etc.
Jeden z pierwszych apeli, wychodzę z brodą i nieco długimi włosami, na mój widok podoficer się wydziera masz 2 minuty na zgolenie brody, zakrwawiony wybiegłem z powrotem z nadzieją, że z tego powodu mnie nie odeślą... nie odesłali.
Punktem przełomowym w Aubagne jest dostanie się do tzw. czerwonych, wtedy
już wiesz, ze będziesz miał szansę przejść do następnego poziomu rekrutacji. W końcu przydział regulaminowych mundurów, wszystko na miarę, buty tzw. rangersy, itp.
Na głowie tzw. pizza, zielony beret olbrzymich rozmiarów, także z daleka widać, że to
nie jest legionista tylko Engage volontaire; zaanagażowany ochotnik. Wtedy podpisanie kontraktu w pamiątkowej sali muzeum, gdzie znajduje się ręka kapitana Danjou (proteza którą nosił w czasie bitwy pod Camerone w Meksyku w 1863 roku).
I golenie głowy na łyso. Wtedy przyszło mi do głowy bardzo lapidarne podsumowanie mojej sytuacji; Od gwizdka do gwizdka, czyli jak zostałem „skinem”. Faktycznie uczą nas podstawowej dyscypliny, gwizdek reguluje rytm dnia; pobudka, apel,
śniadanie, zbieranie petów... i tak już będzie do końca służby.
I zaczynamy się totalnie odróżniać od tych wyczekujących. Jesteśmy Starzy...
czas wypełniany sportem, badaniami lekarskimi, pracą. Zgodnie z rytuałem odwieluty 2009 q
17
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
dzamy farmę „kombatantów”
w Polyubiers, gdzie ludzie, którzy pokończyli kontrakty, są na
emeryturze, bądź na rencie po
ranach odniesionych w walkach, mogą żyć w godnych warunkach, mają własne kawalerki, mogą pracować, dyscyplina
zapobiega ich rozpiciu się. Na
tej farmie są olbrzymie pola winorośli, z których produkuje się
legionowe wino. Każdy „Młody”
jedzie tam, by zobaczyć i zrozumieć, że Legia nie porzuca swoz kolekcji Zenona Harasyma
ich. Pozostawieni sami sobie
skończyliby na ulicy (przynajmniej większość), a tak mogą godnie życ. Tutaj zaczynamy rozumieć, że to nie są czcze słowa: Legio Patria Nostra. To może zabrzmiało
trochę górnolotnie, ale pracując z nimi przez dwa tygodnie (to był akurat okres winobrania, miałem sporo czasu by zrozumieć, że to jest coś ważnego. Dla Nich i dla Nas.
Potem pociąg i przejazd do 4 Pułku Cudzoziemskiego, L’Ecole de la Legion, SZKOŁY LEGII, w Castelnaudary u podnóża Pirenejów. I znowu jesteśmy MŁODZI, ta sinusoida będzie stale przewijać się, jest się młodym, starym i znowu młodym... Jest to
w zasadzie dalszy etap rekrutacji przewidziany na 6 miesięcy ciągłej nauki i treningu,
mających zakończyć się egzaminem. Po tym okresie można jeszcze bez konsekwencji zrezygnować i wyjść do cywila, aczkolwiek zdarza się wiele dezercji i w tym okresie oraz nieliczne próby samobójstw.
Tutaj jest już prawdziwe żołnierskie szkolenie. Przez ponad sto lat wymyślili bardzo dobry i efektywny system nauki francuskiego; tzw. binomage, czyli łączą w pary
frankofonów z ludźmi nie mówiącymi w tym języku, spędza się z binomem 24 godziny na 24, razem się uczy, biega, strzela, on tłumaczy, co jest napisane w rozkazie na
następny dzień. W przypadku dopasowania charakterów i zawiązania przyjaźni, nauka idzie bardzo szybko. Ja miałem szczęście, moim binomem był pół Jugosłowianin
i pół Francuz. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Robiłem bardzo szybkie postępy, na egzaminie końcowym z francuskiego dostałem 5,
a on, co było zasadą taką samą ocenę, jak ja (to powodowało, że im też zależało na
jak najszybszych postępach niefrankofonów).
Zaraz po przyjeździe przydział do jednej z trzech kompanii (my trafiliśmy na żółtą) i podział sekcji na grupy. Zapoznanie z kapralami kadrowymi, kilku z nich to byli
starzy wyjadacze, ale paru to byli niewiele starsi stażem od nas, po unitarce zostawali w Castelnaudary na tzw. foot-footów, by przyspieszyć swoją karierę i by uniknąć
bycia młodym w pułkach bojowych. Nie znosiliśmy ich. Moim „ulubieńcem” był Portugalczyk, sadysta, bardzo nielubiący Polaków, i akurat został moim szefem pokoju.
18
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Tak więc nie nudziliśmy się nigdy, prysznic po 2 minuty na głowę, nocne wywalanie
rzeczy z szafek, i składanie ich bez światła, w kostkę 30 na 30cm, itp. Po tygodniu
wyjazd na farmę. Miesięczny pobyt pod gołym niebem w listopadzie, w górach. Spaliśmy pod dachem, ale bez ścian, nie można było spać ubranym, a regulaminowe śpiwory były dobre w temperaturze +10 stopni.
Zimne posiłki; po rozdaniu jedzenia śpiewaliśmy, a w tym czasie całe drogocenne
ciepło uchodziło w powietrze. Zawsze ktoś coś przeskrobał, więc często wystawaliśmy
na baczność godzinami. Ratowałem się ucieczką do gwiazd, piękne niebo górskie, potem kaprale mi „pomogli”, bo zainwestowali w radio tranzystorowe i muzyka przynosiła dużą ulgę... wtedy na topie był Brian Adams z Everthing I do I do it for you.... a to
z kolei kojarzyło mi się z premierą Robin Hooda na której byłem w Zurychu z Irmą.
Codziennie rano sport, co jakiś czas nocne marsze, najpierw 2-3 km, potem 5-6,
i tak powoli coraz więcej. Ciało się przyzwyczaja do zimna, wysiłku. Pamiętam mój
słaby moment, kiedy pomyślałem, że tu się Legia dla mnie kończy.
Rano bieg w teeshortach, spodniach i rangersach, temp ok. 0 stopni C. Nagle nasz
szef (podoficer, adjutant szefa sekcji, oficera) zaczyna robić dziwne rzeczy, czołgamy
się po świeżo zaoranym polu, cali w błocie wbiegamy do strumienia, robimy pompki na
tempo w wodzie, w niskiej pozycji jesteśmy zanurzeni w wodzie, potem znów bieg,
i w końcu jesteśmy z powrotem na farmie; czyszczenie butów, za chwilę będą się
błyszczeć... i nagle czuję, że odlatuję... nie mam siły podnieść ręki i tracę przytomność,
widzę najstarszego kaprala stażem, ponad 10 lat służby, pochyla się nade mną i ma łzy
w oczach, a ja odpływam... Była to jakaś chwilowa zapaść — po 2 dniach ponownie byłem na chodzie. Ale coś mi zaświtało, ONI-starzy i My-młodzi stajemy się powoli trybami tej samej maszyny. Powrót z farmy, lżejsi o ok. 20kg każdy. Jesteśmy głodni...
Kolejny miesiąc, ale już w koszarach, łóżko, ciepło... po 2 miesiącach 50 km
marsz tzw. March Kepi Blanc, dwa dni chodzenia po górach. Robię to, co lubię i jeszcze mi płacą...:). Przygotowujemy się do uroczystej przysięgi i pierwszego założenia
Białego Kepi. Dużo śpiewania, nauka kodeksu honorowego... Legionnaire tu es un
volontaire servant la France avec honneur et fidelite... (Legionisto jesteś ochotnikiem
służącym Francji z honorem I dumą) la mission est sacree tu l’execute jusqu’a bout
a tout prix… Misja jest święta, wypełniasz ją do końca za wszelką cenę. Nigdy nie zostawiasz za sobą broni, rannych czy zabitych towarzyszy broni...
I ten wieczór. Duże ogniska, stare legionowe koszary, Pieśń jak dzwon Puis qu’il
nous faut vivre et lutter dans la suffrance... skoro przyszło nam żyć i bić się w cierpieniu... francuskie słowa starej niemieckiej pieśni oddziałów Waffen SS. Potem recytacja kodeksu honorowego i założenie KEPI BLANC. Jesteśmy legionistami, a nie
zaangażowanymi ochotnikami. Potem kilka godzin na mieście, cywilna dyskoteka,
pierwsze piwo od kilku miesięcy.... ależ ono smakowało. My w defiladowych mundurach polowych z kepi na głowie, ale na miejscowych nie robimy żadnego wrażenia,
chyba się przyzwyczaili... mimo to czujemy się ponad wszystkim i wszystkimi, kelnerki wykorzystują nasz „głód” niemiłosiernie. Rano gwizdek, apel, śniadanie, zbieranie petów..... gwizdki do wieczora.
luty 2009 q
19
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
6 miesięcy nauki, treningu, strzelań, nie liczą się wyniki, liczy się progresja, kadra jest zadowolona: z tego, że szybciej pływasz, lepiej mówisz po francusku, celniej
strzelasz. Progresja — magiczne słowo. Powoli coraz lepiej kształtuje się moje pojęcie o Legii, jej historii, dniu dzisiejszym. Pewnego dnia widzę na stołówce nieco inaczej ubranych legionistów; mają zielone swetry pod mundurem, które charakterystycznie podkreślają ich sylwetki, przez co wydają się więksi i silniejsi (bo są) to
przyjechał REP z Korsyki. 2REP, 2eme Regiment Etranger de Parachutistes, 2 Cudzoziemski Pułk Spadochroniarzy z koszarami na tajemniczej Korsyce. Robią niesamowite wrażenie, jedyna jednostka powietrzno desantowa w Legii. Utwierdzają mnie
w tym, że jak Legia to tylko 2REP.
5 miesięcy się kończy, egzaminy, francuski, taktyka, strzelanie, sport, wszystko
na ocenę, królewska dyscyplina 8mil TAP, bieg na 8 km w pełnym rynsztunku z plecakiem 11kg, tu byłem naprawdę dobry. Po egzaminach Raid March, 5 dni, 180km po
górach, to już nie jest napawanie się pięknymi widokami, to jest walka o przetrwanie
i dojście o własnych siłach na METĘ. Połowa sekcji nie daje rady, kończą marsz na ciężarówce. To wpłynie na ich tzw. ocenę postawy; przez 6 miesięcy kadra obserwuje
wszystkich, ocenia najdrobniejsze nawet rzeczy, pozycję, jaką się ma w grupie, itp.
Jest to bardzo ważna ocena. Po egzaminach jesteśmy naprawdę Starzy, ogłaszają
wyniki, jestem 4, przede mną tylko 3 frankofonów (w tym jeden były wojskowy). Kolejność jest ważna, bo daje nam możliwość wyboru pułków bojowych, do REPu ma
prawo iść 5 osób, z automatu jest to pierwszych pięciu z listy, dla ostatnich zostaje
6REG-saperzy (teraz się to zmieniło, gdyż powstał następny pułk saperów, stąd nie
ma już 6REGu, a jest 1 i 2 REG), 3REI w Gujanie. Jest dobrze... ale klops, okazuje
się, że lekarz 4 pułku napisał w moim dossier, że mam problem z kolanami i nie mogę skakać, żeby kręgosłup... ale kolana? Powiedziałem mojemu szefowi (temu od
błota i strumienia, chyba mnie polubił, bo najlepiej biegałem 8mil TAP), że jeśli nie
pójdę do REPu, to idę do cywila.... no i cóż... ostatnia impreza, pociąg i sekcja jedzie
z powrotem do Aubagne po przydziały do pułków bojowych. A ja czekam na wizytę
u szefa medycznego całej Legii, idę tam z Szefem, najpierw on wchodzi, rozmawia
dłuższą chwilę za zamkniętymi drzwiami...
Wołają mnie, Medecin Chef pyta:
— W ile czasu robisz 8mil TAP,
— 36 minut, Mon Colonel,
— No to możesz iść do REPu.....
Znowuż poczułem to w pełni, że wszystko wokół konspiruje, by spełniły się moje
marzenia.
I tak skończyła się moja rekrutacja.
POLIS MPC: Jak wyglądała służba na co dzień?
Nie pamiętam dokładnie godzin, ale klasyczny dzień w koszarach w 2REPie (nie na
poligonie ani w innych dziwnych miejscach) ma taki scenariusz:
20
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
— 5.30 pobudka, toaleta,
— 6.00 apel, i po nim śniadanie, do wyboru albo usiebie
w pokoju, bądź na stołówce,
— 7.00 corvee quartier; zbieranie petów tyralierą wokół
budynku kompanii,
— 7,30 zbiórka kompanii,
krótkie podsumowanie tego, co było i tego, co będzie
w tym dniu i następnych,
— potem najczęściej sport do
9.00, prysznice, casse crout (2 śniadanko w klubie
kompanijnym), i do pracy;
z kolekcji Zenona Harasyma
szkolenia, czyszczenie, itp.,
itd.,
— 12.00 obiad, na który udajemy się śpiewając, i tutaj niektórzy mogą być zszokowani, ale na stołówce mieliśmy piwo i wino (dla mądrych) spróbowałby ktoś wyjść
na zebranie o 14.00 nawet na lekkim rauszu...
— sjesta do 13.30, zbieramy pety,
— 14.00 kolejne zebranie i rozdysponowanie zasobów ludzkich do wykonania niezbędnych prac,
— 17.30 fajerant, kolacja, z reguły większość nie chodziła na stołówkę, gdyż wolała
wcześniej zdjąć mundur, wziąć prysznic i samemu coś przygotować, częste były
spółdzielnie kolacyjne,
— a potem sport na własną ręke; siłownia, sala do sportów walki, tenis, plaża w sezonie, wyjście na miasto (jeśli kapitan podpisał przepustkę...)
— 10.00 apel capstrzyk i ostatni gwizdek w ciągu dnia.
POLIS MPC: Kiedy wziąłeś udział w pierwszej akcji wojskowej i gdzie to było? Oddziały Legii brały udział w wojnie na Bałkanach — jak wyglądały realia
tej wojny, jaka rola przypadła legionistom na tamtym obszarze? Jak oceniasz udział wojsk UNPROFOR-u w tamtym konflikcie?
Co to znaczy „akcja wojskowa”? Jeśli chodzi o bezpośrednią walkę, zabicie kogoś —
to nigdy nie brałem w niej udziału; miałem szczęście, a raczej nie było takiej konieczności, a jeśli pracowanie w warunkach zagrożenia życia, to było tak:
Pierwszy rok służby w 2. REPie upłynął bardzo szybko, szkolenie, sport, marsze...
Ukoronowaniem jego był 14 lipca w Paryżu w 1992 r. Miesiąc przygotowań przed, maszerowanie w szyku itd. Potem krótki pobyt w Paryżu; bajka na jawie, żołnierz Legii
luty 2009 q
21
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
wieczorem 14 lipca w stolicy Francji jest królem nocy. W trakcie defilady na Champs
d’Elysee jest „ciepło”, ale potem na tradycyjnym balu strażaków i wszelkich innych
imprezach, białe Kepi otwiera wszędzie drzwi i przyciąga piwo.
Zaraz potem okazało się, że cały pułk wyjedzie do Sarajewa, był to jeszcze okres
gorącej wojny tam. Na początku miała wyjechać 40-osobowa sekcja do ochrony sztabu generalnego ONZ w Jugosławii, a potem cały pułk, by chronić lotnisko w Sarajewie.
Za wyniki na stażach, pomimo służbowej młodości (niecały rok służby) zostałem wybrany do 1-ej grupy. Zaczęło się intensywne szkolenie, czułem się dumny, kiedy na
apelu kompanii nie wychodziłem już ze swoją sekcją, lecz z Section de protection...
Tuż przed wyjazdem urlop; 2 tygodnie wolnego, nowy paszport w oczach Legii
nielegalny, ale jak najbardziej legalnie wydany przez Konsula w Lyonie i do Polski...
Pominę szczegóły. A potem pakowanie, wyczarterowany samolot do Splitu. Po wylądowaniu, uzbrojenie sekcji i w drogę. Połowa grudnia, –20 stopni, a my na otwartych
ciężarówkach przez góry do Sarajewa, nocleg gdzieś na boisku i MRÓZ. Przyjazd,
przejęcia stanowisk, zapoznanie się z realiami, w tym czasie mieliśmy około jednego
litra wody na dzień, by się umyć, żyliśmy w drugim podziemiu PTT Building (dawnej
fabryki czy centrali telefonicznej). Nasza misja to ochrona budynku (była w nim sala
dowodzenia na całe Bałkany ONZu, szpital, i inne organizacje ONZetowskie), do tego
dochodziła ochrona tzw. taksówek pomiędzy lotniskiem a różnymi miejscami strategicznymi w mieście jak nasz PTT Building i Prezydencja Bośniacka, i od czasu do czasu ochrona konwojów do enklaw bośniackich, takich jak Żepa itp.
Tam zrozumiałem, co to są tzw. geremkowskie fakty medialne i jak się to ma do
rzeczywistości, jak pracuje większość dziennikarzy, i o co im chodzi. Z racji naszych
obowiązków dopuszczaliśmy dziennikarzy do konferencji prasowych prowadzonych
przez rzecznika ONZ, obstawialiśmy wymiany jeńców, rannych, trupów i tzw. konferencje pokojowe (przywoziliśmy i odwoziliśmy przedstawicieli wszstkich stron konfliktu; Serbów, Bośniaków i Chorwatów, radzili i pili (nie wodę mineralną)) im z reguły było dobrze, nie musieli gotować zupy ze świeżo wyrośniętej trawy. Zdecydowanie
miało się wrażenie, że prostych ludzi mieli za nic, liczyły się tylko ich jakieś pokręcone cele polityczne. W tamtym czasie zaintrygowała mnie metodologia podtrzymywania tego typu konfliktów na pierwszych stronach gazet, tamto Sarajewo, to teraźniejsza Gaza i Palestyna, jakkolwiek to chyba Bliski Wschód wymyślił technologie.
Ci ludzie bez względu na koszty ludzkie, śmierć swoich braci i sióstr doprowadzają notorycznie do sytuacji, które mają spowodować, by ich sprawa była na pierwszych stronach gazet. W większości przypadków zerwanie rozejmów było winą Bośniaków; jedno z nich, które usiłowali zwalić na Serbów, spowodowało śmierć
Słowaka, a Polak stracił nogę; potem impakty moździerzy były zbadane przez Amerykanów i jednoznacznie udowodnili, że to moździerze z pozycji Bośniackich zabiły
Benka, w prasie napisano o kolejnym bestialkim ostrzale Serbów na pozycje Bośniaków i ONZ. Nie chcę powiedzieć, że Serbowie byli święci, obydwie strony dopuszczały się bestialkich mordów — to, co chcę powiedzieć, to to, że medialny przekaz z tego typu wydarzeń z reguły chyba nie ma nic wspólnego z rzeczywistością; późniejsze
22
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
konflikty na Bałkanach tylko to udowodniły (mistrz Łysiak świetnie to analizuje w kilku książkach od „Stulecia kłamców” do „Mitologii świata bez klamek”). A „dziennikarze” są hienami, które bez względu na prawdę mają dostarczyć sprzedawalne newsy
na pierwszą stronę, zgodne z doktryną formułowaną przez „salony”. Typowym przykładem „etyki” dziennikarskiej jest sytuacja ostrzelania z moździerzy konduktu pogrzebowego, gdzie mnóstwo ludzi było rannych i zabitych, a hieny z kamerami kręciły obrazki zamiast tamować krew i ratować ludzi.
Te sześć miesięcy to bardzo intensywny okres w moim życiu, tam zrozumiałem,
że moje przeszłe tzw. problemy to NIC; problem miała kobieta, która z kilkumiesięcznym dzieckiem na rękach, ubrana lekko przy -20 stopniach, przez druty kolczaste
prosiła o cokolwiek do jedzenia, bo nie miała co dać dziecku, nie miała mleka w piersiach, ONA miała problem, a mi się głupio zrobiło, że kiedykolwiek na cokolwiek się
uskarżałem. Nigdy nie odmawialiśmy, zawsze przemycaliśmy cokolwiek, przychodziło coraz więcej osób, dzieci...... mimo, że byliśmy karani za to... trwało to, dopóki
ktoś ze Starych tam na miejscu nie opowiedział nam historii, jak na samym początku konfliktu i działania sztabu w tym miejscu, w grupę dzieci czekających na jedzenie uderzył pocisk moździerzowy...
Nie wynosiliśmy więcej nic (często zdarzały się wybuchy koło budynku, i ostrzał
z broni maszynowej), lecz nie zostawiliśmy tego tak, nasz Szef Bernd (prawdziwy archetyp niemieckiego żołnierza, służbistość, samodyscyplina itd.) w porozumieniu
z naszymi miejscowymi kontaktami, w oparciu o nasze pojazdy zorganizował punkty
dystrybucji żywności na mieście, w miescach o wiele bezpieczniejszych. Do tego my
też byliśmy odpowiedzialni za transporty żywności; głodni raczej nigdy nie byliśmy,
a jedzenia bardzo dużo się marnowało w sztabie, stąd najpierw na własną rękę
uszczuplaliśmy dostawy, by je „alokować” wg naszego uznania dzieciakom, a potem
szef kuchni się wkurzył, gdyż często brakowało mu komponentów, stąd zawarł z nami pakt o nieagresji i uczestniczył od wtedy w selekcji żywności, którą my dalej przekazywaliśmy. Sarajewo dla mnie stało się symbolem. Jest dużo wspomnień innych
z tego okresu…
My nie występowaliśmy tam jako legioniści, byliśmy tam niebieskimi beretami,
a nie zielonymi, zielone berety były na ścianie lub na szafce obok łóżka. Po przybyciu
na miejsce nie mieliśmy niebieskich beretów ani kasków, stąd na początku mieliśmy
prymitywne kaski. Przytrafiła mi się na początku przygoda — okazało się, że wyjeżdzając z Korsyki miałem już żółtaczkę mechaniczną, a ściślej ja i kumpel Irlandczyk.
Gdy dojechaliśmy do Sarajewa, obydwaj padliśmy i już pierwszego dnia pobytu wylądowaliśmy w szpitalu polowym, przez kilka dni czekaliśmy na możliwość ewakuacji
do Zagrzebia, potem konwój kołowy, śmiesznie to wyglądało; wszyscy wokół w niebieskich nakryciach głowy, a my w mundurach polowych z odznaką spadochroniarską, francuską flagą i czarnymi bonetami na głowie a la komando...
Potem dostaliśmy nowe kaski i niebieskie berety, które również z dumą nosiliśmy.
Jak już powiedziałem, naszą misją była ochrona sztabu generalnego, misją naszego
pułku była ochrona lotniska w Sarajewie i zapewnienie ciągłości dostaw pomocy
luty 2009 q
23
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
humanitarnej i dostaw dla wojsk
i organizacji cywilnych ONZ, które
nadchodziły drogą lotniczą i nie
tylko. W praktyce wyglądało to
tak, że pułk był okopany na prawie zupełnie zniszczonym lotnisku, i na mocy porozumienia ze
stronami konfliktu miał zapewnić
neutralność tego terenu. Dla Bośniaków była to jedyna droga na
zewnątrz z oblężonego miasta, toteż co noc mniejsze lub większe
grupy próbowały się wyrwać
z okrążenia przez teren lotniska
z kolekcji Zenona Harasyma
obstawionego przez legionistów,
a w drugą stronę próbowali przemycać zaopatrzenie do miasta. Serbowie natomiast
z dwóch pozostałych stron ostrzeliwali wszystko, co się ruszało na tarmaku. Nasi ludzie mieli wychwytywać takie grupy i odwozić tych ludzi poza teren kontrolowany
przez ONZ, teoretycznie w kierunku, z którego przyszli. Było dużo konfiskowanej broni, dużo rannych, mam badzo dobry film dokumentalny, który znakomicie obrazuje
charakter naszej misji wtedy TAM. UNPROFOR z tego czasu to nie „Smurfy” ze skądinąd doskonałego filmu Ziemia Niczyja.
Jako przykład dam zdjęcie z naszej pożegnalnej imprezy. W ostatni dzień, prosto
z misji przyjechałem na imprezę i załapałem się jeszcze na olbrzymich rozmiarów tort
z napisem legion, przygotowany przez wszystkich miejscowych pracowników jugosłowiańskich (w tym wypadku nie było podziału na strony konfliktu). Bardzo często,
dzięki temu, że władaliśmy nie tylko językiem francuskim, byliśmy wzywani do interwencji nagłych jako tłumacze, szczególnie Polacy i Bułgar ze względu na znajomość
języka rosyjskiego. W życiu codziennym pomagaliśmy jak mogliśmy wszystkim w naszym otoczeniu.
Sumując; te 6 miesięcy było jednym z najlepszych okresów w moim życiu. Wracając do pytania o rolę UNPROFOR-u na tamtym terenie, były pozytywy i negatywy,
czarny rynek, który dzięki tym oddziałom kwitł, o tym się nic nie mówiło i nie pisało,
przynajmniej ja nie znam takich materiałów — były totalne blamaże, jak masakra
Bośniaków Srebrenicy pod „auspicjami” holenderskich oddziałów ONZ; gdyby tam
była Legia, raczej by się to nie zdarzyło.
Blamażem było zamordowanie Bośniackego ministra (nie pamiętam, w której, ale
Łysiak napisał o tym parę słów; dziwiłem się, bo nie było to nagłaśniane), można powiedzieć, że prawie asystowałem w tych wydarzeniach, unaoczniły mi one skostniałość ONZ-u, a szczególnie zupełnie zardzewiałe procedury podejmowania jakichkolwiek decyzji, i najchętniej, przez szychy tej organizacji przyjmowana postawa
pedalska; tyłem do odwersarza, głowa w piasek i d… w górę, przepraszam za dosad-
24
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
ność, ale nadal mnie ponosi, jak wspominam tamte chwile. A z drugiej strony wiem,
że zrobiliśmy dużo dobrych rzeczy TAM.
POLIS MPC: Czy dużo Polaków było w Legii w tamtych czasach? Jakie były
relacje między Polakami a przedstawicielami innych narodowości? Kogo
w Legii było najwięcej?
Ostatnie 3 miesiące służby spędziłem pracując w biurze szefa 1 Pułku, miałem tam
dostęp do statystyk, w moim czasie w legii było nieco ponad 8 tysięcy ludzi, z czego
7-8% to byli Polacy, było nas naprawdę dużo wziąwszy pod uwagę, że wtedy w jej szeregach znajdowali się przedstawiciele 63 nacji.
Relacje w Legii nie układały się wg klucza narodowościowego, bywali fantastyczni Żółci, Czarni (rzadko) i bywali sk…ni Polacy. Generalnie wyglądało to tak: lubiłeś
kogoś, to piłeś z nim piwo — nie lubiłeś, to nie piłeś. Wszyscy byliśmy równi, jeśli
chodzi o zarabianą kasę, toteż wydaje mi się, że liczyło się naprawdę to, jakim się
jest, bez względu na narodowość. Przy okazji hołd dla Yoshikazu Kobayashi, wspaniały Japończyk, przyjaciel.
Polacy trzymali się z reguły razem — sobotnie polskie imprezy, polska kuchnia,
polska muzyka, filmy, później w Djibouti zebrania nieformalnego klubu polskego
z nieustającymi konkursami na to, kto ma większy brzuch... Nas po prostu było dużo, ale często w naszych imprezach uczestniczyli przedstawiciele innych nacji; pamiętam, jak kiedyś z Węgrem oglądaliśmy „Jak Rozpętałem II Wojnę Światową” —
gość śmiał się do łez, mimo, że po polsku nie mówił.
Dużo było też ludzi z byłego ZSSR. Takie czasy, po wojnie dużo w Legii było Nemców, stąd tyle pieśni niemieckich zaadaptowanych przez Legię, potem to dominacja
Anglików, zaś lata 90. to bezwzględna dominacja Europy środkowo-wschodniej.
Każda jednostka organizacyjna w Legii ma swoją Pieśń, doszło do tego, że jedna
z sekcji w Castelnaudary śpiewała „O Mój Rozmarynie...” to było miłe jak te wszystkie „kolory” śpiewały po polsku.
POLIS MPC: W których miejscach na świecie stacjonują wojska Legii i jakie
są ich zadania?
Pułków jest kilka, ostatnio powstał nowy, drugi pułk saperów, a zlikwidowano np.
5 Pułk Cudzoziemski (5RE), który stacjonował na Thaiti (nie mylić z Haiti), gdzie miał
za zadanie ochraniać doświadczalny poligon nuklearny na atolu Mururoa.
Ale myślę, że zainteresowani mogą znaleźć bieżące, aktualne informacje w języku polskim na oficjalnej stronie Legii http://legia.cudzoziemska.free.fr/, myślę, że
klikając na niego uzyskasz wyczerpującą odpowiedź na to pytanie... Od siebie zaś
mogę powiedzieć tak:
COMLE, dowództwo Legii, mieści się obok pułku administracyjnego w Aubagne,
kojarzy mi się z dwiema rzeczami; mini monumentalnym pięknym zamkiem...
luty 2009 q
25
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Franciszek Dziadek
i z pracą w kuchni przy mesie oficerskiej; kląłem strasznie, gdy nie będąc już młodym
żołnierzem, dostałem służbę przy jakieś imprezie w zamku. Miałem być kelnerem, ale
się zbuntowałem... i dali mnie do kuchni... Skomentuję to tak: k..., pracowałem prawie 20 godzin i naprawdę miałem dość wszystkiego, i nijak to się wiązało z moim wyobrażeniem o Legii. Nie wpadło mi do głowy by, jak to zrobił Dziadek Wysokiński (zginął w trakcie ćwiczeń), gdy przydzielili mu pracę w mesie podoficerskiej, to niby
przypadkiem potłukł dużo talerzy — nigdy więcej nie przydzielano go do tego typu
służby.... Po zakończeniu Legii dostałem zaproszenie z COMLE od Generała na cocktail z okazji rocznicy bitwy pod Cemerone.... Niestety, nie miałem kasy by tam pojechać, takie zaproszenia dla kaprala cywila jest rzadkością, duży honor mnie spotkał,
lecz nie mogłem go „skonsumować”...
1RE, Dom Matki... wariatkowo, sztandarem tego pułku jest orkiestra reprezentacyjna, wyobrażasz sobie; goście angażują się do Legii i przez 5 lat walą jedynie
w werble... Są tam tzw. Pionierzy, spece od wszystkiego; murarki, hydrauliki itd., wyróżniają ich brody hodowane na defiladę 14 lipca, a podczas niej siekiery przerzucone przez ramię, zamiast karabinów. Faktem jest, że gdziekolwiek byłem, to Legia zostawiała po sobie miejsce w stanie znacznie lepszym niż było ono wcześniej; to
właśnie ci ludzie udoskonalają zawsze infrastrukturę. Bardzo niechętnie przebywa się
w tym pułku, dzięki tranzytowcom, którzy odwalają całą brudną i nudną robotę, ludzie którzy są tam na dwa lata lub dłużej maja trochę luzu i przypomina to dla nich
26
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
raczej pracę w fabryce w regularnych godzinach niż służbę w wojsku. Duże zagrożenie alkoholizmem. Niemożliwe zaoszczędzić cokolwiek, będąc tam nawet Paryż kusi,
TGV Marsylia Paryż (900km) w trzy godziny... — przy naszych zniżkach na bilety
(75%) częste były imprezy w Stolicy.
4RE: szkoła, tam się wszyscy szkolą; generalnie w wojowaniu i we wszelakich
specjalnościach, okresy tam spędzone to przeważnie droga przez mękę. Tam się jest
zawsze młodym i jest się nikim. Wycisk psychiczny i fizyczny charakteryzują to miejsce. Miałem epizod w trakcie kursu na kaprala, kiedy popełniliśmy kilka błędów, zostaliśmy parszywą dwunastką, i miałem 2 tygodnie wyjęte z życiorysu. (ale to do innej części tej opowieści). Nikt nie lubi tego miejsca — kadra, która dostaje tam
przydział traktuje to jako zesłanie i odgrywa się na młodych i tak to się kręci.
GRLE to jest jednostka, która dopiero ma powstać.
1REC to kawaleria w (nie na) stalowych rumakach. W jednym oddziale do Djibouti przyjechałem z Polakiem z RECu, niski był bardzo, do czołgu super, a mi był do
klaty. Wyglądało to komicznie jak szliśmy obok siebie po mieście.... jego kepi wchodziło do mojego.... Bardzo przywiązani są do swojej tradycji, popularne są u nich wąsy. Dużo pieśni i obyczajów z rosyjskiej kawalerii białogwardyjskiej w tym przepiękna pieśń czwartego eskadronu.
1REG to jednostka której nigdy nie rozumiałem. Jak można iść do Legii, by wykopywać miny? Oni dużo ich wydłubali w Kambodży i w Kuwejcie... Mają super sekcje
SAF, która skacze na spadochronach, nurkuje i fizycznie są nie do zajechania (jak Paweł, z którym robiłem kaprala, on był najlepszy).
2REGu nie było, kiedy ja służyłem w Legii. Jeśli powstał, znaczy się, że był popyt
na tych, co mylą się tylko raz.
2REI, piechota zmechanizowana, oni bardzo dużo jeżdżą na misje.
2REP naj, naj, naj, naj, naj, naj, naj.... prawdziwa stara Legia, tzw. klasztor. Jest
Legia, a w niej jest REP. Reszta się bardzo nie liczy, dlatego REP nie jest lubiany za
bardzo, reszta zazdrości..... J
3REI bardzo ciekawy pułk, ochraniający centrum kosmiczne w Gujanie Francuskiej. Jest traktowany jak zesłanie gdyż służba tam jest bardzo ciężka (misje w dżungli nawet do 40 dni, na które idzie się z plecakiem 80 kilowym) a płacą tak jak we
Francji gdyż jest to terytorium Francji. Mają tam jeden z najlepszych na świecie stażów survivalu w dżungli. Są to ostatnie koszary na świecie, gdzie funkcjonował burdel pułkowy. Jeszcze bodajże w latach 70. XX wieku.
13DBLE, dużo whisky, bardzo ciepło, rajskie ogrody pod wodą, czarne spalone kamienie na powierzchni pustynia, piękne Etiopki, brzydkie murzynki..... bardzo ciekawe 2 lata tam spędziłem. 2 wydarzenia; przypłynięcie Daru Młodzieży i wspólna impreza legionistów i studentów marynarzy, tak przejmująco Mazurek Dąbrowskiego
nigdy mi nie zabrzmiał (nie byłem nigdy w Chorzowie na meczu reprezentacji), jak
w murzyńskim barze, gdzie były tylko mundury marynarzy i legionistów, a łączyła ich
miłość do Polski. Górnolotnie; być może, ale to i tak nie odda tego, co wtedy czuliśmy)
luty 2009 q
27
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Od tego momentu komendant szkoły miał w swojej kolekcji wojskowych nakryć głowy białe kepi ściągnięte z głowy legionisty Polaka. Drugie to śmierć naszego kumpla
i rewanż na czarnych arabach stamtąd. To też inna historia.
DLEM mały oddział stacjonujący na Mayotte, mała wysepka niedaleko Madagaskaru, gdzie Legia osłania stacje uzdatniania wody morskiej (tam jest club Med.) pobyt tam, to jak wakacje... i tylko dla tych mających dużo lat służby.
5RE obecnie już nie istniejący oddział na Thaiti, nie mylić z Haiti, gdzie legia chroniła poligon nuklearny (tam to były prawdziwe wakacje i w dodatku bardzo dobrze
płatne) Znałem takich, co wrócili stamtąd i nie „świecili”.
POLIS MPC: Czy przeżyłeś jakieś dramatyczne chwile w trakcie służby? Zagrożenie życia? Poczucie totalnej rezygnacji?
Rezygnacji — NIGDY, nigdy nie przeszło mi przez myśl, by zdezerterować, choć jest
to stosunkowo proste, i nie uganiają się za dezerterami, jak na filmach czasem to pokazują, nie ma takiego g…, z którego nie można wyjść, zawsze jest jakiś pozytyw. Miałem jak każdy, czasem dość głupich rozkazów, debilnych przełożonych (zdarzali się
tacy), ale do tego potrzebny był dystans, stąd czasem zdarzały się samobójstwa
(choć rzadko, ludzi, którzy wszystko zbyt brali do serca lub byli po prostu słabi i zupełnie minęli się z powołaniem). Często szczególnie w czasie stażów robiliśmy rzeczy
niemożliwe, wydawałoby się na pierwszy rzut oka, doświadczyłem spania maszerując, niespania po 2, 3, 4 doby, itd. Itp. Ale jakie uczucie po tym, jak w skrajnym zmęczeniu celnie strzeliło się rakietą...
Sarajewo było miejscem, gdzie cały czas było zagrożenie także potem nikt już na
to nie zwracał uwagi.
Dramatyczne chwile; tak jak w czasie lądowania, gdy było już stosunkowo blisko
ziemii zobaczyłem inny spadochron pod sobą, który zabrał mi powietrze i wyrżnąłem
ze sporej wysokości w ziemię, skończyło się to chwilowo na wózku inwalidzkim, długiej rekonwalescencji, przeniesieniu z REPu do Djibouti, ostatnim wpisie w mojej
książce skoków — 44, i poczuciu, że w wojsku już raczej sobie nie poskaczę...
Innymi dramatycznymi momentami były chwile, gdy już jako kapral byłem szefem grupki (ja, kierowca i strzelec), a moim kierowcą był Adaś, człowiek legenda, ale
miałem poważne wątpliwości, co do:
— jego umiejętnosci prowadzenia pojazdów kołowych (z rowerem włącznie, po jego
wypadku na rowerze)
— i jego umiejętności logicznej oceny sytuacji i w miarę sensownej na nią reakcji.
Moje wątpliwości potwierdziły się w kilku dramatycznych sytuacjach; staliśmy tyłem nad przepaścią, oddaliśmy symulowany strzał i ECHO, czyli spadamy na pełnej
prędkości z tej pozycji, a tu Adaś myli jedynkę ze wstecznym...
Ale wiem, że w prawdziwej akcji Adam wykazał się prawdziwym bohaterstwem,
wynosząc kumpla spod kul, chyba w Kongo...
28
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Franciszek Dziadek
POLIS MPC: Czy Twoje wyobrażenia dotyczące służby uległy jakiejś modyfikacji, gdy odchodziłeś z Legii?
Na pewno nie był to ten sam obraz, który miałem przed zaangażowaniem się, ale to,
że często mam sny, że tam wracam, świadczy, że mi brakuje trochę tamtego życia,
stąd, czasem jakieś myśli znikąd, by znowuż pojechać do Afryki, by wykonywać tego
typu pracę. Zdarzyło mi się być w koszarach REPu już jako cywil, miałem łzy
w oczach. To jest inne życie, tutaj jest coś innego, nie można tego porównywać,
a tym bardziej hierarchizować. To, co widziałem, to czasem głupoty, ale LEGIO PATRIA NOSTRA, tak po prostu jest. Po pobycie w Gabonie w ‘94 roku (strefa wysokiego zagrożenia malarią) dwóch Litwinów pojechało do domu, ale nie wzięli ze sobą niwakiny (trutki zabijającej zarodki śmiertelnej odmiany malarii we krwi) trzeba było
to zażywać, co drugi dzień jeszcze przez kilkadziesiąt dni. Jeden z nich, Uzu, zachorował, lekarze w Wilnie myśleli, ze to grypa, po kilku dniach ten drugi zadzwonił na
Korsykę i powiedział, że dzieje się coś niedobrego (podjął ryzyko; normalnie groziłoby mu za nielegalny wyjazd poza Francję do 40 dni aresztu). Dowództwo w ciągu 24
godzin zorganizowało wylot francuskiego samolotu wojskowego, szpitala, z ekipą
specjalistów na pokładzie (Litwa wtedy nie była w Unii), niestety, gdy wylądowali,
Uzu był już w stanie agonalnym. Legia nie zostawia swoich.
luty 2009 q
29
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Franciszek Dziadek
Jest wiele tradycji w Legii pieczołowicie pielęgnowanych, które sprawiają, że można tam się poczuć, jak w rodzinie, choć przyznaję, że czasem wypowiedzi tam w środku, La legion c’est une grande famille, nas irytowały, ale to było zależne od tego, kto
i w jakiej sytuacji je wypowiedział. Charakterystyczny jest zwyczaj, że Wigilię Bożego
Narodzenia, wszyscy spędzają w koszarach; my to naturalne, ale kadra, nie są z rodzinami, ale z nami jako znak, że w ten wieczór, gdzie większość z NAS ma rodziny
bardzo daleko, jesteśmy wszyscy razem. Jest to najważniejsze Święto w Legii.
Tkwi we mnie głęboka duma z tego okresu w moim życiu, szczególnie z tych
6 miesięcy w Sarajewie, ale generalnie z każdego dnia tam spędzonego, mimo że
czasem człowiek przeklinał.
POLIS MPC: Czy służba w LC zmieniła Twój sposób patrzenia na świat pozytywnie, czy negatywnie? Jak wyglądały Twoje losy po zakończeniu służby?
Na pewno tak, dużo się zmieniło; to, co już napisałem: nauczyłem się, że ja nie mam
problemów. Nauczyłem się też, by starać się zawsze w miarę mozliwości samemu
oceniać to, co się dzieje wokół, a nie ufać komentarzom mediów czy tzw. autorytetów moralnych (nawiązując do polskich realiów). Bez wątpienia była to zmiana pozytywna, z raczej egoistycznego młodzieńca zmieniłem się w kogoś, kto rozumie i wie,
jak żyć w grupie, że JA niewiele znaczy, i denerwują mnie ludzie, którzy zaczynają za-
30
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
wsze zdanie od JA. O naszej sile stanowiła grupa, jeden za wszystkich, wszyscy za
jednego (czarni muzułmanie zabili jednego z nas w Afryce w bestialski sposób — bez
broni, gołymi rękami daliśmy do zrozumienia w centrum stolicy obcego państwa, że
to nie tak, że nawet będąc dla nich niewiernymi, nasze ŻYCIE coś znaczy, Europejczycy potem dziękowali nam za to, bo skończyło się zaczepianie i napadanie na białe kobiety itp.).
Zakończenie służby, cóż zakochałem się, nie mogłem skakać. Siedzieć w biurze,
w Legii, coś zgrzyta prawda?. Więc do cywila do ukochanej dziewczyny i utęsknionej
Polski. Wtedy niestety było jeszcze prawo, które mogło mnie doprowadzic na pięć lat
do więzienia za służbę w Legii, więc nici z pracy w UOP, policji, byłem dla nich niepewnym elementem, potencjalnym szpiegiem francuskim. No to do pracy, ochrona; standard, duże centra handlowe, duża odpowiedzialność, małe pieniądze, ciągłe problemy, kulawe prawo, noce spędzone na policji, a złapani złodzieje wieczorem już
w domu pili piwo... kpiny...
Po roku rzuciłem pracę. Potem dużo dziwnych zbiegów okoliczności i wplątałem
się w afery przemytnicze (wg mnie to nic zbyt złego nie było, ale Królowa angielska
nie doceniła mojej działalności i po kilku latach uganiania się za mną celnicy angielscy dorwali mnie w Belgii, kosztowało mnie to roczny pobyt we więzieniu bez wyroku. I wiele różnych pozytywnych doświadczeń (mnóstwo książek przeczytałem wtedy:). Potem znowu jakieś komplikacje i powrót do kraju po 6 latach (w tej samej
sprawie miałem list gończy w Polsce) negocjacje z prokuratorem, poddanie się karze.
Rachunek + i -. I cud; miłość, syn, praca...:) normalna... I tylko czasem, taka czarna kulka się budzi w środku i..., a może by tak znowu na pustynię (ominąłem te wątki, choć dużo ciekawych rzeczy mi się przydarzyło w Afryce)... ale wtedy z reguły patrzę się na twarz mojego syna i... nie, to on jest teraz WSZYSTKIM, będzie czas to
z nim wyruszę by mu pokazać, by mógł wybrać swoją drogę.
Jestem szczęśliwy każdym doświadczeniem, które mnie spotkało, wszystko to
z prespektywy czasu wydaje się mieć sens, nawet kilkumiesięczny pobyt w polskim
areszcie śledczym; i próbka „symetrycznego życia”.
POLIS MPC: Czy utrzymujesz kontakty z „towarzyszami broni”, czy też wasze drogi się rozeszły? Jeśli się rozeszły, to dlaczego?
Oczywiście, że w pewnej grupie utrzymujemy kontakt stały, czasem sobie skoczymy,
cywilne spadochrony to nie wojskowe... Były też jednak zmiany — cywilne życie jest
inne, od tyłu zakrada się magiczne słowo „kasa”, która ma niesamowitą moc korumpowania — zdarzało się, że kumpel z Legii wykolegował innego kumpla na jakąś kwotę — tam nie do pomyślenia. Ale są ludzie i... Jest poza tym duża grupa wspaniałych
kumpli, i nawet jak się nie słyszymy długo, to potem jest tak jak kiedyś. Miałbym trochę relacji z szalonych spotkań... już w cywilu. Nie mogę zarazem odżałować, że
w czasie mojej powojskowej tułaczki zagubiłem kontakt z wieloma obcokrajowcami,
których bardzo ceniłem.
luty 2009 q
31
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
POLIS MPC: Jak oceniasz polskie siły zbrojne obecnie? Czy dysponujemy silną
armią, czy też nasza przynależność do NATO ma charakter bardziej formalny
niż realny?
Nie mam na pewno wiedzy, by oceniać naszą armię (żal mi trochę, że nie służyłem
dla Biało Czerwonej), ale z tego, co się pisze i mówi, to na pewno mamy dobrych żołnierzy i kilka wspaniałych jednostek, aczkolwiek, jeśli kompletowanie sprzętu dla
kontyngentu do Iraku trwało kilka miesięcy (dla kilkunastu setek żołnierzy) i w zasadzie przez cały okres ich pobytu tam się nie skończyło no to jest PROBLEM. W Legii
w ciągu 48 godzin pułk musiał być gotowy do interwencji, a gdy był w pogotowiu to
w ciągu kilku godzin. Te misje w Iraku, (wiem, że dla „publiczności” kontrowersyjne)
odniosły bardzo dobry skutek, uzmysłowiły wszystkim, ile pracy przed nami, by być
równoprawnym partnerem w NATO, jeśli chodzi o gotowość bojową naszego wojska.
UWAGA: moim zdaniem miarą jakości danej armii jest wyposażenie indywidulane zwykłego żołnierza... nie wiem, w jakim procencie nasze jednostki są wyposażone wg standardów tych oddziałów, które biorą udział w misjach.
POLIS MPC: Co sądzisz o uzawodowieniu służby wojskowej?
Nie ma alternatywy, nigdy żołnierz zmuszany do służby nie będzie dobrym żołnierzem, żołnierz = OCHOTNIK. We Francji taka reforma weszła już parę ładnych lat temu i się sprawdziła. Zawodowy żołnierz wart jest na polu bitwy o wiele więcej niż „pospolite ruszenie”, nie mam na myśli wojny obronnej Ojczyzny, ale konflikty, w których
teraz uczestniczy nasza armia. Piszę o samej idei uzawodowienia, gdyż nie mam wiedzy o realności jej urzeczywistnienia w polskich warunkach, kryzys może temu sprzyjać (brak pracy = no to do woja).
POLIS MPC: Jak oceniasz tzw. wojnę z terroryzmem? Czy Polska powinna
brać w niej udział? Jeśli tak, to czy na takich zasadach, jak dotychczas, czy
innych?
„Wojna z terroryzmem” jest tak szerokim pojęciem, że właściwie nic nie znaczy i znaczy wszystko. Wydaje się, że dostarcza ona wielu wymówek, które usprawiedliwiają
pewne działania niemające na pewno na celu szeroko rozumianego dobra publicznego. Walczy się z symptomami, a nie z przyczynami. Pod walkę z terroryzmem podkłada się wszystko, co jest wygodne dla politycznych i ekonomicznych grup „trzymających władzę”.
Polska powinna brać w niej udział, o ile terroryzm zagraża Jej, a więc samym Polakom. A tak jest; jak dowodzą tego ostatnie wydarzenia i choćby testowanie zabezpieczeń antyradioaktywnych na polskich lotniskach przez niewiadomo kogo. Skoro potwierdziła się śmierć Polaka w Pakistanie, to nie należy próbować zrozumieć Talibów
32
q luty 2009
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
Franciszek Dziadek
i ich usprawiedliwiać, zrzucać winę na rząd pakistański czy polski, które być może mogły zrobić więcej, ale skoncentrować się na sednie sprawy: to Talibowie w tchórzliwy
sposób porwali Polaka i w bestialski sposób go zabili, wg mnie bez względu na koszty
należałoby wytropić uczestników i ZABIĆ (bo postawić przed sądem realnie się nie
da), wzorem Żydów uganiających się po całym świecie za nazistami.
Przykazanie miłości nie funkcjonuje, gdy broni się swojego życia i życia bliskich.
Nie wiemy, co jest źródłem tego, co się teraz dzieje, kto zaczął historię Al-Quaidy
(wszystko wskazuje na CIA), kto skorzystał na zamachach z 9/11? Ale to są już inne
tematy. Nasz udział w Iraku miał jedynie sens jako pierwsza od 1968 r. realna próba
bojowego zaangażowania w konflikt zbrojny. Misje tego typu są bezcenne, jeśli chodzi o doświadczenie. Dużo Polaków zginęło, ale tak jest w zawodowej armii, podpisuje się kontrakt, licząc się z tym, że być może zapłaci się najwyższą cenę nawet na pokojowych manewrach. Z tego, co wiem, to na te misje jechali jedynie ochotnicy, więc
bulwersuje mnie wyrażanie w ich imieniu przez niektóre media opinii o konieczności
ochrony naszych chłopców i konieczności wycofania ich stamtąd, czy im samym zadano to pytanie, czy mają pretensje do kogokolwiek, że tam są? Jeśli mają to znaczy,
że minęli się z powołaniem, a jeśli nie to dajmy im decydować. W przypadku Legii zawsze bliliśmy się o to by jechać, z zazdrością patrzyliśmy na tych, którzy wyjeżdżali
luty 2009 q
33
Dzielnica Dokumentalistów i Świadków
do Ruandy, Conga, Czadu itp. I wcale nie chodziło o żądzę zabijania, ale sednem było sprawdzanie siebie w realnych systuacjach zagrożenia.
Przed Irakiem nasza armia było koszarowa, nadawała się tylko do kultywowania
fali i siedzenia w koszarach, takie jest moje wyobrażenie z relacji kolegów, którzy byli zarówno w wojsku polskim jak i w Legii. To misje w Iraku zapoczątkowały realne
uzawodowienie armii (nie mówię tutaj o jednostkach specjalnych typu GROM, bo to
jest zupełnie inna bajka).
Wydaje mi się, że niezbędne jest otrzeźwienie ludzi w Europie, których opinie są
kształtowane przez tzw. lewacko-humanistyczne media („GW” m.in.). Do czego prowadzi „tolerancja” (przyjmowanie wyjaśnionej przeze mnie wyżej, postawy pedalskiej) w ich wydaniu, dlaczego z pomocą ONZ-u i NATO powstają muzułmańskie państwa w Europie (Bośnia i Herzegowina, czy też casus muzułmańskiego super
bandyckiego państwa: Kosowo). Tutaj chyba nie należy nadstawiać drugiego policzka — czy muzułmanie są porywani i zabijani w Europie, tylko dlatego że są wyznawcami innej religii? Czy oni mogą budować meczety w UE? Z moich obserwacji wynika, że oni na nadstawienie drugiego policzka nie zareagują wybuchem miłości, tylko
wyrżną wszystkich niewierzących w Allaha, bez pardonu, ludzie muszą zrozumieć, że
my jesteśmy dla nich gorsi od świń (a są one dla nich wyobrażeniem diabła).
Europa kapcanieje, symbolami wyczynów jej różnych armii są masakry jak ta
w Srebrenicy, dokonywane pod okiem europejskich oddziałów, które bez wystrzału
oddają broń tłumowi i oddają się w niewolę... Tak trochę historia Rzymu się przypomina... Quo vadis, Europo?
Są głosy, po co nam armia; ONA JEST POTRZEBNA, właśnie po to, by po wybudowaniu pierwszych meczetów u nas, nie przyszli i nie powyżynali naszych dzieci.
Ulotki we Francji, Marsylia; „miejcie się na baczności białasy, i tak was wyrżniemy,
a Francja będzie nasza”, (wg statystyk, jeśli w trendach demograficznych nic się nie
zmieni, ok. 2050 roku więcej będzie Arabów we Francji niż białych i będą mogli
w sposób demokratyczny przejąć władzę).
[styczeń/luty 2009]
34
q luty 2009
Żywoty chamów
Dzielnica Publicystów
Rolex
I. AS INSTYTUTU
Asystent człowieka uznawanego przez niektórych za najjaśniejszą polską gwiazdę na
firmamencie międzynarodowej polityki, dodatkowo — prezes instytutu jego imienia,
przyłożył w twarz jednemu z dziennikarzy filmujących proces, który jego pryncypał
wytoczył pewnemu reżyserowi. Sprawę można było śledzić dzięki internetowi, bo wysokonakładowe dzienniki uznały ten fakt za niewarty odnotowania. Na forach budził
emocję; zwolennicy bicia dziennikarzy wskazywali, że pan prezes bił w kamerę, a ta
dopiero uszkadzała twarz, bo była do niej przyłożona; innych zastanawiały umiejętności pana Gulczyńskiego w powodowaniu stosunkowo dużych obrażeń twarzy przy
niedużym wysiłku (dzięki kamerze). Nie jestem w stanie ocenić czy pan Gulczyński
miał szczęście, czy też prezesując w instytucie pobierał lekcje jak bić, by bić skutecznie. Sam film nie pozostawia złudzeń — atak był, był niesprowokowany i brutalny.
Pryncypał pana prezesa instytutu — były prezydent Rzeczpospolitej Lech Wałęsa,
miał skwitować sprawę śmiechem.
Obecna na sali rozpraw pani policjant sądowa udała „odśrubowaną” mentalnie
i przez długie minuty nie mogła pojąć, co to znaczy, gdy ktoś naruszył nietykalność
cielesną kogoś innego, powodując przy tym obrażenia. Słabo szkolona z zakresu prawa — chciałoby się napisać. „I żebyś ty chociaż gotować umiała!” — powtórzyć za pointą starego dowcipu.
Obrażenia operatora kamery obchodzą mnie w tym konkretnym przypadku jakby
mniej, chociaż życzę dziennikarzowi rychłego powrotu do zdrowia. Umiejętności pana prezesa też mnie jakoś specjalnie nie poruszyły. Życzę mu jedynie, by kiedyś znalazł się w sytuacji, gdy będzie miał szansę spróbować uderzyć człowieka, który nie
jest zaskoczony i nie ma zajętych rąk. Rzecz jasna nie nawołuję do vendetty; życzę
mu zwyczajnie sportowych okoliczności podobnego zajścia i mam nadzieję, że będzie
w stanie wykazać się równym refleksem. Ale o pana prezesa mniejsza, wszak dla Polski — a o niej będzie mowa — znaczy niewiele więcej niż statystyczny Malinowski, pomijając upodobania w biciu niespodziewających się.
Gdzie indziej szukałbym symbolicznego wymiaru tej sceny. Otóż wydarzyła się
ona przed obliczem sądu Rzeczpospolitej Polskiej, organem wymiaru sprawiedliwości, który z racji szczególnych zadań ustrojowych, tradycji wywodzących się już nie
tylko z rdzenia europejskiej, ale chyba każdej kultury, jest ostatnim miejscem, gdzie
powinna się wydarzyć. Lecha Wałęsę osądzi historia i ludzie, którzy położyli dla odzyskania przez Polskę niepodległości zasługi nie mniejsze, a częstokroć większe, przy
tym anonimowe. Pana prezesa sądzić nie będziemy — jego miejsce jest tam, gdzie
luty 2009 q
35
Dzielnica Publicystów
innych, pozbawionych elementarnej kultury. Być może — i chyba nie byłoby źle —
gdyby jego nazwisko znalazło się w jakimś przysłowiu. Obok Piekarskiego plotącego
bzdury i Zabłockiego z jego mydłem, Gulczyński ze swoim kulturowym ekwipażem
mógłby stać się źródłem kolejnej przestrogi płynącej z ludowych mądrości.
Skąd jednak panu prezesowi — a odnajduję w nim uosobienie szerszego zjawiska
proletaryzacji elit — mogło w ogóle przyjść do głowy, by ważyć się podnieść rękę na
człowieka na sali sądowej?
II. POD ATLASAMI
W poniedziałek 14 grudnia 1981 r. przechodziłem ul. Narutowicza w kierunku Placu
Dąbrowskiego. Naprzeciwko znanej łódzkiej kamienicy Pod Atlasami tuż przy wjeździe do Collegium Medicum był kiosk „Ruchu”. Stanąłem w ogonku po gazety i wtedy
go zobaczyłem — krępy, średniego wzrostu, o charakterystycznie nalanej twarzy.
Rzucił okiem w kierunku grupki studentów w białych czapkach, tarasujących przejazd
tramwajom przed budynkiem Prawa wszedł za kiosk i zza pazuchy wyciągnął spluwę.
Nie krył się zbytnio. Ludzie rozchodzili się w milczeniu, nie komentując zajścia. W kilkadziesiąt minut później oddziały ZOMO zaatakowały budynki Uniwersytetu Łódzkiego.
Spotkałem go jeszcze raz. Osiem lat później, prawie w tym samym miejscu, choć
po przeciwległej stronie ulicy. W bramie wspomnianej już kamienicy łódzkich Atlasów. Tę grupkę staczy nazywaliśmy zbiorczo „koniami”. To nie była zwykła, znana
i z czasów komunistycznych, „bandyterka”. O mafii nikt jeszcze nie słyszał. Stali w tej
bramie pewni siebie, w skórzanych kurtkach i wulgarnie zaczepiali dziewczyny, wracające z wykładów. Obok był i jest przystanek tramwajowy, przy przeciwlegle do kamienicy położonym placu — kilka przystanków autobusowych; popołudniami kłębiło
się tu mrowie ludzi wracających z pracy, uczelni, i rozjeżdżających się w różne kierunki miasta. Świadków musiały być tysiące i w końcu ktoś wreszcie zrobił to, co już
dużo wcześniej powinno być zrobione — powiadomił policję, wtedy chyba jeszcze milicję obywatelską.
Widziałem też i tę interwencję. W radiowozie było ich trzech. Przystanęli niemalże na wprost „staczy”. Jeden z funkcjonariuszy został za kółkiem, dwóch wyszło z poloneza legitymować raczących się spokojnie jakimś mocnym trunkiem. Po chwili uciekali żegnani wyzwiskami i siarczystym kopniakiem. Biegli do radiowozu, który
odjeżdżał z piskiem opon. Trzech młodych gliniarzy, czerwonych ze strachu i wstydu,
rozganianych jak pętaki przez Nich — prawdziwych obywateli i władców PRL-u.
Potem przenieśli się z bram do lokali, z roku na rok coraz bardziej ekskluzywnych.
Niektórzy zakładali łódzkie grupy przestępcze, inni ograniczali się do „odnajdowania”
skradzionych samochodów, najzdolniejsi zasiedli w Radach Nadzorczych i Zarządach
Spółek, mówi się, że jeden z szerokiego kręgu „koni” został ministrem.
Ale wtedy, w październiku po wyborach czerwcowych, ta scenkach ugodziła mnie
boleśnie. To państwo, które dopiero zaczynało być „moje”, zawłaszczali znów Oni.
Ubole. Tłum znów rozchodził się w ciszy.
36
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Rolex
Widziałem ich jeszcze wiele razy. „Ich”, bo ci w bramie są jedynie pretekstem do
próby analizy zjawiska zawłaszczania państwa przez całą grupę. Widziałem „mordy
kochane” w polskim sejmie i senacie ubranych w togi, z profesorskimi tytułami przed
nazwiskiem, w kitlach, w mundurach różnych agencji ochrony. Podobno ci najbardziej
zdolni zostali pionierami polskiej informatyzacji; pojawiła się gdzieś wiadomość, że
ludzie dawnych służb stworzyli i trzymają łapę na systemie identyfikacji danych osobowych PESEL. To przy okazji SB-eka Graczyka, który umiera i zmartwychwstaje, jeśli takie jest życzenie dawnego kursanta ze Świdra.
III. DO YOU SUPPORT „CELTIC” OR „RANGERS”?
— BŁĄD PORÓWNANIA?
Kiedyś, w czasie jakiejś rozmowy w Dublinie, znajomi Irlandczycy w dowód przyjaźni pomiędzy narodami położonymi na przeciwległych krańcach Europy, posłużyli się
argumentem podobieństw doświadczenia historycznego. Takie porównania cieszą się
w Irlandii dużą popularnością i niewątpliwie sprzyjają dość harmonijnej egzystencji
Irlandczyków z największą falą migracji, z jaką mieli do czynienia w dziejach.
Snuliśmy porównania powstań narodowych z zamierzchłych wieków, porównywaliśmy Eamona de Valerę z Józefem Piłsudskim; szło nam całkiem sprawnie — aż do
czasów najnowszych. Jeśli nawet chciałbym być porażająco uprzejmy, za nic nie
luty 2009 q
37
Dzielnica Publicystów
mógłbym zgodzić się na porównanie choćby nie wiem jak bardzo brutalnych „Black
and Tans”, pacyfikujących irlandzkie miasta i wioski po roku 1916, z oddziałami
NKWD pomagającymi „wyzwolić” moją Ojczyznę w roku 1944. Podstawy do porównań były. Oddziały specjalne obcego mocarstwa, akcje pacyfikacyjne wymierzone
w niepodległościowe podziemie, kolaboranci...
Tyle, że „Black and Tans” nie dostali milionowych posiłków wraz z rozkazem pacyfikacji totalnej. Na to nie pozwoliłaby opinia publiczna cywilizowanego kraju. Musiały
się cofnąć tam, gdzie liczba ofiar cywilnych była „cywilizacyjnie” nie do przyjęcia. Innymi słowy spotkały się z oporem dzielnych Irlandczyków na tyle powszechnym i dobrze zorganizowanym, że pokonanie go wymagałoby użycia metod eksterminacyjnych. A na to nie mógł sobie pozwolić cywilizowany i chrześcijański kraj europejski.
I dlatego nasza sytuacja wobec mentalnych spadkobierców komunizmu jest całkowicie inna i o wiele trudniejsza niż relacje irlandzko-brytyjskie. Pisząc o spadkobiercach komunizmu nie mam na myśli dzisiejszej lewicy, choć w sensie historycznym można ją uznać za kadrową kontynuatorkę PZPR. Mam na myśli te dziesiątki
tysięcy niezrzeszonych i starających się uzyskać wpływy w różnych organizacjach politycznych byłych członków PRL-owskiego aparatu przymusu — bezpośredniego kontynuatora aparatu terroru. Środowiska i postacie wrogie nie niektórym z instytucji
odrodzonego państwa — z istoty swojej wrogim niepodległemu państwu jako całości.
W sensie różnic w rozumieniu własnej przeszłości, symboliki narodowej, społecznej, dzieli nas od nich mniej więcej tyle samo, ile katolickich i protestanckich mieszkańców Ulsteru; tyle, że tam i jedna, i druga społeczność wykazuje silne dążenia propaństwowe, szacunek dla własnej kultury i tradycji. I z powodu tych różnic trwał
konflikt, bo każda ze stron swoje propaństwowe i prospołeczne uczucia lokowała
w innym państwie i innej społeczności. Otwarcie.
PRL-owscy bezpieczniacy nie potrafią uszanować tradycyjnych polskich symboli
i instytucji, bo polski sąd dla ich dziadów i ojców znaczył mniej więcej tyle, co długoletnie więzienie za zdradę interesów Polski na rzecz sąsiada ze Wschodu. Dla nas
okupacja i eksterminacja, dla nich — wojna domowa; dla nas zrujnowane życie intelektualne, twórcze, zapaść cywilizacyjna, oświatowa, społeczna, dla nich — elektryfikacja i „przecież tyle się budowało”; dla nas wciąż groźne, bo zalegające archiwa Łubianki dokumenty wytworzone przez kolonialny aparat bezpieczeństwa, dla nich —
gruba kreska, upiory przeszłości, chęć zemsty.
IV.
PRIMOGENITURA
Pamiętam, jak tuż po zmianach 1989 roku wałkowało się w istniejących w tamtych
czasach publikatorach temat „człowieka sowieckiego”. Ta „sowieckość” miała wedle
ówczesnych autorytetów tkwić w Polaku jak zadra, uniemożliwiając spokojne życie
w zadekretowanym „państwie prawa”, „państwie, które nie zna pojęcia przestępczości zorganizowanej”, pod światłymi rządami „ludzi honoru” od Kiszczaka i autorytetów trzech.
38
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Wiele lat później, na skutek jakiegoś niedopatrzenia w systemie nadzoru i kontroli rozmów poufnych, na światło wyciekły różnego rodzaju taśmy i nagrania z zarejestrowanymi rozmowami prominentów, o których śmiało można powiedzieć, że odgrywali w polskiej polityce i życiu gospodarczym piętnastolecia po roku 1989 role
pierwszoplanowe.
Oprócz nagrań wytworzonych przez prywatnych ochroniarzy ludzi biznesu, były
i te ujawnione przez policję, rozmowy działaczy samorządowych, posłów i ministrów.
Większość z poruszanych na taśmach spraw była takiego formatu, że wywróciłyby
pięć rządów i zmiotły ze sceny klasę polityczną dzięki ich sensacyjnej treści i faktowi,
że w normalnym kraju media rozszarpałyby tych ludzi na strzępy. Nie wątpię, że czasy, kiedy do precyzyjnego przesłuchiwania taśm wrócimy, nadejdą, w tym miejscu
jednak nie sensacyjna treść, ale forma interesuje mnie bardziej. Skłamałbym, gdybym napisał, że wspomniana forma mnie zaskoczyła. Czym innym jednak spodziewać się, a czym innym zostać pozbawionym resztek złudzeń.
„Ojczyzna — Polszczyzna” twierdził narodowy wieszcz i twierdził prawdziwe, jako że
całe bogactwo kultury przenosimy w języku. Albo go nie przenosimy, bo jest też i taka
polszczyzna, która jest ojczyzną marginesu. Jest taki żargon, który przenosi doświadczenie bandytów, szumowin, PPR-owskich bojówkarzy, kolekcjonujących „zdobyczne”
zegarki zabrane „kułakom”. I jeśli ujawnione nagrania nie przyczyniły się do „wymiecenia” z polskiego życia publicznego „złogów” najgorszego rodzaju, to przynajmniej pozwoliły niektórym z nas uchwycić ciągłość istnienia cywilizacyjnej (a właściwie acywilizacyjnej) formacji umysłowej, towarzyszącej nam złowieszczo od ponad półwiecza,
w sposób niezrozumiały pnącej się wzwyż drabiny społecznej w już wolnej Polsce.
V. PAŃSTWO, KTÓRE NIE DZIAŁA
Jeśli jakaś cecha współczesnej Polski skłania ku emigracji, a w jeszcze większej ilości
przypadków utrudnia powrót, to są nim niedziałające instytucja państwowe. W Polsce na sali sądowej można zostać pobitym przez dziarskiego byczka przy bezradności organów porządkowych, w Polsce trzeba się wciąż zastanawiać, czy w przypadku
rzeczywistych tragedii lepiej udać się do organów ścigania, czy pertraktować z bandytami, bo jak doświadczenie wielu spraw uczy — szybciej i bezpieczniej jest udać się
do lokalnego bossa niż lokalnego komendanta policji. W Polsce ciągle panuje wokół
instytucji państwowych klimat braku kompetencji i skuteczności w zwalczaniu patologii, przy jednoczesnej łatwości zwalczania ludzi, którzy zwalczani być nie powinni.
A tak się dzieje, bo tworzeniem instytucji państwowych zajęli się właśnie ci krzyczący o „homo sovieticusie” w czasie, kiedy sami byli jego najbardziej prominentnymi przedstawicielami. Przedstawicielami prominentnymi, bo nie potrafili podjąć się
budowy lub choćby zarysowania koncepcji państwa samowystarczalnego, wykonującego powinności państwowe i realizującego dziejową misję bycia formą, dzięki której
narody kroczą przez dzieje. Nie dziwi mnie postawa Kiszczaka, który gloryfikując generała Jaruzelskiego przekonuje nas o konieczności, sprawności i nieuchronności
luty 2009 q
39
Dzielnica Publicystów
Danz
stanu wojennego w Polsce. Z jego perspektywy stan wojenny był nieuchronny, bo
w razie nienależytego wykonania rozkazu zdławienia rebelii w ważnym strategicznie
miejscu imperium, zostałyby po nim mokre plamy. Wykonywał rozkazy wyższego dowództwa w Moskwie „na odcinku Polska Rzeczpospolita Ludowa”. Czy chciał rozlewu
krwi? Jak każdy policjant starał się minimalizować rozlew krwi, bo to oznaczałoby
uszczuplenie własnych zasobów ludzkich. Trzeba Kiszczakowi z Jaruzelskim oddać
sprawiedliwość i napisać, że role namiestników części sowieckiego imperium wykonali dobrze.
Gorzej, jeśli ludzi tego formatu „użyliśmy” do budowy niepodległości. Oni się zwyczajnie do tego nie nadają. A mogą — i jeśli nie oni, to ich już wychowywani następcy chociażby z jakiegoś instytutu — przydać się jakiemuś nowemu bądź odradzającemu się imperium do odtworzenia aparatu kontroli nad tubylcami.
Ten brak mentalny, wyrażający się w nieumiejętności określenia i stworzenia ram
polskiej państwowości i instytucji państwowych działających w rzeczywistym interesie polskich obywateli, miał również swój edukacyjny wymiar społeczny. Utrwalił
odziedziczony po PRL-u sposób postrzegania państwa jako bytu obcego, od którego
należy wyrywać świadczenia w tak szerokim zakresie, jak to tylko jest możliwe. Posłużę się przykładem. Otóż w jednym z miast powiatowych odsetek rencistów sięgnął
jakichś absurdalnych rozmiarów, co przyczyniło się do powstania serii uczonych wypowiedzi na temat „mentalności postpeegerowskiej”. A to przecież nie PGR-y wytwo-
40
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
rzyły ZUS-y, z ich lekarzami-orzecznikami, niesprawnym systemem kontroli nad
orzecznictwem medycznym, łapówkarską mentalnością i marnotrawstwem środków
społecznych, za które zapłacą kolejne pokolenia Polaków (o czym już wiemy).
To nie PGR-y a nowa polska administracja, organizowana przez utytułowanych ministrów, wprowadziła system kontroli dokumentacji medycznej, który sprzyjał nadużyciom i wyciąganiu pieniędzy z NFZ. Działała stara sowiecka zasada: „jest papier, jest
człowiek, nie ma papieru, nie ma człowieka”. W państwach działających administracji
państwowych, niezależnie od mojego krytycznego stosunku do upaństwawiania, jeśli
już się upaństwawia, to efekty pracy służb medycznych analizuje się, badając pacjentów a nie papiery, bo tylko w taki sposób daje się przeciwdziałać nadużyciom.
Nad rolą służb celnych i skarbowych w konserwowaniu patologii i poczucia życia
pod kolejną okupacją pisał nie będę, bo jest to chyba temat oczywisty. Podsumować
ich działalność można tylko formułując oskarżenie o zmarnotrawienie energii gospodarczej Polaków w latach dziewięćdziesiątych, kiedy „pierwszy milion należało
ukraść”, ale patent na ten pierwszy milion dostawali wybrani, choćby ci, których
Transparency International oskarżyła o branie właśnie milionowych łapówek za przeprowadzanie pożądanych legislacji.
Niech podsumowaniem tego wątku będzie obrazek marznącej kobieciny na jednym z rynków mojej rodzinnej Łodzi, która sprzedając ziemniaki w przewianej wiatrem budce, zmuszona została do zakupu kasy fiskalnej. Ktoś, kto nie mieszkał w normalnym, sprawnie działającym kraju nie wie, jak bardzo taki widok jest odrażający.
VI. IŚĆ DALEJ
Zdaję sobie sprawę, że mój artykuł dla większości czytelników nie będzie szczególnie
odkrywczy. W Polsce powstała i powstaje masa interesujących publikacji, odsłaniających zaplecze intelektualno-mentalne republiki kolesi, w formie od subtelnych rozważań filozoficznych po beletrystykę. Przywiozłem ostatnio z Polski dwie pozycje, które
można zakwalifikować do nurtu rozliczeniowego z patologiami gnębiącymi młodą,
polską demokrację. Pierwsza to „Esej o duszy polskiej” prof. Ryszarda Legutki, druga to „Żywina” Rafała Ziemkiewicza. To, co wspólne dla wydawałoby się odległych
gatunków literackich, to charakterystyczny ton pesymizmu i rezygnacji. Ma rację
profesor Legutko, kiedy pisze o hekatombie, której ofiarą wraz z ludźmi padła polska
kultura, najpierw podczas okupacji niemiecko-sowieckiej, później przez ponad półwiecze komunizmu. Za bardzo trafne uznałem przywołanie przykładu Lwowa jako
miejsca, w którym przestało istnieć całe miasto — jedno z kilku istotnych stolic polskiej kultury. Takie straty nie pozostają bez wpływu na jakość życia umysłowego i nie
sposób się nie zgodzić, że współczesne społeczeństwo polskie straciło swoistą więź
i poczucie ciągłości z kulturą międzywojnia. Odległość pomiędzy światem Uniwersytetu Jana Kazimierza a współczesnymi polskimi uczelniami wydaje się być przepastniejsza niż wynikałoby to z prostego faktu odległości mierzonej latami i kilometrami.
To jest w istocie przepaść cywilizacyjna. Zgoda.
luty 2009 q
41
Dzielnica Publicystów
Rafał Ziemkiewicz z kolei rozwiązuje jedną z zagadek współczesności, wkładając
w usta byłemu ubekowi takie słowa: Prawo, pan mówi... Prawa to już, kogo jak kogo, ale nas uczyć nie trzeba. Nas prawa uczono tak, że my je mamy we krwi. Tu nie
ma nic niezgodnego z prawem, tu jest po prostu pewna wspólnota. Można jej zazdrościć, ja się nie dziwię. Tak, owszem, jak ja albo któryś z przyjaciół mamy drobny problem, to zawsze jest się do kogo zwrócić. Prowadziło się w końcu różnych ludzi, więc
jeśli trzeba coś załatwić, dziecko na studiach ma kłopoty albo co, to wiadomo, do kogo się ze sprawą zwrócić. To jest jedyny zysk operatora, bo pieniędzy to się w firmie
nikt nie dorobił, niech pan w takie bajki nie wierzy, to jest jedyny jego zysk, że poznał ludzi. I po prostu wie, w jakiej sprawie z kim rozmawiać i jak. Pan powie, że to
przywilej? No, niech będzie, że przywilej. W każdym społeczeństwie są przywileje,
pytanie tylko jest takie, kogo się uprzywilejowuje.
Obydwie próby wyjaśnienia rzeczywistości, przy odmiennej metodzie wyjaśniania, są zapewne celne i trafne; z drugiej strony nie sposób nie dostrzec, że w Polakach tkwią, jak we wszystkich społecznościach wielkich kultur cywilizacji europejskiej, solidne społeczne podstawy regeneracji i wzrostu. Europa kiedyś uczyła się
czytać i pisać; my ciągle pozostajemy w kręgu tego samego historycznego piśmiennictwa. W Polsce renesansem popularności cieszy się Józef Mackiewicz, wznowiono
i wydano większość istotnych pozycji — dorobku międzywojnia, działa Instytut Pamięci Narodowej, ilość pozycji demaskujących zakłamanie elit może przyprawić o zawrót głowy. To już nie jest kraj jednej partii i jednej gazety, jak w połowie lat dziewięćdziesiątych, a muzeum Powstania Warszawskiego odwiedzają tłumy.
Nie ma powrotu do utraconej arkadii z Wilnem, Lwowem, przedwojenną Warszawą; nie ma jednak powodu, by nie widzieć szansy na odbudowę kultury w oparciu
o Wrocław, Poznań, Łódź, Gdańsk, Lublin, Białystok, Warszawę, Kraków czy Szczecin.
Nie ciąży nad nami fatum, a jedynie klątwa niewykorzystanych możliwości. Bo można było więcej w dziedzinie przywracania ciągłości, a w zasadzie budowania nowoczesnej społeczności i państwowości. Elity nienawykłe do samodzielnego budowania,
wyrosłe w najlepszym przypadku z janczarskich, kontestatorskich kręgów intelektualnych lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, o czym przypomina niedawny hołd złożony Wolińskiej przez Kołakowskiego, nie były zdolne wyobrazić sobie społeczeństwa
polskiego niestanowiącego elementu większej całości: czy tą całością byłyby Sowiety, czy „raj” ponadnarodowego tygla europejskiej konsumpcji.
Przewrotnie, spróbujmy poszukać odpowiedzi w ostatnim zacytowanym zdaniu
monologu powieściowego, Ziemkiewiczowskiego ubola: W każdym społeczeństwie są
przywileje, pytanie tylko jest takie, kogo się uprzywilejowuje.
A gdybyśmy tak dali mu przywilej stać się jego słowom punktem odniesienia dla
dalszych rozważań?
t
42
q luty 2009
Tabor
Dzielnica Artystów
Roman Misiewicz
telepiemy się na drabiniastych wozach
do ziemi obiecanej
płótna naszych stepowych żaglowców
zesztywniałe od słodkiej posoki i kwaśnych oddechów północy
połyskują kryształami soli i gwiazd
nasze kobiety mają szklane włosy
którymi wędrują złote pęcherzyki powietrza
odkąd przestaliśmy przytraczać je do kulbak
mówią do nas językiem kląskań i szczebiotów
i rodzą wodnistookie dzieci
z czasem staną się podobne do nas
zlizujących krew z kindżałów
gwałcących palących najeżdżających
osady płochliwych mieszczan
ciągniemy do ziemi obiecanej od stuleci
pierwotnie nasze czoła liżą ażurowe powiewy bezkresnego płaskowyżu
potem już tylko szorstko całuje je bryza
wiejąca od zwietrzałych moren
znaczymy nasz szlak kopczykami czerwonej ziemi
która szybko porasta krukami
nie zatrzymujemy się nigdy na dłużej
aby postawić stopę w białej misie mgły
albo przyłożyć głowę do bijącej ze skały kępy trawy
zaszyć oczy w zielonej kuli bukszpanu
prowadzi nas niecierpliwa gwiazda ognia
2008
luty 2009 q
43
Dzielnica Archeologów
PANOPTICUM BZDURY, czyli Polska
1982 w krzywym zwierciadle
„wolnej prasy” — opis zjawiska
Magda F.
Ta niewielka książeczka (30 stron) formatu A5, wydana została w 1982 roku przez
Wydawnictwo Interpress w nakładzie 20 tys. egzemplarzy. Papier offsetowy kl. III
oraz informacja: Biuro Prasowe Rządu (zamiast autora) sugerują, że jest to kolejne
wydawnictwo propagandowe, mające za zadanie udowodnienie celowości wprowadzenia stanu wojennego oraz zdyskredytowanie zachodnich środków przekazu i korespondentów, przebywających w tym czasie w Polsce.
We wstępie czytamy:
Większość zachodnich gazet oraz stacji telewizyjnych i radiowych w 1981 r.
wspierała rozsadzanie od wewnątrz państwa polskiego. Polityka Ronalda Reagana wobec Polski wspomagana była przez środki masowego przekazu. Wskazywały one w tym względzie wielkie zdyscyplinowanie, aczkolwiek stale podtrzymuje
się mit, iż prasa Zachodu jest niezależna i wyraża różnorodne opinie.
Po 1 grudnia 1981 r. zachodnie środki masowego przekazu w olbrzymiej większości udzielały propagandowego wsparcia tym, którzy byli w Polsce nadzieją
agresywnych sił USA i NATO.
Ważną rolę mieli tu do odegrania stali korespondenci zachodni w Warszawie
oraz setki przebywających w Polsce specjalnych wysłanników. Przedstawiali oni
fałszywe oceny, pisali tendencyjne komentarze pod z góry założone tezy, przede
wszystkim jednak wypuszczali w świat niezliczoną ilość większych lub mniejszych
kłamstw.
Autorzy twierdzą, że wielu dziennikarzy w latach 1980 — 1982 nadużyło polskiej
gościnności, publikując plotki, pomówienia i łgarstwa. Niepokoi ich również fakt, że
fałszowaniem wiedzy o Polsce parają się także poważne i wiarygodne redakcje. Oddajemy ich działalność pod osąd Czytelników — piszą.
Z jaką reakcją mogła spotkać się ta broszura, do jakich czytelników była adresowana i do jakich trafiła?
Polska 1982, przedstawiona w krzywym zwierciadle „wolnej prasy”, jest jakimś
mało konkretnym krajem Polaków — krajem stworzonym w wyobraźni i wedle pobożnych życzeń części dziennikarzy zachodnich — czytamy.
Część z tych, oczywiście „niezależnych” i „obiektywnych” dziennikarzy zachod-
44
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
nich kierowała się w swej pracy nad Wisłą chorobliwym antykomunizmem, przy dużym zróżnicowaniu co do wiedzy i kompetencji, liczni z nich bowiem wykazywali
znaczną ignorancję w sprawach nie tylko polskich, ale w ogóle europejskich. Niemała grupa wykonywała po prostu zamówienia swych żądnych sensacji bossów, przy
czym „uczciwsi” z nich sami przyznawali — (tu jednak brak konkretnych faktów.
przyp. aut.) — i przyznają, że robili to pod presją macierzystych redakcji, żądających
ściśle określonych, tendencyjnych materiałów. Doniesienia z Polski o treści nie odpowiadającej politycznemu obstalunkowi po prostu nie są publikowane.
Małą z konieczności próbkę publicystycznej i radiowo-telewizyjnej działalności zachodnich dziennikarzy prezentujemy czytelnikowi. Większa część tego panopticum
bzdury wracała via zachodnie rozgłośnie, nadające programy w języku polskim, do
naszego kraju już jako „źródłowe” informacje, oceny i poważne komentarze. Służyły
one do jątrzenia i pobudzania niepokojów w Polsce.
ZNAMIENNE METAMORFOZY
W rozdziale tym biurowi (rządowi) autorzy przedstawiają ewaluację poglądów zachodnich dziennikarzy, zaskoczonych, wg nich, na równi z opozycją decyzją generała Jaruzelskiego.
Niedziela, 13 grudnia 1981 r. była kompletnym zaskoczeniem nie tylko dla ekstremistycznych i awanturniczych graczy politycznych, posługujących się szyldem
„Solidarności”, i liderów różnych antypaństwowych organizacji typu KOR czy KPN,
lecz także dla rezydentów zachodnich wywiadów w Polsce. Było to zaskoczenie
i zarazem kompromitacja zawodowa również dla rzeszy zachodnich korespondentów przebywających w Polsce, całkiem poważnie wmawiających swym czytelnikom i telewidzom, że nadchodzi zmierzch socjalistycznego państwa, które niebawem zostanie dobite.
Początkowo wydawało się, że korespondenci się ocknęli i inaczej poczęli patrzeć na polskie sprawy. Amerykańskie gazety „Christian Science Monitor” i „New
York Times” podawały, i to nie bez ulgi, że Zachód reaguje „w sposób umiarkowany na rozwój wydarzeń, który był w rzeczywistości nieunikniony”, „New York
Times” zauważył, że przywódcy amerykańscy odczuli nawet (w poniedziałek
14.12.81) „jakby wstępną ulgę, że nie ruszyły radzieckie czołgi”.
„Christian Science Monitor” uznał, iż „Zachód zareagował na wydarzenia
w Polsce z chwalebną powściągliwością, ale i z głębokim niepokojem. Uważamy
tę powściągliwość za chwalebną, gdyż przesadna reakcja w formie gróźb, czy
skrajnej retoryki mogłaby Polakom utrudnić wznowienie pilnego dialogu wewnętrznego, koniecznego dla rozwiązania polskiego kryzysu”.
Przytaczają też inne opinie: „Nie oznacza to, że Zachód nie ma do odegrania żadnej roli. (...) Przeciwnie, przez użycie pomocy ekonomicznej jako swego narzędzia,
luty 2009 q
45
Dzielnica Archeologów
Zachód ma szansę ułatwić Polsce utrzymanie się na kursie reform politycznych i gospodarczych. Ale wszystko zależy od tego, jak będą Polacy postępowali w nadchodzących dniach”.
Dalej cytują francuski „Le Figaro”: „taki był wir wypadków, że to co się teraz stało, było w pewnym sensie nieuchronne”. Zdaniem dziennika: „Jaruzelski nie mógł inaczej postąpić. Jeśli ostatecznie doprowadzi do ustabilizowania sytuacji — Polska
uchroni się przed groźniejszymi niebezpieczeństwami”. A brytyjski „Guardian” ocenił,
że: „jeśli Polska przetrwa w spokoju następne dni, generał Jaruzelski będzie miał
szansę podjęcia znów prób porozumienia”. Zachód „może tylko wyczekiwać, co dalej
się stanie”, a także amerykański „Chicago Tribune”: „żadna bezpośrednia akcja Zachodu oczywiście nie wchodzi w rachubę, lecz co z pomocą finansową?”.
Autorzy dostrzegają zmianę dotychczasowego, umiarkowanego nastawienia mediów zachodnich wobec wydarzeń w Polsce, już w kilka dni po wprowadzeniu stanu
wojennego:
„Kiedy okazało się, że Polacy własnymi siłami są w stanie zagrodzić drogę siłom
anarchii i opozycji antysocjalistycznej, że nie nastąpiła i nie nastąpi wymierzona
przez biały dom „obca interwencja” i — jak nie bez zaskoczenia pisała prasa burżuazyjna — „zbyt gładko” udaje się polskim władzom wojskowym przywrócić porządek, a oczekiwane masowe starcia i krwawe konfrontacje nie nastąpiły — korespondenci nadający z Warszawy nagle zmienili ton”.
Według biura rządu, owo umiarkowanie zastąpiono brutalną ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski; był to początek wojny propagandowej przeciw naszemu krajowi i olbrzymiej fali dezinformacji.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan popierał „Solidarność”. W swoim przemówieniu powiedział, że tych pogróżek interwencji ze wschodu należy się po
prostu nie bać. Na znak solidarności z polską „Solidarnością” zapalił i postawił
w oknie płonącą świecę. Zachęcał obywateli Stanów, żeby też w oknie swoich mieszkań postawili palącą się świecę, a dzień 30 stycznia 1982 r. proklamował „dniem solidarności z narodem polskim”.
W tym czasie R. Reagan w „Dziennikach” pisał:
sobota, 12 grudnia — Camp David
Przyszła wiadomość, że w Polsce uderzono w “Solidarność”. Przywódcy zostali
aresztowani, zebrania i publikacje związkowe zakazane, ogłoszono stan wojenny.
Nasz wywiad twierdzi, że to zostało zaplanowane i wykonane na rozkaz Sowietów. Jeśli tak, a ja w to wierzę, sytuacja jest poważna. Nie możemy pozwolić, by
ta rewolucja przeciw komunizmowi bez naszej pomocy upadła.
46
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
niedziela 13 grudnia
Dużo telefonów, wszystkie w sprawie Polski. Wróciliśmy do Białego Domu o 1.30
— szybkie zebranie NSC, by poznać najnowsze informacje.
poniedziałek 14 grudnia
Zadzwoniłem do Papieża w sprawie Polski. Wyraziłem nasze zatroskanie i wolę
pozostania w bliskim kontakcie, by informować, co się dzieje.
Ofensywa propagandowa na łamach prasy oficjalnej, głównie dwóch sztandarowych
organów: „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”, ale też poprzez Zarząd Propagandy
i Agitacji GZP WP (któremu szefował gen. Józef Baryła), w postaci ogromnej ilości
materiałów instrukcyjno-metodycznych, plakatów i innych materiałów propagandowych, miała za zadanie zastraszenie i unicestwienie przeciwnika, czyli narodu
i państw zachodnich, a także USA. Wydawnictwo to było jednym z wielu, które miało
zidentyfikować „wrogów systemu”, tak w Polsce, jak i na świecie.
CZAS HORRORU I LAWINY DEZINFORMACJI
W kolejnym rozdziale niezidentyfikowani autorzy piszą:
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w kilka dni po wprowadzeniu stanu
wojennego w prasie zachodniej rozpoczął się festiwal horroru. Dziennikarze zachodni powoływali się, jako na źródła informacji, na jakieś „oceny z kół dyplomatycznych” („Washington Post”), „wiadomości przenikające do Polski” („New York
Times”), „najrozmaitsze wiadomości docierające do Polski” („Los Angeles Times”). Francuska rozgłośnia RFI powoływała się na anonimowego „księdza”, który przybył do Szwecji z Polski i wypowiadał się dla prasy austriackiej. BBC, francuski RFI, „Głos Ameryki” i zachodnioniemiecka „Deutschlandfunk” wzajemnie
powoływały się na siebie, żeby trudniej było sprawdzić skąd się wzięły mrożące
krew antypolskie bzdury, i wymyślały coraz bardziej absurdalne wieści.
(...) Natężenie kłamstwa dywersyjnej „Radio Free Europe” było odpowiednio
większe.
(...) Prasa koncernu Springera łączyła rzucanie kalumni na władze PRL i nasz
kraj, z tradycyjną, rewizjonistyczną argumentacją wymierzoną w rezultaty Jałty
i Poczdamu, zmierzającą do podważania terytorialnych skutków klęski hitlerowskich Niemiec. Znamienne, że do aktywnych autorów prasy springerowskiej należeli m.in. Leszek Kołakowski i zdrajca Zdzisław Rurarz, który poparł hasło „zjednoczenia Niemiec”.
(...) Na nic nie zdało się podawanie przez oficjalnych przedstawicieli PRL danych o rzeczywistej liczbie internowanych, która, jak wiemy, w ciągu całego okresu
luty 2009 q
47
Dzielnica Archeologów
Georgij Safronow
stanu wojennego wyniosła 10 131 osób (wypowiedź podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gen. B. Stachury, w sejmowej Komisji Spraw
Wewnętrznych i Wymiaru Sprawiedliwości z 9 grudnia 82). Oczywiście nigdy nie
było równocześnie internowanych więcej niż 5300 osób (na przełomie grudnia
i stycznia 1982 r.).
A jednak prasa i agencje zachodnie przez kilka miesięcy podsuwały czytelnikom i rządom dezinformujące i fałszywe dane, które następnie rządy krajów NATO prezentowały na spotkaniu KBWE w Madrycie.
48
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
CZEKANIE NA POLSKĄ KREW
W miarę napływu depesz z Polski — pisał w grudniu 1981 r. amerykański „Baltimore Evening Sun” — „nad wolnym światem zachodnim rozpościera się ciemność
w południe”. A to z powodu „uczucia zawodu”, ale i dlatego, że — „Rosjanom poszło
jakoś za gładko. Udało się bez zbrojnej inwazji”, a polska armia „okazuje wielką dyscyplinę” — ubolewał amerykański dziennik. Pocieszał się tylko tym, że „polski patriotyzm i zaciętość nie zaginą”, a i „sytuacja gospodarcza przedstawiała się okropnie
jeszcze przed nadejściem straszliwej niedzieli, której obawiano się od dawna. Fabryki będą wprawdzie funkcjonowały, ale produkcja bardzo się zmniejszy”.
POLACY ZAWIEDLI...
Czym autorzy publikacji uzasadniają porażkę, na oczach całego świata, zachodnich
„propagandystów” i dziennikarzy? Czas zweryfikował — piszą — jako fałszerstwa
„wolnej prasy” jej twierdzenie, że w Polsce miał miejsce „wojskowy zamach stanu”,
który spowodował aresztowania i internowanie 50-60 tys. lub więcej osób.
Ponieśli porażkę, ponieważ wg nich nie istniał żaden ruch oporu społeczeństwa
wobec władzy, co fałszywie ocenili korespondenci akredytowani w Polsce, którzy też
nie chcieli przyjąć do wiadomości, że w Polsce działa normalnie Sejm, rząd, że działa PZPR i stronnictwa polityczne oraz katolickie grupy posłów, że parlament uchwalił
rekordową liczbę ustaw wdrażających reformy gospodarcze i społeczne.
Nie była to jednak prawda, bo choć w 1982 roku Polską rządziła nadal formalnie
PZPR, to jednak w praktyce władzę przejęła jawna WRON i niejawny Komitet Obrony
Kraju. Na szczycie władzy stała trójka generałów: Jaruzelski, Kiszczak i Siwicki oraz
wyżsi funkcjonariusze partyjni: Barcikowski, Milewski, Olszowski i Rakowski. PZPR
przeżywała kryzys: ok. 700 tys. członków wystąpiło z partii przed grudniem 1981r.,
wielu zrezygnowało z członkostwa w stanie wojennym.
Autorzy zarzucają, że na niekorzyść polskich władz wiele gazet z krajów zachodnich
(szczególnie francuski „Le Quotidien de Paris”) rozpętało kampanię i wrzawę wokół Lecha
Wałęsy, jego internowania i poddawania naciskom. Wiedeński „Kurier” (z dnia 26.9.82 r.)
pisał, że stan zdrowia L. Wałęsy „dramatycznie się pogorszył”, co miało wynikać z oświadczenia Władysława Bartoszewskiego. To kolejna kompletna bzdura — piszą — ponieważ
W. Bartoszewski przebywał wówczas w Wiedniu. Czyli nie miał żadnych wiadomości.
Niezwykle ciekawy jest jeden fragment:
Kiedy jednak zarysowała się w listopadzie 1982 r. możliwość uchylenia internowania Lecha Wałęsy, ta sama troszcząca się o niego prasa zachodnia zaczęła dywagacje, czy powinien wyjść ze swego luksusowego azylu, czy to „wypada”, co
powie ekstrema w podziemiu, czy aby nie podpisał on jakiegoś cyrografu kolaboracyjnego, może egzystują jakieś „kompromitujące go zdjęcia” (ostrzegał amerykański „Newsweek” z 29.11.82).
luty 2009 q
49
Dzielnica Archeologów
Wiadomo wszystkim, że dopiero wówczas, gdy 22 lipca 1983 r. Rada Państwa
zniosła stan wojenny i ogłoszono częściową amnestie, zwolniono wszystkich internowanych (poza 11 działaczami KOR i Komisji Krajowej „Solidarności”, którym zamierzono wytoczyć proces).
Brytyjski historyk Norman Davies nazwał wprowadzenie stanu wojennego „najdoskonalszym zamachem wojskowym w historii nowożytnej Europy”. Walka rządu
PRL i partii (PZPR) z „Solidarnością” toczyła się nadal. Aż do roku 1989.
NOWA FALA — NA STARĄ NUTĘ
Ostatni rozdział tej broszury, w którym przygotowania do Konferencji KBWE w Madrycie autorzy nazywają międzynarodową psychozą, jest próbą obalenia argumentów nadających absurdalny tok myślenia dyplomatów krajów NATO.
O liście otwartym NSZZ „Solidarność” do uczestników KBWE, Madryt, 9 listopada
1982 r. kustosze panopticum bzdury jednak nie wspominają. Piszą za to, że akcje
protestacyjne w zakładach pracy i „uliczne zaburzenia antyrządowe” przeczą oficjalnym danym przedstawionym 9 grudnia 1982 r. w komisji sejmowej przez wiceministra spraw wewnętrznych, gen. B. Stachurę. Kończą zaś słowami gen. armii W. Jaruzelskiego, wygłoszonymi 12 grudnia 1982 r. w polskiej telewizji: Przetrwaliśmy
bojkot, restrykcje, zmasowany ogień jątrzącej propagandy. Rząd Stanów Zjednoczonych, niektórzy jego klienci mogli przekonać się dowodnie o bankructwie prób ingerencji w polskie sprawy wewnętrzne.
Jakie znaczenie dziś, dla nas, z perspektywy ćwierćwiecza, ma to wydawnictwo?
Jesteśmy bogatsi o fakty, których autorzy nie byli w stanie przewidzieć. Ich panopticum bzdury, niczym bumerang, wróciło do autorów. Podobnie jak i inne wydawnictwa
i zakłamane informacje w ówczesnej prasie. Trzeba powiedzieć, że pierwszą wojnę
„na prasę”, rząd PRL i partia przegrały. Wielkim sukcesem opozycji, po odebraniu debitu komunikacyjnego, najczęściej wobec materiałów pochodzących z zagranicy (ale
nie tylko), które godziły w ustrój, było wykształcenie się obiegu drugiego, bezdebitowego, łamiącego monopol państwa na informację. Podziemne wydawnictwa o wielkim zasięgu społecznym, również dzięki działalności zachodnich rozgłośni, wskazywane były przez SB jako inspiratorzy ruchu oporu w Polsce. Były one największym
sukcesem opozycji, nie tylko w stanie wojennym.
t
50
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Passent — cudowne lata
Free Your Mind
Ach, młodość! Młodość nie tylko ma swoje prawa, ale też ma swoje niebywałe wzloty ducha. W jakich zaś warunkach duch nie wzlatuje najwyżej i najodważniej, jeśli nie
na podglebiu neostalinizmu, jaki zapanował w latach 1982-1983? Mimo że ta epoka
wydaje się nie do przywrócenia, to na szczęście cierpliwe, korne karty papieru przechowują najlepsze, bo złocone strofy publicystyki Daniela Passenta z tychże lat zebrane w książce „Zdanie odrębne”, a wydanej przez specjalizujące się w literaturze
pięknej krakowskie Wydawnictwo Literackie w 1985 r. Tego typu cennych rzeczy (tak
jak i wielu w podobnym stylu, wydanych przez słynną krakowską oficynę), niestety,
WL nie wznawia, nie wiedzieć, czemu, zaś na internetowej stronie komunistycznego
tygodnika „Polityka” archiwa nie sięgają akurat w przeszłość po cudowne lata wczesnoosiemdziesiąte. Co się porobiło z tym krajem, że wciąż chowa się pod korcem
znakomite teksty najświetniejszych naszych publicystów, którzy przecież, nie okłamujmy się, wiodą prym i dziś na salonach, jak za dawnych peerelowskich czasów?
Wiedzeni obowiązkiem i poczuciem pełnej kulturowej, życiorysowej i politycznej ciągłości między peerelem a III RP, sięgamy do
naszych archiwów i dzielimy się tym, co najlepsze w nadwiślańskim piśmiennictwie. Czyli
na przykład takimi kwiatkami:
„Jednego tylko nie mogę z siebie wykrzesać: wzburzenia. Było koło mnie wielu ludzi, którzy nie rozumieli i do dziś nie rozumieją, że stan wojenny był nieuchronny,
w dodatku byli oburzeni. Może to przekreśli mnie w oczach czytelników, ale we
mnie się nie gotowało. Stałem po kartki
w ciasnym korytarzu naszego wydawnictwa, wśród ludzi, których nie widziałem od
kilku tygodni, i czułem się raczej jak powodzianin niż jak jeniec wojenny. Być może dlatego, że nie jestem godnościowcem,
jak pisze prof. Grzegorczyk. Pamiętam, że
już raz w życiu usiłowałem wykrzesać
z siebie jakieś uczucie na siłę — miało to
być uczucie rozpaczy. Było to, kiedy umarł
Stalin. Pamiętam, jak przed lustrem
luty 2009 q
51
Dzielnica Archeologów
w przedpokoju zapłakana X. wiązała
krawat ZMP-owski. Nie wiadomo, co
miała bardziej czerwone — krawat
czy spojówki. „Włóż krawat” — powiedziała tylko męczeńskim głosem.
Krawat włożyłem, ale namiętności
wykrzesać z siebie nie mogłem. Teraz
też przestałem próbować.” (s. 122)
Piękna klamra, prawda? A czy po takich wyznaniach kontestatora można by
się powstrzymywać przed rzuceniem się
w wir lektury publicystyki Passenta?
Gwoli wyjaśnienia tekst był z grudnia
1982, a więc rocznicowy, można powie- Władysław Gomółka, I Sekretarz KC PZPR, w rozmowie
z pisarzami, delegatami na Zajzd Związku Literatów
dzieć. Nic więc dziwnego, że ten powiew Polskich
mroźny od razu jakoś tak skłonił publicystę do zwierzeń z samych głębi serca i pamięci. A było nie tylko mroźno, ale i groźno, gdy ktoś załomotał do drzwi:
„Po raz pierwszy od kilkunastu lat cieszę się, że mam małą, nieliczną rodzinę —
żadnych rodziców, żadnej młodzieży — nie muszę o nikogo drżeć. Historia poszła
mi na rękę. Nie muszę się też w domu z nikim użerać. Córka nic nie rozumie, pies
nie miesza się do polityki. A jednak, kiedy nagle i niespodziewanie zadzwonił dzwonek do drzwi i pies zaczął ujadać — niespokojny wyjrzałem przez okno. Dwaj
pijani kominiarze wciskają mi kupon toto-lotka. Nie wiem dlaczego wdaję się z nimi w rozmowę i pytam, dlaczego pamiętają o mnie tylko raz do roku. — Wolałby
pan, żeby przyszedł kto inny? — pytają bezczelnie. Nie chcą też legalnego środka
płatniczego, tylko pragną „obalić fikołka”. Tak mówią. Ze mną obalić cokolwiek…!
Poczęstowałem ich, lecz obalają sami, jak kominiarz z kominiarzem.” (s. 120)
A jak wyglądał grudniowy ranek naszego dzielnego felietonisty?
„Ponieważ nie byłem prominentem ani aktywistą „Solidarności”, ani w ogóle aktywistą, obudziłem się sam, bez nieproszonej pomocy. Wkrótce przyszedł A. z żoną, poszliśmy się przejść. Był piękny, mroźny grudniowy ranek. Przed pobliskim
urzędem telefonicznym stało na warcie dwóch żołnierzy, wewnątrz, za płotem,
samochód wojskowy. Córka zaczęła wpatrywać się w karabin, ale żołnierz wezwał
ją, by szła dalej. Na rogu spotkaliśmy znajomą malarkę wraz z jej przyjacielem —
literatem, który zdążył już być w Pałacu Kultury. Stwierdził, że Kongres Kultury
już nie obraduje, mówił, kto przyszedł, kogo nie było, kto internowany, po kogo
byli, kogo zostawiono w spokoju. Kongres ten stanowił wielkie przedsięwzięcie
52
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
robione bez udziału rządu, podobno spodziewano się nawet zaproszenia Gustawa
Herlinga-Grudzińskiego, a przedstawiciel władz też miał zostać zaproszony, tylko
żeby nie wygłaszał oficjalnego przemówienia powitalnego, ani broń Boże referatu — może wystąpić jak każdy inny, jeśli poprosi o głos. Ja na Kongresie nie byłem, gdyż zaproszono wiele osób wybitniejszych, ani ze mnie organizator, ani
twórca kultury, co najwyżej snob, który chętnie by zabrylował między znajomą
reporterką i znajomym dramaturgiem.”
Tak skromność była przesadna, oczywiście, wszak trudno nie uznawać Passenta
za jeden z filarów peerelowskiej kultury, no ale nie będziemy się trzymać mrocznego
Grudnia, jak pijany antykomunista płotu z napisem „A na wiosnę zamiast liści…”, albowiem rozmach intelektualny pozwala autorowi zmagać się przecież z tzw. sprawą
Polską, z kwestią jawności życia politycznego w socjalizmie, arcyskomplikowanymi
realiami sowietokracji i zagadnieniami geopolitycznymi. Tedy, po kolei.
Słynny, polemiczny zapał Passenta ujawnia się w poważnym sporze z doc. dr.
J. Kosseckim oraz J. Urbanem. Ten pierwszy, może szerszemu gronu Bywalców POLIS MPC nieznany, pisał w swojej wiekopomnej książce „Cybernetyka kultury”, choć
pełny tytuł powinien brzmieć „Cybernetyka w sowietyzacji kultury” we wstępie tak:
„Czytelnik musi (…) zdawać sobie sprawę, że w mojej książce analizują zjawiska
kultury społecznej ze swoistego punktu widzenia — z punktu widzenia procesów
sterowania społecznego. Dlatego też, jeżeli na przykład w rozdziale VI przeprowadzam cybernetyczną analizę procesu powstawania i rozwoju ruchów społeczno-politycznych, w której wykorzystuję prace W. I.
Lenina, to nie należy traktować tego rozdziału jako próby cybernetycznego ujęcia całokształtu koncepcji Lenina dotyczących problemów partii i rewolucji. Koncepcje Lenina są
zbyt bogate i wszechstronne, aby je można
było omówić w jednym krótkim rozdziale czy
opisać w sposób wyczerpujący w sformalizowanym języku teorii cybernetycznej.”1
Tak więc trzeba przyznać — autor rasowy
i intelektualnie wyczulony. Czymże jednak cybernetyk na służbie bolszewickiej rewolucji
rozdrażnił arcyinteligentnego Passenta? Otóż
twierdził m.in., że:
1
J. Kossecki, Cybernetyka kultury, PIW, Warszawa 1974, s. 17.
luty 2009 q
53
Dzielnica Archeologów
„Liberalno-wolnomularski nurt opozycji politycznej w Polsce w ostatnich latach
wywarł istotny wpływ na sytuację w naszym kraju”
i nieco dalej:
„Był on często trudno uchwytny, gdyż grupy wchodzące w jego skład stosowały
z reguły mafijną socjotechnikę działania, starając się w sposób ukryty inspirować
różne ugrupowania i ruchy społeczne (…) wszystkie „wolnościowe” instytucje mają „drugie dno”, którym są bardzo skutecznie działające tajne burżuazyjne stowarzyszenia.” (s. 61, cyt. za D. P., oczywiście)
Passent cytując Kosseckiego, wplatał swoje pytania i krótkie komentarze:
„Czy po II wojnie światowej niebezpieczeństwo masonerii wzrosło, czy też przeszło do historii?
„…wynik II wojny przesądził o porażce imperializmu nacjonalistycznego; od
tego czasu w głównych mocarstwach kapitalistycznych (przede wszystkim
w USA) dominuje imperializm kosmopolityczny, który stara się wykorzystywać do
swych celów wolnomularstwo i jego ideologie.”
Do czego służy masoneria w walce z komunizmem?
Do „zmiękczania komunizmu”.
W jaki sposób?
„Zarówno koncepcje „zmiękczania komunizmu”, jak i „konwergencji” czy
wreszcie „obrony praw człowieka” w wydaniu burżuazyjnym mają swe źródła
w ideologii liberalno-wolnomularskiej. Ich podstawą jest wolnomularska idea
znoszenia wszelkich różnic między ludźmi…”
A więc idea znoszenia
wszelkich różnic między
ludźmi ma niesłuszne,
mafijne pochodzenie. Jakie jeszcze bezeceństwa
mają wolnomularskie pochodzenie?
„Koncepcja mieszania
się w wewnętrzne sprawy
innych państw w imię
obrony praw człowieka,
jak również takie koncepcje, jak „wolny obieg informacji”, swobodne przesie„Trzecia Patetyczna” Pogodina. Teatr im. S. Jaracza w Łodzi
dlanie się z jednego kraju
54
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
do drugiego bez względu na
wszelkie zobowiązania wobec własnej ojczyzny itp.
wywodzą się z ideologii liberalno-wolnomularskiej…””
(s. 63).
Kossecki, który we wspomnianej wyżej, swojej książce
dokładnie opisuje, w jaki sposób należy zwalczać burżuazyjny imperializm za pomocą dezinformacji, chciał zapewne
wykazać się wzmożoną czujnością rewolucyjną, wszak demaskował i „Kulturę” paryską,
i KOR, i PPN, ale za to właśnie
został przez Passenta zganiony:
„Bzdury tego typu biorą się z niemożności zrozumienia, na jakim gruncie niepowodzeń i błędów polityki oficjalnej rodziła się i zataczała coraz szersze kręgi opozycja polityczna, której nie można było powstrzymać inaczej niż przy pomocy stanu wojennego. Cechą tego sposobu rozumowania (?) jest szybkie zapominanie, że
wydarzenia w Polsce narodziły się przede wszystkim w kraju, że ich źródeł należy
szukać w zjawiskach politycznych na terenie PRL, a nie głównie w działaniu różnych
ciemnych mocy, specjalnych sił, służb, spisków, sprzysiężeń etc., jedne z nich działały, inne są produktem bujnej fantazji docenta, ale wszystko to mogło wyrosnąć
i kwitnąć tylko na żyznej glebie, której docent wcale nie zauważył i całkiem się od
niej oderwał. Warto, żeby przeczytał choćby materiały IX Zjazdu.” (s. 66)
Czy Kossecki uważnie przestudiował odświeżające intelektualnie materiały IX
Zjazdu PZPR nie wiemy, niestety. Wróćmy jednak do naszego felietonisty. W sporze
z Urbanem Passent miał pretensje dot. weryfikacji dziennikarzy. Pretensje wiązały się
z tym, że z kolei Urban miał pretensje do Passenta, że w ogóle o weryfikacji pisał demaskatorsko w te słowy:
„…najbardziej sensacyjny jest dziś organ niewidomych pt. „Niewidomy Spółdzielca”, pozornie miesięcznik rehabilitacyjno-ekonomiczny Centralnego Związku
Spółdzielni Niewidomych, a faktycznie pismo, w którym drukują się Stefan Bratkowski, Jacek Maziarski, Michał Radgowski, Jacek Kalabiński, nie mówiąc o naszym wieloletnim sekretarzu redakcji Dariuszu Fikusie, Barbarze W. Olszewskiej
i Annie Matałowskiej, którzy dawniej byli nieczuli na los niewidomych, zaś obecluty 2009 q
55
Dzielnica Archeologów
nie wyemigrowali pod ich życzliwą opiekę i skrzydła opiekuńcze. Frustracja i demonstracja
zarazem. Maziarski, zawsze
wrażliwy na niedolę, pochyla się
nad losem osób niepełnosprawnych niczym laureatka Nobla
siostra Teresa, zaś Bratkowski
trzyma się spółdzielczości, która jest jednym z jego koników.
Nie jest to tak ciekawe jak „Niewidomy w Ghazie” Huxleya, ale
sam fakt, że nagle tyle koleżanek i kolegów poczuło sympatię
do inwalidów, godny jest odnotowania. Niewidomi przecierają
oczy ze zdumienia.
Również dawniej nie czytany prawie przez nikogo „PrzeKino objazdowe
gląd Organizacji”, organ Towarzystwa Naukowego Organizacji i Kierownictwa, którego naczelnym redaktorem
został Andrzej Krzysztof Wróblewski, znacznie się ożywił.
Jednakże to nie koniec tej przedziwnej maskarady w prasie polskiej. Prof. Jan
Malanowski, znany i ceniony marksista, komunista, socjolog klasy robotniczej,
który jeszcze niedawno jako członek KC PZPR udzielał w piekle obszernych wywiadów bezbożnym „Argumentom” — tym razem pojawił się na drugim końcu
świata wśród aniołków — jako rozmówca katolickiego „Tygodnika Powszechnego”, który reprezentuje Ewa Berberyusz — do niedawna autorka laickiej „Kultury”2. Jacek Kalabiński — specjalista od rewolucji muzułmańskiej, przeszedł od islamu do „Więzi”, a później do Wolnej Europy, Koźniewski3, który kiedyś na
naszych łamach rozpoczął bój na śmierć i życie ze Zbigniewem Załuskim — teraz
drukuje w odncinkach jego esej w „Tu i Teraz”, znany uczony katolicki, prof. Andrzej Grzegorczyk, kiedyś autor „Tygodnika Powszechnego”, teraz polemizuje
z „TP” na łamach „Polityki”, nasza autorka ciekawych tekstów o pomocy dla ludzi
najgorzej sytuowanych, pani Nowakowska, wywodzi się z pisma „Zorza”, organem opozycji polskiej stał się „Der Spiegel”…” (s. 46-47)
Był to głośny tekst pt. „Niewidomy w Ghazie” z września 1982 r. (nawiasem mówiąc, czy ten styl nie brzmi znajomo?:)), dowodzący nie tylko, jak dokładną prasówkę
2
Nieco zdezorientowanym Bywalcom POLIS MPC spieszę donieść, że obok paryskiej „Kultury”, istniała powołana nieco później, sowiecka, tzn. peerelowska „Kultura”. Tak, żeby było śmieszniej — przyp. F.Y.M.
3
Koźniewskim też się zajmiemy:) — przyp. F.Y.M.
56
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
robił sobie nasz felietonista, ale i dowodzący tego, że to na zjeździe Stowarzyszenia
Dziennikarzy Polskich padło hasło weryfikacji. Passent komentował więc rezolutnie:
„Kto weryfikacją wojuje, ten od miecza ginie.” (s. 47)
No dobrze, ale o co tak naprawdę chodziło z tym Urbanem?
„Co prawda nie tak pryncypialnie jak Jerzy Urban, ale również odnosiłem się krytycznie do wielu posunięc ówczesnego SDP, publicznie ostrzegałem przed amokiem, jaki ogarnął działaczy, co tydzień na antenie programu trzeciego PR w magazynie „Kontrapunkt” zdzierałem sobie gardło broniąc racji państwowych — tak
jak je rozumiałem — przed rewolucyjnymi zapędami kolegi radiowca i działacza
SDP, który pojmował je inaczej, zaś niektórzy aktywiści Rady Stowarzyszenia nie
pozostawali mi dłużni, demaskując moje zachowawcze i oportunistyczne stanowisko; zarzut Targowicy wisiał w powietrzu. Zgadzam się z Urbanem, że wiarygodność pewnych ludzi, a także prasy po 13 grudnia wymagała, aby część aktywu
odeszła, aby ludzie najbardziej krótkowzroczni i zacietrzewieni, którzy utracili poczucie rzeczywistości i stracili tę niezbędną dla dziennikarza kwalifikację, usunęli
się, niekoniecznie na zawsze, ale przynajmniej na czas otrzeźwienia i kaca. Ale
również powinno odejść kilka osób, co siedziały na redakcyjnych stołkach do
Sierpnia. Słowem, problem polityczno-kadrowy w dziennikarstwie istniał. Ani
Urban, ani weryfikanci go nie wymyślili. Jednak pozostanie pewnych ludzi też dodałoby wiarygodności prasie. Usunięcie elementu najbardziej kontestującego przy
jednoczesnym pozostawieniu koniunkturalistów przy jednoczesnym pozostawieniu
koniunkturalistów i oportunistów na dotychczasowych stanowiskach nie służy wiarygodności i powoduje co prawda odmienne, ale niekorzystne skutki moralno-polityczne.” (s. 68-69)
Czytaliśmy chwilę temu o maskujących się dziennikarzach i publicystach po
rozmaitych egzotycznych redakcjach.
Passent tropił też przebierańców maskujących się na emigracji:
„…Stanisław Barańczak, kierownik
katedry literatury polskiej na Uniwersytecie Harvarda w USA, zamieścił
w paryskiej „Kulturze” pamflet na
Artura Sandauera. Barańczak był do
niedawna adiunktem Uniwersytetu
Poznańskiego w konflikcie z władzami
PRL na tle działalności opozycyjnej,
luty 2009 q
57
Dzielnica Archeologów
którą po wyjeździe posunął dalej, udzielając się po myśli gospodarzy. Moim zdaniem, byłoby lepiej, gdyby Barańczak nie zapędzał się tak daleko, gdyby nie narażał się na zarzut, iż posadę swą otrzymał za działalność polityczną, a nie za
kwalifikacje zawodowe, wreszcie gdyby swój pamflet na Sandauera próbował
ogłosić w kraju. Publikując bowiem za granicą w sprawie takiej jak metoda krytyczna prof. Sandauera, autor siłą rzeczy pozbawia wielu czytelników w kraju możliwości uczestniczenia w tej rozmowie, gdyż wie dobrze, dlaczego „Kultura” nie
posiada debitu. Nie można z czystym sumieniem mówić, że reżim sterylizuje intelektualnie Polskę, jeśli samemu wybiera się forum w Polsce niedostępne i przykłada do jej sterylizacji.” (s. 141-142).
Publikowanie w wydawnictwach bezdebitowych jako sterylizacja polskiej kultury?
Takie to rzeczy właśnie były:)
Wspomniałem jednak wcześniej, że nie samym Grudniem czy polemikami felietonista żył w owych czasach, boć i zajmował się sprawami uniwersalnymi:
„Krytycy obecnej rzeczywistości polskiej nie są w stanie sformułować swojego
konkretnego programu, który byłby realny i skuteczny. Politycy i prasa zagraniczna, działacze opozycji twardej i miękkiej wykazują wiele inwencji w dziedzi-
58
Ryszard Skupin, „Pomniki kapitalizmu”, olej
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
nie krytyki i zdumiewająco
mało w formułowaniu swojego programu.
Trudno bowiem nazwać
poważną propozycją np. projekt zwołania międzynarodowej konferencji w sprawie
polskiej, która opracowałaby
w ustronnym miejscu Europy, najlepiej nad Jeziorem
Lemańskim, program restytucji ustroju wielopartyjnego
w Polsce, a nawet wielkodusznie zabezpieczyła odsuniętym działaczom komunistycznym w kraju godziwe warunki życia zamiast latarni. Jest to dzielenie skóry na
niedźwiedziu. Jest to propozycja podania Polski na tacy i zawołania: proszę, dżentelmeni, targujcie się! Takich kelnerów w historii nie ma. Każdy kraj ma to, co sobie wywalczył. Cała przeszłość Polski uczy, że kraj nasz nie może samotnie dryfować niczym kra na oceanie. Sztuka polega na tym, aby będąc w sojuszu
politycznym i wojskowym ze Wschodem zachować wartości wynikające z wielowiekowego uczestnictwa naszego narodu w kulturze zachodniej. Jak można oddzielać
zmianę ustroju w Polsce od systemu bezpieczeństwa europejskiego? Kto, poza autorami takiej koncepcji, może dać realne, a nie werbalne gwarancje, że przynajmniej w początkowym okresie Polska wielopartyjna nie stanie się Polską antykomunistyczną, a więc antysowiecką? Czy kiedykolwiek udało się na trwałe oddzielić
politykę wewnętrzną od polityki zagranicznej? Lojalność sojusznicza nie może się
opierać na obietnicach danych przy zielonym stoliku.” (s. 95)
Pięknie i całkiem dorzecznie brzmi to po latach w III RP, która, na szczęście nie
tylko dla felietonisty komunistycznej „Polityki”, nie stała się ani antykomunistyczna,
ani antysowiecka, lecz cytować tak można by z tej skarbnicy bez końca, bo przecież
i wspomnienia o A. Schaffie i o J. Reykowskim, i o E. Osmańczyku, i o NEP-ie… —
miejmy nadzieję, że kiedyś prace magisterskie na temat publicystyki Passenta powstaną Zainteresowanych tedy pozostaje mi odesłać do obowiązkowej, aczkolwiek
trudno dostępnej, lektury.
Gdzie koza chodzi, tam się żyto rodzi, mawia przysłowie. Tak też witał w jednym
z felietonów („księga kondolencyjna” s. 187-192) metamorfozę Urbana w Jana Rema, a był to marzec 1983 r. No a felietony Rema to już inna, jeszcze barwniejsza,
choć może bardziej zakrapiana krwią, historia.
t
luty 2009 q
59
Dzielnica Krakowska
Impresje
Prokopiana letnie i gorące* albo
wspomnienia z ponowoczesności
unukalhai
Idea modernistyczna i kult rozumu, dominujące w percepcji rzeczywistości przez ostatnich dwieście lat, miały swoją kulminację w wieku XX, ale za sprawą ironii losu; jej
symbolami stały się Auschwitz i Gułag. Odreagowanie skutków zbrodniczych patologii, które skonstruowane były w oparciu o światopoglądy naukowe, nastąpiło w drodze odrzucenia wszystkich idei, jako drogowskazu potrzebnego człowiekowi i jego
społeczności. Ale, jak wiadomo, przyroda nie znosi próżni, toteż jako alternatywę zaproponowano czysty pragmatyzm, który drastycznie ograniczył horyzont ideowy wyłącznie do pełnych półek w supermarkecie. Zwłaszcza młodzi mieszkańcy ponowoczesności ochoczo zaakceptowali koncept „pustych niebios”. Konsumizm i permisywizm
stały się ersatzem ideologicznym i busolą dla dokonywania wyborów życiowych przez
nihilistycznych szczurołapów. Nihilizm bowiem stał się znakomitym uzasadnieniem
dla płynięcia z prądem i braku woli działania. Zaraza ta w pierwszej kolejności poraziła elity artystyczne i literackie oraz świat akademicki, obezwładniając ich poczucie
misji cywilizacyjnej i poczucie wyższości, najbardziej kultywowane w wymienionych
środowiskach.
Świat „pustych niebios” — nieobecności Boga utracił sens, a wraz z nim biały człowiek utracił poczucie misji cywilizacyjnej. Resztki takiego cywilizacyjnego mesjanizmu ostały się wśród mieszkańców amerykańskiego interioru, owych pogardzanych
grass roots, traktowanych przez elity jak naiwniaczków owładniętych religijnym fundamentalizmem. I jedynie owi pariasi ponowoczesności stanowią rezerwuar, z którego rekrutują się ochotnicy do szerzenia wzorców demokracji zachodniej w krajach
„trzeciego świata”.
Pierwszą ofiarą dekonstrukcji ideowej, charakteryzującej ponowoczesność, stało
się pojęcie Ładu. W poprzednich epokach ład był ideowym spoiwem świata zjawisk,
zwłaszcza w ich ujęciu literacko-artystycznym i religijnym. W dzisiejszej epoce coraz
bardziej powszechnego wykorzenienia i braku stabilności, trzeba było — w miejsce
odrzuconej z całym dobrodziejstwem inwentarza idei ładu — znaleźć uzasadnienie
dla nowych form przejawów relacji międzyludzkich. Sformułowana została stosowna
koncepcja, która uprawomocniła fakty. Zatem w miejsce odrzuconej struktury ładu,
*
Profesor Jan Prokop jest autorem cyklu osobistych komentarzy do bieżących wydarzeń społeczno-politycznych
i literackich pt.: „Gorące i letnie”, publikowanych w periodyku „ARCANA”. Niniejsze impresje napisano w oparciu
o wątek ponowoczesności z komentarzy opublikowanych w numerach „ARCANÓW” w latach 2004 — 2008.
60
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
czyli hierarchii i uporządkowania jako elementu pozytywnego, sensownego i skutecznego, zaproponowano pluralizm, multikulturalizm, nieciągłość i odśrodkowość. Te
nowe ideały zaczęły dominować w myśleniu i kreacjach właściwych dla dziedziny
twórczości intelektualnej. Miejsce ładu zajął chaos i samoczynna nieufność wobec
wszelkiego hierarchizowania.
Jednak także w chaosie ponowoczesności nie znika bynajmniej pytanie „co robić?”
Nie została również znaleziona odpowiedź na tak postawione pytanie, a próby jej
uzyskania bywają zabawne lub tragikomiczne, chociaż są z reguły przedstawiane ze
śmiertelną powagą. Jedna z nich, ochoczo lansowana, nosi uczoną nazwę transgresji. Mniej uczenie natomiast oznacza to wrzucenie wszystkiego do jednego worka.
A w nim wymieszani diabetycy, leworęczni, imigranci, wojujący ateiści i dziecięce ofiary molestowania seksualnego. Wszystko uzasadnia wszystko (lub cokolwiek bądź)
i jest tak samo uzasadniane. Od koloru skóry do choroby i przekupnych sędziów, od
leworęczności do praktykowanego i afirmowanego homoerotyzmu. Wszystko stało
się rzekome, zaś obowiązywanie dotychczasowych znaków orientacyjnych uległo zawieszeniu.
Współcześni nomadowie zatracają jednak orientację w samotnym tłumie, który
uwierzył w zbawczy permisywizm, w zalety braku samodyscypliny oraz samospełnienie w folgowaniu każdej zachciance. Udaną ucieczką od dotychczasowych problemów
egzystencjalnych miała być likwidacja stresu. W praktyce skończyło się na wyeliminowaniu przyłożenia klapsa dziecku, a tym bardziej dorosłym.
Gdzie zatem należy szukać ratunku dla miotającego się na oślep mieszkańca ponowoczesności? I dlaczego znalazł się on w takiej sytuacji, że zmuszony jest go szukać? Przecież odrzucono dawno opresyjnego Boga-Kreatora, a niepodlegające już
absolutnym normom bytowanie w świecie doczesnym, nadal nie spełnia pokładanych
w nim oczekiwań.
Narzuca się potrzeba powołania nowego Prawodawcy w miejsce już odrzuconego.
Romantyczny prometeizm mieszkańców ponowoczesności ceduje takie zapotrzebowanie na twórców, pisarzy i artystów. Bo przecież obwinione o niedoskonałość dzieło
Stwórcy, który właśnie z tego powodu okazał swoją nieprzydatność, potrzebuje ciągłej naprawy i ustawicznych korekt. Adresaci tych oczekiwań, zobligowani do rywalizacji z Bogiem, podejmują się udowodnienia, że wyjdą z niej zwycięsko. Sami są
o tym bez reszty przekonani. Zakładają taki wynik niejako a priori. To zaiste istota lucyferycznego buntu, a jej przejawem stają się coraz bardziej demoniczne i bluźniercze aspekty wspomnianej rywalizacji. Taką interpretację ludzkich uwarunkowań
w rzeczywistości świata nazwano oświeceniem (lux ferre). Zbieżność z imieniem patrona ideowego, Lucyfera, nie musi być przypadkowa.
Darwinowski redukcjonizm wygenerował ideę naturalizmu jako jedyne poprawne
rozumienie świata, a w nim międzyludzkich relacji i ludzkich zachowań. Pozwala ona
traktować ludzi jak surowiec w fabryce, jak glinę, którą można urobić i ugnieść weluty 2009 q
61
Dzielnica Krakowska
Krzysztof Mazur
dle przygotowanej receptury i technologii. Elity i autorytety z nich wyłaniane jako „lokomotywy” tak pojętej misyjności, podjęły się zadania uformowania surowca o pożądanych właściwościach. To wymaga czasu i wysiłków, najpierw glina musi dojrzeć,
potem należy ją kilkakrotnie przemacerować.
Zadanie jest trudne, ambitne i zamierzone na pokolenia. Chociaż elity wypisały
na sztandarach już dawno hasła z ideałami demokracji, równości, wolności i braterstwa, ale przecież glina nie została jeszcze w wystarczającym stopniu przygotowana,
aby pozwolić jej na pełnoprawność obywatelską. Zatem demiurgowie reprezentujący
elity każdorazowo oceniają, czy wybór dokonany przez niedoskonałą w swojej jakości glinę, spełnia określone przez nich standardy. Jeśli nie, elity są ostrzegane przed
niebezpieczeństwem osunięcia się demokracji w bagno populizmu, fundamentalizmu, dyktatury czy nawet faszyzmu. Elity wówczas wołają: „no pasaran”.
Nawet ponowoczesność nie jest jednak doskonała, bo oto media takie nawoływania
elit przekazują po swojemu. Muszą one bowiem wstrząsać coraz mocniej, aby coraz bardziej zobojętniali mieszkańcy ponowoczesności poczuli się zmuszeni do zareagowania.
Przekaz medialny, który nie wywołuje dreszczy, źle się sprzedaje. Prowokacje medialne,
które nie powodują takich efektów u odbiorcy, stają się nieskuteczne, gdyż członkowie
62
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
permissive society muszą być poganiani coraz silniejszymi razami i zmuszani do pogoni
za coraz bardziej wynaturzonymi przeżyciami. Z konieczności estetyka przekazu musiała wziąć definitywny rozbrat z etyką. Poganiane tego rodzaju bodźcami stado, wyzwolone z przesądów oraz z dyscypliny metafizycznych odniesień egzystencjalnych, zamieniło się w tłum biegnących samopas indyferentnych nihilistów, poczytujących za oznakę
własnej postępowości nieprzywiązywanie wagi do jakichkolwiek zasad, natomiast przywiązywanie jej do aktualnych trendów w modzie na ubiory i poglądy, które umiejętnie są
przemycane w przekazie medialnym. Ideałem wyznawanej przez nich postępowości jest
jak najdłużej żyć nieodpowiedzialnie i na cudzy koszt. Bo tylko ci zacofani i nieoświeceni mogą bez grymasu wstawać codziennie o szóstej rano, odprowadzać dzieci do przedszkola przed pójściem do pracy na 8 godzin albo na niedzielną mszę.
Czy taki nudny kierat życiowej codzienności może być atrakcyjny dla nowoczesnego, wyemancypowanego światowca-wyzwoleńca? Czy po to starał się ze wszystkich sił zostać człowiekiem oświeconym, aby następnie wieść monotonną, mrówczą
egzystencję? Gdzie w takiej perspektywie może dostrzec on postęp, poszerzać horyzonty i otwierać się na nowe doznania?
Skoro wyżej naszkicowany wytwór ewolucji jest przekonany, że nie istnieją żadne zobowiązania, których status jest sankcjonowany w odniesieniach religijnych, musi zadowolić się doraźnym, praktycznym stosowaniem makiawelizmu, w którym, jak
najbardziej zgodnie z redukcjonistycznym naturalizmem, wilki pożerają się nawzajem. Za parawanem demokracji, za jej kulisami toczą zażartą walkę o byt, chociaż na
parawanie od strony widowni (wspomnianej nieuformowanej do końca gliny, a może
już uformowanej w jagnięta), kłuje w oczy napis pro publico bono.
Ale nihilistyczny mieszkaniec ponowoczesności całkowicie aprobuje taki właśnie
podział ról. Skoro uznał potrzebę istnienia elit i autorytetów jako koniecznych przewodników w labiryncie chaosu, skoro zezwolił na fundowanie sobie, w miejsce jednego Boga, coraz liczniejszych i dziwaczniejszych bożków z repertuaru political correctness, przed którymi zmuszony jest składać pokłony, to uważa w konsekwencji
powyższego, że w takich właśnie formach przejawiać się musi postęp. To tylko konsekwencja wyboru, że rację mają ci, którzy dzierżą rząd dusz, nie zaś ci, którzy taki
porządek rzeczy kontestują.
Człowiek ponowoczesny nie wnika w to, kim są obecne autorytety na szczytach intelektualnej hierarchii oraz twórcza czołówka. I tak uważa on, że do nich właśnie należy wytyczanie dróg w przyszłość, natomiast jakiś jasnogórski ciemnogród czy moherowe berety to gawiedź, niepotrafiąca docenić dobrodziejstw postępu. Na przykład
„dobrodziejstw”, wynikających choćby z przerywania życia nienarodzonych, nazywanego przez elity zgrabniej i bardziej eufemistycznie zabiegiem przerywania ciąży.
Wahadło cywilizacyjne współczesności wychylone zostało w ponowoczesność. Pytanie „co robić” brzmi coraz donośniej, a odpowiedzi na nie coraz mniej przekonują.
Ale czy powinno się nadzieję pokładać w cykliczności ruchu wahadłowego? I do
czego miałoby powracać wahadło, skoro w poprzednim położeniu pozostawiono jedynie ruiny i śmietnisko?
t
luty 2009 q
63
Dzielnica Artystów
Pies
[debiut]
Cezary Piotrowski,
To był pogodny dzień. Wiosna krzyczała pierwszymi liśćmi; tak
zielonymi, że bardziej już nie mogły być zielone. Ale cóż, za
kilka dni ich świeżość wchłonie w swe trzewia miejski kurz albo
upał. Chociaż upał raczej w Białymstoku nie grozi, zły duch miasta uosobiony w postaci chmury od wielu już lat wysysa piękną
pogodę i dmie ją na drugi kraniec Polski, tam gdzieś hen, w zielonogórskie. Jakby i u nas nie mogła być ładna pogoda. Niech diabli wezmą Zieloną Górę i okolice, zwłaszcza, wiadomo, okolice.
Ale tego ranka pogoda taka, że żyć się chce. Jest wiosna, maj,
środek tygodnia, rano, około ósmej. Prawie nikogo nie ma w parku. Starsze panie z wnuczkami. Starsi panowie z wnuczkami lub
z psami, lub tylko starsi panowie ze starszymi panami. Dzieci
mniej, ale je słychać.
W taki dzień, opierając się z trudem o powietrze, uginające
się pod jego ciężarem, szedł, a właściwie żeglował gdzieś w dal
bez celu w poprzek alejek i trawników, a zwłaszcza w poprzek
przepisów, a nawet zupełnie im wbrew, pijany nie od dziś i nie od
dziś bezdomny Piotr bez nazwiska. Zabrał mu je alkohol, a może
niechęć do szczegółów. W żegludze nie to jednak stanowi o istocie rzeczy: jak się nazywasz, lecz czy potrafisz sprostać żywiołom. On potrafił. Żeglował w poprzek i wszerz, nawracał, robił
zwrot pod wiatr i z wiatrem, chwilami podmuch wypinał na nim
kurtkę jak żagiel, ciągnąc w tył, gdy stawał ostro na wiatr, po
chwili obracał się w linii wiatru, stawał i przeczekiwał podmuch
szkwału, co może przewrócić jacht na wodzie i człowieka sponiewierać, złamać jak zapałkę. Piotr, 50 letni alkoholik o twarzy
jak morda, opuchnięty, zasiniały, trochę brudny, trochę pokrwawiony, poprawił kurtkę, naciągnął ją i zapiął. A tak dokładniej
to na raz pomyślał, na dwa zaczął, a później to już poszło, to
zapinanie, mimo że trzy zupełnie mu się gdzieś zapodziało. Podobnie jak pozostałe cyferki.
64
q luty 2009
Dzielnica Artystów
Stał teraz w głównej alejce w parku Zwierzynieckim, zastygły
jak bohater z pobliskiego pomnika, wyobrażającego poległego polskiego żołnierza w zwycięskiej wojnie ze Związkiem Radzieckim
1920-tego roku. Anglik stworzyłby pomnik przedstawiający dzielnie
wypiętego młodziana, Amerykanin takiego samego młodziana tylko
trzy razy większego, a my w naszym mieście postawiliśmy pomnik
młodemu chłopcu w momencie, gdy kula już go przeszyła, a on opada
z wolna, pokonany. Zwycięski przecież w bitwie, ale wykrzywiony
grymasem bólu. W swym umieraniu pokonany przecież, choć niezwyciężony. Nie mamy w sobie nic z wielkomocarstwowości, a szkoda.
Takie dostojne, herkulesowe są pomniki w Anglii i USA. Szkoda...
Bohater tej opowieści, nasz pijaczek Piotr, z nieobecnym wyrazem twarzy nieomal jak umierający chłopak w mundurze, stał kilkanaście metrów od pomnika ani się nie wpatrując, ani patrząc,
innymi słowy zastygł w czasoprzestrzeni wiosennego ranka. Chwiał
się od czasu do czasu, lecz zawsze wracał po chwili do pionu jak
źdźbło trawy po podmuchu wiatru. Wojna oszczędziła mu ofiar.
W tym słonecznym pastelu pt. starzejący się pijak pojawił się nowy element, przy Piotrze był już bowiem jego pies. Najadł się
śmieci wygrzebanych z alejkowych śmietniczek i wrócił teraz lekko zawstydzony, że opuścił go na tak długo. Pan pochylił wzrok
i jego mętne oczy opuściło bielmo nieobecności. Wzrok się ożywił, pijaczek wiedział już, gdzie jest. Na razie rzeczywistość
na kacu nie dopędziła go jeszcze i nie przerażała. Uśmiechnął się
nawet ciepło do psa. Uśmiechnięty pan i uśmiechnięty pies. Obraz, obraz nad obrazy, gdy ze strzępu, co przed chwilą nie był
nawet wspomnieniem człowieka, wyłania się ciepło i dobro, wręcz
miłość. Słowem, na głównej parkowej alejce w pełnym słońcu ciepłej wiosny, stał rozjaśniony mężczyzna z psem i było im dobrze.
Tym, którzy omijali ich z uśmiechem, też było dobrze. Lecz nie
wszyscy się uśmiechali. Brudni wśród czystych ludzi, stanowili,
rzecz jasna, dysonans. Malarze nazwaliby ich centralnymi postaciami. W duchu niejeden mijający nazywał ich wszawą hołotą, choć
co to jest wesz i kto coś takiego widział (pomijam filmy popularno-naukowe)? Innymi słowy wielu się nie ucieszyło, że ich widziało, jedni mniej inni więcej. Jedni ominęli ich rozbawieni,
inni rozzłoszczeni i nie zawsze ci, którzy mieli dobre serce, omijali ich z uśmiechem. Są tacy, których cudza bieda i poniżenie
luty 2009 q
65
Dzielnica Artystów
uskrzydla. Żywią się cudzym nieszczęściem, jak rośliny słońcem.
Gdy wszyscy dookoła są uśmiechnięci, piękni i bogaci, to oni obumierają, zacierają się w tłumie i nieomal znikają, rozgoryczeni.
Zdarzają się też ludzie do szpiku kości dobrzy. Dobrzy w sposób
niewyuczony, wbity w podświadomość, lecz w sposób naturalny rozsiewający wokół dobro, tak jak się oddycha ani nie myśląc o tym,
ani nie analizując. Ci uśmiechali się do pijaka, zwłaszcza do
psa. Pies był bardziej czysty.
Nagle na samym końcu alejki pojawił się mały niebieski punkcik, nieobcy bezdomnemu. Policyjna furgonetka. Rosła w oczach.
W mieście pijak szybko skręciłby w boczną uliczkę, ale tutaj
w parku, w promieniu kilkuset metrów byłby widoczny. Chyba, że
schowałby się za drzewem jak mały chłopak, ale co zrobić z psem?
Nim to przemyślał, z zaparkowanego obok niego radiowozu wysiadło
dwóch policjantów. Jeden szybko — młody i jeden wolno — to starszy, który już przewidywał kłopoty i z niechęcią przymierzał się
do ich rozwiązania. Młodszy policjant podszedł i wskazując na
niego palcem, ostro wyterkotał jak wiertarka.
— Ludzi zaczepiasz, szukasz kłopotów, pies bez obroży, a zaszczepiony i czemu już jesteś pijany?
Bezdomny długo ostrzył wzrok i skupiał myśli. Dotarło najpierw
to ostatnie, że jest pijany. Czemu już? Przecież zawsze jest pijany. Reszta pytania mu uciekła. Spuścił głowę. Podszedł starszy
policjant.
— Musimy cię zabrać. Ludzie, widzisz — wskazał za siebie,
gdzie stało kilku starszych mężczyzn — uskarżają się, że chciałeś siłą wymusić na nich pieniądze.
— Po co ci to było? — zapytał.
— No, dalej, dalej, właź do samochodu- warknął młodszy. Starszy kręcił głową.
— Trzeba zadzwonić po weterynarza, niech złapie tego psa i zawiezie do schroniska.
Pies, jakby wiedząc, że się o nim mówi, odszedł kilka kroków.
— Co jest, czemu nie włazisz? Mam cię wpychać na siłę — ponaglał młodszy policjant.
Bezdomny otarł pot z czoła. Tak niefartownie zaczął się dzień.
— Ja od nikogo nic, panie władzo, nie chcę i nikomu, niiiiiikomu nie przeszkadzam — wyjęczał.
66
q luty 2009
Dzielnica Artystów
KaNo
Młody policjant chwycił go za łokieć i szarpnął mocno w kierunku furgonetki. Pies błyskawicznie podskoczył pod nogi policjanta i warknął. Wszyscy znieruchomieli.
— Odwołaj pan tego psa — odburknął młodszy policjant.
— Sam pan go odwołaj, on nie jest mój.
— A czyj? — zapytał młodszy.
— Przyplątał się — odpowiedział Bezdomny.
Starszy westchnął.
— Pogoń pan tego psa — dodał pojednawczo. — Odwieziemy pana
z kilometr i wypuścimy. Byle ci, co nas zawiadomili, tego nie widzieli.
— Jak on się wcale mnie nie słucha — zajęczał bezdomny.
luty 2009 q
67
Dzielnica Artystów
Starszy i młodszy policjant potarli obaj czoła, połączeni niewidzialną linią przypadku. Odezwał się starszy.
— Każ mu pan, żeby wskoczył do środka.
Pijak zaczął machać ręką. Gdy to nie pomogło, zaczął wpychać
psa do furgonetki. Pies kilkakrotnie warknął. Wreszcie wskoczył
do środka, a kiedy uszczęśliwieni policjanci wpychali także pijaka, wyskoczył. Starszy policjant popatrzył w dal. Młodszy zatopił się gdzieś w sobie, w narastającej złości. Młodszy szarpnął pijakiem i ten także wyskoczył na zewnątrz.
— Niedobry, niedobry piesek — pijak strofował psa. Pies rozłożył się na alejce, wyciągając cztery nogi we wszystkie strony,
ziewał. Spojrzenie jego mówiło, że ludzie, zamiast grzebać
w śmietnikach, chcieli go skrzywdzić.
— Niedobry, niedobry — dalej strofował pijak, ale ani to słowo w jego ustach, ani ton głosu nie świadczyły o gniewie.
— P...ny piesek — dodał ironicznie młodszy policjant.
Całej scenie przyglądało się już kilka grupek starszych osób
zainteresowanych tą sytuacją. Znudzonych monotonnym spacerowaniem. Starszy policjant popadł w melancholijny nastrój. Przemknęło mu przez głowę: „Zawsze się wszystko pieprzy. Czemu ci ludzie się tu kręcą? I jaki dureń nas zawiadomił?”
Na to i inne pytania nie było odpowiedzi. Starszy policjant marzył o zbliżającej się emeryturze. Już niedługo będzie mógł pójść
na wcześniejszą. Będzie jeździł na ryby. Może zacznie polować.
Pomyśli, po co i dlaczego to wszystko? Odezwał się młodszy.
— A może by tak go trochę spałować?
Starszy podniósł oczy do góry. Wizja polowania odfrunęła. Za
to pijak, pies i ten młody dureń nie zniknęli. Westchnął. Właśnie zastanawiał się co powiedzieć, gdy nagle z radiowozu odezwał się jakiś trudny do zidentyfikowania bełkot. Dobiegał z policyjnego radia. Na ten odgłos obaj policjanci rzucili się z ulgą
do szoferki. Po chwili samochód ruszył i odjechał, pozostawiając
samych sobie pijaka i jego psa. Bezdomny znieruchomiał, następnie powoli dumnie się wyprostował i poszedł główną alejką w przeciwnym kierunku. Na ten widok jedna z dwóch stojących obok staruszek wyciągnęła notes z torebki i czerwonym flamastrem, dużymi
literami zapisała numer radiowozu. W celach sobie tylko znanych.
68
t
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Rozliczenie komunizmu
gw1990
IPN, jak podała dzisiaj PAP, przedstawił zarzuty dwóm oficerom z Komendy Głównej
MO za utrudnianie śledztwa, niedopełnienie obowiązków oraz przekroczenie uprawnień ws. śmierci Grzegorza Przemyka. Przypadek tego chłopaka, zresztą — wówczas
mojego rówieśnika — pokazuje potrzebę porządnego rozliczenia z komunistycznym
reżimem, ale i istnienie IPN, któremu usta chcą zakneblować głównie osoby, mające
sporo brudu za uszami.
Grzegorz Przemyk 12 maja 1983 roku cieszył się, wraz z przyjaciółmi, ze zdanej
matury. Był w moim wieku, ale nie dane mu było żyć w demokratycznym (w stosunku do poprzedniego systemu) i wolnym państwie. Pochodził przecież z rodziny inteligenckiej — jego rodzice byli poetami. I owego, feralnego dnia został po prostu zatrzymany przez prostaków, wynajętych przez SB do brudnej roboty. Pobity pod
komisariatem MO w Warszawie, przy ulicy Jezuickiej, doznał ciężkich obrażeń. Nie dał
rady przeżyć, mimo podjętych działań przez lekarzy. Tak skończył żywot młody chłopak, mój rówieśnik, który mógł tyle jeszcze w życiu osiągnąć i cieszyć się życiem
w wolnym kraju. Co kuriozalne, władza winą obarczyła sanitariuszy i lekarkę, która
siedziała w więzieniu 13 miesięcy. Sprawę tuszowało ministerstwo spraw wewnętrznych, ale i gen. Czesław Kiszczak — człowiek bez honoru, wbrew temu, co ogłasza
wszem i wobec michnikowszczyzna. Środowiska salonowe powinny popukać się po
głowie i czym prędzej pójść po rozum, bo w obliczu tragedii ludzkich nie można ubijać politycznych interesów. A wsparcie ze strony tych “elit” gwarantowało Kiszczakowi nietykalność.
IPN postawił zarzuty podpułkownikom — Wiesławowi L. i Stanisławowi S., którzy
akceptowali fabrykowanie dowodów i inwigilację Cezarego F., przyjaciela ś. p. maturzysty, który wraz z nim świętował. Widział zapewne wszystko dokładnie i dlatego
zbierano informacje na jego i rodziny temat. A świadek zeznawał szczegółowo i dzięki temu postawiono zarzuty w 1997r. dyżurnemu z komisariatu MO — Arkadiuszowi
Denkiewiczowi. Kanalia nawoływała do bicia w taki sposób, aby nie pozostawić śladów. I otrzymał ogromny wyrok 2 lat, co dzisiaj czytam z niedowierzaniem i uważam
za kpinę. Tym bardziej, że milicjant nie odsiedział ani dnia, bo podobno doznał zmian
w psychice pod wpływem procesu. Owszem, powinien je odczuć, ale w zakładzie karnym z długoletnim wyrokiem. Na taką karę zasługuje facet bez żadnych skrupułów
zezwalający na morderstwo na młodym i niewinnym człowieku. Sąd Wojewódzki
w Warszawie uniewinnił zaś wtedy Ireneusza K. Dziwnym trafem, oficer KG MO — Kazimierz Otłowski — został skazany na półtora roku w zawieszeniu za próbę niszczenia akt sprawy Przemyka w 1989 r. i został uniewinniony po apelacji. Nie wiem, jak
w owej sytuacji można mówić o jakimkolwiek wymiarze sprawiedliwości.
luty 2009 q
69
Dzielnica Publicystów
Franciszek Dziadek
Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie
postawiła zarzuty łącznie 18 osobom w tej sprawie. I tutaj warto wspomnieć, specjalnie dla Lecha Wałęsy, Władysława Frasyniuka, czy Adama Michnika i wielu innych —
Wam się udało. Nie zostaliście skatowani w taki sposób, narażaliście się nieraz poważnie władzy, wówczas dla zniszczenia komunizmu i nowej, wolnej Polski. Ale są ludzie,
którzy nigdy w tej Polsce nie miały okazji żyć, oddychać świeżym, a nie czerwonym
powietrzem. Wyjaśnienie i rozliczenie zbrodni komunistycznych to powinność państwa
demokratycznego i pewna forma zadośćuczynienia dla rodzin. Zajmuje się tym IPN,
właśnie do takich spraw również powołany. Nie wyobrażam sobie, aby ta instytucja
została zamknięta. Nie tylko ze względu na świetne publikacje i próby dotarcia do
prawdy i odkrywania ciekawej historii, jak w książkach Cenckiewicza, Gontarczyka,
Chodakiewicza, Jana Żaryna czy Antoniego Dudka. IPN dostał fundamentalne zadanie
ścigania zbrodni przeciw obywatelom państwa polskiego i wywiązuje się z niego,
w przeciwieństwie do innych organów ścigania, prawidłowo. Rozliczenie i prawda jest
dla środowisk antyipeenowskich i antylustracyjnych obca. W imię ochrony partykularnych interesów nie chce się pamiętać o zbrodniach komunistycznego reżimu.
Sprawę śmierci Grzegorza Przemyka, ale i Stanisława Pyjasa, księży — Suchowolca, Popiełuszki i wielu, wielu innych, należy dogłębnie wyjaśnić i rozliczyć. Bo dla
utrzymania władzy komuniści nie liczyli się z ludzkim życiem. Dlatego też warto pamiętać i oddać hołd poległym, którzy dali siłę i motywację swoją śmiercią do walki
z czerwoną zarazą. Inaczej zbrodniczego systemu nazwać się nie da. A pamięć i historia jest największym rozliczeniem i zadośćuczynieniem.
t
70
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
71
Dzielnica Krakowska
72
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
73
Dzielnica Krakowska
74
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
75
Dzielnica Krakowska
76
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
77
Dzielnica Krakowska
78
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
79
Dzielnica Krakowska
80
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
81
Dzielnica Krakowska
82
q luty 2009
Dzielnica Krakowska
luty 2009 q
83
Dzielnica Publicystów
Psia wierność na krańcówce
Rolex
O ile, Drogi czytelniku, nie pochodzisz z miasta dymiących kominów — Łodzi, tytuł może wydawać Ci się niezrozumiały. Zapewne nie wiesz, co to jest krańcówka. Otóż krańcówka to miejsce, gdzie kończy się bieg tramwaju, czyli, jak to się nazywa w innych niż
Łódź polskich miastach posiadających sieć tramwajową, pętla. Krańcówka jednak,
obok brzmienia dla autora swojskiego, ma taki nostalgiczny zaśpiew; pętla kojarzy się
źle, choć może równie dobrze korespondować z treścią niniejszego felietonu.
No dobrze, powiesz czytelniku nie z Łodzi, nawet jeśli wiemy, że krańcówka to pętla, to co do tego ma przysłowiowa psia wierność? Otóż ma. Ale by to wiedzieć już po
wyjaśnieniach dotyczących krańcówki, trzeba być Krakusem. To w grodzie Kraka bowiem rozegrała się rozdzierająca serce historia psa Joka, który całą zimę warował na
pętli — krańcówce, w daremnym oczekiwaniu na swojego pana, którego do szpitala
zabrało pogotowie i, gdzie — niestety, zmarł.
Ale do rzeczy, bo nie będziemy przecież pisać o trakcjach tramwajowych ani
o wiernym psie Joku. I krańcówka, i pies Jok potrzebne nam były jako ilustracje
wprowadzające, wszak sama wierność oderwana od psa Joka może nam się przydać.
Rzecz będzie jednak głównie o honorze, a właściwie o uosobieniu honoru, jakim
w Polsce są generał Kiszczak wraz z generałem Jaruzelskim. Zawsze uważałem, że do
tego tandemu powinno się dodać jakiegoś trzeciego generała i wtedy mielibyśmy inspirację dla wizualizacji honoru w formie posągu Trygława, a jakby się znalazł czwarty, to mielibyśmy nawet Światowida, ale i dwóch honorowych musi nam wystarczyć,
wszak nie jesteśmy wielkim liczebnie narodem.
Generał Kiszczak — jeden z dwóch honorowców, wydaje co jakiś czas komunikat.
Nie często, ale generał w Polsce to wszak nie byle persona i nie będzie wydawał komunikatów tydzień w tydzień, choć rzeczony jakoś ostatnio się nam uaktywnił, ogłaszając w pierwszym komunikacie, że za nic nie będzie przepraszał, a w drugim, że
wydał był rozkaz fałszowania dokumentacji tajnych służb poprzez zaliczanie informacji uzyskanych drogą podsłuchu telefonicznego do zbioru „donosy” od Tajnych Współpracowników. Ktoś, kto całe życie zajmował się, dajmy na to, uprawą buraka cukrowego, albo kto z racji pozostawania w stanie dziecięctwa, nie zna spraw świata tego
w stopniu powszechnie uznawanym za zadowalający, mógłby nad takim dziwacznym
statement przejść do porządku dziennego; jednak każdy przeciętnie wykształcony
i rozgarnięty człowiek nie może, bo treść generałowego oświadczenia jest kuriozalna.
Jestem człowiekiem wielkiej dobroduszności, dlatego w celu zrozumienia oświadczenia generała, w które z całą mocą każe mi wierzyć „Gazeta Wyborcza”, wyprodukowałem aż dwie możliwe interpretacje. Pierwsza to taka, że generał został przewerbowany przez wywiad potężnej i wspomaganej operacyjnie przez CIA „Solidarności”,
przeszedł na jej stronę i od tego czasu wykonywał polecenia Lecha Wałęsy. To tłuma-
84
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Franciszek Dziadek
czyłoby zabieg ukrycia faktu, że nie pozyskuje, jako szczery demokrata, Tajnych
Współpracowników, a zabieg tworzenia meldunków na podstawie podsłuchów służy
pozyskaniu alibi na wypadek inspekcji z „góry”, to znaczy z Moskwy. Tu jednak pojawia
się pewna trudność, bo jeśli nawet w ślad za „Gazetą Wyborczą” uznalibyśmy PRL-owskie służby specjalne za zbiór ciepłych misiów-przytulanek, a istnienie współpracowników misiów-przytulanek za całkowitą fikcję rodem z filmów Spielberga, to założenie,
że w sowieckich służbach specjalnych pracowali durnie, wydaje się być jednak założeniem nieco na wyrost. Gdyby generał Kiszczak w tak beznadziejnie infantylny sposób
markował robotę, to skończyłby tak jak inni, których zaangażowanie służbowe nie
przypadło do gustu szefom z Kremla, czyli — biorąc pod uwagę pozycję — w piachu.
Jest jeszcze jedna dodatkowa — choć powiązana z pierwszą — hipoteza, a mianowicie taka, że generał Kiszczak chciał zrobić burdel w papierach służby, którą dowodził. Tylko... po co?
luty 2009 q
85
Dzielnica Publicystów
Zostawmy hipotezy i interpretacje jawnie obrażające nasze poczucie przebywania
w realnym świecie i spróbujmy powrócić do wprowadzających ilustracji krańcówki,
czyli pętli oraz wiernego psa Joka.
Podobnie jak pies Jok, tak pan generał czeka na swojego pana. W odróżnieniu od
pana psa Joka, pan pana generała nie przeniósł się w zaświaty, a jedynie zaniemógł,
o czym pan generał wie. Zaniemógł poważnie, ale nie na tyle poważnie, by pan generał nie czuł się w obowiązku czekać. I pilnować dobytku przez pana pozostawionego
pomiędzy Bugiem a Odrą. Jak każdy oberpolicmajster, pan generał został wyuczony
wykonywania określonych zadań i te umiejętności mogą zostać wykorzystane chociażby do szkolenia następców pana generała, gdyby właściciel pana generała postanowił o swoje mienie się upomnieć. A czy istnieje bardziej wartościowe mienie niż kapitał ludzki? W tym przypadku mówimy nie o kapitale ludzkim byle jakim i wymiennym.
My mówimy o fachowcach, o tym tak trudnym do wyszkolenia typie fachowca, który
z samozaparciem i wbrew oczywistemu nawykowi cywilizacyjnemu donosi na znajomych, kolegów, rodzinę — w imię celów wyższych. Albo niższych, co nie wpływa na
86
Franciszek Dziadek
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
ocenę przydatności. Pięćdziesiąt lat pan generał, jego poprzednicy i podwładni pracowali w pocie czoła nad wychowaniem ponad stutysięcznej armii zawodowych donosicieli, prowokatorów i Judaszy, o których wiemy z promowanej przez po raz kolejny
niezawodną „GW” Ewangelii Judasza, że są solą ziemi, napędem historii i postępu.
Czy tyle wytrenowanych latami wysokich kwalifikacji, tyle ślepej wierności i posłuszeństwa miałoby się zmarnować? Jakież to niezgodne z wolnym rynkiem i współczesną myślą liberalną, wedle której czas to pieniądz, a o dobrobycie narodów decydują kadry, kadry i jeszcze raz kadry!
Zachowania pana generała nas — ludzi inteligentnych — nie powinny dziwić ani
oburzać. Podobnie jak pan generał jesteśmy istotami obowiązkowymi i podobnie jak
szeregi polskich pokoleń wiemy, co to patriotyzm i wierność Ojczyźnie. I potrafimy to
docenić u obcych. Moją akurat konsternację wzbudza nie tyle pan generał osobiście
wraz z jego wiernością i oddaniem, ile fakt, że w drodze jakieś piramidalnej pomyłki
uczucia propaństwowe generała są wynoszone pod niebiosa w pismach wydawanych
w Polsce, a w ojczyźnie pana generała, którą po formalnym upadku Sowietów jest Federacja Rosyjska, rządzona zresztą przez bezpośrednich pana generała przełożonych, nie tylko że nie postawiono mu pomnika, to i o panegiryki prasowe trudno!
Musi to znaczyć mniej więcej tyle, że w świetle służb kremlowskich, których pan
generał był zasłużonym funkcjonariuszem, nie przebywa na zasłużonej emeryturze,
ale wciąż na pierwszej linii frontu, w zgodzie z zasadą aktywizacji zawodowej ludzi wieku podeszłego. Cóż, pozazdrościć zdrowia i kwalifikacji; daj Boże, żebyśmy i my w wieku pana generała znaleźli równie humanitarnego pracodawcę! Zresztą, słowo „humanitarny” niekoniecznie oddaje istotę stanów emocjonalno-intelektualnych wyższych
oficerów moskiewskiej Łubianki. Może to zwyczajnie umiejętne zarządzanie kadrami?
I wysoka ocena skuteczności przemyślnie stworzonego przez pana generała aparatu rezonansu i dezinformacji? Pan generał szepnie, a nieoceniona „Gazeta” rezonuje w kilkusettysięcznym nakładzie; lemingi wchłaniają przeznaczone dla nich treści
w sposób i w tempie, w którym przywołanie porzekadła o bocianie i kluchach byłoby
grubą niesprawiedliwością wobec lemingów, archiwa IPN-u są strzeżone przed upublicznieniem niczym mityczny Sezam, partia Sindbadów albo przerzyna wybory albo
nie zna zaklęcia, a struktura donosicielstwa, podłości i korupcji czeka w błogim oczekiwaniu na powrót pana.
Uszy na sztorc! Jak cicho — słyszę ciągnące żurawie,
Których by nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie,
Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła.
W takiej ciszy! — tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Kremla. — Waruj! Nikt nie woła.
87
t
luty 2009 q
Dzielnica Publicystów
Herosi bojów z komuną,
czyli kogo jeszcze na pomniki
Maciej Dębowski (Gemba)
Pomysł legendy opozycji, Władysława Frasyniuka, aby generałowi Jaruzelskiemu postawić pomnik, jest tak absurdalny, że trudno jest go poważnie komentować. Z drugiej jednak strony zostawić tego bez komentarza nie można, aby nie utwierdzać pomysłodawcy w przekonaniu, że wszyscy się z nim zgadzają i… pozostaje tylko ustalić
lokalizację pomnika i rodzaj materiału, z którego będzie wykonany.
Dlatego komentuję ten pomysł w konwencji prześmiewczej, posiłkując się poezją.
Poezja owa to wiersz, poemat heroiczny, napisany rymem częstochowskim, czyli —
jak twierdzi autor — świętym. Dlatego należy go odczytywać z pełną powagą, wręcz
z nabożnością. Poemat, jako się rzekło, jest heroiczny czyli apologizuje bohaterów.
Z kim i o co walczyli apoteozowani bohaterowie? Przeczytajcie Państwo sami:
Jaruzel, generał w połowie sowiecki,
Wymierzył Sowietom cios iście zdradziecki,
Gdy wojsko swe cichcem przepisał do NATO
(Pułkownik Kukliński dziękował mu za to).
Rebelia narodu byłaby złamana
Bez tajnej drukarni Jerzego Urbana,
Gdzie tłoczył on mały swój organ podziemny
I lał na tyranów sprzeciwem codziennym.
By targać bibułę wziął sobie wspólnika:
Kolportaż był dziełem Krzysztofa Janika.
A Janik miał setkę kurierów bez mała;
Ten sprzeciw — to „Nie!” — cała Polska czytała.
Historyk Tom Nałęcz przez całą historię
Lansował swą antyczerwoną teorię,
Iż trzeba spiskować ręcami oboma,
Ażeby powstała chata wuja Toma.
88
Herkules oporu, wuj Mietek Rakowski,
Przedreptał kraj cały, od wioski do wioski,
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Tłumacząc, że władzę komunie się wydrze,
Gdy łeb się jej urwie partyjny — jak Hydrze.
Wuj Jerzy Szmajdziński, nasz człowiek z marmuru,
Legenda podziemia, Spartakus i guru,
Nic ino strajkował i cięgiem się stawiał...
U wrót politbiura — ojczyznę naprawiał.
Wuj Marek Borowski swym sercem i duszą
Zapragnął przełamać opresję komuszą:
Borował komunę jak świder lub kornik,
Aż całkiem rozdłubał jej trzon tudzież wspornik.
Wuj Olo Kwaśniewski przez płot stoczni gdańskiej
Szybował z fantazją brygady ułańskiej,
I tak się w swej walce o wolność zapienił,
Że doznał kontuzji obydwu goleni.
Za byt suwerenny, za „freedom” dla Polski,
Nadstawiał swą głowę towarzysz Nikolski,
Bo wiedział, że partia to wstyd jest i marność,
A prawa człowieka to grunt — Solidarność!
Wuj Włodek, duch puszczy, jak Robin Hood walczył,
Partyzant (ten z lasu, co całkiem się sfajczył),
Pseudonim „Cimoszka” — gdy brakło żołnierzy,
Żubrami wyzwolił aż pół Białowieży.
Zaś mać Jakubowska, do spółki z Dyduchem,
Waliła komunę przez czerep obuchem,
By mury runęły i pękły okowy,
I żeby się krzepił nasz duch wolnościowy.
Pastusiak, ten „karzeł reakcji zapluty”,
Wallenrod, co partii swej chytrze szył buty,
Dwa lewe jej uszył, więc tocząc bój w hucie
Potknęła się, chociaż wciąż trwała w swej bucie.
Wuj Józef Oleksy szpiegował „Olina”,
By móc zdemaskować i sprać sukinsyna
Za wszystkie kremlowskie kajdany i knuty;
Ten Józek to również był „karzeł zapluty”.
luty 2009 q
89
Dzielnica Publicystów
KaNo
90
Wuj Florian Siwicki, minister obrony,
Pomstował, że orzeł nie nosi korony,
A gdy miał już dosyć tej pticy znad Wołgi,
Przeciwko komunie skierował swe czołgi.
I „Lechu!” wołali do Leszka Millera
Patrioci, gdy brała ich ciężka cholera,
Że wciąż rządzi krajem czerwona hołota;
Czas by nasz „Lechu” popędził jej kota!
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Kiszczaka Czesława te chamy trzymały
W karcerze, gdzie lizał swe sińce od pały,
Bo to był czas walki, każdemu wiadomo,
Że Czesio szarżował z gazrurką na ZOMO.
James Bond Siemiątkowski, też „człowiek honoru”
Obalał specsłużby — filary terroru.
Ów terror bezpieki był źródłem frustracji,
Więc wuje tęskniły do specdemokracji.1
Mamy więc pełną, poetycką listę bohaterskich bojowników ze znienawidzoną komuną, których wdzięczny naród powinien odpowiednio uhonorować. Lista ta jest wiarygodna bez żadnych wątpliwości, gdyż autorem poematu jest towarzysz Waldemar Łysiak, znany pieszczoch komuny lub, zdaniem Tomasza Lisa, poputczik komunizmu.
Skoro takim pieszczochem był, to musiał doskonale wiedzieć, kto pieszczącym go komunistom najbardziej szkodził. Pozostaje więc tylko jeden istotny dylemat. Jaki? Wyjaśnię, trzymając się konwencji rymu częstochowskiego, parafrazując refren znanej
piosenki „Skaldów”:
Wstańcie ludzie, otwórzcie już oczy.
Ta lista wszystkich zachwyca.
Komu pomnik, komu popiersie,
a komu tylko tablica.2
Kończąc, pragnę wyrazić wdzięczność legendarnemu opozycjoniście. Przecież mógł
zaproponować bardziej widowiskowy sposób gloryfikacji generała, na wzór amerykańskiego Mount Rushmore National Memorial. Wyobrażają sobie Państwo dwie monumentalnej wielkości głowy głównych architektów stanu wojennego — tfu, co ja plotę! — okrągłego stołu, generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, wykute w północnej
ścianie Giewontu? To dopiero byłby widok!
t
1
Wiersz jest fragmentem felietonu Waldemara Łysiaka „Solidarnościowcy. pl”, zamieszczonego w Gazecie Polskiej nr 36, z 7. IX. 2005 r.
2
„Od wschodu do zachodu słońca” m. A. Zieliński, s. L. A. Moczulski
luty 2009 q
91
Dzielnica Archeologów
PRESENTS
NIESAMOWITE PRZYGODY WRONOBOTA
(cz. I)
© by Free Your Mind
Tak to się zaczęło, za górami,
za lasami…
…w tajnej bazie na obrzeżach Wielkiej Wspólnoty Bratnich Krajów
Sowieckich…
92
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
…kiedy odbywała się właśnie bardzo ważna
symultana…
Inżynier z grupą konstruktorów, cybernetyków
i doradców doglądał ostatnich prac przy produkcji
Wronobota.
w y ko r zy s t uj ąc na jl e ps z e z m o żl i wy c h s ur ow c ów …
Kończono już kolejne intensywne
prace nad mózgiem elektronowym…
…łączono ostatnie podzespoły,
…Generalny Inspektor sprawdzał aparaturę kontrolną, podczas gdy…
ponieważ pierwotnie Wronobot wyglądał
tak i Inżynier nie był z tego projektu
zadowolony.
Zaprojektował inną
głowę, androidalną.
luty 2009 q
93
Dzielnica Archeologów
Wypalano nowe części
do robota w takim kotle.
Miał on potem należeć do limitowanej, tajnej edycji superbotów…
…składowanych w Bazie
w ściśle tajnym pomieszczeniu.
„No, to obejrzyjmy go, a potem rozruszajmy”, powiedział
Inżynier. „Mam nadzieję, że tym razem działać będzie
bezproblemowo”, mruknął idący za nim Starszy Mechanik.
Weszli do Sali, a Inżynier usiadł przy kokpicie. „Możesz uruchamiać,
Wowa!”, zameldował jeden ze strażników, bo Inżynier już trzymał dłonie na wajchach. Pozostali wpatrywali się w halę z Wronobotem.
94
q luty 2009
Ten zrazu siedział nieruchomo.
Dzielnica Archeologów
Jeden z konstruktorów,
podszedł do barierki.
„Jesteście gotowi do
uruchomienia?”, odezwał
się cicho. „Pytam, ponieważ Inżynier już włą czył maszynerię”. „Tak,
możemy zaczynać”, rzekł
drugi konstruktor, ze
spokojem składając dokumenty.
Po czym podniósł się, ale czekał
w stanie wyłączenia.
Po chwili Wronobot drgnął i zadziałał. „Tak on wygląda, panie Inżynierze”, powiedział z nieskrywanym zadowoleniem
trzeci z konstruktorów.
Ale nie tylko robotnicy byli zadowoleni. „Dobra robota”, powiedział usatysfakcjonowany Inżynier, gdy było po wszystkim.
Robotnicy w hali produkcyjnej byli zachwyceni
Wronobotem, mimo że miał zrazu dość wolne i kostyczne ruchy. „To nasz przyjaciel”, oznajmił kolegom z tyłu młody spawacz Dziuniek. „Będzie bronił
nas i naszej sprawy.”
„No, to teraz, panowie, można już myśleć
o jego misji”, stwierdził Inżynier, wychodząc
z fabryki. „Zgadza się”, rzekł jeden z cyber netyków.
luty 2009 q
95
Dzielnica Archeologów
Wronobot był więc sprawny i gotowy
do działań bojowych, …
…a z okazji jego uruchomienia urządzono bankiet dla wszystkich pracowników wojskowego Biura Projektów. W trakcie zabawy Inżynier nie chciał
zdradzić tajników konstrukcji. „Wy za dużo chcecie wiedzieć, drogie panie”, powiedział nieco kokieteryjnym tonem. „Ależ pan jest tajemniczy,
panie Inżynierze”, zaśmiała się Starsza Księgowa.
Nazajutrz zaczęto Wronobota egzaminować na różne sposoby. Metodą
podchwytliwych pytań…
…albo też wykorzystując go do bezpośrednich walk z podziemiem.
96
…oraz oczywiście z ludźmi…
q luty 2009
Jednocześnie oswajano
go stopniowo ze zwierzętami…
…pokazując mu także, jak ciekawie żyją na codzień.
Dzielnica Archeologów
Uczono go także rozróżniania płci, co
w robocie frontowej jest bardzo ważne.
Z czasem jego sprawności w nawiązywaniu interpersonalnych kontaktów uzyskały poziom wprost znakomity. Ludzie pokochali Wronobota za to, że potrafił
wsłuchiwać się w ich problemy.
„Wygląda jak człowiek”, mówili
między sobą zalęknieni obywatele.
Pokazywano go też dzieciom, którym
z kolei on tłumaczył, do jakiej misji jest
stworzony, tzn. jaki ma program.
Dzieci zresztą błyskawicznie go polubiły,
ponieważ miał zaprogramowane także bajki,
które potrafił opowiadać różnymi głosami.
Naśladował poza tym
znakomicie odgłosy
dzikiej przyrody.
Zdumiewała ich jego czułość okazywana istotom myślącym. Zewsząd się
garnęli, by go obejrzeć, a nawet dotknąć. Wronobot też był zaintrygo wany gatunkiem homo sapiens.
„Czy to nie słynny Wro nobot?”, powtarzało się
często na ulicach tajnego
wojskowego miasta.
Inspirował swoją mechaniczną doskonałością wielu artystów.
luty 2009 q
97
Dzielnica Archeologów
Niektórzy wprost nie mogli uwierzyć, że to
robot, wpatrując się w niego… „Nie, to
nie może być robot”, szepnął Grisza do Saszy. „Właśnie, że robot”, odburknął Sasza.
W chórze botów również.
Znakomicie natomiast Wronobot
rozumiał się z kołchoźnikami pra cującymi dla wojska.
98
q luty 2009
Potrafił nawet nieźle, jak na
bota, śpiewać.
Momentami wprost porywająco. Nie tylko solo.
Oczywiście, dla części ludzi stanowił zbyt nowoczesny egzemplarz, którego skomplikowania nie
byli w stanie pojąć i wzruszali obojętnie ramionami, nie wgłębiając się w tajniki nauki sowieckiej.
Inżynier od czasu do czasu brał go na
spacery, pokazując żołnierzom i oficerom…
…ponieważ od początku podziwiano szczególnie równy,
zdyscyplinowany chód Wronobota. Ten okaz bota wyróżniał się wyjątkową sprawnością ruchową.
Dzielnica Archeologów
Chodził coraz szybciej i znakomicie dotrzymywał kroku
ludziom.
Prezentował się bojowo,
ponieważ był bojowym
robotem.
Poza tym wyróżniał się rzeczywistymi umiejętnościami bojowymi.
Pokazywano go całej armii na specjalnych pokazach.
Do tego stopnia już był oswojony
z ludźmi, że pozwalano mu samodzielnie się poruszać po Bazie…
…a nawet kontaktować
się z tamtejszą umunduro waną młodzieżą.
…robić samemu zakupy w wojskowych
sklepach („Po ile chleb?”, spytał Wro nobot) …
Decyzja o wysłaniu go na front była
już tylko kwestią czasu. Wronobot
także nie mógł się jej doczekać.
luty 2009 q
99
Dzielnica Archeologów
Wiedział znakomicie, do czego zmierza imperializm.
„Zostaniesz wysłany na orbitę kosmiczną, skąd zaatakujesz imperialistyczną Amerykę”, oznajmił któregoś dnia
Starszy Inżynier Wronobotowi. „Czy zrozumiałeś, co ci
powiedziałem? Zakonotowałeś sobie?”
„Zakonotowałem”, odrzekł Wronobot spokojnie i mechanicznie kiwnął głową. Sprawa była przesądzona.
„Masz być taki, jak on”,
wskazał Starszy Inżynier na
portret.
„Ruszam na misję”, chwalił się potem Wronobot
kolegom przy pracy.
„Polecielibyśmy z tobą, ale nas nie puszczą, za
słabi jesteśmy”, stwierdził Misza, grabkując.
Na poligonie jednak zaczęła go dopadać jakaś chandra.
Coś roiło się w jego elektronowym mózgu. Coś, co nie by ło przewidziane w komputerowym programie. Na razie
jednak nikomu się do tego nie przyznawał.
100
q luty 2009
Atak miał być potem
zmasowany.
Wszystko się bowiem zaczęło od niedawnej wizyty
w kinie, kiedy to w kronice filmowej pokazano mu zdjęcia z republiki nad Wisłą, w której bieda wprost piszczała. Wronobot był wstrząśnięty.
Dzielnica Archeologów
„Jak ci ludzie mogą tak żyć?”, pomyślał, kręcąc głową.
Potem jednak wybrano inny kosmodrom.
Na peronie obejrzał się na Bazę-Matkę jeszcze raz i wsiadł do
pociągu pancernego.
Gdy przygotowywania do wylotu ruszyły
pełną parą, on wciąż myślał o tamtej kinowej projekcji. Gdziekolwiek był, coś
mu kazało wspominać biedę kraju
nadwiślańskiego.
Tak czy tak miał to być
historyczny lot.
Po cząt ko wo pla no wa no
wy strze lić go z Ple set ska.
„Jest gotowy do misji” stwierdziły
służby cybermedyczne któregoś dnia.
„Odtransportować go na dworzec kole jowy”, rozkazał Inżynier.
Gdy dojechali na miejsce, Inżynier zaczął go prowadzić na kosmodrom. Niestety Wronobot, mimo że dziarsko dotrzymywał kroku ludziom, był myślami
tam, gdzie potrzebowali go biedni ludzie.
luty 2009 q
101
Dzielnica Archeologów
Już od dłuższego czasu to go gryzło, ale nie wiedział, z kim się może podzielić. Musiał się komuś
zwierzyć.
„Wiesz różne myśli chodzą mi po
głowie”, zaczął kiedyś rozmawiać
z jednym ze starszych botów, ale
ostatecznie nie wyjawił mu niczego. Tuż przed wyjazdem zwierzył
się jednemu profesorowi.
„No a co z walką z imperializmem, chłopcze?”, spytał profesor
smutnym głosem.
„Profesorze, chcę pomóc
uciemiężonej krainie nad
Wisłą”, oznajmił Wronobot.
„Tam ludzie strasznie biedują”, ciągnął
Wronobot. „Potrzebują pomocy…
„No, jak uważasz”,
odrzekł profesor.
…Widziałem na zdjęciach, nie tylko
satelitarnych, ale i w kinowych migawkach. Nędza.”
102
„Widziałem też w telewizji. Fabryki w ruinie,
że niech szlag trafi…”, mówił. „Trzeba to
wszystko podźwignąć z dziadostwa.”
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Szczegóły Wronobot dopracował z Brodobotem pozna nym swego czasu na manewrach zimowych.
Na zgrupowaniu Brodobot rzekł: „Jak ci to powiedzieć, no, z jednej strony cię rozumiem, ale z drugiej ma się te zobowiązania wdrukowane do systemu neuronalnego. To nie jest takie hop, siup,
zmienić misję.”
„Witaj Wronio”. „Witaj Brodzio”. „Nie nawykło się do
niskich temperatur. Co?”
„Oj nie. Wolę, jak słońce grzeje i motory żniwne w po lach głośno szumią.”
„Wiem, Brodzio. Ja to wiem”, kiwnął głową Wronobot. „Ale
tamte bidoki ujęły mnie strasznie za serce.”
„Co by ci tu radzić. No, musisz się kierować na zachód po
prostu.”
„Na zachód”, powtórzył Wronobot.
„No i wymyśleć jakiś strój maskujący. Wiesz, że armia ściga
za dezercję”
„Wiesz, że to nie będzie dezercja…”, rzekł cicho.
„A więc to już postanowione? Nie cofniesz
się?”, spytał parę dni później Brodobot.
„Nie. Lecę nad Wisłę”, oznajmił Wronobot.
Z drugiej strony przed oczyma stanęły mu pamięt ne sceny rozmów z artystami, którzy z jego misją
łączyli wielkie nadzieje na koniec imperializmu.
Ale dość było już wspomnień i mazgajenia się.
„Zostaniesz wysłany w specjalnej
kapsule. Małej wielkości. …
luty 2009 q
103
Dzielnica Archeologów
…Coś takiego, jak kiedyś Łajka. Amerykanie kapsuły nie dostrzegą. Spadniesz na ich teren i rozpoczniesz akcję rozbrajania.”
„Rozumiem”, odrzekł Wronobot wpatrując się w ko smodrom.
Tak, transportowano rakietę.
Jeszcze niedawno wszak jeden kolega
odwodził go od tego planu: „Naprawdę
chcesz uciec do jakiejś nadwiślańskiej
republiki? Przecież wyślą za tobą po goń…”
104
q luty 2009
„No, zwożą już sprzęt”, powiedział z zadowoleniem w gło sie Inżynier.
Wronobot zaś udał się na krótki spacer, wciąż myśląc, czy na
pewno chce zmienić misję. Coś się w nim kotłowało.
„No, wszystko gotowe”, powiedział
Młodszy Inżynier, wytrącając go
z zamyślenia i uśmiechając się.
„Tak”, rzekł Wronobot.
Teraz jednak nie było czasu
na wspomnienia i refleksje. Wszyscy się szykowali
do odlotu Wronobota.
Inżynier udzielał ostatnich
rad, sunąc płytą lądowiska.
Dzielnica Archeologów
„No, już niedługo”, rzekł Inżynier.
„Owszem”, przyznał Starszy Mechanik.
Wyglądało to imponująco.
Następnie Wronobot oficjalnie się pożegnał, dziękując zwłaszcza Inżynierom.
Wreszcie od wylotu dzieliły go już
tylko sekundy.
Odprowadzały go tłumy. Jemu też udzielał się podniosły
nastrój rozstania z ojczystą sowiecką ziemią.
Miotany sprzeczny mi argumentami,
czuł się jak gryzoń
w kołchozowym
labiryncie.
Tylu przecież zacnych ludzi czekało na zwycięski
finał jego misji.
luty 2009 q
105
Dzielnica Archeologów
A w fabryce co by na to powiedzieli, gdyby
zmienił plany?
A sportowcy, którzy też cenili jego automatyczną
sprawność?
A co by powiedziały dzieci, które kochały, jak odtwarzał bajki?
Żegnały go tłumy, ale też Naczelny Inżynier, nie kryjąc wzruszenia. „Tyle w ciebie włożyliśmy podzespołów. Tyle elektroniki.”
„Powiem krótko. Nigdy wam tego nie zapomnę”, odrzekł
Wronobot.
Nawet na dworcu nie chciano go pu ścić bez pożegnania…
106
No ale zaczęło się. Nie było już odwrotu. Ubrany dla
nie po zna ki w ame ry kań ski ska fan der Wro no bot tkwił
w szczelnie zamkniętej kapsule wewnątrz rakiety.
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Z od d a li wy g lą d ał o t o nie sa mo wi ci e.
I w końcu poleciał.
…a część na innych zwierzętach…
Dopiero, gdy rakieta była bardzo daleko od Ziemi Wronobot zdecydował się na ten pierwszy, ważny ruch. Musiał go
wykonać.
Tymczasem Wronobot myślami już był na Ziemi. Na
wypadek niefortunnego lądowania planował część
dystansu przebyć konno…
Obserwowali go
w stacji naziemnej
z niepokojem.
„Dokąd on się wybiera?”, dziwił się
Naczelny Inżynier.
„Może rozprostowuje kości”, rzekł
Starszy Mechanik.
„Jakie kości?”,
zdziwił się Generalny Inspektor.
Na ekranach sowieckiej stacji naziemnej ukazała się
wtedy postać wyłaniającego się z kosmicznego pojazdu Wronobota. „Co on robi?”, wykrzyknął Generalny
Inspektor i huknął butem w ścianę.
luty 2009 q
107
Dzielnica Archeologów
I r u s z y ł W r o n o b o t w d ó ł, c z u j ą c , j a k m e c h a n i c z n e s e r c e p o dc h o d z i
m u d o m e c h an ic zn e g o ga r d ł a . I za cz ął sp ad a ć…
Inżynier zaniemówił.
„Możesz mi wyjaśnić, co się dzieje?”
spytał Naczelny Inżynier.
„Nie wiem”, odparł Inżynier. „Nic
nie wiem. Ale dowiem się.”
…spadał, gdy
w jego ojczystej
Bazie toczyło się
błyskawiczne dochodzenie zapoczątkowane przez
Inżyniera.
… Wr ono bo t sp ad a ł …
108
„Niech pan słucha, Inżynierze, ja po prostu nie mogę powiedzieć, gdzie
uciekł Wronobot. Po prostu nie mogę”, uciął rozmowę Brodobot. „Zresztą,
on nie uciekł.”
„Rozumiem, że go szanujesz”, nie ustępował Inżynier. „Ja też. Ale dlacze go porzucił misję?”
„Nie porzucił. Wybrał trudniejszą. Taką, która wymaga jeszcze większego
poświęcenia.”
„Niemożliwe!”, zawołał oszołomiony ta informacją Inżynier.
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
A Wronobot spadał już w kierunku Wisły. Niestety nieco go zniosło i wylądować musiał w jakichś
obcych stronach.
„Wiedziałeś coś o tym?”, pytał
Inżynier Młodszego Mechanika.
„O czym?”
„Że Wronobot chce się przeprogramować?”
Świtało, gdy się uruchomił… Miał
jeszcze wiele do przejścia.
Słońce wypełzło wnet na jego nową maskę. „No, to
zaczynam misję”, pomyślał Wronobot, wyłaniając
się z cienia.
I ruszył przed siebie po założeniu całego maskującego
stroju.
Wtedy jednak rozpoczęły się poszukiwania Wronobota.
to be continued…
© Free Your Mind
POLIS MPC odsłona lutowa 2009
luty 2009 q
109
Dzielnica Artystów
Pomnik
Krzysztof K. Karnkowski - Budyń'78
Odpowiadając na apel pana Frasyniuka,
Którego na naród wczoraj spłynęła nauka,
Komu pomniki stawiać i komu dziękować
Piszę te słowa, by się na apel meldować
Ku czci, i tym wierszem, niezdarnym a szczerym
Na postument postawić nasze bohatery.
Dziś, gdy lat dwadzieścia wolności wyśnionej
Nieraz ceną najwyższą dla nas wywalczonej
Naród, który tę wolność jak powietrze traktuje
Miast sławić swoich wielkich, rozliczeń wypatruje.
Coraz częściej tym posłuch daje, których słowa
Miast rany stare goić, tylko mącą w głowach.
Gdy „Poeta pamięta", pisał dla nas noblista,
O krzywdzie ludzkiej pisał, rzecz to oczywista,
Lecz gdy człowiek krzywdzony wybiórczą pamięcią,
Odmawianiem mu zasług, nieprzyjaciół niechęcią,
Przypomnieć, zachować - to poety jest rzeczą Czyny wielkie, którym ludzie mniejsi od nich, rzeczą.
Gdy milczą jedni, drudzy zaś mnożą argumenty
Przeciw - ja w skupieniu pierwsze fundamenty
Zbuduję, w ziemi twardej jak Syberii lody,
Gdzie generał przez los rzucon został w czas swój młody.
Niech pomnik jak On będzie, solidny, hartowany,
By wiatr historii nie zburzył go - niespodziewany.
Odnajduję kamienie. Pierwsze zbiorę w tym lesie,
W którym nocą dziś jeszcze strzałów echo się niesie,
Gdzie, gdy inni rzucali wyzwanie tyranom,
Młody Wojciech już wiedział, którym służyć panom.
✽✽✽
110
q luty 2009
Dzielnica Artystów
Przez częstochowskie lasy tak z majątku w Kurowie
Trafił wreszcie na służbę w informacji wojskowej.
Mało kamieni, dołóżmy więc cegły z tej ściany,
Którą był żołnierz polski latem w Pradze witany,
Gdy przyjechał na czołgach pomagać ludziom pracy.
Znalazł ślad polskiej mowy - krzyk - „Wstydźcie się Polacy!"
W polskiej armii już wtedy polscy tylko wojskowi,
To do zasług dopisać trzeba Wojciechowi.
Ciągle mało budulca, by na postaci miarę
Stworzyć dzieło, o pomoc więc miast proszę parę.
Może rodziny Gdyni, Gdańska i Szczecina,
Może z Katowic, może z Jastrzębia, z Lubina
Ze mną zbiorą kamienie i na plac budowy
Przywiozą, żeby pomnik na czas był gotowy?
Może trójmiejskie Krzyże, może węgiel ze Śląska
Razem stopią się w pomnik, który zbuduje Polska.
Cegły z małych plebanii niech utworzą postument,
Niech te ściany wydźwigną w górę wielki monument,
Które widziały dobrze, jak przestają oddychać
Trzy ciała - Suchowolca, Niedzielaka, Zycha.
Jeszcze kilka kamyków z tamy, którą Włocławek
Pożegnał kiedyś księdza, co zbyt dużo w Warszawie
Miał nam do powiedzenia; może z samej Warszawy,
Z tej ulicy, na której kres Przemyka zabawy.
Wiele miejsc w całej Polsce niech na posąg się złoży,
Który pamięć uświetni i szacunek pomnoży.
Pomnik w wierszu gotowy, choć pewnie niepełny.
Listę miejsc oraz osób jeszcze ktoś uzupełni,
Lecz niech trwa na pamiątkę życia oraz czynów
Wystawiony ku chwale Tobie...
✽✽✽
luty 2009 q
111
Dzielnica Archeologów
Klęcząc u stóp Generała.
Wokół poematu Melchiora Kosodrzewiny
Free Your Mind
Zaskakujące jest to, że o ile tacy wielcy mężowie stanu, jak W. Lenin, J. Stalin czy
B. Bierut, choć przecież i pomniejsi, jak J. Borejsza, doczekali się wielu poematów na
swoją cześć ze strony najwspanialszych polskich literatów, o tyle wokół W. Jaruzel skiego panuje jakaś zmowa artystycznego milczenia. Niedawno na szczęście, co już
w tej odsłonie POLIS MPC zostało podkreślone, słynny wrocławski opozycjonista W.
Frasyniuk wystąpił z fantastyczną ideą postawienia Jaruzelskiemu pomnika (wg mnie
najlepiej wzorować się tu na słynnym zdjęciu z ogłaszania stanu wojennego, tj. by
pomnik ujmował „Generała” od razu z telewizorem),
no ale nie okłamujmy się, czym że może być zwykły pomnik wobec nieśmiertelności, jaką niosą
poetyckie strofy. Z tym większą
więc uwagą pochylam się nad
rzadkim poematem zatytułowa nym po prostu „Generał Wojciech
Jaruzelski” i napisanym przez
niejakiego Melchiora Kosodrzewinę. Śmiem podejrzewać, że pod
tym pseudonimem kryje się jakiś
wielki artysta, ale równie dobrze
to może być zwykły anonimowy
funkcjonariusz ZOMO
112
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
lub też jeden ze skromnych członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, w któ rej wszak utalentowanych ludzi nie brakowało.
Co nam powiada poeta na wstępie? Mówi nam tak:
Wielki Mąż Stanu, Polityk Stulecia,
Błyszcząca Gwiazda na tle historycznych postaci śmiecia.
W ten sposób już w tych dwóch frazach
Melchior, że się tak poufale wyrażę, bo jakąś,
zrozumiałą chyba, sympatię do poety odczu wam, nie tylko pokazuje nam, z jak gigan tycznego formatu człowiekiem mamy do
czynienia, ale, jak szybko porządny poeta
może nadrobić czas milczenia innych twórców wokół „Polityka Stulecia”. Nasuwa się
jednak pytanie, czy wśród „hi sto rycz nych
postaci śmiecia” Melchior widziałby też np.
J. Stalina,
luty 2009 q
113
Dzielnica Archeologów
N. Chruszczowa,
L. Breżniewa,
J. Andropowa
czy N. Gorbaczowa? Zwracam na to uwagę, żeby czasem kiedyś Melchiora jakaś czerezwyczajka z tego może nie do końca precyzyjnego sformułowania nie rozliczyła.
Tak więc tu bym nieco docyzelował frazkę.
Idźmy dalej.
Dziś już na zasłużoną emeryturę odchodzi,
Niewdzięcznemu narodowi kurtynę prawdy czas odsłonić przychodzi.
Tu Melchior nam już rysuje pewien egzystencjalny dramat „Błyszczącej Gwiazdy”
(czemu nie „Czerwonej”, chciałoby się spytać, no ale nie bądźmy małostkowi, prze-
114
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
cież zaletą każdej dobrej poezji jest wieloznaczność, niedopowiedzenie, zawieszenie
głosu i lekkość metafizyczna), ponieważ z jednej strony chciałoby się, by świeciła jak
najdłużej, a może nawet i wiecznie, jak ta na kremlowskiej wieży, z drugiej jednak,
nieubłagane prawa historii, a może raczej przyrody, powodują, że nawet „Polityk Stulecia” musi kiedyś udać się na zasłużony wypoczynek. Co z tego jednak, skoro naród
jest niewdzięczny? A czemu niewdzięczny, tego nam Melchior nie mówi, lecz możemy się domyślać — zapewne blasku naród nie dostrzega. W sukurs poecie przychodzi „czas”, który zjawia się po to, by „kurtynę prawdy odsłonić”. Wprawdzie kurtynę
zwykle się podnosi albo odsuwa, odsłaniać można np. firankę, natomiast gdyby
prawda stanowiła zasłonę, to cóż by się za nią kryć mogło? Melchior jednak przeczuwając nasze nieudolne i pospieszne skojarzenia, pisze dalej tak:
Niech się każdy Polak dowie,
Co Generał zrobił dla niego i czego odmówił sobie.
Poeta więc pokazuje wielowarstwowość theatrum świata. Jest kurtyna prawdy,
kurtyna, którą poezja polska odsłania (w osobie Melchiora), za nią zaś, możemy powiedzieć stoi „Generał”, co dla każdego z nas coś zrobił.
Od lat najmłodszych na służbie Ojczyzny,
Przez cale życie jak najdalej od moralnej zgnilizny.
Teraz dopiero widzimy, że kurtyna stanowi swoistą osłonę nieskazitelnego moralnie bytu „Polityka Stulecia”.
Dziś dla młodych pokoleń przykładem być może,
Jak zachować niezłomną postawę w politycznym ferworze,
Jak idei jednej od początku do końca życia pozostać wiernym,
Nie ulęgając przy tym nigdy personom zbyt miernym.
Wzorzec moralny, którego uosobieniem jest „Generał”, jest zarazem wzorcem politycznym i psychologicznym. Poeta wszak wskazuje na niezłomność „Polityka Stule cia” „w politycznym ferworze”, a zarazem na nieuległość „Generała” w stosunku do
„person zbyt miernych”. Nie podejrzewamy jednak, że „Błyszcząca Gwiazda” ulegała
personom niezbyt miernym.
Polak, Katolik, …
Czegóż chcieć więcej? A jednak poeta nie kończy na tym pięknym wyliczeniu.
w ziemiańskim urodzony dworze, …
O to właśnie chodzi! Swój chłop.
luty 2009 q
115
Dzielnica Archeologów
Nic do starości piętna dzieciństwa zmazać nie może.
Problem interpretacyjny, jaki tu się pojawia, jest pozorny. Z reguły bowiem „piętno” kojarzy nam się z jakimś bolesnym, przykrym doświadczeniem, któremu mechanizmy psychosublimacji nie są w stanie zwykle sprostać, dlatego leżakujemy potem
tyle u psychoanalityków. Tu jednak poeta chce powiedzieć nam coś zgoła innego.
Piętno polskości, katolicyzmu i ziemiaństwa, to dla „Polityka Stulecia” ukryte ideały,
którym przez całe swoje czerwone życie „Błyszcząca Gwiazda” była wierna, choć może nie okazywała tego wprost:
Dlatego wraca po latach do klasztoru Jasnej Góry,
Pod starodawnej chrześcijaństwa twierdzy mury,
Odkupić chce swe grzechy, u mnichów szuka pociechy,
Grzechy jego niezawinione, zostają wiec odpuszczone.
Gdzież indziej Polak, Katolik, Ziemianin, Generał, grzechów swych nie winien,
może szukać ukojenia, jak nie na Jasnej Górze, tam, gdzie od końca lat 40. tęskne
swe spojrzenia kierował? No ale podążajmy z nim dalej, bo:
Społeczeństwo wciąż jednak nieświadome,
musi zostać objaśnione.
Tu mamy celowy skrót myślowy. Poeta chce zasygnalizować, że nam, czyli nieświadomemu społeczeństwu, trzeba coś objaśnić, a zarazem, że nas trzeba niejako
oświecić, żeby nam się zrobiło jasno w głowach:
Tak by wszyscy zrozumieli życia los ciężki,
Życia pełnego dylematów i moralnej męki.
Niech się każdy dowie jakie alternatywy,
Ma każdego dnia do rozwiązania polityk prawdziwy.
Owe alternatywy są jak splątane węzłem gordyjskim złowieszcze sznury, przyszy kowane na szyję „Generała” przez szyderców i kontrrewolucję, dlatego też poeta uderza w mocniejszy zaraz ton:
Jak byś Ty na miejscu Generała krzykaczu postąpił?
Ktoś znacznie gorszy i tak by go na jego miejscu zastąpił.
Na ten dwuwiersz zwracam uwagę, ponieważ to nie S. Chwin jest pomysłodawcą
słynnego eksperymentu myślowego, w którym każdy z nas miałby przywdziewać
skórę „Generała” i dopiero wtedy osądzać go moralnie, lecz sam Melchior, który dodaje zaraz z przestrogą:
116
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Gdyby tak jak człowiek miękki szybko zrezygnował,
Gdyby sobie lepsze i bezpieczniejsze życie skalkulował.
On jednak dla naszego dobra wspólnego pracował,
Aż do ostatnich dni wierności Narodowi dochował.
On jeden wie ile to cierpienia kosztowało,
Jak ludzi rozumiejących go wokół było zawsze mało.
Następnie z poetą przemierzamy cały bojowy szlak „Polityka Stulecia”
i przychodzimy do wolnej, sowieckiej ojczyzny, gdzie nasz bohater:
Wstępuje teraz bez zastanowienia w komunistów szeregi,
By odbudować kraj i nie pozostać na uboczu czyni zabiegi.
Owo „czyni zabiegi, by nie pozostać na uboczu” jest próbą oddania pracowitości
„Polityka Stulecia”. Zwykły człowiek bowiem z reguły właśnie zabiega, by być na ubo czu. „Generał” — nie. Z tego też powodu:
Jako wojskowy najlepiej się w życiu realizuje,
Dlatego zawsze szybko awansuje.
Dochodzi wkrótce zasłużenie do rangi generała,
Czego cała nasza Armia zgodnie się domagała
Frontem, Sztabem, Politycznym Zarządem dowodzi,
Żadne stanowisko dowódcze mu nie szkodzi.
luty 2009 q
117
Dzielnica Archeologów
Otóż to, „żadne stanowisko dowódcze mu nie szkodzi”. Z jednej strony mamy tu
wyraz poświęcenia, a z drugiej przykład efektywnego wykorzystania zmian kadrowych, którymi objęty był „Polityk Stulecia”. Wszystko to zaś w atmosferze psychofizycznego wycieńczenia:
Nie śpi, nie je całymi dobami, bez przerwy pracuje,
Bez zważania na własne zdrowie obowiązki zawsze wykonuje.
„Bez zważania”, taka drobna, a jaka ładna, tracąca staropolszczyzną peerelowską, sowiecka fraza.
Otrzymuje ministerialne stanowisko zasłużenie,
Niejedno jednak wtedy trudne wypada zdarzenie.
I znowu perełka: „trudne wypada zdarzenie” i to „niejedno”. W tak delikatny spo sób poeta stara się odmalować subtelnym pędzlem słowa — wiaterek dziejów.
Interwencja w Czechosłowacji i Wydarzenia Grudniowe,
To najczęstsze oskarżenia, powtarzane wciąż jak nowe.
Okazuje się bowiem, że te trudne zdarzenia, to zarazem „najczęstsze oskarżenia”. Melchior więc pokazuje nam, zauważmy, podwójne zmagania się naszego bohatera z historią. Raz zmagał się on jako „Minister” w latach 60. i 70., a ponownie, tj.
po latach, zmagać się musi z nimi, gdy w ustach szubrawców powracają one jako oskarżenia, „powtarzane wciąż jak nowe” — i co gorsza, przywołujące nieprzyjemne
wspomnienia. Je właśnie, niejako na usprawiedliwienie „Generała”, budzi w swojej
świadomości także Melchior, chcąc w ten sposób pobudzić do myślenia także nas:
Ciężkie to dla Polaków były czasy i niełatwo zrozumieć,
Ze Generał nie miał wyboru przy dokonywaniu tych posunięć.
Nie on podejmował decyzje, lecz straszny dyktator,
Tłusty i konserwatywny Breżniew w otoczeniu podobnych mu kreatur.
118
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Wielka była polskiego ministra niedola,
Bo przecież przypadła mu tylko wykonawcy rozkazów rola.
Teraz się sypią dziesiątkami oskarżenia,
Bez rzetelnego wszystkich argumentów rozważenia.
Gdy tylko mógł przecież w obronie Ojczyzny występował,
Twarde rozkazy Moskwy, łagodził i modulował.
Pomógł krajowi w gospodarczym rozkwicie.
Co z tego, skoro:
Próbował ocucić Gierka pogrążonego w samozachwycie.
Nic jednak nieuchronnego kryzysu nie powstrzymało,
Do kompromitacji i upadku nieodpowiedzialnej ekipy dojść musiało.
No i tu poeta niejako zżywa się ze swoim bohaterem i zaczyna go wciągać już nie
tylko czysta wizja, ale i pradawne, skomplikowane dzieje:
Siły zewnętrzne wciąż w Polsce działalność wzmagały,
Z obu stron świata wrogich agentów nam nadsyłały.
Nastały ciężkie miesiące konfrontacji,
Nie można było powstrzymać nijak ekonomicznej deprecjacji.
luty 2009 q
119
Dzielnica Archeologów
Na szczęście, pomijając oczywiście tę „ekonomiczną deprecjację”, to mimo że
Polityczny amok ogarnął wszystkich Polaków,
to:
Jedynie Wojskowy pozostał trzeźwym wśród rodaków.
W ten sposób poeta studzi nie tylko swoje, lecz i nasze emocje, choć nie zapomina o odmalowaniu grozy całej sytuacji:
Widząc interwencji obcej widmo i słysząc Breżniewa groźne słowa,
Że nic go nie powstrzyma, że “niet drugowo wychoda”, …
Przywołanie w oryginale owego „niet drugowo wychoda” ma na celu podniesienie
napięcia, powraca także w ten sposób czas, kiedy na ulicach naszych miast można było często usłyszeć język rosyjski, czas, któremu „Generał” się sprzeciwiał, jak wiemy.
Generał Jaruzelski, mąż opatrznościowy, desperacką podejmuje decyzję,
13 grudnia wychodzi w mundurze na telewizyjnych ekranów świata wizje.
Ogłasza Stan Wojenny na terenie całego kraju,
Wybiera najlepszą z dróg na tym historycznym rozstaju.
Ratuje Ojczyznę, Naród a może i losy Europy,
Kto wie, czy dziś nie przecinałyby jej okopy?
Stan wojenny jako mniejsze zło nie tylko dla Polski, ale i Europy, nie boi się powiedzieć poeta. W ten sposób zadaje kłam tym twierdzeniom, które głosiły, jakoby to
Układ Warszawski miał w planach uderzyć na kraje NATO.
120
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Staje na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego,
Jest prekursorem dzieła odnowy i porozumienia wielkiego.
Wiemy wszak z kart historii, że właśnie dlatego internowano niektórych działaczy
opozycji, by łatwiej się było z nimi w więziennych warunkach porozumieć, czyli po
prostu, by mieli oni bliżej do władzy, a więc i do „Generała”. Jednocześnie poeta przypomina o tych, co poza murami knuli:
W pierwszych miesiącach stanu wielu prowokatorów działało,
na szczęście jednak:
Ofiar wśród ludności cywilnej było jednak bardzo mało.
W ten sposób:
Z każdym rokiem stabilizacja polityczna i gospodarcza,
Posuwa się coraz bardziej, sił nam jednak ciągle nie starcza.
Kolejne amnestie, akty łaski i ułatwienia,
Łagodzą systematycznie okresu przejściowego społeczne cierpienia.
Generał śmiały plan przedstawia gospodarki naprawy,
Jego kolejne etapy realizuje Messner — ekonomista wielkiej sławy.
Powiększa się dobrobyt i rosną wskaźniki,
Powolny proces reform przynosi odczuwalne wyniki.
Wojna, wojna, i po wojnie, chciałoby się powiedzieć. Poeta kreśli ten obraz następująco:
Po latach kilku życia w takim jak dziś spokoju,
Mało kto pamięta, że uniknęliśmy wizji Polski w anarchii i rozboju.
Mimo nowych pojawiania się na horyzoncie trudności,
Rośnie wciąż szacunek dla kraju o wzrastającej stabilności,
Kierowanego przez Generała Wojciecha Jaruzelskiego,
Przywódcę niezwykłego, Człowieka Wielkiego.
Ani się nie obejrzymy, a już z naszym krajem zmienia się cały świat, przypomina
poeta:
Kiedy ze Wschodu Sygnał Pierestrojki przychodzi,
On w pierwszym szeregu, On demokratom przewodzi.
Właśnie dlatego demokratyczne reformy miały w Polsce silną podbudowę,
Bo na czele sil postępowych nieocenionego Generała postawiono osobę.
luty 2009 q
121
Dzielnica Archeologów
Zwrot „Generała postawiona osoba” może się wydać z pozoru pleonastyczny lub
nawet niezręczny. Nic podobnego, chodzi bowiem o wyróżnienie indywidualności „Polityka Stulecia” na tle miernot nierozumiejących powagi chwili:
On wreszcie po latach wysiłków do Okrągłego Stołu doprowadza,
Jakże w przedsięwzięciu tym mu beton partyjny przeszkadza.
Wiemy, co było dalej, ale poeta cierpliwie wymienia:
Rozmowy trwają dość długo, jednak szczęśliwie zakończone,
Wyborem Pierwszego Demokratycznego Sejmu zostają zwieńczone.
W akcie wdzięczności Generał na stanowisko Prezydenta wybrany,
Zostaje przez Sejm w imieniu całego Narodu zebrany.
Pierwszym Prezydentem Trzeciej Rzeczypospolitej mianowany,
Fakt ten niezwykle pozytywnie przez opinie publiczna został odebrany.
Pamiętamy, że wiwatom nie było końca.
Jakże godnie stanowisko najwyższe piastuje,
Wielką zgodę wszystkich Polaków Prezydent buduje.
Godny przedstawicie Polski na arenie międzynarodowej,
Staje się dla świata symbolem Polski demokratycznej i nowej.
122
q luty 2009
Dzielnica Archeologów
Święte słowa, poeto, święte słowa.
Przez lata jeszcze historia nowe karty będzie odkrywać,
Zgadza się.
Współczesnym Konradem Wallenrodem wielu będzie go nazywać.
Bez wątpienia. Oczywiście w służbie ZSSR. Poeta wybiega myślami w przód:
Już jutro Europa Zachodnia znosi dla nas utrudnienia wizowe,
Oto jak dalekowzrocznie Generał prowadził stosunki międzynarodowe.
Żyjemy więc dziś nadzieją, że choć Generał już bez stanowiska,
Wciąż aktywnie polski proces dziejowy nadzoruje i
Polska dzięki niemu wkrótce swą dawną potęgę odzyska.
Warszawa, 7 kwietnia 1991 r.
http://www.geocities. com/wojciech_jaruzelski/Melchior1.html
Miejmy nadzieję, że Melchior dopisze jeszcze parę fraz na temat historycznego wprowadzenia przez „Generała” Polski do UE oraz, co też już wisi w powietrzu, o bezkonfliktowym przejściu od strefy rubla transferowego do eurolandu. Ktoś jednak niegramotny
mógłby tępo spytać, a dlaczegóż to „Generałowi” aż kilkadziesiąt lat zajęły te wszystkie wiekopomne procesy? Przecie ani jako „kapitan Informacji Wojskowej”, ani potem jako „Generał”, „Minister”, „Pierwszy Sekretarz PZPR” raczej o uczynieniu z Polski kraju zachodniego nie myślał. Po takim pytaniu jednak poznaje się właśnie
luty 2009 q
123
Dzielnica Archeologów
niegramotnych. Największych mężów stanu poznaje się natomiast po tym, jak wielkie dzieła potrafią uczynić dla ludzkości. Taki np. Lenin, „nowego człowieczeństwa
Adam”, jak powiedziała kiedyś pewna sławna poetka, sprawiał, że rzeki zmieniały koryta, a młot, motor, świder elektryczny, co się w caliznę skały wwierca, traktorów niezliczone tryby, biły rytmami jego serca — twierdził choćby M. Piechala. Taki Stalin
z kolei to swoją mądrością przetaczał wody, płynąc wysiewał pszenicę w tundrach,
zalesiał stepy, stawiał ogrody, jak to opisywał A. Ważyk w wierszu „Rzeka”, zaś nieżyjący J. Borejsza sprawiał, że w Warszawie brakowało czerwonych róż do złożenia
na jego trumnie, wyznawał J. Tuwim.
No a co zrobił największego „Generał”. Najpierw nas przetrzymywał przez kilka dekad w obozie koncentracyjnym, a następnie pokazał nam, jak wygląda życie za drutami; albo mówiąc inaczej, najpierw nas długo i wytrwale głodził, a potem litościwie
nakarmił. Najpierw nas całkowicie oślepił, a później przywrócił nam wzrok. Zahartował nas więc bardziej niż stal. Gdyby nie on, siedzielibyśmy w barakach i pasiakach
cały czas. Strach też pomyśleć, co z nami będzie, gdy na zawsze odejdzie, wszak nie
zostawił nam syna, jak Kim Ir Sen Kim Jong Ila ludowi północnokoreańskiemu.
t
124
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Jak to w Polsce trójpodział władzy
zaistniał
Grudeq
Zasada trójpodziału władzy (wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza) jest dziś
podstawą ustroju politycznego w większości współczesnych demokracji. Tworząca
ustrój polityczny III Rzeczpospolitej Konstytucja z 1997 roku, w swoich założeniach
również odwołała się do zasady trójpodziału władzy. Mówi o tym pięknie artykuł 10
ustawy zasadniczej: Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej. Jednakże
twórcy naszej konstytucji pominęli dość ważną sprawę. Otóż w krajach najdoskonalej działającego trójpodziału władzy, czyli w Zjednoczonym Królestwie Wielkobrytyjskim, które właśnie stanowiło dla Monteskiusza ideał trójpodziału władzy czy też Stanach Zjednoczonych Ameryki, jest zawsze mowa o systemie „checks and balances”
— hamulców i równowagi, występujących między tymi trzema władzami. Nasz ustrój
polityczny, praktyka naszego ustroju o takim czymś nie wspomina.
Można odnieść wrażenie, że ustrój polityczny Rzeczypospolitej nie jest trójpodziałem władzy, ale jej trójrozdziałem. W krajach zachodnich władza państwowa, mimo jej podziału, stanowi ciągle jedno. W Polsce rząd to jedna sprawa, sejm i senat —
druga, a trzecią, własną drogą, idą sądy. Jeżeli władze porównalibyśmy do puzzli, to
system hamulców i równowagi to właśnie wcięcia i wycięcia w puzzlach, dzięki którym można poszczególne elementy ze sobą połączyć w jedną całość, którą trudno
jest rozerwać. Elementy zaś polskich puzzli ustrojowych mają krawędzie cięte wzdłuż
linii prostych. Owszem, można je dopasować, ale wystarczy mocniej potrząsnąć
i układanka się rozpada, bo nie ma między nimi żadnego połączenia.
Poszukajmy zatem odpowiedzi na to, dlaczego w krajach zachodnich jest trójpo dział władzy, a w Polsce istnieje trójrozdział — w historii. Przyczyn szukałbym w tym,
że w krajach, w których jest trójpodział, istniała w pewnym momencie silna absolut na władza królewska, której nasza szlachta przeogromnie się bała. Tam władza przez
pewien moment historyczny była w jednych rękach i mogła być później dzielona.
Rzeczpospolita Obojga Narodów i jej elita polityczna (szczycąca się tym, że tutaj nig dy nie ustanowiono władzy absolutnej a zachowano złotą wolność szlachecką), nigdy
nie stworzyła pojęcia jednej władzy. Król miał odmienny plan, sejm również. Król
chciał na wojnę, to sejm nie dawał podatków. Sejm dawał podatki na wojnę, to król
nie miał sił i talentów, by wojnę prowadzić. Przeciwko królowi buntował się magnat,
to sąd sejmowy takiego magnata uniewinniał — bo przecież buntował się przeciwko
królowi, a nie przeciwko sejmowi, sądowi czy państwu. Sąd skazywał magnata na banicję, to król nie potrafił tego wyroku wyegzekwować, bo przecież to wyrok sądowy
luty 2009 q
125
Dzielnica Publicystów
a nie królewski. Każda z władz rozumiała przez władzę tylko siebie. Każda z władzy,
choć już porozdzielana, była absolutna. Dlatego Król Polski, Wielki Książę Litewski
etc. byłby śmieszny, w przeciwieństwie do innych władców europejskich, gdyby powiedział „państwo to ja”. Ale tak samo śmieszny był nasz sejm, który myślał „państwo to ja, bo nic bez mojej zgody w państwie dziać się nie może”. Swoją drogą jest
to ciekawe, że parlamentaryzm w Polsce odradza się, mimo kompromitacji naszych
„wybrańców”-posłów, jakimi były zgody kolejnych sejmów na traktaty rozbiorowe.
Czy to nie upokarza naszych parlamentarzystów?
W naszej historii swoistym trójpodziałem były zabory: jedna część państwa trafiła do praworządnej acz rygorystycznej monarchii pruskiej, druga część znalazła się
w liberalnej monarchii Austro-Węgierskiej, a trzecia zaś stanowiła część chaotycznego cesarstwa rosyjskiego. Cudem można określić to, że udało się Polsce niepodległość w roku 1918 odzyskać, ale jeszcze większym cudem jest to, że te trzy części
udało się spoić w jeden organizm II Rzeczypospolitej. To, że po epoce zaborów wyszliśmy z trzech tak odmiennych systemów, również przełożyło się na nasz ustrój polityczny. Polacy z zaboru pruskiego oczekiwali od państwa porządku i dyscypliny, Polacy z zaboru austriackiego swobody i możliwości niczym nieskrępowanej debaty
politycznej, zaś byłe Królestwo Kongresowe chciało wszystkiego, co by nie przypominało ustroju byłego państwa carów. Przy tak wzajemnie sprzecznych oczekiwaniach,
do których jeszcze dochodziła niechęć prawicy do lewicy czy strach endecji przed domniemaną dyktaturą Piłsudskiego, otrzymaliśmy Konstytucję marcową z roku 1921.
Formalnie Konstytucja marcowa wprowadzała zasadę trójpodziału władzy. Mówił
o tym artykuł 2. Wzorowano się na ustawach konstytucyjnych III Republiki Francuskiej, jednakże wkradł się polski chaos. Był mianowicie rozdział o władzy ustawodawczej, był rozdział o władzy wykonawczej, a zabrakło rozdziału o władzy sądowniczej. Więc co to za trójpodział, skoro nic nie napisano o trzeciej władzy? Ale
konstytucja była świetna, tak zgodnie twierdziły nasze elity, bo nie została napisana
przez Piłsudskiego. Pozwalała na niesamowite rozpanoszenie się sejmu, który decydował o wszystkim. O prezydencie, o rządzie, o sądach, o prawie. Żadnego hamulca,
żadnej równowagi. A jednocześnie nie brał za swoje decyzje żadnej odpowiedzialności, bo nie istniała możliwość odwołania go. Sejmokracja, jak słusznie wyraził się
Marszałek Piłsudski.
Czytając naszą następną ustawę — Konstytucję kwietniową — doznaje się przyjemnego uczucia ulgi. Przepisy jasne i precyzyjne. Z wyjątkiem odesłania do ordynacji wyborczej, brak zapisów o tym, że daną sprawę ureguluje ustawa. Co prawda znosiła ona trójpodział władzy, ale w wypadku Konstytucji marcowej był to trójpodział
deklaratywny, a nie faktyczny. Całą władzę skupiono w ręku Prezydenta Rzeczypo spolitej. Jednakże zachowano trzy funkcje władzy: ustawodawczą, wykonawczą i są downiczą, które pozostawiono Sejmowi i Senatowi, Rządowi oraz Sądom i Trybuna łom. Konstytucja kwietniowa dawała Polsce niezbędny okres władzy absolutnej. Miała
być filarem, na którym miał wyrosnąć trójpodział władzy, tak jak na sile Elżbiety I wy -
126
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Rolex
rosła demokracja angielska czy, jak na sile Ludwika XIV, wyrósł trójpodział we Francji. Podziału tego, co prawda, dokonała Wielka Rewolucja Francuska, ale gdyby nie
Król Słońce — nie mieliby Francuzi władzy do podzielenia. Francuscy konstytucjonaliści dzielili przynajmniej to, co istniało. Polscy konstytucjonaliści zaś zawsze poruszali się w sferze imaginacji.
Nie inaczej było przy tworzeniu podstaw III Rzeczypospolitej. Zapomniano
o I Rzeczypospolitej i jej doświadczeniach z demokracją wśród Polaków, prowadzącą
do tego, że ja i tylko ja mam rację, a kto uważa inaczej, to do szabli! — bo to przecież dawno było. Zapomniano o tym, co zgubiło Konstytucję marcową II Rzeczpo spolitej, czyli pisanie jej dla konkretnej osoby (w 1920 roku pisano konstytucję z myślą o tym, że prezydentem zostanie Piłsudski, a w latach 90. myśląc, że prezydentem
będzie wciąż Wałęsa). Wreszcie zapomniano o tym, że najlepszym wychowaniem politycznym narodu jest napisanie zasad, które jasno i przejrzyście określą kompeten cje wszystkich ośrodków władzy. Z wychowaniem politycznym narodu jest jak z wy chowaniem dziecka, trzeba jasno ustalić, co dziecku wolno, a czego nie może
i konsekwentnie trzymać się ustaleń. Dopiero gdy dziecko dorośnie i zrozumie naj prostsze zasady, można zacząć pokazywać mu inne możliwości wyboru i podejmowa -
luty 2009 q
127
Dzielnica Publicystów
nia decyzji. Tych różnych życiowych „ale”. W Polsce, czego najlepszym przykładem
jest obecna prezydentura Lecha Kaczyńskiego, okazuje się, że niektóre zapisy można
całkowicie inaczej interpretować, niż to miało miejsce za prezydentury Aleksandra
Kwaśniewskiego.
Na samym początku mówiliśmy o systemie hamulców i równowagi. W Zjednoczonym Królestwie jest trójpodział władzy. Ustawodawczą sprawuje Parlament (Izba
Gmin i Izba Lordów), wykonawczą Król i Premier, a sądowniczą — Sądy. Istnieje system hamulców i równowagi: to parlament uchwala prawo, ale król/premier ma prawo parlament rozwiązać i nie potrzebuje na to zgody Izby Gmin czy Lordów. Jeśli parlament uchwala ustawę, której premier nie może wykonać, to premier ma prawo ten
parlament odwołać. Sądy wykonują prawo, ale to Izba Lordów jest sądem najwyższym i ona decyduje o wykładni poszczególnych przepisów. Wszystkie te trzy władze
pochodzą z woli Brytyjczyków, bo to oni decydują o tym, kto będzie premierem (władzą wykonawczą) przez istnienie niepisanej zasady, że lider partii zwycięskiej zostaje szefem Rządu Jej Królewskiej Mości, to Brytyjczycy decydują o tym, kto zasiada
w Izbie Gmin i to Brytyjczycy, przez
istnienie funkcji sędziów pokoju i ławy przysięgłych, mają wpływ na
władzę sądowniczą. W Wielkiej Brytanii istnieje trójpodział władzy, wywodzący się z władzy społeczeństwa
tego kraju.
W III Rzeczypospolitej jest to
wszystko pomieszane i poplątane.
Co prawda do narodu należy władza
zwierzchnia, o czym mówi art. 4, ale
pkt 2. tegoż artykułu precyzuje, że
władza jest sprawowana przez
przedstawicieli. To, że „bezpośrednio” jest dodane po słowie „lub”
świadczy o tym, że ustawodawca
woli, aby ta władza była sprawowana przez przedstawicieli. Naród ma
prawo do wybierania sejmu, ale to
sejm wybiera rząd i premiera i mogą
być to osoby przypadkowe, jak premier Buzek czy pomysły na rządy fachowców. Niby zrównoważone jest
to istnieniem drugiego członu wła dzy wykonawczej — Prezydenta
Rzeczypospolitej — wybieralnego
128
Georgij Safronow
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
w wyborach powszechnych, ale Konstytucja z 1997 roku nie deklaruje jasno, jakie są
jego kompetencje. Przywołuje się później słowo „kohabitacja”, gdy Prezydent Rzeczypospolitej pochodzi z innej partii politycznej niż Prezes Rady Ministrów, ale wystarczy spojrzeć na zapisy Konstytucji V Republiki Francuskiej by zobaczyć, że tam
urząd prezydenta jest zdecydowanie ważniejszy od urzędu premiera. W Polsce nomi nalnie prezydent jest „ważniejszy”, ale faktycznie to premier ma większe możliwości
działania. Przy braku zdefiniowania co jest ważniejsze: sfera nominalna czy faktyczna i naszym narodowym charakterze permanentnej kłótliwości, rodzi się pole do różnego typu wojenek politycznych.
Na sam koniec sprawa najważniejsza. Jeszcze o ile w wypadku władzy wykonawczej i ustawodawczej możemy powiedzieć, że istnieją między nimi jakieś systemy hamulców i równowagi (te puzzlowe wcięcia i wypustki), to nie istnieją one na styku
z władzą sądowniczą. W Polsce władza sądownicza jest całkowicie odrębna. Prawo
stanowi parlament, ale to sądy mają absolutne prawo interpretacji tego prawa. Sejm
uchwala prawo, z którego sąd może wyczytać coś całkowicie innego. Patrząc zaś na
decyzje Trybunału Konstytucyjnego, mają one bardzo poważny wpływ na kształtowanie polityki państwa, co najlepiej widać na przykładzie ustawy o mieszkaniach
spółdzielczych. Okazuje się, że sejm może uchwalić ustawę w powszechnej opinii
społeczeństwa dobrą i słuszną (za co jest rozliczany przez wyborców), a Trybunał
Konstytucyjny, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności, na podstawie niejasnych
sformułowań (odwołanie się do zasady proporcjonalności, którą co prawda można
wyczytać z Konstytucji, ale która nie jest w niej sformułowana wprost), uznaje ją za
nieważną. Na tej podstawie, czytając w Konstytucji pierwsze słowa poszczególnych
artykułów w poziomie, można wyczytać równie ciekawe rzeczy. Można by to nazwać
wykładnią poziomą (co będzie twórczym wkładem Polaków w rozwój prawa). Czemu
w Anglii parlament ma prawo do wykładni swoich przepisów i nikt nie uważa Anglii za
państwo niedemokratyczne?
I wreszcie czynnik obywatelski w Polskim sądownictwie. Wybory ławników są łatwym sposobem na dorobienie do renty czy emerytury. Zaś kwalifikacje moralne czy
etyczne zawiera jedynie zapis: „kandydat na ławnika musi być moralny i etyczny”.
A o tej moralności decydują nie obywatele, ale urzędnicy. I jak tu można mówić o społeczeństwie obywatelskim? Sądy co prawda wydają wyroki w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, ale czy patrzą przez pryzmat tego, jaki będzie efekt wyroku dla całego
kraju (np. decyzja sądu o zwrotach majątków poniemieckich?). Tutaj zawsze zadaję
pytanie: czy gdyby w I Rzeczypospolitej istniał Trybunał Konstytucyjny, to czy uznał by zgodę Sejmu na rozbiór Polski za zgodną z prawem? Formalnie przecież nie było
tam żadnego błędu, jednak czy można ścinać gałąź, na której samemu się siedzi?
Tak więc zamiast pięknego i potężnego drzewa silnej władzy narodu, z którego to
pnia wyrastają władza wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza, mamy w Polsce
trzy gałęzie nawzajem sobie szkodzące, nie wychodzące perspektywą poza własne
spojrzenie, troszczące się tylko o siebie. Przy takim myśleniu droga do powtórzenia
katastrofy I Rzeczypospolitej stoi otworem.
t
luty 2009 q
129
Dzielnica Publicystów
Jak nienawiść pożarła nieuczciwość
toyah
Kilka miesięcy temu na moim blogu pojawił się parę razy jakiś człowiek, którego komentarze niezmiennie zawierały absolutnie niemerytoryczne obelgi pod adresem
prezydenta Kaczyńskiego. Komentator ten nie komentował, nie polemizował, nawet
nie krytykował w sposób szczególnie złośliwy. Jego komentarze stanowiły najzwyklejsze obrażanie Prezydenta, przy użyciu najbardziej niegrzecznego języka, dla samej satysfakcji obrażania.
Z tego, co pisał ten ktoś, zostało mi w pamięci jedno. O prezydencie — choć same epitety zmieniały się nieustannie — niezmiennie mówił Borubar. Oczywiście, jak
wiele osób obserwujących polską scenę polityczną, wiem o co chodziło z tym Borubarem. Otóż człowiek ten w pewnym momencie uznał, że informacja, jakoby Lech Kaczyński pomyślał, że bramkarz polskiej drużyny piłkarskiej nie nazywa się Boruc, ale
Borubar, jest wystarczającym powodem, żeby szydzić z Prezydenta na najwyższych
rejestrach.
Kiedy czytałem wpisy tego dziwnego człowieka, kasowałem je, czytałem kolejne,
znów je kasowałem i znów czytałem następne, aż w końcu administracja Salonu uznała, że też już go mają dość. Zastanawiałem się przy tym nad niszczycielską —
w naprawdę szatańskim stylu — potęgą mediów. Bo nie jest tak, że ten komentator
i jego problem narodzili się sami z siebie. Nie jest tak, że on sobie chodził po świecie,
czytał książki, wracał z pracy, oglądał telewizję i w tym czasie osiągnął stan, w którym jego ekscesy zostały uznane w Salonie 24 za nielegalne.
On został stworzony przez medialną manipulację, która przez ponad dwa lata sączyła w jego serce i w jego duszę odpowiednio dobraną truciznę i ostatecznie zrobiła
z niego idealnego robota, po to tylko, by w swoim czasie, jako jeden z wielu podob nych sobie, mógł — razem ze swoim twórcą — budować nowy wymiar.
Chciałbym dziś skupić się tylko na tym jedynym, zapamiętanym przeze mnie, elemencie zjawiska, o którym mówię, mianowicie na tym Borubarze. Gdyby ktoś jesz cze nie znał szczegółów, proponuję zajrzeć na youtube i obejrzeć jednominutowy fil mik zatytułowany Pan Prezydent o meczu z Austrią... „Roker Perejro” i Artur
„Borubar”. (http://pl.youtube.com/watch? v=gtg7Otj14rE.)
Sprawa polega na tym, że po zremisowanym przez Polskę meczu z Austrią, dziennikarz Polsatu zwraca się do Prezydenta z prośbą o ogólną ocenę tego, co się wła śnie stało. Prezydent przez minutę opowiada o swoich wrażeniach, jego wypowiedź
jest spokojna, stonowana, płynna — zwyczajna wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego
— tyle że tym razem o piłce nożnej.
Pod sam koniec swojej wypowiedzi, Prezydent mówi następujące słowa: ALE DOBRY TEŻ BYŁ NASZ BRAKMKARZ, ARTUR BORUC, BARDZO.
Ponieważ, jak mówię, jest to już koniec całej kwestii, Lech Kaczyński mówi z na -
130
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
turalnie opadającą intonacją, co sprawia, że końcówka zdania jest niewyraźna, a biorąc pod uwagę fakt, że dykcja Prezydenta, jak zwykle, pozostawia wiele do życzenia,
z tego Boruca wypada ‘c’, a z „bardzo” pozostaje tylko zaakcentowana pierwsza sylaba „bar...”.
W opowiadaniu J. D. Salingera Just Before The War With Eskimos, brat Seleny
zwraca się do Ginnie z pytaniem: „Jeet yet?” Ginnie oczywiście nie rozumie, więc brat
Seleny powtarza pytanie: „Jeet lunch yet?” Ponieważ pojawił się ten ‘lunch’, Ginnie
wie, że brat Seleny nie jest idiotą, tylko chce ją poczęstować kanapką z kurczakiem,
więc pyta „Did you eat yet”, tyle że niestarannie. Skąd Ginnie wie, że brat Seleny nie
jest idiotą? Stąd, że to jest oczywiste. Gdyby był idiotą, to by się zachowywał jak idiota i można by było mu ten idiotyzm udowodnić na tysiąc innych sposobów, niż czepiając się jego dykcji.
Każdy normalnie myślący — i uczciwy — człowiek wie, że w świecie, w którym żyjemy, to co słyszymy jest przetwarzane na dziesiątki różnych sposobów. Nasz głos
może być niewyraźny, ponieważ odbija się echem, albo jest zagłuszany przez hałas,
albo ginie wśród innych szmerów czy wreszcie może być niewyraźny, bo mówimy niewyraźnie. Mówimy niewyraźnie też z różnych powodów. Albo mamy wadę wymowy,
albo mamy marną dykcję, albo nam się mówić wyraźnie nie chce, albo jesteśmy zmęczeni, albo akurat z jakiegoś powodu coś nam się powiedziało niewyraźnie. Jedni
Franciszek Dziadek
luty 2009 q
131
Dzielnica Publicystów
Georgij Safronow
z nas więc mówią, inni słuchają i choć oczywiście lepiej by było, gdyby jedni mówili
wyraźnie, a drudzy słuchali uważnie, to tak się często dzieje, że coś się w tej transmisji psuje.
W tej sytuacji jednak mamy swój rozum, doświadczenie, oczytanie, wyobraźnię
— i ponad wszystko uczciwość — więc potrafimy (i chcemy) się domyślić, kto co do
nas mówi, mimo że słowa są nieczytelne. I być może tylko niektóre przesadnie ambitne dzieci, kiedy słyszą coś, co brzmi im absurdalnie, zamiast uznać, że albo źle
usłyszały, albo, że ktoś coś powiedział niewyraźnie, albo wręcz się przejęzyczył, wy buchają szyderczym śmiechem i zaczynają się — jak to dzieci — popisywać. Ojciec
mówi na przykład: „Idź juśsie myć!”, a piekielnie inteligentny pięciolatek pyta: „Juś sie? Co to znaczy juśsie? Kto to jest Juśsie? Nie znam nikogo takiego.”
Jednak w przypadku Borubara nie doszło do kontaktu Prezydenta z dzieckiem,
którego jedyną winą jest przerośnięta ambicja. Prezydent na swojej drodze trafił na
nieuczciwość bardzo perfidnie wykorzystaną przez nienawiść. Któryś z dorosłych
uczestników tego, co się powszechnie nazywa walką polityczną, słuchając wypowiedzi Prezydenta, zwrócił uwagę na tę, słynną już dziś, sekwencję. Uważam, że — właśnie dlatego, że nienawidzi i z tą nienawiścią jest mu dobrze — w tym momencie od -
132
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
wołał się do swojej nieuczciwości i tego Borubara wylansował. Oczywiście, w normalnie funkcjonującym społeczeństwie, ludzie przede wszystkim nie uwierzyliby, że
ktoś, i to niekoniecznie nielubiany przez nich prezydent, ale ktokolwiek, mógłby wykazać się aż taką wyobraźnią, żeby nazwisko Boruc przekręcić na Borubar. Boruc
mógłby się zmienić w Boruta, albo Goruta, ewentualnie nawet w Borysa, ale — na Boga! — nie w Borubara. Uczciwy człowiek tego Borubara by nawet nie usłyszał.
No, ale kiedy kogoś naprawdę nienawidzimy i kiedy z tą nienawiścią ani nie umiemy, ani też nie chcemy sobie poradzić, musimy się już zdać tylko na nieuczciwość. Bo
tylko tracąc uczciwość możemy naprawdę skutecznie i szczerze nienawidzić. Nienawidzić bezwzględnie, nieugięcie i bohatersko.
Samo zdarzenie, podobnie jak wszystkie wspomniane przeze mnie komentarze, to
w dużym stopniu tak zwana melodia przeszłości. Od dni, gdy znaczna część społeczeństwa była autentycznie poruszona tym Borubarem, minęło wystarczająco dużo czasu,
by ta niezwykła manipulacja została ostatecznie skompromitowana i częściowo nawet
zapomniana. Jednak zupełnie niedawno, kiedy media szykowały się do swych pogańskich rytuałów święcenia zmiany daty, ktoś wymyślił, żeby przepytać polityków w sprawie — ich zdaniem — najbardziej spektakularnego wydarzenia mijającego roku.
Wypowiedzi, jak wypowiedzi — najróżniejsze i na ogół dość trywialne. Nawet nie ma
co cytować. Każdy może sobie wymyślić dowolne zdarzenie z roku 2008 i uznać, że ono
właśnie znalazło się w tym konkretnym zestawie. Ale w pewnym momencie, wśród przepytywanych osób znalazł się pewien poseł Platformy Obywatelskiej, który powiedział, że
dla niego wydarzeniem roku było przekręcenie przez Prezydenta nazwiska polskiego
bramkarza. I to jest właśnie to, co mnie prowadzi do głównej części moich refleksji.
Jeśli spróbujemy zastanowić się nad tym, co w tym naszym świecie uznajemy za
zło czy choćby tylko występek, możemy bez trudu wymieniać najróżniejsze podstawowe grzechy. Kłamstwo, niewierność, nienawiść, zdradę, bezmyślność, lenistwo
i tak dalej, i tak dalej. I nagle dochodzimy do wniosku, że gdybyśmy tylko chcieli znaleźć dla tego powszechnego zła jakiś wspólny mianownik, to zupełnie spokojnie mo glibyśmy pomyśleć sobie o tym jednym grzechu — nieuczciwości. Bo tak to właśnie
jest. Bez względu na to czy kłamiemy, czy nienawidzimy, czy się lenimy, na początku
i końcu każdego tego zła stoi właśnie nasza nieuczciwość.
Jest tak, że najprawdopodobniej żaden z naszych złych czynów nie mógłby mieć
miejsca, gdybyśmy tylko chcieli być uczciwi wobec innych, a przede wszystkim wo bec siebie. Jeśli mówimy nieprawdę, jeśli zdradzamy, jeśli przestajemy myśleć, to
wyłącznie dlatego, że na pewnym etapie dochodzenia do naszego upadku zabrakło
nam podstawowej uczciwości. Dokładnie ten sam mechanizm można zaobserwować
w przypadku tego nieszczęsnego Borubara. Przecież — jak już próbowałem to wykazać wyżej — nawet małe dzieci wiedzą, że pewne rzeczy się nie dzieją. Że możemy
czegoś bardzo pragnąć, możemy zaklinać rzeczywi stość na sto tysięcy różnych
sposobów, ale są rzeczy, które się po prostu nie staną. I jeżeli tylko nie zaczniemy
się oszukiwać, to prędzej czy później z tym się pogodzimy i z pewnością uda nam
się spokojnie żyć bez tych naszych fantazji.
luty 2009 q
133
Dzielnica Publicystów
Co innego, jeśli nad naszym człowieczeństwem górę wzięła taka prosta, zwykła,
zwierzęca nienawiść. Wtedy wszystko zaczyna już żyć własnym życiem. Ludzie mądrzy stają się głupi, ludzie piękni stają się brzydcy, biel zmienia się w czerń, prawda
w kłamstwo. Nie można nienawidzić bezwzględnie, bezlitośnie, ślepo, jeśli pozostaniemy uczciwi. Bo uczciwość na to nam nie pozwoli. Uczciwość zawsze nam w końcu
powie, że się pomyliliśmy. Że to, co było prawdą i mądrością, uznaliśmy błędnie za
kłamstwo i bzdurę. Ale jest to już faktycznie kwestia naszego wyboru. Co wolimy
i z czym nam jest lepiej — czy z naszymi najbardziej podłymi instynktami, czy z po czuciem, że udało nam się pokonać zło.
Spójrzmy jeszcze raz na tego nieszczęsnego posła Platformy Obywatelskiej — ale
przecież nie tylko na niego. Zastanówmy się, jak strasznie brakuje mu tej chwili prawdziwej, słodkiej satysfakcji. Nie umie do niej dotrzeć tak, jak to zwykle udaje się prostym, dobrym ludziom — przez wysiłek intelektualny, przez uczciwą pracę, przez najprostszą wrażliwość. On, żeby czuć się dobrze, musi się żywić tą swoją złością, która
z kolei musi się karmić kłamstwem, a które to kłamstwo nie ma już żadnego wyjścia,
jak tylko czerpać z najgłębszych zakamarków czarnej, brzydkiej nieuczciwości.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Wystarczyła jedna osoba, która się po prostu przesłyszała. I zamiast — tak jak to zawsze, od lat robiła — uznać, że się jedynie
przesłyszała, poczuła to piękne łaskotanie, któremu na imię nienawiść i wszystko runęło jak lawina. A później już tylko przychodzili następni, tak samo nienawistni i tak
samo nieuczciwi, by wreszcie pojawił się ktoś, kto uznał, że taki Borubar może długo
i skutecznie funkcjonować, jako kluczyk otwierający kolejne drzwi z napisem: NIENAWIŚĆ. I w pewnym momencie okazało się, że dzięki temu posunięciu, udało się skutecznie wyhodować całe legiony takich nasączonych czarną pianą umysłów, jak ten,
od którego wątku zacząłem mój tekst.
Ale ich się jż nie da tak łatwo wyłączyć. Oni będą się żywić swoją nienawiścią —
nienawiścią autentyczną, nie taką tam nienawiścią, o której ostatnio słyszeliśmy aż
nazbyt często — i będą tę swoją nienawiść kultywować, doglądać jej, dbać o nią, jak
o swój ogródek, a w niej sadzić bardzo czarne kwiatki, z których kiedyś wyrośnie coś,
co przestraszy wszystkich.
Ich samych zresztą też nie oszczędzi.
t
134
q luty 2009
Dzielnica Polemistóww
O roku ów! Co się wydarzyło
w roku 1941?
Polemika z Pawłem Wieczorkiewiczem
hrabia Pim de Pim
Od 1989 roku minęło dwadzieścia lat. Historycy za żelazną kurtyną doczekali się
wreszcie zniesienia cenzury, dostępu do literatury emigracyjnej i światowej oraz nowych zasobów archiwalnych, możliwości swobodnej wymiany poglądów i prowadzenia polemik. Wydawało się, że wkrótce powstanie — przynajmniej w zarysie — historia współczesna Polski i Europy, będąca wynikiem syntezy prac wielu ośrodków
badawczych, pozbawiona białych plam i wyjaśniająca bez przemilczeń i zafałszowań
najważniejsze procesy historyczne XX wieku. Oczywiste było oczekiwanie, że powstaną nowe podręczniki historii i nowe generacje wejdą w życie z jakościowo inną
wiedzą historyczną niż pokolenia ich rodziców i dziadków.
Stało się tak jedynie częściowo. Nie uporaliśmy się z zasadniczą rewizją historii
najnowszej. Archiwa pozostały częściowo zamknięte, co uniemożliwia dotarcie do wielu istotnych źródeł. Podręczniki zaś i zabierający głos historycy z niewiadomych powodów powielają często stare klisze, propagując nadal tezy, służące niegdyś nie prawdzie historycznej, lecz zwykłej propagandzie albo odzwierciedlające stan badań
sprzed wielu lat. Tak jest na przykład z opisem genezy i przebiegu II wojny światowej.
Na początku ubiegłego roku ukazał się w dwumiesięczniku Arcana tekst Pawła
Wieczorkiewicza pt.: „22 czerwca 1941. „Wiarołomna napaść” czy wojna prewencyjna?!”1, będący dość bezceremonialnym atakiem na osobę i poglądy Wiktora Suworo wa. Meritum sporu jest stan przygotowań Związku Sowieckiego do wojny i planowa ny termin jej rozpoczęcia. Wieczorkiewicz, w przeciwieństwie do Suworowa, ocenia
stan przygotowań Moskwy do wojny w roku 1941 jako niedostateczny i skłania się do
terminu znacznie późniejszego, niż wydedukował Suworow. Autor nie analizuje, jak
to uczynił Suworow i inni autorzy, analogicznego stanu przygotowań Niemiec ani nie
porównuje potencjałów wojennych przeciwników. Kontrowersja nie dotyczy faktu istnienia planów Stalina zaatakowania Niemiec. Suworow wiąże te plany z dalekosięż nym celem komunistycznego podboju Europy przez Stalina. Wieczorkiewicz nie idzie
— jak się zdaje — tak daleko.
W tej sytuacji już sam tytuł artykułu budzi pewne zdziwienie, ponieważ — ograniczając się do pytania o przyczynę rozpoczęcia przez Niemcy działań wojennych
przeciwko ZSRS — autor dopuszcza alternatywę, że to właśnie Hitler wywołał wojnę
1
135
Wieczorkiewicz P., „22 czerwca 1941. „Wiarołomna napaść” czy wojna prewencyjna”, ARCANA 79 (1/2008).
luty 2009 q
Dzielnica Polemistów
Rolex
„napadając wiarołomnie” na miłujący pokój Kraj Rad. Tymczasem zgodnie z obecną
wiedzą historyczną nie ma żadnej wątpliwości, że stroną przygotowującą się do wojny na grubo przed dojściem Hitlera do władzy był Związek Sowiecki, a głównym akuszerem II wojny światowej, której kulminacją była wojna niemiecko-sowiecka 19411945, był Stalin, pragnący w ten sposób wzniecić w Europie oczekiwaną przez
bolszewików „rewolucję światową”.
Zawarcie 23 sierpnia 1939 roku paktu Ribbentrop -Mołotow, rozgraniczającego
strefy wpływów obu umawiających się stron i otwierającego Niemcom drogę do inwa zji na Polskę, poprzedziła decyzja Stalina z 19 sierpnia 1939 roku o rozpoczęciu taj nej mobilizacji. Suworow pisze: Od tej chwili niezależnie od rozwoju wydarzeń, wojna stała się nieunikniona. […] Dlatego 19 sierpnia 1939 roku jest dniem, w którym
Stalin rozpoczął II wojnę światową. […] Tajna mobilizacja była faktycznie przygoto waniem do agresji. Nie uczyniono dosłownie niczego dla obrony kraju. Tajna mobili zacja przybrała już takie rozmiary, że nie udało się jej zachować w tajemnicy. Hitler
miał więc tylko jedną szansę — ratować się uderzeniem prewencyjnym. Hitler uprzedził Stalina o dwa tygodnie.2 Wieczorkiewicz kwestionuje w swoim artykule ustalenia
Suworowa dotyczące planów Stalina i przesuwa planowaną przez niego datę agresji
poza rok 1941. Pozostaje zagadką, dlaczego zgadzając się w zasadzie z rosyjskim autorem w kwestii prewencyjnego charakteru niemieckich działań wojennych, autor
136
2
Suworow W., „Dzień „M”, Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Warszawa 1996.
q luty 2009
Dzielnica Polemistóww
podtrzymuje w tytule aktualność opcji, która — ze względów głównie ideologicznych
— obowiązywała w sowieckiej historiografii przez dziesięciolecia, ale obecnie nie jest
już przedmiotem sporu historyków. „Zdradziecką napaść” praktykowali przed rokiem
1941 i planowali w przyszłości obaj agresorzy, dlatego nie ma sensu rozważanie jej
w stosunku do jednej tylko strony.
Zaskakujący jest charakter krytyki tez Suworowa przez profesora Wieczorkiewicza. Zamiast przystąpić do metodycznej naukowej falsyfikacji zasadniczych tez autora Dnia „M”, historyk wybiera o ileż łatwiejszą krytykę wyrywkową, często opartą na
źródłach drugorzędnych oraz krytykę ad personam.
Zapowiedzianą w podtytule artykułu dyskusję wokół tez Suworowa rozpoczyna
autor od ujawnienia swojego ambiwalentnego stosunku do postaci i twórczości rosyjskiego pisarza. Zdaniem Wieczorkiewicza Suworow nie budzi zaufania jako zbiegły na
Zachód oficer GRU, który nadal może być wykorzystywany do zadań dywersji ideologicznej. Wskazują ponoć na to wczesne książki autora „Lodołamacza”, zbieżne jakoby z bieżącą polityką Kremla i zawierające celowo niespójną charakterystykę Armii
Sowieckiej i Specnazu, aby w jednym okresie czasu uśpić czujność potencjalnych
przeciwników, a w innym straszyć i tumanić Zachód. Z drugiej strony historyk dopuszcza, że przedstawiony przez Suworowa obraz II wojny światowej może być
w wielu punktach prawdziwy, ponieważ na korzyść autora zbeletryzowanych relacji
z Imperium Zła przemawia oparcie ich na osobistych doświadczeniach z okresu służby wojskowej oraz szkolenia i pracy w wywiadzie wojskowym.
Ambiwalentny jest też stosunek akademickiego historyka do pasjonata bez formalnego wykształcenia historycznego, ośmielajacego się wystąpić z zasadniczą rewizją genezy i przebiegu II wojny światowej wbrew ustaleniom historiografii. Historyk
kwestionuje zarówno prawdziwość głównych tez jak i poprawność wywodów Wiktora
Suworowa przedstawionych w szeregu pozycji popularno-naukowych od „Lodołamacza” po „Samobójstwo” i ostatnią trylogię o marszałku Żukowie. Obejmując oceną
również ostatnie publikacje cieszącego się wielką popularnością, nie tylko w Polsce,
autora, zarzuca oponentowi kolejno: braki warsztatowe, naginanie źródeł, bycie za gorzałym, autentycznym stalinowcem, nadmierną pewność siebie, arogancję, ordy narny plagiat, aberrację głoszonych wcześniej tez i płytki, świadczący o ignorancji
i zgoła bolszewickim prymitywizmie sposób argumentacji. W tym kontekście nasuwa
się uprawnione, jak się wydaje, pytanie — czy z tezami kogoś w takim stopiu zdys kredytowanego warto w ogóle dyskutować? Zdumiewające, ale profesorowi Wieczor kiewiczowi wszystko to nie bardzo przeszkadza — zagłębia się w bardziej lub mniej
merytoryczną polemikę z kimś, kogo już na wstępie zdemaskował jako osobnika pozbawionego historycznego warsztatu, uczciwych motywacji i kwalifikacji moralnych.
W tym momencie nasuwa się oczywiste pytanie — dlaczego autor to robi?
Najbardziej prawdopodobna robocza hipoteza jest moim zdaniem następująca.
Zbyt wielu znawców historii II wojny światowej potraktowało tezy Suworowa poważ nie, jego książki stały się impulsem do nowych badań pozornie zamkniętych tema tów, stworzyły nową układankę z elementów niewyzyskanych dotąd źródeł, napisane
luty 2009 q
137
Dzielnica Polemistów
z pasją trafiły do interesującego się historią czytelnika, którego nie zadawalała podawana do wiadomości, podporządkowana ideologii wersja wydarzeń, pełna białych
plam, kłamstw, przemilczeń i ograniczeń spowodowanych brakiem dostępu do archiwów. Nie trzeba dodawać, że te właśnie zakłamane opracowania wychodziły przez
dziesiątki lat spod piór zespołów zawodowych historyków, zaprzęgniętych w służbę
każdorazowej władzy, pokornie akceptujących zewnętrzne uwarunkowania, wdrożonych do konformizmu. Jednak dostatecznie wielu profesjonalistów powitało w Suworowie sojusznika na drodze do prawdy. Nie dostrzegli w nim ignoranta, fantasty ani
tym bardziej zagorzałego stalinowca. Zobaczyli człowieka odważnego, niewątpliwego
erudytę, obrazoburcę, Rosjanina, który odrzucił kłamstwa sowieckiej historiografii
i ośmielił się spojrzeć na II wojnę światową jako na pewna całość, którą można w spo sób spójny i zgodny ze źródłami objaśnić. Fundamentalne tezy Wiktora Suworowa
oparły się łatwej falsyfikacji. Z wieloma poglądami podjęto polemiki, opublikowane
zostały wyniki podobnych wieloletnich badań i w efekcie powstał w miarę koherentny
nowy obraz, który może być przed dalsze badania uzupełniany i weryfikowany. Takie
jest stanowisko wielu niezależnych badaczy rosyjskich, pracujących nad pogłębioną
i wolną od kłamstw propagandy historią swojego kraju. Jako interesującą hipotezę
badawczą traktują te nowe ustalenia i chodzący własnymi ścieżkami Norman Davies,
i zmarły niedawno profesor Antoni Czubiński — autor Historii powszechnej XX wieku3
oraz wielu, wielu innych badaczy. Trudno byłoby ten stan rzeczy zignorować (z drugiej strony nawet przychylnie nastawieni zawodowi historycy zachowują korporacyjną rezerwę i powstrzymują się od równorzędnego cytowania książek nieprofesjonalistów w bibliografiach swoich książek!).
Jakie były obowiązujące w Związku Sowieckim poglądy na genezę wojny 1941 roku? W ujęciu Czubińskiego były one następujące: Historiografia radziecka drugiej
wojny światowej przez wiele lat wychodziła z założenia, że ZSRR w latach 1939-1941
prowadził politykę pokojową. W czerwcu 1941 r. został podstępnie zaatakowany
przez Niemcy i od początku prowadził wojnę obronną. [...] Historycy radzieccy głosili tezę, iż w latach 1939-1941 wojna miała charakter imperialistyczny [...].4
Oczywiście po upadku ZSRS i częściowym otwarciu archiwów na poczatku lat 90.
twierdzenia oficjalnej historiografii nie mogły się utrzymać. Badacze rosyjscy i zagranicz ni rozpoczęli rewizję oficjalnych tez. Oprócz zawodowych historyków z tematem zmie rzyli się również nieprofesjonaliści. Byli wśród nich Rosjanie: Suworow, Gawrił Popow5,
Mark Sołonin6 i Igor Bunin7. Każdy z nich, przedstawiając syntezę swoich pogladów, miał
za sobą przynajmniej kilkanaście lat własnych dociekań, krytycznych lektur, konfrontacji z obowiązującymi poglądami. Kierował nimi również obowiązek moralny,
Czubiński A., „Historia powszechna XX wieku”, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2006.
Czubiński A., op. cit.
5
Popow G., „O Wojnie Ojczyźnianej 1941-1945”, Iskry, Warszawa 2005.
6
Sołonin M. „22 czerwca 1941 czyli jak zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana”, Rebis, Poznań 2007 (wyd. ros.
2004).
7
Bunin I., „Operacja „Burza”. Błąd Stalina”, Moskwa 2004.
3
4
138
q luty 2009
Dzielnica Polemistóww
Franciszek Dziadek
chęć spłacenia długu wobec morza krwi i niewyobrażalnego cierpienia poprzednich
pokoleń Rosjan. Niewielu zagranicznych historyków miało równie silną motywację do
poszukiwania prawdy historycznej. Z prac „rewizjonistów” wyłania się najbardziej
oryginalny, wiarygodny i spójny obraz wypadków.
Prawdopodobnie pierwszym badaczem, który był bliski odkrycia prawdy i przygotował grunt do rewizji oficjalnej wersji historii lansowanej w ZSRS, był Aleksander
Niekricz. Od czasu publikacji w 1967 roku jego książki8, poświęconej analizie wojny
niemiecko -sowieckiej w 1941 roku, pojawiły się liczne nowe źródła. W oparciu o do stępne relacje i dokumenty Wiktor Suworow przedstawił swoją wizję wydarzeń, uzasadniając ją oryginalnymi rozumowaniami przyczynowo -skutkowymi i materiałami
ilustracyjnymi. Nie mając dość miejsca na dokładne omówienie wyników badań autora, ograniczę się do wymienienia kilku najważniejszych tez zawartych w słynnym
„Lodołamaczu”.9
Druga wojna światowa z punktu widzenia bolszewików była logicznym krokiem
w rozprzestrzenianiu się władzy komunistycznej. Niemcy, popchnięte do wojny z Polską a następnie Francją i Anglią, miały być „lodołamaczem” wyrąbującym Związkowi
Sowieckiemu drogę do panowania nad Europą. Włączając się do wojny z Niemcami
jako ostatnia, stalinowska machina wojenna miałaby największą szansę na opanowa nie osłabionej wyniszczającym konfliktem Europy.
8
9
Niekricz A., „1941. 22czerwca”, Książka i Wiedza 1967.
Suworow W., „Lodołamacz”, Editions Spotkania, Warszawa 1992.
luty 2009 q
139
Dzielnica Polemistów
Siłą Armii Czerwonej miało być zaskoczenie oraz ofensywny i masowy charakter
planowanej operacji. Decydując się na działania zaczepne, zdemontowano skonstruowaną wcześniej obronną linię Stalina i zbudowano prostopadłe do linii planowanego
frontu drogi komunikacyjne. Związek Sowiecki, stawiając wszystko na jedną kartę,
zapewnił sobie przewagę pod względem liczebności wojsk, jakości i ilości uzbrojenia
oraz siły ognia. Potwierdzają to dane taktyczno-techniczne czołowych konstrukcji
wojsk pancernych (czołgi BT-7, KW-1), lotniczych (samoloty TB-7 i Su-2) i artylerii,
które można znaleźć obecnie w każdej encyklopedii uzbrojenia z okresu II wojnie
światowej. Użycie czołgów szybkobieżnych BT-7, samolotów „jednorazowego użytku”
Su-2 (pilotowanych przez pobieżnie przeszkolonych „lotników”) oraz unikalnych
wówczas na skalę światową formacji desantowych, miało umożliwić Armii Czerwonej
wojnę błyskawiczną i opanowanie, a nie zniszczenie terytorium przeciwnika. Trzeba
w tym miejscu podkreślić, że Stalin, decydując się na masową inwazję o niespotykanej w historii skali, nie zamierzał liczyć się z kosztami ludzkimi po swojej stronie.
Chociaż wojna potoczyła się inaczej niż planowano i stawiane maksymalistyczne cele nie zostały ostatecznie osiągnięte, to za odwrócenie losu wojny, ograniczone zwycięstwo Związku Sowieckiego oraz powojenne zdobycze w Europie, zapłacił Stalin
niepotrzebnie milionami istnień ludzkich.
Jeśli chodzi o aspekty techniczne i gospodarcze, to owocna współpraca Niemiec
i Rosji Sowieckiej — mimo braku stosunków dyplomatycznych — trwała przez nieomal cały okres międzywojenny.10 Niemcy dostali niezbędne surowce strategiczne, żywność, dostęp do poligonów oraz możliwość szkolenia kadr i ulokowania produkcji
zbrojeniowej na terenie ZSRS (był to sposób na ominięcie rygorystycznych pod tym
względem postanowień Traktatu Wersalskiego). W zamian za to zapewnili bolszewikom wieloletnie kredytowanie i dostęp do najnowszych technologii wojennych, a pro dukcja wspomnianych zakładów zbrojeniowych szła na zapotrzebowanie obu stron.
Niemcy dostarczyli również na zamówienie Rosji szereg unikatowych maszyn, których Rosjanie nie byli w stanie sami wyprodukować. Współpraca obu krajów była
szczególnie intensywna w latach 1939-194111 i trwała siłą rozpędu nawet po rozpoczęciu działań wojennych (!).
Suworow zwraca uwagę, że wykorzystanie efektu zaskoczenia stało się możliwe
(dla obu stron) jedynie dzięki uzyskaniu przez Sowietów wspólnej granicy z Niemca mi po skonsumowaniu przez obie strony paktu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia
1939 roku. Do dnia wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej obaj sojusznicy zwodzili się
wzajemnie, prześcigając się w deklaracjach lojalności i sumiennym wypełnianiu przy jętych zobowiązań.12 Grając na czas, Stalin przeciągnął strunę i hitlerowska machina
wojenna ruszyła na Wschód.
10
Grosfeld L., „Polska a stosunki niemiecko-sowieckie 1918-1939”, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa
1988.
11
Bregman A., „Najlepszy sojusznik Hitlera, Studium o współpracy niemiecko-sowieckiej 1939-1941”, Orbis Books,
Londyn 1967.
12
Konecki T., „Labirynt dezinformacji w drugiej wojnie światowej”, Książka i Wiedza, Warszawa 2007.
140
q luty 2009
Dzielnica Polemistóww
Innym osiągnięciem Suworowa jest w miarę precyzyjne wyznaczenie planowanej
daty rozpoczęcia wojny przez ZSRS. Poprzedza je obszerna i wieloraka argumentacja. Wieczorkiewicz podchodzi do tych wyliczeń bardzo sceptycznie. Dowodzi, że Stalin nie był gotowy do wojny, kadry nie były dostatecznie wyszkolone, a wiele formacji Armii Czerwonej istniało jedynie w zalążku bądź na papierze. Taki sposób
argumentacji dowodzi, że historyk nie przyjął do wiadomości informacji o ówczesnej
przewadze rosyjskiej w uzbrojeniu i o możliwości uzupełniania na bieżąco sprzętu
i amunicji, pochodzących z produkcji fabryk ulokowanych poza zasięgiem działań wojennych, jak to się przecież stało w dalszym biegu wojny. Powiem więcej — autor krytyki nie zrozumiał, jak się wydaje, koncepcji permanentnej mobilizacji i tworzenia ko lejnych rzutów strategicznych „z marszu”13, co również stało się powszechną
praktyką stosowaną w latach późniejszych. Wystarczy przypomnieć sobie, jaką improwizacją było powstanie w ZSRS Dywizji Kościuszkowskiej, a później I i II Armii
Wojska Polskiego i jakie straty zostały poniesione przez te formacje na polu walki. To
nie był wyjątek, lecz norma.
Z celniejszą niż Wieczorkiewicz krytyką wersji Suworowa wystąpił w swojej książce Mark Sołonin.14 Autor ten, który śladem innych badaczy poświęcił swoją książkę
ojcu — szeregowemu Wojny Ojczyźnianej, bada pod innym kątem przyczyny klęski
Armii Czerwonej w pierwszych dniach niemieckiej agresji. Wskazując na niedostatki
koncepcji Suworowa, formułuje własną koncepcję, która moim zdaniem nie wyklucza
tej pierwszej, ale jest względem niej komplementarna. Według Sołonina, to nie skrajnie ofensywny charakter doktryny wojennej i uzbrojenia uniemożliwił Armii Czerwonej efektywną obronę imperium w czerwcu 1941 roku. Autor charakteryzuje punkt
wyjścia dla swoich rozważań posługując się dwoma cytatami pióra innych autorów.15
[…] hitlerowskiej strategii Blitzkriegu nie została przeciwstawiona obrona, w tym także manewrowa […], ale w rzeczywistości była to strategia błyskawicznego rozbicia
włamującego się przeciwnika. „Reakcja Armii Czerwonej na atak niemiecki, to nie reakcja jeża, który najeżył się kolcami, ale ogromnego krokodyla, który ociekając
krwią, próbuje atakować”. We wstępnej części książki, autor analizuje drobiazgowo
trzy operacje zaczepne Armii Czerwonej w pierwszej fazie wojny niemiecko -sowieckiej. Opisuje jak doszło do ucieczki z pola walki, paniki i utraty na wielką skalę
sprzętu wojskowego, jak wielki był stopień demoralizacji na wszystkich szczeblach.
Przyczynę tych powszechnych zachowań widzi Sołonin w immanentnych właściwo ściach systemu komunistycznego, który upodlił i doprowadził do alienacji miliony lu dzi pozbawiając ich godności, wolności, rodziny własności i religii, zerwał istniejące
więzy społeczne a milionom ludzi zabrał zdrowie i życie. Równocześnie na wyżyny
„nowego społeczeństwa” zostały wyniesione drogą selekcji negatywnej jednostki,
które nie powinny się tam znaleźć. Błyskawiczne kariery „przewróciły im w głowach”
i zdemoralizowały do tego stopnia, że ich motywem działania stała się chęć utrzymania
13
14
15
Suworow W., „Dzień „M”, s. 204.
Sołonin M., op. cit.
Sołonin M., op. cit., s. 25.
luty 2009 q
141
Dzielnica Polemistów
Franciszek Dziadek
uprzywilejowanej pozycji i zgromadzonych dóbr za wszelką cenę. Ani z niewolnika,
ani z degenerata nie mogło być ofiarnego żołnierza — obrońcy ojczyzny.
Syntezę poglądów Suworowa i Sołonina sformułował w przystępny sposób Gawrił Popow, pierwszy mer Moskwy w epoce „pieriestrojki”. Przed zbliżającymi się
w 2005 roku obchodami 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej przedstawił
w popularnej książce16 swoją wersję wydarzeń i wystąpił z osobistym apelem do
przywódców postkomunistycznej Rosji o ujawnienie prawdy historycznej, pilnie chronionej w archiwach. Popow podzielił pogląd Suworowa, że to ZSRS miał zamiar zaatakować Niemcy. Przygotowania do wojny trwały dwadzieścia lat. Okres 1941-45
podzielił autor na trzy fazy: klęskę roku 1941, okres konsolidacji oporu i zaciętej walki o przetrwanie i w końcu podbój znacznej części Europy, połączony z narzuceniem
jej komunizmu. Przyczynę klęski Stalina, partii komunistycznej i organów bezpie czeństwa w czerwcu 1941 upatruje autor — podobnie jak Mark Sołonin — w patolo gicznych relacjach władzy sowieckiej z narodem. Naród nastawiony wrogo do samo zwańczych przywódców, zbrodniczej kolektywizacji i militaryzacji społeczeństwa, nie
miał zamiaru stanąć w obronie systemu komunistycznego. Dowódcy wojskowi i dy gnitarze partyjni zdezerterowali tak samo jak ich żołnierze, porzucający masowo
sprzęt i wycofujący się za dawną granicę z Polską. Dopiero polityka hitlerowskich Nie -
142
16
Popow G., op. cit.
q luty 2009
Dzielnica Polemistóww
miec — pogarda dla „podludzi”, bezwględność eksterminacji, utrzymanie kołchozów
jako skutecznego narzędzia ekonomicznej eksploatacji — sprawiła, że miliony ludzi
stanęły wobec groźby fizycznej zagłady. W tej sytuacji społeczeństwo wzięło ponownie na kark jarzmo komunistycznej władzy i stanęło w obronie własnej substancji.
Podjęta przez narody Rosji decyzja oporu, by stanąć do walki z wrogiem i bić się do
końca stanowiła początek właściwej Wojny Ojczyźnianej, której uczestnicy mieli
i mają pełne prawo do dumy. Niestety, uruchomiona ponownie machina wojenna
i przechylenie losów wojny na korzyść aliantów, spowodowały w pełni świadomy i tragiczny (ze względu na konsekwencje dla samej Rosji i krajów z nią sąsiadujących),
powrót komunistów do realizacji dawnych planów podboju w imię ideologii i ekspansji imperium. Kończąc swoją książkę, autor stawia przywódcom Rosji pytania, na które nie uzyskaliśmy opowiedzi do dzisiaj. Obchody rocznicowe roku 2005 zorganizowane w Moskwie przez Putina przyczyniosły nowe kłamstwa i ukazały nową,
imperialną, postsowiecką politykę historyczną, będącą prostą kontynuacją polityki
z okresu ZSRS. Sprowadza się ona do przemilczenia prawdy o pierwszej i trzeciej fazie wojny 1941-1945, do zignorowania wyników badań z lat 1985-2005 i powrotu do
tez historiografii stalinowskiej.
Wydaje się, że Wieczorkiewicz, jako autor polemiki z Suworowem, nie podziela
przedstawionej przez Popowa całościowej wizji, dotyczącej przebiegu II wojny na
Wschodzie. Wielka szkoda. Jeżeli przyjmie się optykę Popowa przestaje mieć znaczenie czy to Hitler „zdradził” Stalina, czy może Stalin „zdradził” Hitlera i czy nazwaliby
swoją agresję „wojną prewencyjną”. Być może zaskakująca ofensywa sowiecka załamałaby się z tych samych powodów co próba odparcia nacierających armii niemieckich. Jednak końcowy wynik wojny byłby najprawdopodobniej taki sam, bo takie same pozostałyby proporcje sił i inne ważne uwarunkowania. Chyba że późniejsi alianci
Stalina zostaliby aliantami Hitlera i wzięli udział w dwudziestowiecznej krucjacie, mającej na celu ostateczne uwolnienie świata od komunizmu.
Na zakończenie pozostaje mi z zadowoleniem zauważyć, iż nadal pojawiają się
nowe źródła historyczne, dotyczące omawianego okresu i nowe opracowania, również w języku polskim.17 18 Mam również nadzieję, że Rosjanie uporają się w końcu
z własną, tragiczną historią, a zawodowi historycy w Rosji, Polsce i innych krajach
świata odważą się spojrzeć na historię drugiej wojny światowej we właściwych proporcjach, czerpiąc również z dorobku tych nieprofesjonalistów, którzy dzięki osobi stej motywacji, ogromnym nakładem samotniczej pracy, posiedli często unikalną
wiedzę o minionych wydarzeniach. Na prawdę o przeszłości zasługuje przede wszystkim młode pokolenie wyrastające — nie z własnej winy — w „starych dekoracjach”.
t
17
18
„Armia Czerwona w przededniu najcięższej próby”, Wydawnictwo Neriton 2006.
Konecki T., op. cit.
luty 2009 q
143
Dzielnica Artystów
Dom na górze — część II
Pani Łyżeczka
Wracaliśmy tam tak, jak się wraca do domu. Będąc zagubieni
w swoich sprawach często wzdychaliśmy cicho: „Ach, pojechać tak
na Jamną...” Wrzucaliśmy więc kilka rzeczy do plecaka i gnaliśmy
na nocny pociąg Szczecin-Przemyśl.
W lodowaty poranek grupka zaspanych studentów wysiadała
z trzęsącego się autobusu. Jeszcze tylko godzina żwawego marszu
pod górkę i będziemy u siebie! Idąc przez las, podziwialiśmy szron
na gałęziach i na rzęsach współtowarzyszy. — Jak tu pięknie! — zachwycała się któraś z dziewcząt. — Mam taki kalendarz w domu
z pięknymi widokami. Zawsze, gdy je oglądam, wzdycham: „zupełnie
jak na Jamnej”. Każdy piękny widok kojarzy mi się z tym miejscem.
Trochę tak, jakby było ono wpisane w nas od zawsze.
Jeszcze
kilka
zakrętów,
jeszcze minąć ujadające psy sąsiada i wspiąć się na górkę.
Tam ujrzymy już okna refektarza
i wieżę, i dym z komina. Nogi
same nam przyspieszą i będziemy chcieli biec z górki, by
wpaść w ramiona kogoś, kto oczekuje na przybycie dzieci. Ciężkie plecaki pomogą nam jednak
zachować zimną krew. Przywitamy
więc stare kąty serdecznie, ale
bez zbędnej wylewności.
I już za chwilę usiądziemy
przy długim stole racząc się
gorącą herbatą i kanapką z serkiem topionym. A za dwie chwile — staniemy przy zlewie pełnym
brudnych
naczyń,
bo
przecież we własnym domu nie
można na nie patrzeć spokojnie.
144
Georgij Safronow
q luty 2009
Dzielnica Artystów
Georgij Safronow
I kiedy ojciec nadejdzie, już będziemy zadomowieni i nie będzie
trzeba nas wszystkiego uczyć, bo przecież będziemy u siebie.
Żeby można było wracać, jak do domu, musi być w nim ktoś, kto
zawsze czeka. Nawet, jeśli ojciec wyjechał, jeśli akurat dom jest
pusty, zawsze mieszka w nim Matka. Jej zielone spojrzenie kryje
się już w drzewach na górze, w trawie na łące i w zielsku przy
drodze. Przywołuje i zaprasza: „chodź, dziecko, przywitaj się.”
I biegnie się jak dziecko. Jak dorosłe dziecko do mądrej Matki,
która zawsze czeka.
Żeby można było wracać, jak do domu, trzeba najpierw zostawić
w nim cząstkę siebie. Trzeba patrzeć z dumą na pobieloną ścianę
albo narąbane drzewo, albo wyszorowane stoły. Trzeba odkrywać
własne myśli pozostawione w zakamarkach kredensu i na półce
z dzbankiem do herbaty. Słyszeć jeszcze tony tamtych rozmów
i czuć ciężar ich znaczenia. Pozwolić, by ogień przywołał stare
obrazy, by świeczka mrugnęła porozumiewawczo.
✽✽✽
luty 2009 q
145
Dzielnica Artystów
Żeby można było wracać, jak do domu, trzeba znaleźć czas dla
innych jego mieszkańców. Oderwać się od spraw, świata zewnętrznego, usiąść z kimś i posłuchać jego historii. Podzielić się swoją. Zapomnieć o istnieniu telefonów i telewizora, a napawać się
prawdziwym bliskim kontaktem. Skroić wspólnie dwadzieścia główek
kapusty i poczuć wspólnotę odcisków na rękach. Mieć czas, aby
wejść w relacje.
Żeby wracać, jak do domu, trzeba jeszcze wpaść do sąsiadów.
Zdjąć z półki dżemy, które się własnoręcznie zeszłego lata zaprawiało. Otworzyć ulubioną książkę. Pogłaskać osła. Uwierzyć, że tu
właśnie jest czas i miejsce na prostowanie własnych ścieżek.
Kiedy to wszystko zostało już załatwione, mieliśmy dość sił,
by wyjechać. Bo Jamna nie była miejscem, do którego się przyjeżdżało. Nie — tu się wracało i stąd wyjeżdżało. I dlatego była dla
nas domem.
t
Krzysztof Mazur
146
q luty 2009
Dzielnica Pastwisk Niebieskich
Trujące anioły
Bronisław Bartusiak
Biorąc do ręki „Ziemię Ulro” Czesława Miłosza (wydanie z 2000 r.), możemy przeczytać na obwolucie następujące wyznanie autora:
Tematem mojej książki jest wpływ myślenia naukowego na wyobraźnię religijną (podkreślenie. — B. B.), czego wynikiem stało się »romantyczne przesilenie
kultury europejskiej«. Pojawia się u mnie cała galeria postaci, z których każda dokonuje heroicznych wysiłków, żeby wyrwać się ze świata zwyciężonego, ich zdaniem, przez naukę1.
Od wydania tej książki po raz pierwszy w 1977 r. upłynęło wiele czasu. Nauka „dopracowała się” własnych „mitów” (proces ten trwa od dawna; trwał już, kiedy noblista
pisał swą książkę), związanych na przykład z teorią ewolucji czy zwłaszcza ostatnio
z domniemanym globalnym ociepleniem. Temat ten sam w sobie wart jest szerszego
omówienia. Teraz jednak warto zwrócić uwagę, że co najmniej od lat 80. XX w., przynajmniej w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, zaczął się w zsekularyzowanych bądź sekularyzujacych się krajach proces „powrotu sacrum”. Nie wiązał się on
jednak zasadniczo z odzywaniem wielkich religii, jak chrześcijaństwo czy judaizm, ale
powstaniem „New Age”, eklektycznego nurtu religijnego2. Skoncentrujmy się jednak
na tym, czym kultura, szczególnie masowa, karmi naszą religijną wyobraźnię.
Kiedy zwrócimy uwagę na fantastykę, czy to literaturę, czy to film, a zwłaszcza na
nurt fantasy, dostrzeżemy, jak trafny jest termin używany na określenie nowej religijności w całym jej zróżnicowaniu: „dzikie sacrum”. I znów przyjrzenie się temu, jakie filmy czy książki poruszają tematykę religijną, zajęłoby wiele miejsca. Przypo mnieć można tutaj takie filmy, jak „Dogma” czy „Stygmaty”; przypomnieć jednak
należy również „Trzeci cud” Agnieszki Holland, nie tylko nie dający się zaklasyfikować
do gatunku fantasy, ale dający sporo do myślenia o sacrum i obecności (działaniu)
Boga w naszym świecie. Świecie, w którym — znów, przynajmniej w tzw. krajach wy soko rozwiniętych — wielu żyje tak, etsi Deus non daretur (jakby Boga nie było).
Można jednak przyglądnąć się temu zjawisku, oglądając „powrót aniołów” i motyw,
który zaczyna się pojawiać w opowieściach o mieszkańcach niebios i ich upadłych
braciach, zamieszkujących piekło. Wątkiem tym jest „odejście”, nieobecność Boga.
Filmy takie jak seria „Armia Boga” (przynajmniej trzy pierwsze części), „ConstantiCz. Miłosz, Ziemia Ulro, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000.
Z bogatej literatury poleciłbym syntetyczne opracowanie o. Samuela Rouvillois’a New Age — kultura i filozofia, wydane w formie książkowej razem z mającym głęboko osobisty charakter wspomnieniami osoby zaangażowanej w New Age — Randall. N. Baer, W matni New Age, Wydawnictwo m, Kraków 1996.
1
2
luty 2009 q
147
Dzielnica Pastwisk Niebieskich
ne”, czy też książki, jak trzyczęściowa (do tej pory przynajmniej) seria „Kłamca” Jakuba Ćwieka albo opowiadanie „Żarna niebios” Mai Lidii Kossakowskiej, zamieszczone w antologii „Zajdel 2000” z 2002 r. opowiadają o świecie, w którym Bóg jest nieobecny. Po prostu gdzieś odszedł. Nie ma Go nie tylko w naszym materialnym
świecie; opuścił również zaświaty.
Cóż z tego, może ktoś zapytać? Jak — i czy w ogóle — „bajki” o aniołach, również
tych upadłych, mogą być czymś więcej niż niewinną rozrywką? Minimum wiedzy teologicznej jako antidotum na drogę… i możemy oddawać się, komu szeroko rozumiana fantastyka sprawia przyjemność — oczywista, uciechom podróży po krainie wyobraźni. Czy nie odciąży nas na dodatek od codziennych trosk, obaw i trudów?
Powędrujmy więc przez chwilę drogami tej krainy — czy może raczej: tych krain.
W „Armii Boga” natrafiamy na intrygi, na ścierające ze sobą armie anielskie, na niebiańskich suberbohaterów walczących jak na filmach ze wschodnimi sztukami walki,
ze scenami, którym „smaku” nadaje wyrywanie serc; normalne środki walki byłyby
nieco nudne, nieprawdaż? John Constantine odsyła potworne mieszańce do piekła
w stylu, którego nie powstydziłoby się żadne kino akcji. Ale czy mój niepokój budzi
tylko brutalność, czynienie z walki o dobro i zło wielkiego widowiska? (Dodać trzeba:
nie tylko to wywołuje we wspomnianych filmach wątpliwości).
A co w literaturze? W „Kłamcy” sprawy wydają się toczyć zgodnie z odwiecznym
porządkiem. Anielskie armie czy też ich przedstawiciele obracają w perzynę Walhallę, niszczą istoty mityczne, unicestwiają demony. Sielanka. Może prawie, bo przy
okazji walki ze złem — chociaż Pan Zastępów jest nieobecny — groźny, ale emanujący również dobrem, ciepłem, miłością archanioł Michał masakruje — to adekwatne
słowo — kółko domorosłych nastoletnich satanistów, którzy tylko przypadkiem z zbi jania wolnego czasu weszli do sfery realnego zła. Ale któżby popadał w kazuistykę,
roztrząsając zbędne niuanse. Większy zgrzyt wywołać może walka u końca czasów
(tylko co z Paruzją?; Aniołowie „wierni” i „upadli” działają na własna rękę), kiedy to
przy okazji walki na przykład o Jerozolimę miasto zostaje zniszczone, a mieszkańcy
giną. Ostatecznie „Bóg rozpozna swoich”, czyż nie znamy skądś tego hasła? I wresz cie motyw główny. Aniołowie nie mogą czynić zła, żeby osiągnąć dobro. Ale gdyby tak
wynająć kogoś… powiedzmy ocalałego po szturmie boga kłamstwa i mordercę dobre go boga Bladra. A zadania czekają. Samobójstwo jest grzechem śmiertelnym? A wiec
należy mu zapobiec… najlepiej zabijając samobójcę; Loki wyrusza w swą pierwszą
misję. Cudzołóstwo jest grzechem? Być może. Kiedy jednak ulubienica archanioła Michała (tylko ulubienica, poza wszystkimi innymi względami anioły są istotami bezpłciowymi) wiąże się z opiekuńczym Lokim, archanioł może sobie jedynie westchnąć.
I jeszcze może słowo o „Żarnach niebios”. Czy dziwić może porozumienie zawierane
miedzy „pragmatycznymi” przywódcami spośród aniołów i demonów, żeby zachować
jako taki ład w świecie, gdzie Boga nie ma? (Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że
opowiadanie Kossakowskiej wyłamuje się ze schematów, o których pisałem wcze śniej, dzięki intrygującemu zakończeniu).
148
q luty 2009
Dzielnica Pastwisk Niebieskich
Georgij Safronow
Nie chcę zamykać tego szkicu jednoznacznymi konkluzjami; zresztą, jeśli wspomniany watek aniołów w świecie bez Boga i szerzej, „religijna” fantasy jest tak podejrzana, to dlaczego ją czytuję? Nie skłamię, pisząc, że nie dla przyjemności, przynajmniej początkowo, a jedynie dla zgłębienia problematyki wyobraźni religijnej dzisiaj,
przynajmniej w małym zakresie. A jednak, wątpliwości rodziły się i chciałbym na koniec podzielić się nimi wprost.
Religijna fantastyka może wywierać na nas negatywny wpływ — to nie są tylko baśnie. Najmniej chodzi mi o wykorzystywanie wątków nieortodoksyjnych. Moja pierw sza zasadnicza wątpliwość bierze się z pomieszania dobra i zła. Przypomnijmy filozo ficzną krytykę religii dokonaną przez filozofię w starożytności, zwłaszcza u jej
początków. Jak pisze obecny papież Benedykt XVI, a podówczas jeszcze prof. J. Ratzinger, to filozofia właśnie, a nie antyczne religie miała wiele wspólnego z chrześcijań stwem i wyrażała to, co najlepsze w poszukiwaniu przez pogan nieznanego, „ukrytego Boga”. Czy zacieranie granic miedzy dobrem a złem nie może stępiać jakoś naszej
wrażliwości moralnej? Dalej, czy sugestia, że Bóg jest, ale jest „wielkim Nieobecnym”,
obcym ludzkim dramatom i problemom jest tylko zabiegiem, służącym konstrukcji
dzieła albo odzwierciedleniem bliskiemu tak wielu z nas odczuciu, ze żyjemy „pod”
opustoszałymi niebiosami nie utrudnia naszej wyobraźni — i kształtowanej przez nią
wrażliwości — odkrywanie śladów Niepojętego w naszym świecie? I na koniec, czy
luty 2009 q
149
Dzielnica Pastwisk Niebieskich
teksty o tym, co się z Bogiem wiąże, co wiąże się ze świętością, które służą jedynie
zabawie, nawet gdyby pod każdym innym względem były „niewinne”, nie zacierają tęsknoty ku czemuś więcej niż „tu i teraz”, naszego poszukiwania Transcendencji, naszej
wrażliwości na sacrum, na to, co nie mieści się w ramach naszego przygodnego,
a wiec przemijającego i naznaczonego cierpieniem i niespełnieniem świata?
Mogę się mylić w niejednej kwestii. Pytania powyższe bynajmniej nie były tylko
retoryczne. Ale czy jeśli gra idzie o wysoka stawkę nie warto ich postawić — nawet,
gdyby miało budzić to śmiech, kpiny czy może „tylko” pobłażliwe wzruszenie ramion?
A zamiast zakończenia parę słów jeszcze o wyobraźni „w służbie religii”. Chcę
podkreślić, że oprócz takich dzieł, jak „Władca pierścieni” Tolkiena (co prawda też
krytykowanego za „nieortodoksyjność”; pomińmy jednak te krytyki, przynajmniej na
razie) czy cykl baśni narnijskich C. S., Lewisa (i jego trylogie s-f), znaleźć możemy
„fantastykę”, która — niekoniecznie prowadząc wprost ku chrześcijaństwu — otwiera
nas na sacrum. Wspomnę tu tylko o zapoznanej, pięknej powieści Anny Borkowskiej
„Gar’Ingawi wyspa szczęśliwa” (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988). A jeśli chodzi o anielskie walki — wspierane modlitwą i w obecności Boga działającego w świecie, polecam dwie książki napisane przez protestanta (sadząc chociażby z jego koncepcji Kościoła) Franka E. Perettiego: „Władcy ciemności” i „Synowie buntu”. We
wszystkich trzech wspomnianych książkach nie zabraknie miejsca ani na refleksje,
ani na rozrywkę (oczywiście nie w Pascalowskim sensie). A co najważniejsze — mogą nam pomóc w drodze Tęsknoty, którą może odczuwa wielu z nas. Albo ostrożniej:
w odpowiedzi na „błaganie o mit” (R. May), która pomoże porządkować nasze życie.
Nie bez radości z przeżywania przygód, która chyba tez gdzieś w nas się czai…
t
150
Georgij Safronow
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
Co łączono z Szatanem przed XX w.?
Foxx
2.1. Pierwsze wizje Szatana — apokaliptyka żydowska
i chrześcijańska
W najwcześniejszych fragmentach Biblii hebrajskiej, Bóg jest odpowiedzialny zarów-
no za dobro, jak i zło. Bernard McGinn w swojej znaczącej pracy pt. „Antychryst. Dwa
tysiące lat fascynacji człowieka złem” (Warszawa 1998), prezentującej historię wizji
Antychrysta i Szatana w kulturze i teologii, wskazuje dwa bardzo wyraziste cytaty.
W Księdze Powtórzonego Prawa (32,39) Jahwe obwieszcza: Patrzcie teraz, że Ja je-
stem, Ja jeden, i nie ma ze mną żadnego boga. Ja zabijam i Ja sam ożywiam, Ja ranię
i Ja sam uzdrawiam, i nikt z mojej ręki nie uwalnia. Izajasz z kolei pisze: Jam jest Jah we i nie ma innego. Ja przynoszę światło i stwarzam ciemność, Ja daję zadowolenie
i stwarzam zło, Ja, Jahwe, czynię to wszystko. (B. McGinn, „Antychryst...”, s. 40, 41).
Elementy, świadczące o istnieniu boskiego przeciwnika, pojawiają się stopniowo
w późniejszych tekstach — np. w postaci Lewiatana (m.in. w Psalmach 3,8 czy 7,12).
Biblijna geneza postaci Szatana opiera się na żydowskim micie o aniele, który w imie-
niu Jahwe miał oskarżać ludzi i wymierzać im kary za grzechy. Jak pamiętamy — hebrajski czasownik satan znaczy „sprzeciwiać się”. Słowo to w formie rzeczownikowej
oznacza w Biblii boskiego przeciwnika — może nim być zarówno człowiek jak i anioł.
Należy zwrócić uwagę na fakt, że w Księdze Hioba (np. 1,6) Szatan należy do dworu
Jahwe. Dopiero kolejne teksty wskazują na postępujące jego uniezależnianie się od
Boga. Aż do momentu, gdy jako jego niebiański przeciwnik łączy się w jedno ze swo imi ludzkimi odpowiednikami, których Żydzi widzieli w kolejnych prześladujących ich
władcach m.in. Rzymu i Babilonu, co później przejmą chrześcijanie.
Wprowadzili oni istotny nowy element. Postać anty -Mesjasza, czyli Antychrysta.
Miał to być człowiek, w którego Szatan tchnie swą moc w sposób przedrzeźniający
błogosławieństwo Syna Człowieczego. Apokaliptyka chrześcijańska rozwija tę wizję
w latach 200 — 500 n.e.
Gdy w 587 r. p.n.e. Babilończycy — zdobywając Jerozolimę zniszczyli Świątynię
Salomona i wielu z pozostałych przy życiu Żydów deportowali do Babilonu — wszys-
tko wskazywało na koniec narodu żydowskiego. Jednak, kiedy Jerozolima przeszła
pod władanie tolerancyjnych Persów, wygnańcy wrócili i zbudowali Drugą Świątynię
(ok. 536 — 515 r. p.n.e.). Była ona ośrodkiem judaizmu do momentu wkroczenia
Rzymian i zniszczenia Jerozolimy (70 r. n.e.).
luty 2009 q
151
Dzielnica Naukowców
Elżbieta Tabór
Wcześniej jednak nastąpił podbój Persji przez Aleksandra Wielkiego (356 — 323
r. p.n.e.), co zrewolucjonizowało żydowską myśl religijną. Znalezienie się w helleń skiej strefie kulturalnej zaowocowało wymieszaniem się tradycji żydowskiej z helleń -
ską. Jak pisze McGinn, jedną z form reakcji judaizmu na postępującą hellenizację był
rozkwit nowej formy literatury religijnej. Pojawiły się „apokalipsy” (apokalipsa — „ob-
jawienie”). Są to teksty niosące przesłanie z „boskiego świata”, kierowane do wierzą cej społeczności. Jest to forma literacka charakterystyczna dla świata hellenistycznego. Żydzi nadali jej jednak swój specyficzny charakter. Przejawia się on w mieszaniu
legend i prawdziwej historii, opartych na symbolice archetypowej. Przykładowo —
rządy władców babilońskich, mediańskich, perskich i hellenistycznych zaowocowały
wizją czterech bestii w siódmym rozdziale jednej z najważniejszych apokalips —
Księdze Daniela. Królestwo Greków jest tam (Księga Daniela — 7,7 i 19,20) ukazane
pod postacią Smoka Chaosu. Z czasem wizja ta nabrała znaczenia symbolicznego —
152
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
oderwanego od doczesności. Dzięki temu walka społeczności Izraela z prześladowca-
mi otrzymała fundamentalne znaczenie, stając się elementem wiecznych zmagań dobra ze złem. Stopniowo też krystalizował się obraz postaci Szatana.
McGinn przytacza przykład tego procesu, zestawiając konkretne fakty zawarte
w Drugiej Księdze Samuela oraz w późniejszej Pierwszej Księdze Kronik. Opisana
w dwudziestym czwartym rozdziale Drugiej Księgi Samuela decyzja Dawida o przeprowadzeniu spisu Izraelitów była po prostu ciężkim grzechem. W Pierwszej Księdze
Kronik (21,1 — 17) czytamy jednak m.in.: Powstał szatan przeciwko Izraelowi i po-
budził Dawida, żeby policzył lud Izraela. (B. McGinn, „Antychryst...”, Warszawa 1998,
str. 43). Jest to najwcześniejszy (ok. 400 r. p.n.e.) fragment Biblii hebrajskiej, przed-
stawiający Szatana jako byt niezależny od Jahwe. Motyw postaci boskiego przeciw -
nika zyskuje bardzo plastyczne kształty w kolejnych apokalipsach — począwszy od
uznanej za najstarszy przykład tej formy literackiej I Księgi Henocha, napisanej
prawdopodobnie w połowie III w. p.n.e. Bardziej szczegółowo — w kontekście zna-
czenia Henocha dla doktryny Kościoła Szatana — zaprezentuję ją w części „Magia La
Veya — Klucze Henochiańskie”.
Wielki wpływ na kształtowanie się wizji Szatana mają wierzenia tzw. społeczności
Qumran, powstałej na pustyni judejskiej w pobliżu Morza Martwego. Pomiędzy 1947
i 1956 rokiem archeologowie odkryli zwoje, które mieszkańcy Qumran ukryli przed
Rzymianami w jaskiniach prawdopodobnie
ok. 68 r. n.e. Społeczność ta składała się
z esseńczyków, którzy w II w. p.n.e., zrywa-
jąc z hierarchią Świątyni w Jerozolimie, uda-
li się na pustynię pod wodzą człowieka, zwa -
nego Nauczycielem Prawości. Esseńczycy
byli przekonani, że kapłani ulegli demoralizacji. Do takiej postawy skłoniło ich prawdo-
podobnie zabójstwo kapłana Oniasza III (ok.
170 r. p.n.e) oraz postępujący proces helle -
nizacji Żydów. Ze znalezionych zwojów wy nika, że przeciwnikiem Nauczyciela Prawości
był Nauczyciel Kłamstwa a później Nieprawy
Kapłan (McGinn przypuszcza, że są to posta -
ci historyczne). Mieszkańcy Qumran rozwi nęli motyw związku między rywalizacją „do-
brych” i „złych” przywódców a dualizmem
etycznym i metafizycznym. Historia jest w ta kim ujęciu nieustanną walką między siłami
Krzysztof Mazur
luty 2009 q
153
Dzielnica Naukowców
Georgij Safronow
dobra — tak ludźmi, jak i aniołami, a ludzkimi i anielskimi przedstawicielami zła do-
wodzonymi przez Beliala, Księcia Demonów. Esseńczycy wierzyli, że wśród „Synów
Beliala” są również ludzie — będący apokaliptycznymi wrogami Jahwe i posiadający
cechy „antymesjaszy”.
Również wizje ludzkich i niebiańskich przeciwników Jahwe obecne we właściwym
judaizmie wciąż nabierały charakteru stanowiącego fundament późniejszej legendy
Szatana i Antychrysta. Podobnie jak wcześniej — wydarzenia historyczne zyskiwały
znaczenie mistyczne. W czternastym rozdziale swej księgi (14,12 — 13) Izajasz pi sze o królu Babilonu (prawdopodobnie Nabuchodonozorze lub Nabonidasie), który
chciał za życia wstąpić w niebiosa: Jakże to spadłeś z niebios, Jaśniejący, Synu Ju -
trzenki [hehel ben -szahar]? Jakże runąłeś na ziemię, ty, który podbijałeś narody? Ty,
który mówiłeś w swym sercu: ‘Wstąpię na niebiosa, powyżej gwiazd Bożych postawię
mój tron’. Ten pełen pychy władca, w przekładzie Wulgaty1 otrzymał imię Lucyfer,
które chrześcijanie odnieśli do postaci Szatana, uznając powyższy opis za mistyczną
wizję anielskiego upadku.
1
Wulgata — łaciński przekład Biblii dokonany z hebrajskiego i greki przez św. Hieronima w latach 366 — 384
n.e. Kościół rzymskokatolicki od początku uznał je za oficjalny tekst Pisma Świętego. Potwierdził to dekret soboru
trydenckiego w 1546 r. (Kopaliński 1985).
154
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
2.2. Satanizm klasyczny
Alfonso M. di Nola podaje, że najstarszym zachowanym dokumentem dotyczącym cza-
rów diabelskich jest zapis Reginona z Prum (zm. w 915 r.) w Libri de synododalibus
causis et disciplinis ecclesiastics. W XI w. zostaje on włączony do „Dekretów” Burchar-
da z Wormacji, by ostatecznie pod tytułem Canon Episcopi trafić do Decretum Gratia -
ni. Reginon zwraca uwagę na obecność czarownic wśród ludu. Określa jednocześnie, że
ich wina nie musi polegać na braniu udziału w sabatach, lecz na uznaniu założenia, że
można wpływać na rzeczywistość własnymi siłami — bez pomocy Boga. Tak więc w zasadzie nie chodzi tu o satanizm czy czary w ogóle, lecz o odstępstwo doktrynalne.
Di Nola wskazuje ponadto na dokument Summa de officio inquisitions, w którym
zamieszczony jest formularz informujący o działaniach magicznych, dokonywanych
najprawdopodobniej we Francji w XIII wieku. Zawiera on również spis pytań, które
inkwizytor powinien zadać osobie oskarżonej o czary.
W średniowieczu odbywały się pogańskie sabaty czarownic (udokumentowane od
X w.), na których dokonywano orgii i przyzywano ciemne siły. Jednak nie były to od-
rębne ruchy religijne, lecz działania niezinstytucjonalizowane. W tym okresie coraz
częściej pojawia się problem składania ofiar Diabłu, na ogół z własnych dzieci. W XVI
wieku pojawiają się pierwsze przekazy o czarnych mszach. Były to bluźniercze paro-
die Mszy św., podczas których wzywano Szatana zamiast Boga. Jak pisze Beata Hoff-
man za E. Potkowskim — zwykle ołtarzem było ciało nagiej kobiety. Składano hołd
Lucyferowi klękając przed kozłem, który go symbolizował, całując go w narządy płciowe. Używano krwi i popiołu z zamordowanych i spalonych dzieci. Catherine De-
shayes, słynna w tamtych czasach czarownica, będąca jednocześnie akuszerką, zez-
nała, że na potrzeby czarnych mszy zabito 2,5 tysiąca dzieci. Trudno jednak
ustosunkować się do jej słów, gdyż św. Inkwizycja miała argumenty, by zeznała
o dwóch milionach dzieci. Faktem jest, że takie obrzędy miały miejsce.
Zdaniem B. Hoffman — znaczny wzrost popularności ciemnych kultów w wiekach
XVI i XVII był reakcją na ortodoksyjną działalność Kościoła katolickiego. We Francji
ukazała się książka „Prawdziwy ognisty smok, albo władza nad duchami niebios i pie -
kieł nad mocarstwem ziemi”, systematyzująca piekielną hierarchię. Na szczycie był
oczywiście Lucyfer, któremu podlegało 25 dostojników z rogami, ogonami i rozdwo -
jonymi kopytami. Jednocześnie ukazywały się inne książki poświęcone Szatanowi.
Powodowało to wzrost zainteresowania nim, wiary w niego oraz uznania wizji wolne-
go człowieka — grzesznika za atrakcyjną.
W XVII i XVIII wieku, w środowiskach arystokracji Anglii i Francji, pojawiła się
moda na orgie organizowane pośród scenografii i rekwizytów nawiązujących do sata nizmu średniowiecznego. Miały one jednak charakter rozrywkowy, a nie religijny.
luty 2009 q
155
Dzielnica Naukowców
Twórca współczesnej filozofii satanistycznej A. S. La Vey — „Czarny Papież” — jak go
określiły mass-media, w drugiej połowie XX w. nazwie te ekscesy „satanizmem ko-
mercyjnym”. Współczesnymi spadkobiercami zwolenników tak pojętej rozrywki są
muzycy black metal, o czym piszę w części pt. „Okultyzm komercyjny w XX wieku —
scena black metal a satanizm”.
W drugiej połowie XIX wieku poważne zainteresowanie okultyzmem powróciło ze
zdwojoną siłą. Jak pisze Daniel Bubel (za Cavenishem, Kingiem i Hassem) wtedy wła-
śnie rozgorzały tzw. „wojny magów”. Przebiegały one głównie wśród spadkobierców
różokrzyżowców2, jak sami siebie określali. Stronami byli zasadniczo przedstawiciele
trzech zapatrywań: kabalistyczno-hermetycznego (Ordre Kabbalistique de la Rose-
-Croix — Kabalistyczny Zakon Różanego Krzyża), chrześcijańskiego (Ordre de la Rose–Croix Catholique du Temple et du Graal — Zakon Katolickich Różokrzyżowców
Świątyni i Graala) oraz zwolenników tzw. magii seksualnej3 (Kościół Karmelitański).
Największa z „wojen” zaczęła się, gdy markiz de Guaita (1860 — 1898) lider Or-
dre Kabbalistique... oraz mason Oswald Wirth, w przebraniu neofitów, wzięli udział
w obrzędach Kościoła Karmelitańskiego założonego przez księdza Josepha-Antoine’a
Boullana (1848 — 1907) w 1875 roku. Po owej akcji De Guaita i Wirth opublikowali
esej Le Temple du Satan („Świątynia Szatana”), oskarżając Boullana o satanizm oraz
o praktykowanie magii seksualnej. Francuski „ksiądz” sam deklarował pogląd, że do
zbawienia prowadzą stosunki seksualne z archaniołami (Bubel 1998). Miejsce Boullana w satanistycznej tradycji uznaje współczesny Ordo Templi Satanis (Zakon Świą-
tyni Szatana). Na jego stronie internetowej znajduje się notka biograficzna, w której
możemy przeczytać, że w 1854 r. Boullan stał się kochankiem kobiety, której był spo-
wiednikiem — Adele Chevalier. Następnie, utrzymując pozory pobożności, założyli
Towarzystwo Naprawy Dusz, wyspecjalizowane w egzorcyzmach. Zdaniem satani-
stów z OTS istnieją dowody, że w styczniu 1860 roku odprawili oni obrzęd, podczas
którego złożyli w ofierze jedno ze swych dzieci. Sataniści uznają, że Kościół Karmeli -
tański był zamaskowaną grupą satanistyczną.
Zasadniczą formą kontaktu z Szatanem jest czarna magia, szczególnie jej forma
zwana magią demoniczną, polegająca na przywoływaniu ciemnych sił w egoistycz nych celach (S. Holroyd i N. Powell 1993). Występowała ona najczęściej w religiach
lub sektach adorujących negatywne postacie z panteonu bóstw — demony (jak np.
2
Różokrzyżowcy — tajne stowarzyszenie lub zakon, rzekomo założone przez Christiana Rosenkreutza (13781484) po powrocie z Ziemi Świętej. Mieli oni posiąść wiedzę tajemną i magiczną, m.in. przedłużania życia i władzy nad duchami (Kopaliński 1985).
3
Praktykujący magię seksualną zakładali, że osiągnięcie satysfakcji seksualnej umożliwia zbliżenie się do —
różnych w zależności od poglądów magów — bytów transcendentnych. (Crowley 1999; S. Holroyd i N. Powell
1993).
156
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
Viilo
hinduską bezlitosną boginię Kali4) oraz, zwłaszcza w Europie, w indywidualnych dzi-
ałaniach. Trudno więc rozpatrywać ją w kategoriach oddzielnego kultu czy sekty satanistycznej. Tym, co łączyło adeptów tej sztuki, była afirmacja zła i chęć wykorzy-
stania go; nie formy religijne czy parareligijne adorujące Szatana. Rozmaici
„magowie” i „alchemicy” mieli na celu zdobycie jak największej mocy, by panować
nad innymi, osiągać swe cele oraz — wreszcie — wytwarzać złoto.
Często w kontekście satanizmu przytacza się z jednej strony wszystkie stowarzy -
szenia lub bractwa związane z alchemią czy wiedzą ezoteryczną (z masonerią na cze le), z drugiej zaś ruchy heretyckie, szczególnie związane z gnozą.
Piszę o nich w dalszych częściach tej publikacji.
t
4
Kali — indyjska bogini znana jako Durga, Uma, Parwati. W mitologii indyjskiej żona Sziwy. Od jej imienia po chodzi nazwa miasta Kalkuta (Kali-ghat: „stopnie Kali”, będące zejściem do Gangesu). Jest piękną, czarnoskórą
kobietą o czerwonych oczach i poplamionych krwią czterech rękach. Nosi naszyjnik z ludzkich czaszek. Jej posma rowane krwią ciało opasują węże. Symbolizuje zniszczenie i krwiożerczość (Kopaliński 1985).
luty 2009 q
157
Dzielnica Publicystów
Zwłoki, ciekawa rzecz
Free Your Mind
Co byśmy powiedzieli, gdyby ktoś nam zaproponował odwiedzenie ekspozycji z ludźmi wypchanymi trocinami czy pakułami, tak jak nieraz wystawia się w muzeach czy
pracowniach biologicznych zwierzęta? Czy uznalibyśmy to za „przekroczenie jakiejś
granicy”? Może już nie, skoro zorganizowana w lutym 2009 r. w stolicy prezentacja
tzw. plastynatów, czyli starannie zabezpieczonych ludzkich zwłok, przyciągnęła tłumy. Jeśli weźmie się pod uwagę to, że Warszawa jest zarazem jedną z największych
nekropolii na świecie i chyba nie ma kawałka jej ziemi, w który nie wsiąkła ludzka
krew, jeśli weźmie się też pod uwagę, że Polska to jeden z niewielu krajów, gdzie
szczególną czcią otacza się zmarłych i jeśli weźmie się pod uwagę również to, iż ekspozycję zorganizowano nawet nie w jakiejś „ekskluzywnej”, trudno dostępnej dla szerszej publiczności i rzadko odwiedzanej przez tzw. zwykłych ludzi, galerii, tylko
wprost w centrum handlowym, a więc tam, gdzie obecnie nasi rodacy spędzają nieraz całe dnie, modląc się do pieniądza — to możemy uzyskać całkiem niezły obraz
współczesnej polskiej kultury. Albo przynajmniej jakiegoś jej wycinka. Czy reprezentatywnego, nie wiem, na pewno jednak niedającego się przeoczyć.
Przyglądam się tedy opublikowanemu w „Dzienniku” (nr z 23.02.2009) zdjęciu
dziewczynki, która, mówiąc coś do swojej mamy, wskazuje na przykurczoną, pozbawioną skóry postać z półotwartymi ustami i wybałuszonymi oczami oraz wyciągniętą
lewą ręką w geście przypominającym prośbę o jałmużnę — i zastanawiam się, czy
gdyby to było ciało ojca tej kobiety, która zawlokła swoją córkę na tego rodzaju wystawę i zapłaciła pieniądze za zwiedzanie ekspozycji, to też by tak to wszystko „intrygująco” wyglądało? Do tego wątku wrócę jeszcze za chwilę.
Ktoś może powiedzieć, że odkąd Piero Manzoni wystawił w 1961 r. w jednej z włoskich galerii swoje ekskrementy w 90 puszkach jako dzieła sztuki (oczywiście, zna leźli się też osobnicy, którzy zakupili sobie te dzieła — swoją drogą ciekawe, czy przechowują je do dziś), to granice estetyczne zostały w sztuce przekroczone i można
właściwie eksponować wszystko. Tak też zresztą się dzieje i są rozmaici „artyści”, którzy np. się samookaleczają, smarują swoimi odchodami etc.1, jednakże w ich przypadku, dopóki ich działalność skierowana jest przeciwko nim samym, to poza tym, iż
kwalifikują się oni na długie i zapewne bardzo ciężkie leczenie psychiatryczne, to te go rodzaju zachowania nie stanowią jakiegoś większego, kulturowego problemu.
Oczywiście, gdyby z tego rodzaju „permormance’ów” dało się zrobić dochodowy
show, to na pewno niejedno centrum handlowe zatrudniałoby tego rodzaju chorych
ludzi, ku uciesze tłuszczy, tym niemniej z dużą dozą prawdopodobieństwa można są dzić, iż do tego raczej nie dojdzie, gdyż zapach świeżej krwi, otwartych ran oraz ludz-
158
1
Por. J. Clair, De Immundo, słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2007.
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
kich odchodów zbytnio nie służy beztroskiej atmosferce całodziennych zakupów. Co
innego lśniące, niegnijące, elegancko zakonserwowane zwłoki.
Otóż dopóki pseudoartyści dokonują autodestrukcji, eksplorując tak naprawdę
swoje poważne zaburzenia psychiczne, dopóty, powtarzam, ich działalność nie jest
wielkim kulturowym problemem. Zupełnie inaczej jest jednak, gdy pseudoartyści zabierają się za uprzedmiotowianie ludzkich zwłok. Przy tej okazji warto zauważyć, że
o ile antyaborcyjne i zgoła wcale nie artystyczne ekspozycje (np. wyłącznie zdjęcia
zwłok dzieci zabitych w czasie zabiegów „usuwania ciąży”) budzą niemal natychmiastowy, wielki sprzeciw rozmaitych „organizacji humanitarnych” i „humanistów”, o ty le kursującej po świecie ekspozycji ludzkich zwłok, towarzyszy niemal establishmentowy aplauz. To zapewne znak czasów, choć w dzisiejszym świecie, kiedy możemy
w codziennych gazetach przeczytać już nie tylko o wojnach, katastrofach, katakli zmach, lecz i o takich zboczeńcach, którzy zdołali prześcignąć w swoim okrucieństwie
najbardziej szokujące filmy grozy — to tego rodzaju wystawa nie budzi aż tak żywych
reakcji sprzeciwu, jak powinna. Żyjąc w brudzie, nie zwraca się uwagi na kurz, prawda?
Wszelako w Polsce odezwały się głosy protestu (także znanych profesorów pra wa), choć, jak na mój gust zbyt spóźnione. Co więcej, Kościół też jakoś chyba nie dostrzegł grozy całej tej sprawy — mam na myśli zwłaszcza tych hierarchów, którzy lubią się wypowiadać w naszych mediach niemal na każdy temat. No ale mniejsza
z tym. Mówię o opieszałości reakcji, ponieważ do takiej ekspozycji nie należało
w ogóle dopuszczać. Jakieś „szczeble decyzyjne” musiała zgoda na wystawianie
zwłok w Warszawie przejść, nim do samego „show” doszło. To nie jest przecież tak,
że przyjeżdża kilka tirów z plastynatami i wyładowują je bezpośrednio do holu jakiejś
„świątyni handlu”, choć nie można wykluczyć, iż jest akurat tak, że do władz miasta
przybywają eleganccy panowie w bardzo drogich garniturach i mówiący pięknie obcymi językami, i w power poincie prezentują ciemnym, zahukanym, stołecznym
urzędasom, jakie to wiekopomne korzyści odnosi ludzkość (od oseska po dziadeczka)
z tego rodzaju wystaw „anatomii”. Przy okazji, jak znam polskie życie, ten i ów urzędas dostaje parę okolicznościowych prezentów ku chwale ojczyzny i interes zaczyna
się wszystkim zainteresowanym stronom kręcić. Może też być tak, że zwyczajnie do
urzędu przysyła ktoś maila po angielsku, a urzędnik przyklepuje sprawę i wraca do
kawki oraz przeglądania stron porno.
Pal diabli jednak cały ten proceder „decyzyjny”, którym, rzecz jasna, powinna się
zająć prokuratura i być może się zajmie. Problem wszak jest dużo poważniejszy, gdyż
dotyczy w jakiejś mierze sedna naszej kultury, czyli mówiąc wprost, człowieczeń stwa. Ktoś w tym miejscu może jednak wtrącić, że przecież w dzisiejszym zlaicyzo wanym i antyreligijnym w gruncie rzeczy „świecie Zachodu”, tego rodzaju „działania
artystyczne” to pewna naturalna konsekwencja „śmierci Boga” ogłoszonej przez F.
Nietzschego. Innymi słowy, „po prostu” ze zwłok ludzkich robi się eksponaty i tyle. No
i poza tym te nieocenione „walory anatomiczne”, „edukacyjne”…
Pech jednak chce, że „zwłoki zwłokom nierówne”. Na samym początku tego tekstu
zasugerowałem, że gdyby na wystawie pokazywano zakonserwowane ciała krewnych
luty 2009 q
159
Dzielnica Publicystów
widzów, to bez wątpienia nie pchaliby się oni do oglądania. Co więcej, jestem pewien,
że ostro by protestowali przeciwko „bezczeszczeniu zwłok”, a nawet nie dopuściliby
do tego rodzaju ekspozycji. Można jednak tę kwestię postawić także na poziomie
międzykulturowym. Nie podejrzewam, by przedstawiciele islamu czy judaizmu zgodziliby się na tego rodzaju obwoźny cyrk ze zwłokami muzułmanów czy Żydów. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z uprzedmiotowieniem ludzkiego ciała — na co
słusznie zwracają uwagę krytycy ekspozycji — ale z jego podwójnym zdegradowaniem. Po pierwsze, ciała na owej wystawie są przedstawione jako „czyjeś”, „jakieś”,
a więc można powiedzieć „oderwane” od konkretnych, kiedyś żyjących osób, a po
drugie, organizatorzy zapewniają, że są to zwłoki „jakichś Chińczyków”. Domyślamy
się zatem, że Chińczyków jest tak wielu, iż parę spreparowanych ciał w tę czy tę stronę nie robi im różnicy. W tym też kontekście, dość dobrze nam znane hasło (szczególnie z centrów handlowych) „made in China” nabiera wyjątkowo upiornego wydźwięku. Można też brutalnie powiedzieć, że „resztki” te są wzięte po prostu
z „chińskiej rupieciarni”. Wprawdzie organizatorzy donoszą zarazem, że owi nieszczęśni Chińczycy wyrazili zgodę na takie wykorzystanie ich zwłok, no ale tę historię to
już można chyba wsadzić między bajki lub też uznać za wyraz wyjątkowej bezczelności autorów ekspozycji, nie tylko ze względu na przodującą w ludobójczych praktykach ChRL, ale i na fakt, że wystawiane są też zwłoki niemowląt czy dzieci nienarodzonych.
Ktoś słusznie skomentował całą tę sprawę, porównując zachowania osób zafascynowanych tą ekspozycją do gawiedzi zbiegającej się oglądać wypadek. Wiemy, że
są ludzie, którzy gapią się na scenę czyjegoś konania na jezdni po jakimś karambolu, tak jak też są osobnicy, którzy okradają ofiary wypadków, nim jeszcze ich ciała ostygły. W przypadku jednak tej wystawy mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko
oglądaniem “ludzi po śmierci”. Tu się ogląda śmierć w “zatrzymanym kadrze” albo
przynajmniej “w zwolnionym tempie”. Żywi wlepiają ślepia, rozdziawiają gęby i podziwiają potęgę śmierci. Śmierć zapiera im dech; są nią olśnieni. Zauroczeni. Zaczarowani.
A to się właśnie nazywa cywilizacja śmierci.
http://www.bodyworlds.com/en.html
h t t p : / / w y b o r c z a . p l / 1 , 7 5 2 4 8 , 6 3 0 4 1 9 4 , Wy s t a w a _ z w l o k _ p r z y c i a g n e l a _ t l u my_do_Blue_City.html
http://www.dzien nik.pl/wy da rze nia/ar tic le 322816/Wy sta wa_zwlok_to_atrak cja_dla_dzieci. html
t
160
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Pokolenie big bangu
Rolex
— „A to jest ten...” — gruby facet w okularach celował palcem w górę, blokując
jednocześnie skutecznie ruch pieszy w kierunku Tamizy. — „Big Bang!” dokończył triumfalnie, a rodzina w składzie: połowica, pryszczaty i dwoje nieletnich pokiwała
z zadowoleniem głowami.
— „Hot doga, tata, kupisz?” — wyrwał się jeden z nieletnich.
— „A co to znaczy hot-dog wiesz? — Gruby spojrzał z góry na potomstwo. — „Po
angielsku?” — dodał, żeby nie było wątpliwości.
— „Ja tam zawsze rozpoznam Polaka” — perorowała w metrze blondi w kitkę
z szarymi pasemkami. — „Włosy w kitkę i te pasemka... szare... No i dresy u chłopaków, a włosy na łysą pałę, bo można w Polsce obciąć i trzy miesiące przetrzymać”.
— „A u nas na Ealingu to za piętnaście funtów możesz sobie zrobić herkat,
wiesz?” — poinformowała ją koleżanka, też w kitkę i z identycznymi pasemkami.
— „Super” — ucieszyła się pierwsza kitka — „ale u nas w ofis to nie przejdzie” — wes tchnęła po chwili zastanowienia. — „Ja robię tylko w Tony and Guy. Osiemdziesiąt quit!”
— „A ty kiedy jedziesz do Palantu?” — z zainteresowaniem dopytywał się łysy
w dresie kolegi.
— „Na święta to nie, bo nie będę się tłukł dwadzieścia cztery z Wiktorii, a z tymi
cenami tyketów na flajt to powariowali. Dwieście w jedną stronę! To wychodzi: dwieście w drugą, w Palancie zostawisz pięćset i masz po salary” — wyjaśniał zniechęco ny typ w roboczych spodniach upapranych farbą.
— „A ty co robiłeś w Polsce?” — dopytuję się kelnera w Cafe Rouge przy London
Bridge.
— „No nic, bo roboty nie było i wyjechałem zaraz po studiach”.
— „Jakich?” — nie dawałem za wygraną.
— „Ja jestem po architekturze” — wyprostował się z dumą.
— „Długo w Londynie?” — ciągnąłem konwersację, bo i tak gości jak na lekarstwo
o wczesnej porze.
— „Trzy lata” — padła odpowiedź i nie pozostało nic innego niż uzyskać potwier dzenie faktu zmarnowanego czasu.
— „I przez te trzy lata tutaj?”
— „No...” — uśmiechnął się — „fuksa miałem, bo przyjęli mnie do Cafe Rouge po
trzech dniach szukania roboty”.
— „A rodzina w Polsce?” — rzuciłem na koniec niedyskretnie.
— „Sorry, muszę lecieć, bo goście czekają” — zmył się, pozostawiając mnie z podejrzeniem graniczącym z pewnością, że Ania, Krysia czy Jola nie słyszała o ślubnym, odkąd wyjechał.
luty 2009 q
161
Dzielnica Publicystów
Historie polsko-angielskie są powtarzalne jak pory roku, tyle że jest ich chyba
więcej niż cztery. Masa zalewająca Londyn w latach 2005-2006 spełniła oczekiwania
gospodarzy, wypełniając lukę na rynku zawodów nieatrakcyjnych. Przejęła schedę po
PIGS (Portugeese, Italians, Greeks and Spaniards), jak ich z właściwą sobie wstrzemięźliwością nazywa brytyjska klasa robotnicza. PIGS zapełniali lukę opuszczoną kilka lat wcześniej przez Paki’ch, a Pakis przejmowali schedę po Irlandczykach. Polaków
wypierają Bułgarzy i Rumuni, za kilka lat ich zastąpi ktoś inny.
Boom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, konsumpcyjny styl życia
i wzrost zamożności klasy pracującej zmienił brytyjską mentalność. Oglądając „Secrets and Lies”, „High Hopes” Leigh’a czy „Riff-Raff” Loach’a nie sposób oprzeć się
wrażeniu, że skopiowaliśmy brytyjskie przemiany mentalne, tyle że kilkanaście lat
później. Robocze spodnie i buty zastąpił mundur „chavs” — markowe ubranie sportowe zakupione za pół ceny w dyskontach sieci „TK Max”. Tłumy naszych rodaków wylewające się przez kilkanaście miesięcy z „Victoria Coach Station” nie szokowały ani
sposobem bycia, ani odzieniem. Były wspomnieniem epoki Margaret Thatcher, Johna
Majora i wczesnego Blaira. Zderzenie, którego nie było, odbywało się w zasadzie
w obrębie klasy brytyjskich pracowników najemnych i innych, wcześniejszych fal migracji. Tylko w tym środowisku mogły powstać kontakty równoległe, a bariera języka
przestawała być barierą w świecie, gdzie i tak mówi się nonsylabami.
Polska niechęć do wtapiania się w środowisko językowe miała swoje powody,
a podstawowym był brak takiej potrzeby w sytuacji, gdy na rzesze emigrantów czekały zajęcia niewymagające zdolności komunikacyjnych, a jeżeli, to w podstawowym
stopniu. Szybko ukształtowała się nowa hierarchia. Emigrant z pięcioletnim, ośmio letnim stażem potrafiący się jako tako komunikować, był pośrednikiem i nadzorował
prace tym później przybyłym „niemowom”; słabo, ale jednak mówiące, przebojowe
absolwentki liceów ekonomicznych pozakładały biura rachunkowe dla polskich „selfemployed”, co przy nieskomplikowaniu brytyjskiego systemu rejestracji i rozliczeń
było bajecznie proste i tak fala opadła, wtapiając się w nieciekawą architekturę Ealingu, Willesden Green czy Acton.
Ciekawym, bo nowym doświadczeniem kulturowym są masowo powstające „polskie domy”. Jest ich w Londynie kilka tysięcy. Zazwyczaj emigrant z dłuższym sta żem, potrafiący załatwić kontrakt w agencji nieruchomości, podnajmuje duże, ponad
stumetrowe mieszkanie lub dom swoim rodakom, pakując ich po dwóch w wydzielo nych pokojach i „kasując” po pięćdziesiąt funtów tygodniowo plus koszty użytkowa nia. Kalkulacja jest prosta. Mieszkanie przeznaczone dla czteroosobowej rodziny zaludnia się dziesięcioma sprzątaczkami i hydraulikami z Polski, co potrafi dać około
500-700 funtów miesięcznie czystego zysku. W „polskim domu” nasi rodacy doświadczają nieznanego im stylu stadnej akomodacji, kolejek do łazienki i kuchni,
awantur i niekończących się imprez. Coś w rodzaju PRL-owskiego akademika, tyle że
chyba jednak o niższym standardzie.
Zupełnie osobny artykuł należy poświęcić wąskiej grupie wysokokwalifikowanych
specjalistów: lekarzy, farmaceutów, bankowców, biznesmenów. Osobny — coraz licz-
162
q luty 2009
Dzielnica Publicystów
Danz
niej pojawiającej się grupie polskich studentów na brytyjskich uczelniach. Mają się
nijak do głównego nurtu polskiej emigracji, kontakty są rzadkie, bo w klasowym spo łeczeństwie, jakim jest społeczeństwo brytyjskie, mieszka się gdzie indziej. Grupa
specjalistów jest również niejednolita, jednak z punktu widzenia statusu majątkowe go (kilku i kilkunastokrotnie wyższe zarobki, grubo powyżej brytyjskiej powszechnej)
z dosyć dużą łatwością odnalazła swoje miejsce w społeczeństwie brytyjskim, w którym zasobność portfela otwiera wiele drzwi, wydawałoby się niedostępnych. Zderzenie klasowego społeczeństwa brytyjskiego z polską republikańską i postkomunistycz ną mentalnością wywołuje największe perturbacje właśnie na tym poziomie. Ale
o tym w kolejnych odsłonach POLIS MPC.
Podsumowując, trzeba pokusić się o opis skutków, jakie emigracja wywoła wśród
wielkoprzemysłowej polskiej klasy robotniczej i wiejskiej, bo w tych grupach społecz nych oddziaływanie doświadczeń migracyjnych będzie, z powodu masowości, najwy raźniejsze.
Wydaje się, że ten wpływ będzie znikomy, chyba że nastąpi masowa fala powrotów,
na co się obecnie nie zanosi. Znikomy, tak jak znikomy był wpływ emigracji robotników
luty 2009 q
163
Dzielnica Publicystów
i chłopów do Ameryki, Kanady czy Brazylii w XIX i XX wieku. Gdyby z powodu dekoniunktury na Wyspach i gospodarczego boomu w Polsce (mało prawdopodobna sekwencja) taki masowy powrót miał miejsce, to — moim zdaniem — wywołałby skutki
pozytywne, choć słabo dostrzegalne. Organizację pracy, oszczędność czasu, surowców (segregacja odpadów) przenosi się na poziomie kadry zarządzającej, a nie na poziomie wykonawców poleceń. Polski robotnik z dobrze zarządzanej firmy brytyjskiej
może i wie, jak to powinno wyglądać, ale nie wie, jak zrobić, by to właśnie tak wyglądało. Polską rzeczywistość można zmienić tylko w Polsce i tylko polskimi rękami. „Deiwankizacja” polskich uczelni, zwłaszcza technicznych, byłaby błogosławieństwem,
przy którym powrót nawet i dobrze przeszkolonego personelu nic nie znaczy. Ten powrót mógłby, w jakimś zakresie, pomóc zjawisku przebudowy świadomości i kultury
pracy, sam w sobie nie ma jednak żadnej mocy sprawczej.
Zmiany mogą nastąpić na polskich placach miejskich, balkonach i obejściach
w gospodarstwach wiejskich, gdzie powracający z emigracji mogliby zaszczepić
wzorce z kraju, gdzie do trawy ludzie odnoszą się ze szczególnym nabożeństwem. To
niedużo, ale i tak „coś”. Po tym, jak pół zachodniej Polski pokryło się krasnalami na
wzór niemiecki, ładny angielski ogród wniósłby trochę estetyki do postkomunistycznego (ciągle) ładu (nieładu) przestrzennego.
Pozytywnym zjawiskiem byłoby przebudowanie świadomości językowej Polaków.
Po kilku latach pobytu za granicą Polacy mówią po angielsku przynajmniej komunikatywnie, a przy „nic” i to „coś” robi różnicę.
„Wielka” i mała liczebnie emigracja do Paryża w wieku XIX przyniosła Polsce i polskiej kulturze poematy, etiudy i dramaty. Mała, choć wielka liczebnie emigracja początku wieku XXI nic wnieść nie może, rozgrywa się bowiem prawie wyłącznie na planie
osobistym, podobnie jak inne „małe” wielkie emigracje za ocean w wiekach poprzednich. Klucz do Polski tkwi w Polsce. Brytyjczycy są zbiorem narodów, które niewiele
produkują, więc mała szansa, by zechciały wyprodukować nam klasę przywódczą.
Tym bardziej, że materiał w swojej masie nie ten. To zadanie jest naszym zadaniem,
a od jego spełnienia zależy, czy kiedyś z Dworca Autobusowego w Katowicach wysy pią się masowo Johny, Johanny i Jeanny w nadziei na znalezienie miejsca pracy na
polskiej budowie.
t
164
q luty 2009
Armia: Der Prozess
Dzielnica Krytyków
Krzysztof K. Karnkowski — Budyń78
Nowa płyta „Armii” ukazała się mniej więcej dwa tygodnie temu i — sądząc po pierwszych reakcjach — ma szansę stać się dużym wydarzeniem muzycznym 2009 roku.
„Der Prozess” wywołał już małą burzę, zbierając ogromną ilość pochwał nie tylko
wśród zagorzałych fanów zespołu. Od punkowych forów internetowych do dziennikarzy radiowej Trójki — ze wszystkich stron docierają pozytywne opinie o tym materiale. Warto więc mu się przyjrzeć, bo wszystko wskazuje na to, że z pewnością mamy
do czynienia z czymś ważnym i wyjątkowym.
Tomasz Budzyński od czasu osiągnięcia statusu gwiazdy płytą „Legenda”, szedł
zawsze pod prąd. W czasach apogeum popularności punk rocka, prowadząc najbardziej znany zespół wyrastający z tego nurtu, zaczął nagle grać muzykę trudną i bardzo skomplikowaną technicznie. Gdy wśród gwiazd polskiego rocka coraz modniejszy
był antyklerykalizm, a w punk rocku stał się wręcz jednym z obowiązujących kanonów punkowej politycznej poprawności, nawrócił się i zaczął na koncertach, a później
i płytach, chwalić Pana. Gdy Lady Pank nagrywało „Strach się bać”, lider Armii zarzucał jego muzykom korzystanie z PRL-owskich konfitur. W sferze muzycznej zaś, znów
wbrew oczekiwaniom sporej części odbiorców, zaproponował muzykę trudną i ciężką,
i takież teksty, bardzo odległe od standardowego wyobrażenia o muzyce chrześcijańskiej. I bronił się przed taką łatką, przy równoczesnym podkreślaniu wiary.
Od czasów „Legendy” kolejne płyty „Armii” stanowiły raczej zamknięte całości,
spójne, jeśli chodzi o klimat zawartej na nich muzyki. „Triodante” to wielki ekspery ment, opowieść o szukaniu i znajdowaniu Boga, „Duch” — oparte na metalowych riffach wyznanie wiary, „Droga” — wielobarwna opowieść o przenikaniu się wiary i co dzienności. Wydany jako następna płyta „Pocałunek mongolskiego księcia”, to jedyne
jak dotąd wydawnictwo studyjne „Armii”, idące niejako w wielu kierunkach. Różno rodna muzyka i teksty, z których każdy jest odrębną opowieścią. Jednak już kolejna,
przedostatnia „Ultima Thule” znów była pewną całością. Mroczniejszą od wcześniejszych płyt opowieścią o duchowych zmaganiach człowieka dojrzałego, który pozornie
osiąga już życiową stabilizację, jednak o swoją duszę i wiarę musi walczyć nadal.
„Der Prozess” w pewnym sensie jest kontynuacją tego tematu; tym razem jednak
opartą na przełożeniu „Procesu” Kafki na przemyślenia i przeżycia Budzyńskiego,
który w tej opowieści zastępuje Józefa K. Tajemniczy sąd tutaj okazuje się być sądem
ostatecznym, jednak przez to wyjaśnienie nie staje się bynajmniej mniej złowrogi.
Przynajmniej do czasu.
„Proces” Armii, jak to bywa ze współczesnymi opowieściami, nie zachowuje jedności miejsca i czasu. Zdaje się pokazywać nam niekiedy te same zdarzenia w ludz kim życiu z różnych perspektyw. Jasny jest początek. To miotanie się, rozpaczliwa
walka o własną duszę człowieka, któremu „niebo zawaliło się na głowę”. Płytę zaczyna
luty 2009 q
165
Dzielnica Krytyków
bowiem rozpędzony „Zły porucznik”. Jesteśmy więc tytułowym bohaterem słynnego
filmu Abla Ferrary i nagle znajdujemy się w samochodzie, w chwili ogłaszania wyników kolejnego meczu. Za chwilę strzelimy w radio. Za chwilę upadniemy na kolana
w kościele. Narrator krzyczy ni to błagając, ni to żądając — „Przyjdź! ”, po chwili zaś
„Zostań! ”. Całości dopełnia muzyka, najpierw galopująca, później przygniatająca.
Ostatnie sekundy nagrania to nadzieja lub przynajmniej wyciszenie, symbolizowane
łagodnymi dźwiękami pianina i waltorni.
Spokój trwa jednak tylko kilka sekund. Drugi na płycie „Proces” (pisany po polsku, nie jest więc do końca jasne czy traktować ten utwór jako tytułowy), zaczyna się
szaleńczym, szybkim i rwanym tempem, tekst zaś wygląda na rozliczenie z życiem.
Przywodzi na myśl przebiegające przed oczami w ostatnich chwilach przed śmiercią
wydarzenia i odczucia, zapamiętane i ubrane w słowa-klucze. Interpretację taką może uwiarygodniać ewolucja muzyki. Wyliczone w zwrotce przeżycia narratora — hasła w refrenie wołają go na Sąd. Wołają go wraz z ludźmi, których spotkał na swojej
drodze: Wszyscy moi piękni, żywi, czy umarli/Dalej z nami chodź, dalej z nami
chodź/Wszyscy moi święci, pierwsi czy ostatni/Dalej z nami chodź, dalej z nami
chodź/Wszyscy moi święci stąd/Wołają mnie na sąd. Tu, choć słowa te nie padają,
sąd ostateczny zostaje nazwany. Muzyka łagodnieje, człowiek godzi się ze swoim losem. To perspektywa pierwsza.
Perspektywa druga ukazana jest w nagraniu „Przed prawem”, opartym na opowiadaniu Kafki pod tym samym tytułem, funkcjonującym zarówno samodzielnie, ja ko część „Procesu” — przypowieść opowiadana Józefowi K. przez kapelana. W interpretacji Budzyńskiego strażnik okazuje się być demonem, który próbuje stłamsić
człowieka, wmawiając mu, jak beznadziejna jest jego sytuacja (Ty głupcze, zamykam te drzwi/Ty głupcze, zamykam te drzwi/Włącz sobie coś/Otul się w koc/Zainteresuj się czymś). Człowiek jednak wzywa pomocy i w apokaliptycznym finale jest bliski jej uzyskania; dostaje nadzieję i pocieszenie. (Nie poddawaj się/Na tym świecie
pełnym krzyku i łez/Nie poddawaj/Za nami idzie Ten/który wchodzi w śmierć).
W obu nawiązujących wprost do Kafki utworach, Budzyński bliski jest tezom filo zofów głoszących, że apokalipsa, a co za nią idzie sąd ostateczny, dokonują się
w każdej chwili. Jednak wysnuwa z tego wniosek, że i każda chwila może przynieść
zbawienie. Wystarczy wyzwolić się z pęt sączącego w nasze uszy zwątpienie strażni ka/demona. Muzycznie „Przed prawem” przełamane jest na dwa, w zasadzie nie- mające ze sobą nic wspólnego, wątki. Spokojną, uwodzicielską i łudząco łagodną część,
w której narratorem jest strażnik i fragment szybki, mocny, bezkompromisowy,
w którym głos zabiera pocieszyciel. Całość kończą kroki. Kojarzą się z ucieczką podsądnego przed prześladowcami, w pierwszej chwili zdaje się brakować tylko słów „jak
psa”. Jednak przy kolejnych przesłuchaniach dociera do nas, że słyszymy kroki JEDNEGO człowieka. Józef K. tym razem wyrwał się oprawcom.
Ostatni rozdział tej opowieści to „Anima”. Przystępniejsza, choć wciąż zaskakują ca muzyka i słowa, które tłumaczą, jak możliwa była ucieczka. Kolejne zwrotki zaczynają się słowami: Pierwszy raz to nic/ja to ktoś inny..., Drugi raz na pół/ja nie jestem
166
q luty 2009
Dzielnica Krytyków
Franciszek Dziadek
stąd..., Trzeci raz na zawsze/Ty jesteś ja..., po których zawsze słyszymy: Dusza jest
wszystkim, dusza jest wszystkim/Co dzień, co noc, na cały głos/Dusza jest wszystkim, dusza jest wszystkim. Człowiek uciekłszy demonowi, łączy się z Bogiem. Zwrotki mogą być kolejnymi ciosami noża, które otrzymuje bohater. Słowa o duszy, powtarzane jak mantra, kojarzą się z wielkim cierpieniem i wyzwoleniem się z niego,
poprzez przedłożenie duszy nad ciało. Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało,
strzeżcie się tych, którzy zabijają duszę. — przypominał ksiądz Popiełuszko i za któ rymś razem to jego koszmarne przeżycia stanęły mi przed oczami podczas słuchania
tego utworu. Jeśli potrafimy obronić duszę, wygraliśmy. Bohater zjednoczony z Bo giem zdaje się patrzeć już na wszystko z góry. Jest wolny.
„Der Prozess” to siedem utworów, z których pozostałe trzy nie łączą się tak jednoznacznie w całość. Jednak tylko kończący płytę „Underground” nie jest przez zespół uznawany za integralną część albumu, „Statek burz” i „Katedra” są rozdziałami opowieści, choć na pierwszy rzut oka trudniej zobaczyć związek z głównym motywem. „Statek
burz” to wolny, ciężki i transowy utwór opowiadający o apokalipsie, dokonującej się tu
i teraz, rękami (?) potworów zamieszkujących pop-kulturę i żywiołów pustoszących
świat: Już przypalone powietrze/Syreny wyją przez noc, całą noc/Tego nie można zatrzymać/Tego nie można już cofnąć. Narrator obserwuje zaś cały ten spektakl bez lę ku, ponieważ wie, że rozgrywa się w samą porę. W warstwie muzycznej ukrytych jest
tu mnóstwo dźwięków naturalnych, co podkreśla filmowy klimat całości.
luty 2009 q
167
Dzielnica Krytyków
„Katedra” muzycznie jest najbardziej przebojowym fragmentem „Der Prozess”.
Mamy tu piękną waltornię na otwarcie, szybką i melodyjną część właściwą oraz przepiękne przejście, z uroczą linią zagraną na melodice. W tekście powracają słowa „Zaczarowana noc” i muzyka faktycznie zdaje się być zaczarowana. Tu „Armia” znów bliska jest tego, dzięki czemu nazywana była zespołem bajkowym. Ciekawe jest
zestawienie tej piosenki (to też ważne — to chyba jedyny utwór, który można nazwać
„piosenką”, nie krzywdząc go tą nazwą) ze słynną animacją Tomka Bagińskiego pod
tym samym tytułem. Choć Budzyński nie inspirował się tym filmem, co więcej, praktycznie go nie znał, muzyka podłożona pod ten obraz zdaje się być pisana nie tyle nawet z inspiracji, co wręcz dla niego. Im dalej wgłębiamy się w film i dźwięk, tym bar dziej widoczna jest ta niesamowita kompatybilność dwóch, tak różnych, elementów.
Do tej pory skupiłem się na warstwie tekstowej, o muzyce wspominając głównie
jako tle dla akcji dramatu. Nie znaczy to jednak, że nie jest ona równorzędnym składnikiem tego dzieła. Wręcz przeciwnie — i tu mamy do czynienia z czymś wyjątkowym.
Znajdujemy na „Der Prozess” wszystko, co ważne w twórczości „Armii”. Niesamowita
mieszanka różnych gatunków, nakładanych na siebie w sposób nieoczywisty tworzy
wyjątkową jakość. Najwięcej jest tutaj punkrocka w jego hardcore’owym, drapieżniejszym wydaniu, jednak swoją głębią i katastroficzno-apokaliptycznym klimatem bli skiego metalowi, czy wręcz black metalowi. Dużo mamy też odniesień do muzyki progresywnej, wreszcie do współczesnych zespołów wywodzących się z metalu,
stawiających jednak głównie na nastrój. Gra instrumentalistów cały czas jest na najwyższym poziomie; pełno tu niesamowitych przejść i podziałów rytmicznych, na
wszystko zaś nakładają się baśniowe melodie grane na waltorni, czasem zaś domykają całość spokojne dźwięki instrumentów klawiszowych. Budzyński, jak w najlepszych
czasach „starej Armii”, śpiewa tu bardzo dobrze, z jednej strony agresywnie, z drugiej
— śmiało porusza się w zupełnie nowych dla siebie rejonach (partia Strażnika). Trudno wskazać na tej płycie najlepszy czy najważniejszy utwór. „Przed prawem”- zachwyca złożonością i długością, „Katedra” — magią, „Statek burz” — filmowością, a każdy
z pozostałych ma jakiś atut. Cała płyta jest wiec na równym, bardzo wysokim poziomie, więc wybór tego jednego, najważniejszego utworu zależy od indywidualnych odczuć słuchacza. Zespół „Armia” z tego procesu również wychodzi zwycięsko.
Pozostał jeden utwór niebędący częścią naszej historii, kończący płytę „Underground”. To zaskoczenie, dla wielu zupełnie niepasujące do reszty — kawałek punkowy, prosty i wesoły, choć w sferze tekstowej pełen zaskakujących i zmuszających do
myślenia mistycznych odniesień, odległy od radiowej papki. Choć to właśnie ta pio senka promuje płytę w mediach, nie powstała z przyczyn komercyjnych, lecz po to,
by nie zostawiać słuchacza w nastroju, w który wpędzić może mroczna i ciężka ca łość. To wpuszczenie świeżego powietrza do tych wszystkich dusznych poddaszy
i mieszkań, w których odbywał się proces. To promień słońca padający na ulicę, którą przed chwilą uciekł Józef K. Czy raczej Tomasz B.
Armia, „Der Prozess”, Isound Labels, 2009
168
q luty 2009
t
Dzielnica Naukowców
W kierunku nauki o złożoności
— idei XXI w.
1
Dominik Strzałka
P. T. Bywalcy POLIS MPC oraz Obywatele Miasta Pana Cogito być może zauważyli już,
że w otaczającej nas rzeczywistości prócz tego, co można dość ogólnie określić
PRAWDĄ, prezentowane jest także to, co raczej związane jest z ubarwianiem naszej
rzeczywistości. Nie chciałbym tu celowo używać określenia KŁAMSTWO (choć zapewne najlepiej byłoby nazwać rzeczy po imieniu), bo choć w wielu przypadkach celowo
dokonuje się operacji ubarwiania (zakłamania) naszej rzeczywistości, to jednak nie
można też zapominać o tym, że w bardzo wielu przypadkach opis aktualnego stanu
rzeczy jest ze wszech miar niedoskonały z powodu naszej niewiedzy. Postanowiłem
odnieść się w POLIS MPC do tego problemu, a ponieważ jest to kwestia niezwykle
trudna i przerastająca moje skromne możliwości intelektualne, dlatego liczę na wsparcie Bywalców i Obywateli POLIS MPC tudzież wyprostowanie ścieżek, jakimi w obszarze nauki chadzam.
Swego czasu pisałem o tym w Cafe Śródmiejska (zob. dyskusję w Cafe Śródmiejska dotyczącą artykułu O siedzeniu w sieci), ale powtórzę jeszcze raz: absolutnie nie
uzurpuję sobie prawa do posiadania wszelkiej wiedzy objawionej w tej materii. Zapewne jest tak, że w wielu miejscach się mylę, ba, być może nawet podawał będę pod
dyskusję sprawy i kwestie, które już dawno uznano za rozwiązane, zrozumiałe, itp.
Ale jest we mnie coś takiego, co nie daje mi w kwestii ogólnie rozumianej nauki,
a może też i wiedzy, spokoju. Stoję bowiem na stanowisku, że naczelnym celem nauki jako takiej jest odkrywanie prawdy. Nieważne czy będzie to dotyczyło historii,
ekonomii, fizyki, matematyki, czy też ogólnie rozumianej techniki; PRAWDA powinna
być spoiwem, które nie tylko dla naukowców, ale i zwykłych ludzi, stanowi rzecz pierwszą. Zauważmy bowiem, że dążenie do PRAWDY niesie w sobie ten zdrowy niepo kój, jakim powinien być obdarzony każdy normalnie myślący człowiek, a tym bardziej
naukowiec — wszak od niego oczekujemy właśnie tej fachowej wiedzy.
Proszę zauważyć, że wszystko to, o czym pisałem wyżej, wpisuje się w formułę od wiecznego pragnienia człowieka jakim było, jest i będzie zrozumienie samego siebie
oraz otaczającej go rzeczywistości. Bez wątpienia, na zagadnienie to można spojrzeć
w różnej skali przestrzenno -czasowej, bowiem od zarania dziejów kolejne pokolenia
2
Prezentowany Państwu tekst jest wypadkową dyskusji, jakie prowadził w ciągu ostatnich trzech lat Autor z
Panem Profesorem Franciszkiem Grabowskim, kierownikiem Zakładu Systemów Rozproszonych Politechniki Rzeszowskiej.
Pragnę w tym miejscu podziękować Panu Profesorowi za jakże ciekawą wizję świata oraz pomoc w wyrażeniu
niektórych sformułowań, których autorem jest w dużej mierze sam Profesor Grabowski.
luty 2009 q
169
Dzielnica Naukowców
Krzysztof Mazur
ludzkości tworzyły i tworzą swoistego rodzaju przestrzeń intelektualną. W wielu przypadkach dzieje się jednak tak, że ten spory dorobek intelektualny poprzednich pokoleń może zostać względnie szybko przyswojony w kolejnym pokoleniu nawet przez
pojedynczego człowieka, bo w pewnym sensie osiągnięcia intelektualne ludzkości są
w sobie zagnieżdżone. Dokonania poprzednich pokoleń są przyswajane i modyfikowane przez pokolenie aktualne, a te z kolei przekazują swe osiągnięcia swoim potomkom, itd.
W roku 1962 Thomas Kuhn opublikował niezwykle ciekawą pracę zatytułowaną
„Struktura rewolucji naukowych”. W książce tej dość często używał terminu paradygmat. Według jednej z definicji słowo „paradygmat” należy rozumieć jako model
intelektualny odzwierciedlający poziom zrozumienia rzeczywistości przez człowieka
na określonym etapie jego rozwoju, ale nawet sam Kuhn tłumaczył pojęcie paradygmatu na (ponoć) dwadzieścia różnych, czasem pozornie wykluczających się, sposo bów2. Zgodnie z koncepcją Kuhna w nauce występują tzw. okresy normalnej nauki
oraz pewne przełomowe momenty, w których dochodzi do rewolucji naukowych.
Okresy normalnej nauki wiążą się z pewnym specyficznym, wynikającym wprost
z dotychczasowych osiągnięć, sposobem patrzenia na problemy naukowe oraz ich
rozwiązywaniem. Jednak w pewnym momencie aktualne koncepcje naukowe, jak
2
Kuhna dość często krytykowano za to, że słowa paradygmat używał jako magicznego pojęcia, tłumaczącego
niemal wszystko.
170
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
każdy model, wyczerpują swoje możliwości, wchodzą w fazę krytyczną i następuje
rewolucja naukowa — dynamiczne przejście do kolejnego etapu.
Klasycznym przykładem takiego przejścia był początek wieku dwudziestego.
W 1900 roku William Thomson (wtedy już Lord Kelvin) powiedział słynne zdanie: W tej
chwili nie ma nic nowego do odkrycia w fizyce, jedyne, co pozostało, to dalsze coraz
dokładniejsze pomiary stałych fizycznych. W niespełna pięć lat później, w 1905 roku,
Albert Einstein opublikował swoje trzy słynne prace a wśród nich jedną, dotyczącą
szczególnej teorii względności, która okazała się być zalążkiem naukowej rewolucji.
W historii nauki takich przełomowych momentów było zdecydowanie więcej, a ten
wskazany powyżej jako przykład, jest chyba jednym z najbardziej charakterystycznych. Pokazuje on nie tylko, w jaki (w pewnym sensie niespodziewany) sposób mogą zachodzić zdarzenia, które zmieniają bieg naszej historii, ale także uzmysławia, że
nauka (a zwłaszcza naukowcy) nie powinni popadać w zbyt wielkie samouwielbienie,
bowiem na niwie nauki (ale nie tylko!!!) prawda jest taka, że gdzie by człowiek łopaty nie przyłożył, tam roboty jest huk. Piszę to z pełną świadomością użytych słów, bo
z moich obserwacji wynika, że jest (chyba) w nas taka naturalna tendencja do (pewnie to zbyt mocne słowo) pychy, która wprowadza w stan samouwielbienia i wydaje
się, że oto Pana Boga złapaliśmy za nogi. Tymczasem w kontekście tego wszystkiego
można zadać sobie jedno błahe, choć niebanalne pytanie: na jakim etapie zrozumienia rzeczywistości obecnie jest człowiek i do jakiego modelu powinien sięgać, by móc
w pełni zrozumieć współczesną naukę oraz otaczającą go rzeczywistość?
Choć nie jestem w poruszanej tu materii wybitnym specjalistą, to wydaje się, że
we wczesnej fazie rozwoju człowieka przyroda była postrzegana jako nieokiełznany
twór, a wszechwładny chaos był przypisywany kaprysom potężnych i niepojętych demonów, które nią rządziły. W mitologii greckiej Chaos (gr. Χάος) uważany był za początek i źródło wszystkiego na świecie. Z Chaosu powstała najpierw wieczna ciemność oraz bóstwa rządzące ciemnością (Ereb, gr. Έρεβος), nocą (Nyks, gr. Νύξ),
światłem (Eter, gr. Áιθήρ), dniem (Hemera, gr. Ήµέρα) a także narodziła się Ziemia
(Gaja, gr. Γαĩα), otchłań zaświatów (Tartar, gr. Τάρταρος) i miłość (Eros, gr. Έρως).
Uważano, że można na nie wpływać jedynie za sprawą praktyk magicznych lub też licząc na ich przychylność.
Na tym etapie rozwoju jeszcze nie uświadamiano sobie praw rządzących przyrodą. Była ona czymś niepojętym, tajemniczym i budzącym lęk. Człowiek jednak wyposażony w tak fenomenalny organ, jakim jest mózg, powoli, aczkolwiek systema tycznie, próbował ogarnąć swoim rozumem otaczającą go rzeczywistość. Dzięki temu
m. in. narodziła się filozofia i wywodząca się z niej nauka. Proces ten można w dużej
mierze odnieść do sposobu postrzegania przez starożytnych Greków porządku Świata (kosmosu — gr. ęüóìïò — porządek, budowa świata), który można ogarnąć rozu mem i wpływać na niego poprzez racjonalne działanie.
W tę formułę wpisuje się m. in. filozofia Arystotelesa, który w swym dziele „Metafizyka” zapisał, iż: w przypadku wszystkich rzeczy, które posiadają wiele części
i w których całość nie jest, jak to było, zwykłą stertą, ale jest czymś poza częściami,
luty 2009 q
171
Dzielnica Naukowców
http://0-www.aucklandcity.gov.nz.www.elgar.govt.nz/ dbtwwpd/virt-exhib/realgold/Images/aristotle.jpg
jest przyczyna [jedności]; w odniesieniu do rzeczy materialnych w niektórych przypadkach może nią być styk, w innych — spójność lub inna tego typu właściwość. Powszechnie słowa te interpretuje się jako: całość, to więcej niż suma jej części, co
w dzisiejszych czasach w znakomity sposób oddaje kontekst przestrzennego postrzegania różnego typu systemów. Nadto Arystoteles wprowadził także pojęcie holizmu
i teleologii. Termin holizm (gr. õλος) oznacza pogląd, zgodnie z którym zjawiska należy ujmować całościowo i organicznie. Całości nie da się sprowadzić do sumy części,
a świat podlega ewolucji, w toku której wyłaniają się coraz to nowe całości. Z kolei
termin teleologia (gr. τελεος = osiągający cel + λογoς = badanie) oznacza, że procesy rozwojowe w przyrodzie lub społeczeństwie zmierzają do realizacji jakiegoś ostatecznego celu. Podczas europejskiej rewolucji naukowej odrzucono jednak teleologię Arystotelesa, ale zawarte w niej idee nic nie straciły na aktualności i wydaje się,
że współcześnie coraz bardziej zyskują na znaczeniu. Do tego problemu odniesiemy
się jednak później.
„Metafizyka” Arystotelesa
Kolejny, trzeci etap, można kojarzyć z determinizmem i paradygmatem równań
różniczkowych. Determinizm (łac. determinare — oddzielić, ograniczyć, określić) to
pogląd, przyjmujący uzależnienie we Wszechświecie stanów późniejszych od wcześniejszych (uprzedniość wyznacza następczość); podstawa teorii fizykalnych, biologicznych, psychologicznych i socjologicznych, postulujących jednoznaczne przewidywanie zjawisk; w znaczeniu metodologicznym: zasada wyjaśniania prawidłowości
w zdarzeniach fizycznych, biologicznych i psychicznych, w przeciwieństwie do przypadkowości. U podstaw determinizmu leży przekonanie o możliwości istnienia ści słych i powszechnych praw, determinujących rzeczywistość. Pewne zalążki koncepcji
determinizmu pojawiły się już w starożytności; dla przykładu podajmy, że m. in. Ta les z Miletu uważał, że przyczyną trzęsień ziemi jest kołysząca się woda; Parmenides
uzasadniał, jak myśl determinuje byt, a Demokryt zaproponował, aby determinizm
172
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
http://www.linnaeus.uu.se/online/matematik/bilder/discours.jpg
był zaczątkiem mechanistycznej koncepcji świata. Można odnieść wrażenie, że stopniowa ewolucja idei determinizmu w kierunku determinizmu mechanistycznego osiągnęła swoje apogeum, gdy Thomas Hobbes przyjął, że w świecie występuje jedynie
mechanistyczne działanie ciał, a Baruch (Benedykt) Spinoza ogłosił swoją teorię powszechnego porządku, wg której rzeczywistość składa się z powiązanych ze sobą
w sposób konieczny przyczyn i skutków. Blaise Pascal wskazał natomiast na konieczny związek stanów przedmiotu, z których stan początkowy jednoznacznie wyznacza
jego stan przyszły. Forma ta została rozwinięta przez Pierre Simon de Laplace’a, który uważając obecny stan wszechświata za skutek stanu poprzedniego zgodnie z za sadą, że gdyby człowiek znał w danej chwili wszystkie siły ożywiające przyrodę i po łożenie składających się nań bytów oraz poddał je rachunkowi, objąłby wówczas tym
samym wzorem ruch najbliższego obszaru; wszystko wtedy byłoby pewne, a przyszłość i przeszłość stałyby się oczywiste. Determinizm mechanistyczny określa bowiem przebieg zdarzeń i procesów poprzez ujęcie ich funkcjonalnie, co w języku ma tematycznym wyrażane jest m. in. poprzez różnego typu równania.
Fragment okładki dzieła Kartezjusza
W trzecim etapie, w momencie zastosowania analitycznych metod badawczych,
nauka klasyczna oddzieliła się od filozofii. Kosmos teleologiczny zastąpiono opisem
zdarzeń, dającym się wyrazić w postaci matematycznej. Przyjęto regułę redukcjonizmu wprowadzoną m. in. przez Galileusza (Galileo Galilei) i Kartezjusza (René Descar tes), który to w swojej książce z 1637 „Discours de la mèthode” w rozdziale Method
of Science zapisał w drugim punkcie, iż: Drugą [zasadą] było podzielić każdą trudność, którą badałem, na tak wiele części jak tylko to możliwe i mogło być koniecznym,
luty 2009 q
173
Dzielnica Naukowców
aby rozwiązać ją lepiej. Powszechnie uważa się, że słowa te można interpretować jako: każdy problem należy rozbić na tyle oddzielnych elementów, na ile to jest tylko
możliwe. Jednak podejście to sprawdza się wtedy, gdy badane procesy nie wykazują
cech, które na razie enigmatycznie określimy pojęciem cech emergentnych tzn. dających się rozdzielić na wzajemnie niezależne związki przyczynowo-skutkowe (temat
emergencji jest sam w sobie niezwykle ciekawy; zostanie poruszony przez Autora
w oddzielnym opracowaniu).
Dzięki takiemu podejściu w wieku XVIII wydawało się, że nauka osiągnęła tak
wysoki poziom, iż pozostało już niewiele do odkrycia, a dziewiętnastowieczni fizycy,
jak już wcześniej wspomniano, byli przekonani, że jedynym ich zajęciem będzie tylko i wyłącznie coraz dokładniejsze wyznaczanie pewnych stałych fizycznych. Ludzkości zaczęło towarzyszyć przekonanie, że odkryte niezmienne prawa przyrody precyzyjnie i raz na zawsze wyznaczają ruch każdej cząstki we Wszechświecie, którego
przyszłość można precyzyjnie obliczyć. Pierwotny chaos ustępował miejsca światu
działającemu deterministycznie na wzór perfekcyjnego mechanizmu zegarowego.
Istotę tego idealistycznego, mechanistycznego modelu świata trafnie oddał Karl
Deutsch, który w artykule „Mechanism, Organism, and Society” napisał: (...) mechanizm przywodzi na myśl pojęcie całości dokładnie równej sumie jej części; mechanizm można poruszać również w kierunku wstecznym; zachowuje się zawsze jednakowo bez względu na to, jak często rozbiera się go i ponownie składa, niezależnie od
kolejności, w jakiej go rozkładamy i składamy. W układzie mechanicznym części nie
ulegają istotnym zmianom ani w wyniku wzajemnego oddziaływania, ani wskutek ich
własnej przeszłości i każda część ustawiona we właściwym miejscu z nadaniem odpowiedniego pędu, będzie w tym miejscu trwała i realizowała swą funkcję określoną
w sposób wyczerpujący i jednoznaczny.
Model mechanistyczny na bazie zazębionych kół obracających się w sposób deterministyczny.
174
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
Zauważmy jednak, że chcąc oszacować skalę trudności pełnej analizy, bazującej
na podejściu deterministycznym, która uwzględnia wszystkie elementy systemu,
można przyjąć dla przykładu, że system składa się z n ciał. Wtedy otrzymuje się 2n
równań. Oznacza to, że nawet przy n = 10 występuje aż 210=1024 równania. Z teo rii Newtona pamiętamy słynne zdanie, mówiące że jeżeli ciało A działa na ciało B, to
ciało B działa na ciało A, ale Henri Poincaré stwierdził, że już dla problemu wzajemnego oddziaływania trzech ciał nie da się znaleźć jednego rozwiązania (wspomnijmy
tu, że Poincaré podał rozwiązanie słynnego problemu przedstawionego przez króla
Szwecji Oskara II, który w 1887 r. zapyta, czy Układ Słoneczny jest stabilny, tzn. czy
nie grozi mu jakaś katastrofalna zmiana). Bazując na dokonaniach Poincaré’a, genialnego naukowca, sięgając dziś do paradygmatu równań różniczkowych, nie jest możliwe dokładne opisanie, np. współpracy trzech i więcej firm, serwerów, skrzyżowań
ulic, nie mówiąc już o społecznościach ludzkich, gdyż w otaczającej nas rzeczywistości pojawiają się przede wszystkim zjawiska o nieliniowym i dynamicznym charakterze. Cechują się one m.in. tzw. wrażliwością na zmiany warunków początkowych (jest
to immanentna cecha systemów chaotycznych, niezwykle frapujące zjawisko, ale jego opis wymaga oddzielnego artykułu).
Przejdźmy do etapu czwartego, dla odmiany związanego ze stochastyką. U jego
podstaw leży idea rachunku prawdopodobieństwa i statystyki. Jest to także etap,
w którym pojawia się niezwykle ważna dla współczesności nauka, jaką jest termodynamika, i związana z nią fizyka (mechanika) statystyczna. Zauważmy, że w przypadku podejścia deterministycznego, o skali trudności podejścia mikroskopowego może
świadczyć chociażby analiza ruchu gazu, którego 1mg zawiera 1020 cząsteczek. Zapisanie takiej ilości równań i ich rozwiązanie jest praktycznie niemożliwe. Ponieważ nie
potrafiono (i w zasadzie nadal jest trudno uporać się z analizą mikroskopową syste mu, sięgnięto do jej analizy makroskopowej, bazującej na wielkościach uśrednionych, reprezentujących gruboziarniste cechy ruchu cząstek struktury złożonej, pozostającej jednak w stanie tzw. równowagi termodynamicznej3. Stan ten oznacza m. in.
przyjęcie niezależności zdarzeń zachodzących w systemie, tzn. procesy zachodzące
we wcześniejszych chwilach czasowych, nie mają wpływu na procesy występujące
w chwilach następnych (stoi to w zasadzie w sprzeczności z determinizmem!). Klasyczna mechanika statystyczna, dzięki pracy takich naukowców jak Ludwig Boltzmann
i Josiah Gibbs, sprowadziła analizę i modelowanie wielu systemów do takich pojęć jak
ruch Browna (czyli błądzenie losowe — tak, brzmi to jak masło maślane, ale można
także błądzić w sposób nie do końca losowy; kwestie tę postaram się omówić w oddzielnym artykule, dotyczącym tzw. zależności długozasięgowych) oraz gaussowski
rozkład prawdopodobieństwa.
Pojęciem ściśle związanym z termodynamiką jest także koncepcja entropii w po staci zaproponowanej przez wyżej wspomnianego Boltzmanna (dziś wiadomo, że
3
Równowaga termodynamiczna to jedno z kluczowych pojęć w termodynamice. Najogólniej rzecz ujmując jest
to stan, w którym nie zachodzi przepływ energii, a entropia osiąga maksimum — często mówi się wtedy o tzw.
śmierci cieplnej. Temat ten wymaga jednak szerszego opracowania.
luty 2009 q
175
Dzielnica Naukowców
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/thumb/6/63/Zentralfriedhof_Vienna__Boltzmann.JPG/ 250px-Zentralfriedhof_Vienna_-_Boltzmann.JPG
entropia Boltzmanna jest tylko przypadkiem szczególnym i może zostać w łatwy sposób rozszerzona do zupełnie innej tzw. nieekstensywnej postaci). Ale już w tamtych
czasach (czyli pod koniec XIX w.) wiadomo było, że istnieją takie rozkłady prawdopodobieństwa, które w zakłopotanie wprowadzają mechaników statystycznych —
przykładem niech będą tu badania Vilfredo Pareto, który zauważył, że prawdopodobieństwo znalezienia osoby, która byłaby dziesięciokrotnie wyższa od innej jest ograniczone (pasuje do rozkładu normalnego), ale szanse znalezienia osoby stokrotnie
bogatszej od innej są o wiele większe, niż wynikałoby to z rozkładu normalnego.
Nagrobek Ludwiga Boltzmanna z wygrawerowanym słynnym równaniem S = k log W
Wkroczmy teraz w wiek XX, kiedy to pojawia się zupełnie odmienny od dotychczasowych etap, wynikający z kontestacji tego, iż niektóre właściwości systemów nie
zależą od konkretnego charakteru poszczególnych podsystemów, lecz mają charakter ogólny, często niedający się wywieść z cech poszczególnych elementów składowych lub też podsystemów. Najznakomitszym przykładem jest tu sam człowiek, któ ry przecież nie jest li tylko sumą swoich członków i organów, ale stanowi jako całość,
system niezwykle przemyślnie skonstruowany, przejawiający swoim działaniem pewien zamierzony cel. W roku 1926 pojawia się książka Jana Smutsa „Holism and Evolution”, w której autor stwierdził, że w Naturze istnieje tendencja do formowania
obiektów, które są większe niż suma ich części powstałych poprzez ewolucję. Idea ta
nawiązywała bezpośrednio do arystotelesowskiej wizji świata i, jak się szybko okaza ło, stała się przyczynkiem do powstania nowej gałęzi studiów. Niemniej jednak, jako
176
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
twórcę ogólnej teorii systemów, najczęściej wymienia się biologa Ludwiga von Bertalanffy, który w swojej książce „General Systems Theory” pisał: Ponieważ podstawową cechą istoty żywej jest jej organizacja, tradycyjne metody badania poszczególnych elementów i procesów nie mogą dać pełnego objaśnienia zjawisk życia. Badania
takie nie dają żadnej informacji o koordynacji poszczególnych części i procesów. Dlatego też głównym zadaniem biologii musi być odkrywanie praw, które rządzą systemami biologicznymi (na wszystkich poziomach organizacji). Sądzimy, że próby znalezienia podstawy dla biologii teoretycznej prowadzą do zasadniczej zmiany obrazu
świata. Właściwości i sposoby działania na wyższych poziomach organizacji nie dają
się objaśnić przez sumowanie właściwości i sposobów działania ich części składowych
badanych oddzielnie. Jednakże, gdy znamy zbiór części składowych i zachodzące
między nimi relacje, wyższe poziomy organizacji dają się objaśnić przez ich składniki. Był to zaczątek zupełnie nowego podejścia w nauce, bazującego na niezwykle tajemniczym pojęciu, jakim jest system.
Model systemu
By przybliżyć czytelnikom, co rozumiemy pod tym pojęciem, posłużmy się defini cją zaproponowaną przez Czesława Cempela: system jest to byt przejawiający istnienie przez synergiczne współdziałanie swych części. Z greckiego system (gr. óýóôçìá
— rzecz złożona) oznacza połączyć, złączyć; w dzisiejszym rozumieniu tego słowa oznacza ono połączenie elementów składowych pewnymi zależnościami, które zapew niają przepływ energii, informacji lub materii. Zatem system to byt, będący zbiorem
elementów z określonymi własnościami i relacjami, stanowiący jedną celowościową
luty 2009 q
177
Dzielnica Naukowców
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/b/b3/Mandel_zoom_07_satellite.jpg/800px-Mandel_zoom_07_satellite.jpg
całość. Dziś wiadomo, że systemy dzielimy na proste i złożone, ale na początku wieku XX nie było to jeszcze takie jasne. Sporo czasu minęło, nim w nauce pojawiło się
pojęcie złożoności, które nie tylko posiada obecnie wiele interpretacji (choć najprościej powiedzieć, że złożoność to przeciwieństwo prostoty), ale także przyczyniło się
do narodzin kolejnego paradygmatu, jakim jest paradygmat systemów złożonych.
Nazwa obecnie obowiązującego paradygmatu brzmi trochę jak masło maślane,
bo skoro system to rzecz złożona, to czymże są systemy złożone? Jak się jednak okazuje złożoność niejedno ma imię, ale to jest temat na oddzielną dyskusję. W przypadku systemów złożonych, oprócz założeń wynikających z ogólnej teorii systemów,
brane są także pod uwagę pewne zjawiska, których natura w zasadzie nie jest jeszcze dobrze poznana. Określane są one takimi tajemniczymi pojęciami jak: zależności
dalekosiężne w czasie i przestrzeni, emergencja, nie-ekstensywność, samoorganizacja, samopodobieństwo, chaos, przejścia fazowe, stany krytyczne, itd. Wydaje się, że
ta swoistego rodzaju rewolucja zapoczątkowana została przez niejakiego Harolda Edwina Hursta, który był hydrologiem i w pierwszej połowie XX wieku pracował przy obsłudze zapory na Nilu w Assuanie. Przeprowadził on szczegółową analizę poziomów
wody w Nilu chcąc stworzyć model idealnego zbiornika, który nigdy nie wysycha ani
też nigdy nie przepełnia się, w oparciu o znany już wówczas losowy model ruchów
Browna. Model ten zakłada, że na analizowany w czasie proces (tu będą to kolejne
odnotowane poziomy przepływającej w rzece wody) wpływa tak wiele wzajemnie niezależnych zdarzeń o takim samym rozkładzie prawdopodobieństwa, iż jest to struktura zupełnie nieskorelowana zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Dlaczego tak uważano, co takiego i w jaki sposób uczynił Hurst, by rozwiać to błędne przekonanie,
postaram się opisać w oddzielnym artykule (jest to bowiem w moim odczuciu kwestią
niezwykle ważną). Zależności długoterminowe rządzą zachowaniem nie tylko rzek,
178
Fragment zbioru Mandelborta
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
ale niemal wszystkich systemów istniejących w otaczającej nas rzeczywistości. Na
razie napiszmy, że Hurst zmienił funkcjonujące modele statystyczne w sposób, który
pozwala uwzględniać istnienie tych zależności. Brzmi to niezwykle tajemniczo, ale
każdy z nas rozumie tę kwestię bardzo podświadomie — po prostu życie samo w so bie nie jest tylko i wyłącznie splotem przypadkowych, niezależnych zdarzeń, ale
w wielu przypadkach rządzą nim dalekosiężne korelacje.
Do innych ważnych osiągnięć naukowych, prowadzących nas w kierunku nauki
o złożoności, zaliczyć trzeba narodziny informatyki (nie tylko tej, jaką powszechnie
znamy, ale także całą jej otoczkę (to też historia warta oddzielnego opracowania),
która pozwoliła na szybkie przetwarzanie i obliczanie wielu skomplikowanych zadań
i problemów; narodziny matematyki fraktali i cudowne wręcz prace naukowe Benoit
Mandelbrota (a jakże, temat na oddzielne opracowanie); analizę i modelowanie sieci
złożonych (pisałem o tym już częściowo na stronach POLIS w artykule O siedzeniu
w sieci) i wreszcie powołanie w 1984 w Santa Fe Instytutu (SFI), zajmującego się badaniami nad systemami złożonymi. Ten zupełnie nowy paradygmat jest wyzwaniem
dla współczesnej nauki, a także dla współczesnej cywilizacji. Wynika to z faktu, iż
systemy, które nas otaczają, są wszechobecne, a życie nasze samo w sobie stało się
bardziej złożone.
Jak już pisałem, podstawą nowego paradygmatu nauki jest koncepcja systemów
złożonych. Wielu naukowców jest zaangażowanych w badania nad systemami złożonymi, ale najśmieszniejszą rzeczą jest to, że gdyby ich spytać, czym właściwie są takie systemy, to zapewne wśród dziesięciu naukowców uzyskalibyśmy jedenaście odmiennych definicji. Dla wielu krytyków podejścia systemowego jest to niezwykle
poważny argument, bowiem wychodzą oni z założenia, że skoro nawet sami zainteresowani nie są w stanie zdefiniować, czym jest system złożony, to tym bardziej nauka o tego typu systemach nie ma większego sensu. Przyjrzyjmy się kilku możliwym
definicjom, jakich dostarczają nam rozmaici naukowcy:
t
t
t
t
t
system o rozbudowanej strukturze;
system, który ciągle ewoluuje i rozwija się w czasie;
system, którego zaprojektowanie i funkcjonowanie jest zbyt trudne do zrozumie nia i zweryfikowania w czasie;
system, który posiada wielorakie interakcje pomiędzy wieloma różnymi elemen tami składowymi;
system, którego ewolucja jest wrażliwa na warunki początkowe lub niewielkie za burzenia oraz, który posiada dużą ilość niezależnych, wzajemnie oddziałujących
na siebie elementów składowych.
Ta mnogość sugeruje, że sprawa albo jest z góry podejrzana, albo na tyle poważ na, że rzeczywiście coś jest na rzeczy. Zauważmy jednak, że prawie każdy z nas pod świadomie czuje, że żyjemy w świecie, który jest niezwykle trudny do ogarnięcia naszym rozumem. Choć z jednej strony nauka posunęła się tak dalece do przodu, że
luty 2009 q
179
Dzielnica Naukowców
dziś potrafimy rozwiązywać wielce zagmatwane problemy, to jednak nadal wiele zjawisk jest dla nas tajemniczych, a istniejące modele ich opisu zawsze muszą bazować
na pewnego rodzaju uproszczeniach. Klasycznym przykładem jest tu Internet, który
przecież z jednej strony jest tworem technicznym (teleinformatycznym), ale z drugiej zaś już pobieżna obserwacja zjawisk, jakie zachodzą w sieci sugeruje, że są
w niej jakieś mechanizmy, których chyba do końca jeszcze nie rozumiemy. Bo Internet to klasyczny przykład systemu złożonego: oprócz sumy części składowych, jakimi są komputery i media transmisji oraz użytkownicy, kryje się w nim coś jeszcze —
czyżby to była złożoność?
W przypadku zastosowania podejścia systemowego do analizy wybranego problemu należy wyraźnie podkreślić, iż wymagany jest interdyscyplinarny charakter rozważań. Wiąże się to ze stwierdzeniem Hansa Seyle, który w książce „Stres życia” zapisał: w nauce nie ma wąsko ograniczonych dziedzin, są tylko wąsko ograniczeni
pracownicy nauki; w przyrodzie zaś wszystkie dziedziny wiążą się ściśle z sąsiednimi
i zachodzą na siebie. Ta interdyscyplinarność oznacza nie tylko potrzebę znajomości
wielu z pozoru odległych dziedzin wiedzy, ale także wymaga łączenia faktów i odnajdywania analogii; ujmując rzecz prościej — podejście systemowe wymaga otwartości umysłu. Przywołując tu postać Alberta Einsteina można napisać: Wyobraźnia jest
ważniejsza od wiedzy, ponieważ wiedza jest ograniczona. Dlatego też niektórzy naukowcy, m. in. Foster Morrison, twierdzą wprost, że naprawdę nie ma czegoś takiego, jak nauki ścisłe.
Już na zakończenie tych rozważań, osobom zdenerwowanych brakiem ścisłego
określenia ich obszaru oraz dobrego zdefiniowana tematu, proponuję odwołanie się
do interpretacji słów, jakich użył Stephen Toulmin w książce „Uses the Argument”:
Definicje są jak pasy. Im są krótsze, tym bardziej muszą być elastyczne (...). Krótka
definicja zastosowana do heterogenicznego zbioru przypadków musi zostać zawężona lub rozszerzona, poprawiona lub reinterpretowana zanim będzie pasowała do każdego z nich. Nadzieja trafienia na definicję, która jest (...) satysfakcjonująca i krótka, jest płonna.
Jeżeli Tyran Miasta Pana Cogito pozwoli, postaram się systematycznie przybliżać
PT. Bywalcom POLIS MPC kolejne zagadnienia związane z tematem systemów złożonych. Mam nadzieję, że wielu Bywalców będzie jeszcze nie raz zaskoczonych.
t
180
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
CYKL: KOINCYDENCJE (2)
Dlaczego Ziemia (część 1)
unukalhai
Ponoć mało jest takich rzeczy, których nie można by sobie wyobrazić.
Nie bacząc na trudności spróbujmy tak uczynić z jedną z nich.
Wyobraźmy sobie zatem, że w jakimś dowolnym miejscu w Polsce jest sporych rozmiarów plac. Najlepiej, gdyby był więcej niż sporych rozmiarów. W miastach o taki
trudno, więc mógłby to być teren po byłym lotnisku w jakimś dowolnym miejscu naszego kraju. I że na środku tego placu świeci sporych rozmiarów i kulistego kształtu,
żółty, chiński lampion. Załóżmy, iż jego średnica wynosi 70 centymetrów, więc lampion jest kulą o wymiarach, mniej więcej, typowego stolika kuchennego. A ponadto
w odległości 75 metrów od lampionu znajduje się kamyk o rozmiarach średniej wielkości koralika lub grubego śrutu do mocnej wiatrówki. Kamyk ten ma przekrój trochę
ponad pół centymetra (6,4 mm). Nawet nie możemy być pewni tego czy dostrzeglibyśmy ten kamyk, stojąc obok lampionu.
A jeśli nawet dostrzeglibyśmy, to nie bez trudności. Taką scenografię możemy sobie łatwo wyobrazić. Pokazuje ona model układu Słońce — Ziemia skonstruowany
przy zachowaniu proporcji w odniesieniu do rzeczywistych rozmiarów wymienionych
ciał niebieskich, jak też odległości między nimi. Wiemy jednak, iż Słońce i Ziemia są
elementami dużo bardziej rozległej struktury, zwanej Układem Słonecznym.
W pierwszej części tej opowieści postaram się przedstawić, w zaproponowanej skali,
jak wygląda otoczenie naszego kosmicznego domu. W budowanym modelu, pomię dzy Słońcem i Ziemią, umieścimy jeszcze dwa kamyki. A właściwie to jeden kamyk
o rozmiarach prawie dokładnie takich, jak ten, symbolizujący Ziemię, który umieści my 20 metrów bliżej lampionu -Słońca oraz kamyczek prawie dwukrotnie mniejszy od
poprzednich, jeszcze kolejne 30 metrów bliżej. Kamyk i kamyczek w naszym modelu przedstawiają planetę Wenus oraz planetę Merkury.
Ponadto Ziemia ma sporych rozmiarów naturalnego satelitę, czyli Księżyc, który
byłby przedstawiony jako zupełnie malutki kamyczek, a nawet wystarczyłoby do tego ziarnko żwiru o grubości niecałych 2 mm. I to ziarnko żwiru znalazłoby się w od ległości 20 centymetrów od kamyka -Ziemi. Do dalszej budowy modelu potrzebny
jest jeszcze jeden kamyk o wielkości, mniej więcej, połowy kamyka -Ziemi i położony
od niego jeszcze o 40 metrów dalej, licząc od lampionu -Słońca. W ten sposób nasz
model został uzupełniony o planetę Mars. Rzeczywisty Mars posiada dwa księżyce
luty 2009 q
181
Dzielnica Naukowców
o nazwach działających mocno na wyobraźnię, bo nazywają się one Strach i Przerażenie (łac. Phobos i Deimos). Jednak w przyjętej dla naszego modelu skali nie można ich
przedstawić, gdyż powoduje ona, że obiekt o średnicy 1000 km posiada rozmiar 0,5
milimetra. A Fobos i Dejmos to zaledwie kilkunastokilometrowe bryły skalne.
Przy okazji księżyców Marsa warto przytoczyć dygresję. Otóż istnienie ich zostało przewidziane przez Jonathana Swifta w książce pt.: „Podróże Guliwera”. I chociaż
pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1726 roku, to astronomowie wypatrzyli te
księżyce dopiero 100 lat później.
Ostatni z kamyków umieściliśmy w odległości 115 metrów od lampionu-Słońca.
Wiemy jednak, że model w tym stadium budowy przedstawia tylko fragment rzeczywistego Układu Słonecznego, ale ponieważ mamy do dyspozycji wystarczająco rozległy plac, wobec tego możemy kontynuować budowę.
A zatem w odległości 390 metrów od lampionu-Słońca i 315 metrów od kamyka -Ziemi umieścimy średniej wielkości pomarańczę, która przedstawia planetę Jowisz.
W porównaniu do dotychczas zainstalowanych kamyków i kamyczków jest to gigant
o średnicy ponad siedmiu centymetrów (7,2 cm). W rzeczywistym kosmosie Jowisz
otacza kilkadziesiąt naturalnych satelitów (księżyce), ale możemy w modelu umieścić
tylko cztery z nich (Io, Europa, Ganimed, Callisto), czyli tylko te, których rozmiary są
wystarczająco duże. Niektórzy może wiedzą, że są to tzw. księżyce galileuszowe,
czyli zaobserwowane po raz pierwszy przez Galileusza za pomocą układu soczewek
(luneta). Księżyce Jowisza znajdowałyby się w różnych miejscach na przestrzeni 15
metrów od naszej planety-pomarańczy.
Z kolei w odległości 715 metrów od lampionu-Słońca i 640 metrów od kamyka-Ziemi znalazłaby się trochę mniejsza pomarańcza, a może jeszcze lepiej jabłko,
o średnicy 6,0 cm. Jabłko przedstawiałoby planetę Saturn. Podobnie jak w przypadku Jowisza, prawdziwy Saturn otoczony jest gromadą kilkudziesięciu księżyców, ale
ze znanych już powodów moglibyśmy zaznaczyć tylko pięć z nich (Tethys, Dione,
Rea, Tytan, Japet). Saturnowy księżyc Tytan, obok księżyca Jowisza Ganimeda, to
dwa największe tego rodzaju obiekty Układu Słonecznego. Ich rozmiary są o połowę
większe od Księżyca ziemskiego, a nawet są większe od planety Merkury. Ponadto
większe rozmiary od ziemskiego Księżyca ma jeszcze tylko jowiszowy Callisto, nato miast jowiszowe Io i Europa mają rozmiary zbliżone do Księżyca. Imiennie wymienio ne, jak i pozostałe księżyce Saturna byłyby porozrzucane w odległości do 8 metrów
od jabłka -planety. Możemy nawet umieścić wokół jabłka wstążeczkę, która przedstawiałaby pyłowe pierścienie Saturna.
Jeszcze dalej, nieomal 1,5 km od lampionu-Słońca, znajdowałby się orzech wło ski o średnicy jednego cala (2,5 cm). To byłaby planeta Uran. Gdybyśmy chcieli doj rzeć ten orzech z miejsca przy lampionie lub kamyku -Ziemi, nie byłoby to możliwe
bez pomocy przyrządu optycznego (lornetka, itp.). Prawdziwy Uran także posiada
sporo księżyców, a w budowanym modelu możemy uwzględnić cztery z nich (Ariel,
Umbriel, Tytania, Oberon). Wszystkie znane księżyce zgrupowane byłyby w odległo ści do jednego metra od orzecha-planety.
182
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
Krzysztof Mazur
Najdalej od lampionu-Słońca, bo w odległości ponad dwóch kilometrów (2,2 km),
znajdowałby się jeszcze jeden orzech włoski, tylko minimalnie mniejszy niż poprzedni. To byłby modelowy Neptun, czyli ostatnia planeta Układu Słonecznego. Jak wszystkie wielkie planety Układu, także Neptun posiada dość liczne grono księżyców, które skupiłyby się w odległości do 5 metrów. Ale tylko jeden z nich możemy uwzględnić,
a mianowicie Tryton, którego średnica wynosi, mniej więcej, trzy czwarte średnicy
Księżyca ziemskiego. Gdybyśmy, stojąc przy ostatnim orzechu, spojrzeli w kierunku
lampionu -Słońca, dostrzeglibyśmy zamiast silnie świecącej dużej kuli, niewielką ża róweczkę. A gdyby dokoła lampionu zostały zapalone jeszcze inne światła, mieliby śmy spory kłopot, aby wskazać pośród nich nasze „Słońce”.
Wymieniliśmy i uwzględniliśmy w ramach tak zbudowanego modelu wszystkie
główne obiekty strukturalne Układu Słonecznego, którego jednym z lokatorów jest
Ziemia. Chociaż ryzykujemy silne nadwyrężenie wyobraźni, musimy w nim przedsta wić i uwzględnić jeszcze jeden rodzaj bardzo szczególnych i kłopotliwych obiektów.
Nie są to ani planety, ani ich naturalne satelity (księżyce). Obiektem tym jest gruz
kosmiczny, czyli pozostałości obłoku planetarnego, z którego uformował się Układ
Słoneczny, a które nie zostały wykorzystane do budowy Słońca i planet, i nie zostały
dotychczas uwięzione w polach grawitacyjnych planet jako ich księżyce lub pyłowe
pierścienie. Uwięzione są natomiast na orbitach okołosłonecznych przez grawitację
Słońca. Stanowią one rumowisko skalno-lodowych odłamków o bardzo zróżnicowa nych rozmiarach, a nazywamy je planetoidami i kometami.
luty 2009 q
183
Dzielnica Naukowców
Lód w strukturze komet i planetoid to nie tylko zamarznięta woda, ale także scalony dwutlenek węgla, cyjanowodór i inne związki zawierające węgiel i siarkę. Niestety, lód wodny jest nasycony radioaktywnym izotopem wodoru (deuter).
Najbliższy Słońcu i Ziemi pas planetoid przebiega między orbitami Marsa i Jowisza, mniej więcej od dwóch do trzech razy dalej niż Ziemia. Składa się on z nieosza cowanej ilości, w większości niewielkich, fragmentów gruzu skalnego. Oszacowano
natomiast (z grubsza), że ok. jednego miliona tych fragmentów ma średnicę powyżej 1 km, z czego ok. 1000 sztuk zawiera się w granicach 30-100 km oraz ok. 200
sztuk ma ją powyżej 100 km.
Trzy największe planetoidy pasa, tj. Ceres, Pallas i Westa mają średnice o rozmiarach odpowiednio 460, 260 i 250 km i zawierają blisko połowę masy wszystkich pla netoid w pasie. W naszym modelu moglibyśmy zaznaczyć taki pas planetoid zupełnie
mikroskopijnych rozmiarów szczyptami np. popiołu, zagubionymi w pasie o szeroko ści 90 metrów, który zaczynałby się ok. 260 metrów od lampionu-Słońca, a kończył
gdzieś w odległości ok. 250 metrów od niego. Grawitacja Jowisza wymiotła już i wymiata nadal z pasa dużą część planetoid (obecny pas jest resztką pozostałości znacznie większej ongiś tej struktury), niektóre przechwytuje i zostają księżycami Jowisza,
a pozostałe, niewyrzucone jeszcze, grupuje w tzw. węzłach rezonansu. Rezonans powstaje wówczas, gdy okres obiegu planetoidy wokół Słońca stanowi całkowitą wielo krotność takiego obiegu przez Jowisza, czyli najczęściej są to rezonanse o proporcjach 2: 1, 3: 1, 3: 2, 4: 1. Pewna część planetoid porusza się na rezonansowej
184
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
orbicie z Jowiszem o wartości 1:1. Szacuje się, że zbiorcza masa pasa planetoid to
ok. 5,0% masy ziemskiego Księżyca, który z kolei ma masę nieco wyższą niż 1,0%
masy Ziemi. Niby to mało, ale zderzenie z Ziemią obiektu z pasa planetoid, którego
rozmiar wynosiłby ok. 2,0 km średnicy, spowodowałoby globalny kataklizm i najprawdopodobniej zniszczyło znakomitą większość ekosystemu na planecie wraz
z prawie wszystkimi istotami żywymi. Stąd też ważnym zadaniem astronomów jest
monitorowanie orbit poszczególnych planetoid pasa. Niestety, dotychczas zidentyfikowano i ustalono orbity dla trochę ponad 20 tysięcy takich obiektów. Morał z tego
taki, że żadne niespodzianki nie są wykluczone, a tymczasem powinniśmy traktować
pas planetoid tak, jak arsenał zardzewiałych i groźnych niewypałów. Ale też bez jakiejś nadmiernej przesady, skoro zbiorcza masa pasa planetoid to około 5,0% masy
naszego niespełna dwumilimetrowej średnicy ziarnka żwiru, czyli modelowego Księżyca. Powinniśmy być wdzięczni, że Jowisz, ten kosmiczny strażnik Ziemi, ma tak duże rozmiary i swoją grawitacją albo wyrzuca planetoidy gdzieś na dalekie kresy Układu Słonecznego, albo trzyma je na uwięzi, aby obiegały Słońce po orbitach w miarę
odległych od naszej planety.
Kolejnym zbiorowiskiem takiego gruzu jest pas planetoid za orbitą Neptuna. Musiało ono otrzymać nazwę własną, aby można było odróżnić je od poprzedniego pasa. Znane jest jako Pas Kuipera, oczywiście od nazwiska odkrywcy. W naszym modelu byłby to obszar rozciągający się od 3 do 8 km od lampionu-Słońca. Niedawno Pas
Kuipera wzbogacił się o największych swoich przedstawicieli, którymi są Pluton i jego księżyc Charon. Pluton do 2006 roku miał status planety, jednak decyzja Międzynarodowej Unii Astronomicznej (IAU) pozbawiła go miana planety, bo po prostu jest
zbyt mały. Po tej „degradacji” stanowi obecnie wraz ze swoim księżycem, który ma
rozmiar dwóch trzecich Plutona, ciasny układ dwóch planetek, czyli coś pośredniego
między planetą a planetoidą. W modelu wspomniany układ planetek reprezentowany
byłby przez ziarnko żwiru o średnicy nieco ponad 1mm (Pluton) oraz oddalone od niego o 1 cm drugie, trochę mniejsze ziarnko żwiru (Charon). Oba ziarnka umieściliby śmy w odległości prawie 3 km od lampionu -Słońca. Szacuje się, że w Pasie Kuipera
mogą być nawet dziesiątki tysięcy planetoid o rozmiarach większych niż 100 km oraz
nieoszacowana ilość obiektów o mniejszych rozmiarach. Dotychczas rozpoznanych
zostało około jednego tysiąca obiektów z tych o większych rozmiarach, które znajdu ją się przy wewnętrznej krawędzi tego pasa. Bardziej odległe obiekty są bowiem nie widoczne nawet przy użyciu dużych teleskopów. Stąd wniosek, iż poza wymieniony mi pojedynczymi przypadkami, żaden z lokatorów Pasa Kuipera nie mógłby być
uwzględniony w modelu.
Obydwa skrótowo przedstawione pasy planetoid są głównym rezerwuarem ko met. Gdy któraś z planetoid, na przykład z powodu zawirowań w oddziaływaniach
grawitacyjnych zostanie wytrącona ze swojej, w miarę kołowej, stabilnej i dalekiej
od Słońca orbity, i w wyniku takich perturbacji trajektoria jej orbity stanie się nazbyt ekscentryczna oraz silnie eliptyczna, to może w swoich fragmentach przebiegać
w okolicach Słońca (i Ziemi). Jeśli będzie przebiegać bliżej niż wynosi dwukrotna
luty 2009 q
185
Dzielnica Naukowców
odległość Ziemi od Słońca, zamarznięte frakcje planetoidy zaczną się ogrzewać i ulatniać (sublimacja). Planetoida będzie „parować”, a my będziemy mogli ją dostrzec jako kometę z towarzyszącym jej wówczas warkoczem ulatniających się cząstek i gazów. A jeśli przeleci obok Słońca i oddali się od niego poza graniczną odległość,
warkocz zaniknie, bo kometa ponownie zamarznie. I jeśli kometa pojawia się cyklicznie, traci w końcu tak dużo ze swojej substancji, że jej struktura staje się coraz bardziej „luźna”: kometa rzeszotowieje i może rozpaść się całkowicie albo częściowo, bo
jej dotychczas scalone lodem fragmenty, w sytuacji gdy lód odparuje, stracą wiążące je spoiwo. Część takich fragmentów może uderzyć w Ziemię, ale prawie wszystkie
spalą się w atmosferze. Wówczas widzimy to zjawisko jako meteoryty. Kilka razy do
roku są to prawdziwe deszcze meteorytów, czyli szczątków komet, które obiegają
Słońce. A że są one bardzo mikroskopijnych wymiarów, grawitacja Słońca silnie odkształca dosłonecznie trajektorię ich orbit. Ziemia znajduje się względnie blisko Słońca, więc na ziemskim niebie meteoryty są często obserwowanym zjawiskiem.
Komety pochodzące z pasa planetoid mają okresy obiegu wokół Słońca w granicach kilku lat; wywodzące się z Pasa Kuipera — kilkudziesięcioletnie lub dłuższe. Najbardziej znanym przedstawicielem tych ostatnich jest kometa Halley’a. Typowa kometa ma rozmiary w granicach kilkunastu lub kilkudziesięciu km. Co oznacza, że
w naszym modelu nie możemy przedstawić komet, gdyż w przyjętej skali nie mogą
być one widoczne. Niemniej jednak powinniśmy koniecznie pamiętać, że istnieją.
I wreszcie na najdalej wysuniętych rubieżach Układu Słonecznego znajduje się
najbardziej rozległe zbiorowisko takich obiektów. Sięga ono prawie połowy odległości do najbliższej gwiazdy od Słońca. W skali właściwej dla naszego modelu musiałoby zatem sięgać do odległości 7.500 — 8.000 km i, oczywiście, na Ziemi nie znajdzie
się plac o tak dużych rozmiarach. Musimy zrezygnować z jego zaznaczenia i pozostaje nam w tym przypadku do dyspozycji tylko wyobraźnia. Zbiorowisko to określane
jest jako Obłok Oorta lub Chmura Oorta, oczywiście także od nazwiska jego odkrywcy. Uważa się, że zawiera ono setki miliardów, a może bilionów planetoid, komet oraz
zamarzniętych fragmentów pyłów, gazów i kurzu. Najbliższa krawędź Obłoku w ska li naszego modelu znajdowałaby się w odległości minimum 20 km od lampionu-Sło ńca. Gdy jakiś obiekt z Obłoku zabłądzi do wewnętrznych rejonów Układu Słonecznego, to z pewnością prędko tutaj nie powróci, gdyż poruszać się będzie po orbicie
parabolicznej. Pełny taki obieg to grube tysiące, dziesiątki lub setki tysięcy lat. Tego
rodzaju odwiedziny zdarzają się rzadko, ostatnio takim widowiskowym obiektem była kometa Hyakutake, która przeleciała w okolicach Słońca w 1994 roku. Destabilizacja bodaj części tego zbiorowiska, jakim jest Chmura Oorta, spowodowana np. oddziaływaniem jakiegoś masywnego ciała niebieskiego, które zbliżyłoby się do rubieży
Układu Słonecznego, mogłaby spowodować dosłownie „dopust Boży” na planetach
naszego Układu.
Na tym możemy zakończyć prezentację sąsiedztwa Ziemi. Problem jednak w tym,
że przedstawiony model jest statyczny. Powinniśmy spróbować wyobrazić sobie zachowanie jego głównych składników w ruchu. W tym celu już po raz ostatni wypada
186
q luty 2009
Dzielnica Naukowców
Krzysztof Mazur
uruchomić wyobraźnię. Dla uproszczenia przyjmiemy, że orbity wszystkich planet
w naszym modelu są okręgami. W rzeczywistości tak dokładnie nie jest, ale dla przyjętej przez nas skali jest to wystarczająco poprawne przybliżenie.
I tak, Słońce -lampion będzie jedynym nieruchomym elementem tej struktury.
Merkury pełny obieg wokół Słońca wykonuje w 88 dni, co oznacza, że pędzi po orbi cie wokół Słońca z prędkością ponad 150.000 km/godz., w skali modelu zaś kamyk
przedstawiający tę planetę przesuwałby się w takim czasie co godzinę o 8 cm. Z ko lei Wenus wykonuje taki obieg w niespełna 225 dni, pędząc ok. 125.000 km/godz.,
co oznacza, że w skali modelu kamyk-Wenus poruszałby się przez taki właśnie czas
z prędkością 6 cm na godzinę. Odpowiednio, kamyk-Ziemia przez 365 dni co godzinę
przesuwałby się o odległość 5 cm, a kamyk -Mars przez 687 dni co godzinę trochę po nad 4 cm. Dla kategorii planet-olbrzymów („grupa owocowa” w naszym modelu), ze
względu na ich odległości od Słońca i rozmiary orbit, musimy zamienić jednostkę
prędkości orbitalnej z godziny na dobę. Tak więc pomarańcza -Jowisz przez okres 11,9
lat, w przeciągu każdej doby przemieszczałby się o ok. 20 centymetrów, jabłko-Saturn przez 29,5 roku o około 2 cm, orzech-Uran przez 84 lata przesuwałby się o1,2 cm,
orzech- Neptun natomiast przez 165 lat o około 1 cm.
luty 2009 q
187
Dzielnica Naukowców
Podam dla porównania, że w rzeczywistości Ziemia porusza się po swojej orbicie
wokół Słońca z prędkością ponad 100.000 km/godz., Jowisz ok. 50.000 km/godz.,
a Neptun trochę ponad 18.000 km/godz. Oznacza to po prostu, iż jeśli planeta obiega Słońce po bardziej odległej orbicie, wówczas jej liniowa prędkość orbitalna jest
mniejsza.
Musimy jeszcze wspomnieć, że do modelu planet olbrzymów, czyli pomarańczy,
jabłka i dwóch orzechów włoskich, musielibyśmy włożyć trochę kamyków o rozmiarach tego, który symbolizuje w modelu planetę Ziemia. Planety te, oprócz grubych
i gęstych atmosfer gazowych (np. Jowisz ma taką atmosferę o grubości 1000 km),
mają również skaliste jądra o masach wielkości kilku lub kilkunastu planet o rozmiarach Ziemi. Tak więc kamyki byłyby jak najbardziej przydatne do tego celu. Odpowiednio: do pomarańczy-Jowisza musielibyśmy włożyć kilkadziesiąt kamyków, do
jabłka -Saturna kilkanaście, a do orzechów po kilka. Do lampionu-Słońce nie musielibyśmy wkładać żadnych kamyków, gdyż prawdziwe Słońce nie ma skalistego jądra.
Natomiast masa lampionu musiałaby odpowiadać, mniej więcej, 330 tysiącom kamyków-Ziemi. Co prawda w objętości lampionu można by zmieścić około 1,4 miliona takich właśnie kamyczków, ale rzeczywiste Słońce ma średnią gęstość ponad czterokrotnie mniejszą, niż wynosi średnia gęstość planety Ziemia.
Jeśli popatrzymy na ukończony już model Układu Słonecznego, ograniczając go do
koła o trzykilometrowym promieniu, liczonym od lampionu-Słońca, zauważymy, że
składałby się on głównie z olbrzymich obszarów pustki. Wystarczy przecież wyobrazić
sobie, że w jednym miejscu zebraliśmy lampion, kamyki, kamyczki, żwir a nawet
szczyptę popiołu, pomarańczę, jabłko i dwa orzechy. Wszystko razem zajęłoby na powierzchni takiego koła miejsce o wielkości nie wartej wzmianki. I chociaż na tym uproszczonym modelu łatwo można dojść do wniosków o znikomości znaczenia poszcze gólnych kamyków, to przecież na jednym z nich pojawiły się istoty, które takie
i podobne struktury zdolne są badać, rozpoznawać i zrozumieć ich funkcjonowanie.
A dlaczego tylko na jednym z nich oraz jakie okoliczności musiały zaistnieć, aby
było to możliwe, postaram się wskazać w drugiej części tego opowiadania.
dn.
188
q luty 2009
POLIS Miasto Pana Cogito
Call for papers
PT. Autorów prosimy o nadsyłanie swoich prac (wyłącznie w wersji elektronicz nej) w następujący sposób:
1) teksty publicystyczne i naukowe (czcionka Verdana (rozmiar 10), interlinia 1,5, wyjustowanie obustronne; przypisy Verdana (rozmiar 9) także
obustronnie wyjustowane),
2) teksty literackie (czcionka Courier New (rozmiar 10), interlinia 1,5, wyjustowanie obustronne (o ile nie jest to tekst poetycki),
3) prosimy zatytułować załącznik tak: nick/pseudonim/imię i nazwisko Autora + nazwa Dzielnicy POLIS, do której dana praca miałaby trafić, czyli
np.: Wódz Złamane Kolano — Dzielnica Archeologów — ułatwi to nam bowiem preselekcję napływających utworów (prosimy wyraźnie zaznaczyć,
czy dzieło ma być oznaczone pseudonimem, nickiem czy imieniem i nazwi skiem),
4) w przypadku nadsyłanych dokumentów prosimy o dokładne, wyraźne ich
skany,
5) grafiki, zdjęcia itd. prace wizualne powinny być zmniejszone pod
względem objętości (by nie były to np. JPG-i wielkości paru MB).
Aktualny adres do korespondencji:
[email protected]
luty 2009 q
189

Podobne dokumenty