Wyprawa do Uzbekistanu. Październik 2010

Transkrypt

Wyprawa do Uzbekistanu. Październik 2010
Shahzoda, czyli o wyprawie do współczesnego Uzbekistanu
O podróży do Uzbekistanu marzyłam od kilku lat. Fascynowały mnie nazwy takie jak Samarkanda,
Jedwabny Szlak… Ponieważ od kilku lat z zapałem realizuję plan podróży do każdej z republik byłego
Związku Radzieckiego, więc i Uzbekistan czekał na swoją kolej. Fascynował mnie ten niedostępny,
daleki pustynny kraj… Podczas podróży po Armenii w 2008 roku jechałam pewnego dnia taksówką,
której kierowca wyświetlał na ekranie małego samochodowego telewizora melodyjną, współczesną
piosenkę pop, wykonywaną przez niezwykłej urody dziewczynę. Zapytałam, czy jest to ormiańska
gwiazda muzyki pop, ale kierowca poinformował mnie, że piosenkarka jest gwiazdą muzyki
popularnej Uzbekistanu i piosenkę wykonuje po uzbecku. Przed opuszczeniem taksówki poprosiłam
kierowcę o zapisanie mi imienia tej dziewczyny na kartce i udałam się na poszukiwanie jej płyty
w erewańskich sklepach muzycznych. Udało mi się zdobyć dwie płyty a Shahzoda, bo tak na imię
uzbeckiej gwieździe pop, została jedną z moich ulubionych piosenkarek. Samarkanda, Szlak Jedwabny
i Shahzoda
– tyle wystarczyło, by 2010 rok upłynął mi na marzeniach o wyprawie do Uzbekistanu.
Poszukiwałam informacji na temat tego kraju, literatury, ofert biur podróży. Nie było tego dużo
i wszystkie raczej zniechęcały mnie do samotnej wyprawy do Uzbekistanu. Drogo, daleko, dziko…
Skontaktowałam się więc już w maju z Biurem Bezkresy, z którym już kilka lat wcześniej miałam
kontakt, i które to biuro zorganizowało na moje indywidualne życzenie „wczasy“ na Krymie.
Piszę w cudzysłowiu wyraz wczasy, ponieważ na moją prośbę Bezkresy zorganizowały dla mnie
przelot na Krym oraz zakwaterowanie u prywatnej osoby w Jałcie. Mili pracownicy Bezkresów
powiedzieli mi, że wyjazdy do Uzbekistanu organizują, nawet indywidualne, jednak cena wyprawy
zależy od liczby uczestników. Niestety, biedny Uzbekistan jest kosztownym celem podróży, więc
byliśmy w kontakcie przez kilka miesięcy i dopiero we wrześniu, na miesiąc przed wylotem na
organizowaną przez Bezkresy wyprawą, zebrała się nasza grupa złożona z 4 osób.
3 października żegnałam chłodną, zachmurzoną Pragę, miasto w którym obecnie mieszkam, w duchu
zadając sobie pytanie, czy “wczasy“ w październiku są najlepszym pomysłem i czy zabrać z sobą
kurtkę puchową. Na przemyślenia dotyczące celowości październikowych wczasów było już za późno
a kurtki ze względu na czekające mnie własnoręczne noszenie bagażu nie wzięłam. 4 października,
po 6 godzinach nocnego lotu, wylądowaliśmy w Taszkiencie. Pani Kasia i Pan Michał z Warszawy,
globtroterzy mający w planach przebycie etapami całego Jedwabnego Szlaku, Pani Basia
ze śląskiego Koszęcina, debiutująca na kontynencie azjatyckim, i ja, expat z Pragi. Była 6 rano,
na bezchmurnym błękitnym niebie świeciło olbrzymie słońce, ludzie zmierzali do pracy
w poniedziałkowy ranek ubrani w koszulki z krótkim rękawem, obuci w klapki. Po pół godzinie
i nam zrobiło się ciepło, więc musieliśmy przebrać się w letnie rzeczy.
Hurra! Zaczęła się nasza dwutygodniowa podróż! Taszkent, niespełna trzymilionowa stolica
Uzbekistanu, choć jest miastem wielowiekowym, został niemal w całości odbudowany,
lub precyzyjniej zbudowany, po wielkim trzęsieniu ziemi, które nawiedziło to miasto w kwietniu 1966
roku, w stylu wzorowego miasta sowieckiego. Szerokie aleje, betonowe bloki, majestatyczne budynki
rządowe, ozdobne metro i oczywiście Teatr Opery i Baletu, przysługujący każdej stolicy sowieckiej
republiki. Nasz młody przewodnik, Arnold, był bardzo dumny ze swojego miasta rodzinnego,
chwalił jego założenia urbanistyczne oraz fakt, że miasto jest zamieszkane po dziś dzień przez ponad
sto narodowości, które przyjechały do Taszkentu, by uczestniczyć w jego odbudowie. Arnold był
narodowości tatarskiej, miał blond włosy i niebieskie oczy i był chyba jedynym mężczyzną noszącym
imię Arnold w Uzbekistanie. Rok 1984, w którym przyszedł na świat, był prawdopodobnie szczytem
popularności filmów akcji z udziałem Arnolda Szwarzennegera również na terenach Związku
Radzieckiego, i zakochana w aktorze babcia naszego przewodnika zażyczyła sobie, by jej wnuk nosił
imię popularnego wówczas aktora. Pamiętam jak rozbawiło mnie usłyszane później pytanie jednego
z recepcjonistów w hotelu podczas załatwiania przez Arnolda formalności naszego wymeldowania:
„Przyznaj się, to naprawdę Twoje imię, czy sobie tylko żarty ze mnie robisz?“. W Taszkencie w sumie
spędziliśmy 4 dni, traktując to miasto jako tranzytowe. Zabytków w nim wiele nie ocalało, a te które
pozostały, sprawiały wrażenie jak gdyby postawiono je nie dalej niż kilka lat temu.
Nas, europejczyków, uderzał spokój tego miasta – choć oficjalne liczby mówią o niemalże trzech
milionach mieszkańców, to miasto sprawia wrażenie jak gdyby mieszkało w nim maksymalnie
pół miliona ludzi. Puste ulice, po których jeżdżą tylko samochody marki Daewoo (najczęściej koloru
białego) lub stare Łady; puste metro, którym jechaliśmy w dzień powszedni ok. godz. 18; nieliczni
ludzie w sklepach w centrum miasta, nieliczni ludzie w restauracjach. Dopiero po godz. 19 w samym
centrum miasta pojawił się ruch samochodowy, ludzie i zatłoczone autobusy; dowiedzieliśmy się od
naszego przewodnika, że w taszkenckich biurach i urzędach godziny pracy zaczynają się ok. 9-10 rano
a kończą ok. 19-20! Na potwierdzenie tych słów widzieliśmy tłum studentów, który wylewał się
z budynku politechniki po godzinie 19. Czy ludzie Ci rzeczywiście uczą się lub pracują aż tyle godzin,
czy tylko nudzą się siedząc bezczynnie, tego Arnold nie był nam w stanie wyjaśnić. Tłum szybko
docierał do swoich domów, gdyż już po godzinie, dwóch, ulice znowu sprawiały wrażenie wymarłych.
Nie muszę chyba opisywać, że w stolicy Uzbekistanu, najludniejszego państwa Azji Centralnej, nie ma
hipermarketów, sklepów sieciowych a butiki zachodnich luksusowych marek można policzyć na
palcach. Mieszkańcy są bardzo przyjaźnie nastawieni do nielicznych turystów i wszyscy posługują
się biegle językiem rosyjskim. Jest sporo restauracji z przepysznym jedzeniem, w których królują
szaszłyki z baraniny, sałatki z pomidorów i ogórków z dodatkiem cebuli, chleb bez zakwasu z białej
mąki w kształcie koła a do picia zielona herbata, świeżo wyciśnięte soki z warzyw i owoców oraz
wódka, piwo i wino. Gorzej przedstawia się sprawa z wystrojem tych restauracji, nie mówiąc
o warunkach higienicznych, w których przygotowywane jest jedzenie oraz stanem toalet.
Uzbekistan jest państwem świeckim, choć większość mieszkańców jest wyznania muzułmańskiego
i ta religia jest wpierana przez rząd. Piątki nie są jednak dniem wolnym od pracy a alkohol można
kupić i wypić wszędzie. Mieszkańcy Taszkentu ubierają się po europejsku, co ku naszemu zdziwieniu
oznaczało wymóg „stroju galowego“ w urzędach czy w szkołach wyższych – mężczyźni w butach
wizytowych, ciemnych spodniach w kant, białych koszulach i marynarkach z nieodłączną teczką
w ręku a kobiety w butach na obcasie lub w eleganckich balerinach, ciemnych spódniczkach, białych
bluzkach oraz dodatkiem w postaci eleganckiej torebki wizytowej. Pozostali mieszkańcy ludu
pracującego bądź niepracującego Taszkentu chodzą w miejscowych strojach, co w przypadku kobiet
oznacza obszerną suknię we wzory kwiatowe, nierzadko chustkę na głowie oraz nogi obute w klapki
zakładane na skarpetki w prążki w kolorach tęczy a dla mężczyzn materiałowe spodnie, koszulę oraz
maleńką czapeczkę noszoną na czubku głowy oraz klapki bądź mokasyny. Pozwoliłam sobie użyć
stwierdzenia ludu pracującego bądź niepracującego, gdyż większość posad w Uzbekistanie jest
kontrolowana przez państwo, co w praktyce oznacza przez rodzinę i protegowanych rządzącego tym
krajem nieprzerwanie od ćwierćwiecza prezydenta Islama Karimowa. Pracę ciężko zdobyć bez
protekcji, jest nisko płatna (np. nauczyciel zarabia ok. 120 USD a człowiek pracujący w służbach
komunalnych ok. 50 USD miesięcznie) i wielu ludzi po prostu jest bezrobotnych. Ironicznie mówi się
w byłych państwach postsowieckich, że co drugi mężczyzna jest taksówkarzem – i jest to niestety
prawda;kilka razy zdarzyło się, że wiozący mnie kierowca taksówki w Uzbekistanie czy w Gruzji był
inżynierem. Koszt przejazdu taksówką w obrębie miasta wynosi ok. 1 USD, więc i zarobek
taksówkarza na pewno nie jest wysoki.
Kilka zdań chciałabym poświęcić osobie prezydenta Uzbekistanu. Islam Karimov zdobył władzę
na stanowisku Pierwszego Sekretarza Republiki w Sowieckiej Republice Uzbekistanu w drugiej
połowie lat 80. Po upadku ZSSR został wybrany pierwszym prezydentem Uzbekistanu
na siedmioletnią kadencję, po zakończeniu której ponownie zdobył zaufanie obywateli i piastował
swój urząd przez kolejne 7 lat. Konstytucja niepodległego Uzbekistanu nie przewidywała co prawda
możliwości wyboru na kolejną, trzecią kadencję, ale „dla chcącego nic trudnego“ – prezydent
po prostu zmienił zapis w konstytucji. Swój urząd będzie piastował dożywotnio. Pełna troski
o zdrowie i siły liczącego ponad 70 lat prezydenta Karimova zapytałam Arnolda co będzie,
gdy prezydent umrze? Bez mrugnięcia okiem odpowiedział: “Jak to co? Jego starsza córka zostanie
prezydentem!“. Nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie, więc poprosiłam o wyjaśnienie
odpowiedzi. Otóż zostało ustalone na szczytach władzy, że po śmierci prezydenta - ojca władzę
po w kraju obejmie jego starsza córka. Z braku męskiego potomka głową państwa, w którym
dominuje islam, zostanie kobieta. Licząca dziś niespełna 40 lat Gulnara, aktywistka społeczna,
bizneswomen, projektantka mody i piosenkarka w jednym, legitymująca się tytułem doktorskim
w dziedzinie nauk ekonomicznych oraz tytułem profesorskim w dziedzinie nauk politycznych,
wyglądająca jak europejska modelka kobieta zostanie prezydentem Uzbekistanu! Dodać należy,
że przy pełnym poparciu obywateli, dla których jest gwarantem polityki stabilizacji prowadzonej
przez prezydenta - ojca. Tego, że Gulnara większość czasu spędza w Szwajcarii, skąd kontroluje swoje
rozliczne interesy prowadzone na terenie Uzbekistanu i przez szwajcarskie instytucje finansowe jest
zaliczana do pierwszej dziesiątki najbogatszych kobiet w Szwajcarii dowiedziałam się już po powrocie
z wyprawy, szukając informacji na jej temat w internecie. Jako ciekawostkę dodam, że większość
billboardów w Uzbekistanie bynajmniej nie reklamuje towarów, tylko prezydenta i jego córkę oraz
ich działania społeczne, takie jak budowa szkół czy organizacja akcji sportowych dla młodzieży.
Pustynna wioska oddalona wiele kilometrów od najbliższego miasta, jeden sklep spożywczy i kilka
billboardów na cześć prezydenta – takiego widoku się nie zapomina. By utrzymać się u władzy
prezydent musi opłacać sporą armię mundurowych, których zresztą wszędzie widać – w metrze,
na ulicach, przy posterunkach granicznych przy przekraczaniu wilajetów (województw). Na moje
pytanie, czy mundurowi są dobrze opłacani Arnold ze śmiechem odpowiedział: „W Uzbekistanie
każdy chłopak chciałby być mundurowym i chętnie pracowałby nawet za darmo!“ Skala
łapówkarstwa w tym kraju musi więc być ogromna…
Po pierwszym dniu spędzonym w Taszkencie oraz pierwszym, oględnym zapoznaniu się z warunkami
społecznymi panującymi w Uzbekistanie, jeszcze tego samego wieczoru polecieliśmy do położonego
na północy kraju Urgenczu, oddalonego od Taszkentu o ok. 1000 km. W zbudowanym w sowieckim
stylu mieście, w którym urodziła się Anna German, czekał już na nas samochód. Alexander,
nasz kierowca, towarzyszył nam niemal do końca naszej wyprawy, urozmaicając naszą podróż
opowieściami ze swojego dzieciństwa i młodości, spędzonych w komunistycznym Uzbekistanie
oraz życiu po upadku ZSSR wraz z zaprowadzeniem uzbeckiego porządku w nowym państwie.
Opowieści Saszy były czasem przezabawne (jak np. ta o jego regularnych wagarach w dniach,
w których w telewizji emitowano serial „Czterej pancerni i pies“), czasem smutne (po proklamowaniu
niepodległości przez władze Uzbekistanu mieszkańcy narodowości uzbeckiej udrali, np. w sklepach,
że nie rozumieją po rosyjsku; dla Saszy, urodzonego w Uzbekistanie potomka Rosjan i Ukraińców,
było to na pewno upokarzające). Sasza zawiózł nas do oddalonej o pół godziny jazdy samochodem
Chivy. Było już ciemno, gdy naszym oczom ukazało się rozświetlone, otoczone średniowiecznymi
murami miasto-oaza, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Gdy w krótkim czasie
okazało się, że zostaliśmy zakwaterowani w budynku byłej medresy (szkoły koranicznej),
przypominającej pałac chana, byliśmy zachwyceni. Gustowne, kolorowe iluminacje, cegły w kolorze
piasku, turkusowe mozaiki, dźwięk cykad w oddali, ciepła noc i rozgwieżdżone niebo nad naszymi
głowami – czy potrzeba czogoś więcej do szczęścia? Rankiem zaczęliśmy zwiedzać to piękne i bardzo
starannie utrzymane miasto, liczące obecnie około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Bezchmurne,
błekitne niebo, które zresztą towarzyszyło nam podczas całej podróży po Uzbekistanie, turkusowe
mozaiki i zabytki klasy „0“, takie jak meczety, minarety i bajkowe szkoły koraniczne, jakby żywcem
wyjęte z „Baśni 1000 i jednej nocy“. Po całym dniu zwiedzania zasłużyliśmy na solidny posiłek
– zawieziono nas poza mury „Wewnętrznego Miasta“, jak nazywana jest starówka, do restauracji
zlokalizowanej w dawnym pałacu chana. Kolacja była wyśmienita, jak zresztą wszystkie posiłki
w Uzbekistanie, które nam serwowano. Dość powiedzieć, że jednemu z naszych turystów brzuch
zaookrąglał się widocznie z każdym dniem i po dwóch tygodniach opuścił Uzbekistan wyraźnie o kilka
kilo cięższy. Po kolacji moi współtowarzysze położyli się spać a ja wybrałam się z Arnoldem i jego
przyjaciółmi, również przewodnikami, na wieczorne zwiedzanie Chivy. Co ciekawe, choć pora nie była
jeszcze późna, było ciepło a całe miasto było pięknie oświetlone, centrum było wyludnione.
Po zwiedzaniu wróciłam do hotelu w okolicach północy, pobiegłam szybko wziąć prysznic i tu
niespodzianka – tak jak poprzedniej nocy z kranu było słychać tylko głuchy dźwięk. Niewiele myśląc,
pobiegłam na recepcję poprosić o odkręcenie wody. Recepcjonista podrapał się po głowie, wykonał
kilka telefonów i obiecał, że woda w hotelu wkrótce się pojawi. Dopiero po miłej pogawędce
recepcjonista wyjaśnił mi, że wody nie ma w nocy nie tylko w naszym w hotelu, ale w całej Chivie.
Dotarło do mnie wówczas, że mężczyzna w swojej uprzejmości zadzwonił do miejskich wodociągów,
prosić, by odkręcono wodę w mieście, ponieważ jedna turystka nie zdążyła wziąć prysznica!
Kolejnego ranka czekała nas całodniowa podróż przez pustynie Kyzył–Kum i Kara–Kum, po przebyciu
których mieliśmy dotrzeć do Buchary. Wymienione pustynie zaliczane są do pustyń piaszczystych,
rosną na nich niewielkie rośliny przypominające wysokie trawy i na większości terenu są
niezamieszkane. Ich krajobraz jest wyżynny, gdzieniegdzie tylko poprzecinany słupami trakcji
elektrycznej. Asfaltowa szosa w wielu miejscach biegnie równolegle do torów kolejowych, jednak
choć jechaliśmy przez pustynie przez cały dzień, nie widzieliśmy na ich terenach żadnych pociągów.
Nie widzieliśmy też żadnych zwierząt i pasterzy, choć ja oczyma wyobraźni wyobrażałam sobie
karawany kupców, wiozących na wielbłądach towary z Chin do Europy. W godzinach popołudniowych
dotarliśmy do Buchary, kolejnego miasta wpisanego na listę światowego dziedzictwa pod patronatem
UNESCO.
Zabytki Buchary są starsze niż w Chivie, w mieście mieszka około trzysta tysięcy ludzi i tak jak Chiva
miasto składa się z dużej, zadbanej zabytkowej części oraz współczesnej Buchary. Na szczęście
współczesne budynki nie zostały zbudowane w stylu sowieckim; tworzą je współczesne, niskiej
zabudowy domy, przystosowane do miejscowego klimatu i często nawiedzających ten rejon trzęsień
ziemi. Buchara, ze swoimi bajkowymi zabytkami wywarła na nas ogromne wrażenie. Kolory piasku
cegieł i turkusu mozaiki, z których zbudowano całe miasto, przeplatały się z nawoływaniami kupców
zachwalająch swe towary oraz zapachem wystawianych przez nich towarów. Mnie najbardziej
w pamięć zapadł plac, przy którym mieścił się Meczet Kalian i stojący w jego pobliżu minaret
– jest to moim zdaniem jeden z najpiękniejszych widoków architektonicznych, jakie miałam szczęście
widzieć w swoim życiu. W Bucharze istnieje wielowiekowa tradycja ręcznego wyrobu dywanów;
my zwiedziliśmy małą manufakturę, w której kilka kobiet wyplatało przepiękne kobierce
z naturalnego jedwabiu. Ceny takich wyrobów są jednak wysokie. Koszt małego dywanu wahał się
w okolicach 600 USD i takim to też miłym prezentem w sam raz na przywłaszczenie go w celach
ucięcia sobie drzemki został obdarowany pewien warszawski pies, czekający na powrót swych
właścicieli z Uzbekistanu. Ceny dużych dywanów wahały się w okolicach kilku tysięcy USD, kończąc
w okolicach 9 000 USD za kilkumetrowy dywan. Buchara może się też pochwalić tradycją wyrobu
i zdobnictwa naczyń z cyny, które można było kupić bezpośrednio od rzemieślników, sprzedających
swe wyroby na bazarze w centrum miasta. Bucharscy artyści słyną również z malowania miniatur
przedstawiających karawany, wielbłądy, sceny z haremu itp. Koszt miniatury namalowanej na ręcznie
czerpanym papierze ręką artysty plastyka przekraczał 100 USD. Podczas pobytu w Bucharze
koniecznie należy też odwiedzić tureckie łaźnie hammam, usytuowane w samym centrum,
w zabytkowych budynkach bazaru. Cena pobytu w łaźniach, połączona z masażem, wynosi 20 USD.
Hammam mieści się w nieprzerwanie pełniących swą funkcję od kilkuset już lat pomieszczeniach,
które chyba nigdy nie zostały poddane remontowi. Poczerniałe od wilgoci kamienie, zapach pleśni,
ciepło unoszącej się pary oraz odgłosy spadających na posadzkę kropli wody będą już na zawsze
stanowiły dla mnie kwintesencję piękna tradycji tureckiej łaźni.
Po trzech dniach spędzonych w Bucharze czekała nas dalsza podróż. Pod Bucharą, w miasteczku
Gijduvan, mieszka rodzina rzemieślników wypalających gliniane naczynia a także tkających ręcznie
płótno bawełniane oraz zajmujących się farbowaniem jedwabiu. Rodzinna manufaktura prosperuje
zapewne doskonale już od czasów powojennych, gdyż wszystkie z dziesięciorga dzieci założyciela
manufaktury skończyło studia wyższe, o czym nas z dumą poinformowano. Manufaktura po śmierci
ojca przeszła pod własność jednego z synów, który zarządza nią tak dobrze a wyroby są na tak
wysokim poziomie, że oprócz turystów zakład jest odwiedzany również przez delegacje rządowe
i koronowane głowy. Dość powiedzieć, że gośćmi manufaktury byli Książę Karol czy Hilary Clinton.
Mnie zachwyciły poszewki i narzuty o wdzięcznej nazwie Suzani, wyszywywane barwionymi roślinnie
nićmi jedwabnymi na niebielonym płótnie bawełnianym. Narzuty takie można było kupić w każdym
mieście, jednak wyroby tej właśnie manufaktury były na najwyższym poziomie. Cena narzuty
wynosiła o. 300-400 USD; ja kupiłam tylko poszewkę na poduszkę za 18 USD. Dla zainteresowanych
działalnością manufaktury podaję adres strony internetowej: www.folkceramic.com.
Po zakupach wsiedliśmy do samochodu i podczas jazdy obserwowaliśmy zmieniający się za oknami
samochodu krajobraz. Początkowo były to urodzajne ziemie, na których polach rosła w większości
bawełna; następnie krajobraz stopniowo zmieniał się w stepy, by wreszcie przejść w żwirowe,
a następnie piaskowe pustynie.
Bawełna, nazywana „Białym złotem Uzbekistanu“, stanowi trzon produkcji rolnej i jest głównym
towarem eksportowym tego kraju. Nasza wyprawa miała miejsce w październiku, miesiącu zbiorów
bawełny. W tym czasie w Uzbekistanie następuje swoiste „pospolite ruszenie“, do którego zaciągana
jest większość obywateli kraju, którzy muszą odpracować swoje na polach. We wrześniu
i październiku uzbeckie dzieci mają wakacje szkolne, gdyż one również muszą zbierać bawełnę.
Gotowa do zbiorów bawełna ma postać puszków z waty i jest bardzo lekka. W Uzbekistanie, kraju
będącym jednym z największych producentów bawełny na świecie, zbiera się ją ręcznie. Zbieracze za
1 kilogram zebranego surowca otrzymują równowartość 25 centów amerykańskich. Nasz przewodnik
wyjaśniał nam, że i tak obecnie ludzie są przynajmniej wynagradzani w jakiś sposób za swoją pracę,
za czasów ZSSR pracowali bowiem przymusowo za darmo. Od przymusowej pracy przy zbiorze
bawełny można się oczywiście wykupić, płacąc łapówkę. Co ciekawe, nie można fotografować
zbieraczy bawełny; podobno przy każdym polu, na którym odbywa się zbiór, stoi strażnik. Jest to
spowodowane chyba strachem przed opublikowaniem na świecie zdjęć przedstawiających
wykorzystywanie pracy nieletnich. Pola bawełny w gorącym i suchym klimacie Uzbekistanu muszą
być sztucznie nawadniane. Za rządów ZSSR, w latach 40., na najwyższych szczytach władzy w
Moskwie zapadła decyzja, by stepy Kazachstanu zamienić w pola uprawne, na których będzie
uprawiana pszenica, a stepy Uzbekistanu staną się polami uprawnymi bawełny.
Poza przygotowaniem ziemi pod intensywne uprawy należało również doprowadzić wodę na pola.
Przystąpiono więc do kopania kanałów, doprowadzających wodę z rzek Amu-Darii i Syr-Darii oraz
budowania odkrytych, betonowych kanałów, przypominających ogromne rynny – kanały takie ciągną
się wśród pól na ogromnych odległościach. Potrzeby rolnictwa były jednak (i są nadal) tak wielkie,
a system doprowadzania wody tak niewydajny, że rozpoczął się proces wysychania ogromnego
Jeziora Aralskiego, nazywanego kiedyś Morzem Aralskim. Ze względu na znaczną odległość oraz brak
czasu nasza wyprawa nie obejmowała niestety zwiedzania pozostałości tego jeziora.
Tego dnia odwiedziliśmy również Polski Cmentarz Wojenny, umiejscowiony na przedmieściach
Navoi. To sporych rozmiarów miasto przypominało mi polskie Tychy; szerokie aleje, wysokie bloki,
sporo zieleni. Swoją nazwę zawdzięcza poecie narodowemu, Alisherovi Navoi. Wszystkie budynki
w mieście były zbudowane w latach 70. i 80., z całkiem porządnych materiałów i w wysokiej jak na
Uzbekistan jakości. Myślę, że wielu ludzi nęciła niegdyś możliwość zamieszkania w Navoi, tym
bardziej że zarobki w tym mieście należą do dzisiaj do najwyższych w całym Uzbekistanie,
a to za sprawą mieszczących się tu kopalni złota. Dojechaliśmy na przedmieścia Navoi, w okolice
towarowych bocznic kolejowych i naszym oczom ukazał się mały, zadbany cmentarz wraz
z pomnikiem. Zadbane nagrobki, jednak na mnie cmentarz ten zrobił smutne wrażenie –
nie było w jego pobliżu ani jednego drzewa, jakiejkolwiek zieleni, a ostro świecące słońce przepaliło
gliniastą glębę… W zbiorowych mogiłach pochowanych jest tam przeszło 400 Polaków, w większości
cywilów, prawdopodobnie ofiar głodu i chorób, którzy zmierzali przez Azję Centralną wraz z armią
gen. Andersa.
W godzinach popołudniowych dotarliśmy do miasteczka Nurata, w którym mieściły się pozostałości
zbudowanej z gliny twierdzy z czasów Aleksandra Wielkiego a następnie udaliśmy się na pustynię
do obozu jurt. Obóz znajdował się w odległości kilku kilometrów od wsi, którą zamieszkiwali
Kazachowie. Stanowił swego rodzaju „agroturystykę“ - w tym sensie, że został zbudowany wyłącznie
dla potrzeb turystów, a właściciele obozu mieszkali w murowanych domach w wiosce. Były jurty,
wielbłądy, konie, osły oraz ubikacje ze spłuczkami i prąd. Umyć jednak można się było wyłącznie
w umywalce z wodą doprowadzaną z beczki. Mnie oczywiście najbardziej interesowały wielbłądy,
więc po rzuceniu plecaka w kąt jurty pognałam w ich kierunku i już po chwili jechałam na grzbiecie
jednego z nich. Po smacznej i obfitej kolacji zorganizowano dla nas śpiewy i tańce przy ognisku,
przy akompaniamencie ludowej muzyki wygrywanej przez kazachskiego gospodarza na instrumencie
przypominającym gitarę. Spaliśmy na materacach ułożonych na przykrytej wykładziną dywanową
ziemi, przykryci grubymi pierzynami, a gdy w nocy przebudziłam się i wyjrzałam z jurty, oniemiałam
z zachwytu - tylu gwiazd na niebie nie widziałam nigdy w życiu! Niemalże gwiazda na gwieździe, coś
niesamowitego! Gdyby nie fakt, że nogi wręcz trzęsły mi się z zimna, moje przebudzenie skończyłoby
się pewnie nocnym spacerem po pustyni – oczywiście w okolicach jurt. Rano czekała nas kolejna
przejażdżka na wielbłądach, a ja „dosiadłam“ jeszcze osła! Po śniadaniu pożegnaliśmy się
z właścicielami obozu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Dojechaliśmy do Jeziora Ajdarkul, które powstało w słonym zapadlisku na skutek katastroficznej
powodzi Syr-Darii latem 1969 roku, gdzie w spokoju mogliśmy podziwiać piękno tego słonego jeziora.
U miejscowych rybaków zamówiliśmy posiłek złożony z ryb, warzyw i chleba, który zabraliśmy z sobą
w dalszą drogę. Nasz kierowca Sasza zawiózł nas w pasmo górskie, złożone z wysokich, skalistych gór
i tam, na jednej z gór, rozłożyliśmy nasz obiad, zapakowany w plastikowe pojemniki. Jedliśmy siedząc
na kamiennych głazach, podziwiając panoramę. Przyznam, że był to jeden z najprzyjemniejszych
posiłków w moim życiu. W godzinach popołudniowych dojechaliśmy do Samarkandy, stolicy
imperium władcy trzech kontynentów: Amira Timura, zwanego też Tamerlanem, bohatera
narodowego Uzbekistanu. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu „Grand Samarkand“,
w którym w końcu, po tygodniu podróży, mogliśmy cieszyć się gorącą, płynącą wartkim strumieniem
w pełni słodką wodą z kranu. Na terenach pustynnych, w miastach oazach, w których byliśmy
zakwaterowani wcześniej, woda z kranu płynęła na słowo honoru, a czasem i nie płynęła. Bardzo
silnie wyczuwałam zawartą w niej sól; miałam spierzchnięte usta, pomimo że piłam tylko
butelkowaną wodę a moje długie włosy już po drugim umyciu stały się matowe i ciężkie.
Samarkanda jest kolejnym miastem wpisanym na listę światowego dziedzictwa pod patronatem
UNESCO, w pełni zasłużenie, jednak mnie bardziej podobały się Chiva i Buchara, ze względu na
bardziej intymny charakter tych miast. Samarkanda jest obecnie dużym, prawie półmilionowym
ośrodkim miejskim. Pomiędzy niską, współczesną zabudowę „wciśnięte“ są budowle pamiętające
czasy Amira Timura (XIV- XV w.) i w wielu miejscach te wspaniałe zabytki usytuowane są
bezpośrednio przy ruchliwej drodze, co przeszkadza w zadumie nad ich historią. Do najważniejszych
i najwspanialszych zabytków Samarkandy należy zespół architektoniczny Registan, mauzoleum
Gur-i-Mir, w którym spoczywa Amir Timur, meczet oraz mauzoleum Bibi Chanum zbudowany
na cześć ukochanej żony Amira Timura oraz mauzolea Timurydów w kompleksie cmentarnym
Szah–i Zinda. Na mnie najwieksze wrażenie zrobiło mauzoleum, w którym pochowany jest Tamerlan
– malowidła zdobiące ściany pomieszczenia aż kapały od złota, turkusu i purpury. Wart odwiedzenia
był również kompleks cmentarny Szah-i-Zinda, złożony z wielu ogromnych kaplic grobowych.
Co ciekawe, zaraz za zabytkowymi grobowcami umieszczony jest współczesny cmentarz, na którym
pochowani są mieszkańcy Samarkandy. Dla nas, Europejczyków, szokiem był wiek zmarłych – rzadko
kto dożył siedemdziesięciu lat, nie mówiąc już o osiemdziesięciu. Nasz nieoceniony Arnold wyjaśnił
nam, że Uzbecy żyją krócej ze względu na klimat, w którym przyszło im żyć, oraz na cieżką pracę,
którą wykonują od najmłodszych lat. W przypadku kobiet na długość życia wpływa też zapewne liczba
dzieci, które rodzą (wynosi ona co najmniej kilka) a w przypadku całej populacji – niski standard
opieki medycznej oraz higieny. Braki higieniczne były dla nas najbardziej uciążliwe w toaletach, które
czasem były tak zaniedbane, że musiałam rezygnować z ich korzystania. I nie opisuję tylko wypadków
toalet publicznych w mniejszych miejscowościach; to samo zaniedbanie dotyczyło toalet
w restauracjach w Taszkencie czy w Samarkandzie. Na szczęście podawane potrawy w każdej, nawet
najbardziej oddalonej od dużego miasta restauracji były po prostu pyszne a toaletę można było sobie
przecież wyszukać za krzaczkiem. Z pobytu w Samarkandzie utkwił mi w głowie pewien wieczór,
podczas którego zostaliśmy zaproszeni do całkiem ekskluzywnej restauracji. O jej ekskluzywności
mógł świadczyć chociażby fakt, że wejścia do restauracji strzegli ochroniarze a na ulicy przed
restauracją było zaparkowanych kilka samochodów marki Lexus (podatek za sprowadzenie
jakiegokolwiek samochodu z zagranicy, nawet używanego, wynosi 90% jego wartości, więc niemalże
nikogo nie stać nawet na sprowadzenie wiekowego pojazdu i jedyną marką widywaną w Uzbekistanie
jest produkowane w kraju Daewoo). W lokalu wszystkie stoliki były zajęte, bądź przez miejscowych
przedsiębiorców, bądź przez turystów. Nasz stolik mieścił się jednak obok stolika trzech młodych
Uzbeczek, świętujących prawdopodobnie urodziny. Tylko ten jeden raz widzieliśmy w restauracji
dziewczęta bawiące sie wyłącznie w swoim towarzystwie, bez mężów lub rodziców, mające na sobie
drogą odzież oraz z włosami ułożonymi przez fryzjera. Dziewczęta zamówiły nawet butelkę whisky,
co na pewno było wielką ekstrawagancją w tradycyjnym, uzbeckim społeczeństwie. Zastanawialiśmy
się głośno, kim mogą być te dziewczęta a Michał zapytał w pewnym momencie Arnolda, o czym mogą
one marzyć? Odpowiedź naszego przewodnika zapamiętam na długo: „One o niczym nie marzą, one
mają wszystko czego zapragną“. Prawdopodobnie były to córki miejscowych notabli i jedyną rzeczą,
która mogła mącić ich spokój, była być może myśl, że pewnego dnia ich ojcowie mogą wypaść z łaski
prezydenta…
Z Samarkandy udaliśmy się na jednodniową wycieczkę do Szahrisabz, miejsca urodzenia Amira
Timura. Droga do tego miasta wiodła przez pustynne wioski, w których za środek lokomocji wielu
ludziom służył osiołek, a za domostwa lepianki. Nieurodzajna ziemia nie pozwalała zamieszkującym
na niej ludziom na wyższy standard życia. Samo Sahrisabz to całkiem sporych rozmiarów miasto,
w którym zachowało się kilka zabytków z czasów imperium Amira Timura, wpisanych na listę
światowego dziedzictwa UNESCO. Zwiedziliśmy mauzolea rodziny władcy, który również chciał być
pochowany w miejscu swojego urodzenia (jednak ze względu na nagłą, niespodziewaną śmierć
w wyniku powikłań okołogrypowych został pochowany w Samarkandzie), meczety oraz pozostałości
pałacu władcy. W okolicach ruin portali pałacowych stał wielki pomnik władcy – bohatera, a dookoła
pomnika spacerowało i fotografowało się kilkadziesiąt par młodych. Był wtorek, zwykły dzień
roboczy, a tu nagle kilkadziesiąt par! Arnold wyjaśnił nam, że śluby w Uzbekistanie odbywają się
codziennie, a ponieważ w kraju jest ogromny przyrost naturalny, to i ślubów jest wielka liczba.
O singlach tam bowiem nie słyszano… Śluby zawierane są w bardzo młodym wieku; najczęściej są
umowami między rodzicami młodych małżonków, i jak nam wyjaśniał Arnold, nie mają nic wspólnego
z miłością. Młodzi ludzie po prostu muszą dostosować się do woli rodziców. Jeszcze w Chivie
rozmawiałam z dziewczyną sprzedającą pamiątki, która chwaliła mi się, że jej brat wkrótce się ożeni.
Wiedząc, że w Uzbekistanie małżeństwa są aranżowane i zdarza się, że młodzi poznają się czasem
dopiero w dniu ślubu, zapytałam, czy jej brat zna pannę, która zamierza poślubić. Dziewczyna
rozpromieniła się i odpowiedziała: „Oczywiście, to nasza kuzynka!“. Ja w tej chwili zamarłam…
Znałam znaczenie rosyjskiego słowa „dvojrodna sestra“, jednak poprosiłam, by wyjaśniła mi zawiłości
swojej rodziny, by rozwiać moje wszelkie wątpliwości. Dowiedziałam się, że matka pana młodego
oraz matka panny młodej są siostrami w pierwszej linii, co jednak w Uzbekistanie nie jest przeszkodą
do zawarcia małżeństwa. Zakazane są tylko małżeństwa dzieci dwóch braci w pierwszej linii.
Po spędzeniu trzech nocy w Samarkandzie, ponownie pojechaliśmy do Taszkentu, gdzie pożegnaliśmy
się z naszym kierowcą Saszą i zostaliśmy zakwaterowani na nocleg, by rano wyruszyć w drogę
do Doliny Fergańskiej już z nowym kierowcą, sympatycznym inżynierem budowy mostów w „stanie
spoczynku“. Tym razem droga wiodła przez pasmo Gór Tien-Szan, na szczytach których leżał śnieg,
choć w dolinach panowała letnia temperatura. Góry mieniły się odcieniami różu, złota, srebra
i były naprawdę piękne. Po przejechaniu pasma górskiego podziwialiśmy bardzo urodzajne ziemie,
na których rosły melony, arbuzy, ogórki, pomidory czy papryka, a także winogrona oraz drzewa
owocowe. Wioski były ludne i zasobne, domostwa duże i zadbane, a liczne samochody stały
zaparkowane przed domami. Zatrzymaliśmy się w mieście Kokand, gdzie zwiedziliśmy dawny pałac
chana. Następnie zatrzymaliśmy się przed jedną z manufaktur wypalających ceramikę, gdzie moi
współtowarzysze podróży dokonali zakupów. Ja niestety musiałam trzymać finanse pod koniec
podróży pod kontrolą, bowiem moja gotówka topniała a bankomaty w Uzbekistanie nie honorują
zagranicznych kart i nie kupiłam pięknie malowanego talerza, który bardzo mi się podobał.
Wsiadłyśmy do samochodu z Basią, która od razu zaczęła sobie robić żarty z mojego rzekomego
skąpstwa, na co obruszałam się odpowiadając, że co zrobię, gdy zabraknie mi gotówki w kraju,
w którym na własne oczy widziałyśmy ciężarówki dowożące wypłaty gotówkowe do zakładów pracy?
Nagle do rozmowy włączył się kierowca, mówiąc że jutro rano, jeśli tylko będzie otwarty sklep
z ceramiką w jego mieście, kupi mi taki talerz. Basia mrugnęła do mnie porozumiewawczo
a ja zaskoczona podziękowałam. Zostaliśmy zakwaterowani na nocleg a rano zbiórkę mieliśmy już
o punkt 8, więc było oczywiste, że taksówkarz nie miał możliwości kupić mi obiecanego talerza.
Pojechaliśmy do miasta Margilan, ośrodka przemysłu jedwabniczego. W dużym zakładzie
produkcyjnym o nazwie „Yodgorlik“ zwiedzaliśmy pokazowe warsztaty, w których ręcznie
przygotowywano włókna jedwabiu, a następnie tkano z nich materiały oraz wyplatano dywany.
Zakład zrobił na mnie ogromne wrażenie, gdyż wszystkie etapy produkcji były wykonywane starymi
metodami – począwszy od pozyskiwania ręcznie jedwabnych włókien z jedwabników, przez
barwienie nici w barwnikach roślinnych, na tkaniu materiałów na starych maszynach skończywszy.
Pracownicy zakładu byli bardzo serdeczni, chętnie pokazywali nam swoje stanowiska pracy i
rozmawiali z nami, a na zakończenie wizyty dostaliśmy nawet reklamówkę pełną owoców, które rosły
na przyzakładowych drzewach. Przy fabryce mieścił się sklep z wyrobami zakładu, w którym można
było nabyć piękne jedwabne materiały sprzedawane na metry bądź już gotowe szale. Oczywiście
żeńska część naszej grupy skorzystała z okazji – ja kupiłam kilka jedwabnych szali, w cenie ok. 20 USD
każdy, za ostatnie pieniądze które tak skrzętnie trzymałam na ten zakup. Dla zainteresowanych
produktami tego zakładu podaję adres strony internetowej: www.yodgorlik.com.
Wracaliśmy do Taszkentu ponownie podziwiając urodzajne ziemie Doliny Fergańskiej i skaliste szczyty
łańcucha górskiego Tien-Szan i w godzinach popołudniowych dotarliśmy do stolicy. Pożegnaliśmy się
z naszym taksówkarzem, a ja w duchu żałowałam, że nie miał on okazji kupić mi obiecanego talerza.
Zostaliśmy zakwaterowani w pokojach na 10 piętrze hotelu Uzbekistan. Jest to jeden
z najelegantszych hoteli w Taszkencie; zbudowany w latach 70. ubiegłego wieku był swego czasu
wizytówką stolicy Uzbeckiej Republiki Socjalistycznej, w którym zakwaterowywani byli wszyscy
zagraniczny oficjele. Śmialiśmy się, że na pewno podsłuchy zainstalowane w pokojach wciąż działają.
Widok z okien pokoju był niesamowity! Niedziela była ostatnim dniem naszego pobytu
w Uzbekistanie. Przechadzaliśmy się po mieście, poszliśmy na bazar a po południu mieliśmy czas
wolny. Byliśmy zainteresowani uczestnictwem w spektaklu w Teatrze Opery i Baletu
im. Alishera Navoi, jednak teatr był nieczynny. Zadowoliłam się więc siedzeniem na jednej z ławek
przed teatrem, podobnie jak wielu mieszkańców stolicy, kontemplując fontanny i pozujące
fotografom młode pary. Była druga połowa października, a ja siedziałam ubrana w dżinsy, koszulkę
z krótkim rękawem, na nogach mając sandałki i był to ubiór jak najbardziej adekwatny do
miejscowego klimatu. Słońce rzucało ciepłe, złote refleksy a pierwsze żółte liście platanów spadały na
chodniki. Pogoda wypisz wymaluj jak w Polsce w drugiej połowie sierpnia. Wieczorem
uczestniczyliśmy w ostatniej, jak zawsze smacznej i ogromnej kolacji, po której z żalem udaliśmy się
do hotelu. Zbiórkę wyznaczono nam na godzinę 4.30 przy hotelowej recepcji. Zaniemówiłam, gdy
pojawiłam się rankiem w wyznaczonym punkcie, bowiem zobaczyłam o tej godzinie i w tym miejscu
naszego taksówkarza, uśmiechającego się do mnie i trzymającego w ręku sporą reklamówkę!
Do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć, czym zasłużyłam u niego na taką sympatię…
Dopiero na lotnisku otwarłam pakunek, w którym było aż 5 pięknych talerzy! Gdy wylatywaliśmy
z Uzbekistanu było mi strasznie, ale to strasznie smutno, że to już koniec. Ukradkiem ocierałam
zaszklone oczy pełne łez...
Słów kilka o organizacji wyprawy przez Biuro Turystyczne „Bezkresy“
Wyprawa do Uzbekistanu wiąże się z dużymi kosztami, na które początkowo trudno było mi przystać;
było dla mnie bowiem niemoralne płacić za dwutygodniowy pobyt w biednym kraju kwotę równą
wielu wynagrodzeniom miejscowej ludności. Po tej wyprawie zrozumiałam jednak, że podróżowanie
po biednym i rozległym kraju jakim jest Uzbekistan jest kosztowne, ponieważ nie ma tam masowej
infrastruktury turystycznej a dotarcie do wielu miejsc bez własnego, wynajętego środka transportu
jest bardzo utrudnione. Decydując się w końcu na udział w tej wyprawie, nie spodziewałam się,
że Biuro Turystyczne „Bezkresy“ przy pomocy lokalnego, uzbeckiego operatora zorganizuje dla naszej
grupy wyprawę o tak wysokim standardzie. Co prawda na wyjeździe typu all-inclusive nigdy
nie byłam, jednak intuicja podpowiada mi, że nasza wyprawa zorganizowana przez „Bezkresy“
przewyższyła standardem tego typu imprezy. Spaliśmy w dobrych, wybranych na nasze życzenie
klimatycznych hotelach; serwowane nam posiłki przewyższały nasze możliwości konsumpcyjne;
każde nasze życzenie starano się spełnić; dla naszej czteroosobowej grupy mieliśmy do dyspozycji
opiekującego sie nami przez całą dobę przewodnika oraz samochód typu bus z kierowcą, dzięki
którym przemierzyliśmy ogromne odległości oraz zwiedziliśmy najpiękniejsze miejsca.
Uzbekistan jest pięknym krajem, wartym odwiedzenia, a włożone w wyprawę środki finansowe były
tego warte! Podziękowania i słowa uznania dla właścicieli i pracowników „Bezkresów“,
którzy zorganizowali nasz pełen wrażeń wyjazd!

Podobne dokumenty