Insha Allah Naga Góra czyli Nanga Parbat

Transkrypt

Insha Allah Naga Góra czyli Nanga Parbat
Insha Allah
Naga Góra czyli Nanga Parbat
i czekamy na jakieś transport do najbliższego
miasta. Informacji o tym, że w ogóle jeździ tu
jakiś bus udziela nam miejscowy graniczny
księgarz, u którego w drodze powrotnej
kupujemy LP South India. On ten polecam nam
w Lahore Regal Hotel, który faktycznie skupia
obieżyświatów różniej maści, co w zestawieniu
ze specyficznym właścicielem Malikiem tworzy
specyficzny klimat.
Pakistan
Karakorum
Higway,
Hindukusz
Centralny, Nanga Parbat, Rakaposhi, Ultar to
tylko kilka z miejsc, które warto zobaczyć
w Pakistanie. Moim celem jest jednak przede
wszystkim Naga Góra na tyle blisko na ile to
będzie możliwe.
Uzyskanie wizy pakistańskiej nie jest
kłopotliwe. Minus tylko taki, że jest zwyczajnie
droga, bo 100$. Ubawiła mnie na niej odręczna
adnotacja, że nie uprawnia do podejmowania
pracy zarobkowej. Ze względu na tańsze
połączenie lecimy najpierw do Indii, a potem do
Pakistanu. Jest ciekawie, bo przejście graniczne
w Azji są zawsze klimatyczne.
Granica indyjsko-pakistańska
Cały proceder trwa dość długo, choć mnie
zawsze będzie zaskakiwać duma mieszkańców
Azji. Pogranicznik mile nas wita i dziękuje za
przyjazd do jego kraju życząc zarazem udanego
pobytu. Docieramy na stronę pakistańską
Księgarz na granicy pakistańskiej
Transport w Pakistanie nie odbiera od
standardów obowiązujących w innych krajach
Azji. Nowatorskie były tylko check pointy
w postaci Pana z kamerą wideo kręcącego
pasażerów autobusu. Też się zgadzam, że Bin
Laden i jego koledzy korzystają z komunikacji
publicznej☺. Generalnie „białasów” brak. Ale
komu przeszkadza to, że jednym z pasażerów
jest owca, albo że wypada szyba w czasie
jazdy?. Ważny jest przede wszystkim sznurek.
Standardem jest to, że bagaż nie dość, że trzeba
samemu zapakować na dach, to jeszcze
mocowanie jest w gestii właściciela pakunku.
Zatem w dzień sznurek jest do bagażu,
a wieczorem do wieszania prania☺
Karakorum - Rakaposhi - 7788 m
Dojeżdżamy
do
Lahore.
Jedno
z największych miast Pakistanu. Na razie
mkniemy dalej, dlatego przeskakujemy do
kolejnego autobusu i jedziemy w stronę
Islamabadu i Rawalpindii. Stamtąd bowiem jadą
autobusy w stronę Karakorum Highway (KHH).
Do Rawalpindii docieramy zdrowo po 23.00.
Dojście do dworca to błotnista breją, na poboczu
leży zdechła krowa, mroczno, ciemno, wilki
jakieś.... Generalnie sytuacja staje się lekko
niepokojąca. Jeszcze bardziej jak się okazuje, że
nie ma połączenia nocnego w stronę gór.
Przydworcowe hotele raczej nie wyglądają
zachęcająco. Wtedy Kasia przypomina sobie, że
jest tutaj na kontrakcie kolega kolegi. Zatem
prawie bliski znajomy☺. Nie wierzyłam, że po
nas przyjedzie. Przyjechał, choć widać było
przerażone w jego oczach. Do dłużej rozmowie
okazało się, że przez KW Katowice mamy
wspólnych znajomych. Świat jest naprawdę
mały, tym bardziej, że ja Kasię poznałam przez
net, a do spotkania doszło dopiero na lotnisku
w Delhi.
Korzystamy w gościny Kolegi. Jedziemy
na wycieczkę do Taxila, które jest jednym
z najbardziej znanych terenów archeologicznych
świata. Kiedyś było to również centrum
buddyzmu. Oglądamy również Shas Faisal
Mosgue w Islamabadzie (mogący zmieścić 100
tys. wiernych), który jak to bywa z budowlami
idącymi na rekord nie należy do najładniejszych.
Wracamy na nasz dworzec w Rawalpindi
i kupujemy bilet do Rainkhot Bridge. Niestety
trafiamy na ostatnie miejsca w tyle autobusu, co
przy podróży przeszło 14h oznacza niestety
niezłe bujanie i loty z siedzenia pod dach
autobusu. Na spanie nie ma kompletnie szans.
kawałek na stopa. Docieramy do wioski
składającej się z 4 chat. Nie ma bieżącej wody,
ale jest zimna cola, którą pijemy będąc bacznie
oglądanymi przez mieszkańców. Idziemy dalej,
bo kolejny odpoczynek czeka nam przy Feary
Meadow. Drepcząc czujemy jak zmęczenie
autobusową podróżą daje znać. Robimy sobie
przerwę na drzemkę po drodze. Efekt? Nie mamy
szans dotrzeć tego samego dnia do Feary.
15 km w 40˚C skwarze do Rainkhot Bridge
Rozbijamy namiot na pierwszym płaskim terenie.
Jest na tyle ciepło, że śpimy przy otwartych
namiocie z widokiem na Nanga Parbat. Rano nie
budzi nas słonce, ale oczy wpatrzone w nasze
twarze. Nie wiem skąd pojawił się ten człowiek,
ale z kałasznikowem na ramieniu wzbudza
respekt. Częstuję go cukierkami, bo z języka
urdu jestem raczej kiepska. W zamian dostaję
szkiełka. Tak mi się przynajmniej wtedy
wydawało. W dalszej podróży okazało się, że są
to lokalne minerały, tj. turmalin i kryształ górski.
Po rozmowie w języku migowym domyślamy się,
że mężczyzna liczył, że mamy coś na zapalenie
spojówek. Chyba.. Niestety nasza apteczka to
wyłącznie podstawowe medykamenty w stylu
„stop sraka” i niewiele możemy tak realnie
pomóc. Przynajmniej w temacie oczu:)
Biuro podróży Silk Route w Rawalpindii
Do miejsca naszego startu dojeżdżamy
nad ranem, jeszcze przed największym słońcem.
Potem zaczyna się piekło... 15kg plecak da się
znieść, gorzej z temperaturą, która osiąga 40
stopni. A na cień nie ma żadnych szans. Mija nas
jeep wypełniony japończykami. Robią nam
zdjęcia, bo nikt tej drogi w ciągu dnia nie
pokonuje na piechotę. W końcu łapiemy się mały
W drodze do Feary Meadow
Gotujemy na paliwie turystycznym kuskusa i dalej w drogę. Dość szybko dochodzimy
do Feary Meadow. Tutaj też dokonujemy
wyciągnięcia szwów z ręki kumpla. Bezpośrednio
przed wyjazdem miał mały wypadek i założono
mu kilka szwów na dłoni, które po 10 dniach
trzeba było wyciągnąć. Nie było innej rady jak
zabrać skalpel na wyjazd. Stan zapalny się nie
wdał, ale wysokość spowodowała ogólną
opuchliznę, w efekcie czego rozcięcie raczej się
finezyjnie nie zrosło. Najważniejsze, że dobrze
się goi. Ruszamy dalej w stronę Beyali. Na tej
wysokości już jest gorzej z gotowaniem. Udaje
się jednak zjeść kus-kus, choć dosyć al dente.
Po zejściu z gór ruszamy do Gilgit. Tutaj
urządzamy sobie jednodniowy rest day
w przytulnym hostelu Medina. W mieście czuje
się niedawne krwawe zamieszki na tle religijnym.
W strategicznych punktach miasta stoją żołnierze
otoczeni workami z piasków. W Gilgit poznajemy
naszego przyszłego kierowcę i w ramach
w sumie początkowo dość luźnej rozmowy
dochodzi do ustalenia, że zabierzemy się na
przejazd przez Shandur Pass (3810 m n.p.m.)
w stronę Chitralu. Jest to szmat drogi
bezdrożami co transportem publicznym byłoby
nie do wykonania. Wcześniej jednak ruszamy
kolejnymi wioskami położonymi na KHH.
Karimabad to ze względu na znajdujący się
w centrum miasta Fort jest najbardziej
zatłoczony. Wdrapujemy się na szczyt. Fort jest
ciekawy, choć mnie bardziej podobają się widoki
na dolinę Hunzy i panorama na szczyt Ultaru.
Schodząc w dół wioski widzimy prymitywny
akwedukt. Nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby nie mieniąca się woda. Nie wiem jaka jest
tego przyczyna, ale woda błyszczy się jakby
zawierała w sobie opiłki złota. Pewnie minerały z
lodowca nadają tą specyficzną „barwę”.
Himalaje - Nanga Parbat – 8125 m
Dnia następnego przez lodowiec ruszamy
w stronę base campa pod Nanga Parbat. Pogoda
dopisuje, a przejście przez jęzor lodowca jest
klimatyczne.
Rainkhot Glacier
Wiszący most nad rzeką Hunza w Gulmit
Nie wiem co na to nasi polscy
przyrodniczy, ale trasa do Passu wiedzie przez
trakt wyrąbany w czole lodowca. Mimo wszystko
miłe to uczucie stanąć w środku takiej potęgi.
A Passu. Cóż…przewodnik opisywał to jako
mekkę biur trekkingowych. Udało nam się
spotkać 2 kobiety w typowych strojach tego
rejonu i to byłoby na tyle. Celem nie były
bynajmniej te biura, ale jezioro Borit. Prawdą
jest jednak to, że nie wszystko wygląda tak, jak
jest to opisywane w przewodniku lub w necie.
Jezioro też nie jest oszałamiające. Ruszamy dalej
w kierunku Passu Glacier i rozbijamy swój obóz z
widokiem na Sleeping Beaty. Jest to szczyt
powyżej 6 tysięcy.
Pewien Pakistańczyk zapytany o nazwę
wskazanego szczytu powiedział, nie ma sensu
nazywać szczytów, które nie mają więcej niż 6
tys. A i tych mamy trochę. A niestety mają w
czym wybierać. Miłym zaskoczeniem następnego
dnia było spotkanie z 2 rodaków, którzy kłócili
się markę mojego namiotu. Nie sądzili, że na tym
pustkowi ktoś będzie spał w polskim Marabucie.
A jednak☺. Krótka pogawędka, śniadanie i
można jechać dalej. I to jest ta część trasy, którą
polecam każdemu miłośnikowi gór.
Shandur Pass
Przejazd z KHH górskimi bezdrożami przez
przełęcz Shandur Pass z widokiem na Tirich Mir
(7706 m.n.p.m.) jest niezapomniany. Po drodze
zielone wioski w dolinach…zajazdy rodem
wyciągnięte z Lyncha. Po prostu genialne.
Docieramy do Chitralu. Tutaj musimy zdobyć
pozwolenie na poruszanie się w trefie
przygranicznej jeśli chcemy pojechać w dolinę
Kalashy.
Hindukusz Centralny - Tirich Mir – 7706m
Musimy podać nazwę hotelu w którym
się zatrzymamy. Nie pomaga przekonywanie, że
właśnie przyjechaliśmy i od razu zamierzamy
jechać dalej. Wyciągam przewodnik i wpisuję
nazwę pierwszego hotelu jaki tam znajduje. Do
wioski Bumboret dojeżdżamy już w nocy.
Następnego dnia mkniemy w górę
doliny. Widać, że walczą z polio, bo domy, gdzie
odbyło się już szczepienie są znaczone dużymi
napisami. A może to oznaczenie epidemii? Wolę
nie dopytywać. I tak już swoimi białymi twarzami
wzbudzamy zainteresowanie. Sam właściciel
hotelu radził nie zapuszczać się za wysoko
doliny, bo praktycznie wioska sąsiaduje
z Afganistanem i granica jest raczej umowna.
A może tak poprosić o azyl polityczny? Włóczymy
się po wiosce podziwiając kolorowe stroje kobiet.
Stroje są naprawdę piękne, bo o urodzie się nie
dyskutuje☺.
Wracamy do Chitralu i próbujemy złapać
transport do Peshewaru. Pierwszy raz spotykamy
się z jawną niechęcią. Trochę trwa zanim
znajduje się kierowca, który jest gotowy zabrać
do swojego auta białą turystkę. Z resztą warto,
bo dla naszej 3 wykupujemy 4 miejsca.
„Namiot” czyli kobieta w burce w Peshewarze
Kalashe - Wioska Bumboret
Dlaczego? bo „PAKistan” to pakowanie, czyli
średnio 10 osób w jeepie standardowej
wielkości. A słowa „droga w budowie” w tym
kraju ma zupełnie inny wymiar. Wygląda tak,
jeep którym jedziemy zatrzymuje się, żeby
robotnicy
mogli
przeprowadzić
eksplozje
kamiennych ścian. Ciekawe, czy wszystkie
ładunki odpaliły… po kolejnym przystanku
przestaję się zastanawiać patrząc przez okno,
gdzie nie widać nawet linii drogi. I tu kolejne
zaskoczenie. Jeep wcale nie jedzie bezpośrednio
do Peshewaru, ale do wioski położonej
w połowie drogi. Czeka nas przymusowe
szukanie dalszego transportu. A trafiamy do
wioski o której trudno nawet powiedzieć zadupie,
to raczej koniec świata. Dziwne, ale przesiadka
udaje się nam szybko, choć z powodu nas,
miejsce traci pasażer z kogutem. Uff… jedziemy
dalej. Do miasta docieramy znów po zmroku.
Pomaga nam jednak jeden z pasażerów
zapraszając na colę i pokazując skąd odjeżdżają
lokalne busy. Chwila szukania i udaje nam się
znaleźć całkiem przyzwoity hotel. Droga nas
wykończyła. Idziemy spać.
O dostanie się do sławnego targowiska
przemytników nie ma co marzyć. Z resztą to
oczywiste, że tego typu interesy na pewno nie
odbywają się na oczach białych ludzi. Włóczymy
się po mieście próbując wyłapać do zdjęcia
jakieś „namiot”.
Nie jest to łatwe, ponieważ mężczyźni zasłaniają
kobiety. W końcu mi się udaje. Jest to jedyne
miasto, gdzie spotkać można tyle kobiet
w burkach. I kiedy widzę ten sztuczny materiał
z jakiego są wykonane, niech nikt mnie nie
przekonuje, że te kobiety to lubią.
Warzywniak
Kupujemy bilet na nocny pociąg do
Lahore i możemy spokojnie włóczyć się po
mieście. To swoiste państwo w państwie,
autonomiczny obszar, na którym rząd pakistański
nie gwarantuje bezpieczeństwa. Zamieszkujące
ten rejon koczownicze plemię Pasztunów obecnie
zajmujące
się
głównie
handlem
bronią
i narkotykami. Dlatego też wszystkie pociągi
wyjeżdżające z tego miasta poddawane są
kontroli o czym przekonujemy się osobiście
(skończyło się wyłącznie na sprawdzeniu
bagażu). Zagrożona w ogóle nie jest
wyczuwalne,
choć
oczywiście
chodzimy
konserwatywnie ubrani. Często jednak pada
badawcze pytanie o to, czy nie jesteśmy
amerykanami. Jeszcze wierzą nam na słowo.
herbatę, którą można kupić wszędzie. I jak tu nie
jechać do Paku?
Kawiarnia
Nad ranem lądujemy w Lahore.
Odnajdujemy Regal Hotel polecany przez
księgarza i kierujemy się w stronę Fortu. Robi
wrażenie, choć ten w Delhi podoba mi się
bardziej. Włóczymy się po uliczkach miasta.
Lubię nie ustalać swojej drogi wytycznymi
przewodnika, ale zostawić sobie odrobinę
zaskoczenia. Zawsze jest szansa trafić na coś
ciekawego, np.: Meczet Wazie Khan, który jest
uroczy i bez problemu możemy do niego wejść.
Nie chodzi przecież o to, żeby odhaczać kolejne
pozycje. W końcu podróżowanie składa się z
poznawania
zwykłego
życia
mieszkańców
danego kraju, choć nie zawsze człowiek jest się
w stanie przekonać do kuchni. Muszę jednak
przyznać, że pakistańska kuchnia nie jest tak
dobra jak indyjska, choć zdecydowanie lepsza niż
to, co oferuje w tym względzie Iran.
Widok z działu damskiego do męskiego w
podmiejskim autobusie
Ciężarówka z KHH – znak rozpoznawczy
Pakistanu
Transport miejski w Peshewarze
Klimatyczny jest również transport lokalny. Jeśli
się tylko zna nazwę miejsca, budynku do którego
chce się dojechać znajomość „robaczków” na
autobusie kompletnie nie jest potrzebna. Piwosze
w krajach muzułmańskich mogą zapomnieć
o złocistym płynie, ale zawsze można wpaść na
W skrócie:
Wiza – wymagana – turystyczna – 100 USD
Czas – 25 dni
Trasa: Delhi – Amritsar (Indie) – Lahore (Pakistan) –
Rawalpinii – Islamabad – Taxila – Rainkhot Bridge
(Feary Meadow- Bayal-base camp Nanga Parbat) Gilgit – Karimabad – Gulmit - jezioro Borit Lake –
Passu – Chitral (przez Shandur Pass) dolina
Bumboret (dolina Kalashy) – Peshewar – Lahore –
Amritsar – Udaipur (Indie) – Jodhpur - Delhi