ROZDZIAŁ IV POTWÓR I MISTRZ Szedł do Dzielnicy Azjatyckiej
Transkrypt
ROZDZIAŁ IV POTWÓR I MISTRZ Szedł do Dzielnicy Azjatyckiej
ROZDZIAŁ IV POTWÓR I MISTRZ Szedł do Dzielnicy Azjatyckiej, wciąż myśląc o pieniądzu i cieple od niego płynącym. Opuścił baśniowy Richermond i kierując się na północny wschód, minął bokiem dziki i odgrodzony Gettburg i przebył pas Pogranicza, o zabudowie tymczasowej i bez wyrazu. Kiedy się przemknął pod Mostem Nadziei, wkroczył w zupełnie inny świat. Dzielnica tworzyła kwadrat podzielony na mniejsze, poprzerzynane uliczkami po kątem prostym, których szerokość wynosiła nie więcej niż cztery kroki. Stojące po obu stronach rzędy domków przypominały ule, stykające się bocznymi ścianami. Zamiast frontowych drzwi wisiały granatowe, bawełniane płachty, na których namalowano białą farbą olbrzymią, chińską literę, oznaczającą nazwisko właściciela domu. Charakter mieszkańców wyrażały buty, ustawione przed progiem, jedne rozdeptane, inne na prawidłach. Zbiorową psychikę ujawniały równe rzędy doniczek z kwiatami, ustawione blisko siebie i tworzące gromadę, mimo to odrębne. Stały pod ścianami domów, wzdłuż uliczek, dodatkowo je zwężając. Idąc, widział tylko plecy przygięte nad warsztatami rzemieślniczymi, stojącymi przed domami. Luksusowy świat Richermondu potrzebował wyrobów zapomnianych sztuk i kunsztów: książek w okładkach ze skóry i szytych ręcznie koszul z cienkiego płótna. Teraz Bakar zrozumiał, dla kogo tak się trudzą. Porządek i praca, będąca rzemiosłem są źródłem piękna. Ludzie prości, służą innym, dobrze wykonują swoją pracę. Są porządni, szanują się, mają starszyznę, hierarchię. Piękny świat, uporządkowany. Mieszkają w nim pracowici ludzie. Ludzie sunęli całą szerokością uliczek jak ruchome piaski. Każdy był odrębnym ziarenkiem, liczył się tylko jako element składowy całości. Mimo tłumu tu nikt się nie ocierał ramionami i nikt nikogo nie potrącał, znając intuicyjnie linię odgraniczającą przestrzeń każdemu przynależną. Nie naruszano jej i choć życie na ulicy toczyło się jawnie, w tłumie każdy był sam. Poszczególne kwadraty dzielnicy przylegały bokami do głównej drogi. Była szeroka, lecz nikt nią nie chodził, gdyż wiodła do świątyni, widocznej daleko w perspektywie dwóch rzędów drzew. Ustawiona w poprzek, oznaczała dla nich koniec świata. Brama przed nią stojąca oddzielała przestrzeń materialną od duchowej. Bakar poszedł do starego Fuchu, który prowadził japońską restauracyjkę z nudlami, właściwie sklepik, zajmujący jedną izbą, służącą jako sala jadalna i kuchnia. W dużym piecu na środku, nigdy nie wygaszano ognia, który oświetlał izbę, gdy co chwilę podnoszono woka, patelnię z półokrągłym dnem, by potrząsnąć smażącą się oberżyną. Na ścianach wisiały pęki czosnku i wędzone kurczaki, a na długim, drewnianym stole stały butelki z sosem sojowym. Lubił tu przychodzić dla zapachów przypraw, dziwnych jak on sam, i dla ciepła oraz starego Fuchu, zwracającego się do niego: „synu”. Ktoś inny dostałby za to nożem pod żebro. Stary był jedynym powodem wizyt, tak sądził. Każdemu, gdy usiadł, podawano tu zawsze szklankę wody z kostkami lodu, które Bakar od razu rozgryzał, gdyż na chwilę gasiły w nim ogień. Fuchu, opasany ścierką wokół bioder, stał przy długim stole, zasypanym mąką ryżową, przy którym od rana do nocy wyrabiał wraz ze swoją córką nudle, cienki, kędzierzawy makaron. - Popatrz, to jest moje. - Bakar podsunął mu pod oczy monetę. Nie wyjmując rąk z mąki, stary spojrzał i wykrzyknął. - Fuchu nigdy nie widział takiej monety! Dziwił się jeszcze bardzo długo, gdy Bakar objaśnił mu jej wartość i sposób, w jaki to sprawdził. - Co chcesz za to kupić od Fuchu? - zapytał, zagniatając nudle, a córka rzucała je na sito. - Może ją? Była bardzo piękna, ale Bakar tego nie widział. Nie zwrócił uwagi na pytanie starego, traktując je jako żart, nie wymagający reakcji. - Dużo by ci jeszcze zostało. Moja niegodna córka nie jest warta takiej ceny. Bakar powiedział, czego mu trzeba, a tamten się zastanowił. - Skąd wiesz, że twój niegodny sługa, stary Fuchu, może ci w tym pomóc? - Muszę to dostać! - Bakar spojrzał na niego tak, że stary przestał się droczyć i po raz pierwszy, od czasu gdy go znał, wytarł ręce w fartuch i zarzuciwszy ciancianko, czyli waciane japońskie kimono bez rękawów, wyszedł z nim, a jego piękna córka zaczęła pracować ze zdwojoną szybkością, gdyż przy stole siedziało wiele ludzi, jedzących z głębokich drewnianych misek, głośno siorbiąc zgodnie ze zwyczajem. A gdy przechyliwszy je, wypijali z dna resztę, nieomal nakrywali nimi głowę. Piękna córka Fuchu rzuciła za nim spojrzenie, którego Bakar by nie tylko nie docenił, lecz odwrócony plecami, nawet nie dostrzegł. Fuchu kluczył długo wśród doniczek oraz warsztatów przed kolorowymi domkami, nim wszedł do jednego z nich, nie wyróżniającego się niczym spośród innych i przez to niemożliwego do odnalezienia przez osobę nie znającą adresu w dzielnicy, gdzie nie istniały nazwy ulic ani numery. Uniósłszy płachtę zakrywającą drzwi, weszli do mrocznego wnętrza, gdzie na podłodze siedział skrzyżowawszy nogi olbrzymi mężczyzna, nieruchomy jak góra. Jego nasmarowany olejkami tors lśnił w półmroku. Bakar nigdy nie widział takich mięśni. Opasujący brzuch siedzącego czarny pas był czarniejszy od innych. Już od progu Fuchu kłaniał się szybko i często, kładąc dłonie na kolanach, i trzepotał językiem. Tamten nie raczył nawet mruknąć w odpowiedzi. Potem zaczęła się przemowa starego w języku, istnienia którego Bakar nawet nie podejrzewał, gdyż wszyscy szwargotali federinternacjonałem. Z tonacji oraz długości zdań wynikało, że stary próbował pokornie przekonać siedzącego, którego uważał za ważną osobistość. Czasami w środku długiego zdania Fuchu zawieszał głos i spoglądał na Bakara, jakby kierował uwagę słuchającego na zachwalany towar, lecz tamten wydobywał z siebie tylko pomruki. Jego akceptacja decydowała o przyszłości Bakara, który mimo niechętnej postawy człowieka góry, nie zamierzał rezygnować, toteż wyszedł spod ściany na środek i utkwił w siedzącym swoje jedyne oko. Stojąc nieruchomo, nie spuszczał z niego wzroku. Postanowił nie poruszyć się z miejsca tak długo, aż tamten się zgodzi. On jednak nawet nie zaszczycił Bakara spojrzeniem, jakby go tu wcale nie było. Nigdy się dotychczas nie zdarzyło, by ludzie nie reagowali na widok potwora. Jedni odwracali głowę, spluwając, inni kurczyli się z przerażeniem, jeszcze inni próbowali mu to jedyne oko wybić. Nikt nie mógł wytrzymać obojętnie siły wzroku, a teraz jego energia ześlizgiwała się po obłych kształtach ciała lśniącego od olejku. Bakar umocnił się w postanowieniu, lecz mimo że się natężał, tamten nie reagował jak miedziany posąg, odbijający światło. Fuchu wyrzucił wszystko ze skarbnicy swej mowy i zamknął usta. Gospodarz milczał. Bakar stał w rozkroku, ze wzrokiem utkwionym w siedzącego mistrza. Długo trwała cisza, której nikt nie śmiał przerwać. Wreszcie stary został odprawiony lekkim ruchem ręki, toteż wyszedł, cofając się tyłem, w pokłonach tak niskich, że sięgał palcami dłoni aż poza kolana. Bakar podbiegł i podał siedzącemu monetę, lecz tamten odsunął jego rękę daleko, jednym zdecydowanym ruchem, nawet na niego nie patrząc. - Nie przyjmuję zapłaty za moją naukę, gdyż ona nie ma ceny. Wkrótce się o tym przekonasz i zawstydzisz. Krótkim ruchem brody wskazał mu miejsce na macie naprzeciwko siebie i gdy chłopiec, usadowiwszy się ze skrzyżowanymi nogami, czekał niecierpliwie na instruktaż, nie przemówił słowa. Po długiej chwili Bakar otworzył usta, by zadać pytanie o cel swego pobytu w tym miejscu, lecz usłyszał reprymendę na temat cnoty milczenia i nakaz panowania nad sobą, toteż musiał siedzieć bez wyjaśnień, nie rozumiejąc celu trwania bez ruchu. Tylko od czasu do czasu rzucał dyskretne spojrzenia na ciemną twarz tamtego oraz jego masywne ciało. Zwaliste, znacznie się odróżniające od otyłości Grubego, będące zwiniętymi kłębami muskułów, czekało impulsu z umysłu. Siedział, milczący jak Budda. Monotonia i mrok spowodowały, że Bakar zapadł w stan autohipnozy i nie zastanowił się, dlaczego człowiek-góra podniósł się i krążył boso po glinianej podłodze, nie czyniąc szmeru. Pomyślał, że może gospodarz ma ochotę zaparzyć chińskiej zielonej herbaty, która, mimo że gorzka, smakowała mu. Widział czajniczek z wygiętym dzióbkiem i z rączką oplecioną wikliną. Nagle jego głowa znalazła się w potężnym uścisku ramion, a kręgosłup przygięty. Chłopiec z trudnością chwytał oddech. Nie zdołał poruszyć głową ani też krzyknąć, gdyż umięśnione przedramię zatkało mu usta. Wystarczyłby skręt i jego kark zostałby skruszony. Gdy zobaczył w oczach gwiazdy, uścisk zelżał. - Nie możesz dać się zaskoczyć - powiedział zza jego pleców. Zrobimy jeszcze jedną próbę, jeżeli cię schwytam, skręcę ci kark. Bakar wiedział, że tamten dotrzyma obietnicy, więc siedział czujnie. Nasłuchiwał kroków i w każdej chwili był świadomy ruchu tamtego. Katorga trwała wiele godzin, może całą noc. Czas tu nie upływał jawnie, zmieniając kolory dnia, gdyż wciąż panował półmrok. Po pewnym czasie poczuł zmęczenie, potem ból, jakby kręgosłup się kruszył. Mięśnie pleców płonęły. Potem zrobiło mu się wszystko jedno. Nie pragnął już niczego, tylko się podnieść i rozprostować zdrętwiałe nogi. Nie marzył o niczym, oprócz odpoczynku. Ale siedział. W miarę upływu czasu było jeszcze gorzej. Nie wiedząc o tym, zaczął zapadać w sen, lecz się budził, nerwowo podrywając głowę. Potem zaczęły go nachodzić majaki, widział siebie na ulicy, walczącego o przetrwanie. Mówił sobie tysiąc razy, że już się podnosi, lecz siedział. A kiedy już miał się poddać, coś w nim krzyknęło z całej siły: „Nie! Jesteś przecież człowiekiem z jednym okiem pośrodku głowy”. Nagle wróciła mu przytomność umysłu, rzucił się do przodu, a wtedy tamten zaatakował. Bakar poczuł żar bijący od jego ciała i duszącą woń olejku, który wmasowano skórę. Uratował swoje życie. W jego sztywne ręce wetknięto glinianą czarkę z gorzką herbatą, parzącą wargi. Przywracała siły i jasność myślenia. - Możesz zwracać się do mnie: „Mistrzu” - człowiek-góra rzekł po długiej chwili milczenia, siadając naprzeciwko ze skrzyżowanymi nogami. Bakara opanowało zmęczenie tak wielkie, że nie miał siły się ucieszyć. Wiedział tylko, że przeszedł ważną próbę i uległ przemianie. Jego sztywne wargi nie chciały się złożyć do mówienia, a Mistrz nie oczekiwał podziękowań. Potem udzielił mu kilku wskazówek, regulujących ich kontakty. Odstawiwszy czarkę po herbacie na tacę obok imbryka, Bakar słuchał z szacunkiem. Potem zapytał, czy wolno mu się pożegnać. Dano mu okrutną lekcję pokory i nie chciał, by się powtórzyła: wycofywał się więc do drzwi tyłem, a końce palców jego dłoni sięgały w ukłonach kolan. Szedł przez olbrzymią noc. Czując wewnętrzny spokój, przestał rzucać na boki czujne spojrzenia. Nabrał zaufania do samego siebie i wiedział, że nie da się nikomu zaskoczyć. Nie natknął się jednak na żadnego człowieka, tylko transgeniczne zwierzęta podbiegały. Przez chwilę podążały za nim i rozbiegały się, wydając odgłosy podobne do ludzkich szeptów. W wielkiej i przepastnej ciemności odzywały się głosy jak w dżungli, gdzie budzą się z lękiem zwierzęta. Bakar jednakże był przyzwyczajony to tych strasznych wezwań, płynących z samego wnętrza nocy. Wampiryczne rośliny, zwisające z pustych okien, poruszały się, gdy je mijał. Kurcząc się jak w paroksyzmie bólu, chciały przyssać się do tętnicy na szyi i zatracić się w rozkoszy. Najwyraźniej wbudowano im szczątkowy system nerwowy. Gruby leżał na barłogu wśród zmiętych szmat, tuląc do piersi butelkę wódki. Wokoło walały się puste pudełka po paczkowanej żywności, z zaschniętymi resztkami jedzenia. Zostawiał je, gdzie akurat jadł, nadal ich przybywało, mimo samoistnego dezintegrowania się opakowań. Najwidoczniej nie tylko pił coraz więcej, również i jadł bez opamiętania. Na widok Bakara podniósł butelkę do ust i przełykał z zamkniętymi oczami. Nagle odsunął ją gwałtownie, aż zabulgotało, lecz nie wypuszczał z rąk. Dopiero wtedy otworzył oczy, usiłując unieść głowę. - Gardzisz mną - rzekł bełkotliwym tonem - widać to. Jem! Pewnie! Obżeram się. Nie, to słabo powiedziane, żrę. I żłopię. Myślisz: brak silnej woli. Obrzydliwy, lubieżny żarłok. Psychol i ciota. Skończony alkoholik. Masz rację – próbował znowu unieść butelkę. - Ale ty też kiedyś będziesz skończony. A wiesz, dlaczego?! - wrzasnął pijackim dyszkantem. - Dlaczego? - Bakar dał się wciągnąć w rozmowę, gdyż mimo wszystko cenił Grubego za talent, przecież po mistrzowsku prowadził samochód. Jak więc ktoś o tak subtelnych palcach mógł upaść na dno? - Tego nie można wytrzymać. Oni popełniają zbrodnie tak potężne, że nikt, naprawdę, żadna ludzka istota... co dopiero zwyczajny kierowca, jak ja... - urwał i podniósł do ust butelkę. - Zmuszą cię, będziesz musiał zamordować najbliższych, matkę, ojca i własne dziecko, jak ja. Twoja żona stanie się torbą do noszenia płodów, które będą jej wyrywać, aby przemleć w maszynie o żelaznych trybach I ty tak skończysz. W kloace. Albo we krwi. Swojej lub cudzej. - popił znowu i chyba utracił zmysły. - Uciekaj, ratuj się! - Rozejrzał się wokoło. Ale dokąd uciec, wszędzie cię znajdą. Jak się ratować? - Zaczął gwałtownie pocierać czoło, usiłując zdrapać blaszkę, która mu wrosła w skórę. - Nóż! Daj mi nóż! - Przed czym mam się ratować? Strach nagle otrzeźwił Grubego. - Co ja mówiłem? - Nic takiego. - Lepiej dla ciebie, jeśli nie słyszałeś. - Dlaczego? - Tak w ogóle. A poza tym mam rozkazy. Musisz zgłosić się do profesora. Usiłował unieść butelkę, ale jego ręce się trzęsły, aż ciecz bulgotała. - Idź, biegnij. I pamiętaj: nic nie mówiłem, nic nie słyszałeś. - I nagle zaczął zawodzić pijackim głosem pieśń, będącą hymnem. - „Pod twoją obronę, uciekamy się, o Bractwo”. Chłopiec zakręcił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Szedł szybko przez miasto. Był panem nocy, kochał tę porę. To ona zakładała mu maskę na twarz, czyniąc go tajemniczym, a przez to interesującym. Ukrywała go i tuliła w swych ciemnych przestrzeniach. Noc była najdroższą przyjaciółką, nie zawiodła go nigdy. I w życzliwości swej zapalała niewidzialne lampy, by mógł oglądać rzeczy, których inni nie oglądali nawet za dnia. To ona przeprowadzała go tam, gdzie inni błądzili po omacku. Nie pozwalała mu się potknąć, wyostrzając jego wzrok. Na jednej z ulic stały wysokie lampy na staroświeckie świecówki, oświetlając z góry trotuar. W leju ich światła oberwańcy o długich włosach klęczeli na trotuarze i na płytach chodnikowych pisali wiersze. Spod ich rąk wypełzały czarne, koślawe litery, układające się w kulawe słowa. Sławiły piękno tak samo pokraczne jak i one. Z ciemności wyskoczyła nagle banda poetów - tradycjonalistów, wykrzykując hasła o świętych regułach rytmu i średniówki, i podartymi butami zaczęła zamazywać litery z trotuaru. Piszący porwali się z klęczek i dwie gromady stanęły naprzeciwko siebie. Mimo że należeli do przeciwnych ugrupowań, nosili identyczne, pocięte nożyczkami ubrania, uznając tę powszechną modę za formę osobistego protestu oraz niepowtarzalny sposób wyrażania własnej indywidualności. Na pustej ulicy rozpoczęła się kłótnia o pryncypia i zasady piękna. Bakar oglądał to słowo w krzywych kolumnach, skaczące pokracznymi literami. Ponieważ dla niego nie miało żadnej siły, dziwił się zażartości estetycznego sporu. Kiedy watahy sczepiły się w walce, odszedł, wzruszając ramionami. Jego przyjaciółka, ciemność otoczyła go ramieniem i nie był samotny. Wszedł do Wasity od przeciwnej strony, ale i tu rozciągało się gruzowisko potężnych niegdyś budowli. Mijał sterczące przednie ściany, kolumny wspierające rozwalone portyki i odczytywał napisy: „Zakład biologii doświadczalnej” czy „Klonowanie organów wewnętrznych – laboratorium”. Pokruszone ściany i pogruchotane kamienie tworzyły usypisko, które leżąc grubą warstwą na ziemi, podnosiło jej poziom. Drzwi do budynku były na wpół zagłębione, więc schodziło się do nich po prowizorycznych stopniach z grubych płyt chodnikowych. Ponad powierzchnię usypiska wystawała górna część bramy do budynku z napisem: „Klonowanie naczelnych – laboratorium”. Wysoka wieża, wzniesiona na tyłach, panowała nad całym terytorium. Okna były ciemne, jaśniała tylko bania na jej szczycie. Zszedł po stopniach i zatrzymawszy się przed zniszczoną bramą, czekał czujnie, nauczony nie odczuwać upływu czasu. Wreszcie brama się otworzyła z dziką gwałtownością, jakaś ręka wysunęła się z ciemności i pochwyciwszy Bakara wciągnęła go do środka budynku. Mimo zupełnej ciemności zobaczył oliwkowy kolor skóry i rzadko rosnące na przedramieniu czarne włosy. Ręka samodzielnie go przyzywała. Wykonując szalone gesty, nakazała mu podążać korytarzem za plecami idącego. Był to oczywiście Zastępca. Chłopiec szedł za nim spokojnie, prowadzony przez swą przyjaciółkę, ciemność, jak przez walkirię z lampą uniesioną ponad głową. Jego przewodnik się potknął, mimo że chodził tędy wielokrotnie. Zwolnił i zaklął, a jego ręka, szukając oparcia, sunęła nerwowo po ścianie. Cegły się pociły, po ścianach spływały cienkie strumyczki wody, panowało gorąco i zaduch. Byli w rozległych podziemiach dawnego instytutu, tworzących skomplikowany system korytarzy, przerażających jak kazamaty. W gęstej ciemności nie paliła się ani jedna lampa, Bakar jednakże widział luźne płyty posadzki i omijał je bez trudu. Wzdłuż ściany, dołem ciągnął się gzyms kamiennej podmurówki. Siedziały na nim gęsto szczuromyszy i obracały w łapkach kawałki mięsa, szybko je pożerając. W ciemności połyskiwały czerwono ich oczy, gapiące się na przechodzących. Zazgrzytały nagle ciężkie drzwi w bocznym korytarzu i wydobył się z nich krzyk, w którym wibrowało cierpienie. Niósł się długo, uderzał o ściany, potęgował się i trwał ponad wytrzymałość, póki coś go nie stłumiło. - Nie obawiaj się, za chwilę ci go pokażę - rzekł ironicznie Zastępca. W bocznym korytarzu odezwały się powolne kroki. Ktoś szedł ostrożnie, by sobie nie zrobić krzywdy. Oddalał się, lecz odgłos niósł się dość długo. - To Kat. On zawsze zostawia drzwi otwarte, gdyż boi się wracać po ciemku, od czasu gdy jego przyjaciel wpadł głową w dół w maszynę... Zastępca urwał zdanie, gdyż się potknął. Minęli właśnie pomieszczenie, gdzie torturowano: małą betonową klatkę bez okna. Na środku stała maszyna, która właśnie została włączona przez Kata, odchodzącego korytarzem. W maszynie wisiał rozciągnięty, nagi człowiek. W jego żyły wnikały cienkie igły i zagłębiały się, powodując nieznośny ból. Krzyczał, lecz nie pozwolono mu odetchnąć, gdyż zaczynała się wsączać kroplami ciecz, która zastygała natychmiast i wędrowała po całym ciele. Tysiące mechanicznych robaków o wielkości równej przekrojowi włosa swobodnie się przeorywało przez drobne naczynia krwionośne. - Czyż to nie jest godne podziwu? - zapytał Zastępca, przekrzykując torturowanego. Widząc zdziwienie na twarzy Bakara, wyjaśnił. Nanotechnika, oczywiście! Urządzenie wielkości atomu, motorki mieszczące się w rurce włosa! - Po czym przyjrzawszy się pracy tych wspaniałych urządzeń z wyraźną satysfakcją, sprawdził, czy torturownica jest nastawiona na stały bieg i skierował się ku drzwiom. Zamknął je, gdyż Kat już wyszedł na zewnątrz i nie potrzebował oświetlenia. Zastępca najwidoczniej robił te uprzejmość współpracownikowi każdego wieczoru, oczywiście pod warunkiem, że zawsze mieli nieszczęśnika rozciągniętego w maszynie tortur. - Co zrobił? - zapytał Bakar i nagle przypomniał sobie Grubego. - To zdrajca! - rzekł Zastępca fanatycznie. Usiłował porzucić nas, Bractwo! Nasze szczytne cele, ideały! Pracujemy dla dobra ludzkości! Dla przyszłości, a ten nędzny... Usiłował na nas donieść. Głupiec! Po wtóre, głupiec, bo wierzy w prawo, w uczciwość i bezinteresowność... Rozumiem, gdyby chciał zarobić, żądając zapłaty za donos, może dostałby przebaczenie, to znaczy szybką śmierć... - Rozwścieczony, kopnął w zęby myszoszczura, aż zwierzę zapiszczało i uciekło w dziurę. Szli jeszcze czas pewien, aż minąwszy dyżurkę, stanęli przed szklaną kulą, umieszczoną w przejrzystym pionowym cylindrze. - Ta winda - wskazał - zawiezie cię prosto na górę. Może będziesz miał szczęście... I popchnąwszy Bakara do środka kuli, zawrócił do pokoju i rozsiadł się przed monitorami, gdyż to była jego wachta. Drzwi się zamknęły i winda ruszyła ze znaczną prędkością, ale Bakar nie dał się temu zaskoczyć. Bąbel windy sunął w górę w lśniącym cylindrze, umieszczonym w czymś w rodzaju szybu, zbudowanego z cegieł takich samych jak i całe kazamaty. Winda stanęła i drzwi się otworzyły. Bakar miał przed sobą obszerny hol bez okien, a na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi, spod których sączyło się światło. Wydawało mu się, że za nimi widzi jakieś pomieszczenie, które jest zupełnie zamknięte. Znajduje się w nim duży, ciemny zwierz. Trzyma swoją wielką głowę obiema łapami i usiłuje ją oderwać. Kiedy zdoła to osiągnąć, wyjdzie ze środka przez dziurę jakaś istota, może człowiek, a może raczej drugie zwierzę, jeszcze bardziej czarne i groźne. Przeszedł po betonowej podłodze w stronę drzwi. Pchnął je i wszedł do następnego pomieszczenia. Na posadzce i na regałach stały cylindryczne słoje, ustawione byle jak, bez żadnego porządku. Pokryte grubo kurzem i zasnute gęstymi pajęczynami, świadczyły o wieloletnim zapomnieniu. Najpierw ktoś je ustawiał szeregami, pilnując założonego planu, potem ich przybywało, toteż wstawiano je gdziekolwiek, po prostu w puste miejsca, psując linie rzędów, a wreszcie nakładano jedne na drugich warstwami. Wewnątrz słojów w mętnej, białawej cieczy unosiły się ludzkie organy wewnętrzne, mózgi, żołądki i płuca. Rozdęte, z naroślami, pofałdowane i rozciągnięte, znacznie różniły się kształtem od zwyczajnych. Jeszcze bardziej nienormalny był wygląd kończyn. Ręce i nogi, połączone po trzy czy cztery i zawinięte wielokrotnie wokół siebie, splatały się palcami jakby w miłosnym objęciu lub zaciskały pięści, mocując się ze sobą w przedśmiertnym skurczu. Wyrastały ze szczątkowych korpusów bez głów lub mających cechy męskie i żeńskie jednocześnie bądź też pozbawione jakichkolwiek oznak płci, niby obłe korpusy lalek, którymi się bawiły psychicznie chore dzieci. Słoje stały gęsto obok siebie, pozostawiając wąskie przejście, zmuszające do kluczenia wśród szklanych cylindrów jak w upiornym lesie. Bakar wchodził coraz głębiej w magazyn ludzkich części wymiennych, oglądając się na wszystkie strony. Od połowy sali w większych znacznie słojach tkwiły ciała prawie kompletnych ludzi. Olbrzymie korpusy, pod którymi wisiały szczątkowe ramiona, a stopy wyrastały z pleców. Uwagę Bakara przyciągnął ludzki osobnik prawie wykończony, pomijając dłonie, wystające z barków, jak skrzydełka. Miał po kilkanaście palców u rąk, co czyniło z niego człowieka ptaka, kalekę pozbawionego możliwości obu gatunków. Wisiał w słoju, z pochyloną głową. Czy je kiedyś podniesie i popatrzy, ożywając? Bakara zatrzymał widok dziewczyny, uwięzionej w zbyt małym słoju. Opierała się końcami palców o ścianki, jakby stukając, by jej otworzono, lecz miała oczy zamknięte i nie znajdowała się po żadnej stronie: nie była ani żywa, ani martwa. Jasne włosy niby rośliny w wodzie jeziora opływały piękne ciało, sięgając aż do skurczonych i podwiniętych pod spód dziecięcych stópek. Pojemnik z dziewczyną był ostatni, stał już na skraju szklanego lasu potworów. W żadnym z naczyń nie zobaczył jednakże człowieka z jednym okiem. Stanął na progu laboratorium. Była to rozległa sala. Zewsząd patrzyły na niego setki ekranów. Migotały cyferki skaczące na wyświetlaczach. Bezszelestnie poruszały się ramiona robotów, a cienkie palce automatów precyzyjnie ujmowały przedmioty i przenosiły je w różne miejsca. Oglądał tylko zewnętrzność i odbierał bodźce. Głębia materii i organizmów była dla niego głucha i niema. Półkoliste szyby laboratorium, tworzące kształt sferyczny, wydawały się szczelnie podklejone czarnym papierem ciemności. Co chwila rozdzierały go wybuchy, lecz rozdarcie od razu się sklejało. W dole, u stóp wieży, miasto rozkładało się jak karta mapy. Z powodu gęsto zapalonych świateł przypominało cmentarz, płonący zniczami nagrobnymi podczas wciąż trwającego święta zmarłych. Profesor stał przy półokrągłej szybie, wyprostowany, nawet lekko odchylony do tyłu i usiłował wzrokiem przeniknąć w ciemność. Nie odwracając się do Bakara, powiedział. - Jesteśmy wysoko, świat u naszych stóp. Patrz, jak mała jest Ziemia. Czy widzisz te robaczki poruszające się w dole? - Widzę. - Nie możesz ich dostrzec, jest zbyt ciemno. - Widzę - powtórzył Bakar i mówił prawdę. Profesor odwrócił się gwałtownie. - To tylko metafora, rozumiesz? - Nie. Profesor skrzywił się i machnął lekceważąco ręką. Nie był w stanie przekonać go własnej wyższości w stosunku do reszty ludzkości. Nagle w głębi laboratorium pokazał się jakiś człowiek. Przed chwilą na pewno go tam nie było. Bakar na niego patrzył, a on właśnie wszedł i posuwał się wprost na chłopca. Tuż przed nim stanął niespodziewanie. Dopiero po chwili odgadł, że patrzy na wirtualną rzeźbę, która czasem znikała, gdy światło zmieniło kąt padania. Był to również apehuman, o płaskiej twarzy. Miał białe włosy i siwą brodę. - Rzeźnik! – krzyknął Bakar. To mój ojciec – powiedział spokojnie - Profesor i podszedł do starego, obejmując go, a światło przeszło mu przez ręce. Wirtualna rzeźba znikła. Nazywali go zbrodniarzem, widziałem - dzienniki wyświetlane na ścianach. - Wiem o tym – powiedział Profesor gorzko. – Ludzie są niesprawiedliwi i zawistni, a mimo to mój ojciec im pomaga bezinteresownie. Jest dobroczyńczą i wielkim uczonym. - Ale mają go skazać na śmierć. - Nie możemy do tego dopuścić – rzekł Profesor, biorąc Bakara za ramię. Posadził go przez lśniącym ekranem. - Na ekranie pojawi się mapa ulic, którymi szedłeś. Spróbuj je nakreślić w swoim mózgu. Bakar zobaczył je do razu. Transgeniczne zwierzęta, dyszące na asfalcie, potem poidło, wokół którego spali ludzie. Najpierw na ekranie nie było nic, więc Bakar przybliżył twarz do powierzchni i wtedy pokazały się dokładnie te same obrazy. - A teraz pokaż mi miejsce, w którym lubisz przebywać - nakazał mu profesor. To było dla Bakara przyjemne. Fuchu stojący przy stole, biały kopczyk mąki do robienia nudli i blask ognia z pieca kuchennego, oświetlający ścianę. - Gdzie to jest? – zapytał Profesor. - Tutaj! – Bakar pokazał palcem na ekran, a tam pojawiła się uliczka w Azjatyckiej Dzielnicy. Bardzo mu się podobało to urządzenie, które spełniało jego życzenia. Potem pokazało mu jeszcze wiele innych rzeczy, które chciał zobaczyć Profesor, Grubego z butelką wódki i sklep w Richermondzie, wraz ze śmietnikami, które tak urzekły Bakara. Zabawę przerwało pokazanie się satelity na jednym z ekranów. Jego przednia ściana się otworzyła, a za nią znajdowała się olbrzymia sala. A w niej było coś przerażającego: wbudowany w podłogę basen, wypełniony ludzkimi płodami. Oczy patrzyły w baniastych głów. - Fetusy! – krzyknął Bakar. Kiedy Profesor odwrócił się do Bakara, jego oczy żarzyły się. - On wszystko rozpoczął, kontynuuję jego wielkie dzieło. Musisz zobaczyć, nad czym pracuję, gdyż zaplanowałem włączenie ciebie do mojego programu. - I odwracając się, kiwnął na niego, by podął za nim. Szedł stronę wyjścia, tam gdzie stały zepchnięte słoje z preparatami i zanurzył w szklany las, idąc niedbale i od czasu do czasu rzucając niezadowolone spojrzenia. Zatrzymał się wreszcie przed korpusem człowieka, któremu wyrastały dłonie z barków. - Oto jedno z moich dzieł. Jest ich wiele - zatoczył ręką koło. - Widać, ile lat poświęciłem, ile ogromnych wysiłków, jakie gigantyczne dzieło. To ja wybudowałem tego człowieka od samego początku pierwszego białka i nitki DNA. Rósł w biotronie i przyrastała jego masa biologiczna. I co?! Popatrz! W pewnym momencie powstał błąd. Do kodu wkradł się błąd, jeden mały robaczek, głupi, mikroskopijny pluskwiak, którego nie można było wykryć. Chodził po tkankach i żarł, i ciął ciach, ciach - Profesor mówił coraz prędzej, podchodząc i odchodząc od słoja, jakby chciał na niego skoczyć i rozbić, zniszczyć swe nieudane dzieło. - I co się stało! Ramiona zatrzymały się w swym wzroście i zaczęły pączkować, zamieniając się w dłonie. Korpus jak pień drzewa skręcił się, zawinął wokół siebie. I co mamy! Kalekę! - spojrzał gwałtownie na Bakara, a on poczuł, że o nim mówi. - Chcę wiedzieć, dlaczego powstał błąd. Pobiegł do następnego słoja, mieszczącego potwora o nogach jak liany, i uderzył ręką szklaną powierzchnię. - Błąd! Błąd! Błąd! - wrzeszczał, biegnąc od jednego słoja do drugiego i uderzając je płasko dłonią. Zatrzymał się przed słojem mieszczącym dziewczynę owiniętą jasnymi włosami, sapiąc z wściekłością. Nie mógł wykrztusić słowa, tylko przesunął wzrokiem od góry, od precyzyjnej twarzy, po ramionach jak na posągu, po smukłym ciele i pełnych udach, by zatrzymać się na małych stópkach, wiszących jak frędzle. Wbił w nie wzrok, bo to one ukazywały jego klęskę, po czym odwrócił się gwałtownie plecami do Bakara. - Czy widzisz wielkość mego dzieła!? - Tak - wykrztusił chłopiec, patrząc na stopy dziewczyny w słoju, która nie mogłaby chodzić. - Będę nadal pracował. Udoskonaliłem swoją metodę i dokonam wielu doświadczeń, a ty jesteś mi w tym potrzebny. - Ja? - Ty! - wrzasnął Profesor. - Czy możesz sobie wyobrazić - rzekł namiętnie, pochwyciwszy chłopca za ramię - że w niedalekiej przyszłości będzie następowała samoistna regeneracja ludzkiego ciała, wszystkich jego części? - Podniósł głos i nieomal miażdżył ramię Bakara, który nie rozumiał sensu słów. - Czy chciałbyś, aby ludziom odrastały ręce i nogi i regenerowała się całkowicie spalona skóra, a ci, których tam rozrywają pociski i rzuca się ich na stół operacyjny jak mięso, czy chciałbyś, aby wstawali i znowu szli się bić?! Powiedz? - ale zadał to pytanie sobie, patrząc w świat swych marzeń. Bakar wciąż milczał, bolało go ramię, miażdżone w silnym uścisku małpiej ręki. Nie obchodzili go ranni z Gettburga ani też inni ludzie. Profesor nagle pochylił się nad nim. - Czy chciałbyś, aby wyrosło ci drugie oko?! Mów?! - wpił się gwałtownie wzrokiem w jego jedyną źrenicę i miażdżył mu ramię palcami, lecz w istocie nie czekał na odpowiedź. Odepchnął go i ruszył gwałtownie przed siebie, idąc do laboratorium. - Tak - wyszeptał Bakar, podążając za nim. Wyobraził sobie nagle własną twarz z dwojgiem oczu. Jakże tego pragnął! Drugie oko zmieniłoby całe jego życie, stałby się naprawdę człowiekiem. Podniósłby głowę i już nigdy by jej nie opuszczał, mijając innych ludzi. Chodziłby wyprostowany po ulicach, nikomu nie zszedłby z drogi, gdyż uzyskałby równe z innymi prawo. - Tak! - powtórzył żarliwie. - O, tak! - Co, „tak”? - zapytał Profesor nieprzytomnie i odwrócił się twarzą do niego. - Oko - szepnął Bakar. - Ach, o to chodzi. Zrobię ci. Jeśli weźmiesz udział w moich eksperymentach. Nie interesują mnie przeszczepy, tym zajmuje się mój ojciec, ani też implanty nanobiologiczne. Chcę czegoś większego. Twoje oko musi samo wyrosnąć! - Mówiąc tak, stał przed nim nieruchomo, jak zwierzę czające się do ataku na ofiarę. - Muszę tego dokonać! Chcę odnaleźć samą istotę życia! To jest konieczne, by wpływać na ten ośrodek i stymulować jego działanie, wpływając na zwiększenie rozwoju lub na zahamowanie go, jeśli mamy do czynienia z degeneracją, choćby komórkami rakowatymi, czy też z wyrastającym szóstym palcem. Bakar przypomniał sobie potworny wygląd transgenicznych zwierząt w Wasity i przyznał w duchu konieczność kontynuowania badań. Najwyraźniej uczeni popełniali poważny błąd, który Profesor pragnie naprawić. - A oni mi przeszkadzają! - krzyknął apehuman, jakby odczytując myśli Bakara. - Cały ten świat uczonych jest przeciwko mnie i mojemu ojcu. Wiesz, czym są uczeni? To stado baranów! Każdy widzi tylko ogon poprzednika i za nim idzie. Ale tylko ja podążam inną drogą. Mnie nie zadowalają transplanty! Nawet fabryki fetusolu to dla mnie za mało, nawet metoda osmotyczna nie stanowi ukoronowania moich zamierzeń. Bakar nie rozumiał, o czym on mówi, nie miał jednak odwagi przerwać pytaniem, a Profesor kontynuował swoją perorę. - Z powodu mojej niekonwencjonalnej drogi badawczej oskarżają mojego ojca! A mnie nazywają szaleńcem! Nie powiedzą, że jestem amatorem, bo mam dyplomy. A w imię czego odrzucają mój wielki dar, moją wiedzę i miłość, w imię czego niszczą postęp i lżą mnie? W imię etyki! O, nie powiem, że badacze się nie starali. Oni również pracują rzekomo dla dobra ludzkości. Badania ich biegną w kierunku ulepszenia ludzkiej rasy. Ale, powiedz, jaką iść drogą? Bakar nie wiedział i nawet bał się do tego przyznać. - No więc badania szły kilkoma torami. Po pierwsze starano się krzyżować osobniki obce gatunkowo, co nazywamy transgeniką, i ja jestem tego najświetniejszym przykładem i jednocześnie najstraszliwszą klęską, gdyż nie będąc ani małpą, ani człowiekiem nie należę do żadnego z nich. Oglądałeś kotopsy, szczuromyszy i rośliny-pająki, które są wynikiem identycznego myślenia, jak widzisz - błędnego. Ale osobniki powstały i zaczęły się ze sobą krzyżować, dając w rezultacie prawdziwe potwory. Wyjdź nocą, to sam się przerazisz. Ale badań zaniechano! A czy wiesz dlaczego? No to ci powiem: żałowano biednych koteczków i pieseczków, przecież tak strasznie cierpią na stole sekcyjnym! I jeszcze te rozkoszne małpeczki, milutkie i obejmujące za szyję swoje opiekunki. Czyż takie stworzonka można kroić i preparować? Nie! Na drodze nauki stanęły głupie ludzkie sentymenty i estetyka, małe kotki są takie ładne, czyż nie? A czy ktoś żałuje rekinów przeznaczonych do badań albo skorpionów? Nie! Można je kroić i męczyć, wszak są takie brzydkie! No powiedz, jak ocenić ludzkie motywy?! Bakar nie wiedział, czuł, że ludzie nie mają racji, rozczulając się nad męką kotka a nie żałując rekina, lecz te opinie wygłaszał nie człowiek, lecz apehumen, a chłopiec nie był całkowicie przekonany o lojalności Profesora w stosunku do gatunku ludzkiego, gdyż mimo wszystko w jego charakterze kryły się mordercze instynkty zwierzęcia. Nie musiał zresztą odpowiadać na te retoryczne pytania, gdyż Profesor sam wiedział, jak na nie odpowiedzieć. - Te motywy są śmieszne i stronnicze. Transgenika padła! Histeryczne paniusie, które broniły życia szczeniaków, ustawiały pikiety przed uniwersytetami i triumfalnie wypuszczały zwierzęta z klatek. Piękny, szlachetny gest! Ale nie wiedziały, że były to osobniki już zmutowane! Wylała się czarna rzeka chorego błota, miliony nienormalnych osobników zaczęły szaleć na wolności i parzyć się, krzyżować. Komórki dzieliły się w przyspieszonym tempie, a umyślnie zaprogramowany wadliwy gen nadal się degenerował, skręcał się i wada rosła. Rozpleniły się na wolności, wyrosły z nich potwory. Powiem ci coś więcej, biologii nie da się zatrzymać, bo jest życiem, nieustającym procesem podziału i absorpcji, pożerania i spalania. Życie! Nie zatrzyma go żadne prawo ani estetyka czy sentymentalizm. Każda próba postawienia tamy takie właśnie daje wyniki. Chorobę, kalectwo! Równolegle prowadzono badania biochemiczne i one przyniosły wyniki. Dokonano epokowego odkrycia, mogłoby pchnąć naukę do przodu o całe stulecia. Odkryto pewien preparat, wspaniały, samoodnawiający się, żywy! Nie będę ci tłumaczył, na czym polega, bo nie pojmiesz. I co się stało? Wkroczyło prawo i etyka! Głupie, ludzkie względy. Mamy tę rzecz tuż obok, ale nie wolno jej użyć. Leży więc i czeka. Milczy. Być może jest obdarzona inteligencją i wolą. Kto wie, czy nie zaczyna się rządzić własnymi prawami. Robi się niebezpieczna jak bomba z opóźnionym zapalnikiem, ale - wierz mi - zegar wciąż idzie. I kiedyś wybuchnie tuż pod naszymi nogami. Bakar nie rozumiał, przed jaką biologiczną bombą Profesor ostrzega ludzkość, lecz on mówił dalej. - Pozostaje jeszcze inżyniera genetyczna, ale w tej dziedzinie zapanował strach tak wielki, że zamknięto badania zaraz na samym początku. Ale postępu nie można zatrzymać. Co więc się dzieje? Badania prowadzi się w ukryciu. Bez kontroli. A potem nagle wyskakują z przepisem prawnym i pozywają przed sąd wspaniałych odkrywców. „Galaktyczny rzeźnik”, na pewno słyszałeś to miano. Nie ma w nim prawdy. Wymyślono je ze względów komercyjnych. Prawdziwe powody leżą zupełnie gdzieś indziej: trzeba go po prostu wypchnąć z interesu. A pracował dla dobra ludzkości. Rozumiesz? A co mam z podobnej pracy? Nic, ani zaszczytów, ani pieniędzy. Robię to bezinteresownie z głębokiej miłości do udręczonego rodzaju ludzkiego! Cierpisz z braku oka, o ja to wiem! Nie pozwalają mi tobie pomóc. Czy wiesz, dlaczego? - Nie. - Bo jak argument przeciw klepią stare, głupie mity o świętości życia ludzkiego, o prawie do jego pompy ssąco tłoczącej, nazywanej sercem, do tych szarych komórek, będących podobno ośrodkiem myślenia i pojęć moralnych. Szara, pofałdowana substancja mózgu! Czy może być w niej coś boskiego?! Podać ci skład chemiczny? Więc ja chcę użyć tego surowca. Musi być świeży i młody oczywiście. Odmawiają! Byle nie tykać świętości tego gnoju! Wszystko zakazane! Nie wolno również prowadzić badań transgenicznych. Czy nie widać, że od momentu wprowadzenia tego prawa rozpoczął się upadek? To właśnie wcielanie go w życie spowodowało, że eksperymenty ukryto w podziemiu, zaczęła kwitnąć kontrabanda i nielegalny handel. Ludzie mieli możliwość zachowania młodości i zdrowia, prostą i dostępną metodą, aż nagle zamknięto uniwersytet. Czyż można było zahamować ich rozbuchane nadzieje!? Chcesz być zdrowy, możesz sklonować nowego osobnika lub jego fragment i pobrać jego części. Zaczęto jednak debatować nad ilością duszy w takim tworze. Czy jest w nim, czy jej jeszcze nie ma? Jeżeli hodujemy trochę mięśni i szpiku kostnego w szklanym cylindrze, czy to już boska istota, czy towar, namnażające się tkanki. Takie rozważania zabiły postęp. Zakazano takich praktyk. Świetnie! Świętość osoby ludzkiej pozostała nienaruszona. Łatwo ci takie prawo przegłosować, jeśli stoisz na dwóch nogach i może podnieść rękę, by wydać zakaz. Ale spójrz na to od drugiej strony, od tych, którzy nie mogą otworzyć ust i ślinią się. Czy możesz sobie wyobrazić tych biedaków na wózkach inwalidzkich, młodych mężczyzn o pękniętych kręgosłupach, czekających na nowy rdzeń kręgowy? Siedzieli nieruchomo dziesiątki lat, robiąc pod siebie i gnijąc, rwąc się do życia i radości. Gdyby zezwolono na kontynuację badań, mogliby wstać i biec, za tydzień już jutro: wystarczyło sklonować i rozmnożyć komórki. I nagle wybuchła bomba! Nie wolno sięgać po boską kreację! Zakaz, prawo, świętość. Inwalidzi o popękanych kręgosłupach, padli z powrotem na swoje wózki i już nie mieli siły czekać. Zamieniali się w rośliny, zapomnieli ostatnich słów przekleństwa i odtąd tylko się ślinili. Więc poszedłem jeszcze inną drogą. Chcę odnaleźć Czynnik X powodujący samoistny wzrost, wykryć motor życia! I ty jesteś mi w tym potrzebny. Przy okazji odkryłem osmotyczną metodę regeneracji! Wspaniałą! To jeszcze nie wszystko! Mam lek na wszystko, panaceum! Ale wymyślam to po drodze, mimochodem, widząc większy cel! Wkrótce o tym usłyszysz, o, będę wielki i sławny, będę gigantem, ja apehumen stanę się największym z ludzi, ha, ha nie będąc nim wcale. Więc Czynnik X, to ukoronowanie mych badań! Dlatego potrzebuję ciebie. Podejrzewam, że... – Profesor urwał i spojrzał na Bakara bystro. - Właściwie jestem pewien twojego pochodzenia. Czy wiesz coś o swoich rodzicach? Czy wiesz, kto, czy raczej, co cię stworzyło? A gdyby tak was połączyć, ciebie jako cząstkę i tamto, wielkie, spokojne, oczekujące? Leży tak i patrzy swym wielkim śliskim okiem. Być może jest obdarzone inteligencją, myśli gdzieś w głębi swej tajemnicy. Kto wie, jak tam kryje się potęga - Profesor odwrócił się i patrzył zamyślony przed siebie. Zobaczył swoje przyszłe znaczenie, gigantyczne kształty, rysujące się w powietrzu. Bakar nie rozumiał, kogo uważa za jego matkę-rodzicielkę ani też o jakim mówił oku, które leży i czeka, lśniąc, a kryje w sobie wielkie możliwości. Potem znowu zaczął mówić: Ale ty i tak tego nie zrozumiesz. Powinienem wykładać na katedrach, a muszę się ukrywać tu, w starych olbrzymich magazynach pouniwersyteckich, o, niewdzięczna ludzkości! Podnieciwszy się wspomnieniem krzywdy, którą mu uczynił rodzaj ludzki, zaczął chodzić po sali jak wściekłe zwierzę, nie zwracając uwagi na Bakara. - A co lekarze ludzi robią? To samo, tylko że nieoficjalnie. Na to im zezwala ich etyka. Handlują ludzkimi częściami zamiennymi. To przecież konieczne i logiczne, bo skąd brać te tony nerek i świeżych serc, a zapewniam cię, im świeższe, tym lepsze. I ja potrzebuję kontrabandy, muszę robić to, w czym bierzesz udział. Oczywiście, czynię to nie z chęci zysku, o nie myśl tak, lecz zajmuję się haniebnym procederem, gwałcącym moje wrażliwe sumienie, wyłącznie bezinteresownej miłości. dla dobra rodzaju ludzkiego, z Potrzebuję środków, aby móc sfinansować moje badania. Nie mam innego wyjścia. Lecz oni mnie, nazywają... Wiesz jak? - zatrzymał się gwałtownie i utkwił swe ciemne, nieludzkie oczy w twarzy Bakara. - Nie - zaprzeczył chłopak. - Mówią na mnie: zwierzę. Zamilkł i Bakar również nic nie mówił, gdyż nie śmiał, a poza tym nie miał nic do powiedzenia. Niewiele zrozumiał z namiętnej przemowy Profesora, głównie to, że świat stanął przeciwko niemu, przez co mógłby poczuć z nim pewien związek, lecz tak się nie stało. Tamten był zbyt obcy i odrębny, mimo wszystko za mało ludzki, lecz chłopiec o tym, oczywiście, nie wiedział, kierował się instynktem. Za oknami na ciemnym niebie wybuchały białe pęki chryzantem, a w laboratorium pływały w słojach bezrękie potwory. - Więc mógłbym mieć dwoje oczu? - zapytał Bakar, bo tylko to miało dla niego znaczenie. - Pomyślę o tym. Jeżeli będziesz mi wiernie służył. Myśli chłopca płynęły powoli, poruszał nim impuls krzeszącego się ognia. Próbował sobie wyobrazić swoją twarz z dwojgiem oczu. Profesor tłukł się jak zwierzę w klatce, nie mogąc wyjść ze swych myśli. Potem nieco się opanował. Zaprowadził go w kąt, do stołu z różnymi urządzeniami i kazał wydmuchnąć powietrze przez rurkę, skierowując strumień na wprost do urządzenia z ekranem. Po chwili zaczął się pokrywać prążkami różnych kolorów i szerokości. - Czy wiesz, co one przedstawiają? - i nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił. - Chemiczny kod paskowy, dający obraz twojego organizmu. Ta górna kreska pokazuje stan serca, następna odpowiada za płuca i tak dalej. W ludzkim oddechu znajdują się tysiące związków, każdy pochodzi z procesów zachodzących wewnątrz ciała. Jesteś, jak sądziłem, okazem zdrowia. Nie masz pojęcia, co może zrobić ludzki oddech! Bywa najstraszniejszą na świecie trucizną, która... – urwał, zajmując się jakimiś przygotowaniami. Bakar nie rozumiał, czym są, nie potrafił ich nawet dobrze spostrzec. Postawił przed nim słój, w którym pływała galareta, przypominająca tkankę mózgową i kazał mu się wpatrywać. Bakarowi nie podobała się ta substancja, więc patrzył na nią z niechęcią. Po chwili jej powierzchnia zaczęła się kurczyć jak ścięte na patelni białko, a Profesor spojrzawszy mu przez ramię, wybuchnął zwierzęcym śmiechem. - Oto co się dzieje z siedliskiem uczuć i etyki, ha, ha, ha! Kiedy się opanował, położył przed nim ściętą różę, więdnącą bez wody. Bakarowi przypomniały się kwiaty w eleganckim sklepie i zapragnął ją ożywić. I w tej samej chwili płatki się wyprostowały. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, sądził, że Profesor nasączył go jakimś środkiem chemicznym. - A teraz zmierzymy twą siłę - rzekł i kazał mu usiąść i się wpatrywać w szczelinę, za którą umieszczono czarne tło. Z boku na ekranie zaczęły wyskakiwać cyferki, a Profesor wykrzykiwał co chwila - Niezwykłe, niemożliwe! Potem kazał mu robić wiele innych testów, których celu Bakar nie rozumiał. Myślał tylko o tym, że stanie się człowiekiem jak inni, toteż kiedy zostały zakończone i wychodził do windy, zapytał. - A moje drugie oko? - Jeżeli będziesz mi wiernie służył - rzucił niechętnie Profesor przeglądając tabele wyników. - Idź już. Tego dnia nie przydzielono mu zadania, więc zostawił Grubego, który ciągle pił, by pójść do swego mistrza, a po drodze wstąpił na most. Stał na Moście Smutku i oglądał wybuchy, które bardzo mu się podobały. Patrząc na niebo, nie myślał o niczym, ale nie dałby się zaskoczyć. Przypomniało mu się nagle coś innego, wojna oglądana na olbrzymich ekranach, namalowanych na ścianach budynków w dzielnicy Richermond. Tam prezentowała się po estetycznie i niewinnie. W tej chwili przebiło się inne wspomnienie: apehumen z dzienników satelitarnych! Ów morderca! On i ojciec Profesora to ta sama osoba. Przeciwko temu staremu Ripperowi toczył się proces. Świat nazywał go zbrodniarzem, a syn... Kto się mylił? Bakar się nad tym nie zastanawiał i nie ciekawiła go prawda. Cieszył się swoją chwilą samotności, stojąc sam na sam wobec miasta, z czego czerpał siłę. Potem, wczesnym rankiem, tuż po piątej szedł przez dzielnicę. Ludzie na ziemi wokół fontanny spali jeszcze, obejmując swoje wyszczerbione kubki. Mieli syte sny, więc nic im do szczęścia nie brakowało. Deptał po wierszach pisanych węglem na trotuarze, odczytując niektóre słowa. Mówiły o miłości i tęsknocie, ale jego to wcale nie dotyczyło, lecz ludzi z dwojgiem oczu. Zbliżała się szósta rano. Fuchu właśnie rolował zasłonę i przywiązywał ją tasiemkami do drążka ponad drzwiami, co oznaczało, że sklepik już otwarto. Wewnątrz płonął ogień, a nudle wcześniej ugotowane leżały białym pagórkiem, natychmiast zresztą wszedł pierwszy klient. Jedząc swoją miskę rosołu, Bakar popatrywał na córkę Fuchu, mrugając swym brylantowym okiem, a ona stała przy stole zasypanym mąką, mając opuszczone powieki, lecz jej ręce zamarły na chwilę. Potem poszedł do domku takiego jak inne. Jego Mistrz siedział nieruchomo, jakby się go spodziewał, a Bakar nauczywszy się wiele, nie przerywał milczenia. Kiedy medytacja została zakończona, mistrz kazał mu zawiesić wiele glinianych garnków na sznurach u sufitu. Zawiązał Bakarowi oczy grubym szalem i chodząc po pomieszczeniu, losowo uderzał tyką w garnki. Chłopiec powinien zatrzymać w ruchu bujającą się linę. Usłyszał stuknięcie, skoczył i już miał ją w ręku, potem pochwycił następną. Robił to szybko, gdyż zabawa była łatwa, ale nie miał odwagi się śmiać. Mistrz rozwiązał mu szal. - Tak właśnie przypuszczałem - rzekł - nikt z ludzi nie zdołałby tego dokonać. Bakar nic o sobie nie wiedział, po prostu ucieszył się z pochwały, na którą tak łatwo zasłużył. Potem wykonywali inne ćwiczenia i musiał się pocić i upadać na ziemię, zwalany z nóg ciosami potężnego ramienia. Nie myślał wówczas o Grubym, gdyż zabroniono mu żywić nienawiść do przeciwnika, walka musiała być czysta. - Etyka, rozumiesz? - pytał Mistrz. Bakar nie pojmował tego słowa, które się powtarzało w ustach różnych osób i miało odmienne znaczenie. Wcale nie chciał znać jego treści, postępował tak, jak mu kazał Mistrz, a więc zachowywał spokój emocjonalny. Potem dni potoczyły się zwyczajnie, mieli znowu pracę i musiał biec, by prześcignąć wyjące samochody i nigdy nie został złapany. A człowiek w białym ubraniu jak zwykle się nie odzywał, gdy odbierał przesyłkę, ów wyjątkowo czysty odbiorca brudnej kontrabandy. Nie zastanawiał się nad jego wyglądem, lecz obraz tego człowieka zapadł mu w pamięć i czasami wypływał na jej powierzchnię. Widział wtedy obłą, nieco jakby jajowatą głowę, obciągniętą wyjątkowo białą skórą. Biała, gęsta skóra jednak wciąż mu się przypominała, w najbardziej niespodziewanych momentach. Po wykonaniu każdego zadania Gruby systematycznie pił, a Bakar chodził do swego Mistrza i wykonując robotę, biegał znacznie szybciej, toteż dostawał coraz więcej monet, z którymi nie miał co zrobić, więc trzymał je u Fuchu, a piękna jego córka wkładała je do kieszeni fartucha, nie podnosząc powiek. Stary jak zwykle śmiał się, że jest niegodna i tak nie uzyska większej ceny, ale ona nigdy nic nie mówiła. Nie wiedział nawet, jak ma na imię, wystarczyło mu, że istniała, ale i o tym również nie wiedział.