Ryszard Katarzyński Czwórka cz. II Sporządnieć…
Transkrypt
Ryszard Katarzyński Czwórka cz. II Sporządnieć…
Tekst chroniony prawem autorskim. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Ryszarda Katarzyńskiego. 2011-07-29 www.marrysk.com e-mail: [email protected] Ryszard Katarzyński Czwórka cz. II Sporządnieć… Wartburg 312 po odpicowaniu. - Przyjdź do mnie do roboty, Jurek… Potrzebuję swojego człowieka z rozumkiem… Czasem dobrze jest spotkać kogoś z kumpli z technikum. Chłopaki nie obijali się, poszli po maturze do roboty. Niektórzy zaliczyli wojsko. Niektórzy gdzieś tam awansowali. Jak Witek. Całkiem zwyczajny facet się zrobił. Taki z żoną, dzieciakami i posadą. - Fajnie. A niby to „do mnie”, to jest co? I co miałbym tam robić? - No, ja jestem kierownik kontroli gospodarki materiałowej… Wiesz, ganiam za „pogubionymi” workami cementu, lewymi kursami z kruszywem, dziwnie ciężkimi balustradami schodowymi… Inwentaryzacje w magazynach, karty limitowe… - Ganiasz sam? - Coś ty?! Kierownik jestem! Jego przyszły kierownik, troszkę się nadął, spróbował nawet czegoś w rodzaju poważnej miny - A ja co miałbym być i za ile? - Starszy inspektor będziesz… Dostaniesz dwa dwieście… To góra co mogę z taryfikatora… I premia kwartalna 15%... - Cienko. Połowa pójdzie mi na mieszkanie. - Więcej nie da rady… - A zaświadczenie i zgodę na studia wieczorowe załatwisz? - Pogadam z Głównym Księgowym… W jego pionie jesteśmy… A ty co będziesz studiował? - Pociągnę na ekonomicznym… Dwa lata mi zaliczą… Może uda się i trzy… Jednego wpisu mi brakuje… - To chyba się zgodzi… Przynieś jutro papiery… Finansowo, propozycja żadna. Więcej zarobiłby na Turzynie… W każdej branży. Tym bardziej, że miał te troszkę grosza, żeby obrócić. Tylko, że na Turzynie zaświadczenia z pracy miał nie będzie… A jak kupi lewe, to dziekanat po zaliczeniu semestru wyśle do kadr pisulkę… Dopiero taki kadrowy by się dziwował, że pracownika Nowaka Jurka ma… Studia wieczorowe i zaoczne to były tylko dla ciężko pracujących w jednostkach gospodarki uspołecznionej… Póki nie ma zaklepanego zaliczenia tego szóstego semestru, nie ma co się wygłupiać Jakby w tym tygodniu wyrobił się z papierami, to była szansa, że przed wakacjami zdąży jeszcze złapać profesorka od finansów… Bo niby wszystko miał. Ćwiczenia zaliczone, kolokwia zaliczone. Egzamin zaliczony i nawet ocena 3,5 wstawiona przez asystenta… Tylko tego jednego podpisu samego Pana Boga było brak… Łysy Pan Bóg, nawet go trochę lubił. Może dla tego, że tak rzadko go widywał na wykładach… Nie było okazji do wzajemnego psucia sobie humorów. Praca okazała się zupełnie niezła. Nikt na ręce nie patrzał, nikt za człowiekiem nie chodził i nie sprawdzał co robi… Bo było to niemożliwe. W mieście budowanych było jednocześnie kilka osiedli, W terenie, kilka samodzielnych Kierownictw Grup Robót i ze dwadzieścia odrębnych budów takich jak agronomówki, przedszkola, ośrodki zdrowia… Własna produkcja prefabrykatów, własna produkcja stolarki budowlanej, własne kierownictwo budowania zaplecza i przygotowywania placów budowy… Te dwa tysiące ludzi coś w końcu musiało robić! Same inwentaryzacje w magazynach na budowach takim inspektorkom jak on, dawały wystarczające uzasadnienie istnienia i wystarczający luz, aby sobie spokojnie studiować. I było jeszcze sporo czasu na inne przyjemne aspekty życia budowlanego. Jedyne co było przykre w tym wszystkim, to rzeczywistość finansowa. Jakby nie ścibił, to co miesiąc, do tej swojej pensji dokładał z topniejącej kupki. Niedużo. Dwieście, trzysta złociszów…Ale z kupki ubywało. Spróbował załapać się na jakiś interesik… Znajomy marynarz przytargał sporą kupkę dżinów, a jego odbiorca się wziął i zbiesił. Zdarza się. To pan Jurek Nowak wziął sobie te szmaty do rozprowadzenia i o mało nie zawalił kolokwium! I jeszcze pojawiła się śliczna Ania! Jurek Nowak też był prawie śliczny. I słuchy o nim różne chodziły… Im dziewczyna z porządniejszego domu, tym bardziej do łobuza ją ciągnie. Śliczna Ania. Pani świeża magister, przyszła do księgowości odpracować stypendium fundowane. Do dyplomu dodane były kruczoczarne, niesforne loczki, roześmiane siwe oczy i zadarty szpiczasty nosek. Minkę miała taką jakby ciągle za czymś śmiesznym węszyła. I figurka! Mniej więcej, dwie trzecie wzrostu zajmowały nogi! Gdy wszedł do materiałówki z arkuszami inwentaryzacyjnymi pod pachą, w pierwszej chwili pomyślał, że dziewczę przy szafie pod oknem ma szpileczki na dziesięć centymetrów… A dziewczę się ruszyło i pokazało stópki w klapeczkach! On się gapił na te stópki, a dziewczę gapiło się na jego zagapienie. Pozostałe panie w pokoju musiałyby być idiotkami, żeby nie dostrzec tego. A że panie kochają być swatkami, to po przyjacielsku podbechtywały ich ku sobie. Fajnie było. Zapleczem do tej fajności dysponował samodzielnym. Młoda pani magister mająca za sobą niedawno zakończone życie studenckie, prowadzone na wszelki wypadek w innym mieście niż mieszkali rodzice, nie miała żadnych oporów przed wykorzystywaniem takiego zaplecza. Jurka opory pojawiły się w momencie gdy rozmawiali sobie o takich rzeczach, jak wspólne mieszkanie. I w takim wspólnym, gdzie i co będzie stało, co da się „wziąć na raty”… Może nawet telewizor? Zdecydowały argumenty ekonomiczne. - To głupie, żebyśmy każde z osobna wydawali pół pensji na mieszkania… Ja mam książeczkę mieszkaniową i za pół roku z puli zakładowej dostanę mieszkanie w spółdzielni, wiesz? - Teraz już wiem. Gratulacje. - Pożyczkę mieszkaniową też mi dali z funduszu mieszkaniowego… Tylko, że to jest takie malutkie M-1. - To M-1 to jakie? Jedno okno? - No prawie. Taka garsoniera, kawalerka. Jeden pokoik tak z piętnaście metrów, kuchnia pięć, łazienka trzy i taka wnęka niby przedpokój metr na metr! - Dobre i to. - W komisji mieszkaniowej powiedzieli mi, że jakbym była młode małżeństwo, to dostałabym nawet M-3, rozwojowo, bo tych M3 mają więcej. A jakbym miała pieniążki na własnościowe, to nawet M-4! Bo na takie, to całkiem nie ma chętnych. Wyobrażasz sobie? Trzy pokoje z kuchnią i łazienką? Ponad pięćdziesiąt metrów! - Wyobrażam sobie. W końcu jestem technikiem budowlanym i po budowach łażę od kilku miesięcy… -No, wiem. - Ale do takiego M-3, to też dopłacić trzeba? - Siedem tysięcy. - Plus ślub. - Aha… Masz wolne miejsce w dowodzie? - Mam. - A te siedem tysięcy? - Znajdę… - Całkiem nowoczesne te twoje oświadczyny, wiesz? - Chyba na taki cywilny, za sto sześćdziesiąt złotych, to wystarczą, nie? Kwiatki ci kupię. Jakiś pierścionek, też, żebyś stratna nie była… - Moich staruszków trzeba powiadomić… A ty swoich… - Moich się nie da. Nie żyją… - Przepraszam… - A za co? Twoja to wina? - Myślisz, że nam się uda? Po raz pierwszy u Ani pokazał się cień wątpliwości. - Z mieszkaniem, na pewno. Potem, rzeczywiście utrzymanie jednego M-3, będzie tańsze niż ta moja garsoniera i twoje mieszkanie. Dwie pensje do kupy… To i owo, powoli się pokupuje. Jednak tam będą puste ściany. Zaczniemy tak jak inni. Od łyżki i kompletu pościeli. Jakiegoś obrusa, firanki na okno, wersalki do spania… Damy radę z takimi rzeczami… Rzeczywiście, z takim rzeczami natury „technicznej”, wszystko wyszło planowo. Ślub i te drobne ceregiele przy okazji. Kwiatki, kiecka, nowy garnitur – będzie akurat na obronę dyplomu! W terminach i kasie się zmieścili. Przeprowadzki były sprawne i mało kłopotliwe. Plecak, albo walizkę, to nawet tramwajem można. Dopóki, jakoś wspólnie, zajmowali się urządzaniem mieszkania, w tych wolnych chwilach, które on sam mógł poświęcić na to w ostatnich miesiącach przed obroną, mieli poczucie, że to jest to, że o to im chodziło. Że to był ich wspólny cel. Po roku w nowym mieszkaniu, Anię po raz pierwszy rozbolała wieczorem głowa. Po jego dyplomie, coraz częściej okazywało się, że na popołudnie mają zupełnie rozbieżne pomysły. Jego absolutnie nie interesowało wielogodzinne przesiadywanie przy stoliku brydżowym u siebie, lub u którejś z psiasiółek Ani. A Ani nie interesowały żadne wycieczki rowerowe po okolicy. Inne formy aktywności fizycznej, też. Chyba, że były to tańce! O to, to tak. Ania pierwsza zaproponowała rozwód? A może on o tym wspomniał? - Wiesz, Aniu? Szkoda, żebyśmy nawzajem marnowali sobie życie… Fajnie było, ale chyba nam przeszło… - Pewnie masz rację. Jeszcze, póki lataliśmy za tym mieszkaniem i potem to urządzane… Były w tym jakieś emocje… A teraz… Czuję tylko, że jest w tobie coś, czego nie rozumiem. I coraz mniej mnie to obchodzi… - jakby się temu nawet dziwiła. - To załatwiamy rozwód? Konkretne pytanie. Wypadało facetowi je zadać. - Aha. A mieszkanie? - Jest na ciebie. Te trochę swoich ciuchów, rower, graty turystyczne i książki, to byle gdzie zmieszczę. Garaż na takie mam. - Oddam ci to, co mieszkania dopłacałeś… - A masz? - No nie… - To o czym mówisz? I tak wyglądała krótka historia stabilizacji Jurka Nowaka. Przyjął to, jak coś najzupełniej normalnego. Nawet nie przykre. Zwyczajnie, niemiłe, jak zimny deszcz i przemoknięte buty… Po tej decyzji nawet humory, zwarzone przez ostatnie tygodnie, jakoś im wróciły. Nawet zaczęli wspólnie planować to swoje rozstanie z jakimś entuzjazmem! Zawsze będzie to jakaś odmiana w życiu! Po sprawie rozwodowej, poszli na kawę… Pogadali. - Wiesz, dziewczyno? Zaczynasz mi się podobać… Może nawet bardziej niż na początku… Jakbyś dała się poderwać, to wcale nie byłbym od tego… Zamówić wino? Mają tu Tokaj Aszu… - Chyba zgłupiałeś?! Ton głosu był taki, że przyznał niechętnie. - Pewnie tak. I już oboje wiedzieli na pewno, że ten rozwód to było coś nieuniknionego… Jurek wiedział jeszcze jedno. Zaczną się kłopoty z kasą! Wspólne mieszkanie, ślub i ucywilizowanie swojego wyglądu nadwyrężyły rezerwy gotówki. Kupka się skurczyła. No, były jeszcze kółka. Ale uznał, że to jest zabezpieczenie na wypadek światowego kataklizmu. Pensyjka musi wystarczyć. Popołudniami przecież nic nie robi, trzeba rozejrzeć się za jakąś fuchą. Może handelek? A guzik! Kasa! Jakieś nadgodziny by się przydały… A może u prywaciarza? I widać było następny kłopot. Wyglądało na to, że studiowanie zakończy się na stopniu zawodowym. Dyplomowany ekonomista? Tyz piknie… Magisterkę trzeba będzie przerwać… Za pokój babsko zdziera niemiłosiernie i jeszcze wydziela ilość kąpieli w tygodniu! Telewizora nawet nie podłączył i anteny nie instalował, bo baba prąd też wydziela. Wszystko kosztuje. Za pokój pięćset. Za garaż dwieście… papierosy stówa, kasa zapomogowa dwieście, rata za telewizor i radio z adapterem sto pięćdziesiąt. Na żarcie co miesiąc najcieniej – sześćset. I to pod warunkiem, że nigdzie w teren nie jedzie! Dieta osiemnaście złotych na żarcie! Śmieszne. Tyle to samo śniadanie potrafi w barze wyjść! W pokoju ugotować czegoś poważnego się nie da. Herbatę albo kawę można grzałką. Do kitu! Szukaj bracie innej roboty! Kumpel z czasów walki o ludzkie terminy zaliczeń i obrony pracy dyplomowej, dopadł go telefonicznie na budowie. - Cześć, stary, Andrzej z tej strony. Gdzie ty się podziewasz, że nikt ciebie znaleźć nie może? Nawet twój osobisty kierownik miał niejakie wątpliwości podając mi ten numer telefonu. - A cześć! Zwyczajnie – mnie nigdzie nie ma, bo wszędzie pracuję! Nie pilnuję telefonu zza biurka. - Ty, słuchaj… Masz jeszcze ten swój muszkiet? - Sztucer skałkowy, tarczowy… - Tak, tak, niech ci będzie… Taki jeden znajomek jest bardzo zainteresowany… Najpierw dałem mu telefon do Ani, ale ona nie miała pojęcia gdzie ciebie szukać… Ty, jak puścisz tą armatę, to zwrócisz mi te dwie setki? - Jasne. - To on pewnie wpadnie do ciebie na budowę… powiem mu, że ciebie znalazłem i sprawa aktualna. W końcu to moje dwie setki! Pukawki było szkoda. Cacko zachowane w idealnym stanie. Sztucer, z ciężką octagonalną lufą kalibru 16 mm. Okucia wszystkie z cyzelowanego i pozłacanego brązu. Łoże z kaukaskiego orzecha. Wszystko sprawne, Żadnych śladów korozji. I sygnatury Gibenhana! Gdy po raz pierwszy wziął tą pukawkę do reki i ujął szyjkę nacinaną w rybia łuskę dopasowując dłoń do spustu i przyspiesznika, zarówno wylot lufy i otwór zapałowy były jeszcze zaczopowane i zalane woskiem, mającym pewnie tyle lat, co i pukawka. Lekko licząc druga połowa osiemnastego wieku. Znajdzie się ktoś, kto za to zapłaci tyle ile jest warte? Miło byłoby, żeby ktoś zapłacił tylko przyzwoicie… Facet zapłacił przyzwoicie. Nawet bardzo. Dwóch facetów, jak zejdzie się przy jakimś wspólnym bziku, to potrafią i pół nocy nad kawałkiem czegoś tam, przegadać! Facet starszy od Jurka o dobre dziesięć, a może i więcej lat, na broni się znał, umiał o niej gadać i wyglądało na to, że parę ciekawych sztuk ma u siebie. Na najbliższą niedzielę zaprosił go na strzelnicę garnizonową. Postrzelać. Z różnych rzeczy. Czemu nie? Stosunkowo świeży rozwodnik, to prawie jak kawaler. Męskie rozrywki mu przysługują. A, że problemy finansowe, na najbliższe miesiące zostały rozwiązane, więc trochę luzu się należy… Wartownik wylazł z budki gdy tylko zobaczył podjeżdżającą niebieską wołgę. Najwidoczniej znał to autko, bo walnął w dach i otworzył bramę. Na strzelnicy byli sami. Jurek swojego strzelania wstydzić się nie musiał. Jego towarzysz też był niezły. To bawili się ładnych parę godzin wypróbowując rożne żelastwo wypełniające kufer samochodu. Broń krótka, długa, myśliwska i wojskowa. Nawet kilka współczesnych replik dawnej broni odprzodowej się znalazło! A przecież to nawet na zachodzie zupełnie nowa moda! Umówili się na następne takie spotkania. Czemu nie? Facet wyglądał poważnie. A nawet dość ważnie. W końcu trzeba być kimś, jeżeli chodząc w cywilnych ciuchach odbiera się honory od wartownika na bramie obiektu wojskowego i nawet jeżeli pokazuje się jakąś przepustkę, trudno to dostrzec. I trzeba być kimś, żeby dysponować takim urozmaiconym arsenałem, w dużej mierze zachodnim, i jeszcze zapasami amunicji do tego wszystkiego w ilościach nie wymagających, ani rozliczania się, ani zbierania łusek. Niby szczególik… A przecież nawet w wojsku, nawet w klubach sportowych, rozliczanie się z każdej sztuki wystrzelonej amunicji, to była norma! Zbieranie łusek, też. Jak facet odkrył Jurka Nowaka i jego hobby? To też nie taka sztuka. W technikum wieczorowym wszyscy wiedzieli. W wojsku. Kumple ze studiów… Jak facet ma bzika, to tak jakby bez przerwy, szyld na czole nosił. Za którymś razem, gdy wypróbowali pukawki pamiętające wojnę padło pytanie: - Czy chcesz mieć forsę do końca życia, za to, że potrafisz tak strzelać? Spodziewał się jakiejś propozycji. W końcu trudno byłoby przypuścić, aby dwóch sukinsynów, wzajemnie się nie wyczuło w jakimś momencie… A jeżeli facet był na tyle ważny, że na widok jego garnituru szwej bije w dach, to pewnie miał możliwość poszperania aktach z czasów niesławnej służby wojskowej Jurka Nowaka! I byłoby bardzo dziwne, gdyby tego nie zrobił! - Możesz pomyśleć o tym. A na razie, masz to. Wygląda na to, że ci ten egzemplarz leży. Dobrze ci się z niego strzela. Jurek wziął do ręki P-38, poczuł szorstką kratkę na niestandardowych, profilowanych okładzinach z wulkanizowanej gumy i każdym centymetrem skóry, każdym włoskiem poczuł, że już jest kupiony! Na zawsze! Kontrakt na całe życie.! Tego na pewno nie da się rozwiązać szybkim rozwodem. Pomyślało mu się, że śmierdzi tak samo jak przy spotkaniu z porucznikiem Wojtkiem. Sukisyństwem. Ale forsa nie śmierdziała. Wtedy. Ani gdy ją brał, ani gdy ją wydawał. A teraz głupi rozwód i okazało się, że wszystko jest pod górkę i forsy na kupce w niepokojący sposób ubywa.… - Bądź jutro u mnie o siódmej. Pogadamy. Musisz mieć normalne mieszkanie. Żadnego wałęsania się po stancjach. I telefon. Mogę ci obiecać jedno. Nigdy nie będziesz żałował tej decyzji i będziesz wolny tak, jak w tym kraju niewielu ludzi potrafi to sobie wyobrazić. I jeszcze … Zwracaj się do mnie per ty. I mów mi Stary, tak jak paru innych… Uśmiechnął się. Przez moment wydawał się Nowakowi prawie sympatyczny. Tylko przez moment. - Jasne, Stary. Wypadało pokazać, że szybko się uczy. Następnego dnia wyrwał się z budowy trochę wcześniej. Do Starego należało dojechać. Najpierw obiad. Zwyczajnie, w knajpie. Nie ma czasu na kombinowanie czegoś na potajemnie używanej maszynce elektrycznej. Wykąpać się. Będzie awantura, bo tygodniowy limit przekroczy! Kto to widział, co dzień się kapać!? Kawał do dworca autobusów. Czterdzieści minut autobusem. Trochę spacerku. Domki w ogródkach… Parę minut przed czasem. Wilczury rozłożone na betonie przed gankiem… Stary widział, albo psy warknęły. Wyszedł przed dom. - Wejdź. Przy mnie nie ruszą. Rozsiedli się przy stoliku na fotelach… Jakaś kobieta przyniosła kawy, ciasteczka i zniknęła. - Tak na marginesie, na początek chciałem zapytać – brzmiało to jak pytanie na egzaminie. – Masz ze sobą pistolet? Jurek wzruszył ramionami. Pistolet go ugniatał niemile za paskiem na plecach. - Po coś mi go dałeś. Albo ma być mi do czegoś potrzebny, albo każesz mi go zwrócić… - Fajnie, że sam myślisz i nie musisz zadawać głupich pytań… Kolejne zaliczenie z głowy. Ale to wszystko tylko trening. - Podpisz te papierki… Umowa najmu, na liczniki prądu i gazu. I na telefon. Nie patrz na daty, to trochę antydatowane. Na stole pokazał się biały kartonik z rubryczkami, pieczątką i mała legitymacja w grantowym płócienku. - Tu masz świadectwo tego P-38 i zezwolenie na noszenie broni. Oba dokumenty masz nosić przy sobie. Jurek kiwnął głową bardzo zgodliwie. Nosić przy sobie oznaczało, żeby nie przechwalać się tym bez bezwzględnej potrzeby. Pukawka też nie została zrobiona po to, żeby nią kogoś straszyć, albo czymś takim się przechwalać. Broń wyprodukowano do zabijania i tylko do tego. Sporo rozsądnych ludzi to mówiło. Wujek – kłusownik. Strzelba jest po to, żeby jelenia zabić. Szybko. Bez męczenia zwierzaka. Nie po to żeby sobie postrzelać. Sierżant prowadzący szkolenie na temat użycia broni jądrowej, w pewnym momencie zająknął się o jej roli odstraszającej, ale zaraz powiedział jedno bardzo brzydkie słowo i dodał, że takie coś się produkuje, żeby zabijać. A do straszenia to służą różne duchy, wampiry i wilkołaki. I żebyście koty pamiętali, że jakby co, to nikt nie będzie was tą bombą straszył, tylko zwyczajnie wam ją na łeb wyp… Takie myśli i wspominki poprawiały mu na chwilę samopoczucie. Mieszkanie było wielkie, trzypokojowe w dzielnicy zwanej przez mieszkańców Kacykowem albo Złodziejowem. Stare budownictwo, oczywiście. Centralne. Łazienka, kuchnia. Przedpokój szeroki… Musiał taki być, skoro przeszklone, ciężkie nawet na oko, drzwi wejściowe z klatki schodowej, były dwuskrzydłowe, a z futrynami i nieruchomą kurtyną, miały prawie dwa metry szerokości. Ocenił to przeszklenie jako czysto dekoracyjne, bo z zewnątrz szyby chroniły masywne kute kraty, a od wewnątrz płyciny drewniane na zawiasach. Złożył wypowiedzenie dwutygodniowe w kadrach i zameldował się w nowym mieszkaniu. Wolał nie budzić zdziwień w robocie zbyt prestiżowym adresem. I jak się miałby wytłumaczyć z czegoś takiego co nazywa się nadmetraż? Załatwił sobie pracę jako kierowca u jednego prywaciarza. Producent galanterii skórzanej i nie skórzanej potrzebował kierowcy do rozwożenia towaru po kraju… Głównie „na podkładkę”. Nie miał nic przeciwko temu, że „pan Jurek” czasem będzie dzień lub dwa urlopu potrzebował, bo studia przydałoby się kontynuować… Już po tygodniu roboty okazało się, że zarobki u prywaciarza jakoś bardziej pasują do takiej chałupy i samej dzielnicy. A i pryncypał był zachwycony sprawnością i bystrością nowego pracownika. Niczego nie trzeba było tłumaczyć! Się wiedziało, co i jak! Stary był zadowolony z takiej sytuacji. Jurek był dyspozycyjny, a praca była jednak solidną przykrywką. Nie było potrzeby dokonywania jakichś kombinacji z tworzeniem fikcyjnego zatrudnienia. Szef był tak solidny, że nawet zarejestrował go u siebie oficjalnie! Urządzanie się w takim wielkim mieszkaniu, w tamtych czasach było rzeczą skomplikowaną. Dla przeciętnego, porządnego człowieka. Ale już dla jego pryncypała kupa rzeczy była prosta. Podnosił słuchawkę, wykręcał numer i nadawał: - Józek? Ty, słuchaj… Mój pracownik, fajny chłopak, dostał mieszkanie i nie ma nawet na czym spać… -… - Nie gadaj mi czego nie masz, albo czego nie możesz… Chłopak podjedzie do ciebie… Zaprowadzisz go do magazynu, nie? -… - No jak to, się nie da? Dziwny jesteś… To weź jakiegoś dupka z Rady Zakładowej, niech napisze podanie, że to dla niego… Dostanie stówkę albo dwie i będzie… Tym sposobem umeblował jeden pokój i miał stół w kuchni plus jakąś szafkę. Było na czym spać, gdzie ugotować i na czym zjeść. . Na podobnej zasadzie wymienił cieknące, baterie nad zlewozmywakiem i wanną, na nowiutkie enerdowskie. Szef był niezastąpiony. Bo to mu się opłacało. Radio na razie stało w kuchni na podłodze pod oknem, a telewizor w pokoju na skrzynce po czymś, ale prawie już mieszkał. Uznał, że tyle luksusów, to na razie wystarczy. Kasa za sztucer nie chciała się mnożyć. Jakieś dwa tygodnie po przeprowadzce, po południu zadzwonił Stary, żeby upewnić się, że zastanie go w domu. W dwie godziny później, pod kamienicę podjechał okryty plandeką Star i robotnicy wnieśli do mieszkania drewniane skrzynki i dwudrzwiową szafę, dość ciężką, bo mordowali się z nią na schodach we czterech. Szafa pasowała do małej wnęki w pokoju, więc kazał im ja tam wcisnąć. Robotnicy pojechali, Stary został. Takie popołudniowe wnoszenie czegoś do mieszkania nie budziło szczególnego zainteresowania sąsiadów. Niedawno się wprowadził, pracował, to czas na takie rzeczy, był właśnie po południu. Stary pozytywnie ocenił jego zapobiegliwość - To był niezły pomysł, z tą pracą u prywaciarza… Takie chody zawsze będą ci do czegoś przydatne – machnął ręką w kierunku nowiutkich mebli, prosto z magazynu fabrycznego. - Ta szafa, to co? Sejf? Bo dwie dziury do kluczy i trzecia nie wiadomo do czego.. - Sejf. Tu masz klucze do tych zamków i klamkę do rygli. Klamkę wystarczy wkręcić w tą dziurę. Sama załapie jak obrócisz kluczem zamek. Bo gdzie będziesz trzymał to co przywiozłem? Pod kanapą? - Miałeś tutaj się nie pokazywać, ani nie dzwonić… - Nie miałem jak wykombinować bezpiecznego i nie wyróżniającego się transportu na tą szafę. W końcu takich rzeczy nie kupuje się w sklepie meblowym. A tego co w skrzynkach też wolałem nie spuszczać z oka… Nie spodziewasz się chyba jakichś gości? - Nie spodziewam się. Niebezpieczni są ci niespodziewani… - Dobra. Wynoszę się… Co było w skrzynkach, dobrze wiedział, bo sam wybierał w prywatnym arsenale Starego. Nie było tego dużo, ale do transportu na podskakującej pace Stara, każda sztuka musiała być zamocowana w drewnianym uchwycie, wszystko poprzekładane wełną drzewną, szmatami i papierami do pełna, żeby nic się nie telepało. Paczki amunicji do wszystkiego… I na różne okazje… A same skrzynki nie budziły żadnego zainteresowania swoim wyglądem. Równie dobrze można było przewozić w nich zastawę stołową jak i książki. Szafa, gdyby nie te otwory na klamkę i klucze, wyglądała jak każda kobylasta szafa. Drewniana. Pomalowana w imitację sraczkowato bejcowanej sosny. Nawet sęki ktoś się postarał wymalować. Wziął do ręki klucze. Dwa komplety. To znaczy, że gdzieś jest trzeci, albo nawet i czwarty… A jak te zamki są montowane od wewnątrz? Wykrój piórek kluczy dość złożony… Uchwyty na pukawki trzeba będzie porobić… Albo zwyczajnie zmajstrować cały stojak z drewna i wstawić… W środku jest nawet dodatkowy sejfik z kluczykiem… Może być. Te zamki… Znowu nie takie cudo. Da się pokombinować i zmienić to i owo… W kluczach w jednym miejscu piórko się napawa a w drugim spiłuje… Nawet, jeżeli są gdzieś jeszcze klucze, będą bezużyteczne… Można najpierw jeden wymontować i zabrać do garażu. Przecież nie pójdzie z taką robotą do żadnego ślusarza! Zamki w drzwiach wejściowych wymienić. Na coś porządnego. Bo przecież takie zwykle patenty, to sam też potrafi, jak podłubie, czymś odpowiednim, otworzyć. W sklepie tego nie kupisz, Jureczku… na Turzynie? To trzeba poszukać Chrząszczyka… Niby handluje żelastwem, niby nie handluje… Tą wnękę, na razie jakimś kocem, albo inną szmatą zasłonić. Pokój pusty, w oknach firan jeszcze nie ma, to jak światło się zapali – z przeciwka może być wszystko widać… Po co? Pokój zamknąć. Jako, że graciarnia nieużywana, na razie. Na wszelki wypadek. Córeczka pryncypała wprosiła się na wizytację. Śliczności panna na wydaniu. Zamożna, po tatusiu. Dzięki zapobiegliwości nowego pracownika, tatuś zdecydował się rozpocząć budowę domu dla córeczki… Chyba nawet nie byłby od tego, żeby taki pan Nowak był za zięcia… Córeczka też studiuje. W Poznaniu. Na Uniwersytecie. I ma takiego profesora… Takiego co dużo książek pisze. Nawet po angielsku go drukują. Za granicę ciągle jeździ. Na zachód. Na kongresy różne. I za te książki za granicą to mu w dolarach płacą. To śliczności, panna na wydaniu, raczej profesora sobie wybierze. Ale przecież, żeby przespać się raz, czy dwa, z Jurkiem, to za mąż wychodzić nie potrzeba… Bez ślubu, to nawet jakby przyjemniejsze. Uznał, że najwyższy czas odwiedzić rodzinkę… Akurat okazja będzie, jak będzie z towarem jechał… Trzeba będzie zabrać sobie z garażu inne tablice rejestracyjne. Dojazd do wsi, od asfaltu to półtora kilometra wąskiej brukowanej kocimi łbami, mocno wyboistej drogi. Warszawa, na dwójce wlokła się od dziury do dziury, czasem trzeba było stanąć i bardziej dziurawy kawałek na jedynce przebrnąć. Wyprzedził go ktoś na motocyklu lawirując ostro między wybojami i często zjeżdżając na równiejsze kawałki pobocza. I już wiocha. Długi mur pomalowany wapnem, pegeerowskich chlewni i brama wjazdowa do majątku. W głębi, między drzewami pozostałymi z parku, pałacyk przedwojennych właścicieli… Dyrekcja PGR-u. Dalej wzdłuż drogi czworaki, długimi szeregami po obu stronach. Większość mieszkańców pracuje w majątku. Nieliczni dojeżdżają do miasta. Kilku pewno nadal pracuje w lesie. Parterowy budyneczek z płaskim dachem i wielka witryną osłoniętą krata z grubych na palec prętów. Sklep GS-u. I pierwszy czworak za nim. „Gniazdo rodzinne”. Hm. - O! Kazek! Ojciec! Kazek się stęsknił za rodziną…! - Cześć. Czego się drzesz, Baśka? - Bo ojciec głuchy! A synka obejrzeć, rzadka okazja! - Jak z progu zejdziesz, to bym wszedł… - A po co? My już po obiedzie… - Nie głodnym. I struć się też nie chcę… Ojciec wyglądał, tak jak sześć lat temu… Siwy, przygarbiony, nieogolony. W spranych drelichach. - Dzień dobry, tato… - A, Kazek… Może i on dobry… Dla ciebie. Ty ze świata. Autem? - Za kierowcę się nająłem. To jak po drodze było, zajechałem zobaczyć… - Zrób Baska, choć herbaty… bratu… Jak już tu za gospodynię jesteś, to wypada… - On pewnie nie na herbatę przyjechał, tata… Nie widzisz? Panisko z miasta! Nie gumiaki, nie drelichy… Na same portki popatrz! Albo na te kamaszki! Ma na wsi kto takie? - Jeszcze pracujesz, tata? - No. Za dozorcę w majątku. Aby do emerytury… Te pięć lat jeszcze pociągnę… Ty Kazek, te swoje szkoły pewnie pokończyłeś, nie? - Pewnie. - To i na wieś nie wrócisz… Bo po co? A teraz przyjechałeś i popatrzyłeś i jeszcze bardziej widzisz, że nie masz tu po co wracać… Ojciec podniósł się zza stołu… - Ty pewnie po ten swój kufer przyjechałeś? Bo i po co innego? To chodź do komórki… Weźmiesz i pojedziesz… Nic tu po tobie… Drewniany kufer, był ciężki jak nieszczęście, wielki i na dodatek przywalony jakimiś gratami, kupą worków po ziemniakach i zastawiony klockami popiłowanego drewna. Nic nie wskazywało na to, że ktoś przez te lata próbował go otwierać. Oderwał skobel zardzewiałej na amen kłódki i podniósł wieko… - To kufra nie zabierzesz? - Porąbiesz i spalisz. Gdzie do auta taki grat się zmieści? To co jest w jakiś czyściejszy worek wrzucę… - Tam są po pszenicy… Czyste. Tyle co kurz po ziarnie… - Aha… Pięć minut roboty i ledwie do polowy napełniony wór ląduje w bagażniku między paczkami towaru. - Niezła rzecz, takie auto – zauważa ojciec i wraca do chałupy. Baśka znowu stoi w progu, to obaj stają. W jakiś sposób wszyscy są przekonani, że powinni się tutaj pożegnać… - Przez te lata… to pytał kto o mnie? Albo list jakiś? Z urzędu jakiegoś? Baska wzruszyła ramionami. - Przecież ty wymeldowany stąd… To jak? A twoi kumple, to prawie tak jak ty. Mało kto tu został. Najdłużej to był Jurek Nowak… Bo on z głową zawsze był nie bardzo… A jak starzy jego pomarli i sam został na tym wybudowaniu, to przecież strach był , że ze swojej głupoty się spali, albo co.. To go wywieźli gdzieś… Do wariatów chyba, bo gdzie indziej? - Aha… No to trzymajcie się… Czas na mnie… W robocie jestem… W pierwszym ustronnym miejscu, przy jakimś lasku, wymienił tablice rejestracyjne na prawdziwe. Po powrocie z podróży, na spokojnie przejrzał zawartość worka. Kartonowa, obwiązana tasiemką szara teczka z dokumentami na nazwisko Kazimierza Wyrwy, syna Teofila i Bronisławy… Dowód osobisty, książeczka wojskowa z wpisem o przeniesieniu do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby wojskowej… Świadectwa ukończenia szkoły podstawowej i zasadniczej szkoły budowlanej… Książeczka ubezpieczeniowa i świadectwo z kilkumiesięcznej pracy w przedsiębiorstwie budowlanym… Komplet dokumentów tym cenniejszy, że autentyczny i na jego nazwisko. Byt równoległy do życiorysu Jurka Nowaka. Trochę to skomplikowane ciągnąć takie dwa życiorysy… Ale, gdy w ręce wpadła sama, bez jego inicjatywy, metryka urodzenia Jurka, zaświadczenie o jego miejscu zamieszkania, świadectwa szkolne, a sam Jurek, po raz kolejny wylądował w szpitalu psychiatrycznym… Uznał, że nie ma powodu, żeby nie spróbować. Na swoim zdjęciu wpisał nazwisko Jerzy Nowak, wypełnił ankietę i zaniósł na milicję. Jakiś kapral pobieżnie obejrzał ankietę, sprawdził zgodność z metryką i kazał przyjść za tydzień. Po tygodniu, już z drugim dowodem osobistym w kieszeni, pomyślał sobie, że wcale nie jest tak trudno takie coś wykombinować… I że takie podwójne papierki, kiedyś, mogą się mocno przydać! * * * Stary położył przed nim fotografię mocno zbudowanego ciemnowłosego mężczyzny. Twarz gościa byłaby bardzo męska, gdyby nie za bardzo cofnięty podbródek z wyraźnie zaznaczonym dołkiem. Obok zdjęcia na stole wylądowały dwie kartki maszynopisu… - Tego człowieka musisz wyeliminować… Przyjrzyj się temu, jak najszybciej. W ciągu najbliższych dwóch tygodni. Dasz mi znać jak chcesz to zrobić. Wszystkie informacje masz na tych kartkach. Naucz się tego co tam jest i kartki mi oddasz. - Jasne… Ten gość wygląda dość poważnie… Stary nie zareagował na komentarz. - To zawodowiec. Dużego kalibru. Ty jesteś dobry… ale w gruncie rzeczy jesteś jeszcze amatorem. Taka trzecia liga…A ten to klasa mistrzowska, międzynarodowa… Bystry… Pilnuje się… Przypuszczam, że będziesz miał szansę na tylko jedno podejście i jeden strzał… I ta szansa polega na tym, że jak dotąd nikt nie wie o twoim istnieniu. Jeszcze się nie pokazałeś. Jeżeli zrobisz coś nieprzemyślanego i facet zorientuje się, że coś się koło niego dzieje, to albo zniknie, albo co pewniejsze, zacznie polować na ciebie… Nie upilnujesz się… - Taki dobry? - Najlepszy. - Więc dlaczego? Nie lepiej takiego zachować? Fachowcy zawsze się przydają… - To co on zrobił, było ważne… On też bardzo dobrze zarobił… Tyle, że zupełnie niepotrzebnie, pewnie przypadkiem, dowiedział się co zrobił i dlaczego… - Jak w kinie? Za dużo wie? - Wie co zrobił, dla kogo i dlaczego… Jest ryzyko, że może to próbować wykorzystać… Nasi, nazwijmy to, zleceniodawcy… za likwidację takiego ryzyka ufundowali szóstkę w totolotka. Czasu jest niewiele… Do połowy października… I jeszcze jedno, Jurek… Nikt nawet nie bierze pod uwagę ewentualności, że zlecenie nie będzie wykonane… Poczuł się nieszczególnie… To było takie delikatne przypomnienie, że jeżeli nawali, a przypadkiem będzie żywy, to będzie tym żywym, który za dużo wie… A że ta szóstka jeszcze nie będzie wydana, to można ją przeznaczyć dla kogoś innego… za upolowanie i Jurka Nowaka i tamtego… - I na koniec… Pomyślał, że Stary za bardzo się rozgaduje. A może ta sprawa naprawdę jest tak gruba, że trochę się boi? Bo w końcu, to on też będzie tym, co za dużo wie… - Wiesz, że upolować można każdego. To nawet nie jest połowa roboty. Ważne jest, żeby potem przeżyć, nie dać się ani złapać, ani zabić, ani nawet namierzyć… Nieboszczykowi pieniądze są na nic… Było oczywiste, że Stary bardziej w tej sprawie troszczy się o własny tyłek, niż przejmuje jego przeżyciem. Przygotowania zaczął od załadowania towaru i podróży służbowej. Pryncypał dawno przywykł, że Jurek, gdy tylko ma okazję, to zbacza z umówionych tras i wynajduje nowych odbiorców. Nie tylko przywykł, ale również chętnie wypłacał prowizję od sprzedaży ekstra. Z mapy wynikało, że to jakaś mieścina z jedną, albo dwoma fabryczkami… Jeżeli jakaś dziura to pokręcić się tam i pozwiedzać okolicę, zwyczajnie się nie da! Obcego widać z daleka i poznać po zapachu! A jeżeli jeszcze facet się pilnuje… Adres z kartek maszynopisu, to był domek jednorodzinny, w ogródku, przy małej uliczce, biegnącej łukiem wzdłuż dość stromej skarpy wzgórza… Niektóre ogródki tych domków wyłaziły nawet ogrodzeniami na tą skarpę… Ludzi prawie nie widać! Pozwolił sobie tylko na jeden przejazd, w biały dzień, tyle, żeby zorientować się w otoczeniu. Uliczka była dla niego zupełnie nieprzydatna. Domki jednorodzinne. Ogródki. To nie miasto z kamienicami i bramami. Albo klatkami schodowymi, gdzie można sobie stanąć na półpiętrze i popatrzeć na ulicę… Dojechał do końca uliczki, przejechał przez mostek na drugą stronę rzeczki, potem następnym mostkiem jeszcze raz nad mętną wodą i zorientował się, że jest na drodze prowadzącej po drugiej stronie wzgórza, do którego skarpy przylegają tamte domki. A jak będzie to wyglądało z tej strony? Zaparkował na poboczu i wybrał się na spacer. Pogoda śliczna. Papierosek smakuje. Górka porośnięta czymś w rodzaju młodego lasku, który wyrósł tu samodzielnie, bez pomocy leśników. Kilka ścieżek. Czasem pokaże się gdzieś babina na rowerze z koszykiem albo torbą. Czasem jakiś mężczyzna w ciuchach roboczych. Po tej stronie wzgórza rozłożyła się jakaś wioska… Wygląda na indywidualne gospodarstwa… Z daleka trudno ocenić, ale potem się przejedzie… To te baby z koszykami i torbami pewnie przez tą górkę na skróty do miasta jeżdżą? A ten facet z grabiami i motyką przywiązanymi do ramy roweru? A tak! Kolo jednego mostku było ogrodzenie z siatki i brama z dumnym napisem „Pracownicze Ogrody Działkowe im. Róży Luksemburg” Patron słuszny ideologicznie. I imię ma takie ogródkowo pasujące. To gość z miasta, na skróty przez górkę do swojego ogródka pewnie… Na grzbiecie tej górki brzózek jest mniej, za to żarnowiec na jałowiźnie porósł jak dżungla! Niektóre łodygi to pewnie z trzydzieści lat mają, bo grube jak ręka… Ścieżynki przeciskają się pomiędzy żarnowcem, ale krzaczyska są tak wybujałe, że człowiek na własnych nogach, nad nimi na miasteczko nie spojrzy. Sądząc po papierzakach i zużytych tamponach , ta gęstwa służy też czasem jako przypadkowa toaleta. Nawet prezerwatywy można tu trafić… Ale to wszystko z brzegu, przy ścieżce. .I nic dziwnego. Przeciskanie się w głąb, pomiędzy sprężystymi gałęziami jest dość upierdliwe. Jak kogoś przyprze, to mógłby nie donieść… Patrzeć trzeba pod nogi… Przy ścieżce, żeby nie wdepnąć, a dalej, żeby kostek nie powykręcać, bo więzną pomiędzy sprężystymi łodygami. Jeżeli jeszcze przesunie się dalej, o te kilka metrów, to powinien mieć dobry widok… Cholera! Psy! Chwała Bogu, że grzbiet skarpy góruje nad posesjami o dobre dwadzieścia metrów. Psy, nawet jak podbiegają do ogrodzenia z tej strony, nie powinny niczego wyczuć. Stąd do domku będzie siedemdziesiąt metrów? Jeżeli jeszcze trochę się przesunie, to będzie miał widok na drzwi wyjściowe z ganku, bramę wyjazdowa garażu i bramę na ulicę… Garaż, to właściwie drugi domek, bo wygląda że nad nim jest jakieś mieszkanie. Dwa okna z firankami. „Prawdopodobnie towarzyszy mu uzbrojony kierowca”. To było na kartce. Garaż przylega do domku, więc pewnie można z mieszkania wejść bezpośrednio do garażu i wyjechać z niego samochodem. Bramę może otworzyć kierowca… „Przebywa tam jeszcze kobieta… Służąca?”. Bramę może otwierać służąca. Nieciekawie… Trzeba się wynosić. Przynajmniej wiadomo co trzeba sobie przygotować na taki teren. Same trudności. O upolowaniu w drodze, na jakiejś stałej trasie typu „praca - dom”, nie ma co marzyć. Przecież gość nie z tych, którzy co dzień, na osiem godzin do biura chodzą! Albo o szesnastej, wychodzą z pieskiem n poobiedni spacerek… Ale popatrzeć na obyczaje w tym domku trzeba… Samochód po drugiej stronie górki byłby wygodny… Szybkim krokiem, to nawet nie piętnaście minut. Tylko, że samochód stojący w takim miejscu, kilka godzin, a kto wie czy nie dwa dni, wpada w oko… Numery można zmienić… Ale ile może być prywatnych Warszaw w takiej dziurze? Dziesięć? Piętnaście? I o wszystkich wiadomo czyje są! A jego auto, wcześniej czy później zrodzi pytania: A ten to kto? I do kogo? Lipa, panie Jurku! Najwyższy czas znikać… Najlepiej nie przejeżdżać po raz drugi przez tą uliczkę… To przez tą wiochę? Może z drugiej strony będzie jakiś wyjazd na którąś z szos? Wiocha rzeczywiście wygląda na taką, co sami gospodarze… Spora. Z pięćdziesiąt numerów… Szosa okrąża miasto. Tą krzyżówkę już zna… Ten sam drogowskaz, prawie oblazły z łuszczącej się farby… I po drugiej stronie, za rozwalającym się ogrodzeniem, ta przerwana, czy opuszczona budowa jakiejś betonowej hali… No tak… Normalne… Pewnie jakaś spółdzielnia pracy coś sobie zaczęła budować, rok się kończy i obcięli limity inwestycyjne… Spółdzielczość, to nie przedsiębiorstwa kluczowe… Jak takie coś teraz stoi i nawet dozorcy żadnego nie ma, to do końca roku nikt tu nie zajrzy… A gdyby przyjechać i tu auto zostawić? Na wrotach hali można swoją kłódkę powiesić. A dalej pieszo? Kawał! Ale rowerem byłoby ze dwadzieścia minut. Może nawet piętnaście… Ludzi na rowerach tu sporo… Na pewno więcej niż samochodów… No! To jest jakieś rozwiązanie… Rower w kufrze auta się mieści jeżeli koła się zdemontuje… Znowu nie taka sztuka potem zmontować. A z powrotem? Może nie być czasu… Przednie ma nakrętki motylkowe jak w rowerze sportowym… Szybciutko pójdzie… A jak klapy nie da się domknąć to choćby sznurkiem się przywiąże, aby stamtąd odjechać… Trzeba przymierzyć… Pakowanie sztucera też sprawdzić. To sto piętnaście centymetrów. Tak na wyobraźnię, zawinięty w jakąś szmatę z grabiami i szpadlem, da się przytroczyć do ramy… Jakieś paski ze sprzączkami trzeba mieć żeby się sznurkiem zbyt długo nie bawić… I takie pakowanie też przetrenować… Broń… Tu nie ma co filozofować. Użyć może tylko swojego Mausera. Każda sztuka od Starego, prawie na pewno ma zostawione, w jakimś bardziej lub mniej oficjalnym rejestrze, pociski i łuski z ostrzału. Przynajmniej on sam, gdyby w takich sprawach miał mieszać, to coś takiego by zrobił. Ostatecznie mikroskop porównawczy, to tak stary wynalazek, że w romansach kryminalnych już przed wojną o tym pisali. Sztucer jest przystrzelany i synchronizacja lunety zafiksowana. Tor pocisku i linia celowania maja zero na 100 m. Amunicja… Trochę te półpłaszczowe, myśliwskie naboje podrasował po swojemu. Lekki pocisk miał prędkość wylotową dobrze ponad osiemset metrów na sekundę. To na dystansie tych siedemdziesięciu metrów ciągle jeszcze będzie bardzo szybki. Ponad siedemset… A musi zdążyć nie tylko ekspandować ale i rozpaść się na kawałki… Będzie miał szansę na powtórzenie strzału? Może. Ale założyć musi, że takiej szansy nie będzie… Trzeba będzie zabrać ze sobą belgijkę… Swoją… To co, że nie ma na to papierków? A na sztucer ma? A ma gdzieś jakiś papierek na użycie sztucera? Pokazanie jakiegokolwiek papierka z tych od Starego i jest spalony! Takie kilka godzin za kółkiem, to dobry czas na myślenie. Będzie trzeba wziąć urlop… Parę dni. Towar w tamtą stronę… Żeby szefowi paliwa ani auta żal nie było… Może być tak, że i trzy dni będzie musiał tam siedzieć… Ten termin jest krótki… Do kompletu utrudnień, jeszcze córcia pryncypała! Jedno popołudnie i pewnie nocka - z głowy… Dziewczyna jest rzeczywiście śliczna… I chętna! - Myślałam, że masz jakąś klitkę, a ty takie apartamenty! – rozglądała się z uznaniem. – Co będziesz robił w tak wielkiej chałupie? Rodzinę liczną zakładał? - Jeszcze nie zdecydowałem. Przecież dopiero co się wprowadziłem. Jakoś odświeżyć to trzeba… I poprzedni lokator, na razie trochę swoich gratów ma w tamtym pokoju… Nie miał jak się zabrać, a mnie nie przeszkadza, bo na razie, to nie mam czym zapełnić tego co jest. - Duży tamten pokój? - A taki jak ten… Ponad trzydzieści metrów… Na oko. Nie mierzyłem. - Wiesz? Dotąd sądziłam, żeś ty taki sobie mizerak… Studencik… Przyssałeś się do tego wożenia u nas, żeby zarobić trochę lepiej, niż na posadzie… - Bo to prawda… - Wiesz… Myślę, że bez mojego taty, też dałbyś sobie radę zupełnie nieźle… - Lubię dawać sobie radę… Egzaminujesz mnie? - Może troszkę… Nie bardzo podobał mu się ten kierunek rozmowy. Lepiej niech sobie panienka tego profesora wybierze… Z drugiej strony, on sam musi być całkiem normalnym facetem… Żadnych pretekstów do niebezpiecznych domysłów! Trzeba będzie wymyślić coś na tą wielkość mieszkania… Lepiej nie budzić zdziwień, ani w administracji, ani u sąsiadów… * * * Początek października i prawdziwa, złota jesień. Rower, po zdemontowaniu kół, stał się niekłopotliwym bagażem. Mógł załadować do kufra i na tylną kanapę, normalną ilość towaru. Szpadel i grabie dekoracyjnie prezentowały swoje wyraźnie zużyte żelastwo, po obu końcach zrolowanej szmaty… Do rozbabranej budowy dotarł po dwóch dniach, po zmroku. Cisza, spokój, wygwieżdżone niebo… Daleka łuna nad horyzontem; miasteczko zza garbu terenu pokazywało, że ma latarnie na ulicach i ludziska, tak zupełnie, to jeszcze nie śpią… Wjechał do hali i starannie zamknął za sobą wrota. Niestety, światła samochodu trzeba było zgasić. Musi wystarczyć zwyczajna latarka na baterie. I takich trzeba mieć kilka na zapas, bo nigdy nie wiadomo, kiedy to nagle przestanie działać. I żaróweczki… Nawet latarką posługiwać się należało ostrożnie. W nocy, najmniejsze światełko wydostające się przez szczelinę między dechami wrót, będzie z daleka widoczne. Rower trzeba będzie montować w tym ślepym kantorku, czy co to sobie tam zaprojektowano. Przednie koło, to żaden problem. Z tylnym trzeba się pobawić. Regulacja naciągu łańcucha i ustawienie koła w płaszczyźnie ramy… No, będzie dobrze. Dynamo jakoś działa. Teraz ten tłumok przytroczyć do ramy. Będzie jechał trochę rozkraczony. Ale trzyma się wszystko na sztywno i nie przeszkadza kierownicy. Teraz przebrać się… Dubeltowa ciepła bielizna i gruby sweter. Bo na wierzchu będą tylko sprane drelichy. A to już październik! I nastawić się musi, że będzie tam tkwił nie tylko dzisiejsze przedświcie, ale kto wie czy i następną noc… A może i dwie? Pod siebie podłoży ten kawałek ceraty… Żarnowiec rośnie na jakimś żwirze, ale jak rośnie, to znaczy, że wilgoć jakąś grunt podciąga do góry… Siatką maskującą trzeba przykryć i siebie i rower. Dobrze, że żarnowiec to dość popularne krzaczysko. Wszędzie da się tego naciąć i wykorzystać jako ozdobę. Kłąb siatki na bagażniku roweru wygląda jak kłąb i jest niepodobny do niczego. Zwyczajny kłąb czegoś. Pasuje do sztychówki i beretki z antenką. Parę godzin można przedrzemać w aucie. Jeżeli dotrze na samo miejsce przed świtem, to będzie w sam raz. W krzaki wlezie jeszcze zanim ludzie zaczną tamtędy iść do pracy w papierni, albo wracać z nocnej zmiany. O! To musi być kolo piątej! Jak się rozwidni trochę, trzeba będzie sobie popatrzeć z zewnątrz na maskowanie… Wprawdzie miejsce, które sobie wybrał było o dobre piętnaście metrów od najbliższej ścieżki, ale wschodzące słoneczko potrafi robić zdradzieckie sztuczki… W właśnie będzie wschodziło nad miasteczkiem… Termos… Pełny, ale do rana będzie prawie letnia popitka. Kanapki… Za dużo pić i jeść nie będzie można… Wysikać się w dzień, pod maskowaniem, jeszcze jakoś się da. Ale z grubszą potrzebą to trzeba do zmroku… Się zobaczy. Na razie sobota się zaczęła. Sobota minęła bez rezultatów. Popatrzył sobie tylko, na dom, na psy, zobaczył jak wygląda ta kobieta, Mignął mu wchodzący i wychodzący z garażu, kierowca… Nic się nie działo. Po porannym bezchmurnym niebie zrobiło się szarawo, wilgotno… W domu palono w centralnym, bo snuł się dym z komina i kobieta z wiadrem popiołu wyszła na uliczkę i wysypała je pewnie w jakąś dziurę… A potem nabrała koksu z zasieku na opał przylepionym do ogrodowej ściany domku. Przez szyby okien, gdy wyregulował szkła, widać było i kobietę i gospodarza domu… Mało przydatne… Chyba tylko jako informacja… Nie mógł brać pod uwagę strzału przez szybę… Nie miał pojęcia jak zachowa się ekspandujący i dodatkowo przerobiony przez niego pocisk. Wiedział, że w garażu jest Opel Rekord, w groszkowym kolorku. Wiedział, że samochód wyjeżdża za bramę dwa, trzy razy w tygodniu, czasem z kierowcą i właścicielem, czasem wyjeżdża sam kierowca… Widocznie ta sobota nie należała do tych „czasem”. Mieszkańcy domku chodzili spać późno. W oknach nad garażem, światła pogasły po jedenastej. W domku, na parterze, w pokoju, który był chyba gabinetem do pracy, dopiero po północy. Ale światła nad wjazdem do garażu i drzwiami wejściowymi na ganek, paliły się całą noc! Kilka razy w nocy wstawał, żeby rozruszać gnaty, załatwić się… Noc znowu się rozgwieździła i zanosiło się że nad ranem może nawet złapać przymrozek. Błogosławił te swoje dubeltowe ciepluchy, ceratę pod brzuchem i szmaty do przykrycia. Dzięki temu, parę godzin spokojnie przespał. A w niedziele zrobiło się ślicznie, słonecznie i cieplutko! W grubych ciuchach, w zacisznych krzakach, nawet zbyt ciepło! Kusiło do drzemki! Koło południa, po raz pierwszy ujrzał w szkłach lunety swój cel. Tylko na chwilkę. Kierowca wychodził z drzwi ganku i zamykał je za nim gospodarz. Coś powiedział. Kierowca wyprowadził Opla z garażu, otworzył bramę… Na moment odchylił prawą połę marynarki i to wystarczyło, żeby dostrzec pod pachą kaburę pistoletu. Leworęczny… Kierowca zamknął bramę i odjechał. Zrobiło się za ciepło. Bielizna lepiła się do ciała… Jeżeli będzie musiał przesiedzieć tu następną noc, w przepoconej bieliźnie zmarznie! Trzeba będzie wynieść się do auta! A dekoracji ze szmat i siatki maskującej lepiej nie ruszać… Cholera wie, jak to wygląda w pełnym słońcu! O! Opel wrócił! Z gościem! Weszli do domu. Zacznie się coś dziać? Gospodyni ( czy żona?), wietrzyła chałupkę korzystając z ciepłego dnia, Okna od ogrodu były pootwierane. Rzeczywiście, wyglądało na to, że jeden z pokojów z tej strony, to gabinet. Biurko i telefon. Gospodarz z gościem mignęli mu w głębi kilka razy. Na tyle długo w polu widzenia, żeby dostrzegł intensywną wymianę zdań. Za krótko żeby wycelować. A potem, wszystko potoczyło się jak na przyspieszonym filmie. Obaj, gość i gospodarz, wyszli zwyczajnie przed ganek. Ten gość stanął plecami do ogrodu i nie przestawał gadać mocno gestykulując. Jego cel stał twarzą w stronę lufy, z rękami splecionymi na piersi, uśmiechał się pobłażliwie… lekceważąco… Był trochę wyższy od swojego rozmówcy, albo stał wyżej? Poziomą kreskę celownika położył tuż nad barkiem gadatliwego faceta, a pionową złapał środek mostka gospodarza… Przy włączonym przyspieszniku, spust zwalnia westchnienie muchy. Huk wystrzału wypełnił całą przestrzeń pomiędzy skarpą a domkiem. Zdążył jeszcze w szkłach dojrzeć, jak jego przeciwnik, w półobrocie wali się na ziemię, pokazując na plecach krwawą wyrwę wielkości sporego spodka… Ten gaduła jakby odskoczył z rozłożonymi rękami… Nie ma czasu na rzyganie! Na inne wzruszenia też! Do tyłu! Ściągnąć siatkę i szmaty! Sztucer owinąć razem z tymi grabiami i szpadlem! Spiąć! Do ramy roweru… paski. Kłąb siatki na bagażnik. Poprawić beretkę. Termos i resztki kanapek do teczki. Na ramię kierownicy… Jak to wygląda?! Wynoś się stąd, człowieku! Na ścieżce poprawić coś przy rozporku. Przysługuje! Kto w krzaki wchodziłby po coś innego? Statecznie, z namysłem na siodełko… Wymuszony rozkrok nie sprzyja pospiechowi. Dwadzieścia minut pedałowania. Na budowie puściutko. Wkoło też. Można nawet się nie zatrzymywać tylko od razu wjeżdżać. Kłódka… Otworzyć i zabrać… Drzwi za sobą zamknąć. Najpierw sztucer tylko odpiąć od ramy i razem z całym pakunkiem do bagażnika. . Odkręcić koła i wcisnąć rower… Na to te drelichy! Przebrać się! Sucha bielizna… Dżinsy, flanelowa koszula i sweter… Belgijka z powrotem za pasek. Minęło trzydzieści pięć minut od wystrzału. Na zewnątrz pustki. Wyjechać i wrota zamknąć. Można nawet skobel założyć i przetknąć jakimś patykiem. Rzut oka na tylną kanapę… Nic niepotrzebnego. Dwa kartony z portmonetkami typu podkówka. Kartonowa teczka z rachunkami z pieczątką firmy pryncypała… Pod czaszka tłucze się jedna myśl. „Jestem bogatym sukinsynem!” Uświadomił sobie, że jeszcze nie jest bogaty… Jeszcze tych pieniędzy nie widzi… Mogą go jeszcze zrobić w konia… Albo spróbować wrobić… To pan Jurek jedzie ciurkiem, tylko z przerwami na siusiu i cepeen! I najpierw do swojego garażu! Pukawki na miejsce! Potem do pryncypała z rozliczeniem! Poniedziałek! Towar załadować! Czeka go normalny tydzień pracy! Potem do domciu. Odświeżyć się. Odetchnąć. Poukładać w głowie… Nie jest przecież takim zwyczajnym, porządnym człowiekiem, za którego myśli jego majster, albo inny kierownik, albo rząd… Myśleć trzeba samemu… I chyba będzie tak, że wszyscy „porządni ludzie”, będą teraz dla niego przeciwnikami… A przynajmniej, zagrożeniem… Jak Zigi… - Za długo, to nie urlopowałeś, Jurek – zdziwił się pryncypał. – Wszystko w porządku? Coś z nauką nie tak? No proszę! Prywaciarz się niepokoi, że jego kierowca może studia zawalić! - W porządku, szefie… Wszystko gra… Ale jak jest robota do zrobienia, to trzeba ją zrobić. Jest trochę nowych zamówień, to jak odpuszczę to i prowizja będzie później… Albo szef sam musiałby wsiąść za kółko… - No, niby tak… Ale pierwszy raz mam takiego pracownika, który myśli tak jakby pół firmy było jego… - Jakby cała firma była moja. szefie… Wtedy robię tak, jak dla siebie… Kiedyś otworzę coś swojego… Na razie nie mam pomysłu. I przynajmniej dopóki mam te studia na karku, to lepiej u szefa jeździć… - Jak u mnie zacząłeś, to nawet myślałem, że kiedyś po mnie to pociągniesz… No wiesz… Justyna… Ale ona tego swojego profesora… No, nie powiem… Podobno też gość… - Na razie, to szef niczym się martwić nie musi, nie? Ja do dyplomu to dwa lata, jak dobrze pójdzie… Potem, przecież też, nie rzucę wszystkiego z dnia na dzień. A może i przez parę lat razem popracujemy? Może wpadnie mi coś do głowy takiego, że razem da się pociągnąć? Wieczorem, trzeba było posiedzieć w domu. Popilnować telefonu. Stary może zadzwonić. Pewnie sobie policzył czas i jego możliwości komunikacyjne uwzględnił. Może nawet miał kogoś w tym miasteczku? A może nawet nie potrzebował? Dryndanie jest przeraźliwe! Trzeba będzie zdjąć pokrywę i podregulować! Przecież to palpitacji serca można dostać! Nerwowy robisz się, Jureczku! - Słucham… - Pokombinuj tak swoją robotę, żebyś mógł do mnie przyjechać w przyszłą środę po szesnastej… - Przyjadę… Prztyk. Im mniej się gada, tym lepiej. Żadna tajemnica, że telefony bywają na podsłuchu… Ten akurat powinien nie być… A jeżeli Starego ktoś nie lubi? Tydzień czasu. Oprócz roboty, to trzeba normalnie pokazywać się w mieście. Na uczelni też czasem… Pewnie z tych dwóch lat magisterium to zrobią się trzy… Chyba już przywykli do tego, że robi to na raty? Czasem trzeba pokazać się znajomkom na Turzynie. Zajść na kawę do Pomorzanki, albo do Dołka… Któraś znajoma dziwka zobaczy, to wszyscy będą wiedzieli, że jest… I to wystarczy… W interesy żadne z nikim wchodzić nie musi, a tym bardziej nie ma żadnego powodu, żeby z kimkolwiek ze znajomków zabalować… - Stary! Nie da rady! Interesu muszę pilnować! Kawę, albo piwo można komuś postawić… - A ty nie napijesz się? - W trasę dziś wyjeżdżam… W ramach odchamiania się, czasem poszedł do kina… W mieszkaniu zaczęły pętać się książki różne, a nie tylko opasłe skrypty w zielonkawych, kartonowych okładkach. Zaczynał się tworzyć całkiem sensowny bałagan… Sens polegał na tym, że z daleka i po zapachu widać było i czuć obecność samotnego faceta. W sobotę wieczorem dopadła go ambicja na porządki, ale wreszcie skończyło się na pomyciu szklanek i talerzy z całego tygodnia i przetarciu szmatą posadzki w kuchni. Przy okazji zauważył, że zaczęła się chłodna jesień i palić w centralnym czasem trzeba będzie. Po poprzednim lokatorze było w piwnicy troszkę koksu. Przyniósł wiadro śmierdzącego gazownią paliwa i parę szczap na rozpałkę. Uznał samo noszenie za dość rozgrzewające i sezon grzewczy postanowił rozpocząć od niedzieli. Ze trzy tony koksu trzeba załatwić gdzieś w gazowni… Bo do WPHO, to trzeba mieć przydział z rady zakładowej. Pryncypał związków zawodowych nie ma to i rady zakładowej też nie. Ale koks skądś bierze! Do Starego zajechał wracając z trasy. Pryncypał dawno przestał zaglądać do auta i przyglądać się licznikowi. Po pierwsze dawało się licznik podkręcać, a po drugie Jurek nie miał w zwyczaju kombinować z paliwem… W końcu, byłyby to grosze w stosunku do jego prowizji… Stary położył przed nim kilka książeczek PKO otwartych na hasło i dwie paczki banknotów studolarowych. Po sto sztuk w każdej. Na książeczkach było prawie dziewięćset tysięcy… A te dolce, po rynkowym kursie to jeszcze więcej! To są dwie szóstki! Z hakiem! - Znasz niemiecki? Przecież wiedział że zna! - Trochę. Dogadać się potrafię. - Pojedziesz na wycieczkę Orbisu do Wiednia… Jutro do południa pójdziesz do nich. Twój paszport już tam jest… Lecicie samolotem. Z Warszawy. Czymś tam dojedziesz. Jesteś umówiony w banku… Te dolary, dobrze mieć taką rezerwę… I lepiej tam, niż tutaj… To jest adres tego banku i nazwisko umówionego urzędnika. I telefon… Zapamiętasz. - Pewnie. - Dlaczego nie użyłeś Remingtona? Przecież to bardzo pewna broń? I w razie czego, w drodze, to miałeś na to papiery… Wzruszył ramionami. - Do Remingtona nie miałem odpowiedniej amunicji. A ta co była, nawet gdybym ją przerobił po swojemu, to nie byłaby przystrzelana. Pewnie Stary chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował… Akceptował taką samodzielność? Może? W każdym razie wiedział, że to nie był pocisk 280 Remington. Po udanej wycieczce, czterodniowej, wybitnie turystycznej, odchamiony do samych trzewi, bo nawet zmusił się do obejrzenia jakiegoś nowoczesnego baletu, wrócił do swoich zajęć. Urządzanie mieszkania szło jak po grudzie. Z doskoku. Jak miał czas coś kupić i przywieźć, tak jak pralkę, to grat stał w przedpokoju w kącie i nawet wody ani razu nie posmakował. Kłąb ciuchów z dwóch miesięcy władował do starej walizki i zawiózł wreszcie do pralni. Kupił karnisze do firan i stały po kątach. W kuchni, czasem zrobił sobie śniadanie. Czasem kolację. Ze dwa razy upitrasił niedzielny obiad. Którejś niedzieli, gdy wybierał się do miasta na jakiś spóźniony posiłek, doszedł do wniosku, że dziadzieje. Forsy przybywa, a on z tego nie potrafi ani pożytku ani przyjemności wykombinować! Był bez samochodu, bo Warszawa jednak czasem wymagała opieki mechanika. A różne rzeczy lepiej przed zimą zrobić żeby nie utknąć gdzieś w polu, przy pieskiej pogodzie. Wyglądało nawet, że będzie miał przymusowy urlop do środy, a może nawet do czwartku. Wskoczył do tramwaju ze szczerym zamiarem dojechania do „Żeglarskiej”… Czas był jeszcze przed tańcami, to miał nadzieje, że w karcie będzie coś sensownego. I bliziutko by było… - Cześć, Jurek. Ludzi nie poznajesz… Rzeczywiście, nie poznał. I wcale nie był tym zdziwiony! Co może się zrobić z ślicznej dziewczyny w kilka lat? - Oo! Kaśka! Zagapiłem się… Co… O cholera! Dopiero teraz zauważył drewniane kule… - Co z tobą? Wypadek? Cichutki głosik gdzieś z boku… - Mama… Teraz zwrócił uwagę na chłopaczka może pięcioletniego, stojącego obok i gapiącego się na wieczorne miasto za oknem. - Syn? Kiwnęła głową. - Mariusz… - Mama. Daleko jeszcze? Ja muszę siku… - Dobrze synku. Tu wysiądziemy i gdzieś zrobisz… - Ja też tu wysiadam… - Przecież nie musisz specjalnie z nami… - A nie. Ja do „Żeglarskiej”. Coś zjeść. Jak cały tydzień nie ma mnie w domu, to w niedzielę mam w kuchni tylko chleb i jajka. A on niech wysika się choć pod tym żywopłotem. Bo aż nogami przebiera… A ty co tak, po ciemku z dzieciakiem po mieście się ciągasz? Sama ledwie chodzisz… To po wypadku? Znowu nie odpowiedziała na to pytanie. - Mieszkania jakiegoś szukam. Tu, gdzie teraz z nim mieszkałam, baba chce się mnie pozbyć i tak podniosła czynsz za pokój, że nie dam rady… Dziś muszę coś jeszcze znaleźć. Na walizkach siedzimy. Sam wiesz jak jest z pokojem dla kobiety z dzieciakiem… - No… - Mama… Mówiłaś, że bułkę kupisz… - Ty, on głodny? - Pewnie. Tyle co śniadanie rano mu dałam. - To chodźcie ze mną na obiad… Przecież mi nie ubędzie… - No coś ty? - Nie gadaj głupot, tylko chodź. Głodny jestem. Szatniarz skrzywił się na widok Kaski o kulach i dzieciaka, ale dziesięć złotych do numerka przywróciło mu dobre samopoczucie… - My tylko coś zjeść, panie Kaziu… - No to spokojnie… Dziś grać będą dopiero od siódmej… Heniu się wczoraj za panem rozglądał, panie Jurku… - On, to zawsze się rozgląda… Pożytku z tego rozglądania, tyle co z kota gnoju, panie Kaziu. Obiad zjedli normalny. Mały wrąbał całego schabowego, przedtem zmieściła mu się filiżanka bulionu z jajkiem. Rozsądnie dał spokój kartofelkom, i połowie kapustki zasmażanej. I potem zaczął przydrzemywać na krześle… - Fajny - Jurek kiwnął z uznaniem głową. – Nawet je mądrze. Ty, Kaśka, ten pokój, co masz na oku, to coś pewnego? Załatwione? Bo jeszcze trochę, to małego do rana nie dobudzisz. - A tam, załatwione… Sam wiesz, jak to jest z szukaniem… Jeszcze z dzieckiem. - Ty daj sobie na dzisiaj spokój z tym szukaniem, co? Zabiorę was do siebie… Chałupę mam wielką i mieszkam sam. Jutro też jest dzień, a ja mam coś w rodzaju urlopu… Pomyślimy normalnie. Nie na chybcika. A te swoje graty, to skąd masz zabrać? Dużo tego? - Sporo… Cztery walizki… I maszyna do pisania… No, dorabiam sobie do renty… - To weźmiemy jakąś większą gablotę. Albo na dwa razy… - Lepiej na raz… To kosztuje… - Dobra, dobra… Zmieściło się na raz. Choć taryfiarz mocno marudził. Jurek powstawiał walizy do bramy, zapłacił za kurs i niepewnie popatrzał na kule Kaśki. - Da się na tym po schodach? - A jest gdzieś coś bez schodów? Nawet jak parter, to te dwa, trzy są… Walizki wniósł na dwa razy. Kaśka z małym czekała na dole i pilnowała maszyny do pisania z długim wałkiem. Wprowadził ich do środka i zamknął drzwi za sobą. Rozłożył ręce. - Widzisz jak jest… Jeszcze nic nie urządzone. Najlepiej jak weźmiesz małego do łazienki, umyjesz i położysz spać. W tym pokoju jest taka dość szeroka wersalka, to prześpicie się dziś razem. Ja śpię w tamtym. Mam tam taką kanapkę, biurko i różne takie moje graty… Teraz nie produkują mebli na tak wielkie i wysokie mieszkania… A w sklepach nie ma nic do kupienia nawet do małych mieszkań… To na razie jest jak jest… Chłodno, bo nie palone. Nie było kiedy i po co. Ale jak mały jest, to napalę… Potem koksu na noc dorzucę i będzie ciepło… Zajmij się dzieciakiem, a ja będę rozpalał. A potem jakiejś kawy zrobię... To rozpalanie trochę go umęczyło. Instalacja niby była napełniona wodą, ale co rusz któryś z grzejników się zapowietrzał. Zanim wszystko jakoś ruszyło i kaloryfery zrobiły się gorące, była jedenasta. Kaśka sama znalazła w kuchni kawę i szklanki. Koks był już w piecu dobrze rozżarzony, dołożył jeszcze kilka szufelek i zamknął palenisko. Niech sobie jedzie na malutkim dopływie powietrza. - Wielkie to mieszkanie… - No, wielkie… Kilka tygodni dopiero, jak się wprowadziłem… - Ktoś mówił, że się ożeniłeś… - Taka pomyłka… Szybko się pobraliśmy, szybko się rozeszliśmy… Tak najlepiej. Jedno drugiego nie umęczyło. A ty? Sama z dzieckiem? Wzruszyła ramionami. - Przecież widać. Po moim wypadku… Jak wróciłam do domu, o kulach… mój ślubny, spakował walizkę i poszedł sobie… Mały urodził się cztery miesiące potem… Mnie dali rentę. Na małego dostaję alimenty. Tamto mieszkanie było służbowe. Na mojego ślubnego. To po rozwodzie mnie wyrzucili… Drugi rok pętamy się po wynajmowanych… Mam trochę zleceń na to pisanie na maszynie, zawsze dorobię… Jakoś radę sobie daję… Najgorzej jest tak jak dzisiaj, Z jednego musisz się wynieść, a drugiego nie masz. Pójdziesz na dworzec? - No to fajnie, że ciebie spotkałem… - Dzięki, Jurek… - A tam… Mieszkania, to jakiego szukasz? Ja zawsze gdy szukałem, jechałem po adres do fryzjera na Gumieńce… - Pokoju jakiegoś, żeby był dostęp do łazienki… i żeby można było ugotować… Trudno takie coś znaleźć. A jak już jest, to wolą studentów dwóch, albo trzech, na pokój wziąć. Lepiej się opłaca i mniejszy kłopot. Wiadomo, student, w czerwcu się wyniesie… - To zostań tutaj… Za szybko mu się to powiedziało! I był zły sam na siebie, że nie podumał nad tym choć do jutra! - To znaczy jak? - Tamten pokój gdzie położyłaś małego… Jakieś graty tam już pokupowałem. Urządź się tam. Łazienka jest i kuchnia jest. Mnie w domu przeważnie nie ma. Albo jadę z towarem w Polskę, albo jadę na zajęcia… Tą cholerną magisterkę pewnie jakoś zrobię… Kiedyś… Albo i nie… Jak będę wyjeżdżał, to te kilka wiader koksu i szczap do rozpałki zawsze ci nanoszę. A ty, rozejrzysz się, na spokojnie… Nikt ciebie nie goni. Pytanie padło, bo paść musiało… Kaśka znała go z czasów dawniejszych, studenckich i opinię swoją o nim miała wyrobioną… - Właściwie jakim cudem, ty dorobiłeś się takiego wielkiego mieszkania?! I jesteś tu sam… Od kogoś wynajęte? Ktoś za granicę wyjechał? Marynarz? To przecież Złodziejowo! - Mam na to przydział… zwyczajny… - Bzdura! Z pięć osób musiałbyś tu zameldować, żeby nadmetrażu nie płacić! - Nie płacę nadmetrażu… Ale pomysł dałaś mi niezły… Ciebie i małego zamelduję… - Po co? - Nie będę płacił nadmetrażu. - Wiesz co, Jurek? Z tobą, to jest tak jak dawniej… Zawsze ciebie bałam się trochę… Tych twoich pomysłów… Teraz też się boję – dodała po chwili z rezygnacją. – Ale chyba na razie zostanę… Bo co innego można, tak na szybko, wymyślić. - No to idź spać. Ja jeszcze zajrzę do pieca, wlezę pod prysznic i też się kładę… Rano, oko otworzył o ósmej, bardzo zdziwiony, że o takiej godzinie jeszcze jest w betach. I zaraz sobie przypomniał że urlopuje a autko stoi w warsztacie. Gdzieś jakiś cienki głosik zagadał… A tak. Kaśka i mały. Czas na kawę! O, kaloryfer ciepły! Czyżby żar się utrzymał a Kaśka rano dorzuciła? Żużel trzeba wygarnąć… W kuchni przywitał go zapach kawy i mały. - Dzień dobry, wujku. Mama powiedziała, że ty jesteś wujek Jurek i że może u ciebie trochę zostaniemy… A ja nazywam się Mariusz Konarski. Maluch rezolutnie wyciągnął rąsię na cześć i z całą powagą przyjął uścisk. - Jaką kawę ci zrobić? Widzę że Nescę pijesz często, bo pustych pudełek trzy wyciągnęłam z szafki. Fajna, ale drogo wychodzi… - Za to nie ma problemu gdzie fusy wylewać. Zaparz normalną. Wczoraj mieliłem świeżą paczkę. Jedliście już coś? - No pewnie. Mariusz wstaje i jest od razu głodny. Ale ty swoim gospodarstwie, to za dużo do jedzenia nie masz… - Przecież mówiłem ci, jak u mnie jest. Czasem nie ma mnie w domu przez cały tydzień. To jakbym zostawiał tu jakieś żarcie to zapleśnieje. A jak jest już tak, jak wczoraj, to na obiad wybiorę się do miasta. - To co ty właściwie robisz? - Jeżdżę z towarem jednego prywaciarza. Takie pierdoły. Portmonetki, kosmetyczki, futeraliki. W całą Polskę. I mam prowizję od sprzedaży. - Sporo zarabiasz, jeżeli stać cię na takie mieszkanie, telefon… Te nowe meble… Jak u prywaciarza pracujesz, to na raty nie kupisz… - Bardzo dobrze zarabiam. I bardzo dużo i dobrze pracuję. Jak jadę w Polskę, to jestem w pracy całe dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z samochodem pełnym towaru na karku. Nie odbijam o trzeciej karty na portierni i nie idę z kumplami na piwo. Odezwał się telefon w pokoju. - Nowak… - Dobrze, że ciebie złapałem, Jurek. – Nie szykuj się na wyjazd w tym tygodniu. Auta nie zrobią… Urlop ci normalnie dam… pryncypał prawie się tłumaczył z kłopotu. - W porządku szefie. Mechanika się nie przeskoczy… - No wiem, ale taki tydzień to ci z kieszeni leci, bo urlopowe… - Z głodu nie umrę, szefie… Potem docisnę i nadrobię… A z tymi bieżącymi to jak będzie? - Co się da, to sam obskoczę… A resztę ugadam… Jak tylko auto zrobią to zaraz zadzwonię… Wrócił do kuchni. - No to mam urlop do końca tygodnia, bo auto nie będzie gotowe… To jak? Pasuje ci tutaj zostać? - Za ile? - Co za ile? - Ile za ten pokój? - Aha. Nie wiem. Nigdy w tą stronę o cenie za pokój nie gadałem. Bo nigdy dotąd nie miałem co wynajmować… A jakby inaczej… Żebyś tu u mnie za gospochę była… - Zwariowałeś! - No, tak mi przyszło do głowy… Jak wczoraj powiedziałaś, że u mnie to w szafce nic do żarcia nie ma… Dałabyś radę chałupą się zająć? No, bo jednak te kule… Jedzenie i dach nad głową będziesz miała… A ja, jak będę w trasie, to przynajmniej będę wiedział, że ktoś w domu jest i choć w centralnym zapali. I więcej mnie w domu nie ma niż jestem… To swoje maszynopisanie możesz sobie tłuc. Telefon pod ręką masz. Pięć setek miesięcznie mogę ci zapłacić… - Co?! - Za mało? Niech będzie sześć… - Głupi, czy co?! Za co masz płacić? - Za robotę. Prowadzenie komuś domu, zakupy, posprzątać, wyprać, to robota. Ja za swoją robotę biorę pieniądze i jak komuś daję coś do zrobienia, to płacę… Potrząsnęła głową. Jakoś w tym momencie, może dla tego, że patrzał pod światło okna, w tym geście Kaśki zobaczył tą fajną dziewczynę z dawnych lat. Pod światło, nie widać było przetłuszczonych, dawno nie mytych włosów. Nie widać było rozlanych rysów, trochę obrzękniętej twarzy, sińców pod oczami. Siedziała na krześle, kule stały w kącie za nią, zasłonięte, nie drażniące zdrowego, swoim widokiem. Nogi, w pończochach wyglądały normalnie, smukło. Gruby sweter maskował obwisłość biustu i fałdy sadła zamiast talii. - Nie wiem… Nigdy czegoś takiego sobie nie wyobrażałam… Wzruszył ramionami. - To pomyśl. Ja mam niespodziewane kilka dni urlopu, to muszę taki dar szefa i niebios z rozumkiem wykorzystać… - Z rozumkiem… Dawniej też tak mówiłeś… Wszystko musiało byś z rozumkiem… Najpierw do „Jedności Łowieckiej”. Jeżeli Kaśka ma być w chałupie, to dekoracje muszą być kompletne. Dwa futerały, jeden na sztucer a drugi na dubeltówkę. Z zielonego grubego brezentu, czy czegoś takiego, z miękką wkładką wewnątrz. Lamowanie ze skóry. Wewnątrz usztywnienia i troki też skórzane, starannie wykonane. Dopasował sobie tyrolski kapelusik z piórkami. Resztę ciuchów sobie darował. W tym względzie miał swoje upodobania. Teraz do Koła Łowieckiego… Niby wszystko pozałatwiane, dwóch wprowadzających jest, papierki podpisane… Tylko on sam nie miał czasu tam się pokazać… - Już myślałem, że zrezygnowałeś, Jureczku – przywitał go prezes. - Nie mogłem się z robotą obrobić… Dziś dopiero parę dni urlopu wyrwałem… - Muszę do Józka zadzwonić, żeby tobą tak nie orał… - Lepiej nie dzwoń, prezesie… Za to oranie, to on dobrze płaci. - No, tak… Prywaciarze… Nie pomyślałem. - Za to stać mnie będzie na te nasze składki… Jakbym żył z pensji, to stać by mnie było na kartę wędkarską, a nie na kapelusik z piórkiem! - No, fakt! No, teraz już formalnie będziesz… Ty, urlop teraz masz… Pojechałbyś z chłopakami te dwie ambony postawić, co? Dyrektor pegeeru da wam ciągnik z przyczepą, to przewieziecie żerdzie i oflisy gdzie trzeba… - Kiedy? - A jutro by po ciebie podjechali… - Narzędzia mają? - No pewnie… Do domu wrócił jako myśliwy pełną gębą. Nawet kapelusik miał na głowie. Czemu nie? Jeżeli ma być jakieś uzasadnienie tej pancernej szafy i jej zawartości? Stary powiedział, że ma być normalnie… no to jest. Wszystko nabiera uzasadnienia. Wielkość mieszkania, zakupy amunicji i nawet szafa zgodna ze wszelkimi wymogami! - Szybko wróciłeś… Ty polujesz? Nie wiedziałam… - Od przypadku do przypadku. Jak auto się popsuje w firmie. Taka tam zabawa… - To fuzję w domu trzymasz? - A gdzie indziej? To zbyt kosztowne zabawki, żeby poniewierały się byle gdzie i jednak broń, to trzeba trzymać dobrze zamknięte. Słuchaj, Kasia… Spisałabyś mi na kartce jakie zakupy porobić… Albo razem byśmy się przeszli choć do sklepu na rogu… Jakiś obiad w domu trzeba byłoby zrobić. Mariusza miałaś choć czym nakarmić? - Byliśmy w sklepie… Taka ostatnia ofiara, to nie jestem… Przecież klucze od mieszkania zostawiłeś… - Rzeczywiście… No to fajnie… Ale w głowie dzwoneczek się odezwał! Takie sytuacje będą się zdarzać. Jego nie będzie, a ona przecież będzie wychodzić! Upilnuje kluczy? A on sam nie pomyślał nawet, że drugi komplet na gwoździu przy drzwiach zostawił! Pokój z szafą trzeba będzie zamykać nadal! - Odłożę to – uniósł nieco futerały trzymane w ręku i sięgnął do kieszeni po klucze do pokoju i szafy… - Muszę zabrać się za jakieś urządzanie tamtego pokoju też, bo jeszcze nawet palcem tam nie kiwnąłem. Jakieś firany i zasłony by się przydały… Nie byłaby kobietą, gdyby nie zareagowała na takie wezwanie. Poszła za nim. Stanęła na środku pustej podłogi, popatrzała na karnisze stojące w kącie, na jego manipulacje przy szafie ledwie zwróciła uwagę. - Jakbym miała maszynę, to poszyłabym coś na te okna… materiału jakiegoś można czasem kupić. - Dałabyś radę? - No pewnie. Całkiem nieźle szyję… - Mama, powiedziałaś już wujkowi, że chcemy tu zostać? Szkrab niepostrzeżenie stanął w progu pokoju. - Wystarczy, Mariusz, że ty powiedziałeś. Cieszę się, że zostajecie… Pojutrze was zamelduję. Bo jutro, to moi towarzysze łowów zabierają mnie do lasu. Dwie ambony mamy do postawienia. - Co to takiego? - Takie drewniane wieże z ławeczką i daszkiem, tak z sześć osiem metrów nad ziemią. W miejscach z widokiem na wychodzącą żerować zwierzynę. Jak się siedzi tak wysoko, to zwierzyna zapachu człowieka nie wyczuwa… Nie płoszy się… I pewnie, jak już tam będziemy, to za jednym razem paśnik trzeba będzie poprawić przed zimą… Cały dzień zejdzie… - A ten paśnik? - A takie miejsce pod daszkiem gdzie wykładamy siano, warzywa… Zima, śnieg zawali, to zwierzyna trawy i innego zielska nie wygrzebie… Głoduje. Dokarmiać trzeba. - A potem zabić? - W „Żeglarskiej” jedliśmy kotlety schabowe, ze świni, którą też przez kilka miesięcy karmili, a jak urosła to zabili. I myśmy ją zjedli. Zwyczajnie. Nie znam innego sposobu na kotlet. I ty pewnie też nie. Znowu potrząsnęła głową, jak ta dawna dziewczyna… W wyobraźni sam siebie puknął w czoło, za takie wyłapywanie szczególików budzących sentymentalne wspomnienia. To było miłe, ale nie mogło wpływać na żadne jego decyzje. - Ile wydałaś na zakupy? Muszę ci zwrócić… - No coś ty… Parę groszy… - Których nie masz. Może dokończymy to nasze umawianie się? Lubię jasne sytuacje. Przyjmujesz posadę? - Jakoś to strasznie dziwne mi się zdaje… - Co? - No, że ja służącą będę u ciebie… - U kumpla? - Właśnie… - Gdy pracujesz u kumpla, to gorzej, czy lepiej pracujesz? - Głupio się czuję… - Nie dziwacz. Pracujesz, bo masz siebie i Mariusza na utrzymaniu. Renta, alimenty to nie za dużo. Mieszkać gdzieś musisz. - Spróbuję… - No to sobie próbuj. Chcesz, żebym ci za miesiąc te sześć stówek zapłacił, czy tylko spróbował? - Ale z ciebie cholera! - Dlatego stać mnie na to mieszkanie i płacenie tobie. I masz rację. Jestem kawał cholery. - Właściwie, dlaczego wtedy w tramwaju i potem zaproponowałeś, że pomożesz? - Bo tego potrzebowałaś. - Tysiące ludzi potrzebuje – mruknęła cicho Kaśka, chyba bardziej do siebie, niż po to, żeby kontynuować rozmowę. - Tysiące? Na pewno. Może nawet miliony. Ale ja ich nie znam. Wszystkim pomóc nie mogę. A ciebie znam i pomóc mogę. To jak już sobie pogadaliśmy o urokach tego najpiękniejszego ze światów, to wróćmy do rzeczy praktycznych. Bo ten mój tydzień wolnego przeleci i będziesz mnie widywała raz, albo nawet i dwa razy w tygodniu. A tu będziesz rządzić przez cały tydzień. To ile wydałaś w sklepie? - Dwadzieścia siedem pięćdziesiąt… Ale… - Dobra. To „ale” na potem. Masz tu te dwadzieścia siedem pięćdziesiąt. Pierwsze, to weźmiesz sobie zeszyt z mojego biurka… Chyba z pięć czystych brulionów tam leży. Jakoś mało piszę na tych studiach… Będziesz zapisywała wszystkie wydatki. Osobno te wszystkie codzienne, jedzenie, proszek do prania i inne takie, stałe opłaty, jak będą przychodziły rachunki za światło, telefon, czynsz. I jeszcze osobno to, co będzie się kupowało na wyposażenie mieszkania. Takie firany, obrusy, ta maszyna do szycia. Jakieś meble… - Nie masz lodówki… - Postaram się. Ty zrób mi listę takich rzeczy, za którymi trzeba pochodzić albo gdzieś załatwić. - No to już ci mówiłam… - A nie… Ja sobie też o lodowce zawsze mówiłem, jak masło mi się rozlazło, albo kiełbasa zzieleniała. Spisz to w zeszycie. No, pracujesz u mnie. To ja jestem szef. - Jasne, szefie Uśmiechnęła się i znowu puknął się w czoło w myślach, bo ten uśmiech mu się spodobał! - Dam ci teraz tysiąc złotych. Na takie codzienne wydatki. - Tysiąc złotych to za dużo… - Na co za dużo? Nie dałaś dokończyć. Pewnie tyle w ciągu tygodnia to nie wydasz. Ale ja, przed każdym swoim wyjazdem będę ci ten tysiąc uzupełniał o to, co wydasz i zapiszesz w zeszycie. Nie chcę, żeby w czasie mojej nieobecności zaskoczył cię jakiś wydatek niespodziewany i żebyś musiała coś z własnych wykładać. - Zastanawiam się, szefie, czy nie za szybko zgodziłam się na te sześć stówek… Zapowiadasz się na strasznego wymagalca! Albo, zwyczajnie, wiesz, czego chcesz… - Przeszkadza ci to? - A wiesz, że nie? Aż dziwne… - Do swojego pokoju, jak coś potrzebujesz, to też kupuj. Może trzeba będzie małemu jakiś tapczanik, albo łóżeczko wykombinować… Pod koniec tygodnia uznał, że pomysł z przyjęciem Kaśki, był niezły. Przynajmniej w kuchni zaczęło pachnieć kuchnią, a nie petami i niemytymi od dawna popielniczkami. Kaśka uważała, że śmieci należy wynosić codziennie, nawet jak jest tylko trochę na dnie kubła. I wynosiła. Sama też paliła, ale unikała palenia w swoim pokoju, gdzie najczęściej bawił się Mariusz. Oddał jej dowód z zameldowaniem. - Myślisz, że to dobrze – zajrzała do zielonej książeczki i z powątpiewaniem spojrzała na wpis: „Zameldowana na pobyt stały…” Data. Okrągła pieczątka urzędu dzielnicy… - Jeżeli nie sprawdzę, to się nie dowiem… Miał sprawdzić jeszcze przed odebraniem auta od mechanika i powrotem do roboty. Z budki telefonicznej zadzwonił do Starego. - Jurek, cześć… - Będę za dwie godziny w mieście… Przyjdź do Ekspresu… Sztandarowa jadłodajnia o taśmowej samoobsłudze. Pryncypialne miejsce. Żarcie średniutkie. Ale w kłębiącym się tłumie można było stać naprzeciw siebie po obu stronach wysokiego stołu. jeść z zapałem kaszankę z ziemniaczkami, albo kopytka ze skwarkami i kapustą zasmażaną… I gadać z sąsiadem o interesach. A dla każdego z boku wyglądało to zawsze, jak przypadkowa wymiana zdań na temat zimnych kartofli na talerzu. Stary dłubał w kaszance z cebulką bez większego przekonania. Choć akurat to danie było zupełnie znośne. - Pomyślałem, że konieczne jest jakieś uzasadnienie dla tak wielkiego mieszkania… - Mhm. Nająłem sobie gospochę, rozwódkę z malcem, do zajmowania się domem i zameldowałem ją. - Niegłupie… - Od czasu, do czasu ktoś może wpaść do mnie z wizytą. Jakaś dziewczyna… Niedawno wprosiła się córcia mojego pryncypała, w celach rozrywkowych. Musiałem wyłgać się z tamtego zamkniętego pokoju. Teraz już nie muszę. - Bo? - Na wieszaku w przedpokoju wisi myśliwski kapelusik, stoją gumofilce, wisi torba myśliwska. I futerały na broń. Na widoku. Ja jestem prawdziwy myśliwy. Jako taki, praworządnie trzymam pukawki zamknięte w blaszanej szafie. - Aha… Niezłe… A tą gospochę, w razie czego, potrafisz wymeldować? Bez pomocy? - Jasne. - Śpisz z nią? - Nie. To kuchta i wygląda jak kuchta. Po wypadku. O kulach. Znałem ją kiedyś jako fajną dziewczynę. Po wypadku, jej ślubny dowiedział się, że ona jest w ciąży i będzie kaleką, to sobie poszedł. Zdziadziała przez kilka lat. - To dobrze. Może tak być, że ona będzie chciała się z tobą przespać… - Myślisz? Może masz rację… To trzeba będzie spełnić jej zachcianki… - O właśnie. Nie ubędzie ci. W sumie, to smakuje tak samo, jak każdą inną. A czasem nawet lepiej. A odtrącona baba, to sam wiesz. Gorsza niż wojna! No, dobra… Idę… Jak ci ludzie mogą jeść takie świństwo… Stary odsunął od siebie talerz z rozdziobaną kaszanką i poszedł do wyjścia. - Od poniedziałku, Kaśka, sama tu rządzisz. Z samego rana wyjeżdżam. - Chyba dam sobie radę… W końcu jeden facet do obsługi ubędzie… A jakby ktoś dzwonił? - Nie zadzwoni nikt, z kim ja bym rozmawiał. Te parę osób, które znają ten numer, dobrze wie, że wyjeżdżam i nie ma żadnego powodu dzwonić. A jak dzwonić będzie ktoś inny, to niech najpierw on się przedstawi. A potem, takiemu powiesz, że możesz przekazać mi wiadomość, bo w tej chwili to jestem nieobecny. I nie jesteś pewna kiedy wrócę. Za chwile czy za parę godzin… Nic nikomu nie musisz wyjaśniać ani tłumaczyć. Przecież najzwyczajniej mieszkasz tutaj. To możesz śmiało każdemu idiocie powiedzieć. - Tego numeru nie ma w książce? - Nie ma. - Idiota, to kto, na przykład? - Pamiętasz, w „Żeglarskiej”, portier mówił mi, że Heniek mnie szukał… - No pamiętam. O Heńku Widnym mówił? - O nim. To idiota… - Aha. A jacyś inni? - Twój ślubny… - A sąsiedzi? - Sąsiadom mówi się tutaj „dzień dobry”. I przeważnie to wystarcza. W tej kamienicy, wszystkie mieszkania są takie duże jak to, albo trochę większe. Te większe mają dodatkowe wyjścia z kuchni na schody dla służby. I w tych większych, w każdym jest taki pokoik z malutkim okienkiem. Dla służącej. W tej kamienicy nikt nie wynajmuje pokoju studentom ani nawet kuzynkowi ze wsi. Tu nie ma takiego zwyczaju… - Złodziejowo… - Dlatego dyskrecja jest tu mile widziana. Zanim się tutaj wprowadziłem, troszkę trzeba było się porozglądać. I przy wręczaniu samego przydziału, na wszelki wypadek poinstruowano mnie o tym, że będę mieszkał wśród ludzi poważnych. I poważanych. W niedzielę przyniósł z piwnicy kilka wiader koksu i wsypał do jednej ze skrzyń po pukawkach. Szczapek na rozpałkę też wydawało się dość. - Nie musisz tak strasznie się o mnie martwić. Jak zabraknie to potrafię zejść do piwnicy i te wiaderko przynieś do góry. Najwyżej zrobię to na raty. - A właściwie, to co jest z twoimi nogami? - Jeden mądry i uczciwy chirurg, który mnie łatał po wypadku, powiedział, że nie ma zielonego pojęcia. Miałam połamaną miednicę i nogi. Coś tam nie bardzo z kręgosłupem, bo istniała obawa, że będę sparaliżowana, od pasa w dół. Ale to jakoś się samo cofnęło. Gnaty się pozrastały. Ale im wyżej byłam w ciąży, tym częściej to porażenie wracało. Mogłam stać na nogach, ale jak próbowałam zrobić krok, to zwyczajnie, nogi robiły się bez czucia i waliłam się na ziemię. Do końca ciąży, przechodziłam na kulach. I tak już zostało. Do tego, przy cesarce wylazły jeszcze jakieś inne babskie historie. Musieli tak z marszu operować, bo były jakieś stany zapalne… Dzieci więcej mieć nie będę. I tak mam szczęście, że Mariusz mi się udał mimo wszystkiego. Po tygodniowej nieobecności u klientów, narobiło się sporo zaległości. To co próbował szef nadrobić samodzielnie, przeważnie wymagało ponownych odwiedzin i skasowania należności. Już w połowie tygodnia zorientował się, że tak łatwo strat nie nadrobi. A przynajmniej nie tak szybko. W piątek rano, zdecydował, że wraca. Miał przed sobą kawał drogi w poprzek kraju. Poprzedniego dnia, po rozładowaniu ostatniej partii w Przemyślu, zastanawiał się czy nie zboczyć jeszcze do Lublina, ale to oznaczałoby drogę o jeden dzień dłuższą. Nic pilnego... Wyjechał przed piątą. Do Rzeszowa jechało się dobrze. Za to za Rzeszowem jakieś trzydzieści kilometrów wpakował się w objazd i boczne, przeważnie dziurawe, a czasem wręcz gruntowe drogi wyprowadziły go do jakiejś wiochy rozłożonej na obu brzegach rzeczki spiętych solidnym betonowym mostkiem. Trafił? Albo i nie trafił! Przez mostek ciągnęła się asfaltówka. I żadnych drogowskazów. Ani nazwy wsi. Bo po co? Miejscowi wiedzą gdzie są, to po co im pisać na desce? A listonosz tutejszy, to też wie… Domki drewniane, szalowane drewnianą szeroką klepką. Wszystko malowane przeważnie na orzechowo - sraczkowaty kolor, olejnicą. Paru odmieńców postanowiło być w kolorze mahoniu i wściekłej, ciemnej zieleni. Dachy kryte papą. Ale każdy domek ma jakiś ganeczek ozdobiony ażurowymi kratkami, koronkowo wycinanymi obramowaniami wiatrownic, okapników, okien i drzwi… Motywy jak z talii kart, liście wina, serca, karo. z trzech otworków nawet trefle wychodzą. Wieś pokerzystów? Albo jemu ze złości tak się kojarzy… Pod sklepem geesu paru tubylców z butelkami piwa. Dowieźli. To trzeba wypić, póki świeże. Wiadomo to kiedy znowu dowiozą? - Dzień dobry, panowie… Całkiem pogubiłem się przez ten objazd. Tym asfaltem co na mostku to jakoś na Radom wyjadę? - A pewnie. To będzie, przez mostek, na Tarnobrzeg, a z niego na Radom… Dość młody facet machnął butelką w stronę mostku demonstrując swoją znajomość geografii w promieniu stu kilometrów. - W sklepie, do picia, oranżada jakaś, albo woda mineralna lepiej… znajdzie się? - Tylko piwo dowieźli. - A to nie. Za długa droga przede mną, żeby piwa próbować. To już wolę wody ze studni nabrać do butelki po oranżadzie. - To chyba, że u mnie, najlepiej, bo to przy sklepie moje… - To flaszki wezmę… Ładne te domki tu budujecie… Zgrabne. I te ganki z ozdobami, to jakiś miejscowy cieśla chyba… - A tam, zaraz cieśla… Tutaj w drewnie to każdy od małego wszystko umie. Chałupę też postawi. - Ciepłe to? - A pewnie! Drewno to samo grzeje. Nawet jak gołą ręką dotknąć to przyjemnie poczuje, nie jak zimny kamień. - Tam po drugiej stronie, to też do wsi należy? Niektóre jakby puste stoją… - Bo i puste są. Mało kto tam mieszka. - To jak? Niczyje? - A tam niczyje. Tamta pierwsza od mostka to moja. Jeszcze ojciec ją stawiał. Jak ja zacząłem gospodarzyć, to po tej stronie postawiłem, większą. Niby dla siostry tamta miała być za spłatę… Ale poszła za takiego jednego do Tarnobrzega i tam mieszkanie mają, eleganckie, z łazienką… To tu ani myśli wracać… To tyle, że czasem tam pójdę dojrzeć czy się co nie marnuje. Tamta następna też pusta. Starzy pomarli, a chłopak jeden i w wojsku. Jak wróci, to może i będzie… Albo i on do miasta pójdzie… - Ładne te chałupki. Dużo by kosztowało takie coś postawić? - To nie wiem… Tutaj, to każdy swój kawałek lasu ma. To drzewo sobie na chałupę wcześniej szykuje.. Przetrze, wysezonuje, bo przecież chałupy ze świeżego nie postawi… Robota też swoja. No szyby kupić. Cegły na komin. Kafle na piece, Papa. Blacha na rynny. Ale tak to wszystko ze swego i robota też swoja… - A jakby taka pustą tu od kogo kupić… Z takim kawałkiem gruntu naokoło, no jak te ploty tam, za rzeką… - Czy ja wiem? To by przecież rejentalnie trzeba… - A pewnie. Ale przecież, jak kto kupuje to i za rejenta zapłaci, nie? A tamta pana, to duża jest? Stąd tylko dwa okna na rzekę i wieś patrzą. A tam, duża! Sień idzie przez dom, to po jednej stronie izba, a po drugiej kuchnia… Jak siostra i tak nie miała gospodarzyć, to chałupka taka starczy, duża na nic. A dzieciakom jakby były, to zawsze osobne się postawi… Zwyczajnie, jak u nas… Jak jest ciekawość, to klucz mogę wziąć i pokażę jak z bliska takie wygląda… - No pewnie… Chętnie… Przejechali przez mostek i pobujali się po wyboistej gruntówce te paręset metrów wzdłuż wysokiego brzegu rzeki. Chałupka z zewnątrz wyglądała fajnie. Ganeczek ze stromym daszkiem na dwóch słupkach. Jak we wszystkich chałupkach tutaj, wszędzie te wycinane z drewna koronki z fidrygałków. Sraczkowata farba z szalowania nigdzie się nie łuszczy. Po obu stronach ganku po jednym okienku. Podmurówka z kamieni wysoka. Na ganek trzeba po trzech schodkach się wspiąć. W środku to nie jest wcale takie małe! Kuchnia ma prawie trzydzieści i pokój drugie tyle! Landary! I sień przez szerokość domu na trzy metry szeroka. Prąd jest i nawet gniazdo siłowe! Podłogi z szerokich dech, zakurzone, kiedyś pewnie pokostem zaciągnięte… Nikt tu od dawna nie mieszkał. Nawet piec kuchenny nie ma blachy ułożonej, bo fajerki i płyta z dziurami, stoją oparte o tynkowaną i bieloną ścianę. - A ta parcela, to tak jak plot? - No. Do samej rzeki idzie, ale brzegu grodzić nie można przecież, nie? Hektar wszystkiego z kawałeczkiem. - Sprzedałby pan to ? - Tak na poważnie? Czy to tylko takie gadanie… - No, nie. Tak poważnie… - To jedźmy do chałupy. Jak pogadać, to siąść trzeba. I papiery pokażę na to, urzędowe. Do biura notarialnego w Tarnobrzegu pojechali razem tego samego dnia. I wyszli z umową przedwstępną, wpłaconą zaliczką i umówionym terminem spisania aktu notarialnego. - To panie Wyrwa, za dziesięć dni… - Pewnie. Jak już umówione i zaliczka zapłacona, to pewne. - Anim się spodziewał, że coś z tą chałupką zrobię… A tak to siostrę gotówką do końca spłacę i będzie… I mnie na coś zostanie… I tym sposobem Kazik Wyrwa kupił za szesnaście i pół tysiąca drewnianą chałupkę bez wygód, ze studnią na podwórku i prawie hektar pokrzyw, łopianów i bylicy ogrodzony pojedynczymi żerdziami przybitymi do słupków wkopanych w grunt. - To do widzenia za dziesięć dni, panie Ignacyk. Przepłacił? Chyba nie. Bo w dobrym stanie. Dach niedawno smołowany. Rynny całe. Zacieków nigdzie nie widać ani pod oknami ani na suficie. Parcela duża. W mieście za działkę budowlaną, tak z dziesięć arów to najmarniej sobie z dwa tysiące policzą. Zależy gdzie. Jak gdzieś jest i droga i kanalizacja to więcej. A tu hektar! To co? Kazik Wyrwa pietruszkę będzie uprawiał? Dla niepoznaki? Z rozumkiem panie Kaziu! Z rozumkiem. Jak przyjedzie, to zaraz w PKO trzeba zgłosić podjęcie takiej gotówki, żeby nie latać jak z pieprzem w ostatniej chwili. Towaru w tamtą stronę jest jeszcze sporo do rozwiezienia. To jak już będzie załatwione, Kazik Wyrwa tam się zamelduje. Raz w miesiącu, raz na sześć tygodni można tam wpaść, ludziom się pokazać. Może coś tam zrobić…. Albo nawet zapłacić te parę groszy, żeby kto zrobił. Choćby płot. I zielsko wykosić… Jak będzie widać, że coś się robi, to znaczy, że Kazik Wyrwa istnieje i tam mieszka. Czasami. Do domu dotarł w sobotę po południu. Na jego widok Mariusz wrzasnął rozradowany że „Wujek Jurek przyjechał!” i z rozpędu wskoczył mu w ręce jak małpeczka. Musiał unieść brzdąca do góry i jakoś samo mu się przytuliło małe ciałko i rączki obejmujące go za szyję. Kaśka, w kuchennym fartuchu wyjrzała z kuchni i chyba ta scena ją trochę zaniepokoiła… Nerwowo wytarła dłonie, choć chyba wilgotne nie były, podeszła zdecydowanym krokiem do nich i wzięła malucha na ręce… - Daj wujkowi odpocząć po podróży, bo bardzo zmęczony… - Daj spokój, Kasia… Szkraba jeszcze udźwignę… prawda Mariuszek? - No pewnie! Wujek da radę! - Obiad ci zagrzeję. Pomidorowej z makaronem ugotowałam, a na drugie kaszy i gulaszu. Bo to daje się odgrzewać i smaku nie traci jak kartofle. Nie bardzo wiedziałam, o której wrócisz. - Wiesz jak to w drodze. Jak gdzieś jest budka, to telefon nieczynny. A jak czynny, to zeżre ci monety, a i tak nie połączysz się. Tylko strata czasu. To lepiej już normalnie jechać. A jak wam było? O, z czego te zasłonki wykombinowałaś na to okno? - A miałam to w swoich ciuchach. Jeszcze z mieszkania swojego. A gwózdki w ramie były to na kordonku powiesiłam. Głupio tak, jak z przeciwka do garów ci zaglądają, gdy tylko światło zapalisz. - W poniedziałek zrobimy jakieś zakupy… Bo nie wyjadę w trasę wcześniej niż w środę. Jest sporo zaległych zamówień to trzeba tak skompletować żebym miał po drodze, a nie ganiać z byle drobiazgiem z jednego końca na Polski na drugi. Za tą maszyną do szycia… To najprędzej na Turzynie. Albo w komisie…Będziesz umiała poznać czy dobra? Bo ja to zupełnie na tym się nie znam. - Umiem sprawdzić. - Telefony jakieś były? Albo listonosz? - Nie. Spodziewasz się czegoś? - Nie, ale może być coś urzędowego, choćby z administracji. A jak sobie dawałaś radę? Bo widzę, koksu pełna skrzynia, do sklepu chodzisz, bo obiad ugotowany…W kuchni, w łazience wszystko błyszczy? Ty szyby chyba myłaś? - No w kuchni trzeba było, bo aż szare były. To jak te zasłonki powiesić. A denaturat w sklepie jest… - Ale te okna są wysokie! Na coś ty właziła! Głupia jesteś?! Kark skręcisz! Prawie syczał i pienił się mocno ściszonym głosem, bo nie chciał, żeby Mariusz się wystraszył. - W łazience jest taka malarska drabina. Wysoka. Do sufitu z niej można dobrze sięgnąć i nie kiwa się. Ja jak wchodzę i mam się czego przytrzymać, nogi czucia nie tracą. Tak jakbym kul się trzymała. A przy myciu to jedna ręka wystarczy… W szpitalu to mówili, że połowa tego mojego kalectwa gdzieś w głowie siedzi. Łeb też miałam porządnie pokaleczony. - Jeszcze lepiej! Zupełna wariatka! Do tego mycia okien jakąś babę, na jeden raz wezmę, za kilka złotych, a ciebie, jak będziesz robiła takie bezmyślne numery, to pogonię! Jak coś by się stało, to z małym co by było? Pomyślałaś, głupia babo!? No, wkurzyłaś mnie! Daj mi ten obiad, to mi przejdzie, wariatko… No już mi przeszło – zakończył już normalnym głosem. Uśmiechnęła się. - Wiedziałam, że będziesz się wściekał… Chciałam spróbować do czego się jeszcze nadaję… Bo tak, jak ciebie nie ma, to biorę forsę za nic… Wzruszył ramionami. - To niech cię sumienie gryzie. To mniej boli niż połamane gnaty. A gulasz jest świetny. A kasze wszystkie lubię. I gryczaną i pęczak i jaglaną. Wiesz jaki fajny krupnik wychodzi z pęczaku? - Kupę rzeczy fajnych można ugotować… Tylko kiedy ty będziesz miał okazję takie frykasy jeść? - No, też prawda. - To jeżeli na żadną przyjemność nie masz czasu, a nawet na zwykłe życie, to po co ci ta forsa? - Forsa jest dobra. Ja na samą myśl, że mógłbym biedować, nie mieć na jedzenie, na dach nad głową, na nowe buty, jak stare się zedrą, na płaszcz na zimę, wpadam w panikę, robię się chory! A wiesz dlaczego? Bo kupę czasu byłem w takiej sytuacji. Jak wydałem na buty, bo nie miałem w czym iść do budy, to przez miesiąc jadłem tylko chleb i sklepowy smalec. Sześć kromek dziennie. Tak miałem wyliczone. A za forsę, jest takie mieszkanie. Za forsę, stać na to, żeby pilnowaniem mieszkania, gotowaniem, praniem i zakupami, zajmował się ktoś inny. - Przeważnie to robią żony. - To wcale nie jest takie tanie, te żony. Rzadko się udaje. I kończy się na tym, przynajmniej u mnie, że zostałem bez mieszkania i bez forsy. Czyli tak, jak nie lubię. Drugi raz już nie spróbuję. - Nie wiedziałam. - Bo nie ma się czym przechwalać. Ania była ślicznotką, sypialiśmy ze sobą, ale jak w firmie dawali mieszkania spółdzielcze takim jak ona, po stypendium fundowanym, to wzięliśmy ślub, żeby dali większe. Niby wyszło, że będzie nam taniej, bo ja zrezygnowałem ze swojej wynajmowanego mieszkanka, a ona też z jakiejś prywatnej kwatery. Trochę grosza miałem odłożonego, to dopłaciłem do tej książeczki mieszkaniowej, żeby było większe. A jak się już urządziliśmy, z meblami i telewizorem, to nam przeszło. Wzięliśmy rozwód. Wypadało się wyprowadzić. - Idiotyczna historia. - Dlaczego? Trochę mnie znasz z dawnych czasów. Czy ja nadaję się na męża? Ojca, dzieciom? Taki sukinsyn? - No, rzeczywiście… Kawał sukinsyna byłeś zawsze… I chyba dalej jesteś… Tylko to jest dziwne, że ja prędzej powierzyłabym tobie życie Mariusza, niż jakiemuś zwyczajnemu, porządnemu facetowi… - Dzięki za zaufanie, ale wolałbym nie… - No to jest właśnie twoje sukinsyństwo… Walniesz takim słówkiem i każdy ma dość. - No przecież o to chodzi, nie? Dlaczego mam komuś obiecywać, że zrobię coś czego nie chcę i nie zamierzam robić? Potem się wykręcać? Albo zostawić na lodzie kogoś, komu coś obiecam, a potem się wypnę? Tak byłoby lepiej? - Ale to niemiłe, jak coś takiego się usłyszy. - Nawet pogoda, nie co dzień jest miła… Prędzej czy później, pytanie paść musiało. Kaśka do idiotek nigdy nie należała. Przygody życiowe nauczyły ją pewnie, że hodowanie złudzeń bywa niebezpieczne… - Właściwie… to do czego jestem tutaj, tobie, potrzebna? Sam jeszcze do końca tego nie wiedział… Najbezpieczniejszym kłamstwem jest prawda… Tylko… prawdę też należy mówić z rozumkiem… - Wiesz, Kaśka... Ktoś mi to powiedział i jakoś sobie to do serca wziąłem, albo może sam to wymyśliłem… „Powinieneś mieć wreszcie normalne mieszkanie… Koniec z włóczeniem się po kwaterach…” Może stąd był ten ślub z Anią? Pomysł głupawy… I nieudany. To jak spróbowałem wszystko zrobić inaczej, zmieniłem posadę na harówę, dostałem to wielkie i puste mieszkanie, znowu okazało się nie tak… Nie miałem kiedy tutaj mieszkać… I nadal nie było to normalne mieszkanie… Dopiero jak kąpałaś małego i kładłaś go spać, w ten pierwszy wieczór, a ja rozpalałem w centralnym… I potem jak już usiedliśmy przy kawie, zobaczyłem, że to jest normalne mieszkanie… Są w nim ludzie i ich życie… Pewnie chciałem, żeby już tak zostało i dlatego ta moja propozycja… - Aha. Brzmi to jak jakaś sentymentalna historyjka. Prawdziwie. Życiowo. Pewnie to jest ten ładniejszy kawałek prawdy. - Chyba nieźle być w takim ładniejszym kawałku? Pokiwała głową, pogapiła się w noc za oknem… - Rzeczywiście, nieźle… Ale nie tak dobrze, żebyś chciał wejść do łóżka z takim wrakiem jak ja… Nawet po znajomości… I bez wstrętu… - Prawdę mówiąc, to jeszcze o tym nie miałem okazji pomyśleć… Teraz mam… - I co? - Chyba możemy spróbować… Jak powiedziałaś? Po znajomości? - Ale po ciemku! Narobili mi tyle paskudnych szwów, że wyglądam jak nieboszczyk po sekcji. - Jeżeli zostawili ci to co potrzeba i toto nadal działa… - Działa. Z braku czego innego, samodzielnie też potrafię… Choćby palcem. To wiem, że działa. - No pewnie… W końcu… Pan ze służącą… To znowu nie taki dziw. W książkach nawet opisują takie przypadki. - Pan ze służącą… Myślę, że to będzie najlepszy układ… Nie będą mi się roić w głowie różne fantasmagorie i happy endy … - O właśnie… - Jak to jest, Jurek? Zawsze wiedziałam, że jesteś sukinsynem… Wszyscy wiedzieli… I zawsze ciebie lubiłam. Ty mnie chyba też… - Bo ty byłaś panienką z dobrego domu, śliczną, zadbaną, dobrze ułożoną, a takie to zawsze lgną do łobuzów. - Może i tak… Ale dlaczego? - Może ten dobry dom, staranne wychowanie, są potem, w użyciu, dość nudne? - Nie za długo gadamy? W końcu może nam się odechcieć… Nie odechciało się. W niedzielę obudził się jak zwykle… Ledwie szarzało za oknem… Ile razy te gołe szyby widział rankiem, tyle razy przypominał sobie o firankach. Za ścianą, w kuchni, słychać cieniutki szczebiot Mariusza. Drzwi są pootwierane. Kaśka, gdy wstawała, nie chciała widocznie drzwi do pokoju domykać, bo szczęk staroświeckiej klamki jest donośny. Słychać przez te pootwierane drzwi. Wypadałoby wstać… Kawa… Ogolić się… - Dzień dobry, rannym ptaszkom! Śpiochom kawa przysługuje? Urocza scenka. Rozszczebiotany dzieciak, matka wpatrzona w niego oczami lśniącymi jak gwiazdy, uśmiechnięta… Puknij się w łeb, Jureczku! To twoja gospocha, a on, to jej dzieciak. To ten dzieciak jest dla niej najważniejszy. Nie ty! - Zrobię ci… Jakby troszkę lepiej wyglądała… Przynajmniej nie widać na twarzy tej szarości skóry, zmęczenia, rezygnacji… A co widać? Oczy lśnią jak dawniej. Siwe, wielkie. Prawie okrągłe… Nie wytrzeszczone, ale jakby naiwnie zdziwione… Odruchowo jedzie się od tych oczu w dół do ust i człowiek spodziewa się zobaczyć je otwarte w dużym O! Puknij się! Facet idzie do łóżka bo ma okazję. A kobieta idzie do łóżka, bo ma powód! Chciała się przekonać, czy jeszcze jest coś warta? A z nim było łatwiej, bo przecież za dawnych lat, spali ze sobą nie raz. Na pierwszym roku towarzystwo było mocno rozrywkowe i intensywnie wypróbowywało, komu z kim będzie najfajniej. To było dawno. A teraz? - Kanapek ci narobiłam i masz w szafce. Dasz mi trochę wolnego? Poszłabym z Mariuszkiem na spacer. Nie pada i nawet słoneczko czasem widać. Aa! Służba, rzeczywiście, czasem powinna mieć wolne… Wychodne to się nazywa. Siurpryza, czy jego głupota? - No jasne… Umiem jeść kanapki samodzielnie… No! Pani Kasia miała się w co ubrać! To nie były żadne emhadowskie szmaty! I nawet nie płaszczyk z Telimeny! W tych czterech walizach był widocznie jakiś zapas ciuszków komisowych, z paczek, czy od bojków. A kozaczki, do pół łydki, z cielęcej skórki, na pewno kosztowały więcej niż jej płacił za miesiąc! Włosy umyte i wyszczotkowane odzyskały przyzwoity wygląd i układały się wokół twarzy poprawiając owal. Nawet podmalowała się! Miękki beżowy kapelusik z dość dużym rondem, apaszka, torebka i rękawiczki ze skórki takiej jak buty… Przyglądał się tworzeniu tej dekoracji i przebieraniu Mariusza za laleczkę płci męskiej… - Podoba mi się – zawyrokował. – Nawet nie mam nic przeciwko temu, żeby w dni powszednie też tak było… - Naprawdę? Kasia wyglądała na ucieszoną. - To pasuje do tego mieszkania i tej kamienicy – dodał obniżając wartość poprzedniego komplementu. Trochę męczące jest takie ciągłe pukanie się w łeb! Ale miał zamiar troszkę ją zmuszać do dbania o siebie, o swoje interesy o swoją i dzieciaka przyszłość. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby uznała, że wisząc tu jako kuchta, załatwiła wszystkie swoje obowiązki życiowe. Im wcześniej poczuje się samodzielna i niezależna, tym lepiej. A prowadzenie mu domu niech będzie jej zwyczajnym wyborem, a nie jego łaską! Uda się? Czemu nie? Przecież jest takim sukinsynem… Trzeba zadzwonić do pryncypała, żeby pomyślał nad tym ładunkiem w tamtą stronę. Na takie podpisanie umowy, nie ma powodu brać urlopu ekstra. A tak, to i zarobek się nie wścieknie i sprawa się załatwi. I lepiej niech sobie myśli w niedzielę, a nie w środku tygodnia, gdy lata po swoich chałupnikach i wyrywa im robotę spod ręki… Jest czas, to na godzinkę można do garażu pojechać. Posklejany stojak na broń pewnie już wysechł na pieprz. Cały tydzień wszystko w zaciskach! Przywiezie się i wstawi do szafy. Przy okazji, w skrytce trzeba sprawdzić, czy nie ma gdzieś jakichś śladów wilgoci. Pukawki i amunicja tego nie lubią. Wprawdzie aluminiowa kaseta była szczelna i stale pilnował, żeby przylgi pokrywy było zasmarowane towotem, ale… Niby z góry nie ma co cieknąc bo nad garażami są jeszcze jakieś magazyny gospodarki komunalnej, czy czegoś takiego. Ale jak w tych magazynach coś rozpaprają i pocieknie, albo rura od hydrantu pęknie, bo jakiś dureń, w mroźną noc, okienko zostawi otwarte… Albo kranu w umywalni nie zakręci… Jego to? Po nauczce z poprzednim garażem, wolał nie wynajmować od prywatnych… A tu, jak miał już przydział, czynsz płacił, nawet licznik prądu miał na siebie, to dopóki tych ruder, oficyn i magazynów nie będą rozbierać to nikt mu niczym tyłka nie będzie zawracał. A jak już coś się będzie miało dziać, to zawiadomią go eleganckim pismem. I wypowiedzą umowę najmu. Takich szczęśliwców jak on, na tym podwórzu było jeszcze czterech. I żaden nie mieszkał nawet w pobliżu. Bo w tych oficynkach otaczających te kilkanaście arów starego wyboistego bruku, nikt nie mieszkał! Były te magazyny nad garażami. Następna oficynka, to były biura jakieś spółdzielni pracy I trzecia oficynka to warsztat mechaniora samochodowego, pana Grzesia. Czwartą stronę podwórza zamykała ślepa ściana kamienicy zwróconej do zupełnie innej ulicy. A wjeżdżało się na podwórze przez lukę pomiędzy oficynami. Oprócz takiej zalety, jak pan Grześ, był jeszcze dozór w nocy i po południu. Bo te komunalne magazyny, to jednak pełne były dobra wszelakiego i bardzo pożądanego. To w kapciorku przy schodach wiodących do tych magazynów, był cieć i przez okno miał widok na cały plac. Cieć był bardzo zadowolony ze swojej posady, bo zarówno pan Grześ, jak i garażowicze, co miesiąc robili zrzutkę, na podtrzymanie jego bezsenności. Pan Grześ na odgłos wjeżdżającego na plac samochodu wyjrzał z warsztatu. - O! Cześć mechanikom. - Cześć, Jurek… Ty… Byłby ten Wartburg… Pooglądałem go sobie. Wygląda paskudnie, ale wszystko zrobić się da. To tylko poobijane i wgniecenia. Ale nigdzie przełamania blachy na kant nie ma! Da się elegancko wyklepać! A że lakier poobdzierany, to się pomaluje i będzie. - Drogo wyjdzie, to dwukolorowy. - Ale będziesz miał prawie nowe autko! Nawet dwóch lat nie ma! I co tam jeżdżone! Pięć tysięcy! Przecież sam widziałeś! I tego to rdza ci żarła nie będzie, po pod lakierem masz ocynk! A w Syrence to czasem i po dwóch latach rdzą zacieka! A już nadkola, to zupełnie. A tam spód jest czyściutki, jeszcze się go przy okazji tam gdzie trzeba dodrapie i zrobię go okrętówką. Prosto ze stoczni mi przywieźli. - Dobra. Na kiedy będzie gotowy? - No, dwa tygodnie, nawet trzy. Klepanie to pryszcz. Ale szpachel i szlifowanie, to schodzi. Potem podkład. Na zimę idzie, to suszyć trzeba w pod dachem i długo. I każdy kolor osobno trysnąć i osobno musi wyschnąć. - Kolor będziesz dobierał? - Nie da rady. Nie dopasujesz idealnie. Dokupiłem oryginalne z Enerdówka. I tak na początku to troszkę będą się różnić odcieniem. Ale dwa, trzy miesiące i się zrówna. - Niech będzie. - Jakąś zaliczkę dasz? - Na pewno nie. Bo przestaniesz się starać. Przecież trochę ciebie znam, nie? - Bo zawsze człowieka obgadają, a ty słuchasz! - Pojadę do baby, zapłacę i spiszę umowę. A ty sobie podjedziesz i autko przyholujesz do siebie. - Myślałem, że do swojego garażu wstawisz… - Na pewno nie. Bo wtedy i autko przez pół roku nie będzie zrobione i garaż będę miał zajęty. A jak będzie stało u ciebie, to będziesz musiał zrobić, żeby dorwać się do grosza. I zrobić miejsce na jakiś następny złom. - No, żyła jesteś, Jurek! Nie dasz pożyć! Gdy wrócił do domu, Kaśka już była i robiła obiadowe zapachy w kuchni. - Gdzie byliście? - Na Głębokim. Lubię tam spacerować nad jeziorem. Teraz tam puściutko. Wiesz, Żanetę spotkałam… Pamiętasz ją? - No pewnie. Jej matka dalej na wózku? - Zmarła… - Szkoda starszej pani… Lubiliśmy się. - Nie wiedziałam, że ty też do nich chodziłeś. - Dlaczego miałem nie chodzić? Bo Żaneta, to dziwka? Z czegoś mieszkanie utrzymywać trzeba i opiekę matce też jakąś zapewnić… Rencinę miała taką, że na jedzenie to może by starczyło, ale już na inne to na pewno nie. - Tak mi się wypsnęło, przy tym gadaniu, że u ciebie teraz jestem… - No to co? Żadna tajemnica. Nawet zameldowana tu jesteś. A Żaneta to dobra dziewczyna. Kupę lat się znamy… - No tak… W końcu, ja sama, tak bardzo od dziwki się nie różnię… - A ciebie co tak nagle na jakieś skrupuły wzięło? W kościele byłaś, czy co? Na spacer sobie miałaś iść, a nie na rekolekcje… - Rekolekcje to chyba nie o tej porze? - A o jakiej? - Chyba przed Wielkanocą. - Wszystko jedno. Nie lubię takiego głupiego gadania, jak jedna o drugiej mówi, że jest be, bo dziwka, a ona sama jest cud porządności, bo ma ślubnego, który chleje i ją leje. I do kompletu jeszcze ze cztery niedomyte bachory, przeważnie nie ze ślubnym. - No, to żeś się rozpędził! Dawniej też, jak ktoś tam dziewczynę dziwką nazwał, to tak wyskakiwałeś! Pewnie dlatego wszystkie ciebie lubiły… - Ty też… - Też. Sama nie wiem dlaczego… - Wiesz, wiesz… Lubisz pofiglować? Tak na wesoło? Po kieliszku wina, a nawet tylko dlatego, że sobie coś tam wyobraziłaś i w majtkach nagle mokro się zrobiło? Lubisz. Ja też lubię. I jak dwójka ludzi robi to, co lubi, nikt nikomu krzywdy nie robi, nikt nikogo do niczego nie zmusza, to co w tym złego? A jak któraś lubi dziś tego, a jutro spodoba jej się inny, to co? Grzech? Sromota? Przestępstwo? A jak Żaneta idzie za stówkę z bojkiem gdzieś, albo bierze go po kolacji do siebie, To co w tym złego? On ma dobrze, bo za to zapłacił. A ona ma na zakupy. Albo na czynsz. On chciał i ona chciała. Co tu jest złego? I dlaczego ja mam to jakoś oceniać? Albo ktokolwiek inny ma mieć prawo takie coś oceniać? - Muszę do niej zadzwonić i powiedzieć jej, jak to ją broniłeś! Mógłbyś być adwokatem wszystkich dziwek w mieście… - Wszystkich was, dziewuch, w mieście – poprawił ją. - Co? No… tak. Rzeczywiście, masz rację… - To jak już tak pogadaliśmy o dawnych czasach i gdzie kto z kim, to dobrze byłoby jakoś o świętach pomyśleć. Akurat temat dziewczynie przysługujący o tej porze roku… Najpierw będzie Mikołaj. Na Mikołaja małemu pod poduszkę coś dawałaś, czy bucik sobie stawiał przy łóżku? Czy prezenty dopiero pod choinkę były? - A różnie… Wigilię na kwaterze urządzisz? A tu, razem… Nigdy nie urządzałam wigilii… - No, coś ty? - Po ślubie, to raz byliśmy u moich rodziców, potem dwa razy u teściów… A po rozwodzie, to już nawet nie miałam u kogo. Moi staruszkowie już nie żyli… - No, to sobie dziewczyno musisz w jakiejś książce o takich rzeczach poczytać, albo w Przyjaciółce. Żanety się zapytaj. Ona umie, bo raz, na jednej wigilii u niej byłem… - Mówiła mi… - Sama widzisz. Ona się zna. Trzeba się psychicznie nastawić na dokończenie sprawy chałupki. Nic na ostatnią chwilę. Niby tylko dowód i pieniądze… Trasę trzeba zaplanować! Rezerwa czasu jest potrzebna! I nie ma prawa być żadnego uszczerbku, ani w interesach pryncypała, ani w prowizji! Na nos padnie! Ale taki gruby numer warto zrobić porządnie. Lepiej, żeby nikt i nigdy nie miał powodu zastanawiać się, dlaczego to, tym razem, takiemu sprawnemu pracownikowi tak słabo poszło i tak długo to trwało. Trzeba będzie jakąś noc zarwać… To kto będzie niewyspany? Kazik, czy Jurek? - Ty za każdym razem tak nad mapą siedzisz, przed wyjazdem? Przecież Polskę to znasz już na pamięć? Zainteresowanie Kaśki było zwyczajne. Ot żeby gadanie było o czymś… Ale kartki z notatkami i nazwami miejscowości trzeba z biurka pozbierać i wyrzucić do pieca. - Dzięki temu, do żadnego klienta się nie spóźniam, nie marnuję swojego czasu, ani benzyny szefa. Obrót mam większy i nie mam problemu, jak potrzebuje zrobić jeden czy dwa dni wolnego. - Jak masz auto popsute? - Właśnie… Jak myślisz? Ile bym zarobił, gdyby tak było, że ja mam ochotę pracować gdy auto popsute, i robił sobie wolne, gdy autko jest sprawne i pełne towaru? - Jakiś pazerny na każdy grosz się zrobiłeś! Dawniej… Wzruszyła ramionami, bo jakoś nie potrafiła sobie, tak naprawdę, uświadomić tego „dawniej”. Przez te kilka lat, tamten czas, po maturze, jakoś wypiękniał, rozmył się w obrazkach spotkań, jakichś prywatek, twarzach kumpli i kumpelek, których w mieście od dawna nie ma… - A może tak właśnie trzeba – dodała. I zabrzmiało to jak stwierdzenie. Cała ceremonia w biurze notarialnym była króciutka, bo sekretarka wcześniej wystukała te cztery strony maszynopisu. Odsiedzieli więc przed panem notariuszem tyle żeby zdążył nudnym, monotonnym głosem odczytać te cztery strony. Podpisali. Gotówka została wstydliwie przeliczona przy stoliku obok i powędrowała do kieszeni pana Józefa Ignacyka. Wypadało odwieźć pana Józefa do domu i samemu wejść choć do chałupki, już swojej. - To jak ty miejscowy już, Kazek, to nijako tak sobie panować, co? - Pewnie, Józek… Teraz to jesteśmy sąsiedzi… Ta parcela jest dość spora, a nie widać żeby jakieś budynki gospodarskie tam były… Tylko ta drwalnia i wygódka… - No było tam… Bo jak gospodarzyć. Stodoła i obora też spora… Drewniane. Ale jak ja, po tej stronie się dla wygody pobudowałem, to tamte puste stały. Bo starzy już nie gospodarzyli. To rozebrałem. Drewno całkiem jeszcze zdrowe, to na inne jeszcze się przydało… - Aha. - To na zimę będziesz się tu sprowadzał? - A jak? Przecież tu nic nie mam! I czym palić? Zanim coś poprzywożę, żeby choć przespać się dało, to zejdzie. Robić na życie też trzeba… - No pewnie… Ale jak przyjedziesz, to przepalić w piecach można. Dobre są. Płyta w kuchni zdjęta była bo do czyszczenia komina… Tyle to w drwalni zostało połupanego… - Ty, Józek… Jak mnie nie będzie, to zobaczysz czasem czy ktoś jakiejś szkody nie robi? - A pewnie… A jak nie będę gadać, że sprzedałem, to i tak będą myśleli, że moje… Nikt nie ruszy… Bo co by miał z tego? - Klucz jeden to u ciebie zostawię… - Nie zawadzi… Pomyślał sobie, że tworzenie takiego drugiego życiorysu wymagać będzie troszkę większego luzu niż daje to wożenie towaru. Może jeszcze nie teraz… Ale kiedyś trzeba będzie… Teraz do Świąt, to czas handlowy. Nie można odpuścić. Potem szef zamyka budę do połowy stycznia. Co wcale nie oznacza, że Jurek będzie urlopował. Zapas towaru jest to po Trzech Królach trzeba znowu zacząć jeździć. Do stolarza w Zdrojach zajechać… Chyba będą już te meble gotowe? W końcu zwykły kredens do kuchni i łóżeczko dla dzieciaka, to żadne cuda… Regał na książki, to już całkiem proste dechy, przecież. A potrzebne, bo w jego pokoju już w kupki na podłodze trzeba układać. Jego pokój będzie wyglądał jak zupełna zbieranina. Każdy grat inny. Szafa na ciuchy, wielka, trzydrzwiowa z lustrem, z komisu. Czarna. Dębowa. Biurko, zwykłe, biurowe, odrapane, ciemny orzech, albo byle co, tylko bejca taka. Kanapka z wiśniowym obiciem, którego nie widać bo pościel na niej przykryta wielkim kraciastym kocem. Krzesło jeszcze jest. Z zapadniętym, ale może dlatego wygodnym siedzeniem. Dojdzie jeszcze regał ze zwykłych dech zaciągniętych pokostem. Cholera! Po tą maszynę do szycia miał się wybrać! I o lodówkę zadzwonić! Robota przed Świętami goniła. Ale dzień przed Wigilią był już wolny. Choinkę kupił za zabójczą cenę, za to od razu ze stojakiem. - Panie! To prawdziwa jodła! Co pan chcesz? I stojak! Do kolędy, jak nic, dostoi! Drzewko nie było wysokie, to w kufrze się zmieściło. Tyle, ze klapę sznurkiem przywiązał. Bombek, anielskich włosów i cukierków w błyszczących papierkach Kaśka nakupiła. Małemu kupił wielkie pudlo drewnianych, kolorowych klocków, z których dało się ustawiać domy z czerwonymi dachami, wieże i inne takie… I czerwony samochód strażacki z żółtą drabiną. Też drewniany. Cudo. Nawet drzwiczki w nim się otwierały i w środku siedział drewniany strażak w granatowym mundurze. I trzech takich strażaków siedziało na ławce wzdłuż tej drabiny. Nie miał pomysłu na prezent dla Kaśki. To nie zasobna dziwka, jak Żaneta, żeby kupić jej zloty zegareczek. Mogłaby być skrępowana. Wreszcie przypomniał sobie… W cepelii oglądała taką skórzaną, dość sporą torebkę z wytłaczanymi zakopiańskimi motywami, na długim pasku, z mosiężnymi, rytowanymi klamerkami… Nawet na ramię sobie założyła, żeby sprawdzić, jak to da się nosić idąc o kulach. Przecież widział, że lubi ładne rzeczy! A że cepelia miała ceny „artystyczne”… Podjechał po tą torbę i do kompletu dokupił czapę, szalik i rękawiczki robione na drutach również w takim „góralskim” stylu. Wigilijna kolacja była… Barszcz czerwony i pierożki z Kaukaskiego. Ale już karp w galarecie był własnej roboty! I makowiec i drożdżowe. Rolmopsy też Kaśka umiała zrobić. Ucztowali w jej pokoju, bo tylko tam był stół nadający się do tego. I w oknach pokoju były już niciane firanki i ciężkie zasłony z czegoś brązowego w złote wielkie róże. Butelka tokaju Aszu na stole… Paczki pod choinką zawinięte w szary papier, ale obwiązane kolorowymi wstążkami. Atmosfera powinna być domowa, rodzinna. Ale taka nie była. Mimo życzeń i wina w kieliszkach. - Mariuszu, zobacz co ci tam Mikołaj na gwiazdkę pod choinką położył – zaproponował wreszcie dzieciakowi, który wiercił się przy stole i ciągle odwracali się do choinki…- Pewnie ta największa paka to dla ciebie… - Tamte też powyciągam – zaproponował maluch i propozycje wykonał. Wstążki na pakach były zwyczajne jedwabne, takie jak dziewczynkom w warkocze się wplata i zawiązane na takie same kokardy. Takie coś każdy maluch rozwiązać potrafi. - Mama! Zobacz ile mam klocków! Przecież to oczywiste że klocki są dla niego, Ani wujek, ani mama czymś takim bawić się nie będą… - A to dla ciebie, mama… A tamto to dla wujka kupiliśmy, na biurko… Komplet na biurko był śliczny! Na marmurowej płycie w kolorze malachitu, ozdobionej mosiężnymi detalami były dwa głębokie gniazda na kałamarze z atramentem, z dekoracyjnymi pokrywkami, wyżłobione rowki na położenie pióra czy ołówka, mosiężna ramka na koperty i listy i do kompletu mosiężny nóż do otwierania kopert z rączką z takiego samego marmuru. - Piękne… Kupę wydałaś na to… - Nie bardzo… Żaneta mi pomogła znaleźć coś pod twój gust… I tamte pióro… - I jak tu was nie lubić, dziewczyny? - Podoba ci się? - No pewnie! Kocham takie rzeczy na biurku…. Trochę atmosfera rozluźniła się, a może tokaj wreszcie zaczął działać? - Byłeś kiedyś na Pasterce? - Nie… Nie chodzę do kościoła… Po co? Na tej wsi był tylko PGR i sklep GS. Do kościoła było ponad sześć kilometrów. W niedzielę, jak była przyzwoita pogoda, to matka, póki jej jeszcze nogi dopisywały, chodziła. Ojciec, chyba tylko na Wielkanoc i w pierwszy dzień Świąt, jak śniegu nie nawaliło i droga była sucha. A mnie się nigdy nie chciało. Przez jakiś czas, w podstawówce, religia była w szkole. No to chodziłem, Chyba od trzeciej klasy, w szkole już nie było… - Niewierzący jesteś? - W co, niewierzący? - W Boga… - A co to? Jaki miałbym powód wierzyć, albo nie wierzyć, w coś co mnie nijak nie obchodzi, nigdy tego nie widziałem i jak mi się zdaje, żaden ksiądz tego też nie widział… A jeżeli już, jakiś tam stwórca, czy władca tego wszystkiego jest, to nigdy nie zauważyłem, żeby jakoś był zainteresowany tym, czy w niego wierzę czy nie… To mój brak zainteresowania jest wzajemny. - Ja wierzę w Boga… I modlę się… - To chyba dobrze. Myślę, że jak ktoś wierzy w Boga i umie go prosić, no, modlić się… to jest dobre. A na pewno nic złego… - Tak myślisz? Nie śmieszy ciebie, że ktoś wierzy, że chodzi do kościoła, że się modli? - A co w tym śmiesznego? I dlaczego ma to akurat mnie przeszkadzać? I w czym? Ale ty też chyba nie chodzisz do kościoła… Nigdy w niedzielę o tym nie wspomniałaś. - Nie chodzę… Jakoś tak… Ślubu kościelnego też nie brałam. - No, to skąd ten temat ci do głowy przyszedł? Kolędy jakieś w radiu puścili? - Kolędy? Już nie pamiętam kiedy ostatnio radio włączałam… To ta książka na regale u ciebie w pokoju… Pismo Święte. - A, to… Kupiłem kiedyś w antykwariacie… Przypadkiem wziąłem do ręki, jak każdą inną książkę, parę zdań przeczytałem, coś mnie zainteresowało, to kupiłem. Wiesz, w wielu innych zwyczajnych książkach są jakieś nawiązania do ewangelii albo Starego Testamentu… To mnie zainteresowało w końcu… Tak jak dziesiątki innych rzeczy… Jedno zainteresowanie prowadzi do drugiego… Mały wreszcie przy tych klockach przysnął. Kaśka ułożyła go spać a on wyniósł do kuchni to co zostało na stole. Wstawił jeszcze wody na kawę… Nalał po lampce tokaju… Do szklanek wsypał po dwie łyżeczki Neski… - Przecież nie zaśniesz? To już druga kawa wieczorem… - To źle? Jutro nie wyjeżdżam do roboty… Mogę pospać dłużej. - To może wykorzystam taką bezsenność… Jakaś okazja to jest… Nie brzmiało to ani entuzjastycznie, ani podniecająco… - Świąteczna… Pierwszy dzień Świąt był pochmurny, ponury, chlapał mokrym śniegiem. Obudził się późno, bo mógł sobie pozwolić. Kaśka wstała normalnie, bo Mariusz wylazł ze swego łóżeczka, stukał o podłogę swoimi klockami i hurkotał samochodem. Dzięki temu, gdy wstał, śniadanie było już na stole w kuchni, półmisek z wędlinami i pieczonym mięsem pokrojonym w cienkie plastry. Kawa zaparzona była w dzbanku, gorąca… Zdał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę, to z Kaśką, nic go nie łączy poza tym układem pan ze służącą… I że nigdy nie będzie miał żadnych wspólnych tematów do rozmowy, żadnych wspólnych planów… I pewnie, z inną też nie… Bo próbował już z Anną… Z kiepskim skutkiem… - Mały powinien mieć normalny dom – jakoś samo mu się to powiedziało, na glos, jakby konkluzja z tych poprzednich myśli… Kaśka spojrzała na niego zaskoczona. - No, tyle to wiem. Tylko nie wiem co ty masz na myśli… Wyczuł, że troszkę się zjeżyła. - Powinnaś się usamodzielnić… Uniezależnić od innych. Mieć własne mieszkanie. Znaleźć kogoś sobie do życia, a nie tylko do łóżka… Jak będziesz niezależna, będzie ci łatwiej trafić na kogoś sensownego… - Coś się zmieniło? Chcesz mnie się pozbyć? Jakieś gorzkie nutki zabrzmiały w jej głosie. Troszkę się zirytował. - Głupia jesteś, czy co? Teraz zdejmujesz mi z głowy kupę kłopotu… Jak wracam z trasy, to w domu jest napalone i mam co zjeść. Nawet firanek wreszcie się dorobiłem. I nie latam z workiem prania do pralni. Nareszcie pralka zaczęła prać moje ciuchy. Mogę spokojnie tyrać i tłuc forsę. Ale dla ciebie i dla małego to żadne rozwiązanie na dalszą metę. Rośnie. Myślałaś o przedszkolu dla niego? Powinien mieć w tym wieku inne dzieci obok siebie… Jak nauczy się potem dawać sobie radę? Pójdzie do szkoły. Dalej będziesz z nim się gnieździć w jednym pokoju? - Na wszystko potrzebne są pieniądze… - Prawda i nieprawda. Jak myślisz? Ile ty tak naprawdę masz pieniędzy? Masz więcej niż przeciętna matka z dzieckiem czy mniej? - Nic nie mam! - Bzdura! Twoja renta i alimenty to coś blisko tysiąca. Płacę ci sześćset. Gdybyś miała jakieś mieszkanie komunalne, żadne cudo. Duży pokój, kuchnia i łazienka, w niezłym punkcie, to czynsz byłby ze sto pięćdziesiąt złotych, plus prąd i gaz. Razem niech będzie dwieście. To już masz tysiąc siedemset. Tutaj ty i Mariuszek macie jedzenia pod dostatkiem i nie musicie się ograniczać i przed pierwszym przechodzić na margarynę jak masło. To jest jakieś tysiąc złotych. Razem, Kasieńko, masz dwa tysiące osiemset złotych miesięcznie! Taką pensję brał mój kumpel kierownik w firmie budowlanej. Więc opowiadanie, że nic nie masz, nie ma sensu… Potrzasnęła głową. - Wiesz… Nigdy by mi nie przyszło do głowy, tak samej siebie, podliczyć. Dwa osiemset… miesięcznie… - Jak nie nauczysz się liczyć pieniędzy, to nigdy nie będziesz wiedziała ile jesteś naprawdę warta… Teraz wiesz. Gdybyś gdzieś starała się o posadę, to niżej tej kwoty nie byłoby nawet sensu patrzeć. Nie wyżyłabyś. - No wiem… Przecież dlatego brałam to pisanie… I tak zawsze na coś brakowało… Miałam nawet taki pomysł… ale ciągle nie wiedziałam jak się do tego zabrać… - Trzeba było kogoś poprosić o pomoc… Jeden podsunie rozwiązanie, inny da ci kontakt do kogoś… Ktoś pokaże ci okazję, z której sam nie może skorzystać… - Akurat! - Wiesz dlaczego ludzie nie dostają pomocy? - Bo nie ma im kto pomoc! - Głupoty opowiadasz. Bo o pomoc nie proszą i nie mają pojęcia kogo o pomoc prosić. A jak już proszą to takich, którzy sami pomocy potrzebują! Ty mówisz, że jesteś wierząca… - To co z tego? - W tej książce dla wierzących, jest napisane „Proście, a będzie wam dane”. - A tam! - I to jest prawda. Jeżeli nie poprosisz, to skąd kto ma wiedzieć, czego potrzebujesz? A ludzie najczęściej potrzebują i mają pretensje do całego świata, że im sam z siebie nic nie daje. A ten świat nawet nie wie, że oni coś tam potrzebują. Jak jedzie furmanka, to które koło furman posmaruje mazią? To, które głośno skrzypi. Jak nie skrzypi, to znaczy, że mazi ma dość. I w tej ewangelii jest też o takim miłosiernym Samarytaninie, co pomógł jakiemuś choremu czy pobitemu leżącemu w rowie. Na własny koszt ulokował gościa w karczmie i jeszcze zapłacił za lekarza… A wiesz dlaczego? - Nie mam pojęcia. - Bo mógł! Był bogaty. Stać go było! Proś tego, kogo na pomoc stać! - Ale z ciebie filozof! Albo misjonarz jakiś… Albo najgorszy rodzaj sukinsyna. Taki, któremu się wszystko udaje… A on chodzi i tym swoim fartem w oczy innych kłuje… - Naprawdę tak myślisz? - Sama nie wiem… - A co mi takiego się udało? - No, forsę masz… - Za czternaście godzin pracy dziennie, przez sześć dni w tygodniu. Czasem więcej. I moje ryzyko. I czasem spać trzeba w aucie, bo strach zostawić jak pełne towaru. Albo za dużo forsy nazbierane za sprzedany towar… - Mieszkanie… - Jak będziesz miała forsę, to do ciebie będą się zlatywać, jak muchy do miodu i co lepsze pokazywać… Każdy będzie miał nadzieję, że jakoś tam się odwdzięczysz. - Robotę taką trafiłeś… - Byłem jedynym kandydatem, który chciał ją wziąć i robić za samą prowizję, nie za pensję. Inne chłopaki, to nawet chętnie by pojeździli, za pensję, od siódmej do trzeciej. I bez towaru. Najlepiej to im pasowało pryncypała wozić. - Jezu! Ty jesteś jeszcze wredniejszy niż myślałam! Ale chyba lubię ciebie… Sama nie wiem, dlaczego? - To może powiesz mi o tym pomyśle… - Jakim? Aa… jak tak na mnie napadłeś, z tym kazaniem, to całkiem zapomniałam od czego to się zaczęło! I to ma być pierwszy dzień Świąt! - Tak się składa, że ja mam wtedy czas na takie gadanie. To jaki był ten pomysł? - A takie, tam… Nic nadzwyczajnego… Myślałam o biurze pisania podań, przepisywania na maszynie… - Wcale nie głupie… - Myślisz? - No pewnie! - I myślisz, że takie coś dałabym radę? - Jeżeli to był twój pomysł, to dasz radę na pewno. Przecież jakoś to sobie wyobrażałaś… - No tak… Ale trzeba mieć jakieś miejsce… I co z Mariuszem? - Taki lokal to zwyczajnie trzeba wynająć w miejscu gdzie szyld będzie widać i klient do ciebie trafi. I jaszcze żeby telefon tam dociągnąć. Jak to ma być jakiś interes, to w książce telefonicznej, albo chociaż w informacji twój numer być musi. A Mariusza dasz do przedszkola. On w przedszkolu osiem godzin, ty w robocie osiem godzin. Ty przecież jeszcze angielski i niemiecki znasz. Jakbyś do tych podań i maszynopisania dodała korespondencję w języku niemieckim i angielskim? - No coś ty?! Sto procent niedowierzania, że za to można brać pieniądze i wyżyć z tego! - Nie mówię, że urzędową. Do tego to trzeba tłumacza przysięgłego, ale do korespondencji prywatnej? Miał nadzieję, że Kaśka zapali się do tego pomysłu. Lepiej, żeby pozycja służącej, sypiającej czasem z panem, nie przysłoniła jej świata. Gdyby stało się to dla niej zbyt wygodne, będzie dla niego ciężarem, a nie rozwiązaniem. Stary odezwał się na początku stycznia. Niedziela, pogoda byle jaka. Mokro i wieje. Sądząc po hałasie w słuchawce dzwonił gdzieś z budki w mieście. - Cześć. Masz trochę czasu? - Pewnie. Koniec rozmowy. I wystarczy. - Na obiad wrócisz? Kobieta która gotuje facetowi obiady, nawet jeżeli to służąca, to woli wiedzieć. - Tak sądzę. W razie czego, zadzwonię. Tramwaj do śródmieścia. Kawałek pieszo żeby pooglądać się za siebie. Przechodnia brama. Na sąsiedniej ulicy stoi niebieska Wołga. Stary obok, pali papierosa i gada z jakimś facetem. Wyjmuje sporta i podchodzi do nich, - Przepraszam panów… Można prosić o ogień? Stary podaje pudełko zapałek i uśmiecha się niechętnie. - Niech pan weźmie… Mam drugie… - Dzięki… Idzie spokojnie dalej, po drodze przypala papierosa… Za rogiem zagląda do pudełka. Pusto, Kilka zapałek. Na ściankach pudełka też żadnych znaczków ani zapisków. To do tramwaju i do domu. - Ale szybko wróciłeś… - Może potem jeszcze wyjdę… Nie wszystko załatwiłem. Stary zadzwonił dopiero wieczorem. - Nieźle… - Nie szkoda czasu na takie próby? - Na trening nigdy nie szkoda czasu. Wyjeżdżasz w poniedziałek? - Dopiero we wtorek. - Wpadnij… Stary odczekał, aż jego kobieta postawi na stoliku wszystko co trzeba i wyjdzie. Nigdy jej nie przedstawiał, nigdy nie zwrócił się do niej po imieniu… Jurek również, nigdy nie przejawił ochoty, aby w jakiś sposób przekroczyć ten dystans. - Nadal trzymasz się tej galanterii? - Pewnie. - Kiedyś będziesz musiał mieć trochę więcej luzu… - Też tak myślę. Chodzą mi po głowie różne projekty… Muszę mieć coś, jakiś interes, który funkcjonuje, przynosi legalne dochody, a ja nie muszę kamieniem przy tym siedzieć. - Aha… A jak ta twoja kuchta? - Jest. Na razie z tym jest mi wygodnie i nie wyróżniam się w kamienicy. Ale i w tym coś pokombinuję, bo nie chcę, żeby ona się za bardzo uzależniła od tej cieplutkiej wygody… To mnie ma być wygodnie, a nie na odwrót. - Być może, trzeba będzie organizować jakieś zlecenie za granicą. Tego co zawiozłeś do Wiednia nie ruszyłeś? - A po co? Tutaj, taki pieniądz, po kursie czarnorynkowym, to kawał grosza. Za dwa tysiące kupisz porządne mieszkanie albo i domek. Za drugie dwa tysiące, bardzo porządne auto. I jeszcze ci kupa zostaje. A tam? Dwadzieścia tysięcy, to dwadzieścia tysięcy. Za dobę w hotelu zapłacisz dwadzieścia dolarów, za obiad piętnaście – długo porządzisz? Jakiś interes z tym tam rozpocząć? To trzeba mieć tam dobre oparcie i znajomków. Siedzieć tam i pilnować interesu. Wynająć jakieś mieszkanie. Tanie, ale w takim standardzie jak tam przyjęte. W Niemczech byłoby to jakieś dwieście pięćdziesiąt marek miesięcznie. W lepszej dzielnicy i pięćset. Bez prądu i ogrzewania. Auto trzeba mieć. Też na używane i dobre, trzeba najmarniej, te dwa tysiące dolarów. To ile ci zostanie na włożenie w interes? Dziesięć tysięcy? Sklepik otworzysz? Warsztacik i handelek używanymi autami? Imbiss Stube? - Przyglądałeś się tam? - Trochę. - To dobrze. Może się przydać. Jakbyś miał okazję pokręcić się turystycznie, w Niemczech i Austrii i uaktualniać swoje informacje, nie byłoby źle. Paszport masz, to żaden problem…Wycieczki różne są… - Zaproszenie zawsze mogę mieć… - O, właśnie… A jakby do zleceń tam, potrzeba było jakichś ludzi… Jakbyś to widział? - Zależy do czego… Ale dobrze byłoby, żeby byli to ludzie twoi, a tam całkiem zaaklimatyzowani. Tacy, którzy mają już tam znajomych, mieszkania, są w jakiś sposób akceptowani… Muszą znać trochę tamte obyczaje, te codzienne, czym się tam jeździ do pracy, jak dojechać gdzieś na urlop, ile piwa można wypić, żeby policja nie czepiła się jak siedzisz za kierownicą… O jaki gest Niemiec się obrazi a Austriak nie… - Ty to wszystko wiesz? - Właśnie ci powiedziałem, czego nie wiem i czego musiałbym się uczyć, zanim cokolwiek będę myślał o robocie… - Na naszą działalność potrzebujemy pieniędzy. Wiesz, nas właściwie nie ma… Nie ma akt, żadnych teczek, to co robimy nie ma kryptonimu. Po żadne pensje nigdzie nie chodzimy, nie figurujemy na żadnej liście płac. Żadnemu księgowemu nie przedstawiamy rachunków, żeby nam koszty delegacji zwracał… - My… - Powiedzmy, ty i ja. Oficjalnie ja mam tam jakiś stopień i etat. Ty oficjalnie jeździsz z galanterią. - Chcesz powiedzieć, że środki na naszą działalność musimy sobie zdobywać sami… - Właściwych słów użyłeś - zdobywać sami. - Przygotowanie takich możliwości… i ludzi, to wymaga czasu… - Pewnie. Dwa lata? - Na pewno. Może i więcej. Dobrze byłoby wykorzystywać przy tym jakieś naturalne okazje lokowania tam ludzi… I najpierw takich znaleźć tutaj… Pomyślę… Najważniejsze, to znaleźć paru ludzi, takich, co chcą i wybrać tych, co się nadają. I zachować nad nimi kontrolę… - Ile ty masz lat, Jurek? - Dwadzieścia sześć… - Czasem mówisz tak jakbyś miał z dziesięć więcej… - Podobno, w niektórych formacjach lata służby liczą nawet potrójnie…Jakiś powód tego jest. - Służyłeś w takich? - A skąd?! Ale tak słyszałem. Ale sam popatrz. Tyram przy tej galanterii najmarniej czterysta godzin w miesiącu. To dobre dwa etaty. I jeszcze czasem zlecenie…. To mogę chyba starzeć się szybciej? - Wesołek jesteś… - Wolałbyś ponuraka? Zrzęda też potrafię być… Lepiej byłoby, żeby nikt i nigdy nie zastanawiał się nad jego datą urodzenia… Wartburg wyszedł śliczności. Niebieski kolor rozdzielony był, ni to kremowym, ni to kością słoniową pomiędzy listwami bocznymi. Do jeżdżenia też się nadawał. Wygodny. Miejsca niewiele mniej niż w Warszawie… Oparcia przednich siedzeń można było regulować, a nawet rozkładać. Jak pokombinować, to nawet dałoby się na tym spać. Bagażnik trochę mały. Przejechał się za miasto. Nawet przyjemnie… Własne auto… Troszkę inaczej się prowadzi niż Warszawę. Napęd na przód… Ale to chyba nawet lepiej, gdy jest taka śliska maź na szosie… Ile to wyciągnie? To na pewno nie do sprawdzania zimą… Na razie do garażu. Sesja jakoś wymęczona, minęła. Całkiem cieniutko. Da radę pociągnąć następny semestr? Może? Wpis w indeksie jest… Na dobrą sprawę to jeszcze dwa semestry… Letnia sesja będzie najtrudniejsza bo sześć egzaminów. Ale letnią można na raty… Jest czas… Jak się siedzi w telepiącym się, hałaśliwym tramwaju, to mózg może sobie takie niezobowiązujące rozważania prowadzić. - Cześć. Jurek – glos za plecami. - Cześć – odruchowa odpowiedź bo glos znajomy. Kto? - O! Piter! A ty skąd tutaj? - Mieszkam na Pogodnie… - No, coś ty? Słyszałem, że za granicą siedzisz i nie spieszysz się do powrotu… - Takie, tam gadanie. Pływałem… Przecież wiesz, że miałem takie rodzinne dojścia w PŻM… - A, prawda… Przecież twój ojciec… - Ojczym. - No, tak. A teraz? Mieszkasz, to pływanie rzuciłeś? - Nie…Po co? Urlopuję. Dwa i pół miesiąca mi się nazbierało. Polówkę bliźniaka takiego kupiłem i jak już jestem na miejscu to trzeba trochę wszystko odświeżyć… A ty? Jakoś tak zniknąłeś z miasta, podobno wojsko ciebie dopadło… - Na trochę… Ale już kawałek czasu tu jestem. Robię u jednego prywaciarza… Zawsze to lepiej niż pensja… - W interesie jeszcze trochę się kręcisz? - Nie bardzo jest kiedy. U mojego pryncypała, za kółkiem siedzę po trzysta pięćdziesiąt godzin w miesiącu. I próbuję jeszcze zrobić magisterkę. A ty co potrzebujesz? - To trochę gadania… Zaraz wysiadam. Dam ci telefon do mnie. Dopiero mi założyli. Zadzwoń wieczorkiem… - Dobra… * * * - Dlaczego chcecie to sprzedać? - Chcemy? Musimy! Tu z naszym zdrowiem, ani gospodarzyć, ani co zrobić… Za co żyć chociaż… Dzieci nie mamy… to jak…? Nawet na wycug nie było do kogo iść… A jak w mieście za to jakieś mieszkanie malutkie się kupi… Do lekarza bliżej i do sklepu… - W mieście też nie ma nic za darmo… Przepiszcie to na mnie i będziecie mieli tu dożywocie… - Na ciebie, Kazek?! - A czemu nie? A kogo innego macie? - No, nie… Ale jak to, tak przepisać… To co z tym teraz zrobisz, jak my pole i łąki wcześniej sprzedali… - Zwyczajnie. Umowę na to dożywocie zrobimy. Mieszkacie i tak w tamtej przybudówce, bo w domu to chyba już w żadnym piecu bez strachu napalić się nie da? Remont trzeba robić. To będziecie sobie tam mieszkali dalej. Ty, ciotka, tamte swoje grządki co miałaś za obórką to sobie miej. Koło sadu chce się wam chodzić, to chodźcie. Jak dotąd. Do sklepu na wieś i do ośrodka, jak lekarz potrzebny, macie jak w mieście. Blisko. Za mieszkanie i prąd płacić nie musicie. Drzewa z lasu, żebyście na cały rok mieli, też przywiozę I będę wam dawał co miesiąc tysiąc złotych… - Jezu! Kazek! A weźmiesz taki pieniądz skąd? - Już ty się, ciotka, nie martw. Jak was tu zostawię, to mi dopilnujecie, żeby kto szkody jakiej nie narobił… - Niby tak. A to dożywocie, to urzędowo trzeba… - Pewnie. Rodzina, to rodzina, a takie, to urzędowo musi być. - Co ty, na takie Franek? Odezwijże się! - Ja tam wolałbym tu siedzieć, a nie do miasta… Przywykłem. Tu, choć na morze popatrzę… Aby do płotu podejść i widać. A w mieście to na co popatrzeć? Ale urzędowo trzeba. I żeby to drzewo do palenia i te tysiąc złotych też na papierze było… Przed podpisaniem umowy wypadało wiedzieć w co się pakuje. Chałupa była wielka. jakby podwójna dla dwóch dużych rodzin. Piętrowa i jeszcze poddasze. Dwa odrębne wejścia osłonięte wspólnym gankiem wspartym na murowanych słupach. Na dole dwie kuchnie i po dwa duże pokoje. Po cztery pokoje na piętrze i jeszcze po trzy mniejsze na poddaszach. Kobyła! Nie i nie stara. Na szczytku ganku, z żelaza wygięte cyfry 1920. Tyle że zaniedbane… Wujostwo, Andzia i Franek, szczęścia do dzieci nie mieli. Najstarszy Jasiek, rybaczył i morze się o niego upomniało. Wdowa po nim, szybko innego znalazła i się wyprowadziła. Ani wiedzieć gdzie. Młodszy, po wojsku, jakiejś choroby się nabawił… Coś z nogami najpierw… A potem i ręce zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa… Jakaś dziwna choroba… I jak tak leżał, już do mało czego zdatny, to przyplątało się zapalenie płuc. Po nikim się wujostwo wnuków nie doczekało. Parcela była wielka, Ponad trzy hektary wydmy trochę porośniętej sośniną, trochę rozłażącym się wszędzie rokitnikiem. Trochę lepsza ziemia była na tym kawałku za przybudówką. Sporo miejsca zajmowała drewniana stodoła i obora z drewnianą nadbudówką. Do morza aby przez wydmę przejść. Nawet nie pięć minut. Jakby to choć trochę przygotować do lata i paru letników na pokoje wziąć… We wsi, to najmarniej po dwadzieścia złotych za dzień biorą od jednego łóżka. No, niechby i po piętnaście… No włożyć w to trzeba. A jakby jeszcze na tym pustym parę takich budek kampingowych postawić? Na tylu ludzi to jakieś ubikacje… I łazienki… Choć prysznice. Powolutku. Buda sama musi na to zarobić. Ale już coś na ten sezon, to w takiej prowizorce też można. Łóżka jakieś, materace… Pościeli można dokupić. Wymalować ze trzy, cztery pokoje. Choć dziesięć osób. Niechby i po dwadzieścia za dobę… A nawet po piętnaście za łóżko…Parę tysięcy już by się zwróciło… * * * Trochę się mieszało politycznie. Różne dziady, Dubczek, Żydzi są be. Konsekwentnie unikał zajmowania jakiegokolwiek stanowiska… Stary go zagadnął, tak mimochodem - I co ty na to? - W wożeniu się z portmonetkami, zupełnie mi to nie przeszkadza. Egzaminy też jakoś przepcham. Połowa czerwca, a ja już prawie po sesji. Jakieś trzy dni wolnego sobie zrobię i dokończę ten rozdział pracy… Pewnie mój ambitny promotor znowu naskrobie z pięć stron uwag, ale seminarium zaliczy. Wygląda na to, że na wrzesień niczego nie będę przekładał… Jakby to powiedzieć… Zareagowałem konstruktywnie… Dobra odpowiedź, nie? Paru ludzi znalazłem… Takich zdatnych. I znają niemiecki. Angielski też. Są z rozumkiem, to da się z nimi współpracować na zasadach handlowych. Będą robili to co potrzeba dotąd, dopóki będzie im się to opłacało. Materialnie. Na ideologie różne są niewrażliwi. Dobrze byłoby ich posprawdzać dyskretnie, pod jakimś pretekstem w urzędowych miejscach? Zostawię ci listę i namiary… Takie słuchy chodzą od jakiegoś czasu, że na górze w wojsku coś ze dwieście osób dostało kopa… Syjamiści? Jakby w innych miejscach też zaczynają wyszukiwać tych co mają do Syjamu wyjechać… Albo do Syjonu? Nigdy nie wiem, bo na tych transparentach, różnie to piszą…Dostają bilet na Zachód, w jedną stronę, w zamian za zrzeczenie się obywatelstwa. I tylko z tego powodu o tym wspominam. Ba jak już kogoś będziemy chcieli gdzieś tam ulokować w sposób legalny i nie budzący podejrzeń, to nasi kandydaci też mogą napisać do Rady Państwa o zrzeczenie się obywatelstwa… Takie coś bardzo ułatwiłoby im adaptację na miejscu. - Niegłupie. A przy mnie nie musisz pajacować na tematy polityczne… - Pewnie, że nie muszę. Robię to dobrowolnie. - Po co? - Żeby nikomu i nigdy nie przyszło do głowy próbować mnie nabierać na jakiś ideologiczny bełkot. - A tak… Pod koniec lata zeszły się razem rzeczy lepsze i gorsze. Pryncypał zatrudnił swojego osobistego bratanka i oddał mu do obsługi połowę obrabianego dotąd przez Jurka rynku. A co? Niech sobie chłopak zarobi! Młody, to potrzebuje. No i jeszcze, żeby chłopczyk tak na dzień dobry, się nie przemęczał, to dostał do obrabiania ten bliższy kawałek kraju. I Warszawinę, oczywiście. - Ty, Jurek na Żuka siądziesz… - Chyba żartujesz… Tym złomem mam się tłuc? - No, to jak? - To ty jesteś szef! Ja mam jeździć i sprzedawać twój towar, a nie łatać kapcie, albo modlić się na każdym zakręcie bo końcówki drążków powybijane i amortyzatory dawno nie trzymają. Najwyżej mogę jeździć swoim. Zapłacisz mi tyle samo za kilometr ile potrącałeś mi z prowizji za jeżdżenie twoim… Będzie uczciwie. Nie muszę ciebie tak żyłować. - No… żyłować… Niech będzie… - Jeszcze jedno, szefie. Rozumiem, rodzina… Ale dla mnie interesy, to interesy. Jeżeli chłopak coś tam spieprzy i ja po nim będę gdzieś jechał odkręcać, to ja biorę za to prowizję. I nic mnie nie obchodzi, że on już też swoje wziął. Nie chcę wnikać w wasze rodzinne układy. Tym sposobem zarobki w następnym miesiącu zjechały o połowę. Ale czasu na życie zrobiło się więcej. Dwanaście żelaznych łóżek szpitalnych, trochę pozbieranych gratów, szafek stołków, plus czyściutka, nowa pościel, leżaki, parawany plażowe – zarobiło na czysto, blisko dziesięć tysięcy! I miał już na następny rok paru zaklepanych klientów, którzy nagonią mu następnych! Nawet Kazik Wyrwa coś tam w gminie z tego tytułu zapłacił „za powietrze”. I w finansowym. Troszeczkę. Żeby się nie czepiali. Pracownicy kancelarii Aresztu Karno – Śledczego kończyli pracę o piętnastej. Obywatel Kierownik Kancelarii, też miał zwyczaj wychodzić o piętnastej. Chyba, że naczelnik sam coś tam wymyślił… jakieś zebranie, na przykład… Albo naradę przed spodziewaną inspekcją… A taki kierownik to ma przecież całkiem normalne potrzeby. Takie, które wymagają wolnego czasu po piętnastej… Niektóre potrzeby są dość kosztowne. I w żaden sposób nie chcą się zmieścić w urzędowej pensji. Zresztą nie mają jak, bo żona konsekwentnie zabiera najpierw wszystko co do grosza, a potem wydziela, a to na piwo, a to na papierosy… Przecież nie powie swojej ślubnej, że czasem ochota go zbierze i po jednym lub dwóch kieliszkach wybierze się pod „Liliowy Wrzos”. Takiego szyldu, oczywiście, nigdzie nie ma, ale bywalcy tak nazwali mieszkanko na pierwszym piętrze kamienicy pomalowanej właśnie na taki kolorek. W mieszkanku przyjmują gości, panie, skąpo ubrane pod eleganckimi szlafrokami… Jest nawet woda sodowa do popicia… Procenty należy przynosić własne. Szkło stołowe panie mają. Ale to wszystko kosztuje… I niczego na raty z ORS-u nie załatwisz. A dziś, to już zupełnie dzionek do niczego. Dług trzeba oddać facetowi, a w kieszeni nawet na połowę nie ma. I rata za Syrenkę też do zapłacenia… Nie wyrobi! Żadnym cudem nie wyrobi! Trzeba będzie jednak zadzwonić do faceta… Przecież wiedział z góry, że musi się zgodzić… Bo z czego odda? W końcu to nic takiego wielkiego… Wyciągnąć z archiwum kartotekę dawno zwolnionego więźnia i przepisać ją takim samym, bo własnym charakterem, na czystym druku. Potem pierwszemu lepszemu „przez pomyłkę” podsunąć, żeby paluchy przyłożył… Przecież taki, jak nawet zauważy i bystry jest, to nic nie powie. A głupkowi to powie się, że pomyłka i tyle. Facet chce zapłacić za takie coś, to akurat by było na zatkanie dziury… W sumie jakaś gówniana sprawa… Samowolka z armii. I po pół roku zwolniony… Ale gość jest skrupulant! Wszystko sprawdza! Ma nawet odciski na cieniutkim celuloidzie zrobione i porównuje… Przez lupę! Ważne że płaci! O tym, że klawisz go nie rozpozna, był przekonany. Długie włosy, zamiast szwejowskiego jeżyka, okulary w grubej oprawie, garnitur, krawat - Zgadza się. - No pewnie. Koperta jest wypchana, tak jak powinna. - Jakby coś jeszcze było potrzeba – klawisz deklaruje swoją gotowość. – To ja zawsze… W granicach możliwości… - Będę pamiętał. Po drodze, w pierwszym lepszym, ustronnym miejscu, karton kartoteki zwęgla się powoli, ale do samiutkiego końca. Wdeptany w przydrożny żwir, rozpada się i znika. Niby drobiazg… Nawet w rejestrze skazanych go nie ma… To po cholerę te odciski palców przy nazwisku Jurka Nowaka? Lokal na biuro dla Kaśki znalazł się prawie sam… Nawet miejsce porządne. Na Jagiellońskiej, w kamienicy na wysokim parterze, krawiec miał zakład. Damski i męski. Konfekcja i krawiectwo miarowe. Co tylko kto chce. W dwóch dużych oknach frontowych na manekinach wisiały kiecki i garsonki. Smoking też! A jakby kto z drabinki w okno zajrzał to ujrzałby głowy i plecy zgięte nad maszynami do szycia. Ale pokój od podwórza był pusty. Pożytku żadnego To żal. - Nie masz chętnego na ten pokój, Jurek? Czasem trzeba było dać krawcowi znajomemu zarobić i przyzwoity garnitur sobie sprawić. - Studenta jakiegoś szukasz? - No, nie wiem… Może komuś by pasowało coś tu robić… Telefon w zakładzie mam, to można drugi aparat podłączyć… - To już całkiem się pobudowałeś? - Na jesieni się wyniosłem z gratami. Tutaj tylko zakład mi pasuje. Punkt dobry. Ale zameldowany dalej tu jestem… Sam wiesz, jak jest. Dla picu sypialnię sobie zrobiłem w tej ślepej służbówce. Kuchnia i łazienka też są, no to mieszkam i już. A dom to na nazwisko mojej postawiłem. I spokój. Kaśka pokoik obejrzała. Samodzielnie potargowała się. Nawet skutecznie!. Samodzielnie załatwiła sobie koncesję, ubezpieczenie, zgłoszenie w finansowym. W administracji dali zgodę na szyld. Maszynę do pisania miała legalnie na siebie zarejestrowaną… Małego raniutko, o pół do ósmej zostawiała w przedszkolu i o ósmej otwierała swoje biuro. W pierwszym miesiącu okazało się, że bez trudu zarobiła na wszystkie opłaty, przedszkole małego i jeszcze jakieś pieniądze jej zostały. Jak nie było klientów z miasta, to tych kilku stałych zleceniodawców na maszynopisanie przecież miała. Nie musiała bezczynnie siedzieć i gapić się w okno. Ta nowa sytuacja organizacyjna bardzo mu odpowiadała. Mieszkanie, nadal funkcjonowało normalnie. Firanki we wszystkich oknach pokazywały, że jest już zagospodarowane. Kobieta z dzieckiem, wychodząca co dzień rano i wracająca po szesnastej, to też widok naturalny. Nawet na Złodziejowie, sporo kobiet zwyczajnie pracuje. I całkiem sporo dzieci chodzi do przedszkola. Wyglądało na to, że Jurek Nowak, jako mieszkaniec tej kamienicy, nie wyróżnia się niczym specjalnym od otoczenia. Kobieta, dziecko, samochód, kilkudniowe, a nawet całotygodniowe wyjazdy… Czasem, rzadko, w gumiakach i półwojskowych ciuchach, z bronią i obowiązkowym kapelusiku z piórkiem, przypominał otoczeniu że należy do specyficznej grupy ludzi uzbrojonych. To, że pryncypał zmienił mu organizację pracy, okazało się wcale nie takim złym pomysłem. Mniejszy teren do objechania, ułatwiał zaplanowanie trasy i wyszukiwanie nowych odbiorców. Po kilku miesiącach w trasie bywał cztery, rzadko pięć dni w tygodniu, a i tak jego obroty powolutku zbliżały się do poprzedniego poziomu. I samochód zarabiał na siebie! Był czas, żeby pokazywać się w tamtej chałupce nad rzeką. Był czas wyskoczyć nad morze i dojrzeć jak idzie robota pod nadzorem wuja Franka… A ta szła! Po sezonie jedna połówka doczekała się gruntownego sprzątania i malowania. Nawet pokoiki na poddaszu będą się nadawały do użytku. Kominiarz przyjechał i pomęczył się trochę gniazdami kawek dobrze już wrośniętymi wewnątrz dawno nie używanych przewodów kominowych… W ramach pomysłu racjonalizatorskiego zabezpieczył wyloty kominów kawałkami drobnej siatki. Ale najbardziej zadowolony z tego, był Stary. - To teraz możesz zająć się naszą robotą – stwierdził po wysłuchaniu informacji o biurze Kaśki i większym luzie u pryncypała. - Zawsze mogłem - poprawił stwierdzenie Jurek. - Ale musiałbyś wtedy coś kombinować. A tak to masz do dyspozycji piątek sobotę i niedzielę i nikt, o nic ciebie się nie pyta. I w domu do południa też jesteś sam. Nikt nie widzi, że gdzieś tam wychodzisz, o której wracasz. Nikt nie słyszy, że do kogoś dzwonisz. - Od dzwonienia do kogoś, to są budki telefoniczne – mruknął Jurek. - Ja ciebie chwalę, a ty co rusz to marudzisz – zirytował się Stary. - To powiedz wreszcie co jest do zrobienia. Nie musisz z każdego upierdliwego zlecenia robić kanapki… - Kanapki?! Stary najwidoczniej nie zrozumiał. - Jak jest coś takiego upierdliwego do roboty, to dobry szef najpierw wychwala pracownika, któremu chce robotę wcisnąć, potem mu wciska, a na koniec znowu go chwali, że kto jak kto, ale on to sobie z tym na pewno poradzi i zrobi to lepiej niż inni. Chciałem ci przypomnieć, że na tych studiach to miałem zarządzanie przedsiębiorstwami i trochę tych amerykańskich speców od zarządzania i motywowania pracowników sobie poczytałem. - No tak. Wiem. Ale nie zaszkodzi, nawet wobec ciebie jak taką metodę pedagogiczną zastosuję? - Mądrzejsze to niż ideologia… - Wybrałem dwóch z tej twojej listy… - Pewnie tych braci… - Jeżeli i tobie oni, od razu do głowy przyszli, to znaczy, że lepszych do dyspozycji nie mamy. Przynajmniej na początek… - Resztę uznać za „rezerwowych”, czy kogoś od razu skreślić? - Tego pod numerem szóstym – skreśl. - Informator? Wzruszenie ramion mogło być potwierdzeniem oczywistości i mogło być zwróceniem uwagi na niestosowność pytania. Henia dodał celowo do listy. - Ty będziesz ich szefem. I tylko ciebie będą znali. - To bystrzaki. Mnie znają od dawna. Bez trudu wyczują, że jest coś więcej. - To niech sobie czują. Dopóki rozliczać się będziemy pół na pół, to ich myślenie w niczym nam nie przeszkadza. A jeżeli się znacie, to łatwo im wytłumaczysz co im wolno wiedzieć. Na tyle się znacie? - Wystarczająco. - I są zainteresowani taką możliwością? - Gdyby było inaczej nie byłoby ich na liście. - Dobra. To uprzedź tego marynarza, że w najbliższych dniach jego ojczyma wykopią z PŻM-u… Po co ma być zaskoczony. I niech sam braciszka zawiadomi… - Mądre. Facet to jakaś figura. Bardziej pasuje na takiego „syjamistę”. Stary parsknął śmieszkiem, ale zaraz się skrzywił. - Ty znowu… - To tylko po to, żeby nie zgłupieć, Stary. Dla zdrowia psychicznego. - Jak oni na to zareagują? - Życie rodzinne, to ich obchodzi średnio… To w końcu ojczym tylko. Ani ich ojciec, ani matka dawno nie żyją… Całkiem duże chłopaki. Ale takie zwolnienie faceta z roboty, to będzie okazja… - A ten stary? Znasz go? - Raz, czy dwa go widziałem… On z tych co ciągle żałują, że po wojnie wrócili z Anglii do kraju. Piter bez problemu go przekona. - Ten Piter, taką chałupkę kupił niedawno… Odkup ją… Przyda ci się. Choćby jako lokata. Albo wynajmiesz. - To jest pomysł. Ojczym ma dom w Dąbiu. Ten drugi, Jarek z nim mieszka. No i aktualna żona ojczyma. Jej nie znam… - Tamten dom ja odkupię. Też się przyda. - Dobrze byłoby zapłacić im w dolarach… Mieliby na początek, a my nie musielibyśmy zaczynać od fundowania im biletów na tramwaj czy innych takich… Można byłoby im zapłacić tam. Odpadłby problem z wywozem waluty. - Trochę myślałeś o tym wszystkim? - Jeżeli cokolwiek ma z tego być… Piter rzadko dawał się ponosić nerwom, ale teraz kręcił się po niewielkim pokoju, nie przymierzając jak gówno w przeręblu – żeby użyć babcinego powiedzonka. - Nie lataj tak, bo zeza dostanę, Piter. I przeciąg robisz, to te Camele na wietrze spalają się jakby ze słomy były. - Łatwo ci gadać, Jurek. Jak coś takiego, nagle w rodzinie ci się trafi, to sam też zaczynasz się za plecy oglądać! - No to teraz masz najprawdziwszą okazję. Nie trzeba będzie niczego wymyślać, ani w twoim, ani w Jarka podaniu o zrzeczenie się obywatelstwa. Ojca wam zwolnili, bo on taki… No to wy w ramach solidarności rodzinnej, też się zrzekacie i jedziecie, żeby staruszek sam na starość nie został na obczyźnie… A przygotować wszystko, na spokojnie i z rozumkiem jest czas. Tak od ręki, to tego nie załatwiają. Trochę takich podań to już się tam nazbierało. Niektórych to jeszcze ciągle namawiają. A oni uparli się , że patrioci i Polakami chcą być! Siadaj wreszcie, Piter, na tyłku i gadajmy o interesach, a nie tych głupotach. Przecież, takie pierdoły jak z akademii pierwszomajowej, to nigdy, ani ciebie, ani mnie nie obchodziły. - No, fakt. Ale że starego się czepili, to już ludzkie pojęcie przechodzi. - Pewnie. To pojęcie sobie już przeszło i nie wróci. Przygotować się do tego trzeba. Co z chałupą zrobisz? - Chyba trzeba sprzedać. Najlepiej za dolary, albo marki… Nie wiesz jak będzie z wywozem waluty? - Pojęcia nie mam. Pewnie jakieś tam grosze zabrać będzie wolno. Sam wiesz, jak władza patrzy na dewizy wypływające za granicę. Nawet w marynarskiej kieszeni. Ile byś wziął za to swoje? - Dużo się nie da. To przedwojenny szeregowiec dla przedwojennej klasy robotniczej. To tylko siedemdziesiąt metrów wszystkiego. Twoje mieszkanie jest sporo większe. Jakby mi kto dał za to choć tysiąc pięćset dolarów… - A nie wolałbyś dostać do ręki, bez kłopotów te tysiąc pięćset i po tamtej stronie? - No, jasne! - No, to da się zrobić. A ta chałupa w Dąbiu? - To też. Ale ile ojciec będzie za to chciał, to nie wiem… Zadzwonię do niego. - Zgłupiałeś?! O nielegalnym obrocie dewizami przez telefon! - Masz rację. Trzeba oprzytomnieć. Trzeba wszystko robić normalnie. Jak interesy… No to na początek, wujek Franek stał się właścicielem tego szeregowca po Piterze. Bo może kiedyś, taki stary schorowany rybak będzie musiał się przenieść do miasta? Żona już też przecież ze zdrowiem ma kłopoty… To jak takie się wyremontuje , będzie jak znalazł. I wygody na starość. Centralne i łazienka… A Kazik stał się spadkobiercą bezwarunkowym wujka Franka. Jako, że był przecież jego dożywotnim opiekunem. Co było nawet na dokumentach notarialnych. Piter byłby bardzo głupim marynarzem, gdyby w tamtych czasach nie miał gdzieś w jakimś banku, za granicą, konta. Ani Stary, ani Jurek, nie mieli żadnego problemu, żeby przelać należność z kont w Wiedniu. Kto formalnie kupował tą chałupę w Dąbiu, pojęcia Jurek nie miał. I wcale nie starał się, żeby je mieć. Dla notariusza, najwidoczniej takie niespodziewane umowy kupna - sprzedaży domów, były w tym czasie chlebem powszednim, bo chętnie i własnej woli podsuwał co mądrzejsze sformułowania w umowach, daleko wykraczając poza uprawnienia, państwowego, jakby nie było, notariatu. Niby mógł to od razu kupować na siebie, bo i ta chałupka drewniana i ta kobyła nad morzem w umowach były określone jako budynki pozbawione podstawowych urządzeń technicznych, poza prądem, do remontu i adaptacji na cele rekreacyjne. Ale nie należało przesadzać z zamożnością Kazika Wyrwy. Jeden sezon nad morzem i chałupę sobie w pryncypialnym miejscu Szczecina kupuje? A Jurek Nowak miał wielkie mieszkanie komunalne! To jak?! Ludzie latami na mieszkania czekają, a on ma własne i jeszcze komunalne! Zgroza! Lepiej się nie wygłupiać. Stary był zadowolony. Jurek nie bardzo był pewien, czy bardziej go cieszył niespodziewany a atrakcyjny nabytek czy też udana operacja ulokowania chłopaków za granicą. A może tamten dom, uznał za swoją premię ekstra za takie starania? W każdym razie przyjął jako rzecz naturalną, że chałupka Pitera została kupiona „na kogoś”. Tym razem należało wybrać się do Niemiec jako przedstawiciel biura handlu zagranicznego czegoś tam. Indywidualnie. Żadna wycieczka. Papiery, delegacja, rezerwacja hotelu, paszport służbowy… Dawno przestał się dziwić tym możliwościom Starego. - To jest wystawa handlowa najnowszych materiałów i technologii budowlanych. Na budownictwie znasz się na tyle, żeby nie zrobić tam z siebie głupka. Zresztą, najczęściej na takie delegacje są wysyłane typki, które zawsze robią z siebie głupków… Ale to akurat nie powinno ciebie dziwić. Tamtych też to specjalnie nie dziwi. Pokręcisz się po tej wystawie. Możesz sobie tu i ówdzie pogadać. Jest tam stoisko, czy jak to nazwać, firmy Farrel – Dachsteine I tam jest facet który nazywa się Horvath. Pewnie będzie miał przypiętą wizytówkę z nazwiskiem. Dasz mu swoją. I to koniec twojej inicjatywy. Do tego momentu, wszystko co ci powiedziałem mieści się w prawidłowościach obrazu takich wystaw czy targów, Ten Horvath sam znajdzie ciebie w hotelu, albo umówi się gdzieś wedle swojego uznania. Wiesz, to jednak obcy teren i ani oni nas nie lubią, ani my ich. Jak oni do nas z czymś albo po coś przyjeżdżają, to przyglądamy się podejrzliwie. Oni robią to samo. Stoisko Farrel – Dachsteine składało się z malutkiego boksu i stu metrów kwadratowych połaci dachowej ułożonej z różnych kolorów dachówki ceramicznej z takimi ozdóbkami jak wywietrzniki, gniazda do masztów antenowych, stopnie połaciowe przy kominach dymnych albo wentylacyjnych… Cuda – niewidy. Nawet mieli dachówki krańcowe z wiatrownicami i kogutki do zamocowania na kalenicy jako ostatnie gąsiory. Marzenia architekta projektującego domki indywidualne! W boksie, przy stoliku, na ogrodowym krzesełku siedział pan Horvath, pod ręką miał otwarty notatnik i kupę folderów. Obok, kilka butelek piwa i wielki termos z kawą. Na wydatnym biuście przywieszona była klipsem wizytówka: „Farrel – Dachsteine, Ing. Peter Horvath. Jurek podszedł do stolika. Pora była obiadowa. Tacka z parówkami i musztarda były w użyciu. Trzeba być grzecznym. - Mahlzeit… Położył swoja wizytówkę na stoliku. Nawet nie zauważył jak zniknęła. - Mahlzeit… Pils oder Kafee? Vielleicht Wurst? - Nein, danke… Aber kann sein spaeter… Wziął ze stolika jakiś folder i poszedł dalej. Pokręcił się jeszcze troszkę pomiędzy stoiskami. Skusił się na kilka gorących parowek. Łyknął kawy i spacerkiem wybrał się do hotelu. Ing Horvath pokazał się po dwóch godzinach. Z recepcji uprzejmie zadzwonili do pokoju, z zapytaniem, czy przyjmie u siebie pana inżyniera, czy też woli zejść na dół. Nie wolał zejść. - Cześć. Ciekaw byłem jak wyglądasz i jak się zachowasz… Horvath najwyraźniej nadal był zaciekawiony bo oglądał sobie Jurka prawie bezczelnie i gdyby mógł, to pewnie by go jeszcze rozebrał. - I co? Rosną gdzieś rogi? Ogon z nogawki wystaje? - No właśnie! Wyglądasz na typowego przeciętniaka i na dodatek dość mikrego fizycznie… - To dobrze, czy źle? Zresztą, ty też wyglądasz na zwyczajnego tutejszego inżyniera… Te dachówki… Daje się z tego żyć? - Zupełnie nieźle. Kupa ludzi wymienia stare pokrycia dachów na te eleganckie… Jeden wymieni, to sąsiedzi mu zazdroszczą i nie honor by był takiemu nie dorównać… - To twoje nazwisko… Bo mówisz po polsku jakbyś się w Polsce urodził. Cieszyn? Taki śląsko - czeski zaśpiew… - Bo urodziłem się i wychowałem w Bielsku… Ojciec był jakimś węgierskim Austriakiem, czy na odwrót… W pięćdziesiątym ósmym wyjechaliśmy do Niemiec… Stary mówił, że będziesz ciekawski… - Tylko na tyle, żeby wiedzieć czy wystarczy tutaj nas dwóch… - Do przygotowania i zaplanowania roboty, wystarczę ja sam… - Robiłeś już dla kogoś? - Przecież z powietrza Stary mnie nie wyczarował… I żeby było jasne… Ja wystawiam robotę, ja przygotowuję plan i ja organizuję środki techniczne. Ja ludziom mówię co i jak ma wyglądać, żeby nie było zabawy w głuchy telefon… Moje jest dziesięć procent wszystkiego plus koszty sprzętu. Za sprzęt biorę przed robotą. I przy samej robocie mnie nie ma. - Jasne. - Na początek jest do zrobienia coś prościutkiego. Sobotni utarg w takiej jednej Kaufhale. W tą sobotę. - Zaczekaj… Zanim zaczniemy gadać… Ja też lubię jasne sytuacje. Wygląda na to, że przez jakiś czas będziemy ze sobą współpracować. To chciałbym wiedzieć… Dlaczego to robisz? - Ciekawski… Stary mnie uprzedził, żebym sobie przygotował rozsądną odpowiedź… - I masz taką? - Z mojego punktu widzenia – tak. Jako inżynier, zarabiam bardzo dobrze. Na czysto, po wszystkich podatkach, razem z premiami będzie tego koło czterdziestu tysięcy marek rocznie… Dziesięć procent z takiego utargu Kaufhale, to dwa razy tyle… Za pomysł i trochę łażenia. Czyli robię, to co robię, z niskich pobudek… Dobra odpowiedź? - Nawet bardzo dobra. - Kamień z serca mi zdejmujesz. To teraz ja pytam. Szefem dla tych ludzików to kto będzie? - Ja. Dwóch z nich mnie zna… - Dobrze by było, żeby mnie nie znali… - Zawsze możesz się przebrać za krasnoludka, albo kogoś takiego… - Jak w tym się chłopaki sprawdzą, to jest parę takich możliwości, nazwijmy je – jubilerskich. Masz na to odbiorcę? - Mam. - Tutaj? - No pewnie… Sporo mądrych ludzi wykorzystało swoje „pochodzenie” i przyjechało tutaj z głową pełna pomysłów. - Ilu ludzi będzie potrzeba? - Dwóch. Do bezpośredniej roboty. I my dwaj jako zaplecze. Najlepiej byłoby, żebyś ich teraz ściągnął tutaj… Nie ma żadnego powodu, żeby dwa razy gdzieś się spotykać i rozprawiać o strategii… - Spodziewałem się tego i chłopaki czekają… Za dziesięć minut tu będą i w recepcji nie muszą się o nic pytać. Baba nawet nie oderwie oka od telewizora… Nawet klucze podaje nie patrząc się na gościa… - Widziałem… Piter z bratem zapukali do drzwi w dziesięć minut po Jurka telefonie. - Cześć… - Aha – Jurek uprzejmie przytaknął. – Ten gość króciutko opowie wam co i jak ma wyglądać. On jest od całego planowania i przygotowania technicznego roboty. Żadnego przedstawiania się, żadnych pogaduszek rodaków na obczyźnie… Jurka znali dobrze, ale też raczej z dawnych czasów. Jego obecna pozycja była dla nich nie do końca jasna i tak miało pozostać. Wiedzieli, że sporo może i na brak pieniędzy nie narzeka. I w przeciwieństwie do nich, po świecie porusza się bez zbędnych upierdliwości. Horvath wyciągnął z żółtej wielkiej koperty z woskowanego papieru, kilkanaście zdjęć i fragment planu miasta. Nie pisało na tym fragmencie co to za miasto. - Robota jest zaplanowana i przygotowana na tą sobotę – zaczął. – W soboty, w Kaufhale, są spore obroty, bo ludzie w tej okolicy mają czas na zrobienie zakupów na cały przyszły tydzień. W soboty Kaufhale jest czynna do 14.00. O 13.45 pod te drzwi roletowe na rampie – te z jedynką na fotce – podjeżdża furgonetka bankowa po utarg. Wygląda to tak, jak na foce numer dwa. Furgonetka podjeżdża tyłem. Nie do samej rampy bo tylne drzwi muszą się dać otworzyć. Tak jak na fotce numer trzy. W tych drzwiach furgonetki stoi konwojent taki jak ten na fotce. Drzwi na rampie się otwierają i ochroniarz z kasjerem wywożą na wózeczku torby z przeliczonym i oplombowanym utargiem. Konwojent wrzuca wszystko do furgonetki, kwituje kasjerowi odebrane wory, wsiada do furgonetki i zamyka się razem z workami od środka. Furgonetka odjeżdża. I po zabawie. Aha… Jeszcze jedno… Najczęściej, w czasie odbierania gotówki, przejeżdża koło parkingu policja… Taki obyczaj. Nie ma powodu do paniki. Tą forsę weźmiecie… W soboty jest tam nie mniej niż siedemset, osiemset tysięcy marek w gotówce… Z tą forsą jedziecie tędy… Tak samo jakby jechał prawdziwy konwój bankowy. Żeby policja się nie dziwiła. Jeżeli będzie chciała się przyglądać. Na skrzyżowaniu tym nie ma świateł i macie tu pierwszeństwo przejazdu. Skręcacie w prawo i macie wjazd na teren dawnej fabryki… Bramy żadnej we wjeździe nie ma. Wjeżdżacie do hali fabrycznej, Przesiadacie się z workami do tego odrapanego forda… Fotografie jedna po drugiej w kolejności opowiadania lądowały na stoliku… Nawet rdza i odrapane blachy forda były widoczne. Tym fordem jedziecie pod ten adres. Wjeżdżacie do garażu i wynosicie worki do mieszkania. Wejście jest z garażu. Klucze od garażu i mieszkania będą w fordzie w skrytce. Tam się spotkacie i podzielicie pieniądze. Proste. Jurkowy personel był lekko oszołomiony! - To gdzie my na tą furgonetkę napadniemy?! Jarek się wyrwał! - Napadniecie? A po co? Horvath pokręcił głową. - To niepotrzebne. To wy podjedziecie furgonetką po te pieniądze. Wy je odbierzecie i pokwitujecie, i wy sobie pojedziecie tą drogą którą wam pokazałem. Furgonetka, identyczna jak ta z banku, już jest kupiona i pomalowana. Niczym się nie różni. Już stoi w garażu w tym wynajętym domku. W furgonetce są dla was mundurki takie jak noszą konwojenci z banku. I oczywiście reszta, broń, bankowe legitymacje identyfikacyjne, takie do zawieszana na kieszeniach munduru… W banku tych konwojentów często wymieniają i starają się, żeby za bardzo nie przyzwyczajali się do tych samych miejsc obsługi… W banku procedura jest taka. Przed wyjazdem konwojentów, bank dzwoni, że właśnie wyjeżdżają. A tutaj mu potwierdzają, że kasa jest gotowa do odbioru. I wszyscy się spieszą, żeby nareszcie zacząć tą sobotę i spokojnie sobie siąść przy piwku. Na rampie, nikt nie wdaje się w żadne ceregiele, ani w towarzyskie rozmówki. Furgon z banku przyjechał, forsę zabrał, pokwitował, to można się przebrać i jechać do domu. Furgon z banku jedzie dokładnie trzynaście minut. Tą trasą, którą na planie macie zaznaczoną niebieską linią. W tym miejscu jedzie taką jednokierunkową, dość wąską ulicą. Jurek w tym miejscu, o trzynastej czterdzieści, wyjedzie z bramy tą ciężarówką z przyczepą i zablokuje drogę… Nie na długo. Kilka minut wystarczy. Wy pojedziecie w zastępstwie i w zastępstwie odbierzecie forsę, punktualnie jak zawsze. A Jurek trochę pokombinuje z tym wyjeżdżaniem i chłopaków wystarczająco opóźni. Radziłbym wam żebyście sobie pojechali i pooglądali te miejsca które są na fotkach i przejechali się tymi obydwoma trasami. Fotki i plan to jedno, ale co i jak wygląda w naturze to co innego. Całe wyposażenie, samochody, mundury, ten wynajęty domek są już przeze mnie załatwione. I zapłacone. Moje koszty wyniosły… piętnaście tysięcy trzysta marek. Przelewu za to spodziewam się przed sobotą. Po wszystkim oczekuję przelewu w wysokości dziesięciu procent tego co będzie w workach. To moja normalna stawka przy robocie gotówkowej. Tu są klucze, do tego domku i do samochodów. Do jutra macie wszystko sobie obejrzeć i przymierzyć mundury… Samochody sprawdziłem sam. Jeżeli będą jakieś wątpliwości czy pytania, to Jurek mi jutro przekaże. Ale to tak prosta robota, że pytać się nie ma o co. Chyba, że mundur na kogoś nie będzie zupełnie pasował… To w ciągu kilku godzin załatwię. Tak więc, przypuszczam, że do następnej roboty nie będziemy mieli powodu, żeby się spotykać. I Horvath sobie poszedł! Piter trawił wszystko z miną nie ujawniająca emocji… O nim Jurek wiedział, że ma wyobrażenie o takich przedsięwzięciach. A Jarek? Niby zawsze miał ambicję iść w ślady braciszka… Ale teraz podniecenie z niego wręcz wyłaziło! I niebezpieczne u niego było nie to, że podniecał się ryzykiem, a to, że podniecała go przewidywana kwota łupu! - Ten facet… To kto to? Szef? Jarek był ciekawski i to też Jurka niepokoiło. - Szefem dla was, tutaj, jestem ja, Jarek. Tylko ja i nikt inny. Jest robota, przygotowana, szczegóły macie nawet na papierze. To teraz najlepiej będzie jak sobie zaczniecie wszystko oglądać i przymierzać te ciuchy. Trasę też trzeba przejechać… Może nawet ze dwa razy… W głowie sobie poukładać co i jak będzie wyglądać w sobotę. Ja też do tej ciężarówki z przyczepą muszę się przymierzyć. I jeszcze jedno… Ta forsa… Mam nadzieję, że nie zgłupiejecie od tego? Po pierwsze, żadnego kombinowania na boki… Bo to, ile będzie w workach, napiszą nawet w gazetach. To, że połowa idzie od razu do zleceniodawcy, wiecie i nie musimy sobie tego codziennie przypominać. Z drugiej polowy, pokrywamy koszty sprzętu i i te jego dziesięć procent… Reszta jest dla nas… Po równo… Jak dobrze pójdzie , to mamy po sto tysięcy każdy… To spory grosz. Nawet w Niemczech, to ładna kupka… Posługiwać się tym trzeba z rozumkiem. Ja wiem, że będzie to drobiazg w używanych banknotach… Ale to wcale nie znaczy, że taki wyrzucony z Polski syjonista, nagle zacznie się wyróżniać niespotykaną hojnością, albo i rozrzutnością… - Marudzisz, Jurek – przerwał Piter. - Może trochę… Ale zanim zaczniecie pokazywać że trochę forsy macie, pomyślcie o jakichś dobrych wytłumaczeniach. W Niemczech jest taki niemiły obyczaj, że sąsiad potrafi na sąsiada donieść do finansów i już macie kłopot. - Kablują? Jarek był bardzo zdziwiony. - Oni uważają to za obywatelski obowiązek… Kochają ten Recht und Ordnung. I jeszcze jedno… Ta forsa będzie w mało podejrzanych banknotach. Warto mieć taką kupkę podręczną w gotówce, a nie gdzieś na jakimś koncie… Jeżeli się sprawdzicie w tej pierwszej robocie, to planujemy już następne… Pewnie będziecie musieli też jakieś koszty sami sfinansować. Gotówka nie zostawia śladu tak jak czek, albo przelew… A za niektóre rzeczy na tym świecie wręcz żądają gotówki. Wszystko poszło prościutko, że był wręcz przyjemnie zaskoczony. Najbardziej, swoją umiejętnością prowadzenia ciężarówki z przyczepą. Udało mu się zamknąć ulicę na dobre dziesięć minut, zanim, nieporadnie cofając i podjeżdżając zmieścił się na jezdni i o dziwo nie porysował w bramie, ani tynku, ani burt przyczepy! Duża zasługa była w tym przypadkowego kierowcy, który uprzejmie wysiadł ze swojego autka i stojąc przy bramie pokazywał mu w lusterku jaki błąd robi i ile luzu mu jeszcze zostało. Jako kierowcy, Niemcy są bardzo sympatyczni… Nie wyglądało, żeby furgonetka z banku wykazywała jakieś zdenerwowanie konwojentów utrudnieniami… Jak już wyjechał na ulicę nawet go nie wyprzedzali, pozwolili mu dojechać do skrzyżowania i skręcić sobie… Na fabrycznym podwórzu ledwie zdążył przesiąść się do wynajętego fiata, gdy Piter z wizgiem wjechał do hali… Po minucie już wyjeżdżali fordem… Statecznie, powoli, żadnego przekraczania prędkości… Przecież to sobota. Weekend. Gdzie tu się spieszyć? Po pięciu minutach byli już na autostradzie i pomykali w kierunku Monachium. Drugi zjazd… Jakieś peryferie miasteczka… Prawie wiejski krajobraz. I ich chwilowe miejsce pobytu. W garażu mieszczą się dwa samochody. Nie zamierzał siedzieć z nimi dłużej niż to konieczne. Ile można liczyć gotówkę popakowaną w porządne paczki, spięte opaskami i opisane? - A z tym co zrobić? W osobnej kopercie był plik czeków i wypełniony formularz zestawienia… - Do pieca. W kasie na pewno mają kopie formularza i pierwsze co zrobią, to zgłoszą zastrzeżenie tych czeków… Tego forda to pewnie gdzieś spalicie… To dobrze byłoby, żeby te torby, mundury i te papierki sfajczyły się razem. W furgonetce pewnie odcisków palców nie zostawialiście, bo byliście w rękawiczkach… A tutaj też rękawiczki nosimy… Nie powinno nic zostać… - Te pistolety… Szkoda zabawek niszczyć… Jarkowi podobały się zgrabne PPK. - Nie bądź idiotą – łagodnie ofuknął go brat. Wyglądało na to, że z Pitera będzie pożytek. Jego, te kupki pieniędzy szybko uczyły myślenia… Przynajmniej w zakresie, jak nie dać ich sobie odebrać. Wyjechał z garażu pierwszy i po dwóch godzinach dojeżdżał już do Monachium. Stary czekał. Nawet nie zapytał się jak poszło. - Ile tego mamy? - Czterysta siedemdziesiąt trzy tysiące pięćset. Banderole usunąłem i spiąłem wszystko gumkami. - A ty, co zrobisz ze swoimi? - Nic. Już zrobiłem. Odłożyłem na kupkę. Niech sobie leżą. Na razie do niczego mi nie są potrzebne. Stary nie musiał znać wszystkich szczegółów i chyba już przywykł do tej Jurkowej samodzielności myślenia. - A jak ci się współpracowało z Horvathem? - Bardzo dobrze. Jeżeli on będzie przygotowywał następne zadania, to nie mam żadnych zastrzeżeń. Tyle, że w następnych, bezpośredniego udziału w samej akcji, już brał nie będę. Nawet jako kierowca. Mogę sobie obejrzeć teren, mogę być przy braciszkach, gdy będziemy im nadawać robotę i będę odbierał od nich po robocie to, co trzeba. Tak jak przy robocie nie ma Horvatha, tak samo nie mogę tam być ja. W razie jakiegoś potknięcia, na miejsce Pitera, czy Jarka można wstawić bez problemu kogoś innego. Nawet można dobrać kogoś z miejscowych. - A ciebie trudniej byłoby zastąpić? - Dłużej by to trwało, byłoby kosztowne i nie wiem czy skuteczne… To samo z Hortvathem… Jest zbyt dobry, żeby wystawiać go na niepotrzebne ryzyko… - Po czym oceniasz, że taki dobry? - Po tym jaki cel wytypował. Łatwizna. Prawie bez ochrony. Akurat dla ludzi, których się nie zna i nie ma się pojęcia co potrafią. - No tak… Popilnujesz chłopaków trochę… - Cały czas ich pilnuję… - Siedzisz tutaj stale? - Coś ty? Przecież delegacja mi się kończy! Jadę prosto do domu. I do roboty. - To jak? - Mam tutaj trochę znajomości… Prywatnych. - Prywatnych… No, dobra. To „prosto do domu” wcale nie było takie proste. W bardzo wielu miejscach na świecie Polaków nie kochali i na polski paszport służbowy albo prywatny, patrzeli podejrzliwie. I słusznie. Tak niewielu ludzi mogło przekraczać Odrę, że zwyczajny rozsądek kazał się przyglądać tym co właśnie przekraczają. Po pierwszym doświadczeniu wycieczkowym do Wiednia, gdy sobie popatrzył, jak podejrzliwie traktują Polaków czechosłowaccy pogranicznicy i celnicy, mimo, że wyjazd był przez Starego jakoś tam przygotowany, postanowił samodzielnie ruszać głową. Raz, na próbę przejechał przez NRD swoim Wartburgiem. Wyglądało tu jeszcze gorzej. Przejazd tranzytem był kontrolowany nawet co do czasu i szybkości jazdy! Kontrola osobista i prawie rozbieranie samochodu w poszukiwaniu politycznej kontrabandy, to normalność. Stary na te zastrzeżenia wzruszył ramionami. - Masz jakąś propozycję? - No pewnie. Żadnych idiotycznych tranzytów przez zaprzyjaźnione kraje. Są samoloty. I ten paszport służbowy… Niech tam ktoś twój postara się za każdym razem, żebym miał rzetelny powód gdzieś z czymś jechać i coś załatwić. Przecież nie będę stale oglądał dachówek Horvatha… Potrafię pogadać o konkretnych sprawach handlowych po niemiecku, nawet swoją kulawą niemczyzną… - Muszę trochę pokombinować… - Za takie pieniądze to chyba warto zrobić wszystko porządnie… - Masz rację. Warto. Od samego początku liczył się z tym, że coś takiego może się przytrafić. Dwóch znajomków do kupy. Tyle, że jeden zna Jurka, a drugi Kazika… Heniek Widny nie był mu teraz potrzebny do niczego, ani jako towarzystwo, ani źródło informacji, ani jako partner do jakiegokolwiek interesu… Ale, był to taki typ, że jak już się go spotkało w mieście, to trudno było udawać, że się go nie zna. Bo Heniu znal wszystkich… A pozbyć się kolesia bez wzbudzania nadmiernych zdziwień, było dość trudno… To była taka sytuacja. Heniek wpadł na niego koło Bramy Portowej i nie odpuścił okazji. - Stary! Dobrze, że ciebie trafiłem! Jest sprawa do pogadania… - Chyba, że coś na szybko, Heniu… Wiesz, że teraz tyram ciężko i za dobre pieniądze… Zbyt dobre, żeby coś zawalić… - No, wiem, wiem… Ale to króciutka sprawa… Te parę minut możesz chyba pogadać, nie? Choćby tu, na przystanku… W sobotę po południu przecież w Polskę nie wyjeżdżasz… - Pogadać zawsze można… To chodź trochę na bok, bo jak tramwaj podjedzie to nas rozdepczą… Jurek przezornie wydostał się z tłumku oczekującego na tramwaj. - Zapalisz? Heniu wyciągnął Camele. - A daj… - Jest tego do rozprowadzenia trzy tysiące kartonów… Można wziąć hurtowo po dziesięć złotych za paczkę… Kasę na to mam… Ale potrzebuję pomocy przy rozprowadzeniu… Masz pomysł? Albo kogoś? - Pewnie tyle co przez znajomków to do skupu powstawiałeś… I po szatniarzach w knajpach też… - Pomyślałem, że ty może w terenie… - Kazek?! Wyrwas?! Głos za plecami i solidne klepnięcie w ramię. I strużka zimnego potu płynąca gdzieś po kręgosłupie… Odwrócił się powoli i z uśmiechnął się w nadziei, że wygląda to naturalnie… Kumpel z zawodówki. Bończyk. Franek. - O… Co ciebie do wielkiego miasta przygnało? - A w cukrowni do roboty się nająłem… Hotel robotniczy mają i stołówkę, to mi dopasowało… - Przecież teraz cukrownia stoi? Kampania dopiero w październiku. - Ale ja przy remoncie… Murarza potrzebowali… Ty, zeszlibyśmy się jutro… Niedziela. Można coś wypić… Bo teraz to ja na autobus. Bo od tramwaju to kawał drogi do hotelu… - No można, stary… Bądź jutro o dwunastej tutaj… Stąd wszędzie mamy blisko… Na razie, stary… Teraz z kumplem mam interes… Klepnął Franka w ramię i pociągnął Henia za sobą na drugą stronę ulicy… - Zawsze ktoś ci się wetnie, jak czasu nie masz za dużo… Trzeba było ponarzekać, żeby wrażenie rozcieńczyć… - On do ciebie – Kazek… To drugie imię? Wyrwas to takie szkolne pseudo? - A takie tam - machnął lekceważąco ręką. – Ty też tutaj nie dla każdego jesteś Heniu i nie zawsze Widny, nie? To jak z tymi fajkami ma być? Są już u ciebie? I po ile chcesz to puszczać? I co ja z tego bym miał? - To wejdziesz w to? - Jadę w teren. Miejsce w aucie na te pięćdziesiąt kartonów znajdę. Jak będę miał towar ze sobą, to mam o czym gadać. - Dam ci w komis, Jurek… Co weźmiesz ponad dwanaście za paczkę to twoje… - W detalu są po dwadzieścia pięć? - Ostatnio wcale nie ma… To kiedy je chcesz wziąć? - A gdzie je masz? Chyba nie w chałupie… - No, coś ty? Budę mam na działce… - I pietruszkę tam siejesz? - Jaką pietruszkę? To działka budowlana… W spadku dostałem w Zdrojach. To żeby nikt się nie czepiał, plany porobiłem, zezwolenie na budowę dostałem i nawet fundamenty zalałem. I żeby poważnie to wyglądało to postawiłem tam całkiem porządną budę. Na materiały. Tak jak wszyscy, co w tym miejscu działki mają. Każdy coś tam poudawał, że robi, żeby nie pozabierali. Ale co narobisz jak tam ani prądu normalnie, ani wody, ani drogi. Wiesz jak jest… Heniu rozgadał się. - To chodź, Heniek… Wezmę auto i pojedziemy od razu po te fajki. Będzie z głowy. Rzeczywiście, miejsce nie wyglądało atrakcyjnie. Zarastająca zielskiem gruntowa droga, widoczna tylko dla tego, że głębokie koleiny w czarnym błocie były skamieniałe na kość i nawet osty na takiej grudzie nie rosły i wzdłuż niej kilka mniej lub bardziej wyraźnych śladów rozpoczętych budów. Na niektórych fundamentach, ktoś ambitny nawet trochę ścian wyciągnął. I pustka wkoło… - To moje… Możesz tam podjechać tyłem po tym uklepanym, to łatwiej potem przodem w te koleiny wyjeżdżać. Rada była dobra. Heniu otworzył dwie solidne kłódy i weszli do środka. Kartony były poukładane w stosik na podeście z desek i nakryte ceratowym obrusem… Heniu odchylił przykrycie i sięgnął po pudło. Uderzenie w tył głowy ciężką pałką, zrobioną ze długiej sprężyny od łóżka i ołowianej gały, zwaliło go na stos kartonów. Smród, świeżego gówna i do gardła podjeżdżają rzygowiny. Coś, do czego nie można się przyzwyczaić. Ale zapanować trzeba. Żadnego dodatkowego bałaganu! Podniósł z uklepanej ziemi jakąś starą gazetę i owinął pałę. Gała była mocno upaprana krwią i trochę włosów się do niej przylepiło. Obejrzał siebie… Na ciuchach i ręce nigdzie kropek krwi widocznych nie było. Na wszelki wypadek, ciuchy trzeba będzie spalić. I buty. Pałka do Odry. Pod siedzeniem Wartburga można wozić co innego. Budę zamknąć. I wynieść się stąd. Dobrze, że to takie pustkowie. I czasem dobrze jest nie umyć samochodu po powrocie z trasy. Tablice są zupełnie nie do odczytania. A dwukolorowych Wartburgów trochę jest. Jeszcze Bończyk. Nic nie wie, ale w Szczecinie jego obecność jest zbyt niebezpieczna. W dużym mieście, też można niespodziewanie natknąć się na jakiegoś znajomka… Bończyk, rozanielony spodziewaną popijawą z dawno nie widzianym kumplem, czekał. Pewnie przyjechał trochę przed czasem… Trzeba było go troszkę zamrozić. Rozejrzał się wkoło po tłumku przechodniów i podszedł do Franka z dość ponura miną. - Musimy stąd natychmiast się wynieść! Wysyczał te słówka i ujął Franka pod rękę. Poszli spacerkiem w stronę kościoła garnizonowego… - Co ci przyszło do głowy, żeby przyjechać do takiego miasta?! Zgłupiałeś?! Za kiciem zatęskniłeś?! - No, coś ty, Kazek?! Ty o czym?! - Ja mówię dość cicho, to ty też się nie wydzieraj… Ja nie wywrzaskuję ani twojego imienia, ani nazwiska, to ty mojego też nie musisz wszystkim wkoło oznajmiać! Jak wczoraj mnie zaczepiłeś, to ja ani twojego nazwiska, ani imienia nie mruknąłem nawet w pamięci! Ty jesteś nienormalny! Ten facet co ze mną gadał, to kapucha! Gliniarskie ucho! W tym mieście trzeba się pilnować! Tu na każdych dziesięciu dorosłych facetów wypadają dwie dziwki i jeden kapuś. A polowa dziwek też kabluje! Akurat dobre miejsce dla kogoś, kogo męty szukają za pobicie synka sekretarza POP! Dobrze, że gówniarz zmarł i nie odzyskał przytomności… Przecież znał ciebie… - No, to musiałem mu dokopać… Żeby nie mógł nic gadać… Ty! A ty skąd o tym wiesz?! Przecież nikt nie widział? - Widać ktoś widział, bo wiem. I paru innych też. Aż dziw, że dotąd ciebie nie zwinęli, bo tatuś tamtego na pewno nie pozwoli, żeby odpuścili… - Ty… Przecież to chyba już przyschło… Trzy lata… - No, nie wiem… Ale ludzie zaczynają coś tam gadać po kątach bo ja też dowiedziałem się niedawno, że to ty… To mógł dowiedzieć się i inny… Myślisz, że wszyscy cię lubią? Na mój rozum, to powinieneś się stąd wynieść… Nie wiem… Na Śląsk? W każdym razie nie w takie miejsce, gdzie przyjeżdża każdy amator kwaśnych jabłek z twojej wiochy. Chodźmy stąd… Za długo tej konferencji pod kościołem… Przeszli na Krzywoustego. - To co mi radzisz? Kurna, stary! Pogłówkuj coś! - Ja ci radzę, rób jak chcesz. Ale ja, to tak jak tu stoję, poszedłbym stąd prosto na dworzec i wsiadł do pierwszego pociągu. Niby niedziela i gliniarze to też rodzinni ludzie… Ale tamten wczorajszy co był ze mną, to słyszał, że ty na Gumieńcach w hotelu cukrowni… Żadna sztuka pierwszy lepszy patrol tam wysłać. Prawdę mówiąc, to nie bardzo się spodziewałem, że dziś ciebie zobaczę… Mogli od razu wczoraj tam stuknąć. - Cholera! Nie myślałem, że tu tak… - Jest nawet gorzej… Jak nie masz tu swoich chodów, dobrych melin, przykrywki porządnej to cię zgnoją… W tym hotelu to ważne co masz? - A tam, ważne! Parę szmat! Dużo będziesz ze sobą woził, jak tak z budowy, na budowę, z jednego hotelu robotniczego, do drugiego… Forsę całą noszę przy tyłku, papierki też… No, masz racje, stary… Nie ma co kombinować… Rozstali się. Był ciekaw, jak i na co Franek się zdecyduje. Zaryzykuje i wróci po graty do hotelu? Chyba nie… Musiało go mocno ruszyć, że ktoś wie o tej bójce i wie, że to kolejny wyczyn Bończyka… Na wszelki wypadek, można popatrzeć dokąd idzie... A po co? Lepiej niech sobie rzeczywiście gliniarze na Gumieńce zajrzą… Po to są budki telefoniczne… Jak wpadnie, to będzie wiedział, że przez własną głupotę. A może trzeba będzie na dłuższy czas wymyślić sobie inne miejsce stałego zamieszkania? Przecież ma jak i za co… Trzeba pomyśleć… Auto ma. Jeździć z tą galanterią nadal można. Przecież u szefa wystarczy, że pokazuje się raz w tygodniu… To żadna różnica z której strony będzie podjeżdżał. Kaśka jest już ustawiona na swoim… To co utłucze, to z górką jej starczy nawet na wynajęcie całkiem normalnego mieszkania… Ale chyba nawet nie będzie musiała… Wodzi za nią oczami jeden z krawców… Trochę przeterminowany kawaler… Ale w sumie porządny facet. I ma mieszkanie… Chyba Kaśka nie byłaby od tego… Jak on jej z rana mówi dzień dobry, to blask z dziewczyny bić zaczyna… A on dostaje maślanych oczu… To chyba dobrze? Jak w książkach ze szczęśliwym zakończeniem… Stary nie miał nic przeciwko takiemu pomysłowi. - Masz coś na oku? - Jeszcze nie. Przecież to nic pilnego, to można z rozumkiem. - Jasne. Bądź u mnie w przyszłą niedzielę… Na dziesiątą… Najwyższy czas, żebyście wszyscy się poznali… - Wszyscy? - Cała czwórka. Horvath, ty, Bernard i Igor… Czwórka… Zabrzmiało to jak zwykła liczba, a nie nazwa własna albo kryptonim. Spotkanie Czwórki u Starego było króciutkie. Przecież to nie zbiórka drużyny skautów! A że wszyscy zjechali się punktualnie, to Stary nie tracił czasu na ceregiele. - Takich spotkań, wszystkich do kupy, pewnie więcej nie będzie. To nie fabryka, żeby do byle gówna zwoływać kolektyw. Jurek i Horvath już się poznali. Horvath jest specjalistą od wystawiania roboty, jej organizacyjnego i technicznego przygotowania. Oczywiście, wtedy gdy jest to potrzebne. Bo sami wiecie, że są roboty, które każdy z was wykonuje samodzielnie od początku do końca. I nie składa z tego relacji przed całą klasą. Wystarczy, że ja wiem, że robota została wykonana. Jurek, to snajper. Góral. Indywidualny kozak. Ale w grupie też działa. Bernard to też kozak. Spec od dużego huku i od całkiem cichutkich rzeczy. Saper z frontowym doświadczeniem. Potrafi most zbudować z tego co ma pod ręką i potrafi go zdmuchnąć za pomocą tego co może kupić w każdej drogerii. Igor, to wszystko co najnowocześniejsze i o czym nie mam zielonego pojęcia. Technika. Podsłuch. Filmowanie. Fotografowanie. Systemy alarmowe w bankach. Systemy ochrony specjalnych obiektów. To są niejako główne specjalności, każdego z was. Najczęściej daję wam zlecenia indywidualne. Ale może zajść taka potrzeba, że będziecie ze sobą współpracować przy jakimś zleceniu. Wtedy sami ze sobą dogadujecie szczegóły. Zakres uczestnictwa każdego z was i podział należności za zlecenie to też już wasza sprawa… Ja nie jestem od prowadzenia was za rączkę. Każdy z was sam umie zadbać o swoją skórę. Dobrze byłoby, żebyście w razie współpracy, wiedzieli na jakie wzajemne wsparcie możecie liczyć. W waszym interesie jest to sobie ustalić przed każdą robotą. Jak już jest taka okazja, że jesteście razem, to przypomnę na jakich zasadach funkcjonujecie. Po pierwsze, was nie ma. Nie ma takiego zespołu, nie ma żadnych akt, nie ma księgowego, który liczyłby wasze wydatki. I zarobki. Całą działalność finansujemy ze środków organizowanych we własnym zakresie i z honorariów wypłacanych przez niektórych zleceniodawców. Po drugie, jeżeli ja przekazuję wam jakieś zlecenie, to oznacza, że nie przewiduję możliwości niewykonania zlecenia. Każdemu z was już to mówiłem. Powtarzam to tylko dla tego, żebyście mieli świadomość, że jedziecie na jednym wózku. Więc ewentualna współpraca między wami, musi być perfekcyjna. Nie było żadnych indywidualnych rozmówek przy kieliszku, nie było nawet kawy i ciasta… Jurek był prawie pewien, że w domu nie było nawet tej kobiety… Zresztą dręczyło go trochę to „góral”. Stary był inicjatorem i pomysłodawcą tamtej akcji? A może tylko o niej wiedział… W każdym razie był bardzo zadowolony, że kartoteka z jego odciskami palców zamieniła się w popiół. Do Starego zadzwonił po dwóch tygodniach, gdy już był pewien, że Kaśka się wyprowadza do swojego kochasia. - Coś pilnego? - I tak i nie… Mieszkanie chciałem zwolnić… Może nawet klimat zmienić? - To rzeczywiście jest o czym pogadać… Pojutrze, u mnie… O siedemnastej. Stary potrafił zawsze przypomnieć, że jest tym, który pociąga za różne sznurki. - Pamiętasz tego faceta, którego kazałem ci skreślić z listy? Wypadało przytaknąć. - Nie uchował się. Nie żyje… Zawieszenie informacji trwało tylko tyle, żeby Stary mógł sobie ocenić, czy robi to jakieś wrażenie. - A z tą swoją kuchtą co zrobisz? - Nic nie muszę robić. Faceta sobie znalazła z mieszkaniem. Biuro pisania podań sobie otwarła i nieźle jej idzie… - Aha… Przeniesiesz się do swojej chałupki na Pogodno? - Chyba nie. Zresztą tamto, jest teraz wynajęte… Niech sobie zarabia. Myślę, że zaczęło być mnie za bardzo widać w mieście… Przedtem też wielu mnie znało. Z Politechniki, z handelku z bojkami, z „Palomy”, z „Żeglarskiej”… Dziwki mnie znały. Ale wtedy nie wyróżniałem się. W gruncie rzeczy byłem goły. I gówniarz. A teraz wielkie mieszkanie na Złodziejowie. Autko. Garaż. Kapelusik z piórkiem, gumofilce i ciuchy moro. Strzelba w futerale. Myślę, ze dobrze byłoby trochę zejść z oczu… Niedużo, żeby nie prowokować pytań i na tyle, żeby nie być co dzień widzianym. - Jak to sobie wyobrażasz? - Pracował u Józka nadal będę. W końcu to stale świeży grosz i całkiem spory. A mieszkać mogę przecież nawet tak jak ty. W jakiejś pipidówce. Nawet mogę się tam inaczej nazywać… Był ciekaw reakcji na to ostatnie zdanie. - Jasne… Właściwie, czemu nie? Już wcześniej powinienem ci powiedzieć, że dobrze by było zacząć budować sobie jakąś dobrą legendę… jakieś ubezpieczenie… Dobrą legendę buduje się latami… Ale warto na to poświęcić trochę czasu i pieniędzy… Była to sugestia, aby w tym względzie liczyć tylko na samego siebie? - Ale jakiś szybki kontakt z tobą? Tak, w razie czego… Stary wrócił do konkretów na teraz. - Jak szybki? Na razie pracuję u Józefa. Zawsze można tam zostawić dla mnie wiadomość. I ja zawsze mogę zadzwonić do ciebie… - Bez przesady… Nie jesteś mi co dzień potrzebny do podlewania ogródka i pielenia grządek. Ale dobrze byłoby, żebyś ulokował się tak nie dalej jak dwie godziny jazdy samochodem… - Na pewno. Takie miejsce miał już od jakiegoś czasu na oku. Strategiczne położenie. Niemal tak samo daleko do Szczecina, jak do Starego i do nadmorskiej chałupy powolutku przerabianej na pensjonat. Mieścina była niewielka. Ot, szosa do Szczecina, przy pierwszym domu zmieniała się w ulicę Szczecińską na odcinku dwóch kilometrów. Wzdłuż ulicy domy w większości parterowe, ze stromymi dachami. Im bliżej kościoła, tym więcej było piętrowych, a nawet dwupiętrowe się trafiały. Parę sklepów. Knajpa. W jednym odrapanym budynku milicja. W drugim podobnym, magistrat. Za kościołem, cofnięty w głąb od ulicy, klockowaty budynek „tysiąclatki” z przylepioną do niej salą gimnastyczną. To, co udawało boczne uliczki, było właściwie opłotkami biegnącymi do gospodarskich obejść, stodół, obórek, albo wręcz, w pola. Jego nowe mieszkanie, to właśnie pięterko w domku z ogródkiem, ukrytym w takich opłotkach. Żadne cudo. Dwa pokoiki mansardowe, łazienka, kuchnia… Ale wejście z osobnego ganeczku po dość wygodnych schodach. Garaż. Zanim się zdecydował, upewnił się, że telefon „da się załatwić”. Stać go było na to „da się”. I wiedział z kim o tym pogadać. W ciągu dwóch tygodni, był przeprowadzony i zameldowany. Pryncypał dowiedział się o tym dopiero, gdy podał mu nowy numer telefonu. - Ty, Jurek… To jak teraz będzie z robotą? - A jak ma być? Tak jak dotąd, Szefie… Od miesiąca tam mieszkam i obroty moje nie spadły, nie? To czym się martwisz? - Przecież sam widzisz jakie wariactwo się robi z cenami… Słyszałeś wczoraj w radio, co się szykuje…Jak ludzie dostaną po kieszeni na Święta, to będzie cieniutko… A materiały, sam wiesz jak podskoczyły… - Nie narzekaj, Szefie. Z głodu nie umrzesz. Córce chałupkę w Poznaniu stawiasz. Znaczy, interes się kręci. - Kręci, kręci… Łatwo ci mówić… Obrabiasz swoje, kasujesz grosz i nic ciebie nie obchodzi… A ja mam na karku cały czas, albo z finansowego albo wydziału handlu i usług, albo chałupnicy coś nawalą, albo materiał pójdzie w górę… Żeby jeszcze był choć jeden taki jak ty… - To co? - Byłby sens jeszcze jakiś asortyment puścić… Choćby rękawiczki… Albo torebki… Albo aktówki, takie pod pachę… - Pogoń rodzinkę do roboty… - Gówniarz się zwolnił… - A… No to rzeczywiście masz prawo marudzić. I jego teren pewnie rozbabrany? - Jeszcze jak! Pomyślał sobie, że ludzie sami sobie stwarzają problemy, a potem kombinują jakby ten problem komuś innemu ożenić. Na razie niech się szef pogotuje we własnym sosie. Jak zmięknie to wymyśli naprawdę rozsądną propozycję. Na teraz, są inne sprawy pilniejsze. Stary uprzedził, że robi się niewesoło. Ludzie w fabrykach zaczynają brzydkimi słowami rzucać, gdy porównają to, co mają na pasku, z tym co pisze na metkach sklepowych. Bywa, że nawet na zebraniach partyjnych, klasa robotnicza, jakby nie było rządząca, parę gorzkich słów powie! A tu i ówdzie, klasa rządząca, zaczyna gadać między sobą w trakcie roboty. Czasem, żeby lepiej słyszeć, co jeden do drugiego mówi, potrafią maszyny wyłączyć. - Może zacząć się niezłe zamieszanie, wiesz? Lepiej, żebyś bez potrzeby nie pętał się w mieście… I w terenie też nie wiadomo jak będzie… - To wodzowie nie mają koncepcji jak uładzić to, co spieprzyli? - A mają. Dlaczego nie? Mają pewnie nawet z pięć różnych koncepcji. I z pięciu rożnych kandydatów na następnego wodza. - Aż tylu jest chętnych? - Może trochę przesadziłem, ale nie dużo. W każdym razie, nas to nie dotyczy, bo czegoś takiego jak my, to wcale nie ma… - Tak, tak. Pamiętam. Tak często to powtarzasz, że nauczyłem się tego na pamięć. Sądzisz, że następna ekipa, nadal będzie potrzebowała czegoś takiego, czego przecież nie ma? - Jeszcze nigdy i nigdzie na świecie nie było inaczej. Władza, to władza. Bez względu na kolor sztandaru, do sprawowania władzy potrzebne są narzędzia. Niektóre są… brzydkie… Ale przecież nie o wszystkim trzeba od razu pisać w gazetach… - Jasne. - Ci twoi podopieczni w Niemczech… - Pracują. Przecież tam nic się nie dzieje. - Ten twój odbiorca błyskotek słabo płaci… Nie dałoby się znaleźć kogoś innego? - Pewnie dałoby się. Takiego, który płaci jeszcze mniej, albo w ratach i gotów jest ciebie sprzedać przy pierwszej okazji. Przecież paser nie puści na rynek kupy świecidełek opisanych we wszystkich policyjnych biuletynach, w niezmienionym stanie… A tu mamy gotówkę od ręki, bez kłopotów i zaklepaną z góry. - Masz coś na tego Franza, że jesteś go pewny? - Franz doskonale wie, że nie pożyłby w tym interesie długo, gdyby spróbował sprzedać kogoś ze swoich dostawców… W końcu są to ludzie, którzy do sklepu jubilerskiego wybierają się z pistoletami a nie z książeczką czekową. Ale masz rację. Każdego można przycisnąć. Na każdego można znaleźć coś, co podważy wspólnotę interesów… Franz zna tylko mnie. - Jak dobrze? - Na tyle, żeby się bać. Ale nie na tyle się boi, żeby nie robić ze mną interesów. - Czasem myślę, że jesteś zbyt pewny siebie… - Nigdy nie jestem zbyt pewny siebie. Stale przyłapuję się na błędach… Czasem są to drobiazgi. Ale, jeżeli co dzień, wieczorem, zrobię sobie taki bilansik, drobiazgów spieprzonych, to mam szansę nie powtórzyć tych błędów następnego dnia. - Naprawdę tak siebie kontrolujesz? Stary najwyraźniej nie dowierzał. - Naprawdę. Najbardziej pilnuję tego, żeby nigdy, nikomu i w nic nie uwierzyć bezkrytycznie… - To znaczy, że do mnie też masz ograniczone zaufanie? - Zaufanie? O ile pamiętam, to pomiędzy nami jest coś w rodzaju kontraktu… Ty nadajesz jakąś robotę i proponujesz stawkę. Konkret. Żadnej ideologicznej, albo psychologicznej lipy. Ja wywiązuję się z roboty, ty wywiązujesz się z kasy. - I ochrony… - Nazwałbym to dyskretnym wsparciem… - Dajmy już spokój tym słówkom – Stary machnął ręką. - Może być różnie. Stary miał rację. Mogło być różnie. Całe grudniowe zamieszanie ominął szerokim łukiem. I bocznymi drogami. Co było do rozwiezienia towaru to wypchnął. Co było gotówki do ściągnięcia, to ściągnął. Na południu kraju było dość spokojnie… A w małych pipidówkach, to ludzie wiedzieli tyle, co z radia, albo telewizji. Czyli wiedzieli tyle ile im władza powiedziała. No, chyba, że ktoś tam, ambitnie Wolnej Europy słuchał. Milicja po drodze nawet dwa razy zatrzymała go do kontroli. Ale autko nie stare, sprawne. Załadowane towarem firmowym, a on ma pełną tekę odpowiednich papierków zamówień i upoważnień, zatwierdzonych kalkulacji cen… I odpowiednią pieczątkę w dowodzie o zatrudnieniu. Jakoś w tamtym momencie, milicja uważała takich prywatnych za mniejszego wroga niż wiodącą siłę narodu – klasę robotniczą. Za przeźroczystą okładką dowodu osobistego, tak żeby zdjęcie było zasłonięte, zawsze miał wetknięte pięćdziesiąt złotych „na paliwo”. To kontrola drogowa, żeby zdjęcie obejrzeć musiała zawsze pieniążki wyciągnąć. I potem „zapomnieć” je włożyć z powrotem. Dwudziestego grudnia już sobie siedział spokojniutko w domu i czekał na świąteczne nudy. Szefowi zdał relację telefonicznie i zaproponował, że jeżeli bardzo chce, to może sobie po gotowiznę przyjechać. - Jak zadzwonisz, Józek, że wszystko w mieście się uspokoiło, to podrzucę ci papiery i forsę… Mogę pocztą wysłać… - A coś ty? Nie pali się… Po Świętach ci zadzwonię, co i jak. - Bardzo dobrze. Po Świętach… To wszystkiego najlepszego… Potem były jeszcze te wszystkie „pomożecie?” i inne cuda niewidy. Entuzjazm i rozczarowania. Za to pensjonacik pod nadzorem wujostwa i za jego kasę, w sposób dyskretny, bez fanaberii, stał się gotów do obsłużenia pełnego sezonu już w maju. Pokoje odmalowane. Umeblowanie wprawdzie żadne. Zwykłe żelazne łóżka szpitalne „z likwidacji”, tyle że odmalowane. Do każdego pokoju szafa ubraniowa stolik i dwa krzesełka. Też „z likwidacji”. Internat technikum budowlanego szedł do generalnego remontu. Ale graty dla dwutygodniowych wczasowiczów były w sam raz. Za to mieli luksus niespotykany. Na każdym piętrze wygospodarował łazienkę z wanną i wykafelkowaną wnęką prysznicową! I po dwa kibelki! Osobny dla pań i osobny dla panów! Wujostwo uznali to za wybitną rozpustę i burżujską fanaberię. Dopóki nie urządził im łazienki w ich mieszkanku. Bojlery elektryczne były wielkie, prąd żarły niemiłosiernie, ale wczasowicze płacili za to chętnie i bez grymaszenia. Z góry. Zanim jeszcze przyjechali. Jak ktoś przyjeżdżał, to wujowi Frankowi musiał wylegitymować się kwitkiem pocztowym świadczącym o stosownej wpłacie. Wtedy dopiero dostawał klucz do pokoju. Okazało się, że taki wujek Franek, zupełnie dobrze daje sobie radę jako „kierownik domu wypoczynkowego”. I wykazuje nawet niespodziewaną, twórczą inicjatywę! Sam z siebie, wyhandlował gdzieś kilkanaście szkieletów starych drewnianych leżaków, ciotka je obszyła na nowo lnianym, tapicerskim pasiakiem. Nawet nie pochwaliła się gdzie takie cudo załatwiła! Poszyła z taniutkiego kretonu parawany plażowe, a wuj kołków odpowiednich do tego wystrugał. A już w podziw zupełny wuj wprawił propozycją, żeby na tym płaskim placyku za domem, dwa solidne słupki żelazne wkopać i gdzieś siatkę kupić! Goście by boisko do siatkówki mieli! - Bo przecież my, Kazek, to siedzimy tu, jak na swoim. To jak, tak siedzieć i głową czy ręką nie ruszyć, jak jest za co i pożytek z tego? Grzech byłby! - A pewnie - przytaknęła ciotka. – Jak stary skończył z rybaczeniem, i żadnego młodego w domu nie było to wszystko w rujnację szło… Ani pieniędzy, ani pomyśleć co dalej ze wszystkim… Dopiero przy tobie, to znowu jakaś chęć jest żeby coś robić… Bo co inaczej? Na śmierć czekać? Ta sama przyjdzie o swoim czasie… Wujostwo nie mieli powodu, żeby się po wsi przechwalać, że siedzą już na wycugu. Bo i po co? Co komu do tego? A Kazek, przecież rodzina, to co kto ma wiedzieć, jak w rodzinie się liczą? Ważne, że widać porządek i gospodarskie patrzenie na wszystko… A że wczasowicze? Wielka rzecz! Prawie w każdej chałupie latem, kogoś mają! Doszedł do wniosku, że czas najwyższy zmienić samochód. Kilka tysięcy kilometrów co miesiąc to na liczniku już widać. Trzeba sprzedać póki jeszcze cenę przyzwoitą za to się weźmie. Do jeżdżenia z towarem potrzeba coś solidnego… Nowe Wartburgi wyglądają zbyt delikatnie… I jak drzwiami trzasnąć to wszystko aż dzwoni… Grzesiu, po dawnej znajomości rai Opla. Trochę puknięty. Ale blachy zdrowe, nie przekoszony. Mechanika w porządku. Pięć lat ma. Jeszcze trochę pojeździ. Dobrze byłoby, żeby Kazik Wyrwa przyjeżdżał własnym samochodem do wujka Franka i do swojej chałupki nad rzeką… Do roboty u pryncypała najlepszy byłby jakiś ropniak… Mercedesy są solidne… A ropę można za grosze i byle gdzie kupić. Nawet jak za auto więcej się zapłaci, to na paliwie się zwróci. Horvath, zapewne w uzgodnieniu ze Starym rozszerzył terytorium działań. Jurek nie dociekał szczegółów, bo i po co? Jeżeli Stary rzucił hasło „Francja”, to jego zadaniem było przygotować się do tego jak najstaranniej. Zarobek, zarobkiem, ale nowy, zupełnie nie znany teren to jednak dodatkowe zagrożenie. Wszystkiego w przewodnikach turystycznych się nie wyczyta. Horvath po Europie Zachodniej poruszał się jak po swoim domu. Miał swoje kontakty firmowe, sporo prywatnych znajomych – tak można było przypuszczać… Jurek zdawał sobie sprawę ze swej ignorancji. I język! Zero! Przecież tych kilku podstawowych zwrotów i dwóch setek słówek zapamiętanych z lat szkolnych, nie można nazwać znajomością języka! - Muszę kilka razy pojechać tam wycieczkowo, Stary… Z jakimś dobrym pilotem… Pouczyć się tego kraju… Poczytać. - Pół roku starczy? - Tak sądzę. Pryncypał musiał pogodzić się z tymi parudniowymi urlopami. Obroty w firmie nie spadały, to specjalnego marudzenia nie było… I niewiele brakowało, zanim jeszcze cokolwiek podjęli na tamtym terenie, zaliczyliby wpadkę o trudnych do oszacowania skutkach. Od początku zakładali, że niektóre akcje przygotowane przez Horvatha będą wymagały udziału większej ilości wykonawców. Bezpośrednie uczestnictwo Bernarda albo Igora, zawsze ograniczało się do technicznego przygotowania skoku. Czasem, osobistego instruktażu. Wszystko odbywało się bez używania nazwisk, prawdziwych imion… Samochody najczęściej pochodziły z „wypożyczalni” Horvatha. Nic przydatnego do identyfikacji. Piter i Jarek znali tylko jego, jako Jurka Nowaka… Był dla nich szefem. Dla dodatkowych ludzi, których już bracia dodatkowo sobie organizowali, był mitem. Nie znali go, choć na pewno zdawali sobie sprawę z tego, że istnieje ktoś, kto nadaje robotę, ktoś kto organizuje potem sprzedaż zdobyczy. To, że dla nich szefem był Piter nie znaczyło, że typków nie oglądał. Czasem nawet sobie to i owo sprawdzał. Franz dał mu kilka pożytecznych, choć nieco kosztownych kontaktów. W swoim interesie zresztą. Wolał, aby jego towar nie był kojarzony z żadnymi spektakularnymi wydarzeniami. Ani przez gliny, ani przez konkurencję. - Ciekawscy już się zorientowali, że to ktoś nowy się pokazał… Gliny węszą wśród Jugosłowian, Włochów – to akurat normalne… Zaczęli się przyglądać tym niby Żydom z Polski… To też normalne. To całkiem nowa grupka i dość dziwaczna. Ale uważać naprawdę musicie na konkurencję… - Masz kogoś konkretnego na myśli? Franz wzruszył ramionami. - Wszystkich. Tych zwariowanych i uzbrojonych rewolucjonistów z sześćdziesiątego ósmego, też. Ale najbardziej jest niebezpieczne to wasze środowisko. Jakoś nie bardzo się lubicie wzajemnie i policja dość pilnie to wykorzystuje… Jeden na drugiego donosi… bezinteresownie. Śmieszne, nie? To wymagało pogadania ze Starym. - Pewnie masz jakiś pomysł? Jurek wzruszył ramionami. - Przecież nie przyjechałem do ciebie po to, żeby kawy się napić. Z konkurencją miejscową dajemy sobie radę. Trochę to kosztowne ale się opłaci. Trochę kontaktów już mam – wystarczy, że zapłacimy jakiś tam podatek za działalność na „cudzym” terenie… - Podatek?! Komu?! - A co za różnica? Wszędzie są mniejsze, lub większe gangi, grupki ściągające haracze za „ochronę”, Niektórzy udają, że są podczepieni pod włoska lub amerykańską mafię, inni naprawdę mają jakieś tam powiązania… Horvath ma niezłe rozeznanie, a mój paser też przecież wie co i od kogo kupuje i kto na jakim rynku działa. Piter ma za zadanie dogadywać się z miejscowa żulią i odpalać im działkę. Nawet, jeżeli nikogo z miejscowych nie bierze do roboty… - Ty mu kazałeś?! - No pewnie! - To płaćcie ze swojej części! - Aha. A skąd ty będziesz wiedział ile to wyniesie ta „nie nasza część”? Przecież jeżeli „nas” nie ma, to nie ma żadnej, ani „naszej”, ani „nie naszej” części. Pozwolił Staremu przez chwilę przetrawiać nową sytuację. - Może to i dobry pomysł… W końcu to ten Piter z bratem tam jest na co dzień… Muszą jakoś wrosnąć w tamten teren… To była zaleta Starego. Myślał. Używał rozumu, a nie sloganów. Potrafił w kilka minut uznać, że jego osobiste wyobrażenia o czymś są niepełne, albo nieaktualne… Nawet jeżeli coś mu się nie podobało, albo było niewygodne, to szukał możliwości dostosowania się… - To nie jest najważniejszy problem… Daliśmy sobie z tym radę i tyle. Jest jeszcze inne zagrożenie… I to już jest tylko twoja działka. Nikt z nas tego nie ugryzie. A ty możesz. Mam nadzieję. - Czyżbyś ty był tutaj szefem – zdziwił się Stary. Jurek nie zareagował na zaczepkę. - Przyszło mi do głowy, że takich mądrych jak my, którzy wykorzystali okazję do wysyłania swoich ludzi na Zachód, mogło być trochę więcej. - No pewnie! Nie sądzisz chyba, że między Odrą a Bugiem, tylko Jurek Nowak wpadł na tak genialny pomysł. To przecież normalna praktyka we wszystkich służbach. Wykorzystać każdą legalną okazję do ulokowania swoich w środowiskach „nie swoich”. - Chcę mieć listę tych „ulokowanych”… - Czy tobie się we łbie nie przewróciło? - Najpierw lista tych w Austrii i Niemczech, Potem będzie potrzebna lista francuska i szwedzka… W każdym razie, dopóki tych list nie mam to nigdzie z kraju się nie ruszam. Nawet na wczasy do Bułgarii. Nie zamierzam wystawiać się na odstrzał tylko dla tego, że nie ma koordynacji działania pomiędzy wami na górze… Tym bardziej, że nas przecież w ogóle nie ma… I jeżeli się nie mylę, to nie ma prawa być i nikt, nigdy się do nas nie przyzna… - Mógłbym ci znowu przypomnieć, że to ja jestem szefem… I nie lubię jak ktoś podskakuje… Nawet gdy podskakiwacz ma rację… Jurek zignorował reprymendę. - Na razie, uprzedziłem Pitera, że nie chcę widzieć wśród jego ludzi żadnych Polaków. Żadnych, to znaczy żadnych. Nawet osobistych znajomków z dawnych czasów. A już każdego z „marcowych” ma omijać szerokim łukiem i nawet nie przyznawać się , że rozumie po polsku. - To po co ci te listy? - A jeżeli za syjonistę robił ktoś, kto ma nazwisko o bardzo zachodnim brzmieniu i po niemiecku mówi lepiej niż rodowity Hannoverczyk? I wcale nie musi się przed Piterem powoływać na swą utraconą polskość. - Zobaczę co się da zrobić… - Zwyczajnie, kup te listy… Ta kasa, która dostarczamy, na coś przecież jest… W końcu to jest dla tych, którzy takich udawanych syjonistów powysyłali… Masz czym pohandlować. - To niegłupie… - Nadal uważasz, że jestem podskakiwacz? - Czasem twoja samodzielność jest irytująca… - Cudza samodzielność jest zawsze irytująca… dla szefów… Przecież dla tego nas dobrałeś takich… Żeby nie prowadzić każdego za rączkę… Próbowałeś dyskutować z Horvathem, gdy on typuje obiekt i stawia swoje warunki? Albo Bernardowi wykładałeś jak ma się zabrać do wykonania demolki? Albo Igorowi, jak zainstalować podsłuch? - No dobra, nie nadymaj się tak… - Wcale się nie nadymam, Stary. Ja tylko dbam o swój własny tyłek. Tak samo Horvath i pozostali też. Sam nas tego nauczyłeś. Nie sztuka jest zrobić coś dużego i za dużą forsę. Trzeba jeszcze przeżyć, żeby z tej forsy mieć pożytek. Ty nie masz takiego bezpośredniego poczucia zagrożenia… Jesteś dobrze ulokowany w resorcie… Masz oficjalny i bardzo wygodny etat. A o nas, tak naprawdę, to nikt nie chce nic wiedzieć. Te kilka najważniejszych osób jest zadowolonych, że zdejmujesz im niektóre sprawy z głowy… W sposób dyskretny… I nieformalny… - Mówił ci już ktoś, ze za dużo gadasz? - No pewnie! Każdy mój szef… A ty, przy każdej okazji… Dzięki swoim żądaniom, zyskał trochę luzu na zajmowanie się swoimi sprawami. Pensjonatem. Chałupką nad rzeczką. Od czasu, do czasu pomieszkał tam z dzień lub dwa. Graty jakieś przywiózł, żeby było na czym się przespać. Widokówkę z widokiem fasady katedry w Kolonii przysłał Piter na swój stary adres. Lokator wiedział, że wszystko co przychodzi na nazwisko poprzedniego właściciela, odbierać będzie wujek Franek. Taki prymitywny sposób komunikacji, funkcjonował zupełnie nieźle. Otwarte widokówki z NRF – u, rzadkie zresztą, niebezpiecznych zdziwień nie budziły. Pod ten adres i za czasów marynarskiego żywota Pitera, coś tam zagranicznego przychodziło… I widokówka, to nie zaklejona koperta z listem, żeby listonosz miał dolarów szukać w środku… Tyle, że taka widokówka oznaczała, że trzeba wybrać się do stolicy, po delegację i paszport służbowy do Biura Handlu Zagranicznego „czegoś tam”. Najczęściej, bilet na samolot był też przypięty do delegacji. I w mniej lub bardziej eleganckiej teczuszce konferencyjnej, zawsze był pliczek korespondencji na firmowym papierze, z podpisami i pieczątkami… Dziewczyna, która to przygotowywała, zawsze, po powrocie Jurka z „delegacji”, wraz ze zwracanym paszportem i papierzyskami dostawała jakąś ładnie zapakowaną paczuszkę. A to ciuszek… A to prawdziwe perfumy… Czasem coś wcześniej zamówionego i „na miarę”… Do Pitera zadzwonił z budki, po „załatwieniu” spraw służbowych i postemplowaniu druku delegacji. W CHZ – cie mieli głównego księgowego. Piter przyjechał na lotnisko na dwie godziny przed odprawą. Dość czasu, żeby spokojnie pogadać przy kawie. W tłumku oczekujących na odloty niczym się nie wyróżniali. - Uprzedziłem was, że wszystkich z Polski macie unikać jak zarazy… - Jarkowi do głowy nie przyszło, że Schultz, to Polak! Mówił tylko po niemiecku i lepiej niż my…! - Ale nie miał żadnej rekomendacji od nikogo z miejscowych! Po to odpalacie tamtym działkę, żeby sobie miejscowych sprawdzać… Dopóki nie usunie się go, żadnej roboty… - Załatwię… Miejscowe chłopaki też nie znoszą kapusiów. I do tego takich z importu… - Jesteś pewny? - Jasne. I wcale nie będą chcieli wiedzieć, kto go tutaj wetknął. Ja też nie chcę. - Słusznie. To nie należy do interesu. Wolał nie polegać na „miejscowych”. Piter też nie o wszystkim musiał wiedzieć. Horvath rozpracował Schultza po pierwszej informacji, że ktoś z listy Starego pojawił się koło chłopaków. - Moim zdaniem, potrzebny jest nam zwykły wypadek drogowy… Bernard to załatwi… Ty lepiej wynoś się do kraju… Nie musisz nam asystować… Te twoje delegacje są świetne, dopóki nikt z niczym ich nie może powiązać. - A koszty? - To jest w naszym wspólnym i prywatnym interesie. To nie jest zlecenie od Starego… Dziś my, dla ciebie i Igora, jutro ty dla nas… Stary kazał nam samym zadbać o własne tyłki. I wcale nie pali się do tego, żeby wiedzieć o wszystkim… Schultz wsiadł do swojego R-4, jak w każdy powszedni dzień, o 6.15, na parkingu przed swoim blokiem, na osiedlu takich niezbyt zamożnych Niemców. Robotników, emerytów starego portfela, emigrantów ze Śląska z lat pięćdziesiątych… Miał przed sobą dwudziestokilometrową trasę do Herford. Parę kilometrów do autostrady. Osiem kilometrów z maksymalną prędkością do jakiej zdolna była ta zabawna renóweczka i zjazd do miasta. Na autostradzie, w kilka sekund po przekroczeniu dziewięćdziesiątki, autko zmieniło się w pędzącą pochodnię. Towarzyszyło temu kilka stłuczek aut usiłujących ominąć zagrożenie. W lokalnej gazecie pokazała się kilkuwierszowa notatka o wypadku. Na trzeciej stronie. Bez fotografii. Piter miał problem z głowy. Był na tyle przytomnym chłopakiem, że nigdy nie przyszło mu do głowy, aby zapytać się Jurka o ten wypadek. A Jareczek podporządkował się całkowicie i bez najmniejszych komentarzy, rządom brata. I jeżeli przychodził mu do głowy jakiś samodzielny pomysł na przykład na spędzenie weekendu czy wyjazdu na tygodniowy urlop, to o pomyśle najpierw wiedział Piter. Potem żona Jareczka. Jeżeli była akceptacja Pitera.