Cel snajpera

Transkrypt

Cel snajpera
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Chris Kyle
współpraca Scott McEwen, Jim DeFelice
CEL SNAJPERA
Historia najniebezpieczniejszego snajpera
w dziejach amerykańskiej armii
tłumaczenie Michał Romanek
Wydawnictwo Znak
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Bracia
Ten po prawej to Chris Kyle. A ten po lewej to ja – „Kisiel” („Pudding” – jak przetłumaczył
Amerykańcom to przezwisko któryś z moich życzliwych kolegów). Zdjęcie zrobiliśmy pod koniec naszej
zmiany. Byliśmy już wtedy naprawdę zżyci. Obaj chcieliśmy mieć takie zdjęcie na pamiątkę.
Poznaliśmy się podczas mojej drugiej zmiany w Iraku. Był 2004 rok. Działaliśmy w ramach Grupy
Zadaniowej (Task Force), której celem było przeciwdziałanie atakom terrorystycznym na siły koalicji
i nowe władze Iraku. Tak jak pisze Chris, brakowało nam wówczas nawigatorów. Przydzielono nam
więc kogoś z Navy SEAL. Podobno snajpera. Pierwsze spotkanie było raczej pełne rezerwy. Patrzyliśmy
na siebie, taksując tego drugiego. Co on potrafi? Nie nawali? Rozmowa się nie kleiła. Nikt nie lubi, jak
przyjeżdża ktoś z zewnątrz i zaczyna opowiadać o swoich najlepszych na świecie jego zdaniem
technikach. A my w 2004 już wiele umieliśmy...
Zamieszkaliśmy razem w wydzielonej części Campu Pozzi. Wszystkiego kilka namiotów i trzy domki
po ochronie pałacowej Saddama. Każdy miał do dyspozycji jakieś 2 metry na 2 metry przestrzeni.
W takiej ciasnocie albo się szybko kogoś znienawidzi, albo polubi. A Chrisa nie sposób było nie lubić.
Zawsze uśmiechnięty, gotów do pomocy, chętny do nauki czegoś nowego. Szybko nabraliśmy do siebie
zaufania. Jedna, dwie akcje i wiedzieliśmy już o sobie wszystko. Jak ten drugi się zachowuje, jak szybko
reaguje, gdy plan bierze w łeb, czy pcha się do przodu, czy też potrafi utrzymać swe miejsce w szyku.
Chrisowi nie w smak było siedzenie w humvee, gdy my wywalaliśmy drzwi i wracaliśmy z kolejnym
HVT w worku na głowie. W końcu to był operator taki jak my. Ale nie narzekał. To był w stu procentach
profesjonalista. Nawet później, gdy przydzielano mu bardzo trudne zadania, nie słyszeliśmy z jego ust
słowa skargi. Nie chwalił się również swoimi osiągnięciami. Był trochę zaprzeczeniem naszych
wyobrażeń o Jankesach.
Pomiędzy operatorami sił specjalnych wywiązuje się szczególna więź. Trudno ją wytłumaczyć
osobom z zewnątrz. Zostajemy braćmi, ze wszystkimi konsekwencjami z tego płynącymi. Nasi koledzy
z zespołu stają się naszą rodziną. Spędzamy ze sobą więcej czasu niż z prawdziwymi bliskimi. I nie
zajmujemy się bezpiecznymi zajęciami. To niesamowicie zbliża. A wojna? To nie my decydujemy, gdzie
jedziemy i z kim będziemy walczyć. Jesteśmy żołnierzami i mamy obowiązek wykonywać rozkazy. Nie
dyskutujemy o słuszności tej czy innej wojny. A gdy już jesteśmy na wojnie, liczy się zadanie. I to, by
twój brat bezpiecznie wrócił z akcji. To jest najważniejsze. Tam tylko to się liczy. Chris stał się naszym
bratem.
A – zapomniałbym o żubrówce. Mocno musiała Chrisowi zapaść w pamięć. Czasem gdy „stary”
pozwolił (a rzadko tak bywało, oj, rzadko), siadaliśmy wszyscy wieczorem razem przy drinkach z soku
jabłkowego i żubrówki. Amerykanie lubili do nas przychodzić – u nich obowiązywał całkowity zakaz
picia alkoholu. Gadaliśmy o wszystkim. O akcjach, o naszych dziewczynach i dzieciach. Lubiliśmy te
chwile, oni też. I lubili nasze drinki.
Bardzo się cieszę, że Chris zdecydował się na spisanie swoich wspomnień. I jestem mu bardzo
wdzięczny, że nie zapomniał o nas. Zresztą – czego się spodziewałem? Nie zapomina się o braciach.
starszy chorąży sztabowy Andrzej K. „Kisiel”
żołnierz Wodnego Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM,
obecnie w stanie spoczynku
***
W czasie kilku lat, kiedy GROM służył w Iraku, bardzo często ścieżki przecinały nam się z SEALsami.
To oczywiste, bo zarówno oni, jak i my przygotowywaliśmy się do wykonywania podobnych zadań.
Pierwszy raz wspólne operacje z SEALsami wykonywałem w Zatoce Perskiej. Były to nocne akcje
związane z ograniczeniem przemytu irackiej ropy. Wsiadaliśmy z Amerykanami do tych samych łodzi
i ruszaliśmy. Gdy trafialiśmy na mniejsze jednostki, to raz abordażu dokonywali Amerykanie, innym
razem my. Gdy trafiła się duża jednostka pływająca, działania były prowadzone wspólnie. Amerykanie
wykonywali te operacje od dłuższego czasu, więc na początku z kolegami korzystaliśmy z ich
doświadczenia oraz wsparcia. Dlatego w pierwszych tygodniach w śmigłowcach, które zabezpieczały
nas z powietrza, siedzieli snajperzy SEALsów. Ale dosyć szybko ich miejsca zajęli zmiennicy z GROMu.
Kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny zacieśniliśmy współpracę. SEALsi mieli zdobywać
terminal przeładunkowy ropy MAAOT, a my bliźniaczy – KAAOT. Wtedy chyba pierwszy raz doszedłem
do wniosku, że oni przychodzą podpatrywać, jak my się przygotowujemy do roboty. Z kamieni i takich
zwykłych taśm, jakich do wygradzania miejsca używa na przykład policja, zbudowaliśmy model
platformy. Ta konstrukcja zajmowała powierzchnię kilkuset metrów kwadratowych! Obserwowałem, jak
oni początkowo z pewnego rodzaju politowaniem patrzyli na nasze treningi „na sucho”. Bo w pełnym
oporządzeniu trenowaliśmy najróżniejsze scenariusze działania. Niekiedy podstawowe, jak przejście
z karabinka na pistolet. Gdy nastąpi dysfunkcja broni głównej albo trzeba dokonać sprawdzenia małego
ciasnego pomieszczenia, operator błyskawicznie powinien odrzucić broń główną i automatycznie
wydobyć z kabury pistolet uprzednio przygotowany do strzału. Wszystko to trenowaliśmy, żeby
podtrzymywać wyrobione nawyki oraz ćwiczyć pamięć mięśniową. SEALsi najpierw uważali, że to jest
podstawowy trening, który oni mają już za sobą. Uśmiałem się więc, gdy po jakimś czasie zauważyłem,
że oni zaczęli trenować w identyczny sposób.
W Kuwejcie pokazywaliśmy im zaawansowane techniki ochrony VIP-ów. Dla nich to była nowość.
A my w tej robocie mieliśmy doświadczenia z misji na Haiti i na Bałkanach.
Stacjonując w Kuwejcie, sporo razem strzelaliśmy. Na nich wrażenie robili nasi strzelcy wyborowi.
U nas standardem było to, że z karabinu wyborowego Remington kalibru 7,62 mm trzeba zneutralizować
cel znajdujący się w odległości 500–600 metrów. No i przy takim strzelaniu mieliśmy 80 procent trafień!
To dla sojuszników były świetne wyniki. Nasi snajperzy byli już wtedy po misji w górzystym
Afganistanie, gdzie przetrenowali strzelanie pod kątem. To trudna sztuka. SEALsi uważnie obserwowali
też sposób, w jaki nasi snajperzy obsługiwali swoje karabiny: jak konserwowali części metalowe
i optykę, prowadzili dzienniki strzelania. Karabin snajperski to konstrukcja niezawodna jak szwajcarski
zegarek. Trzeba jednak o niego dbać jak o niemowlę.
Od 2003 roku nasi najlepsi snajperzy używają amerykańskich karabinów wyborowych dalekiego
zasięgu CheyTac, wyposażonych między innymi w komputery balistyczne. Taki sprzęt umożliwia
likwidację celów z odległości 2 kilometrów. Wspominam o tym, bo ta broń jest marzeniem wielu
snajperów z najbardziej elitarnych jednostek specjalnych USA.
Największe wrażenie robiły na SEALsach nasze umiejętności strzelania przez szybę, do celów
ruchomych, do celów ukazujących się oraz sposoby maskowania w ukryciach snajperskich. Tego
ostatniego już w połowie lat dziewięćdziesiątych uczyli nas strzelcy z brytyjskiego SAS-u. A po latach
operowania w Irlandii Północnej to byli profesjonaliści z niezwykłym doświadczeniem z walk
w mieście. Generalna zasada jest taka: snajper musi się wtopić w pomieszczenie, z którego strzela.
I jeszcze przed oddaniem pierwszego strzału powinien zadbać o kilka stanowisk zapasowych. Tak, żeby
po każdym strzale móc zmienić pozycję.
W Iraku działaliśmy z SEALsami w An-Nasirijji, Al-Falludży, a przede wszystkim w Bagdadzie.
Spotykaliśmy się także na ćwiczeniach w różnych miejscach na świecie. Teraz moi koledzy ramię
w ramię operują z nimi w Afganistanie. Z perspektywy tych lat widzę, że bez względu na to, skąd są,
profesjonaliści w mundurach szybko znajdą ze sobą wspólny język. I błyskawicznie w razie potrzeby
mogą ze sobą współpracować w czasie najtrudniejszych operacji. Dlatego jeszcze nieraz usłyszycie
o współpracy polskich i amerykańskich komandosów.
podpułkownik rezerwy Andrzej Kruczyński
były dowódca Zespołu Bojowego Jednostki Wojskowej GROM,
w czasie wojny w Iraku dowodził między innymi operacją zdobycia platformy w Umm Kasr, uczestniczył w misjach GROM-u na Haiti, we
Wschodniej Slawonii, Kosowie i Macedonii
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Przedmowa do polskiego wydania
We wspólnych operacjach z polskim GROM-em po raz pierwszy uczestniczyłem we wrześniu 2004 roku,
kiedy zostałem im przydzielony do pomocy w Bagdadzie. Kilku komandosów z GROM-u spotkałem już
wcześniej, jakiś czas przed swoją pierwszą zmianą, więc wiedziałem, co potrafią. Mimo to kiedy
wreszcie miałem okazję działać z nimi ramię w ramię, byłem pod ogromnym wrażeniem ich
profesjonalizmu i umiejętności. Ci goście to nieprzeciętni twardziele, wojownicy z prawdziwego
zdarzenia, niezrównani pod względem wyszkolenia i efektywności działania. Wszystko, co robili – od
planowania poprzez samą operację po meldunek po akcji – wykonywali niezwyk​le sprawnie i skutecznie.
Najpierw dostałem przydział na nawigatora i pomagałem im odnajdywać domy podejrzanych
bojowników oraz inne cele na terenie miasta. Nie mówiłem po polsku, a moja nosowa teksańska
wymowa angielskiego nie była łatwa do zrozumienia, dlatego byłem zaskoczony, że tak szybko
pokonaliśmy barierę językową. Od chwili naszego pierwszego wspólnego wyjazdu na akcję czułem, że
jestem aktywnym członkiem zespołu.
Ale nie byłbym SEALsem, gdyby wystarczało mi pilnowanie mapy czy planowanie tras dotarcia do
miejsca operacji i z powrotem. Zdecydowanie chciałem robić coś więcej. Dość szybko dowódca
jednostki poprosił mnie, żebym przyłączył się do „kolejki” w grupie szturmowców podczas wyważania
drzwi i wchodzenia do budynków. Przystosowanie się do nowej grupy nie było trudne. Mamy wprawdzie
odrobinę różne procedury, ale całościowe podejście do działań panujące w tej jednostce i stosowane
w niej rozsądne zasady taktyczne sprawiały, że poczułem się wśród nich zupełnie swojsko.
A poszczególni operatorzy naprawdę dokładali starań, by pomóc mi się dopasować.
Byli to ludzie poważnie podchodzący do wykonywania powierzonej im misji, ale też potrafiący po
całym dniu pracy dobrze się zabawić. To kolejna cecha, którą jako SEALs bardzo cenię. Myślę, że
również w tym zakresie paru rzeczy się od nich nauczyłem. Przekonali mnie na przykład ponad wszelką
wątpliwość, że najlepsza wódka na świecie pochodzi z Polski.
Bardzo się cieszę, że moja książka zostanie wydana w Polsce. Mam nadzieję, że to, co w niej
opisałem, pokazuje choć drobną część tej znakomitej roboty, jaką wykonują GROM i wszystkie polskie
jednost​ki wojskowe. I jedno chciałbym na koniec dodać: jestem dumny, że służyłem z GROM-em.
Chris Kyle
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Książkę tę dedykuję mojej żonie Tai i naszym dzieciom – za to, że ze mną wytrzymali. Dziękuję, że
byliście tu nadal, kiedy wróciłem do kraju.
Chciałbym także zadedykować ją pamięci Marca i Ryana, moich braci SEALsów – za ich pełną odwagi
służbę krajowi i dozgonną przyjaźń dla mnie. Ich śmierć będzie dla mnie do końca życia krwawiącą
raną.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Nota od autora
Wydarzenia stanowiące treść tej książki są prawdziwe, opisane jak najdokładniej z moich wspomnień.
Przytoczone wypowiedzi rekonstruowaliśmy na podstawie tego, jak je pamiętam, dlatego nie zawsze
musi to być ich dosłowny zapis. Jednak sens dialogów został oddany wiernie.
W ciągu swojej wojskowej kariery uczestniczyłem w wielu operacjach, które ze względu na
bezpieczeństwo państwa nadal pozostają tajne. Mój udział w nich nie został opisany w tej książce.
Podczas pracy nad nią nie wykorzystano żadnych tajnych informacji.
Wielu z tych, z którymi służyłem, wciąż jest SEALsami w służbie czynnej. Inni pracują w rozmaitym
charakterze dla amerykańskiego rządu, dbając o bezpieczeństwo państwa. Wrogowie naszego kraju mogą
uważać ich wszystkich – podobnie jak mnie – za swoich wrogów. Z tego powodu nie podaję w tej
książce prawdziwych nazwisk swoich kolegów. Każdy z nich domyśli się, że to o nim piszę, i mam
nadzieję, że wszyscy wiedzą, jak bardzo im jestem wdzięczny.
C.K.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Prolog
Zło w celowniku
Koniec marca 2003 roku, okolice An-Nasirijji
Patrzyłem przez celownik karabinu snajperskiego, lustrując drogę biegnącą przez niewielkie irackie
miasteczko. Niespełna 50 metrów ode mnie otworzyły się drzwi małego domu. Wyszła z nich jakaś
kobieta z dzieckiem.
Poza tym ulica była pusta. Miejscowi Irakijczycy, w większości przerażeni, pochowali się do
domów. Kilku ciekawskich wyglądało zza zasłonek i czekało. Słyszeli pomruk zbliżającego się oddziału
Amerykanów. Ulicę zaczynali wypełniać marines, prący na północ, by wyzwolić kraj spod władzy
Saddama Husajna.
Moim zadaniem było zapewnienie im ochrony. Nasz pluton zajął budynek już wcześniej, podkradłszy
się na pozycje umożliwiające zabezpieczenie marines. Chodziło o to, by zapobiec ich wpadnięciu
w nieprzyjacielską zasadzkę podczas przemarszu przez miasteczko.
Nie wydawało się to zbyt trudne – a nawet gdyby coś miało się dziać, na szczęście miałem po swojej
stronie marines. Widziałem, jak potężna jest ich broń, i za nic w świecie nie chciałbym musieć walczyć
przeciwko nim. Iracka armia była bez szans. Wydawało się zresztą, że faktycznie już opuściła ten teren.
Wojna zaczęła się niecałe dwa tygodnie wcześniej. W jej rozpoczęciu 20 marca we wczesnych
godzinach porannych pomagał mój pluton Charlie (później Cadillac) należący do SEAL Team Three.
Wylądowaliśmy na półwyspie Al-Fau i zabezpieczyliśmy tamtejsze instalacje odbiorcze ropy, żeby
Husajn nie mógł ich podpalić, jak to zrobił podczas pierwszej wojny w Zatoce. Teraz dostaliśmy zadanie
pomagania marines w czasie ich marszu na północ, w stronę Bagdadu.
Byłem SEALsem, wyszkolonym w operacjach specjalnych komandosem marynarki wojennej. SEAL
jest akronimem pochodzącym od słów: „SEa, Air, Land”, czyli: „morze, powietrze, ląd”, i całkiem
dobrze opisuje szeroki zakres miejsc, w których prowadzimy działania. W tym wypadku byliśmy już
daleko w głębi lądu, dużo dalej, niż SEALsi prowadzili działania w dawniejszych czasach, chociaż
odkąd toczy się wojna z terroryzmem, stało się to częstą praktyką. Prawie trzy lata zajęło mi szkolenie
i uczenie się na wojownika; byłem gotów do tej walki – a przynajmniej na tyle gotów, na ile można być
gotowym.
Trzymałem w rękach należący do szefa mojego plutonu .300 win mag, powtarzalny precyzyjny
karabin snajperski. Dowódca już od dłuższego czasu zapewniał osłonę ulicy i potrzebował chwili
odpoczynku. Okazał mi wielkie zaufanie, wybierając mnie na zmiennika i dając własną broń. Byłem
nadal nowy w teamach – wciąż jeszcze nowicjusz, debiutant. Zgodnie ze standardami SEALsów
musiałem najpierw zostać poddany wszechstronnemu testowi.
W tamtym czasie nie przeszedłem jeszcze szkolenia na snajpera SEAL. Strasznie chciałem nim zostać,
ale droga do tego była długa. Dając mi tego ranka karabin, szef chciał mnie w ten sposób sprawdzić,
chciał się przekonać, czy ma do czynienia z odpowiednim materiałem na snajpera.
Znajdowaliśmy się na dachu starego podniszczonego budynku stojącego na skraju miasteczka, przez
które mieli przejść marines. Pod nami wiatr rozmiatał po zniszczonej drodze pył i papiery. Śmierdziało
jak w kanale ściekowym – ten typowy dla Iraku odór był czymś, do czego nigdy nie udało mi się
przywyknąć.
– Nadchodzą marines – powiedział dowódca, kiedy budynek zaczął drżeć. – Obserwuj.
Spojrzałem przez celownik. W pobliżu nie było nikogo poza tą kobietą i jednym czy dwojgiem dzieci.
Patrzyłem, jak zbliża się oddział naszych. Dziesięciu młodych dumnych marines w mundurach
wyskoczyło z pojazdów i sformowało się w szyku patrolowym. Kiedy Amerykanie się ustawiali, kobieta
wyjęła coś spod ubrania i pociągnęła za to.
Odbezpieczyła granat. W pierwszej chwili nie zdałem sobie z tego sprawy.
– Zdaje się, że to coś żółtego – powiedziałem do szefa, opisując, co widzę, podczas gdy on też
obserwował. – Żółte i ma...
– Ona trzyma granat – powiedział dowódca. – To chiński granat.
– Cholera.
– Strzelaj.
– Ale...
– Strzelaj. Zdejmij ten granat. Marines...
Zawahałem się. Ktoś próbował połączyć się z marines przez radio, ale nie mogliśmy ich wywołać.
Szli wzdłuż ulicy, kierując się w stronę kobiety.
– Strzelaj! – padł rozkaz.
Pociągnąłem za spust. Kula wyleciała w lufy – strzeliłem. Granat upadł. Kiedy wystrzeliłem po raz
drugi, granat wybuchł.
To był pierwszy raz, kiedy zabiłem kogoś z karabinu snajperskiego. A także pierwszy raz w Iraku –
i jedyny – kiedy zabiłem kogoś innego niż biorącego udział w walce mężczyznę.
Miałem obowiązek strzelić i nie żałuję tego. Ta kobieta i tak by zginęła. Ja tylko zadbałem o to, żeby nie
zabrała ze sobą żadnego z marines.
Było jasne, że chce ich zabić, ale to nie wszystko: nie zwracała najmniejszej uwagi na nikogo
w pobliżu, kogo mógł rozerwać granat albo kto mógł zginąć w wyniku otwarcia ognia. Nie obchodziły ją
ani dzieci na ulicy, ani ludzie w domach, może nawet jej własne dziecko...
Była za bardzo zaślepiona przez zło, żeby zwracać na nich uwagę. Chciała po prostu ze wszelką cenę
zabić Amerykanów.
Moje strzały ocaliły kilku rodaków, których życie było w oczywisty sposób warte więcej niż
wynaturzona dusza tej kobiety. Mogę stanąć przed Bogiem z czystym sumieniem i odpowiedzieć za to, co
zrobiłem. Ale szczerze i głęboko znienawidziłem zło, które opętało tę kobietę. Nienawidzę go po dziś
dzień.
Dzikie, nikczemne zło. To z nim walczyliśmy w Iraku. To dlatego mnóstwo ludzi, także ja, nazywało
wrogów „dzikusami”. Naprawdę nie dało się inaczej opisać tego, z czym się tam stykaliśmy.
Ciągle ktoś mnie pyta: „Ilu ludzi zabiłeś?”. Standardowo odpowiadam: „Czy od tego, co powiem,
będzie zależało, czy jestem w mniejszym lub większym stopniu człowiekiem?”.
Liczba moich ofiar nie ma dla mnie znaczenia. Żałuję, że nie zabiłem więcej wrogów. Nie po to, żeby
mieć się czym przechwalać, lecz dlatego, że uważam, że świat jest lepszy bez tych dzikusów, którzy
pozbawiali życia moich rodaków. Każdy, kogo zastrzeliłem w Iraku, próbował wyrządzić jakąś krzywdę
Amerykanom albo Irakijczykom wiernym nowym władzom.
Jako SEALs miałem zadanie do wykonania. Zabijałem wroga – wroga, którego widziałem dzień
w dzień, jak spiskuje, żeby zabijać moich braci. Dręczą mnie wspomnienia sukcesów nieprzyjaciela. Nie
było ich wiele, ale nawet życie jednego Amerykanina jest tą jedną stratą za dużo.
Nie przejmuję się, co myślą o mnie inni. To jedna z tych rzeczy, za które najbardziej podziwiałem
ojca, kiedy byłem młody. Miał w nosie, co myśleli inni. Był tym, kim był. Taka postawa to jedna z cech,
dzięki którym ani trochę nie zwariowałem.
Oddając tę książkę do druku, wciąż czuję się trochę nieswojo na myśl, że publikuję historię swojego
życia. Przede wszystkim zawsze uważałem, że jeśli ktoś chce dowiedzieć się, jak wygląda życie SEALsa,
powinien sam zdobyć trident: zasłużyć na nasz medal, symbol tego, kim jesteśmy. Przejść nasze szkolenie,
zdobyć się na fizyczne i psychiczne poświęcenie. Tylko tak można się tego dowiedzieć.
Poza tym – co nawet ważniejsze – kogo obchodzi moje życie? Niczym się nie różnię od innych ludzi.
Zdarzyło mi się uczestniczyć w paru dość popieprzonych historiach. Słyszałem od wielu osób, że to
coś ciekawego. Nie bardzo to rozumiem. Dowiedziałem się, że ktoś chce napisać książkę o moim życiu
albo o tym, co robiłem. Z jednej strony wydaje mi się to dziwne, ale z drugiej uważam, że to moje życie
i moja historia, więc chyba lepiej będzie, jeśli to ja przeleję je na papier – tak, jak rzeczywiście się
potoczyły.
Poza tym jest mnóstwo ludzi, którzy zasługują na uznanie, i gdybym nie opisał tej historii, mogliby
zostać pominięci. A to wcale by mi się nie podobało. Moi koledzy zasługują na większe pochwały niż ja.
Marynarka Wojenna przypisuje mi więcej zaliczeń snajperskich (śmiertelnych trafień) niż
jakiemukolwiek innemu członkowi amerykańskich sił zbrojnych w przeszłości i obecnie. Przypuszczam,
że to prawda. Marynarka próbuje dokładnie ustalić, ile tych trafień było. Bywa, że liczba ta wynosi 160
(w chwili gdy piszę te słowa, taka jest liczba „oficjalna” – cokolwiek to znaczy), innym razem skacze
dużo wyżej, a jeszcze kiedy indziej pozostaje na poziomie pośrednim między tymi wartościami. Jeśli
kogoś interesuje dokładna liczba, niech pyta Marynarkę – może nawet uda mu się uzyskać prawdziwą
wartość, jeśli zapyta w odpowiednim dniu.
Ludzi zawsze interesują liczby. Nawet gdyby Marynarka mnie do tego upoważniła, i tak sam nie
podałbym żadnej. Nie jestem osobą skupiającą się na liczbach. SEALsi to wojownicy działający w ciszy,
a ja jestem SEALsem do szpiku kości. Kto chce poznać całą historię, niech zdobędzie trident. Kto chce
mnie sprawdzić, niech zapyta jakiegoś SEALsa.
A kto chce dowiedzieć się, co uznałem za warte tego, by się tym podzielić, niech czyta dalej (pozna
też nawet trochę tego, co ujawniam z pewną niechęcią).
Zawsze mówię, że nie jestem najlepszym strzelcem ani najlepszym snajperem w dziejach. Nie
pomniejszam swoich umiejętności. Ciężko pracowałem, by je doprowadzić do perfekcji. Miałem to
szczęście, że uczyłem się pod okiem kilku znakomitych instruktorów, którzy zasługują na ogromne
uznanie. Poza tym decydującym składnikiem mojego powodzenia byli wszyscy moi koledzy – ci
z SEALsów, z marines i z wojsk lądowych, którzy walczyli razem ze mną i pomagali mi wykonywać
zadania. Jednak moja wysoka suma zaliczeń i tak zwana legenda w znacznym stopniu wiążą się z faktem,
że mnóstwo czasu spędziłem w gównie.
Innymi słowy, miałem po prostu dużo okazji. Służyłem podczas wszystkich kolejnych tur od momentu
tuż przed rozpoczęciem wojny w Iraku aż do chwili, kiedy się wycofałem w roku 2009. I miałem tyle
szczęścia, że wysyłano mnie w sam środek działań.
Jest coś jeszcze, o co często ludzie mnie pytają: „Nie dokucza ci myśl, że w Iraku zabiłeś tylu ludzi?”.
Odpowiadam: „Nie”.
I naprawdę tak jest. Za pierwszym razem, kiedy się do kogoś strzela, człowiek robi się trochę spięty.
Myśli: „Czy naprawdę wolno mi go zastrzelić? Czy to rzeczywiście jest w porządku?”. Ale kiedy już
zabije swojego wroga, przekonuje się, że to jest w porządku. I mówi: „Świetnie”.
Robi to znowu. I znowu. Robi to po to, żeby wróg nie zabił jego ani jego rodaków. Robi to tak długo,
aż nie ma już nikogo, kto chce go zabić.
Na tym polega wojna.
Uwielbiałem to, co robiłem. I nadal uwielbiam. W innych okolicznościach – gdybym nie miał
rodziny, która mnie potrzebuje – w najbliższym czasie bym do tego wrócił. Nie zmyślam ani nie
przesadzam: to była zabawa. Najlepszy okres mojego życia to czas, kiedy byłem SEALsem.
Ludzie próbują szufladkować mnie jako twardziela, równego gościa, dupka, snajpera, SEALsa, a są
pewnie i inne kategorie, których określenia nie nadają się do druku. Każda z nich mogła być prawdziwa
jakiegoś konkretnego dnia. W sumie jednak moja historia, ta z Iraku i późniejsza, jest historią o czymś
więcej niż tylko o zabijaniu czy nawet o walce za kraj.
Jest historią o byciu mężczyzną. I historią zarówno o miłości, jak i o nienawiści.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 1
Ujeżdżanie koni i inne zabawy
W głębi serca zwykły kowboj
Każda historia ma swój początek.
Moja zaczyna się w północno-środkowym Teksasie. Dorastałem, mieszkając kolejno w kilku
niewielkich miastach. To tam uczyłem się, jak ważna jest rodzina i tradycyjne wartości, takie jak
patriotyzm, samodzielność oraz dbanie o rodzinę i sąsiadów. Z dumą mogę powiedzieć, że nadal próbuję
żyć zgodnie z tymi wartościami. Mam silne poczucie sprawiedliwości: dość jednoznaczne i czarnobiałe – nie ma u mnie zbyt wiele miejsca na odcienie szarości. Uważam, że warto bronić innych. Nie boję
się ciężkiej pracy, a równocześnie lubię się bawić – życie jest zbyt krótkie, by tego nie robić.
Zostałem wychowany w wierze chrześcijańskiej i nadal ją wyznaję. Gdybym miał wskazać swoje
priorytety, to byłyby nimi: Bóg, ojczyzna, rodzina. Można by się nieco spierać, w jakiej kolejności
ustawić ostatnie dwa – niedawno doszedłem do przekonania, że rodzina może w pewnych
okolicznościach być ważniejsza od ojczyzny. Ale w zasadzie idą łeb w łeb.
Zawsze uwielbiałem broń, zawsze lubiłem polować i w pewnym sensie można by chyba powiedzieć,
że zawsze byłem kowbojem. Jeździłem konno od czasu, kiedy nauczyłem się chodzić. Dziś nie
powiedziałbym o sobie, że jestem prawdziwym kowbojem, bo upłynęło mnóstwo czasu, od kiedy
pracowałem na ranczu, i pewnie zapomniałem sporo z tego, co umiałem. Jednak w głębi serca czuję, że
skoro nie jestem już SEALsem, to jestem kowbojem, a przynajmniej chciałbym nim być. Problem polega
na tym, że trudno tak żyć, kiedy ma się rodzinę.
Nie pamiętam, kiedy zacząłem polować, ale musiałem być jeszcze bardzo młody. Moja rodzina miała
niedaleko od domu dzierżawiony teren łowiecki, więc polowaliśmy każdej zimy. (Wyjaśnienie dla tych,
którzy nie mieszkają w południowych stanach USA: dzierżawiony teren łowiecki to prywatna
nieruchomość gruntowa, na której jej właściciel udziela innym prawa do polowania przez pewien czas;
płaci się określoną sumę i uzyskuje się dzierżawione prawo do wejścia na ten teren i do polowania na
nim. W północnych stanach istnieją zapewne inne uregulowania, ale to, o którym piszę, jest dość
powszechne na Południu). Polowaliśmy na jelenie, indyki, gołębie, przepiórki – na to, na co akurat był
sezon. W polowaniach brali udział: moja mama, tata i cztery lata młodszy ode mnie brat. Weekendy
spędzaliśmy w starej przyczepie kempingowej. Nie oferowała zbyt dużo przestrzeni, ale byliśmy
niewielką, a do tego zwartą rodziną i świetnie się bawiliśmy.
Mój ojciec pracował w firmach Southwestern Bell i AT&T. W trakcie jego kariery firmy te się
rozdzieliły, po czym ponownie się połączyły. Był dyrektorem, a wraz z jego kolejnymi awansami co parę
lat musieliśmy przenosić się z miasta do miasta. W pewnym sensie zatem wychowałem się w całym
Teksasie.
Mimo że ojciec odnosił sukcesy, nie znosił swojej pracy. Tak naprawdę nie chodziło o samą pracę,
ale o to, co się z nią wiązało. O biurokrację. O to, że musiał pracować w biurze. Szczerze nienawidził
obowiązku noszenia garnituru i codziennego wiązania krawata.
– Nieważne, ile zarabiasz – mawiał do mnie. – Robota nie jest warta żadnych pieniędzy, jeśli nie
daje ci szczęścia.
To najcenniejsza rada, jakiej kiedykolwiek mi udzielił: w życiu rób to, co chcesz. Po dziś dzień
próbuję postępować zgodnie z tą filozofią.
Kiedy dorastałem, tata był pod wieloma względami moim najlepszym przyjacielem, ale potrafił
łączyć to ze sporą dawką ojcowskiej dyscypliny. Miałem wyznaczoną linię i wcale nie chciałem jej
przekraczać. Kiedy zasłużyłem, zdarzało mi się obrywać, ale nigdy nie była to kara niewspółmierna do
przewinienia i ojciec nigdy nie robił tego w gniewie. Jeśli się wściekał, odczekiwał parę chwil, żeby się
uspokoić, i dopiero wtedy dostawałem od niego spokojnie wymierzone lanie – po którym następowało
przytulenie.
Jeśli wierzyć mojemu bratu, to przez większość czasu skakaliśmy sobie do gardeł. Nie wiem, czy
rzeczywiście tak było – fakt, że biliśmy się często. On był młodszy i mniejszy, ale potrafił odwinąć się
równie mocno, jak sam dostał, i nigdy się nie poddawał. Ma mocny charakter i po dziś dzień jest jednym
z moich najbliższych przyjaciół. Potrafiliśmy sobie nawzajem dać w kość, ale też nieźle się razem
bawiliśmy i zawsze wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć.
W naszej szkole średniej w holu głównym stał posąg pumy. Mieliśmy zwyczaj, że co roku uczniowie
starszych klas sadzali nowo przyjętych na pumie – taki rodzaj otrzęsin. Pierwszoklasiści oczywiście się
przed tym bronili. Kiedy mój brat szedł do pierwszej klasy, ja już skończyłem szkołę, ale mimo to
przyszedłem na rozpoczęcie roku i zaproponowałem, że dam sto dolarów temu, komu uda się posadzić go
na tym posągu.
Do dziś mam tę setkę.
Wprawdzie brałem udział w wielu bójkach, jednak to nie ja je na ogół wszczynałem. Tata nie
pozostawiał mi złudzeń: zlałby mnie, gdyby się dowiedział, że wdałem się w jakąś awanturę. Mieliśmy
zajmować się ważniejszymi rzeczami niż bójki.
Ale samoobrona to było co innego. A jeszcze ważniejsze było bronienie brata – jeśli ktoś próbował
się go czepiać, ja ich rozdzielałem. Tylko mnie wolno było spuszczać mu cięgi.
Przy okazji zacząłem stawać po stronie młodszych dzieci, które zaczepiali starsi chłopcy. Czułem, że
powinienem się nimi zaopiekować. Z czasem weszło mi to w krew i traktowałem to jako obowiązek.
Może początki takiej postawy wiązały się z tym, że szukałem wymówki, żeby móc się bić, nie
wpadając jednocześnie w tarapaty. Ale chyba u źródeł mojego bronienia słabszych było coś więcej:
myślę, że poczucie sprawiedliwości i uczciwości, które widziałem u ojca, wpłynęło na mnie silniej, niż
sobie wtedy uświadamiałem, silniej nawet, niż potrafię to ocenić jako dorosły. Jednak bez względu na to,
jakie były przyczyny mojego stawania po stronie młodszych, na pewno miałem dzięki temu mnóstwo
okazji do pakowania się w kłopoty.
W mojej rodzinie była pielęgnowana głęboka wiara w Boga. Tata był diakonem, a mama uczyła
w szkółce niedzielnej. Pamiętam taki czas z młodości, kiedy tydzień w tydzień chodziliśmy do kościoła
w niedzielę rano, w niedzielę wieczorem i w środę późnym popołudniem. Mimo to nie uważaliśmy się za
przesadnie religijnych – byliśmy po prostu dobrymi ludźmi, którzy wierzą w Boga i angażują się w życie
swojego Kościoła. Faktem jest, że wtedy niezbyt lubiłem ciągle tam chodzić.
Tata był bardzo pracowity. Miał to chyba we krwi – jego ojciec był farmerem z Kansas, a ci ludzie
przywykli do ciężkiej pracy. Tacie nigdy nie wystarczało jedno zajęcie – kiedy byłem mały, przez jakiś
czas prowadził sklep z produktami dla farmerów, mieliśmy też nieduże ranczo, przy którego utrzymaniu
wszyscy pracowaliśmy. Teraz ojciec jest formalnie na emeryturze, ale nadal można go spotkać w pracy
u miejscowego weterynarza, o ile nie zajmuje się swoim małym ranczem.
Mama też była naprawdę pracowita. Kiedy obaj z bratem byliśmy już na tyle duzi, by radzić sobie
w miarę samodzielnie, podjęła się obowiązków psychologa w zakładzie poprawczym. Było to
wymagające zajęcie: przez cały dzień mama miała do czynienia z trudnymi dziećmi. W końcu zmieniła
pracę. Teraz ona też jest na emeryturze, ale nadal pracuje w niepełnym wymiarze godzin i zajmuje się
wnukami.
Praca na ranczu pomagała wypełniać czas w moich latach szkolnych. Razem z bratem mieliśmy
wyznaczone różne obowiązki do spełnienia po szkole i w weekendy: karmienie koni i dbanie o nie,
jeżdżenie do bydła, sprawdzanie ogrodzeń.
Z bydłem zawsze są problemy. Dostałem parę razy kopytem w nogę, w klatkę piersiową, a nawet tam,
gdzie słońce nie dochodzi. Nigdy nie dostałem jednak w głowę. Może wtedy nabrałbym rozumu?
Kiedy dorastałem, hodowałem woły i jałówki dla FFA, Future Farmers of America. (Oficjalna nazwa
tej młodzieżowej organizacji rolniczej brzmi dziś The National FFA Organization). Uwielbiałem FFA
i mnóstwo czasu poświęcałem na oporządzanie i pokazywanie bydła, mimo że praca ze zwierzętami
bywa irytująca. Wkurzałem się na nie, bo byłem przekonany, że muszą mnie słuchać. Kiedy wszystko inne
zawodziło, potrafiłem grzmotnąć krowę w czubek wielkiego twardego łba, żeby coś jej do niego wbić.
Dwa razy złamałem sobie rękę.
Jak wspomniałem, gdybym dostał w czaszkę, może nabrałbym rozumu.
Jeśli chodzi o broń, to byłem jej pasjonatem, choć nie straciłem zupełnie głowy dla strzelania.
Podobnie jak w wypadku wielu chłopców moją pierwszą „bronią” była wiatrówka Daisy
z wielokrotnych sprężeniem – im bardziej się ją napompowało, tym silniejszy był strzał. Później miałem
rewolwer na naboje z CO2 przypominający starego peacemakera colta model 1860. Zawsze miałem
słabość do broni palnej z okresu Dzikiego Zachodu, a kiedy odszedłem z marynarki, zacząłem
kolekcjonować doskonale prezentujące się repliki tego typu broni. Moja ulubiona to wyprodukowana na
dawnych tokarkach replika rewolweru Colt Navy model 1861.
Pierwszą prawdziwą broń dostałem, kiedy miałem siedem lub osiem lat. Był to powtarzalny sztucer
na naboje .30-06. To solidna broń – tak bardzo „dla dorosłych”, że najpierw bałem się z niej strzelać.
W końcu bardzo ją polubiłem, ale pamiętam, że tak naprawdę chciałem mieć marlina .30-30 mojego
brata. Był to sztucer przeładowywany za pomocą dźwigni, kowbojski. Tak, ta broń miała coś w sobie.
Ujeżdżanie koni
Nie można zostać kowbojem, dopóki nie umie się ujeżdżać koni. Zacząłem się tego uczyć, kiedy byłem
w szkole średniej. Na początku nie potrafiłem za wiele. Robiłem tak: wskakiwałem na konia i starałem
się jeździć tak długo, aż przestanie próbować mnie zrzucić. I robiłem, co się dało, żeby utrzymać się na
jego grzbiecie.
W miarę jak dorastałem, nauczyłem się dużo więcej, ale większość początkowej edukacji
zdobywałem na gruncie praktyki – albo na grzbiecie konia, mówiąc ściśle. Koń robił swoje, a ja swoje.
Wspólnie dochodziliśmy do jakiegoś porozumienia. Pewnie najważniejszą lekcją było nauczenie się
cierpliwości. Nie byłem cierpliwy z natury. Musiałem rozwinąć w sobie tę cechę, pracując z końmi.
Okazała się ona w końcu niezwykle cenna, kiedy zostałem snajperem – a nawet kiedy zalecałem się do
swojej obecnej żony.
Inaczej niż to było w wypadku bydła, nigdy nie miałem powodu, by bić konie. Zajeżdżać je do
wyczerpania – tak. Siedzieć im na grzbiecie, dopóki nie uznają, kto tu rządzi – absolutnie tak. Ale żeby
uderzyć konia? Nigdy nie było wystarczającego powodu, by to zrobić. Konie są mądrzejszymi
stworzeniami niż bydło. Można nauczyć konia współpracy, jeśli poświęci mu się wystarczająco dużo
czasu i cierpliwości.
Nie wiem, czy naprawdę miałem talent do ujeżdżania koni, ale zajmowanie się nimi podsycało moje
zamiłowanie do wszystkiego, co kowbojskie. Kiedy patrzę z perspektywy czasu, nie dziwi mnie więc za
bardzo, że jeszcze w okresie szkolnym zacząłem brać udział w zawodach rodeo. W szkole średniej
uprawiałem sport – grałem w bejsbol i futbol amerykański – nic jednak nie potrafiło dorównać
podnieceniu towarzyszącemu rodeo.
W każdej szkole średniej tworzą się różne grupy młodzieży: sportowców, maniaków komputerowych
i tak dalej. Ja trzymałem się razem z lassowcami. Nosiliśmy buty kowbojki i jeansy – w ogóle
wyglądaliśmy i zachowywaliśmy się jak kowboje. Nie byłem prawdziwym lassowcem – w tamtym czasie
nie potrafiłem schwytać na lasso nawet cielaka – ale nie powstrzymało mnie to od wzięcia udziału
w rodeo w wieku jakichś szesnastu lat.
Zacząłem od ujeżdżania byków i koni w jednym z miejsc w okolicy, gdzie płaciło się 20 dolców
i można było jeździć tak długo, jak długo udało się utrzymać na grzbiecie zwierzaka. Trzeba było mieć
własny sprzęt – ostrogi, skórzane ochraniacze na spodnie, elementy uprzęży. Nie było to nic specjalnego:
wsiadało się i spadało, i znowu wsiadało. Stopniowo udawało mi się utrzymywać na grzbiecie
zwierzęcia coraz dłużej, aż doszedłem do etapu, na którym poczułem się na tyle pewny siebie, by wziąć
udział w paru lokalnych zawodach rodeo.
Ujeżdżanie byka trochę różni się od zmuszania do uległości konia. Byki szarpią jeźdźcem w przód,
a mają przy tym tak luźną skórę, że kiedy rzucają się do przodu, jeździec leci nie tylko prosto przed
siebie, ale zjeżdża też na boki. I naprawdę potrafią się kręcić. Powiem tak: nie jest łatwo utrzymać się na
grzbiecie byka.
Ujeżdżałem byki przez jakiś rok, ale bez większych sukcesów. Po jakimś czasie zrozumiałem, że to
nie dla mnie, i przesiadłem się na konie. Ostatecznie zająłem się ujeżdżaniem koni w siodle. To klasyczna
konkurencja, podczas której nie wystarczy się starać pozostać w siodle przez osiem sekund, ale trzeba to
jeszcze zrobić stylowo i finezyjnie. Jakoś tak wyszło, że w byłem w tym dużo lepszy od innych, więc
przez pewien czas trzymałem się tej konkurencji, zdobywając całkiem sporo pamiątkowych klamer do
pasa i niejedno fantazyjnie wykonane siodło. Nie żebym był jakimś mistrzem, ale powodziło mi się na
tyle dobrze, że z wygranych pieniędzy mogłem czasem postawić kolejkę w barze.
Przyciągałem też uwagę króliczków na rodeo. Było świetnie. Bawiłem się, podróżując od miasta do
miasta, imprezując i ujeżdżając konie.
Możemy się umówić, że żyłem jak prawdziwy kowboj.
Po ukończeniu szkoły w roku 1992 nadal zajmowałem się ujeżdżaniem i zacząłem naukę w college’u na
Tarleton State University w Stephenville w Teksasie. Na wszelki wypadek wyjaśniam, że uniwersytet
Tarleton został założony w 1899 roku, a w roku 1917 został włączony do struktury Texas A&M
University. Jest to trzeci co do wielkości uniwersytet rolniczy w kraju niepowstały na mocy ustaw
Morrilla. Uczelnia cieszy się doskonałą opinią jako ośrodek kształcący znakomitych zarządców rancz, jak
również wykładowców kierunków rolniczych.
W tamtym czasie chciałem zostać zarządcą rancza. Jednak przed pójściem na uniwersytet myślałem
przez chwilę o karierze wojskowej. Mój dziadek ze strony matki był pilotem sił powietrznych armii
Stanów Zjednoczonych i przez jakiś czas chciałem zostać lotnikiem. Potem zastanawiałem się, czy nie
pójść do marines – marzyłem, by wziąć udział w prawdziwej akcji. Lubiłem myśl o walce. Słyszałem też
co nieco o operacjach specjalnych i myślałem, czy nie wstąpić do Marine Recon, czyli elitarnej jednostki
Korpusu Piechoty Morskiej przeznaczonej do działań specjalnych. Jednak moja rodzina, a zwłaszcza
mama, chciała, żebym poszedł do college’u. W końcu dałem się przekonać: postanowiłem, że najpierw
pójdę na studia, a potem wstąpię do wojska. Wydawało mi się, że dzięki temu będę mógł jeszcze przez
jakiś czas się bawić, zanim wezmę się do roboty.
Nadal brałem udział w rodeo i szło mi to całkiem nieźle. Jednak moja kariera skończyła się
gwałtownie pod koniec pierwszego roku studiów, kiedy jeden z koni przewrócił się na mnie na torze
podczas zawodów w Rendon. Świadkowie wypadku nie byli w stanie otworzyć bandy wokół toru,
ponieważ blokował ją przewrócony koń, więc musieli go odepchnąć, tak że przygniótł mnie jeszcze raz.
Jedną stopę miałem cały czas w strzemieniu, w związku z czym koń przez cały ten czas ciągnął mnie za
sobą i kopał, aż straciłem przytomność. Odzyskałem ją w śmigłowcu ratunkowym, który przewoził mnie
do szpitala. Skończyło się na metalowych prętach w nadgarstkach, zwichniętym barku, złamanych żebrach
i odbitych płucach i nerce.
Najgorszą część rekonwalescencji stanowiły chyba te cholerne pręty. Były to prawdziwe śruby
z gwintem o średnicy z pół centymetra. Ich końcówki wystawały po parę centymetrów z obu stron
nadgarstków, jakbym był potworem stworzonym przez Frankensteina. Ręce swędziały i wyglądały
strasznie, no ale dzięki tym kawałkom metalu mogły mi się pozrastać kości.
Parę tygodni po tym wypadku postanowiłem, że zadzwonię do jednej dziewczyny, z którą chciałem
gdzieś się wybrać. Nie zamierzałem pozwalać, by te śruby przeszkadzały mi się zabawić. Kiedy
jechaliśmy samochodem, jeden z długich metalowych końców śruby ciągle zawadzał o kierunkowskaz.
Tak mnie to wkurzało, że w końcu odłamałem śrubę tuż przy skórze. Na dziewczynie chyba nie zrobiło to
dobrego wrażenia. Nasza randka wkrótce się skończyła.
Moja kariera na rodeo się urwała, ale ja ciągle się bawiłem, jakbym był w trasie. Dość szybko
skończyły mi się pieniądze, więc zacząłem się rozglądać za jakąś robotą po zajęciach na uczelni.
Znalazłem pracę w składzie drzewnym: zajmowałem się dostawami do klientów, rozwoziłem drewno
i inne materiały.
Byłem porządnym pracownikiem i chyba było to widać. Pewnego dnia podszedł do mnie jeden gość
i zagadnął:
– Znam kogoś, kto ma ranczo i szuka osoby do pracy. Byłbyś zainteresowany?
– Jasne – odpowiedziałem. – Już tam jadę.
I w ten sposób zostałem pracownikiem na ranczu – prawdziwym kowbojem – mimo że nadal
studiowałem w trybie dziennym.
Życie kowboja
Nająłem się do pracy u Davida Landruma w Hood County i szybko przekonałem się, że do bycia
kowbojem brakuje mi dużo więcej, niż myślałem. David postarał się, żebym nadrobił te braki. Nauczył
mnie wszystkiego na temat prowadzenia rancza, a nawet więcej. Był szorstkim mężczyzną. Potrafił
kompletnie zmieszać człowieka z błotem. Jeśli wszystko robiłem bez zarzutu, nigdy mnie nie chwalił ani
mi nie dziękował. Ale w końcu naprawdę polubiłem tego faceta.
Praca na ranczu to raj.
Takie życie jest trudne i wiąże się z mnóstwem ciężkiej pracy, ale równocześnie jest to życie łatwe.
Cały czas jest się na powietrzu. Większość dni spędza się sam na sam ze zwierzętami. Nie ma się do
czynienia z ludźmi, z urzędami ani innymi bzdurami. Po prostu wykonuje się swoją pracę.
Teren Davida miał powierzchnię 4000 hektarów. Było to prawdziwe ranczo, w bardzo dawnym
stylu – w czasie wiosennego zbierania stad mieliśmy nawet kuchnię polową.
Muszę tu dodać, że było to piękne miejsce, położone wśród łagodnych wzniesień, z paroma
strumieniami i mnóstwem otwartej przestrzeni, która sprawia, że ilekroć człowiek się rozejrzy, czuje, że
żyje. W centrum rancza stał stary dom, który w XIX wieku był przypuszczalnie przydrożną gospodą. Był
to majestatyczny budynek z oszklonymi werandami z przodu i z tyłu, przytulnymi pomieszczeniami
i wielkim kominkiem, który rozgrzewał równie dobrze ciało, jak serce.
Oczywiście ponieważ byłem tylko pracownikiem rancza, moja kwatera była trochę bardziej
prymitywna. Do dyspozycji miałem budyneczek, który nazywaliśmy barakiem. Był tak mały, że mieścił
w zasadzie tylko łóżko. Miał niespełna 2 na 4 metry, a większość tej powierzchni zajmowało łóżko. Nie
było już miejsca na szuflady – musiałem wieszać wszystkie ubrania, z bielizną włącznie, na drągu.
Ściany nie były ocieplane. W środkowym Teksasie zimą potrafi być całkiem chłodno, więc nawet
mimo ustawionej na pełną moc kuchenki gazowej i stojącego tuż przy łóżku grzejnika elektrycznego
spałem w ubraniu. Najgorsze jednak było to, że pod podłogą nie było żadnego fundamentu. Toczyłem
ciągłe walki z szopami i pancernikami, które kopały sobie nory dokładnie pod moim łóżkiem. Szopy były
zawzięte i zuchwałe; zastrzeliłem ich chyba ze dwadzieścia, zanim w końcu do nich dotarło, że nie są
mile widzianymi gośćmi pod moim domkiem.
Zacząłem zimą od jeżdżenia traktorem i siania pszenicy dla bydła. Potem zajmowałem się
dostarczaniem paszy dla bydła. W końcu David uznał, że chyba popracuję u niego dłużej, i zaczął
powierzać mi bardziej odpowiedzialne obowiązki. Podniósł mi pensję do 400 dolarów miesięcznie.
Kiedy około pierwszej czy drugiej po południu kończyłem zajęcia na uczelni, jechałem na ranczo.
Tam pracowałem aż do zachodu słońca, trochę się uczyłem, po czym zasypiałem. Rano musiałem
najpierw nakarmić wszystkie konie, a dopiero potem jechałem na wykłady. Najlepiej było latem. Od
piątej rano do dziewiątej wieczorem siedziałem na końskim grzbiecie.
W końcu zostałem doświadczonym pracownikiem, szkolącym konie cuttingowe i przygotowującym je
do aukcji. (Konie cuttingowe szkoli się do pomagania kowbojom w oddzielaniu pojedynczych krów od
stada. Tego typu konie są bardzo ważne dla prowadzania rancza, a dobry koń cuttingowy może być wart
góry pieniędzy).
Tak naprawdę to wtedy nauczyłem się postępować z końmi i stałem się jeszcze bardziej cierpliwy.
Jeśli straci się panowanie nad sobą podczas pracy z koniem, można na zawsze go zmarnować. Sam się
nauczyłem, że nie mogę się spieszyć i muszę być łagodny dla tych zwierząt.
Konie są wyjątkowo mądre. Szybko się uczą, jeśli uczy się je właściwie. Najpierw trzeba pokazać im
coś całkiem drobnego, na tym poprzestać – i zrobić to samo jeszcze raz. Koń oblizuje wargi, kiedy się
czegoś uczy. Na to zawsze czekałem. Lekcję przerywa się, kiedy można konia pochwalić, a dalszą naukę
podejmuje się następnego dnia.
Oczywiście trochę trwało, zanim się tego wszystkiego nauczyłem. Za każdym razem kiedy coś
schrzaniłem, szef dawał mi to wyraźnie odczuć: momentalnie mieszał mnie z błotem i dowiadywałem się,
jaka to ze mnie kupa łajna. Ale ja nigdy nie wkurzyłem się na Davida. Myślałem sobie tak: „Jestem ponad
to – i potrafię to udowodnić”.
Tak się złożyło, że właśnie takiego nastawienia trzeba, by zostać SEALsem.
Marynarka mówi „nie”
Jeżdżąc po pastwiskach, miałem mnóstwo czasu i miejsca na przemyślenia, dokąd zmierza moje życie.
Doszedłem do wniosku, że studia i wykłady to nie dla mnie. Kiedy skończyła się moja kariera na rodeo,
postanowiłem, że rzucę college, przestanę pracować na ranczo i wrócę do swojego pierwotnego planu:
pójdę do wojska i będę żołnierzem. Skoro to właśnie naprawdę chciałem robić, nie było sensu czekać.
Toteż pewnego dnia w 1996 roku wybrałem się do punktu rekrutacyjnego, zdecydowany się
zaciągnąć.
Komenda rekrutacyjna przypominała małe centrum handlowe. Gabinety oficerów wojsk lądowych,
marynarki, piechoty morskiej i sił powietrznych znajdowały się w rzędzie jeden obok drugiego. Kiedy
człowiek wchodził do budynku, wszyscy na niego patrzyli. Oficerowie z poszczególnych rodzajów sił
zbrojnych rywalizowali między sobą o kandydatów, a w tym współzawodnictwie niekoniecznie
panowała życzliwa atmosfera.
Najpierw podszedłem do drzwi gabinetu marines, ale akurat ich oficer miał przerwę na lunch. Kiedy
odwróciłem się, by wyjść, zawołał mnie z głębi korytarza gość z wojsk lądowych:
– Hej tam, może zajrzysz do nas?
„Dlaczego nie?” – pomyślałem. I zajrzałem.
– Co byś chciał robić w wojsku? – zapytał oficer.
Powiedziałem mu, że podobają mi się operacje specjalne, a na podstawie tego, co słyszałem o US
Army Special Forces, myślę, że chciałbym tam służyć – oczywiście gdybym miał wstąpić do wojsk
lądowych. (Special Forces, w skrócie SF, to elitarna jednostka US Army, która wykonuje wiele misji
związanych z operacjami specjalnymi. Samo określenie: „special forces”, czyli „siły specjalne”, bywa
czasem używane niepoprawnie jako ogólna nazwa oddziałów wykonujących operacje specjalne, jednak
ja przez „Special Forces” rozumiem tę konkretną jednostkę amerykańskich wojsk lądowych).
W tamtym czasie trzeba było mieć zaszeregowanie płacowe E-5 – czyli stopień sierżanta – żeby móc
być branym pod uwagę przy naborze do SF. Nie uśmiechało mi się czekać tak długo, aż pozwolą mi
zakosztować tego, co dobre.
– Mógłbyś być rangerem – podpowiedział oficer.
Wcześniej nie wiedziałem za wiele o rangersach, ale to, co wtedy usłyszałem, brzmiało całkiem
kusząco: skakanie z samolotów, szturmowanie obiektów, specjalistyczna wiedza z zakresu broni palnej.
Oficer US Army pokazał mi nowe możliwości, ale nie dobił ze mną targu.
– Pomyślę o tym – powiedziałem, zbierając się do wyjścia.
Po drodze z drugiego końca korytarza zawołał do mnie gość z marynarki wojennej.
– Słuchaj – powiedział – chodź no tu.
Podszedłem do niego.
– O czym tam rozmawialiście? – zapytał.
– Myślałem, że może wstąpię do SF – powiedziałem. – Ale trzeba mieć E-5. Więc rozmawialiśmy
o rangersach.
– Aha. A słyszałeś o SEALsach?
W tamtym czasie SEALsi byli jeszcze stosunkowo mało znani. Coś tam o nich słyszałem, ale nie było
to wiele. O ile pamiętam, wzruszyłem ramionami.
– To co, zajrzysz do mnie? – spytał oficer marynarki. – Opowiem ci wszystko dokładnie.
I zaczął mówić: o BUD/S, czyli Basic Underwater Demolition/SEAL, podstawowym kursie
niszczenia podwodnego, który muszą przejść wszyscy SEALsi. Obecnie dostępne są setki książek
i filmów o SEALsach i o szkoleniu BUD/S; jest nawet całkiem długi artykuł w Wikipedii na temat
naszego szkolenia. Ale wtedy BUD/S był jeszcze czymś tajemniczym – przynajmniej dla mnie. Kiedy
usłyszałem, jaki się tam dostaje wycisk, jak instruktorzy zajeżdżają uczestników i że zaledwie niecałym
10 procentom chętnych udaje się wytrwać do końca tego szkolenia, byłem pod wrażeniem. Już do samego
przejścia tego kursu trzeba było być cholernym twardzielem.
Podobały mi się takie wyzwania.
Potem oficer rekrutujący zaczął opowiadać o misjach, jakie wykonywali SEALsi i ich poprzednicy,
UDT. (UDT, czyli Underwater Demolition Teams, Podwodne Zespoły Niszczycielskie, frogmeni, inaczej
ludzie żaby, byli to płetwonurkowie, którzy przeprowadzali zwiad na wybrzeżu wroga i wykonywali inne
zadania z zakresu działań specjalnych, poczynając od czasów drugiej wojny światowej). Usłyszałem
mnóstwo historii o tym, jak przepływali między rozmaitymi przeszkodami na bronionych przez
Japończyków wybrzeżach, i wiele budzących przerażenie opisów walk za linią frontu w Wietnamie. To
było życie dla twardzieli, więc kiedy wyszedłem z pokoju, najbardziej na świecie chciałem zostać
SEALsem.
Wielu ludzi zajmujących się rekrutowaniem innych, zwłaszcza jeśli są w tym dobrzy, to nieźli
złodziejaszkowie – i ten oficer do takich właśnie należał. Kiedy do niego wróciłem i podpisywałem już
dokumenty, powiedział mi, żebym zrezygnował z premii rekrutacyjnej, jeśli chcę mieć pewność, że
dostanę przydział do SEALsów.
Posłuchałem go.
Oczywiście zrobił mnie w konia. Na pewno świetnie wyszedł na tym, że przekonał mnie do
zrezygnowania z premii. I czekała go zapewne świetna kariera dealera w komisie samochodowym.
Marynarka nie obiecała mi wcale, że zostanę SEALsem; na ten przywilej musiałem zasłużyć.
Zapewniła mi jednak możliwość podjęcia takiej próby. I tyle mi wystarczało, bo nie zamierzałem
nawalić.
Kłopot polegał jedynie na tym, że ostatecznie nie dano mi nawet szansy nawalić.
Marynarka zdyskwalifikowała mnie, kiedy podczas badania lekarskiego wyszły na jaw moje śruby
w ręce po wypadku na rodeo. Próbowałem ich przekonywać, błagać – wszystko na nic. Zaproponowałem
nawet, że podpiszę oświadczenie, w którym zrzeknę się wszelkich roszczeń wobec marynarki w zakresie
ewentualnych uszkodzeń ręki.
Odrzucili mnie bez dalszych ceregieli.
Doszedłem do wniosku, że to koniec mojej kariery w wojsku.
Wezwanie
Z chwilą wykluczenia opcji wojskowej skupiłem się na tym, by swoją karierę zawodową związać
z zajmowaniem się ranczem i byciem kowbojem. Ponieważ miałem już dobrą posadę, uznałem, że
naprawdę nie ma sensu dalej studiować. Rzuciłem studia, mimo że do ich ukończenia brakowało mi tylko
sześćdziesięciu punktów.
David podwoił mi wynagrodzenie i powierzył więcej obowiązków. Po jakimś czasie z innych rancz
zaczęły nadchodzić kuszące lepsze oferty, ale z rozmaitych powodów wciąż trzymałem się rancza
Davida. W końcu tuż przed zimą 1997/1998 wyrwałem się stamtąd do Colorado.
Wziąłem tę robotę w ciemno, co okazało się wielkim błędem. Myślałem, że skoro całe
dotychczasowe życie spędziłem na teksańskich równinach, to przeniesienie się w góry da mi upragnioną
zmianę kraj​obrazu.
Jak na złość, znalazłem robotę na ranczo położonym akurat w jedynej części Colorado, która jest
bardziej płaska niż Teksas. I sporo chłodniejsza. Nie minęło wiele czasu, kiedy zadzwoniłem do Davida
z pytaniem, czy nie potrzebuje pomocy.
– Jasne, wracaj – odpowiedział.
Wziąłem się do pakowania, ale zanim jeszcze skończyłem przygotowania do wyjazdu, dostałem
telefon od oficera rekrutacyjnego z marynarki.
– Nadal chciałbyś zostać SEALsem? – zapytał.
– A dlaczego pan pyta?
– Przydałbyś się – powiedział oficer.
– Nawet z tymi śrubami w ręce?
– Z tym nie będzie problemu.
Jak nie będzie, to nie będzie. Od razu zacząłem się przygotowywać.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 2
Jak młoty pneumatyczne
Witajcie w BUD/S
– Padnij! Sto pompek! JUŻ!
Dwieście dwadzieścia parę ciał padło na asfalt i zaczęło robić pompki. Wszyscy mieliśmy na sobie
camis – mundury polowe w kamuflażowych barwach – i świeżo pomalowane zielone hełmy. Zaczynał się
kurs BUD/S. Rozpierała nas odwaga, byliśmy cholernie podnieceni i spięci.
Za chwilę mieliśmy dostać solidny wycisk – i strasznie nam się ta myśl podobała.
Instruktor nie zadał sobie nawet trudu, by wyjść z biura znajdującego się w położonym nieopodal
budynku. Jego niski, nieco sadystyczny głos bez trudu docierał przez korytarz na dziedziniec, na którym
byliśmy zgromadzeni.
– Kolejna porcja pompek! Wycisnąć mi czterdzieści! CZTER-DZIE-ŚCI!
Mięśnie ramion nie zaczęły mnie jeszcze porządnie piec, kiedy usłyszałem dziwne syczenie. Rzuciłem
okiem w górę, żeby zobaczyć, co to takiego.
W nagrodę dostałem chluśnięcie wodą prosto w twarz. Pojawili się inni instruktorzy i zaczęli
polewać nas wężami strażackimi. Każdy, kto był na tyle głupi, żeby podnieść głowę, dostawał wodą
z węża.
Witajcie w BUD/S.
– Nożyce! JAZDA!
BUD/S to skrót od Basic Underwater Demolition/SEAL, nazwy wstępnego kursu, który muszą przejść
wszyscy kandydaci na SEALsów. Obecnie szkolenie to przeprowadza się w Naval Special Warfare
Center w Coronado w Kalifornii. Zaczyna się od „indoc”, czyli indoctrination, indoktrynacji – rodzaju
zaprawy, której celem jest przedstawienie kandydatom tego, czego będzie się od nich wymagać.
Następnie kurs jest prowadzony w trzech fazach: trening fizyczny, nurkowanie i działania na lądzie.
W minionych latach powstało mnóstwo opowieści i programów dokumentalnych na temat BUD/S,
które pokazują, jak ciężki to kurs. W zasadzie wszystko, czego można się z nich w tym względzie
dowiedzieć, to prawda. (A przynajmniej w większości prawda. Marynarka wojenna i instruktorzy nieco
łagodzą te opisy i obrazy, żeby były strawne dla masowego odbiorcy, który będzie je oglądał
w telewizyjnych reality show i innych programach. Ale nawet taka wyretuszowana wersja jest dość
prawdziwa). Cała rzecz sprowadza się do tego: najpierw instruktorzy dają uczestnikom solidny wycisk,
a potem dają wycisk jeszcze solidniejszy. Kiedy ten etap ma się za sobą, kopią człowieka porządnie
w dupę i jeśli po tym wszystkim delikwent ma jeszcze ochotę się ruszać, to dostaje wycisk na nowo.
No więc chyba możecie to sobie mniej więcej wyobrazić.
Ten kurs to był raj. Nie znosiłem go, nienawidziłem, przeklinałem go... ale to był prawdziwy raj.
Nędza i rozpacz
Zanim dotarłem do tego punktu, minęło ponad pół roku. Zaciągnąłem się do marynarki i zameldowałem
się na podstawowe szkolenie w lutym 1999 roku. Obóz dla rekrutów stanowił obraz nędzy i rozpaczy.
Pamiętam, że rozmawiając pewnego razu przez telefon z tatą, mówiłem, że te podstawy to łatwizna
w porównaniu z pracą na ranczu. Zupełnie bezwartościowe szkolenie. Zaciągnąłem się do marynarki,
żeby być SEALsem i robić coś wymagającego, a zamiast tego rosła moja waga i malała forma.
Po prostu obóz dla rekrutów wymyślono, aby przygotować marynarzy do siedzenia na okręcie.
Rekruci uczą się tam wiele o marynarce – to zrozumiałe, ale ja oczekiwałem czegoś przypominającego
raczej podstawowe szkolenie marines – czegoś będącego wyzwaniem dla mojej sprawności fizycznej.
Mój brat zaciągnął się do marines i po obozie dla rekrutów był zaprawiony i w szczytowej formie. Ja,
gdybym prosto po swoim obozie poszedł na kurs BUD/S, prawdopodobnie bym go nie przeszedł. Od
tamtych czasów zmieniono procedury. Teraz dla rekrutów wybierających się na BUD/S organizuje się
oddzielny obóz, podczas którego większy nacisk kładzie się na wyrobienie kondycji fizycznej.
Szkolenie BUD/S trwa pół roku i jest wyjątkowo wymagające pod względem fizycznym
i psychicznym; jak już wspomniałem, odsetek tych, którzy odpadają, sięga nawet 90 procent. Najbardziej
znaną częścią kursu BUD/S jest hell week (piekielny tydzień), sto trzydzieści dwie godziny ciągłych
ćwiczeń i wysiłku fizycznego. Przez lata niektóre elementy tego tygodnia się zmieniały i podlegały
testowaniu, a mogę się domyślać, że ta ewolucja będzie trwała nadal. W swej istocie hell week pozostał
jednak niezwykle wymagającym testem fizycznym i przypuszczalnie zawsze będzie jednym
z najwspanialszych momentów kursu – albo jednym z najgorszych: różnie można na to patrzeć. Kiedy ja
brałem w nim udział, hell week urządzano na końcu pierwszej fazy. Ale więcej o tym napiszę nieco
później.
Na szczęście nie poszedłem na BUD/S zaraz po obozie dla rekrutów. Najpierw miałem inne szkolenie
do przejścia, a niewystarczająca liczba instruktorów w grupach BUD/S sprawiła, że jeszcze przez jakiś
czas mnie i wielu innym chłopakom oszczędzono tych katuszy.
Zgodnie z zasadami obowiązującymi w marynarce musiałem wybrać sobie jakąś specjalizację (zwaną
Military Occupation Specialty, w skrócie MOS, czyli specjalizacją wojskową) na wypadek, gdybym nie
przeszedł kursu BUD/S i nie zakwalifikował się do SEALsów. Wybrałem wywiad – w swojej naiwności
wyobrażałem sobie, że będę jak James Bond. Śmiejcie się, śmiejcie.
Ale to właśnie podczas tego szkolenia zacząłem poważnie ćwiczyć. Przez trzy miesiące poznawałem
podstawy wywiadowczej specjalizacji marynarki i – co ważniejsze – poprawiałem sylwetkę. Tak się
złożyło, że w bazie widywałem sporo prawdziwych SEALsów i ich widok był dla mnie motywacją do
treningu. Chodziłem na siłownię i ćwiczyłem wszystkie najważniejsze części ciała: nogi, klatkę
piersiową, mięśnie trójgłowe, dwugłowe itd. Zacząłem też biegać trzy razy w tygodniu – po trzy biegi
dziennie: od ponad 6 do prawie 13 kilometrów, za każdym razem o jakieś 3 kilometry dłużej.
Nie znosiłem biegania, ale zaczynałem kształtować w sobie właściwe nastawienie: rób, co trzeba.
To również wtedy nauczyłem się pływać, a w każdym razie poprawiłem pływanie.
Część Teksasu, z której pochodzę, jest położona z dala od wody. Wśród wielu rzeczy, które musiałem
opanować, było pływanie stylem bocznym – decydującym stylem dla SEALsa.
Kiedy skończył się kurs wywiadu, zacząłem nabierać właściwej sylwetki, ale pewnie nadal nie
byłem całkiem gotowy na BUD/S. Wprawdzie wtedy tak nie uważałem, jednak niedostateczna liczba
instruktorów BUD/S okazała się szczęśliwą dla mnie okolicznością, bo spowodowała, że kolejka
oczekujących na kurs była bardzo długa. Marynarka postanowiła przydzielić mnie na parę tygodni do
pomocy kadrowcom SEALsów, zanim miał się dokonać nowy nabór. (Kadrowcy w wojsku zajmują się
różnymi sprawami związanymi z personelem. Ich zadania są zbliżone do zadań specjalistów od zasobów
ludzkich w wielkich korporacjach).
Pracowałem u nich mniej więcej na pół etatu: albo od ósmej do dwunastej, albo od dwunastej do
czwartej po południu. Kiedy nie pracowałem, ćwiczyłem razem z innymi kandydatami na SEALsów.
Robiliśmy dwugodzinny PT (physical training, czyli trening fizyczny – który instruktorzy starej daty
nazywają gimnastyką). Powszechnie znane ćwiczenia: ławeczka do brzuszków, pompki, przysiady.
Odpuszczaliśmy sobie tylko podnoszenie ciężarów. Chodziło o to, żeby nie wyrobić sobie
niepotrzebnej masy mięśniowej; chcieliśmy nabrać siły, zachowując jednocześnie maksymalną
elastyczność.
We wtorki i czwartki pływaliśmy do wyczerpania – chodziło zasadniczo o to, żeby pływać tak długo,
aż zacznie się tonąć. W piątki mieliśmy długie biegi na 16 i 19 kilometrów. Ciężko było, ale na BUD/S
mieliśmy biegać półmaraton.
Moi rodzice wspominają jedną z rozmów ze mną z tamtego okresu. Starałem się przygotować ich na
to, co może być później. Nie wiedzieli za wiele o SEALsach – i pewnie dobrze, że tak było.
Ktoś mi powiedział, że moje dane osobowe mogą zostać wymazane z oficjalnych akt. Kiedy
wspomniałem o tym rodzicom, poczułem, że nie przypadło im to do gustu. Zapytałem, czy nie mają nic
przeciw temu – chociaż pewnie i tak nie kierowałbym się ich zdaniem.
– Mnie to nie przeszkadza – zapewniał tata.
Mama przyjęła to bez słowa. Oboje byli mocno zaniepokojeni, ale starali się to ukryć i nigdy nie
powiedzieli niczego, co mogłoby mnie zniechęcić.
W końcu po jakichś sześciu miesiącach czekania, treningów i ponownego czekania dotarł rozkaz:
„Zamelduj się na BUD/S”.
Dostaję w dupę
Wysiadłem z taksówki i wygładziłem mundur galowy. Wyciągając worek z samochodu, wziąłem głęboki
wdech, po czym poszedłem alejką prowadzącą na pokład rufowy, jak nazywano budynek, w którym
trzeba było się zameldować. Miałem dwadzieścia cztery lata i właśnie miały się spełnić moje marzenia.
A przy okazji miałem porządnie dostać w dupę.
Było ciemno, mimo że nie było jeszcze bardzo późno – po piątej, może szóstej wieczorem.
Podejrzewałem trochę, że jak tylko wejdę, ktoś na mnie naskoczy. Słyszałem najrozmaitsze plotki
o BUD/S, jaki to ciężki kurs – ale nikt nigdy nie opowie człowiekowi wszystkiego do najdrobniejszych
szczegółów. Niecierpliwe wyczekiwanie wszystko wyolbrzymiało.
Zobaczyłem jakiegoś gościa za biurkiem. Podszedłem i przedstawiłem się. Zarejestrował mnie i zajął
się wszystkimi formalnościami związanymi z pokojem i innymi administracyjnymi bzdetami, które trzeba
było odfajkować.
Przez cały ten czas myślałem sobie: „To nic takiego”.
Oraz: „W każdej chwili mogą mnie zaatakować”.
Oczywiście nie byłem w stanie zasnąć. Nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że do pokoju wpadną
instruktorzy i spuszczą mi łomot. Byłem podekscytowany, a równocześnie trochę zaniepokojony.
Do rana nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że to jeszcze nie
BUD/S, przynajmniej nie oficjalnie. Teraz trwał tak zwany indoc – czyli indoctrination, indoktrynacja.
Celem indoc jest przygotowanie do BUD/S. To coś w rodzaju suchej zaprawy do BUD/S – jakby jazda na
rowerze z bocznymi kółkami. O ile SEALsi uznają boczne kółka.
Indoc trwał przez miesiąc. Trochę na nas w tym czasie krzyczano, ale to było nic w porównaniu
z BUD/S. Jakiś czas zajęło nam uczenie się podstaw tego, co będziemy mieli robić, na przykład jak
pokonywać tor przeszkód. Chodziło o to, byśmy w trakcie prawdziwego szkolenia potrafili zadbać
o własne bezpieczeństwo. Mnóstwo czasu zajmowało nam też pomaganie przy różnych drobiazgach
podczas prawdziwych ćwiczeń innych grup będących już w trakcie kursu.
Indoc był fajny. Uwielbiałem te wszystkie elementy siłowe, zmuszanie ciała do wysiłku
i doskonalenie umiejętności fizycznych. Równocześnie widziałem, jak są traktowani kandydaci
odbywający już BUD/S, i myślałem sobie: „Cholera, lepiej wziąć się solidnie do roboty i więcej
ćwiczyć”.
Po czym, nim się spostrzegłem, zaczęła się pierwsza faza. Ćwiczenia odbywały się już naprawdę
i zacząłem dostawać w tyłek. Regularnie i mocno: czuło się, że instruktorzy wkładają w to serce.
Tym samym dochodzimy do momentu, od którego rozpocząłem ten rozdział: kiedy podczas
wykonywania pompek chlusnęła mi prosto w twarz woda z węża strażackiego. Od całych miesięcy
robiłem PT, jednak teraz było dużo trudniej. To zabawne, ale mimo że wiedziałem mniej więcej, co mnie
czeka, w najmniejszym stopniu nie uświadamiałem sobie, jak ciężkie to będzie. Dopóki się czegoś
naprawdę nie doświadczy, po prostu się tego nie wie.
W pewnym momencie tego przedpołudnia pomyślałem: „Do jasnej cholery, ci goście mnie zabiją.
Ręce mi nie wytrzymają i rozlecę się zaraz na kawałki na tym asfalcie”.
Jakimś sposobem jeszcze wytrzymywałem.
Kiedy woda uderzyła we mnie po raz pierwszy, odwróciłem twarz. Ściągnąłem tym na siebie baczną
uwagę – i nie była to uwaga życzliwa.
– Nie odwracaj się! – wrzasnął instruktor, dodając do tego stosowną wiązankę opisującą mój brak
charakteru i zdolności. – Wyprostuj głowę i bierz to na twarz.
Więc tak zrobiłem. Nie mam pojęcia, ile setek pompek czy innych ćwiczeń wykonaliśmy. Wiem tylko,
że czułem, że lada chwila padnę. I to mnie niosło – bo nie chciałem paść.
Nieustannie stawiałem czoła temu lękowi, dochodząc do tego samego wniosku. Tak było codziennie,
a czasami wiele razy w ciągu jednego dnia.
Ludzie pytają, jak trudne są takie ćwiczenia, ile pompek musieliśmy robić, ile brzuszków. Odpowiedź na
to pytanie brzmi: serie wynosiły sto powtórzeń, ale same liczby w zasadzie nie są takie ważne. O ile
pamiętam, wszyscy potrafiliśmy zrobić sto pompek czy innych ćwiczeń. Tym, co sprawia, że BUD/S jest
tak trudny, jest powtarzanie i ciągłe napięcie oraz towarzyszące ćwiczeniom znęcanie się. Chyba ciężko
to wytłumaczyć komuś, kto przez to nie przeszedł.
Panuje powszechne błędne wyobrażenie, że wszyscy SEALsi to potężni mężczyźni w doskonałej
kondycji fizycznej. Ostatnia część tej charakterystyki jest ogólnie prawdziwa – każdy SEALs w teamach
jest w wyśmienitej formie. Jeśli jednak chodzi o budowę ciała, to są SEALsi i mniejsi, i więksi. Ja
miałem jakieś 188 centymetrów i ważyłem 79 kilogramów; inni, z którymi służyłem, mieli od 170 do 198
centymetrów. Tym, co nas łączyło, nie były mięśnie; była to chęć zrobienia wszystkiego, co trzeba.
Przejście przez kurs BUD/S i bycie SEALsem to – bardziej niż cokolwiek innego – kwestia
odporności psychicznej. Kluczem do sukcesu jest upór i niezgoda na poddanie się. Jakimś cudem udało
mi się wpaść na to, jaka jest recepta na wygraną w tych zawodach.
Nie rzucać się w oczy
Przez ten pierwszy tydzień starałem się jak najmniej rzucać się w oczy. Niedobrze było zwracać na siebie
uwagę. Podczas PT albo na musztrze, a nawet kiedy się stało w szeregu, najdrobniejszą rzeczą można
było ściągnąć na siebie zainteresowanie. Kto stał w szeregu, przyjmując niedbałą postawę, od razu
skupiał na sobie uwagę instruktorów. Kiedy dostawaliśmy jakieś polecenie, starałem się wykonać je
pierwszy. Jeśli wykonałem je poprawnie – a starałem się bardzo – ignorowali mnie i zajmowali się kimś
innym.
Nie udało mi się całkowicie uniknąć uwagi. Mimo nieustannego ćwiczenia, wszystkich tych godzin
spędzonych na PT i ogromnych starań nadal olbrzymi problem sprawiało mi podciąganie się na drążku.
Wiadomo, jak się to robi: chwyta się wysoko zawieszonego drążka i podciąga się. Potem się
opuszcza. Powtórzenie. Powtórzenie. Powtórzenie.
W czasie BUD/S musieliśmy zawisnąć na drążku i czekać, aż instruktor każe nam zaczynać. No i za
pierwszym razem, kiedy grupa przygotowywała się do tego ćwiczenia, złożyło się akurat tak, że instruktor
stał tuż obok mnie.
– Jazda! – powiedział.
– Yyyyy – jęknąłem, podciągając się w górę.
Wielki błąd. Z miejsca dostałem etykietkę słabeusza.
Nie potrafiłem wykonać kompletu podciągnięć na początek, chyba jakichś sześciu (taki był
w rzeczywistości wymóg). Teraz jednak, skupiwszy na sobie całą uwagę instruktora, nie mogłem po
prostu się prześliznąć. Musiałem wykonać idealne podciąganie się. I to wiele razy. Instruktorzy wybrali
mnie sobie na cel szczególnej pracy, by nauczyć mnie więcej, i kazali mi wykonywać mnóstwo
dodatkowych ćwiczeń.
Przyniosło to skutek. Podciąganie się stało się jednym z najlepiej przeze mnie wykonywanych
ćwiczeń. Potrafiłem bez trudu zrobić trzydzieści powtórzeń. Na koniec nie byłem może najlepszy
w grupie, ale też nie musiałem się wstydzić.
A jak było z pływaniem? Opłacił się cały wysiłek, jaki w nie włożyłem przed dostaniem się na
BUD/S. Pływanie naprawdę stało się moim najlepszym ćwiczeniem. Byłem jednym z najszybszych
pływaków w grupie, a może nawet najszybszym.
I tu również minimalne wymagane odległości nic nie mówią o tym, czym było to pływanie. Żeby
dostać się na BUD/S, trzeba wypłynąć na blisko kilometr od brzegu oceanu. Kiedy kurs się kończy,
kilometr to pestka. Pływa się non stop. Standardowy dystans wynosił ponad 3 kilometry. A w pewnym
momencie wywieziono nas łodziami 7 mil morskich (13 kilometrów) od brzegu i wrzucono do wody.
– Macie tylko jedną możliwość powrotu, chłopcy – powiedzieli instruktorzy. – Płyńcie.
Od posiłku do posiłku
Chyba każdy, kto słyszał o SEALsach, słyszał też o hell weeku. To pięć i pół dnia ciągłego wycisku,
którego celem jest przekonanie się, czy kandydat ma wytrzymałość i wolę niezbędne do tego, by zostać
najdoskonalszym wojownikiem.
Każdy SEALs w inny sposób przeżył własny hell week. Moja historia zaczęła się naprawdę jakiś
dzień czy dwa przed hell weekiem wśród fal przybojowych na kupie głazów. Byliśmy całą grupą w IBSie – inflatable boat, small, czyli małym gumowym pontonie, podstawowej łodzi dla sześcioosobowej
załogi – i mieliśmy zawlec ją na brzeg przez te głazy. Byłem na szpicy, to znaczy miałem za zadanie
wdrapywać się jako pierwszy, wciągając trzymany mocno IBS, podczas gdy reszta chłopaków po
wyjściu z niego pchała go w górę.
Właśnie kiedy się do tego szykowałem, uderzyła olbrzymia fala, która uniosła łódź w górę
i grzmotnęła nią prosto w moją stopę. Ból był nie do opisania, a stopa momentalnie odrętwiała.
Starałem się nie zwracać na to uwagi i ostatecznie nie zgłosiłem tego obrażenia. Później, kiedy
skończyliśmy zajęcia na ten dzień, wybrałem się z jednym kumplem do jego ojca, który był lekarzem,
i poprosiłem go o zbadanie stopy. Zrobił mi prześwietlenie i stwierdził złamanie.
Oczywiście chciał założyć mi gips, ale mu nie pozwoliłem. Gdybym wrócił na BUD/S z nogą
w gipsie, znaczyłoby to, że musiałbym przerwać szkolenie. W dodatku gdybym zrobił to przed hell
weekiem, musiałbym później wracać na sam początek – a w żadnym wypadku nie zamierzałem
przechodzić jeszcze raz tego wszystkiego, co właśnie udało mi się pokonać.
(Nawet podczas BUD/S można w czasie wolnym opuszczać bazę pod warunkiem uzyskania na to
zgody. A ja oczywiście nie poszedłem do lekarza marynarki, żeby mi zbadał stopę, bo z miejsca by mnie
odesłał z kursu – mówi się o tym „przeniesienie”).
Wieczorem tego dnia, kiedy miał się zacząć hell week, zebrano nas w wielkiej sali, nakarmiono pizzą
i urządzono nam maraton filmowy: Helikopter w ogniu, Byliśmy żołnierzami, Braveheart. Byliśmy
wszyscy rozluźnieni w specyficzny, pozbawiony luzu sposób – bo wiedzieliśmy, że niebawem ma się
zacząć hell week. Przypominało to przyjęcie na pokładzie Titanica. Filmy przygotowały nas wszystkich
psychicznie, ale dręczyła nas świadomość, że gdzieś tam w ciemności czai się góra lodowa.
I znowu wyobraźnia sprawiła, że czułem się spięty. Wiedziałem, że w pewnym momencie do sali
wpadnie instruktor z karabinem maszynowym M60 i będzie strzelał ślepakami, po czym będę musiał
wybiec na dwór i zająć miejsce w szyku na młynku (tak nazywaliśmy asfaltowy plac treningowy). Ale
kiedy?
Każda mijająca minuta sprawiała, że żołądek podchodził mi coraz wyżej do gardła. Siedziałem
i mówiłem w duchu: „Boże”. I tak powtarzałem bez przerwy. Bardzo wymownie i poważnie.
Próbowałem się zdrzemnąć, ale nie byłem w stanie spać. W końcu ktoś wpadł do środka i zaczął
strzelać.
Dzięki ci, Boże!
Chyba nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy na myśl o zbliżającym się maltretowaniu. Wybiegłem
na dwór. Instruktorzy rzucali granaty hukowo-błyskowe i polewali nas z węży strażackich wodą pod
pełnym ciśnieniem. (Granaty hukowo-błyskowe wybuchają z wielkim błyskiem i głośnym hukiem, ale ich
eksplozja nie jest w stanie wyrządzić żadnej szkody).
Byłem podniecony, gotowy na test uznawany przez niektórych za ostateczny sprawdzian kandydatów
na SEALsów. Ale myślałem równocześnie: „Co to jest, do cholery?”. Bo mimo że wiedziałem o hell
weeku wszystko – a przynajmniej tak mi się wydawało – to jednak nigdy wcześniej tego nie
doświadczywszy, tak naprawdę nie czułem go jeszcze w sobie.
Podzielono nas na grupy, rozesłano na różne pozycje i zaczęliśmy robić pompki, nożyce, star jumpers
(pajacyki połączone z przysiadem)...
Potem wszystko zaczęło się dziać naraz. A stopa? To był najlżejszy ból ze wszystkich. Pływaliśmy,
robiliśmy PT, nosiliśmy pontony. Przeważnie cały czas byliśmy po prostu w ruchu. Jeden chłopak
w pewnym momencie był tak wyczerpany, że kiedy siedzieliśmy w pontonach, wziął podpływający do
nas kajak za rekina i zaczął się drzeć, żeby wszystkich ostrzec. (Kajakiem płynął nie kto inny, tylko
chcący nas sprawdzić dowódca. Niekoniecznie potraktował to jako komplement).
Jeszcze przed rozpoczęciem BUD/S ktoś poradził mi, że najłatwiej jest potraktować go jako odcinki
od posiłku do posiłku. Trzeba dawać z siebie, ile się da, i czekać na porę karmienia (w czasie kursu
karmią co sześć godzin – jak w zegarku). Uznałem, że to dobra metoda: myślałem o tym, że ocalenie jest
zawsze nie dalej niż za pięć godzin i pięćdziesiąt pięć minut.
Jednak kilka razy miałem wrażenie, że mi się nie uda. Odczuwałem przemożną pokusę, by wstać,
podbiec do dzwonu i położyć w ten sposób kres torturom – kto uderzy w dzwon, dostaje zaproszenie na
kawę z pączkiem. A zaraz potem słyszy „do widzenia”, bo uderzenie w dzwon (a nawet samo wstanie
i powiedzenie: „Rezygnuję”) oznacza dla takiego delikwenta koniec programu.
Możecie mi nie wierzyć, ale wraz z upływem kolejnych dni tego tygodnia z moją złamaną stopą
stopniowo zaczęło być lepiej. Może po prostu tak bardzo przyzwyczaiłem się do uczucia bólu, że stało
się normalne. Nie potrafiłem natomiast wytrzymać zimna. Najgorzej było leżeć na brzegu w morskiej
pianie, bez ubrania, i mrozić dupę. Chwytaliśmy się za ręce z chłopakami po bokach i trzęśliśmy się jak
młoty pneumatyczne: naszymi ciałami wstrząsały potworne dreszcze. Modliłem się, żeby ktoś się na mnie
wysikał.
Pewnie wszyscy się o to modlili. Mocz był w takim momencie chyba jedyną dostępną ciepłą rzeczą.
Jeśli ktoś popatrywał na fale w czasie, gdy leżała w nich grupa z BUD/S, i widział, że garstka chłopaków
zbija się w gromadkę, to właśnie dlatego, że któryś z nich akurat sikał i wszyscy korzystali z tej rzadkiej
okazji, by się zagrzać.
Gdyby do tego dzwonu było odrobinę bliżej, mógłbym wstać, podejść, uderzyć w niego i dostać
gorącą kawę z pączkiem. Ale nie zrobiłem tego.
Albo byłem zbyt uparty, by zrezygnować, albo zbyt leniwy, żeby wstać. Sam nie wiem.
Miałem najrozmaitsze powody, by się nie poddawać. Przypominałem sobie tych wszystkich, którzy mi
mówili, że wylecę z BUD/S. Wytrwanie było równoznaczne z pokazaniem im, że się mylą. Dodatkowym
bodźcem było patrzenie na wszystkie te statki oddalające się od brzegu: zadawałem sobie wtedy pytanie,
czy chcę tak samo stąd odpłynąć.
Jasne, że nie.
Hell week zaczął się w niedzielę w nocy. Mniej więcej w środę zacząłem czuć, że mi się uda. Na tym
etapie moim głównym celem było przeważnie to, żeby nie spać. (Przez cały ten czas udało mi się
przespać jakieś dwie godziny, i to nie w jednym kawałku). Mieliśmy już za sobą większą część katorgi
i w przeważającej mierze było to wyzwanie dla psychiki. Wielu instruktorów mówi, że hell week to w 90
procentach kwestia psychiczna; i mają rację. Trzeba udowodnić, że ma się odporność psychiczną
potrzebną do kontynuowania misji, nawet kiedy jest się wyczerpanym. Tak naprawdę taka właśnie myśl
przyświeca tej próbie.
To bardzo skuteczny sposób odsiewania kandydatów. Szczerze mówiąc, wtedy jeszcze tego nie
rozumiałem. Ale dotarło to do mnie podczas walki. Kiedy do człowieka strzelają, nie można podejść
sobie po prostu do dzwonu i uderzyć, żeby wrócić do domu. Nie można powiedzieć: „To ja poproszę
kubek kawy i pączka, jak obiecaliście”. Jeśli się wtedy zrezygnuje, zginie się. I zginą niektórzy koledzy.
Moi instruktorzy w czasie BUD/S zawsze mówili: „To ci się wydaje okropne? Będzie jeszcze gorzej,
jak się dostaniesz do teamów. Tam będzie ci jeszcze zimniej i będziesz jeszcze bardziej zmęczony”.
Leżąc w morskiej pianie, sądziłem, że zmyślają. Nie wiedziałem, że za parę lat będę wspominał hell
week jako dziecinne igraszki.
Zimno stało się moim koszmarem.
I to dosłownie. Po hell weeku przez cały czas budziłem się w nocy z dreszczami. Przykrywałem się
mnóstwem koców, a mimo wszystko było mi zimno, bo to wspomnienie ciągle wracało na nowo w mojej
głowie.
Na temat hell weeku powstało tyle książek i filmów, że nie będę tracił czasu na jego opisywanie.
Mogę powiedzieć jedno: przejście przez to jest dużo gorsze niż czytanie o tym.
Przeniesienie
Tydzień, który następuje po hell weeku, jest krótkim okresem przeznaczonym na dochodzenie do siebie.
Nazywa się go walk weekiem – tygodniem spacerku. Przez ten czas poobijane ciało sprawia, że człowiek
czuje się stale posiniaczony i spuchnięty. Nosi się tenisówki i nigdzie się nie biega – wszędzie się tylko
szybko chodzi. Ten ulgowy okres nie trwa zbyt długo; po paru dniach instruktorzy znowu zaczynają
spuszczać uczestnikom solidny łomot.
– Okej, zacisnąć pośladki – wrzeszczą. – Już nic wam nie jest.
To oni decydują, czy kogoś coś boli, czy nie.
„Skoro przeżyłem hell week – myślałem – dalej już będzie z górki”. Zamieniłem biały podkoszulek na
brązowy i zacząłem drugą część BUD/S, fazę nurkowania. Niestety przy okazji przytrafiła mi się infekcja.
Wkrótce po rozpoczęciu drugiej fazy znajdowałem się w wieży do nurkowania, specjalnym urządzeniu
treningowym, które pozwala symulować warunki nurkowania. Podczas tego konkretnego elementu
szkolenia, który wtedy wykonywałem, miałem ćwiczyć z dzwonem nurkowym: było to tak zwane
wynurzenie z dodatnią pływalnością, podczas którego należało dbać jednocześnie o wyrównywanie
ciśnienia w uchu środkowym i zewnętrznym. Istnieje kilka metod, by to osiągnąć; jedna z częściej
stosowanych polega na tym, by zamknąć usta, zacisnąć nozdrza i usiłować delikatnie dmuchać przez nos.
Jeśli nie wyrówna się ciśnienia, można mieć kłopoty...
Wszystko to wiedziałem, ale najwyraźniej z powodu infekcji mi się to nie udało. Ponieważ byłem
w trakcie BUD/S, a równocześnie brakowało mi doświadczenia, postanowiłem po prostu zacisnąć
pośladki i spróbować. Nie powinienem był tego robić: poszedłem na dno i doprowadziłem do przebicia
błony bębenkowej. Kiedy się wynurzyłem, krew ciekła mi z uszu, nosa i oczu.
Na miejscu udzielono mi pierwszej pomocy, po czym wysłano mnie na leczenie uszu. Z powodu tych
problemów ze zdrowiem zostałem przesunięty – przydzielony do kolejnej grupy po wyzdrowieniu.
Takie przesunięcie oznacza dla kandydata pobyt w swego rodzaju stanie zawieszenia. Ponieważ
przeszedłem już hell week, nie musiałem wracać na sam początek kursu – dzięki Bogu zaliczonego hell
weeku się nie powtarza. Ale nie mogłem siedzieć tak sobie bezczynnie do chwili, gdy przyjdzie czas
dołączyć do kolejnej grupy. Kiedy tylko poczułem się dobrze, zacząłem pomagać instruktorom,
prowadzić codzienny PT i biegać z grupą w białych podkoszulkach (z pierwszej fazy), która właśnie
dostawała w dupę.
Jedno o mnie trzeba wiedzieć: uwielbiam żuć tytoń.
Zacząłem już jako nastolatek. Kiedy byłem w szkole średniej, ojciec przyłapał mnie na żuciu. Był
temu przeciwny i postanowił raz na zawsze wyrwać mnie z tego nałogu. Dlatego kazał mi zjeść całą
puszkę tytoniu o smaku miętowym. Po dziś dzień nie mogę używać nawet miętowej pasty do zębów.
Ale inne gatunki tytoniu do żucia to już całkiem co innego. Dzisiaj moją ulubioną odmianą jest
Copenhagen.
Kandydatom w trakcie BUD/S nie wolno mieć tytoniu. Ale skoro zostałem przeniesiony, musiałem
najwyraźniej uznać, że jakoś mi to ujdzie. Pewnego dnia włożyłem sobie do ust szczyptę Copenhagen
i dołączyłem do grupy wybierającej się na bieganie. Byłem na tyle głęboko w stawce, że nikt nie
powinien na mnie zwrócić uwagi. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Jak na złość, jeden z instruktorów został odrobinę z tyłu i zaczął ze mną rozmawiać. Jak tylko
otworzyłem usta, żeby coś odpowiedzieć, zobaczył, że mam tam tytoń.
– Padnij!
Odłączyłem się od grupy i przyjąłem pozycję do pompek.
– Gdzie masz puszkę? – spytał.
– W skarpecie.
– Wyjmuj.
Oczywiście, wykonując to polecenie, musiałem pozostać w pozycji do pompek, więc sięgnąłem ręką
w tył i wyjąłem puszkę. Instruktor otworzył ją i postawił przede mną.
– Jedz.
Przy każdym obniżeniu ciała podczas robienia pompek musiałem chwytać w zęby kawał tytoniu
i połykać go. Żułem od piętnastego roku życia i miałem zwyczaj połykać zużyty tytoń, więc nie było to aż
takie trudne. A na pewno nie było tak trudne, jak by chciał instruktor. Może gdyby to był tytoń miętowy,
byłoby inaczej. Instruktor wkurzył się, że nie wymiotuję. Wobec tego katował mnie jeszcze przez parę
godzin tego typu ćwiczeniami. Prawie się wyrzygałem – ale nie z powodu tytoniu, tylko z wyczerpania.
W końcu dał mi spokój. Później nawet się zaprzyjaźniliśmy. Okazało się, że on też żuje. Pod koniec
BUD/S miałem dwóch takich instruktorów, którzy mnie lubili: jego i jeszcze jednego z Teksasu.
W trakcie kursu mnóstwo się od nich obu nauczyłem.
Dla wielu ludzi jest czymś zaskakującym, że odniesione urazy niekoniecznie pozbawiają kandydata szans
na to, by zostać SEALsem (chyba że są na tyle poważne, że przesądzają o zakończeniu jego kariery
w marynarce). Tymczasem takie postawienie sprawy jest słuszne, ponieważ bycie SEALsem to bardziej
kwestia odporności psychicznej niż sprawności fizycznej – jeśli ktoś ma wystarczający hart ducha, by
podnieść się po urazie i ukończyć program, to ma też spore szanse, że będzie dobrym SEALsem. Znam
jednego SEALsa, który podczas szkolenia złamał nogę w stawie biodrowym, a obrażenia były na tyle
poważne, że staw musiał zostać zastąpiony protezą. Musiał przesiedzieć bezczynnie przez półtora roku,
ale potem skończył BUD/S.
Można czasem usłyszeć opowieści, jak to kogoś wyrzucono z BUD/S, bo wdał się w bójkę
z instruktorem i spuścił mu łomot. Takie historie to czyste brednie. Nikt nie wdaje się w bójki
z instruktorami. Po prostu nie. Możecie mi wierzyć, że gdyby ktoś spróbował, instruktorzy natychmiast
wzięliby go wspólnie w obroty i tak by mu wymaglowali dupę, że nie stanąłby więcej na nogi.
Marcus
Chłopaki zżywają się w trakcie BUD/S, ale nie trzeba się za bardzo zżywać przed ukończeniem hell
weeku. To tam odbywa się najcięższe nękanie. Z naszej grupy szkolenie ukończyło dwudziestu czterech –
mniej niż 10 procent tych, którzy zaczynali.
Należałem do tej dwudziestki czwórki. Zaczynałem w grupie o numerze 231, ale z powodu
przesunięcia ukończyłem razem z grupą 233.
Po kursie BUD/S SEALsi są wysyłani na zaawansowane szkolenie – znane oficjalnie jako SQT, czyli
SEAL Qualifying Training, szkolenie kwalifikacyjne SEAL. Kiedy w nim uczestniczyłem, spotkałem się
ponownie z jednym z przyjaciół poznanych podczas BUD/S – Marcusem Luttrellem.
Od razu zaprzyjaźniliśmy się z Marcusem. To było czymś naturalnym: obaj byliśmy z Teksasu.
Jeśli nie jesteście z Teksasu, to raczej tego nie zrozumiecie. Między ludźmi z tego stanu istnieje
szczególny rodzaj więzi. Nie mam pojęcia, czy chodzi o wspólne doświadczenia, czy może o coś, co
zawiera tamtejsza woda – a może piwo. Teksańczycy na ogół są ze sobą w bardzo dobrych stosunkach,
a ja i Marcus natychmiast się zaprzyjaźniliśmy. Może nie jest to nic aż tak tajemniczego; mieliśmy
w końcu mnóstwo podobnych doświadczeń, poczynając od wyniesionego z dzieciństwa zamiłowania do
polowań, przez zaciągnięcie się do marynarki, po pomyślne przejście przez BUD/S.
Marcus ukończył BUD/S wcześniej ode mnie, potem wyjechał odbyć specjalne zaawansowane
szkolenie, po czym wrócił na SQT. Ponieważ miał przeszkolenie na sanitariusza, akurat on mnie badał,
kiedy pierwszy raz zdarzyło mi się dostać szoku tlenowego podczas nurkowania. (Używając terminologii
niefachowej, szok tlenowy następuje wówczas, gdy podczas nurkowania zbyt wiele tlenu dostaje się do
krwiobiegu. Może go wywołać wiele różnych czynników i może on mieć wyjątkowo poważne skutki.
Mój przypadek był zupełnie niegroźny).
Znów to nurkowanie. Zawsze mówiłem, że z liter składających się na SEAL do mnie pasuje tylko
L: jestem osobnikiem lądowym. Powietrze i morze niech sobie biorą inni.
W dniu, kiedy doszło do tego wypadku, pływałem razem z jednym oficerem w stopniu kapitana
marynarki. Postanowiliśmy zdobyć nagrodę złotej płetwy, przyznawaną codziennie za najbardziej
odlotowe nurkowanie w danym dniu. Nasze ćwiczenie polegało na wpłynięciu pod okręt i podłożeniu
min magnetycznych. (Mina magnetyczna to specjalny ładunek wybuchowy przyczepiany do kadłuba statku.
Zasadniczo tego typu miny są wyposażone w zapalnik czasowy).
Szło nam wyjątkowo dobrze, do chwili gdy nagle, znajdując się pod spodem kadłuba, poczułem
zawroty głowy, po czym mózg mi się jakby wyłączył. Starałem się chwycić wspornik i przytrzymać się
go. Kapitan próbował podać mi minę, a potem dawał mi sygnały, kiedy jej nie odbierałem. Otępiały
wpatrywałem się w wodę. W końcu w głowie mi się rozjaśniło, mogłem się ruszyć i kontynuować
ćwiczenie.
Tego dnia złota płetwa powędrowała do kogo innego. Kiedy wynurzyłem się na powierzchnię,
czułem się już dobrze i Marcus razem z instruktorami potwierdzili, że nic mi nie jest.
Chociaż w końcu znaleźliśmy się w różnych teamach, w kolejnych latach pozostawaliśmy z Marcusem
w kontakcie. Wyglądało to tak, jakby za każdym razem, kiedy ja wracałem z misji bojowej, on
przyjeżdżał mnie zmienić. Jadaliśmy razem lunch i wymienialiśmy między sobą nieformalne informacje
wywiadowcze.
Przed końcem SQT dostaliśmy rozkazy przydziału do poszczególnych teamów SEAL. Mimo że
ukończyliśmy BUD/S, nie uważaliśmy się jeszcze za prawdziwych SEALsów; dopiero z chwilą
przydzielenia do któregoś teamu każdy dostawał swój trident – i nawet wtedy musieliśmy najpierw się
sprawdzić. (Trident SEALsów – znany także jako budweiser – to rodzaj metalowego „godła”, odznaka
noszona przez SEALsów. Oprócz trójzębu Neptuna symbol ten przedstawia orła, kotwicę i pistolet).
W tamtym czasie było sześć teamów, co znaczyło, że można było wybierać spośród trzech na Wschodnim
i trzech na Zachodnim Wybrzeżu; numer jeden na mojej liście zajmował SEAL Team Three, który miał
siedzibę w Coronado w Kalifornii. Wybrałem ten team, ponieważ brał już udział w akcji na Bliskim
Wschodzie i było duże prawdopodobieństwo, że znów tam wróci. Chciałem dostać się w środek walki,
jeśli to będzie możliwe. Chyba wszyscy tego chcieliśmy.
Kolejne miejsca na mojej liście zajmowały teamy mające siedzibę na Wschodnim Wybrzeżu, bo
byłem kiedyś w Wirginii, gdzie mają kwaterę główną. Nie jestem wielkim fanem Wirginii, ale podoba mi
się tam dużo bardziej niż w Kalifornii. W San Diego – mieście położonym w pobliżu Coronado – jest
piękna pogoda, ale w południowej Kalifornii są same świry. Chciałem zamieszkać gdzieś, gdzie zdrowie
psychiczne ma się w większym poważaniu.
Kadrowy, którego byłem podwładnym, powiedział mi, że zadba, żebym dostał swój numer jeden. Nie
byłem na 100 procent pewien, czy tak będzie, ale w tamtym momencie przyjąłbym każdy przydział, jaki
bym dostał – co było oczywiste, bo i tak nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia.
O momencie otrzymania faktycznych przydziałów można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest to
jakieś spektakularne wydarzenie. Zebrano nas w dużej sali i wręczono kartki z rozkazami. Dostałem swój
numer jeden: Team Three.
Miłość
Tej wiosny przydarzyło mi się coś jeszcze, co miało ogromny wpływ nie tylko na moją karierę w wojsku,
lecz także na całe moje życie.
Zakochałem się.
Może nie wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia; ja chyba też nie wierzyłem – aż do tego
kwietniowego wieczora w 2001 roku, kiedy w pewnym klubie w San Diego zobaczyłem Tayę, jak stoi
przy barze i rozmawia z jednym z moich znajomych. Miała na sobie czarne skórzane spodnie – umiała je
nosić tak, że wyglądała superseksownie, a do tego z klasą. To połączenie bardzo mi odpowiadało.
Dopiero co zacząłem być w Teamie Three. Jeszcze nie rozpoczęliśmy szkolenia i cieszyłem się
raptem tygodniowymi wakacjami, po których miałem zabrać się poważnie do roboty: zostać SEALsem
i zasłużyć sobie na miejsce w teamie.
Kiedy ją poznałem, Taya pracowała jako przedstawicielka handlowa jakiejś firmy farmaceutycznej.
Pochodziła z Oregonu, uczyła się w college’u w Wisconsin, a na wybrzeże przeprowadziła się parę lat
przed naszym spotkaniem. Moje pierwsze wrażenie było takie, że jest piękna, mimo że wyglądała na
wkurzoną z jakiegoś powodu. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, zauważyłem też, że jest bystra i ma świetne
poczucie humoru. Od razu wyczułem, że ten kontakt może się utrzymać.
Ale może niech ona o tym opowie; jej wersja brzmi lepiej niż moja...
Taya
Pamiętam wieczór, kiedy się poznaliśmy – a przynajmniej część tego wieczoru. Nie
zamierzałam nigdzie wychodzić. Byłam wtedy w dołku. Dni wypełniała mi praca, której nie
lubiłam. Byłam całkiem nowa w mieście i nie zdążyłam jeszcze znaleźć sobie grupy
przyjaciółek. Od czasu do czasu spotykałam się z facetami, ale bez sukcesów. Miałam za
sobą trochę sympatycznych związków i parę nieudanych, przeplatanych kilkoma randkami.
Pamiętam, że zanim poznałam Chrisa, modliłam się – dosłownie – żeby Bóg zesłał mi po
prostu jakiegoś miłego faceta. Myślałam sobie, że reszta jest nieważna. Modliłam się po
prostu o kogoś, kto by był z natury dobry i miły.
Zadzwoniła do mnie koleżanka, która chciała się wybrać wieczorem do San Diego.
Mieszkałam wtedy w Long Beach: to było prawie 150 kilometrów. Nie miałam zamiaru tam
jechać, ale jakoś udało jej się mnie do tego namówić.
Tego wieczora włóczyłyśmy się po mieście i mijałyśmy knajpę o nazwie Maloney’s.
Z głośników słychać było akurat Land Down Under zespołu Men at Work. Koleżanka chciała
tam wejść, ale mieli skandalicznie wysokie opłaty za wstęp, chyba z 10 czy 15 dolców.
– Nie ma mowy – powiedziałam. – Nie dam tyle za wejście do knajpy, gdzie puszczają
Men at Work.
– Daj spokój – odpowiedziała.
Zapłaciła za wstęp i weszłyśmy.
Stałyśmy przy barze. Piłam i byłam rozdrażniona. I wtedy podszedł ten wysoki,
przystojny facet, i zaczął ze mną rozmawiać. Gadałam z jednym z jego kolegów, który
wyglądał na drania. Wciąż byłam w dość paskudnym nastroju, ale wyczułam, że ten nowy ma
w sobie coś. Powiedział, że ma na imię Chris.
– Taya – odpowiedziałam i zapytałam: – Czym się zajmujesz?
– Rozwożę lody.
– Chrzanisz – powiedziałam. – Widać, że jesteś żołnierzem.
– Nie, nie – protestował.
Naopowiadał mi masę innych historii. SEALsi prawie nigdy nie mówią w obecności
nieznajomych, co naprawdę robią, a Chris miał na takie okazje parę najlepszych bajeczek,
jakie słyszałam. Jedną z ciekawszych była wersja ze specjalistą od woskowania delfinów:
twierdził, że delfiny trzymane w niewoli trzeba woskować, żeby nie pokruszyła im się skóra.
To całkiem przekonująca historia – o ile się jest młodą, naiwną, a do tego wstawioną
dziewczyną.
Na szczęście wtedy nie spróbował tej właśnie zagrywki – wiedział chyba, że bym się na to
nie nabrała. Inna jego opowieść wciskana dziewczynom to historyjka o tym, że obsługuje
bankomat, siedząc w środku i wydzielając pieniądze, kiedy ludzie wkładają kartę. Nie byłam
aż tak naiwna ani pijana, żeby ośmielił się wypróbować na mnie tę bajeczkę.
Wystarczyło mi jedno spojrzenie, żeby odgadnąć, że jest wojskowym. Miał wyraźnie
zarysowane mięśnie i krótkie włosy, a po akcencie można było zorientować się, że nie
pochodzi z tych stron.
W końcu przyznał, że służy w wojsku.
– No to co tam robisz? – zapytałam.
Opowiadał masę rzeczy nie na temat, aż wreszcie udało mi się usłyszeć prawdę:
– Właśnie skończyłem BUD/S.
– No dobra, czyli jesteś SEALsem.
– Tak.
– Znam ja was bardzo dobrze – powiedziałam.
Tak się złożyło, że moja siostra właśnie się rozwiodła. Szwagier chciał zostać SEALsem –
przeszedł część szkolenia – więc całkiem dobrze (tak mi się przynajmniej zdawało)
wiedziałam, kto to są SEALsi.
Dlatego powiedziałam Chrisowi:
– Jesteście bezczelnymi egocentrykami, którzy wszystkim wkoło chwalą się, jacy to są
świetni. Kłamiecie na okrągło i wydaje się wam, że możecie robić, co się wam podoba.
Wiem, wzniosłam się na absolutne wyżyny: byłam powalająco czarująca.
Zaintrygowała mnie jego reakcja. Nie uśmiechnął się ani nie próbował się mądrzyć, ani
nawet nie poczuł się urażony. Wydawał się naprawdę... zdziwiony.
– Dlaczego tak mówisz? – zapytał, zupełnie niewinnie i szczerze.
Opowiedziałam mu o szwagrze.
– Oddałbym życie za Stany – odpowiedział. – To ma być egocentryczne? Przecież to
zupełne przeciwieństwo.
Był tak idealistycznie i romantycznie nastawiony do takich spraw jak patriotyzm i służba
ojczyźnie, że nie mogłam mu nie uwierzyć.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, a potem podeszła moja koleżanka i zajęłam się nią. Chris
powiedział, że będzie się zbierał czy coś w tym rodzaju.
– Czemu? – zapytałam.
– No przecież mówiłaś, że nie umówiłabyś się z SEALsem ani nie wybrałabyś się nigdzie
z kimś takim.
– Nie: powiedziałem, że nigdy bym nie wyszła za SEALsa. Nie mówiłam, że nigdzie bym
się nie wybrała.
Twarz mu się rozpromieniła.
– W takim razie – powiedział z tym swoim chytrym uśmieszkiem – chyba poproszę cię
o numer telefonu.
Został i kręcił się w pobliżu mnie. A ja w pobliżu niego. I tak aż do zamknięcia lokalu.
Kiedy zbierałam się do wyjścia, tłum popchnął mnie na Chrisa. Był taki umięśniony i tak
ładnie pachniał, że pocałowałam go delikatnie w szyję. Wyszliśmy na zewnątrz i Chris
odprowadził nas na parking... gdzie zwymiotowałam całą szkocką z lodem, którą piłam przez
cały wieczór.
Jak mogłem nie pokochać dziewczyny, która zwymiotowała na mój widok? Od razu wiedziałem, że chcę
z nią spędzać mnóstwo czasu. Ale na początku okazało się to niemożliwe. Zadzwoniłem do niej
następnego dnia przed południem, żeby się upewnić, czy nic jej nie jest. Chwilę porozmawialiśmy
i pośmialiśmy się. Później dzwoniłem parę razy i nagrywałem jej wiadomości. Nie oddzwaniała.
Chłopaki w teamie zaczęły się ze mnie nabijać. Robiono zakłady, czy kiedykolwiek sama do mnie
zadzwoni. Bo parę razy jeszcze rozmawialiśmy, kiedy zdarzało jej się w końcu odebrać – może myślała,
że dzwoni ktoś inny. Po jakimś czasie nawet dla mnie stało się oczywiste, że ona sama do mnie nigdy nie
zadzwoni.
Ale w pewnym momencie to się zmieniło. Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy zadzwoniła. Byliśmy na
ćwiczeniach na Wschodnim Wybrzeżu.
Kiedy skończyliśmy rozmowę, wbiegłem do pokoju i zacząłem skakać po łóżkach. Jej telefon był dla
mnie znakiem, że naprawdę jej zależy na tej znajomości. Z radością podzieliłem się tym faktem ze
wszystkimi czarnowidzami.
Taya
Chris zawsze wiedział, co czuję. W ogóle jest niezwykle spostrzegawczy – dotyczy to
także jego wrażliwości na moje uczucia. Nawet nie musi wiele mówić. Wystarczy, że po
prostu zapyta albo powie o czymś wprost. Dla mnie to sygnał, że Chris na sto procent wie, co
czuję. Może niekoniecznie chętnie mówi o uczuciach, ale ma wyczucie, kiedy warto albo
trzeba otwarcie porozmawiać o czymś, czym w innym wypadku mogłabym nie mieć zamiaru
się z nim dzielić.
Zwróciłam na to uwagę na wczesnym etapie tworzenia się naszego związku.
Rozmawialiśmy dużo przez telefon i Chris był bardzo troskliwy.
Pod wieloma względami stanowimy przeciwieństwa. A mimo to wydaje się, że
przypadliśmy sobie do gustu. Pewnego dnia Chris spytał przez telefon, co moim zdaniem
sprawia, że do siebie pasujemy. Pomyślałam, że powiem mu o kilku rzeczach, które mnie
u niego pociągają.
– Uważam, że jesteś naprawdę dobrym facetem – powiedziałam – naprawdę miłym.
I wrażliwym.
– Wrażliwym?!? – spytał zaszokowany, a brzmiało to, jakby się obraził. – Co masz na
myśli?
– Nie wiesz, co to znaczy wrażliwy?
– Że płaczę podczas oglądania filmów i takie tam?
Roześmiałam się. Wyjaśniłam mu, co mam na myśli: że widzę, jak wczuwa się w to, co ja
czuję, a czasem nawet uprzedza moje uczucia. I że pozwala mi wyrażać te odczucia, i – co
ważne – w żadnym stopniu mnie nie ogranicza.
Nie podejrzewam, żeby takie właśnie wyobrażenie na temat SEALsów miała większość
ludzi, ale tak to dokładnie wyglądało i wygląda – przynajmniej jeśli chodzi o tego
konkretnego SEALsa.
11 września 2001 roku
Kiedy nasz związek stawał się coraz silniejszy, zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu. W końcu
również nocami bywaliśmy ze sobą: albo u niej, albo u mnie, w Long Beach albo w San Diego.
Pewnego dnia obudziło mnie wołanie Tai:
– Chris! Chris! Wstawaj! Musisz to zobaczyć!
Zaspany wszedłem do salonu. Taya włączyła telewizor i zwiększyła głośność. Zobaczyłem dym
wydobywający się z World Trade Center w Nowym Jorku.
Nie bardzo rozumiałem, co się dzieje. W środku jeszcze spałem.
Po czym, kiedy patrzyliśmy w ekran, samolot wleciał prosto w bok drugiej wieży.
– Ożeż jego mać! – wymamrotałem.
Gapiłem się w telewizor, pełen gniewu i zdezorientowany, nie do końca wierząc, że to się dzieje
naprawdę.
Nagle przypomniałem sobie, że wyłączyłem komórkę. Chwyciłem ją i po uruchomieniu zobaczyłem,
że mam mnóstwo nieodebranych wiadomości. Można je streścić krótkim komunikatem: „Kyle, zabieraj
dupę i wracaj do bazy. Ale już!”.
Wziąłem SUV-a Tai – miał pełny bak, a w swoim samochodzie nie miałem za wiele paliwa –
i wyrwałem do bazy. Nie wiem, z jaką dokładnie prędkością jechałem – mogło to być jakieś 160
kilometrów na godzinę albo i więcej – ale na pewno szybko.
Gdzieś w okolicy San Juan Capistrano zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem rząd mrugających
czerwonych świateł.
Zjechałem na bok. Policjant, który podszedł do mnie, był wkurzony.
– Ma pan jakiś powód, żeby się tak spieszyć? – spytał.
– Tak, proszę pana – odpowiedziałem. – Przepraszam. Jestem żołnierzem i właśnie zostałem
wezwany z przepustki do bazy. Rozumiem, że musi pan wypisać mi mandat. Wiem, że popełniłem
wykroczenie, ale z całym szacunkiem, czy mógłby pan dać mi szybko ten mandat, żebym mógł wrócić do
bazy?
– W jakich siłach pan służy?
„Sukinsynu – pomyślałem. – Przecież mówię, że muszę się zameldować. Nie możesz po prostu dać mi
tego cholernego mandatu?” Ale zachowałem zimną krew.
– W marynarce – odpowiedziałem.
– A gdzie dokładniej? – zapytał.
Teraz byłem już całkiem poirytowany.
– W SEALsach.
Schował bloczek.
– Odprowadzę pana do granicy miasta – powiedział. – Spuśćcie im łomot, do cholery.
Włączył koguta i wyjechał przede mnie. Jechaliśmy trochę wolniej, niż pędziłem, kiedy mnie
zatrzymał, ale i tak znacznie przekraczaliśmy dopuszczalną prędkość. Eskortował mnie do granic swojego
rewiru, a może nawet odrobinę dalej, po czym pomachał mi i pojechałem dalej.
Szkolenie
Natychmiast postawiono nas w stan gotowości, ale jak się miało okazać, na razie nie byliśmy potrzebni
ani w Afganistanie, ani nigdzie indziej. Mój pluton miał oczekiwać mniej więcej przez rok, zanim
wysłano nas do akcji, a kiedy się to stało, były to działania przeciwko Saddamowi Husajnowi, a nie
Osamie Bin Ladenowi.
W świecie cywili panuje sporo nieporozumień dotyczących SEALsów i naszej misji. Większość ludzi
myśli, że jesteśmy komandosami działającymi w wąsko pojętym środowisku morskim, że zawsze
wyruszamy na akcję z okrętów i atakujemy cele zlokalizowanie na morzu albo w bezpośredniej bliskości
linii brzegowej.
Rzeczywiście, znaczna część naszych działań wiąże się z morzem: w końcu należymy do marynarki
wojennej. A ujmując rzecz od strony historycznej – o czym krótko już wspomniałem – SEALsi sięgają
korzeniami do utworzonych w czasie drugiej wojny światowej jednostek marynarki zwanych Underwater
Demolition Teams, UDT. Frogmeni z UDT byli odpowiedzialni za prowadzenie poprzedzającego atak
desantowy zwiadu na brzegu i szkolili się w wykonywaniu różnych innych zadań prowadzonych z morza,
na przykład w infiltracji do portów i podkładaniu min magnetycznych pod okręty nieprzyjaciela. Byli to
doskonali i twardzi nurkowie bojowi, którzy działali w czasie drugiej wojny światowej oraz w okresie
powojennym. SEALsi są dumni, że kontynuują ich tradycje.
Jednak gdy zaczął się rozszerzać zakres misji powierzanych UDT, marynarka zdała sobie sprawę, że
istnieje konieczność prowadzenia operacji specjalnych, które nie kończą się na linii brzegu. Z chwilą
utworzenia nowych jednostek o nazwie SEAL, które były szkolone do tego rodzaju misji o rozszerzonym
zakresie, zastąpiły one starsze jednostki UDT.
Wprawdzie „ląd” jest ostatnim słowem zawartym w akronimie SEAL, bynajmniej jednak nie jest to
ostatnie środowisko, w którym działamy. Każda jednostka operacji specjalnych w amerykańskim wojsku
ma własną specjalizację. W ich szkoleniu wiele rzeczy się pokrywa, a i zakres misji pod wieloma
względami jest podobny. Jednak każdy rodzaj sił zbrojnych jest ekspertem we własnej dziedzinie.
Special Forces wojsk lądowych (znane też jako SF) wykonują świetną robotę polegającą na szkoleniu
obcych sił zbrojnych w zakresie prowadzenia zarówno konwencjonalnych, jak i niekonwencjonalnych
działań wojennych. Należący również do wojsk lądowych rangersi stanowią wielki oddział szturmowy –
jeśli chce się zająć jakiś wielki cel, na przykład lotnisko wojskowe, to oni są w tym najlepsi. Operatorzy
specjalni z sił powietrznych – parajumpers, paramedycy – celują w wyciąganiu ludzi z największego
gówna.
Do naszych specjalności należy DA.
DA to skrót od „direct action”, „akcja bezpośrednia”. Misja będąca akcją bezpośrednią jest bardzo
krótkim, szybkim uderzeniem na mały, lecz niezwykle wartościowy cel. Można ją nazwać chirurgicznym
atakiem na nieprzyjaciela. Ujmując to w kategoriach praktycznych, może to być coś w rodzaju szturmu na
kluczowy most za linią wojsk nieprzyjacielskich albo rajd na kryjówkę terrorystów, aby pojmać ludzi
produkujących bomby – czasem nazywa się to „chwytamy i spadamy”. Mimo że są to zupełnie inne misje,
zasada jest ta sama: uderzenie ma być na tyle silne i szybkie, by wróg nie zdążył się zorientować, co się
dzieje.
Po 11 września SEALsi zaczęli się szkolić pod kątem radzenia sobie na terenach, na których istniało
największe prawdopodobieństwo napotkania islamistycznych terrorystów – w pierwszej kolejności był
to Afganistan, a następnie Bliski Wschód i Afryka. Dalej robiliśmy wszystko to, co mają robić SEALsi –
nurkowanie, skakanie z samolotów, zajmowanie statków itd. Ale podczas zajęć szkoleniowych większy
niż wcześniej nacisk kładziono na działania prowadzone na lądzie.
Mądrzejsi ode mnie spierali się na temat tej zmiany. Niektórzy chcieli, żeby ograniczyć zasięg
SEALsów do jakichś 15 kilometrów w głąb lądu. Mnie nie pytano o zdanie, ale gdybym miał je wyrazić,
to uważam, że nie powinno być żadnych ograniczeń. Mnie osobiście bardziej odpowiada praca poza
środowiskiem morskim, ale nawet nie o to chodzi. To, do czego jestem wyszkolony, powinienem móc
robić wszędzie, gdzie tylko zachodzi taka potrzeba.
Zasadniczo na szkoleniu było fajnie, nawet kiedy dostawało się w kość. Nurkowaliśmy, jeździliśmy
po pustyni, ćwiczyliśmy w górach. Byliśmy nawet poddawani waterboardingowi (rodzajowi
podtapiania) i podtruwaniu gazem.
Podczas szkolenia wszyscy przechodzą waterboarding. Chodzi o to, by przygotować operatora na
wypadek torturowania go po pojmaniu. Instruktorzy znęcali się nad nami tak brutalnie, jak tylko mogli:
związywali nas i bili, starając się jedynie nie wyrządzić nam trwałej szkody. Mówili, że każdy z nas ma
granicę wytrzymałości i że więźniowie w końcu zawsze się poddają. Ale ja ze wszystkich sił starałem się
zmusić ich do tego, żeby mnie zabili, zanim wyjawię skrywane tajemnice.
Szkolenie z gazem dawało w kość z innego powodu. Ćwiczenie polegało na tym, że traktowało się
delikwenta gazem CS – i trzeba było walczyć w takich warunkach. Gaz CS to jedna z odmian gazu
łzawiącego – jego aktywny składnik to o-chlorobenzylidenomalononitryl (podaję jego nazwę dla
czytelników studiujących chemię). My rozumieliśmy skrótowiec CS jako „cough and spit”, czyli „kaszl
i pluj”, bo jest to najlepszy sposób, żeby sobie z tym gazem poradzić. Podczas ćwiczeń uczyliśmy się
pozwalać oczom płakać; najgorszą rzeczą jest zacząć je trzeć. Z nosa może ciec, człowiek może kaszleć
i płakać, ale nadal będzie w stanie strzelać i walczyć. O to chodzi w tym ćwiczeniu.
Pojechaliśmy na wyspę Kodiak na Alasce, gdzie mieliśmy kurs orientacji w terenie. Nie był to sam
środek zimy, ale było tyle śniegu, że musieliśmy chodzić w rakietach śnieżnych. Zaczęliśmy od
podstawowych zasad dotyczących zachowania ciepła – ubieranie się na cebulę itd. – i uczyliśmy się
o takich rzeczach jak kryjówki w śniegu. Jednym z ważnych elementów tego szkolenia, mającym
zastosowanie w każdych warunkach, było uczenie się, jak oszczędzać wagę w terenie. Trzeba umieć
ocenić, czy ważniejsze jest być lżejszym i bardziej mobilnym, czy mieć więcej amunicji i elementów
kuloodpornych.
Ja wolę być lekki i szybki. Kiedy ruszamy do akcji, liczę wagę w uncjach, a nie w funtach. Im
człowiek jest lżejszy, tym się robi mobilniejszy. Te małe sukinsyny w miejscach, gdzie się nas wysyła, są
piekielnie szybkie; trzeba wykorzystać każdy element, który pozwoli ich dopaść.
Szkolenie zmusza do rywalizacji. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że najlepszy pluton
w teamie zostanie wysłany do Afganistanu. Od tej chwili szkolenie nabrało tempa. Stało się zaciętą
rywalizacją, i to nie tylko w czasie ćwiczonych konkurencji. Oficerowie stosowali wobec siebie
nawzajem nieczyste zagrywki. Chodzili na przykład do dowódcy i donosili:
– Widziałeś, co oni tam robią? To kompletne ofermy...
W końcu rozgrywka toczyła się między nami a jeszcze jednym plutonem. Ostatecznie zajęliśmy drugie
miejsce. Oni pojechali na wojnę, a my zostaliśmy w kraju.
To jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się SEALsom.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się możliwość konfliktu zbrojnego w Iraku, główny akcent w szkoleniu
padł na pewne konkretne umiejętności: ćwiczyliśmy walkę na pustyni; ćwiczyliśmy walkę w miastach.
Była to ciężka praca, ale zawsze zdarzały się lżejsze chwile.
Pamiętam, jak pewnego razu byliśmy na RUT (real urban training, szkoleniu w prawdziwych
warunkach miejskich). Dowództwo znalazło władze miejskie, które zgodziły się, byśmy przyjechali tam
i zajęli jakiś wybrany prawdziwy obiekt – mógł to być pusty magazyn albo jakiś inny budynek – coś, co
było bardziej autentyczne niż makiety znajdujące się na terenie bazy. Podczas tego konkretnego ćwiczenia
działaliśmy w jakimś budynku. Wszystko zostało starannie ustalone z miejscową policją. Zatrudniono
paru „aktorów”, którzy mieli odegrać odpowiednie role podczas ćwiczenia.
Mnie przydzielono zabezpieczenie terenu z zewnątrz. Blokowałem ruch, kierując pojazdy trasą
objazdową, a paru miejscowych policjantów przypatrywało się temu z boku.
Kiedy stałem tam z karabinem, nie wyglądając szczególnie przyjaźnie, od strony kolejnej przecznicy
zaczął iść w moją stronę jakiś gość.
Zacząłem działać zgodnie z przećwiczonym schematem. Najpierw pomachałem na niego, żeby się
wycofał; szedł nadal. Potem błysnąłem w jego stronę latarką; szedł nadal. Wycelowałem w niego
wskaźnikiem laserowym; szedł nadal.
Oczywiście im był bliżej, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że odgrywa wyznaczoną mu
rolę, że został wysłany, żeby sprawdzić moją reakcję. Przejrzałem w myślach obowiązujące mnie ROE
(rules of engagement, zasady użycia siły).
– Coś ty za jeden? Popo? – zapytał, gapiąc się prosto na mnie.
Czegoś takiego jak „popo” (tym słowem ulica nazywa policjantów) nie było w ROE, ale pomyślałem,
że gość improwizuje. Kolejny punkt na mojej liście nakazywał mi powalić go na ziemię. I tak zrobiłem.
Zaczął stawiać opór i sięgnął pod kurtkę, chcąc coś stamtąd wyjąć – zakładałem, że broń, bo tak właśnie
zrobiłby SEALs odgrywający rolę bandyty. Wobec tego zareagowałem odpowiednio do sytuacji: typowa
odpowiedź SEALsa na takie zachowanie polega na dociśnięciu napastnika do ziemi i przywaleniu mu.
Nie wiem, co miał pod kurtką, ale cokolwiek to było, potłukło się, a zawartość porozlewała się
dookoła. Klął i szarpał się nadal, ale na razie nie miałem czasu zajmować się tym, co się stłukło. Kiedy
przestał mieć ochotę na walkę, skułem go i rozejrzałem się wokół.
Siedzący niedaleko w radiowozie gliniarze zwijali się ze śmiechu. Podszedłem do nich dowiedzieć
się, co ich tak rozbawiło.
– To taki a taki – powiedzieli. – Jeden z największych dealerów narkotyków w mieście. Szkoda, że
nam nie udało się spuścić mu takiego łomotu.
Jak widać, pan Popo zignorował wszystkie znaki i zabłąkał się na teren ćwiczeń, myśląc sobie, że
będzie prowadzić swoje ciemne interesy jak zwykle. Idiotów nie brakuje – ale właśnie to, że był idiotą,
wyjaśnia chyba najlepiej, dlaczego wziął się do tego rodzaju roboty.
Otrzęsiny i zaślubiny
Całymi miesiącami Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych naciskała na Irak, by
zastosował się w pełni do rezolucji ONZ, zwłaszcza tych wymagających przeprowadzenia inspekcji
obiektów, w których podejrzewano istnienie broni masowego rażenia, i innych, powiązanych z nimi.
Wojna nie była z góry przesądzona – Saddam Husajn mógł zastosować się do tych rezolucji i pokazać
inspektorom wszystko, co chcieli zobaczyć. Ale większość z nas wiedziała, że tak nie zrobi. Kiedy więc
usłyszeliśmy, że wysyłają nas do Kuwejtu, ogarnął nas entuzjazm. Myśleliśmy, że jedziemy na wojnę.
Mimo że wojny jeszcze nie było, mieliśmy tam mnóstwo do roboty. Oprócz pilnowania granicy
z Irakiem i chronienia mniejszości kurdyjskiej, którą Husajn wcześniej truł gazem i masakrował,
amerykańskie oddziały egzekwowały przestrzeganie stref zakazu lotów na północy i południu. Husajn
przemycał ropę i inne towary w obu kierunkach: z Iraku i do Iraku, łamiąc sankcje nałożone przez ONZ.
Stany Zjednoczone i kraje sprzymierzone nasiliły działania mające temu przeciwdziałać.
Zanim SEALsi zostali wysłani do Iraku, razem z Tayą postanowiliśmy, że się pobierzemy. Ta decyzja
zaskoczyła nas oboje. Pewnego dnia zaczęliśmy rozmawiać w samochodzie i oboje doszliśmy do
wniosku, że powinniśmy się pobrać.
Czułem się oszołomiony, mimo że przecież sam tę decyzję podjąłem. Zgodziłem się na to. To było
całkowicie logiczne. Nie miałem wątpliwości, że się kochamy. Wiedziałem, że Taya to kobieta, z którą
chcę spędzić życie. A mimo to jakoś nie wydawało mi się, że to małżeństwo przetrwa.
Oboje wiedzieliśmy, że wśród małżeństw SEALsów jest niezwykle wysoki odsetek rozwodów.
Prawdę mówiąc, poradnie małżeńskie twierdzą, że ten odsetek sięga 95 procent, i wierzę, że tak jest.
Może więc właśnie to mnie niepokoiło. Może nie byłem też do końca gotowy podjąć zobowiązania na
całe życie. I oczywiście miałem świadomość, ile będzie nas kosztować moja praca, kiedy pojadę na
wojnę. Nie potrafię wyjaśnić tych sprzeczności.
Wiem jednak, że zdecydowanie kochałem Tayę i że ona kochała mnie. Wobec tego, na dobre i złe, na
pokój i wojnę, naszym następnym wspólnym krokiem było małżeństwo. Szczęśliwie wszystko
przetrzymaliśmy.
Musicie wiedzieć o jednej sprawie dotyczącej SEALsów: kiedy jest się nowym w teamach, przechodzi
się coś w rodzaju otrzęsin. Plutony to bardzo zintegrowane grupy. Nowi członkowie – zawsze nazywani
„nowymi” – są traktowani strasznie, dopóki nie udowodnią, że należą do zespołu. Udaje im się to zwykle
dopiero w trakcie pierwszej misji. Daje się im najgorsze zadania. Są ciągle wystawiani na próbę.
Zawsze dostają baty.
Jest to rodzaj wydłużonych otrzęsin, które przyjmują wiele form. Na przykład: ciężko pracujemy
podczas ćwiczeń w ramach szkolenia. Przez cały dzień instruktorzy dają nam solidny wycisk. Potem,
kiedy jest już po wszystkim, pluton jedzie się zabawić. Kiedy jesteśmy na misji szkoleniowej poza bazą,
zazwyczaj jeździmy dużymi vanami dla dwunastu pasażerów. Za kierownicą siedzi zawsze nowy. To
oczywiście znaczy, że kiedy zajeżdżamy do knajpy, on nie może pić, a przynajmniej nie jest to picie
w rozumieniu SEALsów.
Ale to najłagodniejsza forma otrzęsin. Tak naprawdę jest tak łagodna, że w rzeczywistości to nie
żadne otrzęsiny.
Duszenie nowego, podczas gdy prowadzi samochód – to już prawdziwe otrzęsiny.
Pewnej nocy wkrótce po dołączeniu przeze mnie do plutonu pojechaliśmy się zabawić po misji
szkoleniowej. Kiedy wychodziliśmy z knajpy, wszyscy starsi zwalili się z tyłu. Nie prowadziłem, ale nie
przeszkadzało mi, że jestem z przodu – lubię tam siedzieć. Pędziliśmy przez jakiś czas, po czym nagle
usłyszałem: „No to od nowa: pierwsza wojna vanowa”.
Zanim się obejrzałem, zaczęli mnie okładać pięściami. Wojna vanowa oznaczała sezon łowiecki na
nowych. Po swojej wojnie vanowej miałem potłuczone żebra i podbite oko, a może i oboje oczu. Nim
skończyły się moje otrzęsiny, gębę miałem poobijaną chyba ponad dziesięć razy.
Muszę wyjaśnić, że wojny vanowe to nie to samo co walki w knajpach, inna podstawowa rozrywka
SEALsów. SEALsi są dość znani z tego, że wdają się w bójki w barach, a ja nie byłem pod tym
względem wyjątkiem. Przez wszystkie te lata nieraz byłem aresztowany, ale z zasady albo nikt nigdy nie
wnosił zarzutów, albo szybko były oddalane.
Dlaczego SEALsi tak dużo się biją?
Nie przeprowadziłem badań naukowych nad tym zagadnieniem, ale myślę, że w dużym stopniu wynika
to z tłumionej agresji. Jesteśmy szkoleni do misji polegających na zabijaniu. Równocześnie uczy się nas,
żebyśmy myśleli o sobie jako o niezwyciężonych twardzielach. To dość wybuchowa mieszanka.
Kiedy wchodzi się do knajpy, zawsze znajdzie się ktoś, kto potrąci człowieka barkiem albo w inny
sposób da mu do zrozumienia, że ma spadać. To się zdarza we wszystkich takich miejscach na całym
świecie. Większość ludzi po prostu ignoruje tego rodzaju zaczepki.
Ale jeśli ktoś zrobi coś takiego SEALsowi, SEALs się odwróci i wykopie gościa z lokalu.
Równocześnie muszę jednak powiedzieć, że wprawdzie SEALsi często wdają się w bójki, jednak
zwykle ich nie prowokują. W bardzo wielu wypadkach wynikają one z pewnego rodzaju głupiej
zazdrości albo z tego, że jakiś kretyn czuje potrzebę sprawdzenia własnej męskości i chce móc się
chwalić, że pobił SEALsa.
Kiedy wchodzimy do knajpy, nie siadamy po prostu potulnie w kącie ani nie kładziemy uszu po sobie.
Wchodzimy z ogromną pewnością siebie. Potrafimy zachowywać się głośno. A ponieważ jesteśmy na
ogół młodzi i wysportowani, rzucamy się w oczy. Grupa SEALsów przyciąga dziewczęta – i może to jest
powodem, dla którego ich faceci robią się zazdrośni. Albo może chłopcy chcą z jakiegoś innego powodu
coś sobie udowodnić. Tak czy owak, atmosfera robi się napięta i zdarza się, że dochodzi do bójek.
Ale nie mówiłem o bójkach w knajpach; mówiłem o otrzęsinach. I o ślubie.
Byliśmy w górach w Nevadzie; było zimno – na tyle, że padał śnieg. Z okazji ślubu dostałem parę dni
przepustki; miałem wylecieć następnego dnia rano. Reszta plutonu miała jeszcze coś do zrobienia.
Wieczorem wróciliśmy do tymczasowej bazy i weszliśmy do sali planowania. Dowódca powiedział,
że teraz sobie odpoczniemy i napijemy się piwa, opracowując plan operacji na następny dzień. Po czym
zwrócił się do mnie:
– Hej, nowy – powiedział. – Skocz do vana po piwo i gorzałę.
No to skoczyłem.
Kiedy wróciłem, wszyscy siedzieli na krzesłach. Zostało tylko jedno puste: stało jakby pośrodku
kręgu utworzonego przez pozostałe. Siadając na nim, nie zaprzątałem sobie myśli tym, jak jest ustawione.
– No dobra, to zrobimy tak – powiedział dowódca, stając przed białą tablicą przy wejściu do sali. –
Operacja będzie polegała na zasadzce. Cel będzie w środku. Otoczymy go ze wszystkich stron.
Pomyślałem, że niezbyt mądrze to brzmi. Jeśli będziemy podchodzić ze wszystkich stron, będziemy
strzelać do siebie nawzajem. Zwykle, by tego uniknąć, planujemy zasadzki z podejściem w szyku
w kształcie litery L.
Spojrzałem na dowódcę. On spojrzał na mnie. Nagle poważny dotychczas wyraz jego twarzy ustąpił
miejsca przebiegłemu uśmieszkowi.
W tym momencie reszta plutonu rzuciła się na mnie.
Sekundę później leżałem na podłodze. Przykuli mnie do krzesła i wtedy zaczął się mój sąd kapturowy.
Wytoczono przeciwko mnie mnóstwo oskarżeń. Pierwszym było to, że powiedziałem, że chcę zostać
snajperem.
– Ten nowy jest niewdzięczny! – grzmiał oskarżyciel. – Nie chce robić, co do niego należy. Myśli, że
jest lepszy niż reszta z nas.
Próbowałem protestować, ale sędzia (którym był sam dowódca) szybko odebrał mi głos.
Odwróciłem się do swojego obrońcy.
– A czego się po nim można spodziewać? – powiedział. – Przecież nawet nie skończył podstawówki.
– Winny! – ogłosił sędzia. – Kolejny zarzut!
– Wysoki sądzie, oskarżony nie okazuje należnego szacunku – ciągnął oskarżyciel. – Powiedział
dowódcy, żeby spadał.
– Sprzeciw! – odparł mój adwokat. – Tak, oskarżony powiedział dowódcy, żeby spadał, ale to był
tylko dowódca drużyny.
„Dowódca” najczęściej oznacza dowodzącego całym teamem; czasem jednak również dowódcę
pojedynczego plutonu czy drużyny. To całkiem spora różnica, ale nie w tym wypadku.
– Winny! Kolejny zarzut!
Za każde zarzucane i „udowodnione” mi wykroczenie – to znaczy za wszystko, co tylko udało im się
wymyślić – musiałem wypić drinka z jacka danielsa i coli, po czym przepić taką samą objętością samego
jacka.
Zanim doszliśmy do ciężkich przestępstw, byłem już całkiem urżnięty. W pewnym momencie
rozebrali mnie i włożyli mi lód do kalesonów. W końcu straciłem przytomność.
Wtedy pomalowali mnie farbą w sprayu, a na dokładkę wymalowali mi flamastrem króliczki
Playboya na klatce piersiowej i plecach. Trudno wymyślić lepszy body art na miesiąc miodowy.
W pewnym momencie koledzy najwyraźniej zaniepokoili się o stan mojego zdrowia. Dlatego
przypięli mnie pasami kompletnie nagiego do deski ortopedycznej, wynieśli na dwór i postawili na
śniegu. Tak zostawili mnie na jakiś czas, aż odzyskałem odrobinę świadomości. Kiedy zacząłem się
trząść jak młot pneumatyczny, tak że mógłbym wybić dziurę w żelbetowym schronie, podali mi
kroplówkę (sól fizjologiczna pomaga zmniejszyć stężenie alkoholu we krwi), a w końcu zabrali mnie –
wciąż przypiętego pasami do noszy – z powrotem do hotelu.
Z reszty tej nocy pamiętam tylko tyle, że nieśli mnie po jakichś schodach, pewnie do pokoju
hotelowego. Ktoś musiał się temu przypatrywać, bo wnosząc mnie do środka, chłopcy krzyczeli:
– Nie ma tu nic do oglądania, nie ma co patrzeć!
Następnego dnia spotkałem się z Tayą, która zmyła ze mnie większość farby i króliczki. Ale kiedy
włożyłem koszulę, pozostałości malunków ciągle było widać. Podczas uroczystości musiałem mieć
dokładnie pozapinane ubranie.
Do tego czasu obrzęk na twarzy prawie całkiem znikł. Szwy na brwi (po stoczonej przed paru
tygodniami przyjacielskiej bójce z kolegami z teamu) goiły się ładnie. Rozcięcie wargi (przydarzyło mi
się podczas jednego z ćwiczeń w ramach szkolenia) też całkiem dobrze się zabliźniało. Być może nie
każda narzeczona marzy o tym, by pan młody stający na ślubnym kobiercu był wymalowany farbą
w sprayu i potłuczony, ale Taya wyglądała na całkiem szczęśliwą.
Drażliwym tematem była natomiast kwestia czasu, jaki dano nam na miesiąc miodowy. Mój team
łaskawie udzielił mi trzech dni urlopu na ślub i podróż poślubną. Ponieważ byłem nowy, z wdzięcznością
przyjąłem tych parę dni wolnego. Moja świeżo upieczona żona nie była równie wyrozumiała – i nie
pozostawiała co do tego wątpliwości. Niemniej jednak pobraliśmy się i odbyliśmy skrócony miesiąc
miodowy. Potem wróciłem do pracy.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 3
Zajmowanie celów
Z bronią gotową do strzału
– Wstawaj. Mamy tankowiec.
Obudziłem się na gumowanym nadburciu łodzi, gdzie mimo zimnego wiatru i wzburzonego morza
próbowałem trochę odpocząć. Cały zmokłem od wodnej mgiełki. Chociaż byłem nowy i był to mój
pierwszy wyjazd na misję, opanowałem już sztukę zasypiania w najróżniejszych warunkach –
niekoniecznie reklamowaną, ale decydującą umiejętność SEALsa.
Przed nami majaczył tankowiec. Piloci jednego z helikopterów wypatrzyli go, kiedy próbował
ukradkiem wypłynąć z Zatoki po nielegalnym nabraniu ropy w Iraku. Nasze zadanie polegało na dostaniu
się na pokład, przeprowadzeniu inspekcji dokumentów, a jeśli – jak podejrzewaliśmy – tankowiec
naruszał sankcje ONZ, przekazaniu go Marines lub jakimś innym władzom, by podjęły dalsze działania.
Zerwałem się, żeby się przyszykować. Nasz RHIB (rigid hulled inflatable boat, nadmuchiwana łódź
ze sztywnym kadłubem, wykorzystywana przez SEALsów do wielu różnych zadań) wyglądał jak
skrzyżowanie gumowego pontonu i otwartej motorówki z dwoma gigantycznymi silnikami z tyłu. Miał 11
metrów długości, zabierał ośmiu SEALsów i rozwijał prędkość ponad 45 węzłów przy spokojnym
morzu.
Nad łodzią rozszedł się zapach spalin z dwóch silników, a kiedy nabraliśmy szybkości, zmieszał się
z wodną mgiełką. Prując pod wiatr z niezłą prędkością, płynęliśmy śladem tankowca, bo tylko znajdując
się na kilwaterze, mogliśmy uniknąć wykrycia przez radar. Zabrałem się do dzieła: wziąłem z pokładu
łodzi długi drąg. Docierając do tankowca, RHIB zmniejszał prędkość, aż zrównał się z nim prawie
zupełnie. Silniki irańskiego statku pracowały tak głośno, że hałas naszych był kompletnie zagłuszony.
Kiedy zetknęliśmy się z tankowcem, wyciągnąłem drąg w górę, starając się zaczepić tkwiący na nim
hak o reling statku. Kiedy go zahaczyłem, pociągnąłem drąg w dół.
Siedzi.
Hak był przymocowany do drąga za pomocą elastycznej liny. Z kolei do haka była przymocowana
zwijana stalowa drabinka. Jeden z chłopaków chwycił dolny szczebel i przytrzymywał go, podczas gdy
prowadzący już zaczął wspinać się w górę burty statku.
Pełny tankowiec potrafi dość mocno zanurzyć się w wodzie, nawet na tyle głęboko, że można czasami
po prostu dosięgnąć ręką relingu i przeskoczyć przez niego. Tym razem tak nie było – reling znajdował
się dużo powyżej naszej małej łódki. Nie przepadam za pracami na wysokości, ale dopóki nie myślałem
za wiele o tym, co robię, nie przeszkadzało mi to.
Drabinka bujała się wraz z kołysaniem statku i powiewami wiatru; wciągałem się w górę tak szybko,
jak tylko mogłem, mając w pamięci mięśniowej całe to podciąganie w trakcie BUD/S. Kiedy dotarłem na
pokład, prowadzący kierowali się już w stronę sterówki i mostka statku. Pobiegłem, by ich dogonić.
Nagle tankowiec zaczął przyspieszać. Kapitan, zdawszy sobie poniewczasie sprawę, że wchodzimy
mu na pokład, próbował skierować tankowiec na irańskie wody. Gdyby tam dotarł, musielibyśmy
wyskoczyć – mieliśmy rozkazy, które surowo zabraniały zajmowania jakichkolwiek statków poza
wodami międzynarodowymi.
Dołączyłem do czoła teamu dokładnie w chwili, gdy chłopcy dotarli do drzwi prowadzących na
mostek. Jeden z członków załogi dostał się tam mniej więcej w tym samym czasie i próbował zamknąć
drzwi. Ale zabrakło mu albo szybkości, albo siły – jeden z naszych rzucił się na drzwi i wepchnął je do
środka.
Wbiegłem przez nie z bronią gotową do strzału.
Przez kilka ostatnich dni wykonaliśmy dziesiątki takich operacji i rzadko kiedy cokolwiek
wskazywało na to, że ktoś chciałby stawiać opór. Ale kapitan tego statku miał w sobie ducha walki
i mimo że był nieuzbrojony, nie zamierzał się poddać.
Ruszył na mnie.
Nie wykazał się rozsądkiem. Nie tylko byłem większy od niego, ale też miałem na sobie pełny
pancerz osobisty. Nie mówiąc o tym, że trzymałem w ręku pistolet maszynowy.
Chwyciłem broń za lufę i przyłożyłem temu idiocie pistoletem w klatkę piersiową. Runął na ziemię.
Przypadkiem akurat w tym momencie się pośliznąłem. Wysunąłem łokieć, który wylądował prosto na
jego twarzy.
W sumie parę razy.
Po tym przeszła mu ochota do walki. Odwróciłem go i skułem.
Abordaż i przeszukiwanie statków – oficjalnie znane jako VBSS, czyli visit, board, search, seize, a więc
wizyta, wejście na pokład, przeszukanie, przechwycenie – to typowa misja SEALsów. Podczas gdy
„regularna” marynarka ma marynarzy specjalnie wyszkolonych do wykonywania tych zadań w czasie
pokoju, my jesteśmy szkoleni do przeszukiwania statków w miejscach, w których istnieje ryzyko
napotkania oporu. A w czasie stanowiącym preludium wojny zimą 2002 i 2003 roku takim miejscem była
Zatoka Perska u wybrzeży Iraku. ONZ oszacowała później, że mimo nałożonych na Irak
międzynarodowych sankcji wywieziono z tego kraju nielegalnie ropę i inne towary o wartości sięgającej
miliardów dolarów, a zyski z przemytu zasiliły reżim Husajna.
Przemyt odbywał się w najrozmaitszy sposób. Znajdowaliśmy ropę ukrytą w baryłkach na
masowcach przewożących zboże. Powszechniejszą praktyką było zabieranie przez tankowce wielu
tysięcy galonów ropy ponad ilość dopuszczoną przez oenzetowski program „Ropa za żywność”.
I nie była to tylko ropa. Jednym z największych przemycanych transportów, jakie przechwyciliśmy
zimą, były daktyle. Najwyraźniej stały wysoko na światowych rynkach.
To właśnie w ciągu tych pierwszych miesięcy mojego pierwszego pobytu na misji poznałem polską
Wojskową Formację Specjalną GROM imienia Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej, znaną
w skrócie jako GROM. Jest to polska wersja Special Forces, która cieszy się znakomitą reputacją
w środowisku operacji specjalnych. Jej operatorzy prowadzili razem z nami zajmowanie wyznaczonych
celów.
Na ogół działaliśmy przy wykorzystaniu bazy na jakimś wielkim okręcie – traktowaliśmy go jak
swego rodzaju pływającą przystań dla RHIB-ów, którymi się poruszaliśmy. Połowa plutonu wypływała
na dwadzieścia cztery godziny na wody Zatoki. Płynęliśmy do wyznaczonego punktu i dryfowaliśmy przez
noc, wyczekując. Przy odrobinie szczęścia dostawaliśmy od któregoś z helikopterów albo okrętów
komunikat radiowy, że z Iraku wypływa mocno zanurzony statek. Na każdą jednostkę przewożącą jakiś
ładunek trzeba było wejść i przeprowadzić inspekcję. Ruszaliśmy i zajmowaliśmy cel.
Czasem pracowaliśmy na jednostkach pływających Mk V. Mk V jest niewielkim okrętem operacji
specjalnych, porównywanym przez niektórych do kutrów typu PT (patrol torpedo, patrolowe kutry
torpedowe) z czasów drugiej wojny światowej. Jednostka wygląda jak motorowa łódź pancerna, a jej
zadaniem jest jak najszybsze dostarczenie SEALsów do strefy akcji. Wykonana jest z aluminium i potrafi
pruć naprawdę szybko – podobno te łodzie osiągają prędkość 65 węzłów. Ale nam najbardziej podobało
się to, że mają płaski kawałek pokładu za nadbudówką. Zazwyczaj pakowaliśmy tam dwie nieduże łodzie
Zodiac. Ale kiedy nie potrzebowaliśmy zodiaców, całe towarzystwo opuszczało RHIB-y i wyciągało się
na płaskim pokładzie, żeby się trochę przespać, dopóki nie wykryto żadnych statków do zajęcia. Był to
o niebo lepszy sposób na wypoczynek niż przewieszanie się przez siedzenie czy okręcanie się wokół
gumowanego nadburcia pontonu.
Zajmowanie statków w Zatoce szybko weszło nam w krew. Jednej nocy potrafiliśmy zająć ich
dziesiątki. Ale największy cel, jaki mieliśmy zająć, nie wypłynął z Iraku, lecz z położonego w odległości
jakichś 2500 kilometrów od niego portu na wybrzeżu Afryki.
Scudy
Późną jesienią pluton SEALsów na Filipinach zakradł się na frachtowiec So San. Począwszy od tego
momentu, ów północnokoreański statek stał się dosłownie napiętnowany.
Mogący zabrać ładunek 3500 ton frachtowiec miał za sobą ciekawą historię: przewoził najrozmaitsze
towary szlakami morskimi wiodącymi z Korei Północnej i do niej. Według jednej z pogłosek
transportował substancje chemiczne, które mogły zostać wykorzystane do produkcji środków bojowych
oddziałujących na układ nerwowy. Jednakże w wypadku, który opisuję, z dokumentów wystawionych dla
So San wynikało, że statek przewozi cement.
A naprawdę przewoził rakiety Scud.
Statek śledzono podczas rejsu wokół Rogu Afryki, podczas gdy administracja Busha podejmowała
decyzję, co z nim zrobić. W końcu prezydent zarządził jego abordaż i przeszukanie: właśnie w tego
rodzaju zadaniach celują SEALsi.
Jeden z naszych plutonów stacjonował w Dżibuti i miał w związku z tym zdecydowanie bliżej do
obserwowanego statku niż my. Jednak z powodu sposobu funkcjonowania łańcucha dowodzenia
i wyznaczania zadań (tak się złożyło, że SEALsi w Dżibuti podlegali dowództwu marines, podczas gdy
my – bezpośrednio dowództwu marynarki) misja zajęcia frachtowca została powierzona nam.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką radością powitał nas bratni pluton, kiedy wylądowaliśmy w Dżibuti.
Nie tylko „ukradliśmy” im zadanie, które uważali za swoje, ale musieli znieść poniżenie, jakim było
pomaganie nam w rozładunku i przygotowaniu się do akcji.
Kiedy wysiadłem z samolotu, od razu zauważyłem jednego z kolegów.
– Hej! – zawołałem.
– Odwal się – odpowiedział.
– Co jest?
– Wal się.
Tyle miał mi do powiedzenia na powitanie. Nie mogę mieć do niego pretensji; na jego miejscu sam
bym się wkurzył. W końcu jednak i on, i pozostali zmienili kurs – nie wściekali się na nas; byli wściekli
na sytuację. Wprawdzie niechętnie, ale pomogli nam przygotować się do misji, po czym wsadzili nas na
pokład przewożącego pocztę i zaopatrzenie helikoptera, który przyleciał z USS Nassau, okrętu
desantowego pływającego po Oceanie Indyjskim.
Okręty desantowe to wielkie jednostki transportowe do przewozu wojska i helikopterów, a od czasu
do czasu także samolotów szturmowych Harrier – będących na przykład w posiadaniu Korpusu Piechoty
Morskiej. Wyglądem przypominają lotniskowce starszego typu z pasem startowym biegnącym prosto
przez pokład (a nie skośnie, jak w nowszych konstrukcjach). Są dość duże i mają na pokładzie
pomieszczenia dowodzenia i kierowania, które można wykorzystywać jako wysunięte placówki
planowania i dowodzenia w czasie operacji szturmowych.
Istnieją różne metody zajmowania statków, a stosuje się je w zależności od panujących warunków
i charakteru atakowanego celu. Aby dostać się na So San, mogliśmy wprawdzie użyć helikopterów,
jednak oglądając zdjęcia statku, zauważyliśmy, że nad pokładem biegnie dużo przewodów. Najpierw
należałoby te kable usunąć, żebyśmy mogli wylądować, a to wydłużyłoby całą operację.
Ponieważ gdybyśmy wybrali
transport śmigłowcowy, stracilibyśmy element zaskoczenia,
zdecydowaliśmy się na RHIB-y. Zaczę-liśmy ćwiczyć szturm przy burtach Nassau, mając do dyspozycji
łodzie, które dostarczył tam Special Boat Unit. (Special Boat Units, czyli jednostki łodzi specjalnych, to
wyspecjalizowane taksówki wodne SEALsów. Pływają RHIB-ami, Mk V i innymi łodziami, których
używają teamy. Jednostki te dzięki swojemu wyposażeniu i wyszkoleniu są przeznaczone między innymi
do przerzucania SEALsów w rejon objęty walką oraz do zapewniania osłony ogniowej zarówno podczas
dostarczania operatorów na miejsce akcji, jak i podczas wyciągania ich z kłopotów).
Tymczasem So San nadal zmierzał ku nam. Kiedy statek znalazł się w naszym zasięgu,
przygotowaliśmy wszystko, szykując się do szturmu. Ale zanim zdążyliśmy wsiąść do łodzi, otrzymaliśmy
rozkaz powrotu w stan gotowości: do akcji wkroczyli Hiszpanie.
Jak to: Hiszpanie?
Otóż na statek So San natrafiła hiszpańska fregata Navarra – nie bardzo wiadomo, kogo Koreańczycy
próbowali oszukać, płynąc bez bandery i z zasłoniętą nazwą statku. Według późniejszych doniesień
hiszpańskie oddziały spec-op wkroczyły po tym, jak frachtowiec nie zastosował się do wydanych przez
fregatę rozkazów i się nie zatrzymał. Oczywiście Hiszpanie użyli helikopterów i dokładnie tak, jak
myśleliśmy, opóźniło to ich akcję, bo musieli poprzecinać przewody. Z tego, co słyszałem, zwłoka była
na tyle duża, że mogła pozwolić kapitanowi atakowanej jednostki pozbyć się obciążających go
dokumentów i innych dowodów. I myślę, że właśnie tak się stało.
Oczywiście było mnóstwo zakulisowych działań, o których nie mieliśmy pojęcia.
Nieważne.
Nasza misja szybko zmieniła charakter – zamiast zajmować statek, mieliśmy wejść na pokład
i zabezpieczyć go – oraz znaleźć pociski Scud.
Kto by się spodziewał, że trudno będzie je znaleźć? A jednak nigdzie nie było ich widać. Ładownia
była wypełniona workami cementu – trzydziestopięciokilogramowymi. Musiały być ich setki tysięcy.
Tylko tam mogły być ukryte scudy. Zaczęliśmy przerzucać cement. Worek po worku. Pracowaliśmy
dwadzieścia cztery godziny. Ani chwili na sen: non stop przenosiliśmy cement. Myślę, że sam
przerzuciłem tysiące worków. Wyglądaliśmy żałośnie. Cali w pyle. Bóg jeden wie, jak wyglądały moje
płuca. W końcu znaleźliśmy pod spodem kontenery. Poszły w ruch latarki i piły.
Obsługiwałem jedną z przecinarek. Urządzenie to wygląda jak piła łańcuchowa, ale z przodu ma
obrotową tarczę tnącą. Potrafi przeciąć prawie wszystko, również kontenery ze scudami.
Pod cementem leżało piętnaście rakiet Scud. Nigdy wcześniej nie widziałem scuda z bliska i szczerze
powiem: było na co popatrzeć. Porobiliśmy zdjęcia, po czym wezwaliśmy chłopaków z EOD (explosive
ordnance disposal), specjalistów od unieszkodliwiania i niszczenia materiałów i ładunków
wybuchowych albo od rozbrajania bomb, żeby upewnili się, czy głowice nie są uzbrojone.
Wtedy już cały pluton był kompletnie pokryty cementowym pyłem. Paru chłopaków wskoczyło do
wody, żeby się opłukać. Ja nie. Pamiętałem swoje przygody z nurkowaniem i wolałem nie ryzykować.
Tyle miałem na sobie tego cholernego cementu – kto wie, co by się mogło stać, gdyby zetknął się z wodą?
Przekazaliśmy So San w ręce marines i wróciliśmy na pokład Nassau. Dowództwo przesłało wiadomość,
że zostaniemy stamtąd ściągnięci i wrócimy do Kuwejtu „równie wygodnym środkiem transportu jak w tę
stronę”.
Oczywiście skończyło się na gadaniu. Zostaliśmy na Nassau przez dwa tygodnie. Z jakiegoś powodu
marynarka nie potrafiła znaleźć sposobu, by zwolnić jeden z wielu helikopterów stojących na pokładzie
startowym, żeby odwiózł nas do Dżibuti. Więc czekaliśmy, grając w gry komputerowe i pakując na
siłowni. I śpiąc.
Niestety jedyną grą komputerową, jaką mieliśmy, był Madden Football. Byłem w tym całkiem
dobry. Wtedy jeszcze nie przepadałem za grami komputerowymi. Teraz jestem wytrawnym graczem –
zwłaszcza w Madden. To przypuszczalnie tam się uzależniłem. Żona chyba do dziś przeklina tamte dwa
tygodnie spędzone przeze mnie na pokładzie Nassau.
Małe uzupełnienie na temat scudów: rakiety zmierzały do Jemenu. A przynajmniej tak twierdziły władze
tego kraju. Podobno była to część jakiejś umowy z Libią związanej z zapłatą za wywiezienie Saddama
Husajna na emigrację, ale nie mam pojęcia, ile w tym prawdy. W każdym razie scudy uwolniono
i popłynęły do Jemenu, Husajn został w Iraku, a my wróciliśmy do Kuwejtu szykować się na wojnę.
Święta
Byłem trochę przygnębiony – nadeszło pierwsze Boże Narodzenie, którego nie spędzałem z rodziną.
Świąteczny dzień minął bez żadnych szczególnych obchodów.
Pamiętam jednak, jakie prezenty przysłali mi wtedy rodzice Tai: zdalnie sterowane hummery.
Były to małe zabawki z pilotem, ale sterowanie nimi było świetną zabawą. Niektórzy Irakijczycy
pracujący na terenie bazy najwyraźniej nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego. Kiedy
podjeżdżałem do nich samochodzikiem, wrzeszczeli i uciekali w popłochu. Nie mam pojęcia, czy
myśleli, że to jakiś rodzaj pocisku kierowanego czy co innego. Kiedy słyszałem ich piskliwe wrzaski
i patrzyłem, jak rozbiegają się na wszystkie strony, skręcałem się ze śmiechu. Tanie rozrywki były
w Iraku bezcenne.
Nie wszyscy pracujący dla nas ludzie byli najlepszymi z najlepszych ani też niekoniecznie wszyscy
jakoś szczególnie lubili Amerykanów. Kiedyś przyłapano jednego Irakijczyka, jak spuszczał się do
naszego jedzenia. Natychmiast wyprowadzono go pod eskortą z bazy. Nasi dowódcy wiedzieli, że jak
tylko ludzie się dowiedzą, co zrobił, ktoś prawdopodobnie spróbuje go zabić.
W Kuwejcie stacjonowaliśmy w dwóch obozach: Ali as-Salem i Doha. Wyposażenie naszych obiektów
w obydwu obozach było stosunkowo nieskomplikowane.
Doha była dużą bazą US Army i odgrywała znaczną rolę zarówno w pierwszej, jak i w drugiej wojnie
w Zatoce. Dano nam tu do dyspozycji magazyn i wydzielone pomieszczenia mieszkalne – dzieło kilku
seabeesów, wojskowych inżynierów marynarki. W przyszłości mieliśmy wielokrotnie polegać na pomocy
seabeesów w podobnych sytuacjach.
Ali as-Salem było miejscem jeszcze bardziej prymitywnym, przynajmniej dla nas. Mieliśmy tam
namiot, w którym stało kilka półek – i to wszystko. Chyba wierchuszka uznała, że SEALsom wiele nie
potrzeba.
W Kuwejcie widziałem pierwszy raz burzę piaskową. Dzień nagle zamienił się w noc. Piasek zaczął
wirować wszędzie. Najpierw w pewnej odległości można było dostrzec zbliżającą się olbrzymią
pomarańczowobrązową chmurę. Potem nagle zrobiło się ciemno i poczuliśmy, jakbyśmy znaleźli się
wewnątrz jakiegoś wirującego szybu albo może jakbyśmy trafili na cykl płukania w jakiejś przedziwnej
pralce, która zamiast wody używa piasku.
Pamiętam, że byłem w hangarze i że mimo zamkniętych drzwi ilość pyłu fruwającego w powietrzu
była niewiarygodna. Piasek był drobniutki i dbaliśmy, żeby nie dostał się nam do oczu, bo za nic
w świecie nie dało się go wypłukać. Szybko nauczyliśmy się nosić gogle dla ochrony; okulary
przeciwsłoneczne nie wystarczały.
Operator sześćdziesiątki
Ponieważ byłem nowy, zostałem strzelcem obsługującym sześćdziesiątkę.
Jak pewnie wielu czytelników się orientuje, „sześćdziesiątka” oznacza uniwersalny karabin
maszynowy M60, zasilaną taśmowo broń używaną w amerykańskim wojsku w wielu odmianach przez
kilka dziesięcioleci.
Karabin M60 został opracowany w latach pięćdziesiątych. Strzela nabojami kalibru 7,62 mm; jest to
na tyle wszechstronny model, że można go wykorzystywać jako podstawowy karabin maszynowy
w pojazdach opancerzonych i helikopterach oraz jako lekką zespołową broń przenośną. Był
w powszechnym użyciu podczas wojny w Wietnamie: to wtedy żołnierze nazwali go pig (świnia) i nieraz
przeklinali jego rozgrzewającą się lufę – po wystrzeleniu paruset pocisków trzeba było ją wymieniać,
używając azbestowych rękawic, co nie było szczególnie wygodne w trakcie walki.
Z biegiem lat marynarka wprowadziła znaczne ulepszenia w tej konstrukcji i M60 do dziś pozostaje
jednym z potężniejszych karabinów. Najnowsza jej wersja jest ulepszona do tego stopnia, że otrzymała
nawet odrębne oznaczenie: w US Navy określa się ją jako Mk 43 Mod 0. (Niektórzy uważają, że to
całkowicie odrębna broń; nie chcę tu zagłębiać się w tę dyskusję). Jest stosunkowo lekka – jakieś 10,5
kilograma – i ma względnie krótką lufę. Została także wyposażona w system szyn, który pozwala na
mocowanie celowników i innych podobnych elementów.
Obecnie w użytku są również karabiny M240, M249 i Mk 46 (wariant M249).
Ogólną zasadą w moich plutonach było to, że karabiny maszynowe noszone przez strzelców zawsze
nazywano sześćdziesiątkami, nawet jeśli w rzeczywistości była to inna broń, na przykład Mk 48. Kiedy
służyłem w Iraku, z upływem czasu używaliśmy coraz większej liczby Mk 48, ale jeśli podanie dokładnej
odmiany nie jest w danym momencie istotne, będę nazywał każdy karabin maszynowy drużyny
sześćdziesiątką – a inni niech się bawią w subtelne rozróżnienia.
Nadal funkcjonuje dawna nazwa sześćdziesiątki, czyli pig, w związku z czym wielu operatorów tej
broni nosi również przezwisko Pig albo podobne, będące jakimś jego pomysłowym przetworzeniem;
w naszym plutonie nazywano tak jednego z moich kolegów, Boba.
Mnie nigdy tak nie nazywano. Nosiłem ksywkę Tex – i było to jedno z bardziej akceptowalnych
społecznie określeń, których ludzie w stosunku do mnie używali.
Kiedy było już widać, że wojna staje się nieunikniona, zaczęliśmy prowadzić patrole wzdłuż kuwejckiej
granicy, zabezpieczając się przed przeprowadzeniem przez Irakijczyków zdradzieckiego uderzenia
uprzedzającego. Zaczęliśmy też szkolić się do roli przydzielonej nam w zbliżającej się walce.
Oznaczało to, że sporo czasu spędzaliśmy w DPV, znanych też jako wydmowe łaziki SEALsów.
DPV (desert patrol vehicle, pustynny pojazd patrolowy) wygląda z daleka niezwykle efektownie.
Pojazdy te są dużo lepiej wyposażone niż przeciętne quady. Z przodu mają karabin maszynowy kalibru
.50 cala i granatnik Mk 19, a z tyłu karabin M60. Poza tym na ich wyposażeniu są rakiety LAW,
jednostrzałowa broń przeciwpancerna będąca następczynią bazooki i pancerfausta z czasów drugiej
wojny światowej. Rakiety te są umieszczone w specjalnych uchwytach umocowanych do rury w górnej
części ramy. Dodatkowo radiowa antena satelitarna zamontowana u góry pojazdu sprawia, że pojazd
wygląda naprawdę zjawiskowo.
Prawie wszystkie zdjęcia DPV, które się widuje, pokazują jakiegoś frajera przelatującego z kołami
w górze nad wydmą. Odlotowy obrazek. Niestety to tylko obrazek, a nie rzeczywistość.
Jeśli dobrze rozumiem, konstrukcję DPV oparto na projekcie wykorzystywanym w pojazdach
biorących udział w wyścigach organizowanych na pustynnych terenach Półwyspu Kalifornijskiego. Takie
odchudzone szkielety to niewątpliwie świetne maszyny. Sęk w tym, że my nie jeździliśmy nimi w wersji
odchudzonej. Wożone przez nas uzbrojenie dodawało im sporo wagi. Poza tym zabieraliśmy plecaki,
wodę i żywność potrzebne do przetrwania na pustyni przez parę dni. Do tego zapas paliwa, nie
wspominając o wadze trzech SEALsów z kompletnym wyposażeniem – kierowcy, nawigatora i operatora
świni.
A w naszym wypadku dodatkowo zabieraliśmy jeszcze flagę Teksasu, która powiewała z tyłu. Było
nas dwóch Teksańczyków: ja i dowódca mojego plutonu, więc tego rodzaju dodatkowe wyposażenie było
obowiązkowe.
Ładunku szybko przybywało. W DPV użyto małego silnika volkswagena, który na podstawie
własnego doświadczenia oceniam jako kupę złomu. Na napęd samochodu albo łazika, który nie miał brać
udziału w boju, prawdopodobnie całkiem dobrze się nadawał. Ale kiedy braliśmy taki pojazd na dwa czy
trzy dni w trasę, prawie zawsze kończyło się tym, że tyle samo czasu przy nim majstrowaliśmy po
powrocie. Zawsze coś musiało nawalić: a to jakaś panewka, a to tuleja. Sami musieliśmy go serwisować.
Na szczęście mieliśmy w plutonie mechanika z uprawnieniami, więc dbał o to, żeby pojazdy były na
chodzie.
Ale ich największą wadą było to, że miały napęd na jedną oś. To był olbrzymi problem, kiedy pojazd
poruszał się po choćby odrobinę miękkim gruncie. Dopóki jechaliśmy, wszystko zwykle było w porządku,
ale kiedy się zatrzymywaliśmy, zaczynały się kłopoty. W Kuwejcie ciągle musieliśmy się wykopywać
z piachu.
No, ale kiedy DPV działał, jazda nim była poezją. Jako strzelec siedziałem na podwyższeniu za
kierowcą i nawigatorem, których fotele były umieszczone obok siebie. Na głowie miałem hełm podobny
do tego, którego używają piloci śmigłowców, a na oczach taktyczne gogle balistyczne. Byłem przypięty
pięciopunktowymi pasami bezpieczeństwa, a podczas jazdy po pustyni trzymałem się ramy. Pędziliśmy
z prędkością przekraczającą 110 kilometrów na godzinę. W ramach ćwiczeń puszczałem do przodu parę
serii z kalibru .50 cala, a podczas oddalania się od celu podnosiłem dźwignię umieszczoną z boku
siedzenia, dzięki czemu obracałem się w tył. Wtedy chwytałem M60 i strzelałem jeszcze trochę do tyłu.
Jeśli symulowaliśmy obronę przed atakiem z boku w czasie jazdy, do strzelania w tym kierunku
posługiwałem się noszonym na ramieniu karabinkiem M4.
Strzelanie z wielkiego karabinu maszynowego to była niezła zabawa!
Celowanie z tego cholerstwa, kiedy pojazd skacze w górę i w dół, jadąc po pustyni, to zupełnie inna
bajka. Można unosić i opuszczać lufę, żeby trzymać cel, ale nie da się osiągnąć jakiejś oszałamiającej
precyzyjności – w najlepszym razie kładzie się na tyle silny ogień zaporowy, żeby dało się uciec.
Oprócz czterech trzyosobowych modeli DPV mieliśmy jeszcze dwa sześcioosobowe. Ta druga
odmiana była wersją najprostszą – trzy rzędy po dwa siedzenia, a za broń pokładową służyła tylko jedna
sześćdziesiątka z przodu. Tych pojazdów używaliśmy jako wozów dowodzenia i kierowania. Przejażdżka
nimi była bardzo nudna. Przypominała jazdę kombiakiem z mamą, podczas gdy tata pomyka sportowym
wozem.
Ćwiczyliśmy przez parę tygodni. Mieliśmy dużo zajęć z orientacji w terenie, urządzaliśmy kryjówki
obserwacyjne i prowadziliśmy SR (surveillance and reconnaissance, obserwację i zwiad) wzdłuż
granicy. Okopywaliśmy się, przykrywaliśmy pojazdy siatką i staraliśmy się uczynić je niewidzialnymi na
środku pustyni. Z DPV nie było to łatwe: zazwyczaj kończyło się na tym, że wyglądało to jak DPV
starający się ukryć na środku pustyni. Ćwiczyliśmy też rozmieszczanie DPV przy użyciu helikopterów –
z chwilą zetknięcia się śmigłowca z ziemią pojazdy zjeżdżały z tylnej rampy: było to jak rodeo na kołach.
Kiedy styczeń zbliżał się do końca, zaczęliśmy się martwić – nie o to, że wybuchnie wojna, lecz o to, że
zacznie się bez nas. Zazwyczaj SEALsi są wysyłani na misję trwającą sześć miesięcy. Nas przysłano tu
we wrześniu i za parę tygodni mieliśmy wracać do Stanów.
Chciałem walczyć. Chciałem robić to, do czego zostałem przygotowany. Amerykańscy podatnicy
wyłożyli sporo dolarów na wyszkolenie mnie na SEALsa. Chciałem bronić kraju, spełniać swój
obowiązek, wykonywać zadanie.
Bardziej niż czegokolwiek innego chciałem doświadczyć dreszczu emocji podczas bitwy. Taya
patrzyła na to całkiem inaczej.
Taya
Przez cały ten czas, kiedy toczyły się przygotowania do wojny, byłam przerażona. Mimo
że wojna jeszcze się oficjalnie nie zaczęła, wiedziałam, że SEALsi biorą udział
w niebezpiecznych operacjach. Kiedy oni wkraczają do akcji, zawsze jest tam jakieś ryzyko.
Gdy Chris ze mną rozmawiał, starał się to bagatelizować, żebym się nie martwiła, ale nie
byłam naiwna i umiałam czytać między wierszami. Niepokój przejawiał się u mnie na wiele
sposobów. Byłam nerwowa. Wydawało mi się, że kątem oka widzę rzeczy, których naprawdę
tam nie było. Mogłam spać tylko przy włączonym świetle; wieczorami czytałam tak długo, aż
oczy same mi się zamykały. Robiłam, co tylko mogłam, żeby nie zostawać sama i nie mieć za
dużo czasu na myślenie.
Dwa razy dzwonił Chris, opowiadając o wypadkach z udziałem helikoptera, w których
uczestniczył. Oba były wyjątkowo mało groźne, ale Chris martwił się, że będą o tym donosiły
media i że kiedy o nich usłyszę, będę się niepokoić.
– Mówię tylko, żebyś wiedziała, zanim usłyszysz o tym w wiadomościach – mówił. –
Helikopter miał małą stłuczkę, ale mnie nic się nie stało.
Pewnego dnia powiedział mi, że musi ruszać na kolejne ćwiczenia z udziałem
helikoptera. Kiedy następnego ranka oglądałam wiadomości, dowiedziałam się, że w pobliżu
granicy helikopter spadł na ziemię i wszyscy zginęli. Prezenter powiedział, że w śmigłowcu
znajdowali się żołnierze „special forces”.
W wojsku nazwa „Special Forces” odnosi się do jednostek operacji specjalnych wojsk
lądowych, ale prezenterzy na ogół używają tego określenia w odniesieniu do SEALsów. Nie
trzeba mi było wiele, żeby wyciągnąć pochopne wnioski.
Przez cały dzień Chris nie dzwonił, chociaż obiecywał, że to zrobi.
Mówiłam sobie: „Tylko bez paniki. To nie on”.
Zatopiłam się w pracy. Wieczorem, kiedy wciąż nie miałam żadnej wiadomości od
Chrisa, zaczął mnie ogarniać coraz większy niepokój... A potem też trochę złość. Nie mogłam
zasnąć, mimo że byłam wyczerpana pracą i ciągłym powstrzymywaniem się od płaczu, który
w każdej chwili mógł zburzyć mój udawany spokój.
W końcu około pierwszej w nocy poczułam, że przestaję to wytrzymywać.
Zadzwonił telefon. Zerwałam się, żeby odebrać.
– Cześć, kochanie! – powiedział wesoły jak zwykle Chris.
Zaczęłam ryczeć.
Chris próbował pytać, co się dzieje. Nie byłam w stanie wykrztusić słowa, żeby mu
cokolwiek wytłumaczyć. Strach i ulga wydobywały się ze mnie w postaci niezrozumiałego
szlochu.
Po tym wszystkim poprzysięgłam sobie, że nie będę oglądać wiadomości.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 4
Ostatnie pięć minut życia
Łaziki nie lubią błota
20 marca 2003 roku krótko po zmroku siedziałem w pełnej gotowości przypięty do fotela strzelca
w DPV. Czułem drżenie pojazdu, kiedy helikopter sił powietrznych MH-53 odrywał się od pasa
startowego lotniska w Kuwejcie. Był to śmigłowiec wyposażony w system Pave Low. Naszego łazika
załadowano z tyłu, a wybieraliśmy się nim na misję, na której ćwiczeniu spędziliśmy kilka ostatnich
miesięcy. Właśnie miał nastąpić kres czekania; zaczynała się operacja „Iraqi Freedom” („Iracka
Wolność”).
Miałem w końcu swoją wojnę.
Byłem spocony, i to nie tylko z emocji. Ponieważ nie było wiadomo, co dokładnie może szykować
Husajn, dostaliśmy rozkaz włożenia pełnego wyposażenia ochronnego MOPP (mission oriented
protective posture, indywidualne środki ochrony przed skażeniami – albo skafandry kosmiczne, jak je
niektórzy nazywali). Skafandry te chronią przed atakiem chemicznym, ale jeśli chodzi o wygodę, to można
je porównać do gumowej piżamy, a dołączona do nich maska przeciwgazowa jest jeszcze gorsza.
– Morze! – usłyszeliśmy przez radio.
Sprawdziłem karabiny. Wszystkie były gotowe, także pięćdziesiątka. Wystarczyło odciągnąć rączkę
zamkową i załadować.
Byliśmy zwróceni w stronę tyłu helikoptera. Tylna rampa nie była do końca podniesiona, więc
mogłem spoglądać na nocne niebo. Nagle czarny pasek, który obserwowałem nad krawędzią rampy,
upstrzyły czerwone plamki: Irakijczykom włączyły się radary i działka ochrony przeciwlotniczej –
których według naszego wywiadu nie było – więc piloci śmigłowców zaczęli dla ich zmylenia
wystrzeliwać flary i dipole zakłócające.
Potem pojawiły się smugowce: strumienie pocisków iskrzyły się na tle wąskiego prostokąta czerni.
„Cholera – pomyślałem. – Zestrzelą nas, zanim w ogóle będzie mi dane do kogokolwiek wypalić”.
Jakimś cudem Irakijczykom udało się nas nie trafić. Helikopter leciał dalej, nurkując w stronę ziemi.
– Ląd! – usłyszeliśmy przez radio.
Prawdziwe piekło miało rozpętać się dopiero teraz. Stanowiliśmy część zespołu, którego zadaniem
było zaatakowanie irackich zasobów ropy, zanim Irakijczycy je wysadzą albo podpalą, jak to zrobili
podczas operacji „Desert Storm” („Pustynna Burza”) w 1991 roku. SEALsi i GROM-owcy atakowali
platformy wiertnicze wydobywające gaz i ropę (GOPLAT) w Zatoce oraz rafinerie położone na lądzie
i porty.
Nasza dwunastka miała za zadanie przeprowadzić atak w głębi lądu, na terenie rafinerii Al-Fau. Tych
parę dodatkowych minut, które upłynęło, przełożyło się na potworną kanonadę, a kiedy helikopter
przyziemiał, siadaliśmy prosto w gówno.
Rampa opadła i nasz kierowca wcisnął gaz. Załadowałem, gotów do otwarcia ognia z chwilą
zjechania z rampy. DPV wjechał z rozpędem na miękki grunt... i momentalnie ugrzązł.
Kurwa mać!
Kierowca zaczął zwiększać obroty silnika i szarpać biegami w przód i w tył, próbując ruszyć pojazd
z miejsca. Nam przynajmniej udało się wyjechać z helikoptera, ale jeden z pozostałych DPV utknął
w połowie zjazdu, tylnymi kołami pozostając wciąż na rampie. Jego helikopter szarpał się w górę i w
dół, rozpaczliwie próbując go strząsnąć – piloci okropnie nienawidzą być pod ostrzałem i chcieli jak
najszybciej się stamtąd wydostać.
Słyszałem, jak poszczególne załogi DPV meldują się przez radio. Prawie wszyscy utknęli
w nasiąkniętym ropą błocie. Dostarczająca nam informacji specjalistka od wywiadu twierdziła, że
w miejscu naszego lądowania ziemia będzie ubita. Oczywiście i ona, i jej koledzy twierdzili także, że
Irakijczycy nie mają osłony przeciwlotniczej. Jak to mówią, wywiad wojskowy to oksymoron.
– Ugrzęźliśmy! – powiedział nasz dowódca.
– My też – zgłosił kapitan.
– Ugrzęźliśmy – powiedział ktoś jeszcze.
– Kurwa, musimy się stąd wydostać.
– No dobra, wszyscy z samochodów i na pozycje – powiedział dowódca.
Odpiąłem pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa, zabrałem sześćdziesiątkę z tyłu i zacząłem
zapieprzać w stronę ogrodzenia otaczającego obiekty rafinerii. Mieliśmy zabezpieczyć bramę, a sam fakt,
że nie mogliśmy dojechać wygodnie na miejsce, nie znaczył jeszcze, że rezygnujemy z wykonania zadania.
Znalazłem jakąś kupę gruzu z widokiem na bramę i ustawiłem tam sześćdziesiątkę. Obok mnie
pojawił się gość z granatnikiem Carl Gustav. Formalnie rzecz biorąc, jest to działo bezodrzutowe, broń
strzelająca diabelnie silnymi pociskami, które potrafią zniszczyć czołg albo wybić dziurę w budynku. Bez
naszej zgody przez tę bramę nie prześliznęłaby się nawet mysz.
Irakijczycy mieli stanowiska obrony na zewnątrz rafinerii. Nie przewidzieli tylko tego, że
wylądowaliśmy wewnątrz ich obwodu. Byliśmy teraz między nimi a rafinerią – innymi słowy, na ich
tyłach.
Ani trochę im się to nie spodobało. Odwrócili się i zaczęli do nas strzelać.
Jak tylko zorientowałem się, że nie użyto przeciwko nam gazu, zrzuciłem maskę przeciwgazową.
Miałem mnóstwo celów dla swojej sześćdziesiątki – tak naprawdę to aż za dużo. Siły przeciwnika były
znacznie liczniejsze niż nasze. Ale to nie był problem. Wezwaliśmy wsparcie lotnicze. W ciągu paru
minut nadleciały najrozmaitsze maszyny: były tam F/A-18, F-16, A-10A, a nawet samolot wsparcia
ogniowego AC-130.
Znajdujące się na wyposażeniu wojsk lotniczych samoloty A-10, lepiej znane jako warthogs (guźce),
są niesamowite. Powolność tych odrzutowców jest zamierzona – są zaprojektowane do prowadzenia
niskich i wolnych oblotów, tak by mogły kierować jak największą ilość ognia na cele naziemne. Oprócz
bomb i pocisków rakietowych są wyposażone w działka systemu Gatlinga kalibru 30 mm. Zmieliły nimi
tamtej nocy masę wrogów. Irakijczycy wysłali z miasta wojska pancerne, żeby się z nami rozprawiły, ale
nie udało im się do nas zbliżyć. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, że dostają w dupę,
i próbowali uciekać.
To był wielki błąd. Dzięki temu jedynie łatwiej było nam ich dostrzec. Samoloty nadlatywały bez
przerwy i dziurawiły ich jak sito. Celowały w nich i po kolei ich likwidowały. Słychać było kule
przecinające powietrze – trrrrrrrrrr – po czym ich echo – tyrtyrtyrtyrtyr – a zaraz potem pochodne
detonacje i inne odgłosy spustoszenia dokonywanego przez pociski.
„Cholera – myślałem sobie. – Rewelacja. Uwielbiam to, do cholery. Jestem do granic
podekscytowany, czuję, że mnie to wykańcza nerwowo, ale uwielbiam to, do cholery”.
Zagazowany
Rankiem nadleciał oddział Brytyjczyków. Do tego czasu walka się skończyła. Oczywiście nie mogliśmy
się powstrzymać od wbicia im szpili.
– No, śmiało. Już po bitwie – mówiliśmy. – Możecie się czuć bezpiecznie.
Chyba nie uznali tego za zabawne, chociaż trudno powiedzieć. Brytyjczycy śmiesznie mówią po
angielsku. Wyczerpani cofnęliśmy się za bramę i weszliśmy do jakiegoś budynku, prawie całkowicie
zniszczonego w czasie wymiany ognia. Znaleźliśmy sobie wśród gruzu jakieś miejsca w ruinach
i zasnęliśmy.
Wstałem po paru godzinach. Większość chłopaków też już się krzątała. Opuściliśmy zajmowany teren
i zaczęliśmy sprawdzać obrzeża pól naftowych. Na zewnątrz wypatrzyliśmy kilka stanowisk obrony
przeciwlotniczej, których Irakijczycy podobno nie mieli. Ale nie było potrzeby aktualizowania doniesień
wywiadu – stanowiska te były teraz w takim stanie, że nie mogły nikomu zaszkodzić.
Wszędzie leżały ludzkie ciała. Widzieliśmy zwłoki gościa, któremu dosłownie urwało dupę.
Wykrwawił się na śmierć, ale zdążył jeszcze odczołgać się z miejsca ostrzeliwanego przez samoloty. Na
ziemi widać było jego szlak zbroczony krwią.
Kiedy planowaliśmy dalsze działania, zauważyłem w pewnej odległości toyotę pick-upa. Jechała
w naszym kierunku i zatrzymała się niecałe 2 kilometry od nas.
Irakijczycy przez całą wojnę wykorzystywali białe cywilne pick-upy jako pojazdy wojskowe.
Zazwyczaj była to jakaś wersja toyoty hilux, pick-upa typu compact produkowanego w wielu odmianach.
(W Stanach hiluxa często nazywano SR5; ten model wyszedł tam w końcu ze sprzedaży, jednak w wielu
innych krajach jest nadal sprzedawany). Nie mając pewności, co to za pojazd, przez chwilę
wpatrywaliśmy się w niego, kiedy nagle usłyszeliśmy huk wystrzału.
Parę metrów od nas coś plasnęło: Irakijczycy wystrzelili z tylnej platformy pocisk moździerzowy.
Wbił się w oleiste błoto, nie wyrządzając żadnych szkód.
– Dzięki Bogu nie wybuchł – odezwał się ktoś – bo byłoby po nas.
W tym momencie z dziury po pocisku zaczął wydobywać się biały dym.
– Gaz! – wrzasnął ktoś.
Rzuciliśmy się biegiem w stronę bramy. Ale zanim do niej dotarliśmy, brytyjskie straże zatrzasnęły ją
i nie chciały otworzyć.
– Nie wpuszczę was! – krzyczał jeden. – Właśnie zostaliście zatruci gazem.
Podczas gdy nad naszymi głowami przelatywały należące do piechoty morskiej śmigłowce Cobra,
żeby zrobić porządek z moździerzami na pick-upach, my zastanawialiśmy się, czy umrzemy.
Kiedy po paru minutach nadal oddychaliśmy, dotarło do nas, że ten dym to był po prostu dym. A może
para z błota. Nieważne. Poskwierczało, nic nie wybuchło – nie było gazu.
Co za ulga.
Szatt al-Arab
Kiedy zabezpieczyliśmy Al-Fau, zebraliśmy do kupy dwa z naszych DPV i pojechaliśmy na północ
w stronę Szatt al-Arab, rzeki oddzielającej Iran od Iraku przy ujściu do Zatoki. Mieliśmy wypatrywać
łodzi samobójczych i stawiaczy min, które mogłyby chcieć wypłynąć na wody Zatoki. Znaleźliśmy dawny
posterunek graniczny opuszczony przez Irakijczyków i urządziliśmy tam sobie stanowisko obserwacyjne.
Z chwilą rozpoczęcia wojny nasze zasady użycia siły były całkiem proste: jeśli widzisz mężczyznę,
którego wiek oceniasz na od szesnastu do sześćdziesięciu pięciu lat, strzelaj. Zabijaj wszystkich
mężczyzn, jakich zobaczysz.
Nie tak to brzmiało w oficjalnym języku, ale do tego się to sprowadzało. Jednak teraz, ponieważ
obserwowaliśmy terytorium Iranu, mieliśmy wyraźne rozkazy, by nie strzelać – a przynajmniej nie
w stronę Iranu.
Po drugiej stronie rzeki co noc zjawiał się ktoś i do nas strzelał. Stosownie do rozkazów
meldowaliśmy o tym dowództwu i prosiliśmy o zezwolenie na otwarcie ognia. W odpowiedzi zawsze
słyszeliśmy zdecydowane: „NIE!”. Bardzo głośno i wyraźnie.
Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to absolutnie rozsądne. Najcięższą bronią, jaką mieliśmy, był
granatnik Carl Gustav i dwie sześćdziesiątki. Irańczycy dysponowali mnóstwem artylerii i mieli naszą
pozycję dokładnie namierzoną. Niewiele im było trzeba, żeby nas zaatakować. I w rzeczywistości
chodziło im prawdopodobnie właśnie o to, żeby wciągnąć nas do walki – żeby móc nas zabić.
Było to jednak wkurzające. Kiedy jest się ostrzeliwanym, chce się odpowiedzieć ogniem.
Po euforii towarzyszącej rozpoczęciu wojny nasze morale osłabło. Siedzieliśmy na tyłkach, nic nie
robiąc. Któryś z chłopaków miał kamerę i kręciliśmy zabawne filmiki. Wiele więcej nie było do roboty.
Znaleźliśmy trochę irackiej broni i ułożyliśmy ją na kupie, żeby ją wysadzić. Ale to było tyle. Irakijczycy
nie podsyłali nam łodzi, a Irańczycy oddawali do nas pojedyncze strzały, po czym chowali się i czekali,
czy zareagujemy. W zasadzie naszą najlepszą rozrywką było taplanie się w wodzie i sikanie w ich stronę.
Przez jakiś tydzień zmienialiśmy się na posterunku (dwóch pełniło straż, czterech miało wolne),
pilnowaliśmy radia i obserwowaliśmy wodę. W końcu zmienił nas następny zespół SEALsów
i wróciliśmy do Kuwejtu.
Wyścig do Bagdadu
Tymczasem zaczęło się już natarcie nazwane „wyścigiem do Bagdadu”. Z dnia na dzień z różnych
kierunków coraz liczniej napływały do Iraku oddziały amerykańskie i sprzymierzone, posuwając się
szybko naprzód.
Parę dni spędziliśmy w poprzednim obozie w Kuwejcie, czekając na jakieś zadanie. Pobyt na
posterunku granicznym był frustrujący, ale to nowe oczekiwanie było jeszcze gorsze. Chcieliśmy brać
udział w akcji. Było mnóstwo misji, które mogliśmy realizować – na przykład eliminować w głębi Iraku
te „nieistniejące” stanowiska osłony przeciwlotniczej – tymczasem dowództwo najwyraźniej nie
zamierzało nas wykorzystać.
Nasz pobyt na misji w Kuwejcie przedłużono, dzięki czemu mogliśmy wziąć udział w rozpoczęciu
wojny. Teraz jednak zaczęło się mówić, że zostaniemy poddani rotacji: mieliśmy wrócić do Stanów, a na
nasze miejsce miał przyjechać Team Five. Nikt nie chciał wyjeżdżać z Iraku, kiedy wreszcie zaczynało
się robić gorąco. Morale sięgnęło dna. Wszyscy byliśmy wkurzeni na maksa.
Jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem wojny Irakijczycy wystrzelili kilka scudów. Większość
została przechwycona przez rakiety Patriot, ale jeden im się wymknął. Kto by przypuszczał, że trafi
w kawiarnię Starbucks, w której bywaliśmy podczas ćwiczeń w okresie poprzedzającym wojnę?
To podłe: zaatakować kawiarnię. No, ale mogło być gorzej. Mogli trafić w bar Dunkin’ Donuts.
Krążył dowcip, że prezydent Bush wypowiedział wojnę dopiero wtedy, gdy zaatakowano Starbucksa.
Można sobie do woli pogrywać z ONZ, ale jeśli ktoś targnie się na święte prawo do nawalenia się
kofeiną, musi za to zapłacić.
Zostaliśmy w obozie jakieś trzy albo cztery dni, rozzłoszczeni i w ponurym nastroju. W końcu włączono
nas w ofensywę marines w okolicy An-Nasirijji. Wróciliśmy na wojnę.
W pobliżu An-Nasirijji
An-Nasirijja to miasto położone nad Eufratem na południu Iraku, jakieś 200 kilometrów na północny
zachód od Kuwejtu. Samo miasto zostało zdobyte przez marines 31 marca, ale jeszcze przez pewien czas
toczyły się walki w jego okolicach, ponieważ niewielkie grupy irackich żołnierzy i fedainów nadal
stawiały opór i atakowały Amerykanów. To w pobliżu An-Nasirijji w pierwszych dniach wojny została
wzięta do niewoli i była więziona Jessica Lynch.
Część historyków uważa, że walki na tym terenie były najcięższym bojem, jaki stoczyli marines
w czasie tej wojny. Porównuje się je z najbardziej zażartymi wypadkami wymiany ognia w Wietnamie
oraz późniejszymi w Al-Falludży. Oprócz samego miasta marines zdobyli lotnisko w Dżalibie, kilka
mostów na Eufracie oraz drogi i miasteczka, których zajęcie zapewniało w początkowej fazie wojny
bezpieczny przejazd w kierunku Bagdadu. Podczas ich zdobywania zaczęli napotykać ten rodzaj oporu
fanatycznych powstańców, który miał cechować wojnę w okresie po upadku Bagdadu.
W starciach na tym terenie odegraliśmy zupełnie nieznaczną rolę. Uczestniczyliśmy w kilku bardzo
ciężkich bitwach, ale gros działań wojennych prowadzili marines. Rzecz jasna, nie mogę pisać
o większości tych akcji; wycinek całości walk, który widziałem, można porównać do tego, co można
zobaczyć, kiedy patrzy się przez cienką słomkę na olbrzymi obraz przedstawiający pejzaż.
Kiedy współpracuje się z wojskami lądowymi i z oddziałami Korpusu Piechoty Morskiej, natychmiast
dostrzega się różnicę między jednymi a drugimi. Wprawdzie wojska lądowe to ogromna potęga, ale
wyniki ich działań zależą od poszczególnych oddziałów. Część z nich to świetne jednostki, złożone
z pierwszorzędnych, przepełnionych duchem walki żołnierzy. Zdarzają się niektóre absolutnie okropne;
większość można zaklasyfikować gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami.
Natomiast – jak sam się nieraz przekonałem – marines zawsze mają w sobie ducha bojowego.
Wszyscy walczą do śmierci. Każdy z nich nie pragnie niczego innego, jak po prostu zabijać. To pieprzeni
twardziele, którzy idą na całość.
Pewnego razu w samym środku nocy zostaliśmy przerzuceni na pustynię w dwóch trzyosobowych DPV.
Zjechaliśmy z tylnej rampy ​MH-53: teren był na tyle ubity, że nie ugrzęźliśmy.
Znajdowaliśmy się za szpicą posuwających się do przodu amerykańskich oddziałów i okolica była
wolna od wojsk nieprzyjaciela. Pojechaliśmy w głąb pustyni, by dotrzeć do bazy wojsk lądowych.
Zabawiliśmy tam parę godzin, po czym wyjechaliśmy, by przeprowadzić zwiad dla marines przed ich
natarciem.
Pustynia nie była całkiem pusta. Zdarzały się wprawdzie całe połacie pustkowi, ale widać też było
porozsiewane w pewnych odległościach od siebie miasteczka i malutkie osady. Miasteczka na ogół
okrążaliśmy, ograniczając się do ich obserwacji z daleka. Nasze zadanie polegało na ustaleniu, gdzie
znajdują się pozycje umocnione nieprzyjaciela, i przekazaniu ich współrzędnych przez radio, żeby
marines mogli podjąć decyzję, czy je atakują, czy omijają. Od czasu do czasu docieraliśmy do jakiegoś
wzniesienia, zatrzymywaliśmy się tam na chwilę i lustrowaliśmy okolicę.
Tego dnia mieliśmy tylko jedną znaczącą potyczkę. Okrążaliśmy jakieś miasto. Najwyraźniej za
bardzo się zbliżyliśmy, bo Irakijczycy zaczęli do nas strzelać. Odpowiedziałem ogniem z karabinu
kalibru .50 cala, po czym kiedy już zaczęliśmy wiać, odwróciłem się do sześćdziesiątki.
Przez cały dzień musieliśmy przejechać w sumie setki kilometrów. Późnym popołudniem
odstawiliśmy na chwilę pojazdy, trochę odpoczęliśmy, po czym po zapadnięciu zmroku znowu
wyjechaliśmy. Kiedy tego wieczora zaczęliśmy być ostrzeliwani, dowództwo zmieniło nam rozkazy.
Wezwano nas z powrotem i przysłano helikoptery, żeby nas zabrały.
Na zdrowy rozum nasze zadanie miało polegać na ściąganiu na siebie ognia nieprzyjaciela, bo
przecież dzięki temu mogliśmy ustalić, gdzie są jego pozycje. Dotarcie wystarczająco blisko, by ściągnąć
ogień nieprzyjaciela, oznaczało odkrycie dużych sił, o których wcześniej nie wiedziano. A skoro tak, to
dobrze wykonywaliśmy swoje zadanie.
Na zdrowy rozum mogłoby się tak wydawać. Ale zdaniem naszego dowódcy wcale nie o to chodziło.
On nie chciał, żebyśmy angażowali się w jakiekolwiek potyczki. Nie chciał żadnych ofiar po naszej
stronie, nawet jeśli niepodejmowanie takiego ryzyka oznaczało, że nie możemy wykonać swojego zadania
jak należy. (A muszę tu dodać, że mimo wymiany ognia i wczesnego kontaktu nie odnieśliśmy żadnych
strat).
Byliśmy wkurzeni. Kiedy wyjeżdżaliśmy, spodziewaliśmy się, że nasz zwiad potrwa z tydzień.
Mieliśmy mnóstwo zapasów paliwa, wody i żywności, ustaliliśmy też, w jaki sposób będziemy mogli je
uzupełniać, gdyby się nam skończyły. Do cholery, mogliśmy dojechać aż do Bagdadu, który w tamtym
czasie nadal znajdował się w rękach irackich.
Przybici zameldowaliśmy się z powrotem w bazie.
To nie był dla nas koniec wojny, ale coś takiego źle wróżyło na przyszłość.
Wyjaśnijmy jedną rzecz: żaden SEALs nie chce umierać. Jak to ujął generał Patton, na wojnie chodzi
o to, żeby umierały te inne durne sukinsyny. Ale każdy SEALs chce walczyć.
Po części wynika to z uwarunkowań osobistych. Podobnie jest ze sportowcami: sportowiec chce brać
udział w wielkiej rozgrywce, chce rywalizować z innymi na boisku albo na ringu. Po części jednak –
i wydaje mi się, że jest to większa część – takie nastawienie żołnierzy wynika z patriotyzmu.
To jedna z tych rzeczy, których nie da się wyjaśnić, bo jeśli trzeba je komuś wyjaśniać, to znaczy, że
nie ma szans, by je zrozumiał. Ale może dobrą ilustracją będzie pewne wspomnienie.
Jakiś czas później toczyliśmy wyczerpującą walkę. Była noc, a nasza dziesiątka miała już za sobą
mniej więcej dwie doby strzelaniny spędzone w pełnym pancerzu (za dnia upał sięgał 40 stopni) na
piętrze starego, opuszczonego budynku z cegły. Kule wpadały do środka, praktycznie nieustannie
wybijając dziury w ścianach wokół nas. Przerwy robiliśmy tylko na ładowanie magazynków.
W końcu wraz ze wschodem słońca odgłosy wymiany ognia i pocisków prujących cegły zamilkły.
Walka się zakończyła. Zaległa niesamowita cisza.
Marines, którzy przyszli nam z pomocą, zobaczyli nas porozkładanych na podłodze albo siedzących,
opierających się o ściany, opatrujących rany albo po prostu pozwalających wybrzmieć w sobie ostatnim
przeżyciom.
Jeden z marines na zewnątrz budynku wziął amerykańską flagę i wciągnął ją na maszt nad naszym
stanowiskiem. Ktoś odtworzył hymn państwowy – nie mam pojęcia, skąd płynęła muzyka, ale jej
symbolika i to, jak przemawiała do serca, było przejmujące; to wspomnienie jest do dziś jednym
z najsilniejszych przeżyć, jakie pamiętam.
Mimo że żołnierze byli umęczeni walką, wszyscy wstali, podeszli do okna i zasalutowali. Słowa
hymnu rozbrzmiewały echem w każdym z nas, kiedy patrzyliśmy, jak gwiazdy i pasy flagi powiewają
w pierwszym świetle świtu – dokładnie tak, jak mówi hymn. Przypomnienie, za co walczymy, sprawiło,
że oprócz krwi i potu każdemu z nas zaczęły teraz płynąć również łzy.
Doświadczyłem dosłownego znaczenia słów hymnu: „kraj wolnych” i „ojczyzna dzielnych ludzi”. Dla
mnie to nie oklepany banał. Czuję te słowa w sercu. Czuję je w klatce piersiowej. Nawet podczas meczu
bejsbolowego, kiedy ktoś w trakcie hymnu gada albo nie zdejmuje czapki, wkurza mnie to. I wcale tego
nie kryję.
Zarówno dla mnie, jak i dla SEALsów, z którymi służyłem, patriotyzm był ściśle związany
z pragnieniem dostania się w centrum walki. Jednak to, jak dużo może walczyć taki oddział jak nasz,
w znacznym stopniu zależy od dowództwa. Jest to przede wszystkim kwestia tego, kim są dowódcy, czyli
konkretni dowodzący nami oficerowie. A oficerowie SEALsów to prawdziwa mieszanina. Część jest
dobra, część kiepska. A część to zwykłe cykory.
Może i są twardzi jako jednostki, ale żeby być dobrym przywódcą, nie wystarczy być twardą
jednostką. Twardości muszą towarzyszyć odpowiednie metody i cele.
Nasze naczelne dowództwo chciało, żebyśmy byli stuprocentowo skuteczni, a przy tym żebyśmy nie
ponosili żadnych strat. To brzmi nawet szlachetnie, bo kto nie chce być skuteczny, a jednocześnie kto
chce, żeby jego ludziom działa się krzywda? Ale podczas wojny nie da się pogodzić tych dwóch rzeczy –
to mrzonka. Jeśli za cel obierze się stuprocentową skuteczność przy zerowych stratach, to przeprowadzi
się bardzo niewiele operacji. Nigdy nie podejmie się ryzyka – obojętnie, czy to ryzyko jest realne, czy
nie.
Najlepiej by było, gdybyśmy mogli urządzać snajperskie punkty obserwacyjne i prowadzić misje
zwiadowcze dla marines na całym obszarze wokół An-Nasirijji. Mogliśmy w dużo większym stopniu
przyczynić się do prowadzonej przez marines ofensywy. Mogliśmy ocalić część z tych, którzy zginęli.
Chcieliśmy wyruszać nocą i atakować kolejne duże miasta lub miasteczka, przez które mieli
przechodzić żołnierze Korpusu Piechoty Morskiej. Ułatwialibyśmy im szturmowanie celów, zabijając
tylu wrogów, ilu by nam się udało. Przeprowadziliśmy kilka tego typu misji, ale z pewnością o wiele
mniej, niż mogliśmy.
Zło
Nigdy nie wiedziałem za wiele o islamie. Zostałem wychowany jako chrześcijanin, więc oczywiście
słyszałem o tym, że przez całe stulecia trwały konflikty religijne. Wiedziałem o krucjatach, wiedziałem,
że wiecznie trwały walki i rzezie.
Wiedziałem też jednak, że chrześcijaństwo od czasów średniowiecza ewoluowało. Nie zabijamy
nikogo z tego powodu, że wyznaje inną religię.
Ludzie, z którymi walczyliśmy w Iraku, kiedy wojsko Husajna się rozpierzchło albo zostało
pokonane, byli fanatykami. Nienawidzili nas, bo nie byliśmy muzułmanami. Chcieli nas zabić, mimo że
właśnie uwolniliśmy ich od dyktatora – zabić, bo wyznawaliśmy inną religię niż oni.
Czy religia nie powinna uczyć tolerancji?
Mówi się, że żeby zabić wroga, trzeba się od niego zdystansować. Jeśli to prawda, to w Iraku powstańcy
bardzo nam to ułatwiali. Opisana przeze mnie wcześniej historia matki, która zabiła własne dziecko,
wyciągnąwszy zawleczkę granatu, to tylko jeden makabryczny przykład.
Dla fanatyków, z którymi walczyliśmy, nic nie miało wartości poza ich wynaturzoną interpretacją
religii. A w co drugim wypadku ich twierdzenia, że tak cenią sobie religię, były gołosłowne – większość
nawet się nie modliła. Całkiem sporo szprycowało się narkotykami, żeby być w stanie z nami walczyć.
Wielu powstańców było tchórzami. Stale używali narkotyków, by dodać sobie odwagi. Sami, bez
dopingu, byli niczym. Mam taśmę z nagraniem pokazującym jakiś budynek w trakcie przeszukiwania
go. Na parterze był ojciec z córką; w pewnym momencie na piętrze wybuchł granat hukowo-błyskowy.
Na wideo widać, jak ojciec chowa się za dziewczyną, bojąc się, że zginie – gotów był poświęcić córkę
dla ratowania siebie.
Ukryte zwłoki
Może i byli tchórzami, ale na pewno potrafili zabijać. Powstańcy nie musieli się przejmować zasadami
użycia siły ani sądem polowym. Gdyby mieli przewagę, zabiliby każdego przybysza z Zachodu, którego
by znaleźli – obojętnie, czy byłby żołnierzem, czy nie.
Pewnego dnia wysłano nas do domu, o którym słyszeliśmy, że mogli być w nim trzymani amerykańscy
jeńcy. W budynku nikogo nie znaleźliśmy. Ale w piwnicy widać było wyraźnie, że niedawno coś tam
zakopano. Wobec tego ustawiliśmy lampy i zaczęliśmy kopać.
Po krótkim czasie zobaczyłem w wykopanym dole nogawki spodni, a potem świeżo pochowane
zwłoki.
To był amerykański żołnierz. Z wojsk lądowych.
I następny. I jeszcze jeden, tym razem z mundurze polowym marines.
Mój brat wstąpił do marines na krótko przed 11 września. Nie miałem od niego wiadomości,
a przypuszczałem, że został wysłany do Iraku.
Nie wiem czemu, ale kiedy razem z innymi wyciągaliśmy te zwłoki z dołu, byłem pewien, że to mój
brat.
Ale to nie był on. Odmówiłem cicho modlitwę i kopaliśmy dalej.
Kolejne zwłoki, kolejny żołnierz marines. Pochyliłem się i zmusiłem się, by spojrzeć.
To nie on.
Przy każdym następnym żołnierzu, którego wydobywaliśmy z tego grobu – a było ich mnóstwo –
byłem coraz bardziej przekonany, że za chwilę zobaczę brata. Żołądek zacisnął mi się w supeł. Nie
przerywałem kopania. Chciało mi się wymiotować.
Wreszcie skończyliśmy. Mojego brata nie było wśród zabitych.
Przez chwilę poczułem ulgę, a nawet radość. A potem ogarnął mnie potworny smutek z powodu tych
pomordowanych młodych żołnierzy, których zwłoki wyciągnęliśmy.
Kiedy w końcu skontaktowałem się z bratem, okazało się, że wprawdzie jest w Iraku, ale nie był nigdzie
w pobliżu domu, w którym widziałem te zwłoki. Jemu też nie było lekko, ale kiedy usłyszałem jego głos,
poczułem się dużo lepiej.
Ciągle byłem jego starszym bratem i chciałem go jakoś chronić. Ale przecież on nie potrzebował już
mojej troski, do cholery – był żołnierzem marines, i to twardym żołnierzem. Trudno jednak do końca
pozbyć się dawnych nawyków.
W innym miejscu znaleźliśmy beczki z jakąś substancją chemiczną, która miała zostać wykorzystana jako
broń chemiczna. Kiedy się słyszy, że w Iraku nie było broni masowego rażenia, to mówiący te słowa
mają najwyraźniej na myśli gotowe bomby jądrowe, a nie zgromadzone przez Husajna wielkie zapasy
śmiercionośnej broni chemicznej i jej prototypów.
Może o broni chemicznej nie mówi się dlatego, że napisy na beczkach świadczyły o francuskim lub
niemieckim pochodzeniu tych substancji – a przecież Francja i Niemcy to podobno nasi zachodni
sojusznicy.
Nigdy nie przestało mnie dręczyć pytanie, ile tej broni udało się ukryć Husajnowi przed faktyczną
inwazją. Zanim wkroczyliśmy do Iraku, daliśmy mu tyle ostrzeżeń, że na pewno zdążył przewieźć
i zakopać całe tony takich materiałów. Dokąd je przewieziono, gdzie się ujawnią, co skażą i zatrują – to
chyba jedno z tych celnych pytań, na które nigdy nie odpowiedziano.
Pewnego dnia zauważyliśmy coś na pustyni: myśleliśmy, że to zakopane ajdiki (aj-i-di, IED, improvised
explosive device, improwizowany ładunek wybuchowy). Wezwaliśmy speców od rozbrajania bomb i oni
podeszli bliżej. Podeszli i znaleźli tam nie bombę, lecz... samolot.
Husajn zakopał na pustyni całe mnóstwo swoich myśliwców. Kazał je poowijać folią i próbował je
ukryć pod ziemią. Pewnie myślał, że przemkniemy przez jego kraj jak podczas „Pustynnej Burzy”:
przeprowadzimy szybkie uderzenie i się wycofamy.
I tu się pomylił.
„Zaraz zginiemy”
Współpracowaliśmy nadal z marines podczas ich marszu na północ. Nasze misje prowadziły na ogół
przed czoło ich oddziałów i polegały na rozpoznaniu ognisk oporu. Wprawdzie dane wywiadowcze
wskazywały na obecność żołnierzy nieprzyjaciela na tym terenie, nie przypuszczano jednak, by miały to
być duże oddziały.
Wtedy działaliśmy już w sile pełnego plutonu, całą szesnastką. W pewnym momencie zbliżaliśmy się
do niewielkiego zespołu budynków na skraju jakiegoś miasteczka. Kiedy dotarliśmy do zabudowań,
zaczęto nas ostrzeliwać.
Ogień szybko się wzmagał, a po paru minutach zdaliśmy sobie sprawę, że zostaliśmy otoczeni, bo
drogę odwrotu odcięły nam kilkusetosobowe siły irackie.
Zacząłem zabijać mnóstwo Irakijczyków – podobnie jak my wszyscy – ale wydawało się, że na
miejscu każdego, którego zastrzeliliśmy, wyrastało czterech albo pięciu nowych. Trwało to całymi
godzinami, przy czym strzelanina raz się nasilała, a raz słabła.
Większość wypadków wymiany ognia w Iraku cechowała sporadyczność. Przez jakiś czas (nawet do
godziny albo dłużej) strzelanina mogła być bardzo intensywna, w końcu jednak Irakijczycy się
wycofywali. Albo my.
Tym razem tak się nie działo. Walka trwała falami aż do wieczora. Żołnierze Saddama wiedzieli, że
mają przewagę liczebną i że jesteśmy otoczeni, więc nie odpuszczali. Pomału zaczynali się przybliżać, aż
stało się jasne, że ich nie odeprzemy.
Dotarło do mnie, że już po nas. Zaraz mieliśmy zginąć. Albo gorzej: mieliśmy zostać schwytani
w niewolę. Pomyślałem o rodzinie i o tym, jakie to wszystko będzie straszne. Postanowiłem, że umrę
pierwszy.
Wystrzeliłem jeszcze trochę pocisków i w tym momencie dotarł do nas komunikat radiowy:
– Zbliżamy się od szóstej.
Do naszej pozycji docierały posiłki.
Zmotoryzowane.
Dokładnie: marines. Śmierć nie była nam pisana. A w każdym razie nie w ciągu najbliższych pięciu
minut.
Dzięki Bogu!
Wyłączeni z walki
Ta akcja okazała się naszą ostatnią znaczącą potyczką podczas tej zmiany. Dowódca ściągnął nas
z powrotem do bazy.
Trzymanie takich ludzi jak my w bazie było czystym marnotrawstwem. Marines co wieczór
wyprawiali się do An-Nasirijji, starając się oczyszczać miasto w miarę wzrastania oporu. Można było
wyznaczyć nam jakiś teren do patrolowania. Mogliśmy tam jeździć i likwidować buntowników – ale
dowódca się temu sprzeciwił.
O tym, co się dzieje wokół, dowiadywaliśmy się w wysuniętych bazach i obozach, gdzie
przesiadywaliśmy, czekając na jakąś prawdziwą robotę. GROM-owcy – polscy operatorzy specjalni –
wyjeżdżali i realizowali wyznaczane im misje. Mówiono nam, że jesteśmy lwami prowadzonymi przez
psy.
Marines nie uciekali się do metafor. Kiedy wracali z nocnych akcji, dowalali nam:
– Ilu dziś dorwaliście? A, racja, przecież w ogóle nie wyjeżdżaliście.
To było wkurzające. Ale nie mam do nich pretensji. Uważam, że nasi dowódcy byli bandą cykorów.
Zaczęliśmy przygotowywać się do zajęcia zapory Mukarajin położonej na północny wschód od
Bagdadu. Była ona ważna nie tylko dlatego, że stanowiła spiętrzenie dla elektrowni wodnej, ale też
dlatego, że gdyby spuścić z niej wodę, zalanie terenów poniżej niej mogłoby spowolnić postępy naszych
wojsk na tym obszarze. Jednak nasza misja wciąż się opóźniała, a w końcu powierzono ją SEAL Team
Five, kiedy pod koniec naszego pobytu w rejonie Zatoki Perskiej team ten przybył, żeby nas zmienić.
(Operację przeprowadzono zgodnie z naszym podstawowym planem i zakończyła się powodzeniem).
Mogliśmy zrobić dużo rzeczy. Nie mam pojęcia, jaki wpływ miałoby to na przebieg wojny. Na pewno
mogliśmy ocalić paru ludzi tu czy tam, być może też o dzień albo dwa skrócić starcia w tym czy innym
miejscu. Ale zamiast tego kazano nam szykować się do powrotu do kraju. Nasza zmiana dobiegła końca.
Kolejne dwa tygodnie przesiedziałem znów w bazie, nie mając nic do roboty. Czułem się małym
pieprzonym tchórzem: grałem w gry komputerowe i czekałem, kiedy wyjadę.
Byłem wkurzony. Byłem tak wściekły, że myślałem o wystąpieniu z marynarki i nie chciałem już być
SEALsem.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 5
Snajper
Taya
Kiedy Chris po raz pierwszy wrócił do kraju, miał naprawdę ogromne poczucie wstrętu.
Do wszystkiego. A zwłaszcza do Ameryki.
Wracając do domu samochodem, słuchaliśmy radia. Nikt nie mówił o wojnie; życie
toczyło się, jakby w Iraku nic się nie działo.
– Gadają o jakichś bzdurach – powiedział Chris. – My tam walczymy za ojczyznę, a tu
wszyscy mają to w dupie.
Kiedy wojna się zaczęła, był naprawdę rozczarowany tym, co mówiono w kraju. Kiedy był
jeszcze w Kuwejcie, pewnego dnia obejrzał w telewizji jakiś poświęcony wojsku materiał
o negatywnym wydźwięku. Zadzwonił do mnie i powiedział:
– Wiesz co? Pieprzę ich, jeśli oni tak to widzą. Przyjechałem tu gotów oddać życie na tej
wojnie, a oni wciskają takie brednie.
Musiałam go przekonywać, że jest mnóstwo ludzi, którym zależy nawet nie na wojsku
w ogóle, ale na nim samym. Że ma mnie, że ma przyjaciół w San Diego i w Teksasie, że ma
rodzinę.
Ale przystosowanie się do życia po powrocie do kraju było trudne. Chris budził się
w nocy i walił na oślep pięściami. Zawsze był nerwowy, ale teraz, kiedy wstawałam w nocy,
musiałam na chwilę siadać obok niego i wypowiadać jego imię, zanim kładłam się razem
z nim do łóżka. W ten sposób delikatnie go budziłam, żeby mieć pewność, że nie stanę się
ofiarą jego odruchu.
Pewnego razu obudziłam się, bo poczułam, że ściska mi rękę. Jedną dłonią chwycił mnie
za przedramię, a drugą trzymał tuż powyżej łokcia. Spał głęboko i miałam wrażenie, że za
chwilę złamie mi rękę na pół. Starałam się trwać w absolutnym bezruchu i tylko powtarzałam
jego imię, za każdym razem trochę głośniej: nie chciałam go wystraszyć, ale też nie mogłam
dopuścić do tego, by złamał mi rękę. W końcu Chris się obudził i mnie puścił.
Powoli nabieraliśmy nowych nawyków i na nowo się do siebie dopasowywaliśmy.
Lęki
Nie odszedłem z SEALsów.
Może bym to zrobił, gdybym miał przed sobą krótszy okres zakontraktowanej służby. Może
powinienem był zaciągnąć się do marines. Ale nie było takiej możliwości.
Miałem pewne powody do nadziei. Kiedy wraca się do kraju i team przyjeżdża ze zmiany, na
szczycie dokonują się przetasowania i dostaje się nowych dowódców. Zawsze jest szansa, że nowi będą
lepsi.
Rozmawiałem z Tayą i mówiłem jej, jak strasznie jestem wkurzony. Oczywiście z jej punktu widzenia
wyglądało to inaczej: była po prostu szczęśliwa, że żyję i że wróciłem do kraju w jednym kawałku.
Tymczasem wyżsi oficerowie dostawali awansy i gratulacje za udział w wojnie. Chwała spływała na
nich.
Gówniana chwała.
Gówniana chwała za udział w wojnie, w której nie walczyli, i za ich tchórzliwą postawę. Ich
tchórzostwo kosztowało życie tych, których mogliśmy ocalić, gdyby pozwolili nam robić to, co umiemy.
Ale taką mamy politykę: banda fotelowych komandosów, którzy w bezpiecznym zaciszu rozsiadają się
wygodnie w kółku wzajemnej adoracji i pogrywają prawdziwym ludzkim życiem.
Począwszy od tego powrotu, za każdym razem, kiedy ściągali mnie ze zmiany do kraju, przez jakiś tydzień
nigdzie nie wychodziłem. Po prostu siedziałem w domu. Na ogół po rozładowaniu i uporządkowaniu
sprzętu dostawaliśmy mniej więcej miesiąc wolnego. Przez pierwszy tydzień zawsze zostawałem w domu
z Tayą i rezerwowałem ten czas dla siebie. Dopiero później zaczynałem spotykać się z rodziną
i znajomymi.
Nie chodziło o jakieś wspomnienia z bitwy czy inne równie dramatyczne przeżycia; po prostu
chciałem pobyć sam.
Chociaż pamiętam, że raz miałem coś w rodzaju takiego przebłysku, ale trwało to tylko parę chwil.
To było po mojej pierwszej zmianie: siedziałem w pokoju, który służył nam za gabinet w naszym domu
w Alpine w pobliżu San Diego. Mieliśmy zainstalowany alarm przeciwwłamaniowy i jakimś cudem Taya
niechcący go uruchomiła, wracając do domu.
Dźwięk alarmu przestraszył mnie tak bardzo, że niewiele brakowało, a wystrzeliłbym sobie dziurę
w gaciach własnym gównem. W jednej chwili znalazłem się z powrotem w Kuwejcie. Zanurkowałem
pod biurko. Myślałem, że nadlatuje scud.
Teraz się z tego śmiejemy – ale przez tych parę chwil byłem naprawdę przerażony, bardziej nawet niż
wtedy, kiedy w Kuwejcie scudy rzeczywiście przelatywały nam nad głowami.
Z alarmem przeciwwłamaniowym miałem dużo więcej takich zabawnych przygód, ale nie wszystkie uda
mi się tu opisać. Pewnego dnia wstałem dopiero po wyjściu Tai do pracy. Jak tylko wyszedłem z łóżka,
włączył się alarm. System był ustawiony na tryb głosowy, więc powiadomił mnie komputerowym
komunikatem:
– Alarm! Intruz w domu! Alarm!
Chwyciłem pistolet i poszedłem szukać przestępcy. Sukinsyn, który się do mnie włamuje, nie ma
prawa chodzić po świecie i się tym przechwalać.
– Intruz: salon!
Ostrożnie wszedłem do salonu i sprawdziłem pomieszczenie, wykorzystując wszystkie swoje
SEALsowskie umiejętności.
Pusto. Sprytny złodziej.
Przeszedłem w głąb korytarza.
– Intruz: kuchnia!
Kuchnia też była czysta. Sukinkot mi się wymykał.
– Intruz: korytarz!
Gdzie jesteś, sukinsynu?!
Nie potrafię ocenić, po jakim czasie dotarło do mnie, że to ja jestem intruzem: system wykrywał
i śledził mnie. Taya zostawiła alarm ustawiony na pusty dom, przez co włączyły się czujniki ruchu.
Śmiejcie się, ile tylko chcecie. Ale ze mną, a nie ze mnie, jasne?
Zawsze miałem wrażenie, że w kraju jestem bardziej podatny na obrażenia. Po każdej zmianie coś mi się
przytrafiało, zazwyczaj podczas szkolenia. A to złamałem palec u nogi, a to u ręki – przydarzały mi się
najrozmaitsze drobne urazy. Za granicą, podczas misji, na wojnie, byłem najwyraźniej niezwyciężony.
– Za każdym razem kiedy wracasz ze zmiany, zdejmujesz swoją pelerynkę superbohatera – żartowała
Taya.
Po pewnym czasie zacząłem myśleć, że naprawdę tak jest.
Moi rodzice bardzo się niepokoili przez cały czas, kiedy mnie nie było. Chcieli się ze mną zobaczyć
natychmiast, jak tylko wróciłem do kraju, więc moja potrzeba odizolowania się na pierwszych kilka dni
musiała ich boleć prawdopodobnie bardziej, niż dawali mi odczuć. Kiedy jednak w końcu się
spotykaliśmy, był to bardzo szczęśliwy dzień.
Ojciec przeżywał moje wyjazdy na misje wyjątkowo ciężko, okazując na zewnątrz dużo większy
niepokój niż matka. To zabawne: czasami osoby najsilniejsze najgorzej znoszą sytuację, kiedy muszą
pogodzić się z tym, że nie mają wpływu na wydarzenia i nie mogą tak naprawdę być przy tych, których
kochają. Sam tego doświadczyłem.
Rodzice przyjmowali podobną postawę za każdym razem, kiedy wyjeżdżałem za granicę. Mama
trzymała się dzielnie i zachowywała stoicki spokój; stoicki zazwyczaj tata stawał się natomiast
najbardziej martwiącą się osobą w rodzinie.
Szkolenie
Zrezygnowałem z części wolnego i wróciłem z urlopu tydzień wcześniej, żeby pójść do szkoły dla
snajperów. Dla takiej szansy zrezygnowałbym z dużo większych rzeczy.
Przez całe lata snajperzy Korpusu Piechoty Morskiej nie bez powodu cieszyli się znakomitą opinią,
a ich program szkolenia nadal jest uważany za jeden z najlepszych na świecie. Dawniej zresztą strzelcy
wyborowi SEALsów też szkolili się w szkole prowadzonej przez marines. Jednak poszliśmy krok dalej
i stworzyliśmy własny ośrodek szkoleniowy, przystosowując do własnych potrzeb mnóstwo elementów
z programu marines. Dodaliśmy jednak do nich sporo nowości, by móc przygotowywać swoich
snajperów do misji typowych dla SEALsów. Z tego powodu ukończenie szkoły snajperskiej SEALsów
zajmuje jakieś dwa razy więcej czasu, niż trwa podobne szkolenie u marines.
Zaraz po kursie BUD/S szkolenie snajperskie było najtrudniejszym kursem, jaki kiedykolwiek
przechodziłem. Instruktorzy bez ustanku nas nękali. Ćwiczyliśmy, przesiadując do późna w noc i zrywając
się o bladym świcie. Ciągle nas gdzieś ganiali albo gnębili w inny sposób.
Na tym polegał kluczowy element tej nauki. Ponieważ instruktorzy nie mogli do nas strzelać, robili,
co tylko przyszło im do głowy, żeby nas jak najbardziej zestresować. Z tego, co słyszałem, kurs ten
kończy zaledwie 50 procent rozpoczynających go ludzi. Jestem gotów w to uwierzyć.
Na zajęciach SEALsi uczą się najpierw obsługi komputerów, aparatów i kamer, co stanowi część
naszej pracy. Nasi snajperzy to nie tylko strzelcy. Tak naprawdę strzelanie jest jedynie niewielkim
wycinkiem tego, co jest naszym zadaniem. Jest to wycinek ważny, niezbędny, ale nie jest to żadną miarą
całość pracy snajpera.
SEALsa, który ma być snajperem, szkoli się w umiejętności obserwacji. Jest to absolutna podstawa.
Snajper może czasem znaleźć się na wysuniętej pozycji przed głównymi siłami z zadaniem zdobycia jak
największej ilości informacji na temat nieprzyjaciela. Ale nawet wówczas, kiedy jego zadanie jest ściśle
określone i polega po prostu na przedostaniu się na pozycję umożliwiającą zdjęcie jakiegoś bardzo
wartościowego celu, pierwszą niezbędną rzeczą, którą musi zrobić, jest obserwacja terenu. Musi
sprawnie obsługiwać i wykorzystywać nowoczesne narzędzia nawigacyjne, takie jak GPS,
a równocześnie klarownie przedstawiać gromadzone informacje. Dlatego od tego właśnie zaczynamy.
Kolejną częścią kursu, pod wieloma względami najtrudniejszą, jest szkolenie umiejętności
podchodzenia. To na tym etapie odpada większość uczestników. Podchody oznaczają takie podkradanie
się na pozycję, by uniknąć wykrycia: łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Trzeba poruszać się powoli
i ostrożnie, aż osiągnie się wyznaczony dla danej misji precyzyjny punkt docelowy. W opanowaniu tej
umiejętności nie chodzi o cierpliwość, a przynajmniej nie tylko o nią. Chodzi o zawodową dyscyplinę.
Nie należę do osób cierpliwych, jednak nauczyłem się, że aby podchody się udały, nie wolno się
spieszyć. Wiedząc, że mam kogoś zabić, mogę czekać cały dzień, cały tydzień, dwa tygodnie.
I wyobraźcie sobie, że czekałem.
Wiedziałem, że zrobię wszystko, co będzie trzeba. Dodam tu na wszelki wypadek, że nie mieliśmy też
przerw na wyjście do toalety.
Podczas jednego z ćwiczeń mieliśmy przekraść się przez skoszone pole. Całe godziny zajęło mi
wplatanie siana i trawy w mój ghillie suit. Ghillie suit to strój maskujący wykonany z płóciennych
pasków wykorzystywany jako podstawa kamuflażu dla snajpera podczas misji wiążącej się
z podchodzeniem do celu. Robi się go w ten sposób, żeby można było wplatać między płócienne paski
siano, trawę czy inne elementy podłoża lub otoczenia, dzięki czemu strzelec wtapia się w tło. Płócienne
paski optycznie pogrubiają zamaskowany kształt, dlatego skradający się przez pole strzelec nie wygląda
jak chochoł ze słomą wetkniętą w tyłek. Wygląda raczej jak płożący się krzew.
Jednak w ghillie suit jest gorąco i człowiek się poci. I strój ten wcale nie jest czapką niewidką. Kiedy
teren się zmienia, trzeba się zatrzymać i odpowiednio dostosować kamuflaż. Cały czas trzeba wyglądać
jak otoczenie, przez które człowiek się skrada.
Pamiętam, jak pewnego razu po-wo-li posuwałem się po polu, kiedy usłyszałem w pobliżu
charakterystyczny odgłos grzechotnika. Wąż najwyraźniej upodobał sobie właśnie ten kawałek ziemi,
który miałem pokonać. Zaklinanie nie działało. Wobec tego, nie chcąc zdradzić swojej pozycji
oceniającemu mnie instruktorowi, powoli odczołgałem się w inną stronę i zmieniłem zaplanowaną
ścieżkę podejścia. Z niektórymi wrogami nie warto walczyć.
Podczas fazy szkolenia poświęconej podchodom kursanci nie są oceniani po oddaniu pierwszego strzału,
lecz dopiero po oddaniu drugiego. Innymi słowy, chodzi o to, czy pierwszym strzałem strzelec nie zdradzi
swojej pozycji.
Należy mieć nadzieję, że nie. Bo chodzi nie tylko o to, że z dużym prawdopodobieństwem będzie
musiał oddać więcej strzałów niż jeden, ale też o to, że będzie musiał jakoś wycofać się ze swojej
kryjówki. No a dużo łatwiej to zrobić, jeśli pozostanie się przy życiu.
Warto pamiętać, że w przyrodzie nie spotyka się idealnych kształtów figur geometrycznych, a to
znaczy, że trzeba zrobić wszystko, co się da, żeby zamaskować celownik i lufę karabinu. Ja zwykle
owijałem lufę taśmą, którą dla uzyskania lepszego kamuflażu dodatkowo malowałem farbą w sprayu.
Przed celownikiem i wylotem lufy zostawiałem trochę roślinności – nie trzeba przecież widzieć
wszystkiego, wystarczy sam cel.
Podchody były dla mnie najtrudniejszą częścią tego kursu. Niewiele brakowało, a odpadłbym
z powodu braku cierpliwości.
Dopiero kiedy opanowaliśmy sztukę podchodzenia do celu, przechodziliśmy do strzelania.
Karabiny
Ludzie często pytają mnie o broń: chcą wiedzieć, jakiej używałem jako snajper, na jakiej się uczyłem,
jaka jest moja ulubiona. Kiedy byłem w terenie, dobierałem broń do zadania i sytuacji. W szkole
snajperskiej uczyłem się podstaw strzelania na wielu różnych odmianach broni, żebym nie tylko potrafił
każdą z nich obsługiwać, ale też umiał wybrać odpowiednią do konkretnej misji.
Podczas szkolenia korzystałem z czterech podstawowych modeli. Dwa z nich była to broń
półautomatyczna z amunicją podawaną z magazynka: Mk 12, karabin snajperski (inaczej wyborowy)
kalibru 5,56 mm, oraz Mk 11, karabin snajperski kalibru 7,62 mm. (Kiedy mówię o broni, często podaję
tylko kaliber: na przykład, kiedy piszę „5,56 mm”, mam na myśli Mk 12. A kiedy podaję kaliber
w milimetrach, używam przecinka, nie kropki; kropka dotyczy kalibrów podawanych w calach).
Oprócz tych dwóch miałem jeszcze .300 win mag. Również ten karabin jest zasilany z magazynka, ale
jest to broń powtarzalna. Podobnie jak dwa karabiny wspomniane wyżej mój win mag miał tłumik
płomieni – rodzaj urządzenia mocowanego na końcu lufy, którego zadaniem jest tłumienie błysku
płomieni wychodzących z jej końca. Tłumik wycisza też dźwięk wydawany przez pocisk wylatujący
z karabinu – w podobny sposób, w jaki działają tłumiki samochodowe. (Ściśle rzecz biorąc, tłumik
płomieni nie jest tłumikiem dźwięku, chociaż niektórzy nie rozróżniają tych pojęć. Nie wchodząc zbyt
daleko w rozważania techniczne, powiedzmy tylko, że działanie tłumika płomieni polega na ułatwieniu
gazom, które powstają po spaleniu prochu, by się rozprężyły i jak najmniej rozgrzane opuściły lufę po
wystrzeleniu pocisku. Ujmując rzecz ogólnie, istnieją dwa typy tych tłumików: pierwszy mocuje się do
lufy, drugi jest z nią trwale połączony. Jedną z praktycznych korzyści stosowania tłumika na karabinie
snajperskim jest to, że na ogół zmniejsza on siłę „kopnięcia”, którego doznaje strzelec. Pomaga to
w oddawaniu precyzyjniejszych strzałów).
Miałem ponadto karabin kalibru .50 cala, który nie miał tłumika.
Omówię teraz każdy z tych karabinów po kolei.
Mk 12
Jego oficjalna nazwa to United States Navy Mk 12 Special Purpose Rifle, czyli karabin specjalnego
przeznaczenia Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, model 12. Ma lufę długości 16 cali (około
40 centymetrów), ale poza tym jego konstrukcja opiera się na rozwiązaniach znanych z M4. Używa
nabojów 5,56 × 45 mm podawanych z magazynka wyposażonego w trzydzieści sztuk amunicji. (Można też
korzystać z magazynka z dwudziestoma nabojami).
Nabój 5,56 mm powstał na bazie prototypu oznaczonego jako amunicja .223 cala, był zatem mniejszy
i lżejszy niż większość wcześniejszych nabojów. Jeśli chce się zabić człowieka, lepiej wybrać inny
pocisk niż 5,56. O ile nie trafi się kogoś prosto w głowę, może się okazać, że do jego uśmiercenia trzeba
będzie oddać kilka strzałów, zwłaszcza kiedy się strzela do nawalonych szaleńców, a z takimi mieliśmy
do czynienia w Iraku. Bo wbrew powszechnemu prawdopodobnie przekonaniu nie wszystkie strzały
snajperskie – a już na pewno nie wszystkie moje – to trafienia prosto w głowę. Zwykle celowałem
w okolice środka ciężkości – w wyraźnie szeroką część korpusu w pobliżu jego środka, dającą mi
znaczną pewność trafienia w cel.
Karabin Mk 12 jest wyjątkowo prosty w obsłudze i praktycznie wymienny z modelem M4, który nie
jest wprawdzie bronią snajperską, ale nadal stanowi nieoceniony oręż. Kiedy po kursie wróciłem do
plutonu, wyjąłem nawet ze swojego M4 komorę spustową i umocowałem ją w komorze zamkowej Mk 12.
Dzięki temu zyskałem składaną kolbę, a mogłem strzelać ogniem ciągłym. (Obecnie spotyka się już część
Mk 12 wyposażoną w składane kolby).
Podczas patrolu wolę mieć krótszą kolbę. Szybciej można podnieść broń do barku i wziąć kogoś na
muszkę. Krótsza kolba jest też lepsza do działań wewnątrz budynków i w bliskim kontakcie.
Jeszcze jedna uwaga na temat moich osobistych ustawień: nigdy nie używałem w karabinie
automatycznego ognia ciągłego. Strzelanie serią potrzebne jest tak naprawdę tylko wtedy, kiedy chce się
zmusić przeciwnika do ukrycia się – plucie kulami nie sprzyja dokładnemu prowadzeniu ognia. Ale
ponieważ może się tak złożyć, że opcja ta się przyda, ją też wolałem mieć w zanadrzu.
Mk 11
Oficjalnie nazywa się Mk 11 Mod X Special Purpose Rifle, czyli karabin specjalnego przeznaczenia,
model 11, odmiana X, a znany też jest jako SR-25. Jest to broń niezwykle wszechstronna. Pomysł modelu
Mk 11 wydaje mi się szczególnie dobry, ponieważ mogłem go używać podczas patroli (zamiast M4),
a jednocześnie wykorzystywać go jako karabin snajperski. Nie ma składanej kolby, ale to jego jedyna
wada. Wyruszając na patrol, zdejmowałem tłumik i dołączałem go do ekwipunku. Jeśli zachodziła
potrzeba oddania strzału snajperskiego, mocowałem tłumik na lufie. Ale jeśli byłem na ulicy albo
poruszałem się pieszo, mogłem od razu odpowiedzieć ogniem na atak. Mk 11 to broń półautomatyczna,
więc dawała mi możliwość ostrzelania celu mnóstwem pocisków, a strzelała amunicją 7,62 × 51 mm
podawaną z magazynku z dwudziestoma nabojami. Te kule mają większą moc obalającą niż mniejsze
pociski 5,56 mm NATO. Wystarczyło, że trafiłem gościa raz, i już padał martwy.
Używaliśmy specjalnych nabojów typu match grade (do strzelania precyzyjnego), dostarczanych przez
firmę Black Hills, która produkuje prawdopodobnie najlepszą amunicję snajperską na świecie.
Mk 11 zyskał sobie złą reputację w polu, ponieważ często się zacinał. U nas w czasie szkolenia nie
mieliśmy wielu takich wypadków, ale na misjach zagranicznych było już inaczej. W końcu doszliśmy do
wniosku, że do podwójnego załadowywania dochodziło w wyniku jakiegoś zacięcia w okolicach osłony
zamka; w dużym stopniu wyeliminowaliśmy ten problem przez pozostawienie osłony otwartej. Były
jednak jeszcze inne kłopoty z tą bronią, a jeśli o mnie chodzi, to nie należała ona nigdy do moich
ulubionych.
.300 Win Mag
Karabin kalibru .300 cala to zupełnie inna klasa broni.
Jak z pewnością wielu czytelników się orientuje, nazwa .300 Win Mag (którą wymawia się po prostu
„three hundred win mag”, czyli „trzysta win mag”) odnosi się do pocisków, którymi strzela ten karabin,
mianowicie .300 winchester magnum (7,62 × 67 mm). To doskonały, wszechstronny pocisk, którego
parametry pozwalają uzyskiwać znakomitą celność, a jednocześnie cechuje go znaczna moc obalająca.
Każdy rodzaj amerykańskich sił zbrojnych używa innych (w mniejszym lub większym stopniu się
różniących) karabinów strzelających tą amunicją; zapewne najsłynniejszy jest używany przez US Army
M24 Sniper Weapon System, którego konstrukcja opiera się na budowie karabinu Remington 700. (Tak,
to ten sam karabin, który mogą kupować cywile do polowania). Jeśli chodzi o nas, to za punkt wyjścia
wzięto kolbę macmillana, przystosowano lufę i wykorzystano mechanizm zamka z remingtona 700. Były
to całkiem udane karabiny.
W moim trzecim plutonie – tym, z którym pojechałem do Ar-Ramadi – mieliśmy całkiem nowe
trzysetki. Zastosowano w nich kolby Accuracy International, do których dołączono zupełnie nowe lufy
i mechanizmy. Odmiana AI miała krótszą lufę i składaną kolbę. To dopiero były wymiatacze!
Karabin kalibru .300 cala jest zaprojektowany jako nieco cięższa broń. Strzela jak po promieniu
lasera. Można z niego przygwoździć praktycznie każdy cel w promieniu kilometra, a nawet większym.
Jeśli natomiast chodzi o bliższe cele, nie trzeba zbytnio się martwić o poprawki celownika. Wystarczy
ustawić odległość na 500 jardów (około 450 metrów), a i tak będzie się trafiało w cele położone
w zakresie od 100 do 700 jardów (niespełna 100 do ponad 600 metrów) bez potrzeby korygowania co
chwila celownika.
Większość zaliczeń w mojej karierze to były strzały oddane właśnie z karabinu .300 Win Mag.
Kaliber .50 cala
Pięćdziesiątka jest potężna i wyjątkowo ciężka – po prostu jej nie lubię. Nigdy nie używałem jej w Iraku.
Ten rodzaj broni, wykorzystujący amunicję 12,7 × 99 mm, jest dość mocno rozreklamowany, a nawet
można powiedzieć, że otacza go pewna aura romantyczności. Istnieje kilka różnych modeli tych
karabinów i ich odmian używanych przez siły zbrojne USA i innych krajów na całym świecie. Czytelnicy
słyszeli prawdopodobnie o karabinie Barrett M82 albo M107, opracowanych przez firmę Barrett
Firearms Manufacturing. Mają one olbrzymi zasięg i użyte do właściwych celów, stanowią z pewnością
dobrą broń. Ja po prostu ich zbytnio nie lubię. (Jedyny karabin kalibru .50 cala, który lubię, to model
Accuracy International, który ma zgrabniejszą, składaną kolbę i jest nieco celniejszy; jednak w czasie
moich misji nim nie dysponowaliśmy).
Mówi się powszechnie, że pięćdziesiątka to doskonała broń do skutecznego zatrzymania pojazdu.
Tymczasem jeśli przestrzeli się blok silnika z broni kalibru .50 cala, to samochód wcale się nie zatrzyma.
A przynajmniej nie od razu. Oczywiście płyny będą wyciekać i w końcu silnik przestanie pracować, ale
nie dzieje się to absolutnie w jednej chwili. Można strzelać z kalibru .338 czy .300 cala – efekt będzie ten
sam. Najlepszym sposobem zatrzymania pojazdu jest zastrzelenie kierowcy. A to można zrobić przy
użyciu najrozmaitszego typu broni.
.338
Podczas szkolenia nie mieliśmy kalibru .338 cala; zaczęliśmy go dostawać później, już na wojnie. I tu
znowu nazwa broni pochodzi od pocisku; jest kilku producentów karabinów strzelających taką amunicją,
między innymi MacMillan i Accuracy International. Pocisk leci dalej i ma bardziej płaski tor lotu niż kula
kalibru .50 cala, waży mniej, jest tańszy, a potrafi wyrządzić równie wielkie szkody. Te karabiny to
fantastyczna broń.
Używałem broni kalibru .338 cala podczas swojej ostatniej zmiany. Używałbym jej więcej razy,
gdybym miał ją wcześniej. Jedyną jej wadą z mojego punktu widzenia było to, że w moim modelu nie
było tłumika. Kiedy się strzela wewnątrz budynku, huk wystrzałów jest ogłuszający, aż boli – dosłownie.
Już po kilku wystrzałach pękały mi uszy.
Skoro mowa o broni, warto wspomnieć, że obecnie do moich ulubionych należą produkty firmy GA
Precision, całkiem małej wytwórni założonej w roku 1999 przez George’a Gardnera. Zarówno on sam,
jak i jego pracownicy przykładają ogromną wagę do każdego szczegółu, a produkowana przez nich broń
jest po prostu fantastyczna. Nie miałem okazji wypróbować żadnego z tych modeli przed odejściem
z marynarki, ale teraz używam właśnie ich.
Ważnym elementem broni są celowniki. Na misjach zagranicznych używałem celownika
z trzydziestodwukrotnym powiększeniem. (Wielkość powiększenia podana na celowniku dotyczy
powiększenia wynikającego z jego odległości ogniskowej. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły techniczne,
można przyjąć, że im silniejsze powiększenie, tym lepiej strzelec widzi z dużej odległości. Jednak
w zależności od konkretnej sytuacji i celownika coś się zyskuje, a coś traci. Celowniki należy dobierać
pod kątem konkretnej sytuacji, w której mają być użyte; by podać oczywisty przykład, powiem, że
celownik z trzydziestodwukrotnym powiększeniem byłby zdecydowanie nie na miejscu, gdyby go użyć do
shotguna). Poza tym, stosownie do okoliczności, do celownika dołączałem laser w podczerwieni albo
laser w czerwonym paśmie widzialnym oraz noktowizor.
Jako SEALs używałem celowników firmy Nightforce. Mają bardzo przejrzyste szkła i okazują się
niezwykle wytrzymałe w skrajnych warunkach. W moim wypadku celownik ten nigdy nie wymagał
regulacji. Podczas misji używałem dalmierza firmy Leica, dzięki któremu określałem odległość do celu.
Większość kolb moich karabinów miała regulowane poduszki podpoliczkowe. Ten dodatkowy
element pozwalał mi utrzymywać oko w stałym położeniu podczas patrzenia przez celownik. Do
starszych modeli broni wykonywaliśmy z twardej pianki odpowiednie pogrubienie kolby, dzięki czemu
miała właściwą wysokość. (Równolegle z powstawaniem coraz większych i coraz bardziej
zróżnicowanych wielkościowo obejm celowników coraz ważniejsza stawała się możliwość zmieniania
wysokości kolby).
W karabinach, których używałem, miałem spust o sile 2 funtów (900 gramów). Ciągnie się go całkiem
lekko. Spust w mojej broni powinien działać gładko za każdym razem; nie chcę szarpać karabinu, kiedy
strzelam. Nie chcę czuć oporu. Ma być tak: celuję, przygotowuję się do strzału, kładę palec na spuście,
delikatnie zaczynam ciągnąć – i spust zwalnia iglicę.
Jako myśliwy potrafiłem strzelać: umiałem sprawić, żeby kula przeleciała z punktu A do punktu B. Szkoła
snajperska dała mi wiedzę, która za tym wszystkim stoi. Jedną z ciekawszych rzeczy jest to, że lufa
karabinu nie może stykać się z żadną częścią kolby: te dwa elementy muszą być względem siebie
samonośne, by zwiększyć celność. (To, że lufa „unosi się” wewnątrz łoża, wynika ze sposobu jego
wykonania. Lufa łączy się jedynie z komorą zamkową). Kiedy wystrzeliwuje się pocisk, lufa zostaje
wprawiona w drgania. Cokolwiek stykałoby się z lufą, przekazywałoby te drgania, co z kolei
wpływałoby na celność. Poza tym w szkole snajperskiej uczą o takich zjawiskach jak efekt Coriolisa,
który jest związany z ruchem obrotowym Ziemi wokół własnej osi i wpływa na tor lotu wystrzelonego
pocisku. (Efekt ten ma znaczenie jedynie dla strzałów na wyjątkowo duże odległości).
W szkole dla snajperów wszystkie te techniczne dane poznaje się doświadczalnie. Uczestnicy kursu
uczą się wyprzedzenia, z jakim należy „prowadzić” poruszający się cel – w zależności od tego, czy
człowiek, do którego się celuje, idzie, czy biegnie, oraz w zależności od dystansu dzielącego snajpera od
niego. Umiejętność tę ćwiczy się tak długo, aż nie tyle zrozumie się te prawidłowości umysłem, ile wejdą
one w krew: wdrukują się w mięśnie ramion, dłoni i palców.
W większości sytuacji strzeleckich wprowadzam poprawkę na opad pocisku, nie biorę natomiast
poprawki na wiatr. (Ujmując rzecz w prosty sposób, poprawka na opadanie pocisku oznacza przesunięcie
punktu, w który celuję, tak by zrównoważyć opadanie pocisku wraz z pokonywanym dystansem;
poprawka na wiatr oznacza zrównoważenie wpływu wiatru). Wiatr stale się zmienia. W związku z tym
zmienia się również w czasie, kiedy wprowadzam poprawkę uwzględniającą jego dotychczasowy
kierunek. Z opadem jest zupełnie inaczej – chociaż jeśli jest się w sytuacji bojowej, bardzo często nie
można pozwolić sobie na luksus wprowadzania precyzyjnych poprawek. Trzeba strzelać – albo samemu
zostanie się zastrzelonym.
Sprawdzian
Nie byłem najlepszym snajperem w grupie. Tak naprawdę oblałem sprawdzian praktyczny. Mogło to dla
mnie oznaczać odejście z kursu.
W odróżnieniu od marines, kiedy jesteśmy w terenie, nie pracujemy w parze z obserwatorem.
Zasadniczo filozofia SEALsów polega na tym, że jeśli masz obok siebie partnera, to on ma strzelać, a nie
się przyglądać. Mimo to podczas szkolenia pracowaliśmy z obserwatorami.
Kiedy oblałem ten sprawdzian, instruktor prześledził po kolei wszystko razem ze mną i z moim
obserwatorem, próbując ustalić, gdzie popełniłem błąd. Celownik miałem idealny, wszystko ustawiłem
jak należy, karabinem też był absolutnie w porządku...
Nagle instruktor popatrzył mi w twarz.
– Tytoń? – powiedział bardziej w formie komunikatu niż pytania.
– Aaaa...
W czasie sprawdzianu nie miałem w ustach ani szczypty tytoniu do żucia. To była jedyna rzecz, którą
zrobiłem inaczej niż zwykle... i okazało się, że to jest wyjaśnienie niepowodzenia. Wtedy – już z porcyjką
tytoniu pod wargą – zaliczyłem sprawdzian śpiewająco.
Snajperzy są na ogół przesądni. Przypominamy sportowców, którym zdarza się być przywiązanymi do
pewnych drobnych rytuałów i koniecznych zachowań. Kiedy ogląda się mecz bejsbolu, uderzający
zawsze wykonuje te same czynności, gdy staje na bazie: żegna się, kopie w ziemię, wymachuje kijem.
Snajperzy są ulepieni z tej samej gliny.
Podczas szkolenia, a także później, zawsze trzymałem karabin w ten sam sposób, identycznie się
ubierałem, wszystko miałem zaplanowane dokładnie tak samo. W tym wszystkim chodzi o to, by panować
nad każdym szczegółem służącym wyznaczonemu zadaniu. Wiem, że karabin się spisze. Muszę mieć
pewność, że ja również.
Bycie snajperem w SEALsach to dużo więcej niż samo strzelanie. W dalszej części szkolenia uczono
mnie uważnej obserwacji terenu i okolicy. Uczyłem się patrzeć na wszystko okiem snajpera: „Gdybym to
ja miał zasadzić się na przychodzącego tu snajpera, to gdzie bym się ukrył? O, na tym dachu. Stamtąd
mógłbym wystrzelać cały oddział”.
Z chwilą ustalenia tego rodzaju punktów przyglądałem im się przez dłuższy czas. Wybierając się na
ten kurs, miałem doskonały wzrok, ale snajperowi potrzebne jest nie tyle samo patrzenie, ile nauczenie
się zauważania – chodzi o to, by wiedział, jakiego rodzaju ruch powinien zwracać jego uwagę, by
rozpoznawał nieznaczne ślady mogące naprowadzić go na trop przygotowanej zasadzki.
Musiałem ćwiczyć zachowywanie czujności. Obserwacja to trudna praca. Wybierałem się w teren
i po prostu uczyłem się obserwować różne rzeczy z dużej odległości. Zawsze – nawet podczas urlopu –
starałem się doskonalić tę sztukę. Kiedy się jest na ranczu w Teksasie, można tam zobaczyć różne
zwierzęta, ptaki – człowiek uczy się patrzeć z oddali i dostrzegać ruch, rozpoznawać kształty albo drobne
elementy krajobrazu, które mogą być niepokojące.
Przez pewien czas miałem wrażenie, że wszystko pomaga mi szkolić się w tej umiejętności, nawet gry
komputerowe. Miałem małą kieszonkową grę w madżong, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym od
jednego z moich znajomych. Nie wiem, czy był to na pewno stosowny prezent ślubny – w końcu to gra
kieszonkowa, dla jednej osoby – ale jako narzędzie do ćwiczenia spostrzegawczości była nieoceniona.
W madżongu chodzi o to, by nieustannie lustrować różne kamienie, szukając par. Rozgrywałem partie na
czas przeciwko komputerowi, starając się wyostrzyć umiejętność obserwacji.
Powiedziałem to już wcześniej i będę powtarzał nadal: nie jestem najlepszym strzelcem na świecie.
Nawet w mojej grupie na kursie było mnóstwo gości lepszych ode mnie. Kurs ukończyłem
sklasyfikowany mniej więcej w środku stawki.
Tak się akurat złożyło, że chłopak, któremu przyznano tytuł „honor man”, czyli najlepszego w grupie,
należał do mojego plutonu. Jednak nie miał tylu zaliczeń, ile udało się zdobyć mnie: przynajmniej
częściowym tego wyjaśnieniem jest fakt, że na parę miesięcy został wysłany na Filipiny, podczas gdy ja
byłem w Iraku. Do bycia skutecznym snajperem potrzeba umiejętności, ale też okazji. I szczęścia.
Bity przez delfiny, zjadany przez rekiny
Całe lato spędziłem w szkole dla snajperów. Kiedy wróciłem do plutonu i do naszego podstawowego
szkolenia, w ciągu roku przechodziłem różne fazy ćwiczeń przygotowujących nas do wysłania na misję.
Jak zwykle najtrudniejsze doświadczenia spotykały mnie w wodzie.
Zwierzęta żyjące w morzu kojarzą się na ogół z czymś miłym i łagodnym, ale moje spotkania z nimi takich
akurat wspomnień mi nie zostawiły.
Marynarka Wojenna prowadziła pewien program badawczy, w którym próbowano wykorzystywać
delfiny do obrony portów. W ramach tego programu nas wykorzystywano jako cele – bywało, że bez
wcześniejszego ostrzeżenia. W pewnym momencie pojawiały się delfiny i dawały nam porządnie w kość.
Szkolono je, by waliły intruzów po bokach, a ich uderzenia potrafiły połamać żebra. Jeśli człowiek nie
został wcześniej ostrzeżony, że będzie brał udział w takich ćwiczeniach, nie wiedział, co się dzieje,
a pierwszą reakcją, przynajmniej moją, była myśl, że to atak rekinów.
Pewnego razu wypłynęliśmy na otwarte morze i zaatakowały nas delfiny. Mocno mnie potłukły
i wiałem do brzegu, żeby umknąć skurczybykom. Zobaczyłem jakiś pomost i ukryłem się pod nim –
wiedziałem, że tam za mną nie popłyną.
Ufff.
I nagle coś zacisnęło mi się mocno na nodze. Naprawdę mocno.
To był lew morski. Je z kolei szkolono do pilnowania pomostów.
Wypłynąłem z powrotem na otwarte wody. Wolałem zostać poobijany przez delfina niż zjedzony
przez lwa morskiego.
Ale zdecydowanie najgorsze były rekiny.
Pewnej nocy mieliśmy w ciemności przepłynąć przez zatokę, wypływając z San Diego, i umieścić
minę magnetyczną pod jakimś statkiem. Prosta, standardowa operacja SEALsów.
Nie wszyscy SEALsi tak nie znoszą wody jak ja. Wielu lubi ją wręcz tak bardzo, że potrafią na
przykład podpłynąć do kolegi od tyłu i spłatać mu figla podczas ćwiczeń. Może się zdarzyć, że któryś
podczepi minę, po czym zanurkuje głębiej w stronę dna i będzie czekał na kolejnego ćwiczącego, który
przypłynie z następną miną. Zwykle światło dochodzące z góry jest wystarczające, by dowcipniś
zobaczył sylwetkę drugiego nurka. Kiedy więc ofiara – to znaczy nurek – podpływa, by umieścić minę
pod kadłubem, pierwszy SEALs zbliża się do niego, chwyta go za płetwę i szarpie.
Drugi nurek zazwyczaj myśli wtedy, że napadł go rekin, więc robi ze strachu w gacie i partaczy resztę
ćwiczenia. A jeśli po wyjściu z wody okazuje się, że metafora dotycząca strachu nie była tylko metaforą,
pechowiec musi dodatkowo lepiej niż zwykle wyczyścić sprzęt.
Tego konkretnego dnia, o którym chcę napisać, byłem już pod kadłubem i właśnie przymocowałem
minę, kiedy coś chwyciło mnie za płetwę.
REKIN!!!
Zaraz po tej pierwszej myśli serce, które wyskoczyło mi z piersi, wróciło na miejsce, bo
przypomniałem sobie wszystkie te opowieści i przestrogi o dowcipach moich braci SEALsów.
Pomyślałem: „To po prostu któryś z nich postanowił zrobić mi kawał”. Odwróciłem się, żeby
pokazać mu znany gest.
I zastygłem ze środkowym palcem zwróconym w stronę rekina, który wyjątkowo upodobał sobie moją
płetwę. Właśnie trzymał ją w szczękach.
Nie był szczególnie wielki, ale braki w tym względzie rekompensował absolutnie wrednym
charakterem. Wyciągnąłem nóż i odciąłem płetwę – kompletnie pogryziona nie była mi już raczej
potrzebna.
Kiedy rekin przeżuwał jeszcze to, co z niej zostało, popłynąłem ku powierzchni i zatrzymałem
przepływającą łódź zabezpieczającą ćwiczenia. Chwyciłem się burty i powiedziałem, żeby mnie
wyciągnęli – natychmiast! – bo w wodzie jest reeekin! i to cholernie głodny.
Podczas innego ćwiczenia – było to jeszcze przed moim pierwszym wyjazdem na misję – zostaliśmy
przerzuceni na wybrzeże Kalifornii na pokładzie okrętu podwodnego. Dopłynęliśmy do brzegu w dwóch
zodiacach, zbudowaliśmy kryjówkę i przeprowadziliśmy rozpoznanie terenu. Kiedy nadszedł czas
powrotu, załadowaliśmy się znowu do zodiaców i wyruszyliśmy na spotkanie naszego okrętu
podwodnego, by wrócić do bazy.
Niestety nasz oficer podał okrętowi niewłaściwe współrzędne miejsca spotkania na morzu. Okazało
się, że okręt popłynął tak daleko, że oddzielała go od nas wyspa.
Oczywiście wtedy tego nie wiedzieliśmy. Krążyliśmy po prostu w pobliżu ustalonego miejsca,
próbując skontaktować się przez radio z okrętem, który był za daleko, by móc odebrać nasz sygnał.
W pewnym momencie albo radio nam zamokło, albo wyczerpały się akumulatory, w każdym razie
straciliśmy wszelką nadzieję na połączenie.
Prawie całą noc spędziliśmy na wodzie w zodiacach. W końcu, kiedy nadszedł świt, zaczęło nam
brakować paliwa. Z mojej łodzi powoli uchodziło powietrze. Postanowiliśmy, że wszyscy popłyniemy
z powrotem na ląd i tam poczekamy. Przynajmniej się zdrzemniemy.
Kiedy byliśmy w drodze do brzegu, podpłynął lew morski, najwidoczniej przyjaźnie nastawiony.
Pochodząc z Teksasu, tak naprawdę nigdy nie miałem szansy przyglądać się lwom morskim, więc
oczywiście z zainteresowaniem mu się przypatrywałem. Było to całkiem ciekawe, choć niezbyt urodziwe
stworzenie.
I nagle – chlup – znikł pod powierzchnią.
Zanim się obejrzałem, otoczyły go – i nas – ogromne wystające spiczaste płetwy. Najwyraźniej parę
rekinów postanowiło zjeść go na śniadanie.
Lwy morskie są duże, ale rekinów było zbyt wiele i ta jedna ofiara im nie wystarczyła. Zaczęły
krążyć coraz bliżej burt mojej łodzi, która robiła się coraz cieńsza, a my zbliżaliśmy się niebezpiecznie
do powierzchni wody.
Spojrzałem w stronę brzegu. Było jeszcze bardzo daleko.
Pomyślałem: „Do ciężkiej cholery, zjedzą mnie”.
Mój towarzysz na zodiacu był dość okrąglutki, przynajmniej jak na SEALsa.
– Jeśli zaczniemy tonąć – ostrzegłem go – zastrzelę cię. Rzucę cię na pożarcie rekinom, a sam
popłynę wpław do brzegu.
Skwitował to zwykłą wiązką przekleństw. Chyba myślał, że żartuję.
Ale ja mówiłem poważnie.
Tatuaże
W końcu jakoś udało nam się dobić do brzegu, zanim zostaliśmy zjedzeni. Tymczasem jednak szukała nas
już cała marynarka. W mediach zaczęto podawać wiadomość: cztery foki zaginęły na morzu.
Niekoniecznie był to ten rodzaj sławy, na którym by nam zależało.
Trochę to trwało, ale wreszcie wypatrzył nas samolot patrolowy i wysłano łódź Mk V, żeby nas
zabrała. Jej dowódca zaopiekował się nami i zawiózł nas do bazy.
To był jeden z nielicznych wypadków, kiedy byłem naprawdę szczęśliwy, mogąc wejść na pokład łodzi
czy okrętu. Zwykle kiedy wypływałem na otwarte morze, na ogół mi się nudziło. Niepokój, że mogę
dostać przydział do służby na okręcie, był dla mnie silną motywacją, by ukończyć BUD/S.
Najgorsze są okręty podwodne. Nawet w największym z nich człowiek czuje, że mu ciasno. Ostatnim
razem, kiedy byłem na pokładzie okrętu podwodnego, nie wolno nam było nawet chodzić na siłownię.
Znajdowała się ona po drugiej stronie reaktora atomowego w stosunku do naszych kajut i żeby tam się
dostać, musielibyśmy przechodzić przez część z reaktorem, a nie mieliśmy takich uprawnień.
Mimo że lotniskowce są dużo, dużo większe, i tak na nich też można się wynudzić. Ale przynajmniej
mają sale z grami komputerowymi i nie ma tam żadnych ograniczeń w dostępie do siłowni, więc można
się wyładować.
Zdarzyła się nawet jedna taka sytuacja, kiedy zostaliśmy wręcz poproszeni przez dowódcę o pójście
na siłownię.
Byliśmy na pokładzie lotniskowca Kitty Hawk, kiedy akurat mieli tam problem z gangami. Podobno
paru marynarzy punków, którzy należeli do gangów, stwarzało poważne problemy z dyscypliną na
pokładzie. Dowódca okrętu wziął nas na bok i powiedział, kiedy gang chodzi do siłowni.
Zeszliśmy więc tam, żeby poćwiczyć, zamknęliśmy za sobą drzwi i zlikwidowaliśmy problem
z gangiem.
W czasie tej przerwy między kolejnymi misjami nie zaliczyłem sesji nurkowania, bo zachorowałem.
Czułem się, jakby w głowie zgasło mi światło. Począwszy od tego momentu, prawie za każdym razem,
kiedy w programie naszych ćwiczeń pojawiało się nurkowanie, byłem ciężko chory. Albo znajdowałem
sobie jakieś szkolenie snajperskie, które akurat wtedy trzeba było odbyć.
Reszta chłopaków żartowała, że mam najlepszą wymówkę na świecie.
Miałem się spierać, że nie?
Mniej więcej w tym czasie zrobiłem też sobie pierwszy tatuaż. Chciałem uczcić nim SEALsów, ale nie
czułem, żebym już zasłużył na tatuaż z tridentem. (Ten oficjalny symbol SEALsów przedstawia orła
siedzącego niczym strażnik na trójzębie, który stanowi poprzeczną belkę kotwicy; orzeł wspiera się
również na umieszczonym z przodu odznaki pistolecie skałkowym. Emblemat ten znany jest jako trident,
czyli trójząb, lub nieoficjalnie jako budweiser, co nawiązuje do kursu BUD/S... albo do marki piwa –
zależy, kogo spytać).
Wobec tego zamiast tridentu poprosiłem o zrobienie mi tatuażu według rysunku szkieletu żaby. To
również tradycyjny symbol SEAL i UDT – w tym wypadku jest to uczczenie naszych poległych
towarzyszy. Mam ten tatuaż na plecach, a częściowo sięga mi on na bark – jakby ci, którzy byli przede
mną, pokazywali, że troszczą się o mnie i otaczają mnie opieką.
Narodziny
Oprócz tego, że byłem SEALsem, byłem też mężem. A kiedy wróciłem do kraju, razem z Tayą
postanowiliśmy przejść do fazy rodziny.
Sprawy potoczyły się dość gładko. Taya zaszła w ciążę prawie za pierwszym razem, kiedy
pocałowaliśmy się bez zabezpieczeń. Ciąża przebiegła niemal idealnie. Komplikacje zaczęły się przy
porodzie.
Moja żona miała niedobór płytek krwi, ale niestety problem ten wykryto za późno, żeby można mu
było zaradzić, i kiedy zaczęła rodzić, nie mogła dostać znieczulenia zewnątrzoponowego ani innych
środków przeciwbólowych. Dlatego musiała urodzić siłami natury, bez wcześniejszych ćwiczeń ani
przygotowań.
Nasz syn ważył 3,6 kilograma – nie był szczególnie mały.
Wiele można się dowiedzieć o kobiecie, kiedy robi ona coś pod presją. Taya naklęła się wtedy na
mnie za wszystkie czasy. (Ona twierdzi, że nic takiego nie miało miejsca, ale ja swoje wiem. Komu
wierzycie: SEALsowi czy żonie SEALsa?)
Poród Tai trwał szesnaście godzin. Pod koniec lekarze postanowili podać jej gaz rozweselający, żeby
złagodzić ból. Ale zanim to zrobili, ostrzegli mnie o wszelkich niepożądanych skutkach, jakie może to
wywołać u dziecka, chociaż prawdopodobieństwo było znikome.
Właściwie nie miałem wielkiego wyboru. Taya straszliwie cierpiała. Trzeba jej było jakoś ulżyć.
Powiedziałem lekarzom, żeby podali ten gaz, chociaż myśl, że mojemu synowi może grozić jakieś
niebezpieczeństwo, nie dawała mi spokoju.
Potem lekarz powiedział mi, że dziecku jest za ciasno i nie chce się przecisnąć przez kanał rodny.
Chcieli założyć mu próżniociąg na główkę, żeby go wyciągnąć. Tymczasem Taya już omdlewała między
skurczami.
– Okej – powiedziałem, nie do końca rozumiejąc.
Lekarz spojrzał na mnie.
– Może mieć lekko spiczastą główkę.
„No to pięknie – pomyślałem. – Moje dziecko może nie tylko mieć jakieś następstwa powikłań po
podaniu Tai gazu, ale i wyglądać jak jajogłowy”.
– Do cholery, po prostu go wyciągnijcie – powiedziałem. – Za chwilę zabijecie mi żonę. No, jazda!
Syn urodził się całkiem zdrowy. Ja jednak swoje przeżyłem. To było najbardziej beznadziejne
uczucie na świecie: widzieć, jak moja żona wije się ze straszliwego bólu, i nie móc nic zrobić.
Patrzenie na nią podczas porodu było dla mnie dużo bardziej traumatycznym doświadczeniem niż
cokolwiek, co przydarzyło mi się na polu bitwy.
Taya
To był okres pełen emocji, z chwilami niesamowitej euforii, ale i przygnębienia. Na czas
porodu przyjechały do nas obie nasze rodziny. Wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi, ale
równocześnie wiedzieliśmy, że Chris wkrótce będzie wyjeżdżał do Iraku.
To było nasze zmartwienie.
Na początku Chris ciężko znosił płacz dziecka i również to mnie martwiło: znosisz wojnę,
a już po paru dniach nie możesz znieść płaczącego dziecka?
Większość ludzi ma z tym kłopoty. Chris na pewno nie należał do wyjątków.
Wiedziałam, że przez kilka następnych miesięcy, kiedy on wyjedzie, cała opieka nad
naszym synem spadnie na mnie. A co ważniejsze, wiedziałam, że cały urok nowości naszego
rodzinnego życia również będzie tylko moim udziałem. Martwiłam się, jak będę to znosić,
i było mi smutno, że wszystkie chwile spędzone z naszym ślicznym synkiem pozostaną
wyłącznie w mojej pamięci – zupełnie inaczej niż nasze wspólne wspomnienia, do których
możemy wracać razem.
Byłam równocześnie zła, że Chris wyjeżdża, i przerażona na myśl, że może nie wrócić.
I kochałam go jak wariatka.
Szkoła nawigacji
Oprócz szkoły dla snajperów dowódca zgłosił mnie „na ochotnika” do szkoły nawigacji. Pojechałem tam
bez większego entuzjazmu.
Umiejętności nawigacyjne są ważnym elementem podczas walki – bez nawigatora nie wiadomo, jak
się dostać na miejsce bitwy, nie mówiąc już o tym, że nie wiadomo, jak się z niego wydostać, kiedy jest
po wszystkim. Jeśli realizujemy scenariusz DA (direct action, akcji bezpośredniej), nawigator
opracowuje najlepszy sposób dotarcia do celu, wymyśla drogi alternatywne i kieruje zespołem
szturmowym podczas ewakuacji po wykonaniu misji.
Problem polega na tym, że w trakcie DA, podczas której nawigatorzy SEALsów kierują kolegami,
sami często nie mają nawet szansy brać faktycznie udziału w walce. Zwykle ustala się to w ten sposób, że
nawigator ma za zadanie zostać w pojeździe, podczas gdy reszta oddziału rozbiega się po budynku czy
szturmowanym terenie. Dzięki temu przez cały czas jest gotowy do odjazdu, jeśli zachodzi potrzeba
szybkiej ewakuacji.
Siedzenie obok fotela kierowcy i wprowadzanie liczb do komputera to nie był szczyt moich marzeń.
Ale dowódca potrzebował kogoś, na kim mógłby polegać w zakresie planowania tras, a kiedy dowódca
o coś prosi, to się to robi.
Cały pierwszy tydzień w szkole nawigacji spędziłem naburmuszony przy biurku przed toughbookiem,
laptopem odpornym na ekstremalne warunki. Uczyłem się go obsługiwać, łączyć się z GPS-em i korzystać
ze zdjęć oraz map z satelitów. Ćwiczyłem też umieszczanie tych zdjęć w prezentacjach
przygotowywanych w PowerPoincie na potrzeby odpraw, a także inne podobne umie-jętności.
Tak, nawet SEALsi korzystają z PowerPointa.
Drugi tydzień był nieco ciekawszy. Jeździliśmy po mieście – byliśmy w San Diego – opracowując
i pokonując różne trasy. Nie będę jednak udawał, że to było coś wspaniałego. To ważne, ale
niespecjalnie fascynujące.
Tak się jednak zdarzyło, że to właśnie moje umiejętności nawigatora sprawiły, że w Iraku znalazłem
się na najbardziej wysuniętych pozycjach.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 6
Siejąc śmierć
Z powrotem na wojnie
Pod koniec naszych ćwiczeń dowiedzieliśmy się, że w Bagdadzie tworzą nową jednostkę mającą
prowadzić akcje bezpośrednie wymierzone przeciwko osobom podejrzanym o terroryzm i organizowanie
ruchu oporu. Mieli nią kierować operatorzy GROM-u. Polacy brali na siebie większość najcięższej
roboty, ale potrzebowali pewnych uzupełnień kadrowych – a mianowicie snajperów i nawigatorów.
Dlatego we wrześniu 2004 roku zostałem oddelegowany ze swojego plutonu i wysłany do Iraku, by
pomagać GROM-owi jako nawigator. Reszcie plutonu wyznaczono termin wyjazdu na misję w kolejnym
miesiącu; mieliśmy spotkać się już na miejscu.
Czułem się podle, zostawiając Tayę samą. Nie doszła jeszcze do siebie po porodzie. Uważałem
jednak, że moja służba w oddziałach specjalnych marynarki jest ważniejsza. Chciałem wrócić do akcji.
Chciałem iść na wojnę.
Oczywiście kochałem swojego syna, ale na tamtym etapie nie zdążyłem jeszcze wytworzyć więzi, która
by mnie z nim łączyła. Nigdy nie należałem do tatusiów, którzy lubią przytulać się do brzucha żony
i rozczulać się nad kopiącym dzieckiem. Wolę raczej najpierw dobrze kogoś poznać (dotyczy to także
rodziny), zanim powstanie we mnie nowa przestrzeń dla tej osoby.
Z czasem to się zmieniło, ale na tamtym etapie nie doświadczyłem jeszcze prawdziwej głębi tego,
o co chodzi w byciu ojcem.
Kiedy SEALsi wyjeżdżają na misję albo kiedy wracają, na ogół robią to bardzo dyskretnie – taka jest
natura operacji specjalnych. Kiedy wyjeżdżamy, nie towarzyszy nam wiele osób poza najbliższymi
rodzinami, a czasami nawet ich przy nas nie ma. Tym razem, kiedy mnie wysyłano wcześniej niż innych,
zdarzyło mi się mijać grupkę demonstrantów protestujących przeciwko wojnie. Nieśli tablice z hasłami
mówiącymi o mordercach dzieci i tym podobnymi, demonstrując przed naszymi żołnierzami swój
sprzeciw wobec wysyłania ich na wojnę.
Ale ich protesty były skierowane w stronę niewłaściwych osób. My nie głosowaliśmy w Kongresie;
nie głosowaliśmy za tym, żeby iść na wojnę.
Zaciągnąłem się do wojska, by bronić ojczyzny. Nie wybieram sobie wojen. Owszem, uwielbiam
walczyć. Ale nie ja decyduję, w jakich bitwach będę brał udział. To wy wszyscy mnie na nie wysyłacie.
Nie mogłem się nadziwić, dlaczego ci ludzie nie idą protestować do gabinetów swoich
kongresmenów ani do Waszyngtonu. Demonstrowanie swojego sprzeciwu przed ludźmi, którym kazano
ich bronić, budzi – powiem oględnie – mój niesmak.
Wiem, że nie wszyscy myśleli tak jak ci demonstranci. Widywałem wywieszone na domach hasła
poparcia dla naszych wojsk: „Kochamy was” i temu podobne. Było też mnóstwo wzruszających i pełnych
szacunku pożegnań i powitań – czasem pokazywano je nawet w telewizji. Ale ja na całe lata
zapamiętałem właśnie tych protestujących ignorantów.
Nawiasem mówiąc, to, że SEALsi nie są żegnani z fanfarami ani witani z pompą, wcale mi nie
przeszkadza. Jesteśmy cichymi profesjonalistami, tajnymi operatorami – i zapraszanie mediów na
lotnisko nie należy do programu naszych misji.
Choć oczywiście miło jest, kiedy tak często spotykam się z wdzięcznością za to, co robimy.
Irak
Dużo się wydarzyło w Iraku, odkąd stamtąd wyjechałem wiosną 2003 roku. 9 kwietnia wraz z upadkiem
Bagdadu kraj został wyzwolony spod władzy Saddama Husajna i jego wojska. Jednak po obaleniu
dyktatora najrozmaitsze oddziały terrorystów albo nadal się biły, albo właśnie zaczynały. Walczyły
zarówno z innymi Irakijczykami, jak i z wojskami amerykańskimi, które starały się pomagać
w stabilizacji kraju. Część terrorystów stanowili dawni żołnierze armii Husajna i członkowie partii
Baas, której Husajn przewodził. Byli też fedaini, członkowie paramilitarnej grupy oporu, którą stworzył
przed wojną iracki dyktator. Były małe, słabo zorganizowane grupy irackich partyzantów, których
również nazywano fedainami, mimo że formalnie rzecz biorąc, nie mieli powiązań z organizacją Husajna.
Chociaż prawie wszyscy wyznawali islam, na ogół główny motyw ich działania i zasadę jednoczącą
stanowił raczej nacjonalizm niż religia.
Poza tym były grupy organizowane przede wszystkim na bazie przekonań religijnych. One same
nazywały siebie mudżahedinami, co zasadniczo znaczy „ludzie na dżihadzie” – czyli mordujący w imię
Boga. Zajmowały się zabijaniem Amerykanów i muzułmanów, którzy nie wierzą w wyznawaną przez
mudżahedinów odmianę islamu.
Była również w Iraku Al-Kaida, grupa złożona w większości z obcokrajowców, dla której ta wojna
stanowiła okazję do zabijania Amerykanów. Byli to radykalni wyznawcy sunnickiego odłamu religii
islamskiej, lojalni wobec Osamy Bin Ladena, przywódcy terrorystów, którego nie trzeba przedstawiać –
a którego w 2011 roku SEALsi dopadli i zgotowali mu stosowne pożegnanie.
Byli też Irańczycy ze swoimi Strażnikami Rewolucji, którzy walczyli – czasami osobiście, chociaż
zazwyczaj przez najemników – by zabijać Amerykanów, a zarazem zyskać wpływy w polityce irackiej.
Wśród tych, których media nazywały rebeliantami, było na pewno mnóstwo przedstawicieli innych
ugrupowań. Wszyscy oni byli naszymi wrogami.
Kiedy ktoś kierował w moją stronę broń albo podkładał ajdika, nie przejmowałem się zbytnio tym,
kto to dokładnie jest. Wystarczyło mi wiedzieć, że chce mnie zabić.
Husajn został pojmany w grudniu 2003 roku.
W roku 2004 Stany Zjednoczone przekazały oficjalnie władzę w Iraku rządowi tymczasowemu,
zwracając Irakijczykom ich kraj – przynajmniej teoretycznie. Jednak w tym samym roku nastąpiło
niezwykłe nasilenie oporu rebeliantów. Niektóre potyczki toczone wiosną były równie zażarte jak walki
na początku inwazji.
W Bagdadzie bezkompromisowy duchowny szyicki Muktada as-Sadr stworzył armię fanatyków
i zachęcał ją do atakowania Amerykanów. Najsilniejszym punktem as-Sadra była część Bagdadu znana
jako Miasto as-Sadra, dzielnica nędzy nazwana od imienia jego ojca, Mohammada Mohammada Sadeka
as-Sadra, ajatollaha i przeciwnika reżimu Husajna z lat dziewięćdziesiątych. Tę wyjątkowo ubogą nawet
jak na irackie standardy dzielnicę licznie zamieszkiwali radykalni szyici. Mówiono, że teren Miasta asSadra jest równy połowie powierzchni Manhattanu, a mieściło się ono na północny wschód od
bagdadzkiej zielonej strefy, po drugiej stronie kanału Al-Dżajsz i ulicy Imama Alego.
Wiele miejsc, w których mieszkają zwykli Irakijczycy, nawet jeśli uważani są za przedstawicieli
klasy średniej, w oczach Amerykanina wygląda jak slumsy. Tereny, które mogły świetnie prosperować
dzięki zasobom ropy, dziesięciolecia rządów Husajna zamieniły w bardzo biedny kraj. Nawet w lepszych
częściach miast mnóstwo ulic nie ma nawierzchni, a budynki zwyczajnie się sypią.
Miasto as-Sadra to prawdziwa dzielnica nędzy, nawet jak na Irak. Jego początki wiążą się
z powstaniem na tym terenie budownictwa komunalnego, a już przed wojną stało się schronieniem
szyitów, którzy byli dyskryminowani przez zdominowany przez sunnitów rząd Husajna. Po rozpoczęciu
wojny na ten teren napłynęło jeszcze więcej szyitów. Widziałem opracowania szacujące, że na obszarze
jakichś 20 kilometrów kwadratowych żyją tu ponad dwa miliony ludzi.
Przecinające się pod kątem prostym co kilkadziesiąt lub sto metrów ulice tworzą na planie gęstą
siatkę. Na większości obszaru dzielnicy ciasno poupychane są jedno- lub dwupiętrowe budynki. Z tego,
co widziałem, jakość pracy ich budowniczych była tragiczna; nawet na najbardziej wymyślnych
elewacjach motywy ozdobne na sąsiednich ścianach budynku nie pasowały do siebie. Wiele tamtejszych
ulic stanowiło otwarte kanały ściekowe, którymi nieprzerwanie płynęły odchody.
Muktada as-Sadr rozpoczął ofensywę przeciwko siłom amerykańskim wiosną 2004 roku. Jego
oddziałom nie udało się zabić zbyt wielu amerykańskich żołnierzy, za to dużo więcej Irakijczyków.
W czerwcu fanatyczny duchowny ogłosił zawieszenie broni. W kategoriach militarnych jego ofensywa się
nie powiodła, jednak rebelianci utrzymali silne pozycje w Mieście as-Sadra.
Tymczasem rebelianci (w większości sunniccy) zajęli prowincję Al-Anbar, olbrzymią połać kraju na
zachód do Bagdadu. Szczególnie silne punkty oporu mieli w tamtejszych miastach, między innymi w Ar-
Ramadi i Al-Falludży.
Wiosna tego roku to okres, kiedy wstrząśnięci Amerykanie oglądali obrazy zamordowanych czterech
pracowników prywatnej firmy świadczącej usługi dla wojska: ich zbezczeszczone ciała powieszono na
moście w Al-Falludży. Był to znak, że należy się spodziewać czegoś jeszcze gorszego. Wkrótce potem do
miasta wkroczyli marines, ale po ciężkich walkach wycofano ich stamtąd. Szacowano, że w tamtym
momencie pod ich kontrolą znajdowało się jakieś 25 procent miasta.
Równolegle z wycofywaniem się Amerykanów do miasta wkroczyły oddziały irackie, które mały
przejąć władzę. Zakładano, że nie wpuszczą rebeliantów na kontrolowane obszary. Rzeczywistość
okazała się całkiem inna. Jesienią w Al-Falludży mieszkali praktycznie sami rebelianci. Miasto stało się
jeszcze bardziej niebezpieczne dla Amerykanów, niż było wiosną.
Kiedy wylatywałem do Iraku we wrześniu 2004 roku, mój zespół zaczął szkolenie mające go
przygotować do włączenia się w nową operację – jej celem było przywrócenie raz na zawsze
bezpieczeństwa w Al-Falludży. Ja jednak pojechałem pracować z Polakami w Bagdadzie.
Z GROM-em
– Kyle, pójdziesz.
Prowadzący odprawę polski podoficer, wskazując na mnie, przeciągnął dłonią po gęstej brodzie. Nie
rozumiałem za wiele po polsku, a on nie mówił zbyt dobrze po angielsku, ale to, co powiedział,
wydawało się całkiem jasne – chcieli, żebym wszedł razem z nimi do domu podczas operacji.
– Fuck yeah – powiedziałem.
Uśmiechnął się. Niektóre wyrażenia są uniwersalne.
Po tygodniu pracy zostałem awansowany z nawigatora na członka zespołu szturmowego. Byłem
przeszczęśliwy.
Nie przestałem odpowiadać za nawigację. Moim zadaniem było znaleźć bezpieczną drogę do domu,
który był naszym celem, i z powrotem. Działalność rebeliantów na terenie Bagdadu nadal się
utrzymywała, jednak walki osłabły, a nie było jeszcze tak wielkiego zagrożenia ze strony ajdików
i zasadzek, które zdarzały się często w innych miejscach. To jednak mogło się zmienić w każdej chwili,
dlatego starannie planowałem trasy.
Wsiedliśmy do samochodów humvee i ruszyliśmy. Siedziałem z przodu, obok kierowcy. Nauczyłem
się polskiego na tyle, że umiałem podawać kierunki, na przykład: „W prawo” – i mogłem pilotować
kierowcę w labiryncie uliczek. Na kolanach trzymałem laptop; z prawej strony miałem ruchome ramię na
karabin maszynowy. Wymontowaliśmy z humvee drzwi, żeby łatwiej było wsiadać, wysiadać i strzelać.
Oprócz stanowiska ogniowego po mojej stronie i na tylnym siedzeniu mieliśmy z tyłu wieżyczkę
z karabinem kalibru .50 cala.
Dotarliśmy do celu i wyskoczyliśmy z humvee. Nastawiłem się, że w końcu znów znajdę się w ogniu
walki.
Polacy ustawili mnie jako szóstego czy siódmego w „pociągu”, czyli kolejce szturmujących. Nie było
to najlepsze miejsce – tak daleko w tyle nie ma się wielkich szans zasmakować prawdziwej akcji. Ale
nie miałem zamiaru psioczyć.
GROM szturmuje obiekty zasadniczo tak samo jak SEALsi. Są niewielkie różnice w paru
szczegółach: mają na przykład inny sposób wychodzenia zza rogu i inny sposób osłaniania partnerów
podczas operacji. Jednak zasadniczo wszystko polega na gwałtowności działania. Zaskoczyć cel, uderzyć
mocno i szybko, przejąć kontrolę.
Jedno szczególnie mi się u nich podoba: mają inny rodzaj granatów hukowo-błyskowych.
Amerykańskie granaty hukowe eksplodują z błyskiem i potężnym hukiem. Natomiast polskie wywołują
serię eksplozji: mówiliśmy na nie „wielokrotne”. Ich odgłos przypomina bardzo głośne wystrzały. Kiedy
opuszczałem GROM-owców, starałem się zabrać od nich jak najwięcej tych granatów.
Ruszyliśmy w chwili pierwszego huku. Wpadłem przez drzwi i zobaczyłem podoficera kierującego
zespołem. Bez słowa wskazał mi drogę i pobiegłem wyczyścić i zabezpieczyć wyznaczony mi pokój.
Był pusty.
Wszędzie czysto.
Wróciłem na parter. Reszta zespołu znalazła gościa, po którego przyjechaliśmy, i pakowała go już do
jednego z humvee. Pozostali mieszkający w domu Irakijczycy stali z boku. Wyglądali na śmiertelnie
przerażonych.
Kiedy wyszliśmy, wskoczyłem do humvee i zacząłem kierować kolumnę z powrotem do bazy. Sama
misja była nieciekawa, ale ja zaliczyłem swój pierwszy raz z GROM-em – od tej chwili byłem
pełnoprawnym członkiem zespołu.
Wódka pędzona na moczu żubrów
Przez kolejne dwa i pół tygodnia jeździliśmy na akcje bezpośrednie (DA), ale tylko raz mieliśmy
sytuację, z której mogły wyniknąć jakieś poważne kłopoty. Kiedy szturmowaliśmy budynek, jakiemuś
gościowi zachciało się z nami walczyć. Miał pecha, bo mógł nam przeciwstawić jedynie gołe pięści.
A rzucił się na oddział żołnierzy, z których każdy był uzbrojony po zęby i nosił pancerz osobisty.
Irakijczyk musiał być albo wyjątkowo głupi, albo odważny – a może jedno i drugie.
GROM szybko sobie z nim poradził. Jednego dupka mniej na liście poszukiwanych.
Zbieraliśmy najprzeróżniejszych podejrzanych –
ludzi
finansujących działania Al-Kaidy,
wytwarzających bomby, rebeliantów, rebeliantów z innych krajów – pewnego razu zapakowaliśmy nimi
całą ciężarówkę.
Jednostka GROM bardzo przypominała SEALsów: niezwykle profesjonalni operatorzy w działaniu
i bardzo twardzi imprezowicze po godzinach. Wszyscy pili polską wódkę, a szczególnie uwielbiali jej
odmianę zwaną żubrówką.
Żubrówka jest znana od stuleci, ale nigdy nie widziałem jej w Stanach. W każdej butelce tkwi źdźbło
trawy żubrówki; każde źdźbło pochodzi z tych samych terenów w Polsce. Żubrówka (trawa) ma podobno
właściwości lecznicze, ale to, co opowiadali mi na ten temat koledzy z GROM-u, było dużo
barwniejsze – albo raczej dużo bardziej pikantne. Twierdzili, że na tych właśnie terenach pasą się żubry,
czyli europejska odmiana bizona, i rosnąca tam trawa zawiera ich mocz. Producenci wódki wkładają
źdźbła trawy, żeby dodać alkoholowi kopa. (W rzeczywistości w trakcie produkcji poszczególne
składniki trawy zostają całkowicie zneutralizowane, tak że pozostaje sam smak. Jednak moi koledzy mi
tego nie powiedzieli – może za trudno było to przetłumaczyć).
Zaczynałem pić tę wódkę z lekką podejrzliwością, ale okazała się równie gładka, jak mocna. Jest
bardzo przekonującym argumentem na rzecz twierdzenia moich polskich kolegów, że Rosjanie nie znają
się na wódce, a Polacy robią lepszą.
Jako Amerykaninowi oficjalnie nie wolno mi było pić. (I oficjalnie nie piłem).
Ta głupia zasada obowiązywała jedynie wojsko Stanów Zjednoczonych. Nie mogliśmy kupować
sobie nawet piwa. Żołnierze wszystkich innych państw koalicji, Polacy i inni, mogli.
Na szczęście GROM-owcy chętnie się dzielili. Jeździli też do sklepu wolnocłowego na lotnisku
w Bagdadzie i kupowali piwo, whisky czy cokolwiek, o co tylko prosili ich pracujący z nimi Amerykanie.
Zaprzyjaźniłem się z jednym z ich snajperów, na którego mówili Matthew (wszyscy używali fałszywych
imion – takie mieli ogólne zasady bezpieczeństwa). Dużo rozmawialiśmy o różnych karabinach
i scenariuszach działań snajperskich. Dzieliliśmy się uwagami na temat tego, jak GROM-owcy wykonują
swoje zadania, na temat używanej przez nich broni. Później umówiłem się z nimi na ćwiczenia
i zapoznałem ich trochę z tym, jak działają SEALsi. Opowiadałem im, jak my konstruujemy sobie
kryjówki wewnątrz budynków, i pokazywałem różne nasze techniki, które mogli wykorzystać po
powrocie do kraju w czasie szkoleń. Dużo pracowaliśmy na przykład z celami, które pojawiają się na
chwilę i znikają, oraz z takimi, które poruszają się z lewa na prawo i odwrotnie.
Nigdy nie mogłem się nadziwić, jak doskonale rozumiemy się bez słów, nawet podczas operacji.
Wystarczyło, że któryś się odwrócił i przywołał mnie gestem do siebie albo wysłał na tyły. Wśród
zawodowców nikt nie musi nikomu mówić, co ma robić. Odczytujemy nawzajem swoje intencje
i reagujemy.
Wyposażenie
Ludzie często pytają mnie, jaki sprzęt miałem na sobie w Iraku. Odpowiadam: to zależy kiedy. Po każdym
kolejnym okresie służby nieco go modyfikowałem. Ale zazwyczaj rzecz przedstawiała się następująco:
Pistolety
Standardowym pistoletem na wyposażeniu SEALsów był SIG Sauer P226 z komorą na amunicję kalibru 9
mm. Jest to wprawdzie doskonała broń, jednak czułem, że potrzebna mi większa siła obalająca niż ta,
którą może zapewnić pocisk o średnicy 9 milimetrów, dlatego później zamiast P226 zacząłem nosić swój
własny pistolet. Spójrzmy prawdzie w oczy: jeśli podczas walki ktoś używa pistoletu, to znaczy, że
sytuacja już się posrała. Może nie być czasu na idealne celowanie. Wprawdzie może się zdarzyć, że
nawet mając większe kule, i tak nie uda się zabić wroga, ale przynajmniej jest większa szansa, że kiedy
się go trafi, pocisk zwali go na ziemię.
W 2004 roku przywiozłem ze sobą pistolet Springfield TRP Operator, który strzelał pociskami
kalibru .45 cala. Miał szkielet jak 1911, robione na zamówienie okładki na kolbę i system szyn, dzięki
któremu mogłem dopiąć do broni latarkę połączoną z laserem. Był czarny, miał pogrubioną lufę i był
wyśmienitą bronią – aż trafił go przeznaczony dla mnie odłamek granatu w Al-Falludży.
Udało mi się go potem naprawić – te springfieldy są naprawdę wytrzymałe. Nie chcąc jednak kusić
losu, następnym razem wziąłem model SIG P220. Wyglądał prawie dokładnie jak P226, ale miał komorę
do kalibru .45 cala.
Noszenie pistoletu
W czasie pierwszych dwóch zmian miałem kaburę na udzie. (Umieszcza się ją na górnej części uda, tak
by znajdowała się w zasięgu ręki, którą się strzela). Problem z tego typu kaburą polega na tym, że razem
z pistoletem lubi się przesuwać. W czasie walki, a nawet przy zwykłych podskokach paski kabury
ślizgają się po udzie. Dlatego po pierwszych dwóch zmianach w Iraku zacząłem używać kabury
biodrowej. Dzięki temu broń była zawsze we właściwym miejscu.
Sprzęt medyczny
Każdy miał ze sobą zawsze własny „zestaw naprawczy”, czyli małą apteczkę osobistą. Wszędzie zabiera
się absolutny niezbędnik do opatrywania ran postrzałowych – bandaże przeznaczone do różnego typu ran,
wenflon, środki zwiększające krzepliwość krwi. Apteczka musiała być łatwo dostępna – kolega
pomagający rannemu nie może tracić czasu na jej szukanie. Ja trzymałem swój zestaw w prawej kieszeni
cargo na udzie, pod kaburą. Gdybym został postrzelony, koledzy mogli odciąć dolną część kieszeni cargo
i wyciągnąć zestaw. Większość chłopaków tak właśnie go nosiła.
Kiedy opatruje się partnera na polu walki, zanim na miejsce dotrze sanitariusz czy lekarz, zawsze
używa się apteczki rannego. Gdyby użyło się własnej, mogłoby się okazać, że zabraknie czegoś dla
kolejnego rannego – albo dla samego udzielającego pomocy – jeśli zajdzie taka potrzeba.
Pancerz osobisty i oporządzenie
Podczas pierwszej misji w Iraku mój pancerz osobisty SEALsa miał dopięty system MOLLE. (MOLLE to
nazwa powstała na bazie akronimu od Modular Lightweight Load-carrying Equipment, systemu
oporządzenia, do którego można doczepiać rozmaite kieszenie i sprzęt, co pozwala na dostosowanie
wyposażenia do własnych potrzeb. Sama nazwa MOLLE jest zastrzeżona dla systemu opracowanego
i produkowanego przez Natick Labs. Jednakże bardzo wiele osób używa tego słowa na określenie innych
podobnych systemów).
Podczas kolejnych pobytów w Iraku miałem osobny pancerz osobisty i osobną kamizelkę rodezyjską
(czyli taki rodzaj kamizelki, który pozwala nosić jednocześnie oporządzenie MOLLE albo podobne do
MOLLE. I tu także chodzi w sumie o to, żeby można było dostosować sposób noszenia ekwipunku do
własnych potrzeb).
Posiadanie osobnej kamizelki pozwalało mi na odpięcie noszonych elementów wyposażenia
i odłożenie ich na bok bez konieczności zdejmowania pancerza. W ten sposób można było wygodniej
leżeć na ziemi, a jednocześnie sięgać po wszystko, czego się potrzebowało. Kiedy wiedziałem, że będę
pracował z karabinem snajperskim, że będę leżał przy nim i patrzył przez celownik, odpinałem pasek
i rozkładałem kamizelkę. Dzięki temu łatwiej mi było sięgać do amunicji, którą miałem w kieszeniach.
Równocześnie kamizelkę wciąż miałem przymocowaną do ramion; kiedy wstawałem, rozpięte poły
opadały na miejsce.
(Tu jedna uwaga na temat pancerza osobistego: pancerze znajdujące się na wyposażeniu US Navy
były znane z tego, że się rozpadają. Wiedząc o tym, moi hojni teściowie kupili mi po trzeciej zmianie
pancerz Dragon Skin. Jest on niezwykle ciężki, ale i niezwykle dobry: najlepszy, jaki można znaleźć).
Na nadgarstku nosiłem odbiornik GPS, w kamizelce miałem drugi zapasowy, a nawet stary, poczciwy
kompas. W ciągu każdej zmiany zużywałem kilka par gogli; w środku miały miniaturowe wiatraczki
zapewniające obieg powietrza, żeby szkła nie zachodziły mgłą. I oczywiście miałem składany nóż firmy
Microtech, który dostałem po ukończeniu BUD/S, oraz noże o stałej klindze Emersona i Benchmade’a –
używałem różnych podczas kolejnych zmian w Iraku.
Wśród innych rzeczy, które nosiliśmy, była złożona kwadratowa płachta sygnalizacyjna VS17,
wykorzystywana do wskazywania pilotom naszych pozycji, żeby nie ostrzeliwali swoich. Przynajmniej
teoretycznie tak to miało wyglądać.
Początkowo starałem się nie dopinać niczego do pasa – posunąłem się nawet do tego, że zapasowe
magazynki do pistoletu nosiłem w dodatkowej kaburze na drugim udzie. (Upinałem ją na takiej
wysokości, żeby nie przeszkadzała w dostępie do lewej kieszeni).
W Iraku nigdy nie nosiłem ochronników słuchu. Te, którymi dysponowaliśmy, miały elektroniczne
tłumienie dźwięku. Dało się wprawdzie słyszeć odgłos strzałów nieprzyjaciela, ale zbierający je
mikrofon był wielokierunkowy. Z tego powodu nie dało się określić, z której strony dochodzą strzały.
Za to wbrew temu, co uważa moja żona, od czasu do czasu nosiłem hełm – niezbyt często, fakt. Był to
standardowy hełm znajdujący się na wyposażeniu wojsk amerykańskich, niewygodny i dający minimalne
szanse ochrony przed czymkolwiek z wyjątkiem najsłabszych strzałów czy odłamków. Żeby nie tańczył
mi na głowie, używałem wkładek firmy Pro-Tec, ale i tak przy dłuższym noszeniu był uciążliwy.
Znacząco obciążał mi głowę, kiedy celowałem z karabinu, przez co trudniej było zachować czujność
podczas obserwacji.
Widziałem, że kule – nawet z pistoletu – z łatwością przebijały hełmy, więc niezbyt mnie to
zachęcało do noszenia takiego balastu. Wyjątek od tej reguły robiłem podczas akcji nocnych. Wtedy
nosiłem hełm, żeby mieć do czego przyczepić noktowizor.
W innych wypadkach nosiłem zazwyczaj bejsbolówkę: czapkę plutonu z symbolem Cadillaca
przerobionym na logo oddziału. (Wprawdzie oficjalnie byliśmy plutonem Charlie, jednak zwykle
nadawaliśmy sobie inne nazwy zaczynające się na tę samą literę albo głoskę: Charlie stawał się
Cadillakiem itp.).
Dlaczego bejsbolówkę? Bo dobre samopoczucie w 90 procentach zależy od dobrego wyglądu.
A człowiek wygląda dużo lepiej, kiedy na ma głowie bejsbolówkę.
Oprócz czapki z logo Cadillaca miałem jeszcze jedną ulubioną – czapkę pochodzącą z nowojorskiej
straży pożarnej, której wielu członków zginęło 11 września. Czapkę tę przywiózł mi ojciec, który po
atakach z 2001 roku odwiedził Lions Den, historyczną miejską remizę strażacką. Spotkał tam członków
zespołu Engine 23; kiedy strażacy usłyszeli, że jego syn wybiera się na wojnę, nalegali, żeby wziął od
nich czapkę.
– Niech mu pan tylko powie, żeby im wystawił rachunek – powiedzieli.
Jeśli któryś z nich czyta te słowa, to mam nadzieję, że uzna tamtą prośbę za spełnioną.
Na nadgarstku miałem też zegarek G-Shock. Jego czarna koperta i gumowy pasek zastąpiły zegarek Rolex
Submariner używany wcześniej jako standardowe wyposażenie SEALsów. (Jeden z moich znajomych,
który uważa, że szkoda, by umierała ta tradycja, podarował mi ostatnio takiego rolexa. Czuję się
wprawdzie nieco dziwnie, nosząc zegarek tej marki, ale traktuję to jako symboliczny powrót do
frogmenów, którzy mnie poprzedzali).
Kiedy było zimno, zabierałem własną kurtkę (North Face’a), ponieważ – wierzcie albo nie – nie
byłem w stanie przekonać mafii zaopatrzeniowej, żeby wydała mi wyposażenie zimowe. Ale to opowieść
na inną okazję.
Do przedniego panelu oporządzenia zwykle mocowałem karabin M4 i dziesięć magazynków (trzysta
nabojów). Miałem tam też radio, jakiś rodzaj oświetlenia i lampę stroboskopową. (Tej ostatniej można
używać nocą do oznaczenia miejsca spotkania z innymi oddziałami albo samolotami, okrętami, łodziami –
w tego typu celach. Można ją też stosować do odróżniania swoich od obcych).
Jeśli zabierałem ze sobą któryś z karabinów snajperskich, brałem też do plecaka mniej więcej
dwieście naboi. Kiedy zamiast win maga czy kalibru .338 brałem Mk 11, nie nosiłem już dodatkowo M4.
Wówczas naboje snajperskie wkładałem do kieszeni oporządzenia, żeby mieć je bliżej. Uzupełnieniem
amunicji były trzy magazynki do pistoletu.
Na nogi wkładałem pełne buty górskie Merrell. Były wygodne i wytrzymywały trudne warunki misji.
Wstawaj, Kyle!
Jakiś miesiąc po rozpoczęciu mojej współpracy z GROM-em ktoś obudził mnie, potrząsając za ramię.
Skoczyłem na równe nogi, gotów powalić tego, kto zakradł się do mojej kwatery.
– Dobra, dobra, spokojnie – powiedział budzący mnie komandor podporucznik. Był SEALsem, a do
tego moim dowódcą. – Ubierz się i zajdź do mnie.
– Tak jest – wymamrotałem.
Wciągnąłem spodenki, włożyłem klapki i poszedłem w głąb korytarza.
Myślałem, że będę miał jakieś kłopoty, chociaż nie bardzo wiedziałem, o co może chodzić. Pracując
z Polakami, zachowywałem się całkiem przyzwoicie, nie było żadnych bójek godnych wzmianki. Idąc do
gabinetu dowódcy, przeczesywałem pamięć, próbując przygotować jakąś linię obrony. Ale kiedy
wszedłem do pokoju, w głowie wciąż miałem pustkę.
– Kyle, weźmiesz zaraz karabin snajperski i spakujesz cały sprzęt – powiedział komandor
podporucznik. – Jedziesz do Falludży.
Potem opowiedział mi trochę o podjętych decyzjach i podał kilka szczegółów dotyczących operacji.
Marines planowali wielką ofensywę i potrzebowali wsparcia ze strony snajperów.
„O rany, to wspaniale – pomyślałem. – Wytłuczemy całe masy bandziorów. A ja będę w samym
środku akcji”.
Miasto forteca
Z perspektywy czasu mozna mówić o dwóch bitwach o Al-Falludżę. Pierwsza została stoczona wiosną,
o czym już wspomniałem. Względy natury politycznej, wynikające głównie z niezwykle przekłamanych
doniesień medialnych i masowej arabskiej propagandy, sprawiły, że marines wstrzymali ofensywę
wkrótce po jej rozpoczęciu i na długo przed tym, nim osiągnęła swój cel – wypchnięcie rebeliantów
z miasta. Zamiast marines kontrolę nad miastem i rządy w nim mieli przejąć Irakijczycy wierni rządowi
tymczasowemu.
To rozwiązanie nie zdało jednak egzaminu. Niemal równocześnie z wycofaniem się marines
rebelianci całkowicie opanowali Al-Falludżę. Ludność cywilna niewspierająca rebeliantów została
wymordowana albo zbiegła z miasta. Każdy, kto chciał pokoju i miał odrobinę rozsądku, uciekał, gdzie
pieprz rośnie, w przeciwnym razie groziła mu śmierć.
Prowincja Al-Anabar, terytorium, na którym znajduje się Al-Falludża, roiła się od najrozmaitszych
rebeliantów. Było wśród nich bardzo dużo irackich mudżahedinów, ale też mnóstwo nacjonalistów
z innych krajów, którzy należeli do Al-Kaidy w Iraku albo innych radykalnych grup. Przywódca irackiej
Al-Kaidy szejk Abdullah al-Dżanabi miał w tym mieście kwaterę główną. Był to Jordańczyk, który
walczył razem z Osamą Bin Ladenem w Afganistanie i z ogromnym poświęceniem oddawał się zabijaniu
Amerykanów. (Z tego, co ustalono, wbrew wielu przeczącym temu doniesieniom szejk wymknął się z AlFalludży i nadal przebywa na wolności).
Rebelianci byli po części terrorystami, a po części członkami gangów przestępczych. Podkładali
ładunki IED, porywali wysokich urzędników i członków ich rodzin, atakowali amerykańskie konwoje,
zabijali Irakijczyków, którzy nie podzielali ich wiary albo strategii politycznych – robili wszystko, co
tylko przyszło im do głowy. Al-Falludża stała się dla nich azylem, antystolicą Iraku, w której robiono
wszystko, by obalić rząd tymczasowy i uniemożliwić przeprowadzenie wolnych wyborów.
Prowincja Al-Anabar, a konkretnie: teren w okolicy Al-Falludży, dzięki mediom stała się znana jako
trójkąt sunnicki. Jest to ogromne uproszczenie – w odniesieniu zarówno do samego terytorium (leżącego
między Bagdadem, Ar-Ramadi i Bakubą), jak i do jego struktury etnicznej.
(Tu warto dodać dwa słowa o sytuacji islamu w Iraku. W kraju tym istnieją dwie główne grupy
muzułmanów: sunnici i szyici. Przed wojną szyici zamieszkiwali głównie na południu i wschodzie, mniej
więcej od Bagdadu do granicy, a sunnici przeważali w pobliżu Bagdadu i dalej w kierunku północnozachodnim. Te dwie grupy współistniały, ale na ogół wzajemnie się nienawidziły. Szyici stanowili
wprawdzie większość, jednak za czasów Husajna byli dyskryminowani i nie mogli piastować żadnych
ważnych stanowisk. Tereny położone dalej na północ były zdominowane przez Kurdów, którzy chociaż
w większości są sunnitami, mają odmienne tradycje i często traktują siebie i zamieszkiwane przez siebie
tereny jako nienależące do Iraku. Husajn uważał ich za podludzi; wydał rozkaz użycia przeciwko nim
broni chemicznej i prowadził nikczemną kampanię czystek etnicznych).
Korzystając z Al-Falludży jako bazy do prowadzenia ataków na otaczające miasto tereny i na Bagdad,
rebelianci poświęcali jednocześnie wiele czasu na jej fortyfikowanie, by móc odeprzeć kolejny szturm.
Gromadzili wielkie zapasy amunicji i broni, przygotowywali ładunki IED i umacniali budynki. Wiele
miejsc zaminowywano, a drogi zamykano, by móc urządzać zasadzki. W murach oddzielających posesje
wybijano otwory, by rebelianci mogli się przemieszczać między budynkami bez konieczności
wychodzenia na ulice. Wiele z dwustu meczetów w mieście (a może i wszystkie) stało się umocnionymi
bunkrami, ponieważ rebelianci wiedzieli, że Amerykanie szanują święty charakter miejsc kultu i nie chcą
ich atakować. Jeden ze szpitali rebelianci przekształcili w swoją kwaterę główną i używali go jako bazy
wypadowej dla prowadzonych przez siebie operacji propagandowych. Ogólnie rzecz biorąc, latem 2004
roku miasto stało się fortecą terrorystów.
Buntownicy byli nawet tak pewni siebie, że prowadzili regularne ataki rakietowe na okoliczne
amerykańskie bazy i urządzali zasadzki na poruszające się głównymi drogami konwoje. W końcu
amerykańskie dowództwo uznało, że dłużej nie może tego tolerować – Al-Falludżę trzeba odbić.
Opracowano plan ofensywy nazwanej „Phantom Fury” („Upiorna Furia”). Miasto miało zostać
całkowicie odcięte, by uniemożliwić nieprzyjacielowi dalsze dostarczanie zaopatrzenia i posiłków.
Rebelianci w Al-Falludży mieli zostać wyszukani i rozgromieni.
Trzon natarcia stanowili marines z 1st Marine Division, ale ich niezwykle istotnym uzupełnieniem
byli przedstawiciele wszystkich pozostałych rodzajów sił zbrojnych. Snajperzy SEALsów zostali
włączeni do niewielkich grup szturmowych marines, zapewniając im zabezpieczenie i wykonując
tradycyjne misje snajperskie.
Marines spędzili kilka tygodni na przygotowaniach do ofensywy, przeprowadzając rozmaite operacje
mające zaniepokoić rebeliantów. Bandyci wiedzieli, że coś się szykuje; nie wiedzieli tylko, skąd i kiedy
nastąpi. Wschodnia strona miasta była silnie ufortyfikowana – nieprzyjaciel prawdopodobnie sądził, że
tamtędy zostanie przeprowadzone uderzenie.
Tymczasem atak przypuszczono z północnego zachodu i to stamtąd amerykańskie oddziały miały przeć
w stronę centrum miasta. Tam właśnie mnie skierowano.
W drodze na miejsce
Opuściwszy gabinet komandora podporucznika, od razu zebrałem sprzęt, po czym wyszedłem na zewnątrz
do pick-upa, który miał mnie zawieźć do helikoptera. Sześćdziesiątka – blackhawk H-60 – czekała na
mnie i jeszcze jednego gościa, który pracował z GROM-em, speca od łączności o imieniu Adam.
Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. Byliśmy zachwyceni, że ruszamy na prawdziwą bitwę.
W podobny sposób ściągali z całego Iraku inni SEALsi, kierując się w stronę ogromnej bazy marines
położonej na południe od miasta, Camp Fallujah. Kiedy tam dotarłem, na terenie obozu była już dla nas
przygotowana nasza własna mała baza. Idąc wąskimi korytarzami budynku, który nazwano Alamo,
starałem się omijać poustawiane wzdłuż ścian wyposażenie i sprzęt, skrzynie z bronią, metalowe walizki,
kartony i zgrzewki wody mineralnej. Ktoś mógłby pomyśleć, że to zespół rockowy w trasie,
przygotowujący występ na stadionie podczas tournée.
Tyle że podczas występu mieliśmy używać trochę innych środków pirotechnicznych.
Oprócz snajperów z SEAL Team Three ściągnięto operatorów z Teamu Five i Teamu Eight, by
przyłączyli się do szturmu. Większość chłopaków z Zachodniego Wybrzeża już znałem; do pozostałych
miałem nabrać szacunku w ciągu najbliższych paru tygodni.
Rozsadzała nas energia. Wszyscy palili się do walki i chcieli pomagać marines.
Na froncie domowym
Kiedy zbliżała się bitwa, coraz częściej myślałem o żonie i o dziecku. Mój syn rósł. Taya zaczęła mi
przysyłać pocztą zdjęcia, a nawet filmy, na których widziałem, że jest coraz większy. Dołączała też
zdjęcia do e-maili.
Pamiętam niektóre obrazy z tych filmów: mały leży na plecach, potrząsając stópkami i rączkami,
jakby biegł – z szerokim uśmiechem na buźce.
Był niezwykle aktywnym dzieckiem. Dokładnie jak tatuś.
Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie – same te daty w Iraku niewiele dla mnie znaczyły. Ale to,
że nie widziałem, jak przeżywa je mój syn, zmieniało wszystko. Im dłużej nie było mnie z nim i im dłużej
tylko patrzyłem, jak rośnie, tym bardziej chciałem mu w tym rośnięciu pomagać – robić to wszystko, co
ojciec robi z synem i dla syna.
Czekając na rozpoczęcie ofensywy, zadzwoniłem do Tai. To była krótka rozmowa.
– Słuchaj, kochanie, nie mogę ci powiedzieć, dokąd jadę, ale jakiś czas mnie nie będzie –
powiedziałem. – Oglądaj wiadomości, to się domyślisz. Nie wiem, kiedy znowu będę mógł zadzwonić.
Rzeczywiście, miało to trochę potrwać.
Zaczyna się
Wieczorem 7 listopada razem z kilkunastoma marines i paroma SEALsami wcisnąłem się do amtraca
(gąsienicowego pojazdu amfibijnego) piechoty morskiej. Wszyscy byliśmy podekscytowani zbliżającą się
bitwą. Silnik zaryczał i ogromny transporter opancerzony ruszył powoli w długiej kolumnie wojsk
pancernych wyjeżdżających z obozu i kierujących się na północ od miasta, na otwartą pustynię.
W pozbawionym wygód wnętrzu siedzieliśmy zwróceni twarzami do siebie, ciasno upchnięci na
ławkach. Pośrodku wciśnięty był jeszcze trzeci rząd. Trudno powiedzieć, by transporter AAV-7A1 był
limuzyną; nie dało się tam robić właściwie nic poza tym, że można było próbować nie wypchnąć
chłopaków siedzących po bokach. Powiedzieć, że było ciasno, to za mało. Na szczęście prawie wszyscy
moi towarzysze świeżo wzięli prysznic.
Najpierw było zimno – to był listopad, a dla chłopaka z Teksasu temperatury były jak w środku
zimy – jednak po paru chwilach od włączenia ogrzewania zaczęliśmy się dusić i musieliśmy poprosić,
żeby je wyłączono. Plecak trzymałem na podłodze. Postawiłem sobie Mk 11 między stopami, powiesiłem
hełm na kolbie i zyskałem prowizoryczną poduszkę. W trakcie jazdy próbowałem drzemać. Kiedy ma się
zamknięte oczy, czas mija szybciej.
Za wiele nie pospałem. Raz po raz zerkałem w stronę wąskich jak szparki okien w tylnych drzwiach,
ale zza siedzących przed nimi żołnierzy nic przez nie nie widziałem. Niewiele straciłem – jedyny widok,
jakim oni mogli cieszyć oczy, stanowiły jadące za nami transportery, chmura pyłu i skrawki nagiej
pustyni. Przez jakiś tydzień ćwiczyliśmy razem z marines, powtarzając rozmaite elementy: od wsiadania
do transporterów i wysiadania z nich po planowanie, jakich konkretnie ładunków będziemy używać do
wybijania otworów snajperskich w ścianach budynków. Między tymi zajęciami zajmowaliśmy się
łącznością radiową i ogólną strategią, wymienialiśmy się pomysłami, jak zapewnić najlepszą osłonę
oddziałom, którym mieliśmy towarzyszyć, i podejmowaliśmy dziesiątki wstępnych decyzji taktycznych,
na przykład dotyczących tego, czy z zasady lepiej będzie strzelać z najwyższego piętra, czy
z przedostatniego.
Teraz byliśmy już gotowi, ale jak to się często zdarza w wojsku, ponaglano nas tylko po to, żebyśmy
mieli więcej czasu na czekanie. Transportery gąsienicowe dowiozły nas na północ od Al-Falludży, po
czym się zatrzymały.
Tkwiliśmy tam chyba całe godziny. Miałem skurcze we wszystkich mięśniach. W końcu ktoś uznał, że
możemy opuścić rampę i rozprostować kości. Wstałem z ławki i wyszedłem popieprzyć o głupotach
z kilkoma SEALsami.
Wreszcie tuż przed świtem załadowaliśmy się z powrotem do pojazdu i zaczęliśmy się toczyć
w stronę skraju miasta. Blaszana puszka na gąsienicach pękała od adrenaliny. Paliliśmy się do działania.
Naszym celem był zespół budynków mieszkalnych wznoszący się nad północno-zachodnim skrajem
miasta. Leżały w odległości jakichś 700 metrów od ścisłych obrzeży miasta i zapewniały idealny widok
na teren, na którym nasi marines zamierzali rozpocząć natarcie – wyśmienita lokalizacja dla snajperów.
Wystarczyło zająć to miejsce.
– Pięć minut! – krzyknął jeden z podoficerów.
Wziąłem plecak w jedną rękę, a drugą mocno ścisnąłem karabin.
Amtrac gwałtownie zahamował. Tylna rampa opadła z hukiem i wyskoczyłem razem z innymi, po
czym pobiegłem w stronę niewielkiego zagajnika dającego osłonę w postaci paru drzew i głazów.
Przemieszczałem się szybko – bałem się nie tego, że zostanę trafiony, lecz że rozjedzie mnie któryś
z pojazdów kolumny, która nas tu przywiozła. Wielkie jak mamuty amtraki nie wyglądały, jakby miały
zamiar zatrzymywać się przed pieszym.
Przywarłem do ziemi, plecak położyłem obok i zacząłem lustrować budynek, wypatrując czegoś
podejrzanego. Wytężałem wzrok, przypatrując się okolicom okien i otoczeniu, w każdej chwili
spodziewając się, że ktoś zacznie do mnie strzelać. Tymczasem marines wylewali się potokami ze
swoich pojazdów. Oprócz opancerzonych transporterów gąsienicowych do ich przewozu użyto pojazdów
humvee, czołgów i dziesiątków pojazdów wspomagających. Marines napływali i napływali, zalewając
zabudowany teren.
Zaczęli kopać w drzwi. Nie słyszałem zbyt wiele, jedynie głośne echo wystrzałów z shotgunów,
którymi nasi rozwalali zamki. Marines zatrzymali kilka kobiet, które przebywały na zewnątrz, ale poza
tym teren wokół budynków był pusty.
Moje oczy cały czas pracowały. Nieustannie lustrowałem wszystko, próbując coś wypatrzyć.
W pobliżu pracował nasz łącznościowiec. Kontrolował postępy marines, w miarę jak zajmowali
i zabezpieczali kolejne piętra budynku. Nielicznych mieszkańców trzeba było wyprowadzić i wywieźć
w bezpieczne miejsce. Nikt w budynku nie stawiał oporu – jeśli byli tam rebelianci, to albo uciekli, kiedy
zobaczyli, że się zbliżamy, albo udawali teraz, że są lojalnymi Irakijczykami i przyjaciółmi Stanów
Zjednoczonych.
W sumie z całego zespołu zabudowań marines usunęli jakichś dwustu pięćdziesięciu cywilów – drobną
część tego, czego mogli się spodziewać. Każdy z mieszkańców został najpierw przesłuchany. Jeśli
sprawdzono, że zatrzymani nie strzelali ostatnio z broni palnej (marines robili testy na obecność prochu),
nie figurowali na liście poszukiwanych ani nic innego nie wzbudzało podejrzeń, wówczas głowa każdej
rodziny dostawała 300 dolarów i kazano im opuścić miejsce zamieszkania. Jeden z oficerów marines
mówił, że pozwolono im wrócić do mieszkań, żeby mogli zabrać potrzebne rzeczy, i dopiero wtedy ich
zabierano.
(Podczas tej operacji schwytano i zatrzymano kilku znanych rebeliantów).
Siedząc na stanowisku i obserwując miasto, równocześnie rozglądaliśmy się uważnie za irackim
snajperem znanym jako Mustafa. Z tego, co słyszeliśmy, Mustafa był strzelcem wyborowym, członkiem
drużyny olimpijskiej, i wykorzystywał swoje zdolności przeciwko Amerykanom, irackiej policji
i żołnierzom. Nakręcono i rozesłano kilka filmów mających pokazywać jego niesamowite umiejętności.
Nigdy go nie widziałem, ale jakiś czas później inni snajperzy zabili irackiego strzelca
i przypuszczalnie to był on.
Na pokoje
– W porządku – powiedział w końcu nasz łącznościowiec. – Mamy iść do środka.
Ruszyłem z ukrycia między drzewami i wbiegłem na teren zespołu budynków, gdzie jeden
z SEALsów, kapitan marynarki, organizował punkty obserwacyjne. Trzymał plan miasta i pokazał nam,
którędy następnego dnia odbędzie się natarcie.
– Musimy osłaniać ten obszar: tu, tu i tu – powiedział. – Idźcie poszukać sobie dobrego miejsca.
Wyznaczył nam budynek i poszliśmy. Pracowałem w parze z Rayem, snajperem, którego poznałem
podczas BUD/S. (Nazwałem go tutaj w ten sposób dla ochrony jego tożsamości).
Ray to maniak broni. Uwielbia wszystko, co strzela, i naprawdę ma ogromną wiedzę na ten temat. Nie
wiem, jak dobrym jest strzelcem, ale zasób wiadomości dotyczących broni, który on zdążył zapomnieć,
jest prawdopodobnie większy niż to wszystko, co ja o niej wiem.
Nie widzieliśmy się z Rayem przez parę lat, ale z tego, co sobie przypominałem z BUD/S, mogłem się
domyślać, że świetnie sobie poradzimy. Trzeba mieć pewność, że można polegać na kimś, z kim się
pracuje – bo przecież dosłownie powierza mu się własne życie.
Pod opieką rangera, którego nazywaliśmy Ranger Molloy, w jednym z humvee jechały nasze karabiny
i część sprzętu. Molloy przyniósł mi .300 win maga. Większy zasięg w stosunku do Mk 11 mógł się
przydać po znalezieniu dobrej kryjówki do oddawania stamtąd precyzyjnych strzałów.
Wbiegając po schodach, porządkowałem w głowie informacje. Wiedziałem, z której strony budynku
chcę się znaleźć, a także mniej więcej gdzie chcę się znaleźć. Kiedy dotarłem na ostatnie piętro
(zdecydowałem, że wolę strzelać raczej z pomieszczenia niż z dachu), ruszyłem przez korytarz,
rozglądając się za mieszkaniem, z którego byłby odpowiedni widok. Wchodząc do mieszkań, patrzyłem,
czy w środku są meble, których mógłbym użyć do stworzenia sobie stanowiska.
Każdy budynek był dla mnie po prostu jeszcze jednym elementem pola bitwy. Mieszkania i ich
zawartość były tylko przedmiotami, których będziemy używać do osiągnięcia celu – oczyszczenia miasta.
Snajperzy muszą przez długi czas albo leżeć, albo siedzieć, wobec tego musiałem znaleźć jakieś
meble, które pomogłyby mi jak najwygodniej przebywać w takiej pozycji. Trzeba też mieć coś, na czym
oprze się karabin. W tym wypadku miałem zamiar strzelać przez okna, więc musiałem być na
podwyższeniu. Przeszukując mieszkanie, znalazłem pokój z łóżeczkiem dziecięcym. Coś takiego rzadko
się znajdowało, a w dodatku można to było dobrze wykorzystać.
Razem z Rayem położyliśmy łóżeczko na boku i dzięki temu zyskaliśmy podstawę platformy. Potem
zdjęliśmy z zawiasów drzwi wewnętrzne i położyliśmy je na łóżeczku. Teraz mieliśmy już stabilną
platformę do pracy.
Większość Irakijczyków nie śpi w łóżku; używają śpiworów, grubych mat albo koców kładzionych
bezpośrednio na podłodze. Znaleźliśmy trochę takich posłań i ułożyliśmy je na naszych drzwiach.
Uzyskaliśmy w miarę wygodne podwyższone łóżko, na którym mogliśmy leżeć, celując z karabinu.
Oparcie dla naszych karabinów stanowiła zwinięta mata.
Otworzyliśmy okno i byliśmy gotowi do strzelania.
Ustaliliśmy, że będziemy pracować na zmianę po trzy godziny. Pierwszą wachtę wziął Ray.
Zacząłem chodzić po mieszkaniach i grzebać w poszukiwaniu czegoś ciekawego – forsy, broni,
materiałów wybuchowych. Jedynym cennym łupem, jaki znalazłem, była kieszonkowa gra w golfa Tiger
Woods.
Nie mówię, że byłem oficjalnie upoważniony do jej zabrania ani nawet że ją zabrałem. Gdybym ją
zabrał, grałbym w nią przez resztę swojej zmiany. Gdybym to zrobił, mogłoby to tłumaczyć, dlaczego
obecnie gram rzeczywiście całkiem nieźle w tę grę.
Gdybym ją zabrał.
Późnym popołudniem ułożyłem się ze swoim .300 win magiem. Miasto, na które patrzyłem, było
brązowawo-żółto-szare, wyglądało, jakby wszystko było przesłonięte delikatną sepią ze starych
fotografii. Wiele budynków (a może i wszystkie) było wykonanych z cegły albo pokrytych tynkiem
w takim kolorze. Kamienie i drogi były szare. Nad domami zdawała się unosić zwiewna mgiełka
pustynnego pyłu. Widać było drzewa i inną roślinność, ale ogólnie krajobraz wyglądał jak skład smutno
pomalowanych pudeł na pustyni.
Większość budynków miała przeważnie dzikich lokatorów. Zabudowania były na ogół
jednopiętrowe, jedynie od czasu do czasu trafiały się wyższe, ale nie miały więcej niż dwa albo trzy
piętra. W nieregularnych odstępach z szarego otoczenia wystrzeliwały minarety. Porozsiewane po
mieście, błyszczały kopuły meczetów – w jednym miejscu zielone jajo otoczone tuzinem mniejszych
jajek, w innym biała rzepa, jasno świecąca w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca.
Budynki stały poupychane między ciasnymi ulicami tworzącymi wzór niemal geometrycznej kratki.
Wszędzie były pobudowane mury. Miasto już od dłuższego czasu znosiło trudy wojny, więc gruzu było
mnóstwo nie tylko na obrzeżach, ale i na głównych arteriach. Dokładnie na wprost mnie, ale poza
zasięgiem wzroku, znajdował się osławiony most, na którym pół roku wcześniej rebelianci zbezcześcili
ciała pracowników firmy Blackwater świadczącej usługi dla wojska. Był to most na Eufracie, który na
południe od mojego stanowiska tworzył zakręt w kształcie odwróconej litery V.
W pierwszej kolejności miałem zająć się biegnącymi w odległości jakichś 700 metrów od budynku
torami kolejowymi. Na południe ode mnie był nasyp i przejazd kolejowy nad autostradą. Na wschód,
czyli po lewej stronie, kiedy wyglądałem przez okno, linia kolejowa biegła do rozjazdu i stacji położonej
poza główną częścią miasta.
Natarcie marines miało przekroczyć linię kolejową, po czym skierować się w dół, na teren
rozciągający się między Eufratem a biegnącą równolegle do wschodniego krańca miasta autostradą
z charakterystycznym węzłem drogowym w kształcie koniczyny. Szerokość tego terenu wynosiła 5–5,5
kilometra; plan zakładał dotarcie jakieś 2,5 kilometra na południe, do irackiej drogi numer 10, w terminie
do 10 listopada, czyli w niecałe trzy dni. Mogłoby się wydawać, że to pestka – większość marines mogła
prawdopodobnie przebyć ten dystans w pół godziny – trzeba było jednak przejść przez szczurze gniazdo,
ulice były usiane minami pułapkami, a domy stanowiły istne fortece. Marines nie tylko spodziewali się,
że będą zdobywać dosłownie dom po domu i przecznicę po przecznicy, lecz także zdawali sobie sprawę,
że w miarę posuwania się w głąb miasta sytuacja prawdopodobnie będzie się jeszcze pogarszać. Kiedy
przegania się szczury z jednej nory, zbierają się w następnej. Ale wcześniej czy później nie będą miały
dokąd uciec.
Z niecierpliwością wyglądałem przez okno, czekając, aż zacznie się bitwa. Chciałem zobaczyć jakiś
cel. Chciałem do kogoś strzelać.
Nie musiałem czekać zbyt długo.
Z naszego budynku miałem doskonały widok na tory kolejowe i nasyp, a dalej w głąb miasta.
Pierwsze strzały zacząłem oddawać wkrótce po tym, jak zająłem miejsce przy karabinie. Większość
moich celów pojawiała się w obszarze znajdującym się tuż przy granicy miasta. Rebelianci próbowali
tam zajmować pozycje do ataku albo może szpiegować marines. Znajdowali się w odległości ponad 700
metrów, po drugiej stronie torów i poniżej krawędzi nasypu, więc prawdopodobnie myśleli, że są
zasłonięci i bezpieczni.
To był gruby błąd.
Pisałem już, jak to jest, kiedy oddaje się pierwszy strzał snajperski; gdzieś z tyłu głowy pojawiło się
może lekkie zawahanie, niemal nieświadome pytanie: czy mogę zabić tego człowieka?
Ale zasady użycia siły (rules of engagement, ROE) były jasne i nie miałem najmniejszych
wątpliwości, że człowiek, którego widzę w celowniku, to wróg. Wskazywało na to więcej niż tylko to, że
był uzbrojony i kierował się w stronę pozycji marines, chociaż z punktu widzenia ROE były to ważne
czynniki. Cywilów ostrzeżono, żeby nie zostawali w mieście, a mimo że oczywiście nie wszyscy byli
w stanie uciec, została zaledwie garstka niewinnych. Jeśli z granicach miasta znajdowali się mężczyźni
w wieku wskazującym na to, że są zdolni do walki, a jednocześnie zdrowi na umyśle, oznaczało to, że
niemal na pewno są to rebelianci. Wydawało im się, że nas wypchną – dokładnie tak samo, jak im się
wydawało, że wypchnęli marines w kwietniu.
Po pierwszym śmiertelnym strzale kolejne przychodzą łatwo. Nie muszę się przygotowywać
psychicznie ani wykonywać żadnych specjalnych myślowych zabiegów – patrzę przez celownik,
naprowadzam siatkę celowniczą na cel i zabijam wroga, zanim on zdąży zabić któregoś z moich ludzi.
Tego dnia ja zastrzeliłem trzech, a Ray – dwóch.
Kiedy używałem lunety, miałem otwarte oboje oczu. Prawym patrzyłem przez lunetę, a lewym nadal
mogłem widzieć resztę miasta. Dzięki temu byłem lepiej zorientowany w sytuacji na obserwowanym
terenie.
Z kompanią Kilo
Kiedy marines ruszyli do miasta, szybko dotarli na pozycje, gdzie nie mogliśmy już ich osłaniać z wież
naszych budynków. Zeszliśmy na dół, gotowi do następnej fazy – działań prowadzonych już w samym
mieście.
Gdy miałem pomagać oddziałom marines po zachodniej stronie miasta, zostałem przydzielony do
kompanii Kilo. Stanowiła ona pierwszą falę uderzenia, która przeczesywała kolejne kwartały miasta
w drodze na południe. Za nią miała następować kolejna kompania, której zadaniem było zabezpieczenie
terenu i zadbanie, by żaden z rebeliantów nie przemknął się za linię natarcia. Chodziło o oczyszczenie
całej Al-Falludży, przecznica po przecznicy.
Poszczególne domy w tej części Al-Falludży, podobnie jak w wielu irackich miastach, były
poodgradzane od siebie grubym tynkowanym murem z cegły. Wszędzie były różne wnęki i załomy,
w których ukrywali się rebelianci. Podwórka były zazwyczaj płaskie i utwardzone, czasem nawet
wybetonowane, a ich połączone prostokąty tworzyły prawdziwe labirynty. Mimo że w pobliżu
przepływała rzeka, teren był wyschnięty i pokryty pyłem. W większości domów nie było bieżącej wody;
zaopatrzenie w wodę zapewniały zbiorniki na dachach.
Przez kilka dni pierwszego tygodnia tej fazy natarcia pracowałem razem ze snajperami marines. Przez
większość czasu działaliśmy w parach razem z dwoma snajperami marines i jednym operatorem JTAC
(joint terminal attack controller, wysunięty nawigator naprowadzania lotnictwa) z SEALs. Pojawiło się
też kilku ludzi do wsparcia – marines, którzy nas zabezpieczali, a od czasu do czasu pomagali wypełniać
różne zadania. Byli to żołnierze piechoty morskiej, którzy chcieli zostać snajperami; mieli nadzieję, że po
tej zmianie dowództwo wyśle ich do szkoły snajperskiej.
Każdy poranek zaczynał się od jakichś dwudziestu minut „ogni”, jak to nazywaliśmy – pocisków
moździerzowych, ostrzału artyleryjskiego, bomb, pocisków, rakiet – po prostu całego mnóstwa
materiałów wybuchowych zrzucanych na kluczowe pozycje wroga. Ostrzał miał za zadanie zlikwidować
tajne składy amunicji i osłabić punkty spodziewanego najcięższego oporu. Kiedy bombardowania trafiały
w składy amunicji, w pewnej odległości pojawiały się czarne kominy dymu; wtórne eksplozje wstrząsały
ziemią i powietrzem.
Na początku znajdowaliśmy się za linią natarcia marines. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że
możemy zrobić więcej, jeśli wyjdziemy przed czoło oddziałów operujących na poziomie terenu. Taka
wysunięta pozycja była lepsza, bo dawała nam możliwość zaskoczenia ewentualnych rebeliantów, którzy
próbowali przeszkadzać oddziałom marines. Dzięki temu mieliśmy też okazję więcej razy uczestniczyć
w akcji. Zaczęliśmy więc zajmować kolejne domy, w których urządzaliśmy kryjówki.
Po sprawdzeniu całej dolnej części budynku ruszałem z ostatniego piętra na samą górę, wychodząc
zazwyczaj przez małą budkę, która służyła za osłonę wyjścia na dach. Upewniwszy się, że na górze jest
bezpiecznie, podchodziłem do muru biegnącego wzdłuż brzegów dachu, orientowałem się w sytuacji
i przygotowywałem stanowisko. Zwykle na dachu znajdowałem coś, co mogłem wykorzystać – jakieś
krzesło albo chodniki – żeby było wygodniej; jeśli niczego nie było, zawsze można było coś przynieść
z dołu. Kiedy zdałem sobie sprawę, że ze względu na układ miasta większość strzałów oddaję na
stosunkowo niewielką odległość, wróciłem do karabinu Mk 11. Broń ta jest wygodniejsza od win maga,
a na takim dystansie równie skuteczna.
Tymczasem marines na dole posuwali się w głąb ulicy: szli zazwyczaj po obu jej stronach i czyścili
kolejne domy. Z chwilą gdy osiągali punkt, w którym nie mogliśmy już ich dobrze osłaniać,
przesuwaliśmy się do przodu i zajmowaliśmy następną pozycję, po czym cały proces zaczynał się od
nowa.
Na ogół strzelaliśmy z dachów. Mieliśmy z nich najlepszy widok i często znajdowaliśmy tam pomocne
rekwizyty, choćby takie jak krzesła, o których już wspominałem. Większość dachów w mieście otaczały
niskie murki zapewniające osłonę przed ogniem nieprzyjaciela. Poza tym korzystając z dachów, mogliśmy
posuwać się szybciej; natarcie nie czekało, aż zdążymy znaleźć sobie odpowiednią pozycję wewnątrz
budynku.
Jeśli dach był nieodpowiedni, strzelaliśmy z najwyższego piętra, zazwyczaj przez okno. Od czasu do
czasu w celu uzyskania pozycji strzeleckiej musieliśmy wybijać otwory snajperskie w ścianach. Zdarzało
się to jednak rzadko; nie chcieliśmy, by wybuchy ściągały uwagę na naszą kryjówkę, nawet jeśli siła
eksplozji była stosunkowo niewielka. (Kiedy opuszczaliśmy dom, otwory zaślepiano).
Pewnego razu udało nam się rozstawić wewnątrz opuszczonego od jakiegoś czasu niewielkiego
budynku biurowego. Odciągnęliśmy biurka od okien i usadowiliśmy się w głębi pomieszczenia;
dodatkowe ukrycie naszego stanowiska zapewniało naturalne zacienienie ściany zewnętrznej.
Rebelianci
Wróg, z którym walczyliśmy, był żądny krwi i dobrze uzbrojony. Tylko w jednym domu marines znaleźli
mniej więcej tuzin karabinów, w tym karabiny maszynowe i snajperskie, jak również wyrzutnie rakiet
domowej roboty i moździerz.
A to był tylko jeden dom przy długiej przecznicy. W sumie był całkiem przyjemny: miał klimatyzację,
misterne żyrandole i fantazyjne zachodnie meble. Dobrze było odpocząć tam przez chwilę, kiedy
zrobiliśmy sobie przerwę pewnego popołudnia.
Budynki przeszukiwano w całości i starannie, ale zazwyczaj broń całkiem łatwo było znaleźć.
Zdarzało się, że po wejściu do środka marines natykali się na RPG oparty o serwantkę – a pociski były
złożone obok filiżanek na dolnej półce. W jednym domu znaleźli butle do nurkowania. Widocznie
buntownik, który tam przemieszkiwał, używał ich do przepływania ukradkiem przez rzekę
i przeprowadzania ataków.
Często spotykało się też sprzęt produkcji rosyjskiej. W większości był bardzo stary: w jednym
budynku natrafiliśmy na granaty nasadkowe wyprodukowane przypuszczalnie w czasie drugiej wojny
światowej. Znajdowaliśmy lornetki z sierpem i młotem, dawnym symbolem komunistycznym. Ajdiki były
wszędzie – między innymi wmurowane w ściany.
Bardzo często w opisach walk prowadzonych w Al-Falludży wspomina się o niezwykłym fanatyzmie
rebeliantów. Byli fanatykami, ale napędzała ich nie tylko religia. Całkiem sporo było zwyczajnie
naćpanych.
W późniejszej fazie kampanii zajęliśmy wykorzystywany przez nich szpital na peryferiach miasta.
Znaleźliśmy tam opalone łyżeczki, przygotowane porcje narkotyków i inne dowody na to, że się
szprycowali. Nie jestem znawcą, ale moim zdaniem wyglądało na to, że podgrzewali heroinę
i wstrzykiwali sobie przed walką. Słyszałem też, że używali leków na receptę i czego tylko mogli, żeby
dodać sobie odwagi.
Dało się to czasami zauważyć, kiedy się do nich strzelało. Niektórych można było trafić kilkakrotnie,
a wydawało się, że tego nie czują. Napędzała ich nie tylko religia i adrenalina – nawet nie tylko żądza
krwi. Byli już w połowie drogi do raju. Przynajmniej tak im się wydawało.
Pod gruzami
Pewnego dnia razem z innym snajperem SEALsów zeszliśmy z dachu zrobić sobie przerwę i wyszliśmy
na podwórko. Rozłożyłem dwójnóg karabinu i ustawiłem go na ziemi.
Nagle tuż przed nami, w odległości może jakichś trzech metrów, coś wybuchło. Skuliłem się, po czym
odwróciłem i zobaczyłem, jak rozpada się mur z betonowych bloczków. Tuż za nim stało dwóch
rebeliantów z przewieszonymi przez ramię kałasznikowami. Wyglądali na równie oszołomionych, jak
musieliśmy wyglądać my; oni też robili sobie przerwę, kiedy w mur trafiła zabłąkana rakieta albo może
wybuchł jakiś rodzaj ajdika.
Wyglądało to jak pojedynek z Dzikiego Zachodu – kto pierwszy wyciągnie pistolet, ten przeżyje.
Chwyciłem broń i zacząłem strzelać. Mój partner zrobił to samo.
Nasze kule ich dosięgły, ale nie powaliły. Rebelianci zaczęli uciekać, przebiegli przez dom,
w którym mieli kryjówkę, po czym wypadli na drogę.
Gdy tylko wybiegli z budynku, zastrzelili ich zabezpieczający ulicę marines.
W początkowej fazie bitwy zdarzyło się, że w budynek, z którego prowadziłem obserwację, trafił pocisk
z RPG.
Tego popołudnia urządziłem sobie kryjówkę za oknem na najwyższym piętrze. Na dole marines
dostali się pod ogień nadchodzący wzdłuż ulicy. Zapewniałem im wsparcie ogniowe, likwidując cele
jeden po drugim. Irakijczycy odpowiedzieli ogniem w moim kierunku, na szczęście niezbyt celnym –
zazwyczaj tak właśnie strzelali.
I wtedy w ścianę domu trafił pocisk z RPG. Główny impet eksplozji poszedł w mur, co było
okolicznością zarazem szczęśliwą i pechową. Szczęście polegało na tym, że dzięki temu ja nie
wyleciałem w powietrze. Jednak wybuch zwalił również spory kawał ściany. Betonowy gruz spadł mi na
nogi, miażdżąc mi kolana i unieruchamiając mnie tam na jakiś czas.
Bolało jak diabli, ale rozgarnąłem trochę gruzu i dalej strzelałem do tych sukinsynów w głębi
przecznicy.
– Wszyscy cali? – zawołał jeden z chłopaków, z którymi tam byłem.
– U mnie okej! – odkrzyknąłem.
Ale moje nogi darły się, że wcale nie okej. Bolały jak jasna cholera.
Rebelianci się wycofali, po czym znów nasilili ostrzał. Tak właśnie najczęściej to wyglądało: chwila
ciszy, po niej intensywna wymiana ognia i znowu chwila ciszy.
Kiedy strzelanina w końcu całkiem ucichła, podniosłem się i wyczołgałem z pomieszczenia. Na dole
jeden z chłopaków powiedział, wskazując na moje nogi:
– Kulejesz.
– Zwaliła się na mnie pieprzona ściana.
Spojrzał w górę. Tam gdzie była wcześniej ściana, ziała olbrzymia dziura. Wcześniej nikt nie
zauważył, że w pomieszczenie, w którym byłem, trafił pocisk z RPG.
Po tym wypadku przez jakiś czas kulałem. Dość długo – w końcu musiałem przejść operację obu kolan,
chociaż przez parę lat ją odkładałem.
Nie poszedłem od razu do lekarza. Wystarczy pójść do lekarza, żeby wrócić do kraju. Wiedziałem, że
dam sobie radę.
Byle nie trafić na krzesło
Nie można się bać strzelać. Kiedy się widzi, że ktoś z ajdikiem albo z karabinem zmierza w stronę
oddziałów, które się osłania, powód do oddania strzału jest wyraźny. (Sam fakt, że jakiś Irakijczyk ma
w ręku broń, niekoniecznie musiał być wystarczający, by można było go zastrzelić). Mieliśmy określone
zasady użycia siły, a w większości wypadków zagrożenie było oczywiste.
Zdarzało się jednak, że nie było to takie jednoznaczne, na przykład kiedy było się niemal pewnym, że
dany człowiek jest rebeliantem, kiedy było widać, że prawdopodobnie robi coś złego, ale pozostawał
pewien margines wątpliwości wynikający z uwarunkowań faktycznych albo miejscowych. Taka
wątpliwość mogła wynikać choćby z tego, że podejrzany nie kieruje się w stronę amerykańskich
oddziałów. Wielokrotnie widziałem, że jakiś facet zachowuje się jak macho i popisuje się przed
kolegami, zupełnie nieświadomy, że go obserwuję ani że w pobliżu są nasi żołnierze.
W takich wypadkach nie strzelałem.
Wtedy nie można było strzelać – trzeba było myśleć o własnym tyłku. Wystarczyło oddać
nieuzasadniony strzał, a można było zostać oskarżonym o zabójstwo.
Często zdarzało mi się patrzeć na gościa i myśleć: „Wiem, że ten sukinkot jest zły; widziałem go
w głębi ulicy, jak wczoraj robił to a to, ale teraz nie robi nic, więc jeśli go zastrzelę, nie będę w stanie
uzasadnić tego przed prawnikami. I pójdę na krzesło elektryczne”. Ze wszystkim wiązała się masa
papierkowej roboty. Każde potwierdzone zaliczenie (śmiertelne trafienie) miało swoją dokumentację,
dowody i świadka.
Więc nie strzelałem.
Takich wypadków nie było wiele, zwłaszcza w Al-Falludży, ale zawsze towarzyszyła mi wyraźna
świadomość, że każde zabicie musi zostać uzasadnione przed prawnikami.
Miałem taką zasadę: jeśli uzasadnieniem miałoby być to, że uważam, że cel zrobi coś złego, to nie
było to jeszcze wystarczające uzasadnienie. Musiał już robić coś złego.
Nawet stosując to ograniczenie, i tak miałem mnóstwo celów. Codziennie zaliczałem średnio dwa lub
trzy trafienia, czasem mniej, a czasem więcej – a końca nie było widać.
Kilka ulic od dachu, na którym przycupnęliśmy, ponad okolicznymi domami wystawała przysadzista
wieża ciśnień. Wyglądała jak pękaty żółty pomidor.
Kiedy byliśmy już parę przecznic za wieżą, jeden z marines postanowił wspiąć się na nią i zdjąć
z niej iracką flagę. Gdy wchodził po konstrukcji, zaczęli do niego strzelać rebelianci, którzy przyczaili
się w czasie wcześniejszego ataku. W ciągu kilku sekund nasz żołnierz został postrzelony i znalazł się
w potrzasku.
Zaczęliśmy się cofać, idąc wzdłuż ulic i po dachach, aż znaleźliśmy tych, co do niego strzelali. Kiedy
oczyściliśmy cały teren, jeden z naszych zdjął flagę. Kiedy ją przyniósł, wysłaliśmy ją temu rannemu
chłopakowi do szpitala.
Prawdziwe oblicze Runawaya
Niedużo później byłem na ulicy z gościem, którego będę nazywał Runaway (Uciekinier), kiedy zaczęli do
nas strzelać iraccy rebelianci. Uskoczyliśmy do płytkiego załomu w murze biegnącym wzdłuż ulicy,
czekając, aż skończy się grad pocisków.
– Wycofujemy się – powiedziałem do Runawaya. – Idź pierwszy. Będę cię osłaniał.
– Dobra.
Wychyliłem się i położyłem ogień osłonowy, powstrzymując Irakijczyków. Odczekałem parę sekund,
dając Runawayowi czas na zajęcie pozycji umożliwiającej osłanianie mnie. Kiedy uznałem, że powinien
już zdążyć się z tym uporać, wyskoczyłem z ukrycia i pobiegłem.
Obok mnie zaczęły świstać kule – ale to nie Runaway strzelał: wszystkie pociski nadlatywały od
Irakijczyków, którzy chcieli mi nimi wytatuować pośladki.
Rzuciłem się na mur, ślizgając się w stronę bramy. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje: gdzie
jest Runaway?
Powinien być gdzieś niedaleko, czekając na mnie za jakąś osłoną, żebyśmy mogli wycofywać się
skokami. Ale nigdzie nie było go widać. Może minąłem go na ulicy?
Nie. Sukinsyn bardzo się starał zasłużyć na swoją ksywkę.
Znalazłem się w potrzasku, przyblokowany przez rebeliantów i pozbawiony zapodzianego
w tajemniczych okolicznościach kolegi.
Iracki ostrzał wzmógł się do tego stopnia, że w końcu musiałem wezwać wsparcie. Marines wysłali
dwa humvee i dzięki połączonej sile ich i mojego ognia mogłem w końcu się wycofać.
Wtedy już wiedziałem, co się stało. Kiedy niedługo potem spotkałem Runawaya, prawie go
udusiłem – prawdopodobnie bym to zrobił, gdyby nie było przy tym akurat jednego oficera.
– Dlaczego uciekłeś, do ciężkiej cholery? – zapytałem. – Pobiegłeś na koniec ulicy, zamiast mnie
osłaniać.
– Myślałem, że biegniesz za mną.
– Gówno prawda.
To już drugi raz w tym tygodniu Runaway zostawił mnie pod ostrzałem. Za pierwszym razem
puściłem mu to płazem, uznając, że mogę się mylić w ocenie. Ale teraz byłem już pewien, że to tchórz.
Kiedy do niego strzelano, po prostu miał cykora.
Dowództwo nas rozdzieliło. To było mądre posunięcie.
„Po prostu strzelamy”
Wkrótce po wspaniałej przygodzie z Runawayem zszedłem z pozycji na jednym z dachów, kiedy
usłyszałem w pobliżu potężną strzelaninę. Wybiegłem na zewnątrz, ale nigdzie nie widziałem źródła
ognia. Wtedy usłyszałem komunikat radiowy, że mamy rannych.
Razem z kolegą, którego będę nazywał Eagle (Orzeł), pobiegłem w głąb ulicy. Natknęliśmy się tam na
grupę marines, którzy wycofali się po napotkaniu ostrzału przy kolejnej przecznicy. Powiedzieli nam, że
kawałek dalej grupa rebeliantów przygwoździła kilku marines z innego oddziału. Postanowiliśmy im
pomóc.
Próbowaliśmy znaleźć dobry punkt na jednym z pobliskich domów, ale był za niski. Razem
z Eagle’em podeszliśmy bliżej, żeby sprawdzić kolejny dom. Znaleźliśmy tam na dachu czterech marines,
w tym dwóch rannych. To, co opowiadali, niewiele nam pomogło, ale i tak z tego dachu też nie mieliśmy
dobrego pola do prowadzenia ognia. Postanowiliśmy, że wyprowadzimy ich z budynku, żeby można było
pomóc rannym; chłopak, którego znosiłem po schodach, dostał w brzuch.
Gdy znaleźliśmy się już na ulicy, dwaj marines, którzy nie byli ranni, powiedzieli nam więcej, dzięki
czemu w końcu zorientowaliśmy się, że kierujemy się do niewłaściwego obiektu. Ruszyliśmy jednym
z przejść między budynkami w stronę rebeliantów, ale po pokonaniu krótkiego odcinka dotarliśmy do
przeszkód, których nie mogliśmy obejść, więc wróciliśmy. Kiedy wyszedłem zza rogu z powrotem na
główną ulicę, za moimi plecami rozległa się eksplozja – jakiś rebeliant zobaczył, że nadchodzimy,
i rzucił granat.
Jeden z idących za mną marines upadł na ziemię. Eagle był jednocześnie snajperem i sanitariuszem,
więc po odciągnięciu rannego z drogi zaczął go opatrywać. Tymczasem ja zabrałem pozostałych marines
i szliśmy dalej ulicą w stronę pozycji rebeliantów.
Za pobliskim narożnikiem zobaczyliśmy kryjącą się drugą grupę marines przygwożdżonych ogniem
prowadzonym z budynku. Wybrali się na pomoc pierwszej grupie, ale utknęli. Zebrałem wszystkich
i powiedziałem im, że małą grupką pobiegniemy w głąb ulicy, podczas gdy reszta będzie nas osłaniać
ogniem. Od uwięzionych marines dzieliło nas niespełna 50 metrów – byli mniej więcej w odległości
przecznicy.
– Nieważne, czy kogoś widzicie, czy nie – powiedziałem. – Po prostu wszyscy strzelamy.
Wstałem i ruszyłem. Jeden z terrorystów wyskoczył na środek drogi i zaczął walić do nas z broni
zasilanej z taśmy. Odpowiedzieliśmy, czym tylko mogliśmy, i pochowaliśmy się z powrotem. Wszyscy
posprawdzali, czy nie są podziurawieni; jakimś cudem nikogo nie trafił.
Razem ze mną było wtedy jakichś piętnastu, może dwudziestu marines.
– No dobra – powiedziałem. – Spróbujemy jeszcze raz. Teraz robimy tak, jak powiedziałem.
Wyskoczyłem zza narożnika, strzelając w biegu. Irakijczyk z karabinem maszynowym poległ od
naszego wcześniejszego ognia zaporowego, ale w głębi ulicy było jeszcze i tak mnóstwo bandziorów.
Już po paru susach zdałem sobie sprawę, że nikt za mną nie ruszył.
Cholera. Biegłem dalej.
Rebelianci zaczęli kierować na mnie ogień. Biegnąc, przyciskałem Mk 11 ramieniem i odpowiadałem
ostrzałem. Ten półautomat to wspaniała, wszechstronna broń, ale w tej konkretnej sytuacji jej magazynek
z dwudziestoma nabojami wydał mi się strasznie malutki. Szybko zwolniłem jeden, zatrzasnąłem drugi
i strzelałem dalej.
Niedaleko budynku znalazłem czterech ludzi zbitych w gromadkę pod ścianą. Okazało się, że dwaj
z nich to reporterzy, którzy wkręcili się między marines; wyglądało na to, że dostali dużo lepszą szansę na
zobaczenie bitwy, niż się spodziewali.
– Będę was osłaniał – krzyknąłem. – Wynoście się stąd.
Skoczyłem w przód i kładłem ogień, podczas gdy oni uciekali. Ostatni z marines klepnął mnie
w ramię, kiedy ruszał, dając mi znak, że poza nim już nikogo nie ma. Gotów pobiec za nim, rzuciłem
okiem w prawo, sprawdzając flankę.
Kątem oka dostrzegłem leżącego na ziemi żołnierza w mundurze polowym marines.
Nie miałem pojęcia, skąd się tam wziął: czy był tam już, kiedy do nich dotarłem, czy może doczołgał
się skądinąd. Kiedy do niego podbiegłem, przekonałem się, że został postrzelony w obie nogi. Wpiąłem
nowy magazynek, po czym chwyciłem rannego za tył pancerza osobistego i zacząłem się wycofywać,
ciągnąc go ze sobą.
W pewnym momencie jeden z rebeliantów rzucił granat odłamkowy, który eksplodował niedaleko
nas. Dostałem z boku mnóstwem kawałków muru na wysokości od pośladków do kolan. Największy
fragment jakimś cudem trafił w mój pistolet. To był prawdziwy łut szczęścia – gdyby nie to, miałbym
niezłą dziurę w nodze.
Tyłek miałem przez jakiś czas obolały, ale zdaje się, że spisuje się nadal całkiem dobrze.
Już bez dalszych obrażeń wycofaliśmy się do pozostałych marines. Nigdy się nie dowiedziałem, kim był
ten ranny gość. Mówili mi, że ma stopień podporucznika, jednak nie miałem okazji go od-naleźć.
Pozostali marines mówili, że uratowałem mu życie. Ale przecież nie sam. Wydostanie tej grupy było
naszą wspólną akcją; wszyscy pracowaliśmy razem.
Korpus Piechoty Morskiej był mi wdzięczny za pomoc w ratowaniu ich żołnierzy i jeden z oficerów
przedstawił mnie do odznaczenia Srebrną Gwiazdą.
Z tego, co słyszałem, siedzący za biurkami generałowie uznali, że skoro w czasie tego szturmu żaden
z marines nie dostał Srebrnej Gwiazdy, to nie odznaczą nią też SEALsa. Zamiast niej dostałem Brązową
Gwiazdę z wyróżnieniem za waleczność w bitwie.
Uśmiecham się na to wspomnienie.
Nie mam nic przeciwko medalom, ale bardzo często łączą się one z polityką, a ja nie jestem
wielbicielem polityki.
W ciągu całej swojej kariery w marynarce otrzymałem łącznie dwie Srebrne Gwiazdy i pięć
Brązowych, wszystkie z wyróżnieniem za waleczność. Jestem dumny ze swojej służby, ale przecież to
jasne, że nie robiłem tego wszystkiego dla medali. To, że mam te odznaczenia, nie oznacza, że jestem
lepszy ani gorszy niż inni, z którymi służyłem. Medale nigdy nie oddadzą całej prawdy. I jak już
powiedziałem, koniec końców, są bardziej wynikiem rozgrywek politycznych niż wiernym odbiciem
zasług. Widziałem, jak ludzie, którzy zasłużyli na dużo więcej, niż dostali, i tacy, którzy zasłużyli na dużo
mniej, byli nagradzani przez zwierzchników tylko dlatego, że było to elementem rozgrywek związanych
z jakąś toczoną akurat kampanią społeczną czy polityczną. Z tych wszystkich powodów ani w domu, ani
w firmie nie wywieszam medali na ścianach.
Żona nie przestaje mnie namawiać, żebym jakoś poukładał albo oprawił dokumenty związane z ich
przyznaniem i wywiesił razem z medalami. Jej zdaniem nieważne, czy mają charakter polityczny, czy
nie – to część historii mojej służby.
Może kiedyś się tym zajmę.
Ale bardziej prawdopodobne, że nie.
Po tym szturmie mój mundur był tak poplamiony krwią, że marines dali mi jeden ze swoich. Od tej chwili
nosiłem mundur polowy piechoty morskiej z pikselowanym kamuflażem i wyglądałem jak oni.
Noszenie cudzego munduru było trochę dziwne. Ale był to również zaszczyt: zostałem uznany za
członka zespołu – do tego stopnia, że dbano o moje umundurowanie. Więcej nawet: dano mi kurtkę
z ociepleniem i ciepłą czapkę, bo na dworze było zimno.
Taya
Po którejś zmianie Chrisa jechaliśmy gdzieś samochodem i on nagle powiedział ni z tego,
ni z owego:
– A wiesz, że w zależności od tego, jak ktoś umiera, czuje się inny zapach?
Odpowiedziałem:
– Nie, nie wiedziałam.
I stopniowo zaczął mówić.
Były to makabryczne opowieści.
Po prostu opowiadał. Wielokrotnie mówił o czymś, żeby sprawdzić, ile potrafię znieść.
Mówiłam mu, że dla mnie naprawdę nie jest ważne, co robi na wojnie; zapewniałam go, że
ma moje bezwarunkowe poparcie. Mimo to on wolał się nie spieszyć, wolał zbadać grunt.
Chyba chciał mieć pewność, że nie zacznę go inaczej oceniać, a może jeszcze ważniejsze było
to, że zbliżała się kolejna zmiana i Chris nie chciał, żebym się bała.
Wydaje mi się, że jeśli ktoś nie akceptuje tego, co robią tam nasi żołnierze, świadczy to
o jego braku zdolności do empatii. Ludzie chcieliby, żeby Amerykanie zachowywali pewne
wysokie standardy podczas walki. Wyobraźmy sobie jednak taką sytuację: ktoś do nas
strzela, a my musimy bronić swoich krwawiących bliskich; tymczasem wróg chowa się za
własnymi dziećmi i udaje martwego, czekając z ukrytym granatem, aż podejdziemy bliżej,
i bez skrupułów wysyła małe dziecko na pewną śmierć, dając mu granat, z którego sam
wyciągnął zawleczkę. Przypuszczam, że gdyby ktoś znalazł się w tego typu sytuacji, mniejszą
wagę przykładałby do wysokich standardów etycznych.
Chris przestrzegał zasad użycia siły, bo musiał. Część tych zasad, ta, która odnosi się do
spraw ogólnych, jest dobra. Problem jest z tymi, które dotyczą drobnych szczegółów: otóż
terroryści mają naprawdę głęboko w dupie konwencje genewskie. Dlatego rozkładanie na
czynniki pierwsze każdego posunięcia żołnierza przeciwko złemu, wynaturzonemu,
pozbawionemu zasad wrogowi jest nie tylko śmieszne; jest podłe.
Zależało mi na tym, żeby mój mąż i inni Amerykanie wrócili żywi do kraju. Dlatego poza
tym, że niepokoiłam się o jego bezpieczeństwo, naprawdę nie bałam się, że usłyszę coś
strasznego – jeśli tylko on chciał się tym ze mną podzielić. Przecież zanim usłyszałam te
opowieści, też nie miałam raczej złudzeń, że wojna to coś miłego czy przyjemnego.
Kiedy opowiadał mi, jak zabijał w bliskim kontakcie z nieprzyjacielem, myślałam tylko:
„Dzięki Bogu, nic mu się nie stało”.
A potem jeszcze: „Ale z ciebie twardziel!”.
Przeważnie nie rozmawialiśmy o zabijaniu ani o wojnie. Ale potem to się zaczęło samo
narzucać.
Nie zawsze w złym sensie: pewnego dnia Chris zmieniał w miejscowym warsztacie olej
w samochodzie. W holu było oprócz niego kilku innych mężczyzn. Gość za ladą wyczytał
nazwisko Chrisa i poprosił go, żeby podszedł. Chris zapłacił za usługę i usiadł z powrotem.
Jeden z mężczyzn czekających na samochód spojrzał na niego i zapytał:
– Pan się nazywa Chris Kyle?
Chris odpowiedział:
– Zgadza się.
– Był pan w Al-Falludży?
– Tak.
– A niech mnie! To pan nas tam uratował!
Był tam też ojciec tego faceta. Kiedy dowiedział się, o co chodzi, podszedł podziękować
i uścisnąć dłoń Chrisowi. I syn, i ojciec mówili:
– To było wspaniałe. Nikt nie zabił ich więcej niż pan.
Chris poczuł się zakłopotany i powiedział z wielką pokorą:
– Wy wszyscy też mnie uratowaliście.
I tyle.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 7
Po uszy w gównie
Na ulicy
– Chcesz być snajperem?
Podnieceniu patrzącego na mnie chłopaka towarzyszyło niedowierzanie. Był to jeden z młodych
marines. Jego zapał ostudziły już nieco walki, które toczyliśmy przez miniony tydzień.
– Chcesz? – spytałem ponownie. – Teraz?
– Jasne! – odpowiedział w końcu.
– Dobrze – powiedziałem, podając mu swój Mk 11. – Daj mi M16, a ty weź mój karabin snajperski.
Wchodzę drzwiami frontowymi.
Po czym podszedłem do oddziału, z którym pracowaliśmy, i powiedziałem, że będę im pomagał
szturmować budynki.
Od paru dni rebelianci przestali wychodzić na ulice, żeby z nami walczyć. Liczba zabitych przez naszych
snajperów strzelających z punktów obserwacyjnych spadła. Bandyci cały czas siedzieli w budynkach, bo
wiedzieli, że kiedy tylko z nich wyjdą, będziemy do nich strzelać.
Nie poddawali się. Więcej: urządzali stanowiska w budynkach, robili zasadzki i walczyli z marines
w małych pomieszczeniach i wąskich korytarzach. Widziałem, jak marines wynoszą i ewakuują mnóstwo
swoich rannych.
Pomysł zejścia na ulicę chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, aż w końcu postanowiłem to
zrobić. Wybrałem sobie na zmiennika jednego z szeregowców, który pomagał zespołowi snajperskiemu.
Wyglądał na dobrego chłopaka, z wielkim potencjałem.
Po części powodem, dla którego zszedłem na ulice, była nuda. Ale w większym stopniu zdecydowało
o tym przekonanie, że mogę lepiej osłaniać marines, jeśli będę z nimi. Wchodzili frontowymi drzwiami
do budynków i dostawali cięgi. Patrzyłem, jak wchodzą, słyszałem strzały, po czym zanim się
obejrzałem, już wynosili jakiegoś rannego na noszach. Wkurzało mnie to.
Bardzo lubię marines, ale nie zmienia to faktu, że nigdy nie uczono ich czyszczenia pomieszczeń,
a mnie – owszem. To nie była ich specjalizacja. Wszyscy byli twardzi i nieustępliwi, ale na temat walk
w terenie miejskim musieli się jeszcze wiele nauczyć. W większości chodziło o proste techniki: jak
trzymać karabin, kiedy się wchodzi do pomieszczenia, żeby wrogowi trudno było go wyrwać; jak
poruszać się po wejściu do pomieszczenia; jak walczyć w pełnym zakresie 360 stopni w terenie
miejskim. Tego wszystkiego SEALsów uczy się tak dobrze, że umiemy to robić przez sen.
W naszym oddziale nie było oficera; najwyższy stopniem podoficer był sierżantem, miał
zaszeregowanie płacowe E-6 w Korpusie Piechoty Morskiej. Ja miałem E-5, więc byłem niższy rangą,
ale bez problemów przekazał mi dowodzenie w zakresie zajmowania celów. Pracowaliśmy już ze sobą
przez jakiś czas, więc myślę, że zdobyłem sobie jego szacunek. Poza tym nie chciał narażać swoich ludzi
na dalsze straty.
– Słuchajcie, ja jestem SEALsem, a wy marines – powiedziałem chłopakom. – Nie jestem od was
lepszy. Jedyna różnica między nami jest taka, że ja spędziłem więcej czasu na zdobywaniu specjalizacji
i szkoleniu. Pozwólcie, że wam pomogę.
Poćwiczyliśmy trochę w czasie przerwy. Jednemu z nich, który miał pewne doświadczenie
z obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi, dałem trochę własnych ładunków. Porobiliśmy parę
prób wysadzania zamków. Wcześniej używali do tego tak niewielkich porcji materiału wybuchowego, że
musieli najczęściej i tak otwierać drzwi kopnięciami, co oczywiście trwało dłużej i narażało ich
w większym stopniu na atak.
Przerwa się skończyła – zaczęliśmy wchodzić.
W środku
Stałem na początku.
Czekając na zewnątrz pierwszego domu, myślałem o tych chłopakach, których widziałem
wyciąganych na noszach.
Nie chciałem być następny.
Ale mogło tak się zdarzyć.
Trudno mi było pozbyć się tej myśli. Wiedziałem też, że jeśli zostanę ranny, będę miał cholerne
kłopoty – schodzenie na ulicę to nie całkiem to, czym powinienem się zajmować, przynajmniej
z oficjalnego punktu widzenia. Była to decyzja ze wszech miar słuszna – i czułem, że powinienem tak
postąpić – ale na pewno dowództwo byłoby nieźle wkurzone.
No, ale to by było chyba ostatnie z moich zmartwień, gdybym dostał kulkę, prawda?
– No to jazda – powiedziałem.
Wysadziliśmy drzwi. Poprowadziłem, kierując się wyszkoleniem i instynktem. Sprawdziłem
pomieszczenie frontowe, stanąłem z boku i zacząłem kierować ludźmi. Tempo było szybkie,
automatyczne. Kiedy akcja ruszyła i zacząłem przemieszczać się po budynku, coś we mnie przejęło
kontrolę. Już nie martwiłem się o ofiary. Nie myślałem o niczym poza drzwiami, budynkiem,
pomieszczeniem – było tego wystarczająco dużo, by zająć myśli.
Kiedy wchodziliśmy do budynku, nigdy nie wiedzieliśmy, na co tam trafimy. Nawet jeśli sprawdziliśmy
pomieszczenia na parterze i nic nie znaleźliśmy, nie mogliśmy zakładać, że tak samo będzie z resztą
domu. Mogło się zdarzyć, że kiedy wchodziliśmy na piętro, zaczynaliśmy przeczuwać, że jest pusto albo
że na górze nie będzie żadnych problemów – ale to było niebezpieczne przeczucie. Tak naprawdę nigdy
nie wiadomo, co się może gdzieś czaić. Trzeba było sprawdzić każde pomieszczenie, a nawet wtedy i tak
trzeba było mieć się na baczności. Wielokrotnie bywało tak, że już po tym, jak zabezpieczyliśmy budynek,
strzelano do nas albo rzucano w nas granatami z zewnątrz.
Wiele domów było małych i ciasno upchniętych, ale w miarę postępów ofensywy dotarliśmy do
zamożnej części miasta. Tu ulice były brukowane, a budynki wyglądały z zewnątrz jak miniaturowe
pałace. Ale kto nie dał się zwieść fasadzie i zajrzał do wnętrza, przekonał się, że w większości to pełne
odchodów ruiny. Wszyscy Irakijczycy, którzy mieli tyle pieniędzy, by tu mieszkać, uciekli albo zostali
zabici.
Kiedy robiliśmy sobie przerwy, zabierałem marines ze sobą i wspólnie ćwiczyliśmy różne rzeczy.
Podczas gdy inne oddziały jadły lunch, ja uczyłem ich wszystkiego, co wiedziałem o czyszczeniu
pomieszczeń.
– Słuchajcie, nie chcę, żeby ktokolwiek zginął! – krzyczałem.
Nie zamierzałem wdawać się w żadne sprzeczki. Goniłem ich do roboty i zajeżdżałem w czasie, który
był przewidziany na odpoczynek. Ale z marines tak to właśnie wygląda – można stłuc ich niemiłosiernie,
a i tak przyjdą z powrotem po więcej.
Pewnego razu włamaliśmy się do domu z przestronnym pomieszczeniem od frontu. Całkowicie
zaskoczyliśmy mieszkańców.
Ale ja też byłem zaskoczony: kiedy wpadłem do środka, zobaczyłem całkiem sporą grupkę mężczyzn
w kamuflażu pustynnym – w starych brązowych mundurach nakrapianych ciemniejszymi plamkami
z czasów operacji „Pustynna Burza”, czyli z pierwszej wojny w Zatoce. Wszyscy mieli na sobie
oporządzenie. Wszyscy byli biali, a jeden czy dwóch miało nawet blond włosy – było oczywiste, że to
nie Irakijczycy ani w ogóle Arabowie.
Co jest, do cholery?
Popatrzyliśmy na siebie. Coś zaskoczyło mi w mózgu i pociągnąłem wreszcie za spust M16, kładąc
ich trupem.
Gdybym wahał się o pół sekundy dłużej, to ja wykrwawiałbym się na podłodze. Okazało się, że to
byli Czeczeńcy, muzułmanie, którzy najwyraźniej zostali zwerbowani na świętą wojnę z Zachodem. (Po
przeszukaniu domu znaleźliśmy ich paszporty).
Staruszek
Nie mam pojęcia, ile przecznic zajęliśmy, nie mówiąc o tym, bym umiał policzyć poszczególne domy.
Marines postępowali według ściśle określonego planu – codziennie w porze lunchu musieliśmy dostać
się do wyznaczonego punktu, po czym do zmroku osiągnąć kolejny cel. Wszystkie oddziały szturmowe
szły przez miasto w opracowanym porządku, dzięki czemu mieliśmy pewność, że nie zostawiamy za sobą
żadnych dziur ani słabych punktów, które mogliby wykorzystać rebelianci do wyprowadzenia ataku od
tyłu.
Raz na jakiś czas natrafialiśmy na budynek, w którym nadal mieszkała jakaś rodzina, ale
w większości jedynymi ludźmi, których spotykaliśmy, byli rebelianci.
Każdy dom dokładnie przeszukiwaliśmy. W tym, o którym chcę teraz opowiedzieć, po zejściu do
piwnicy usłyszeliśmy jakieś słabe jęki. Do ścian przykuci byli łańcuchami dwaj mężczyźni. Jeden już nie
żył; drugi był ledwo żywy. Obaj byli okrutnie torturowani prądem i Bóg wie czym jeszcze. Obaj byli
Irakijczykami, najwyraźniej upośledzonymi umysłowo – rebelianci chcieli zamknąć im na zawsze usta,
ale postanowili wcześniej się z nimi zabawić.
Drugi mężczyzna zmarł, kiedy opatrywał go nasz sanitariusz.
Na podłodze leżała czarna tkanina w rodzaju tych, które ci fanatycy lubią pokazywać w filmach
wideo ukazujących ścinanie głów ludziom Zachodu. Wokół leżały poodcinane kończyny i było tyle krwi,
że aż trudno to sobie wyobrazić. I straszliwie śmierdziało.
Po paru dniach jeden ze snajperów marines postanowił przyłączyć się do mnie na ulicy i we dwóch
prowadziliśmy akcje bezpośrednie (DA).
Najpierw zajmowaliśmy dom po prawej stronie ulicy, po czym przechodziliśmy na lewą, żeby zająć
dom naprzeciwko. I tak dalej, i tak dalej. To wszystko zajmowało mnóstwo czasu. Musieliśmy
pokonywać bramy, przedostawać się do drzwi, wysadzać je, wpadać do środka. Czające się w środku
męty miały mnóstwo czasu, żeby się przygotować. Nie wspominam już o tym, że nawet po dodaniu moich
zapasów materiały wybuchowe zaczynały nam się wyczer-pywać.
Mieliśmy przydzielony transporter opancerzony marines, który poruszał się wraz z nami w stronę
centrum miasta. Był uzbrojony tylko w karabin kalibru .50 cala, ale jego prawdziwy atut stanowiła
wielkość. Kiedy taki wóz nabierał rozpędu, nie mógł mu się oprzeć żaden iracki mur.
Poszedłem do dowódcy wozu.
– Słuchaj, mam sprawę – powiedziałem. – Zaczyna nam brakować materiałów wybuchowych.
Przejedźcie przez mur frontowy i wpakujcie z pięć kulek z pięćdziesiątki w drzwi wejściowe. Potem się
wycofajcie, a my tamtędy wejdziemy.
I zaczęliśmy działać w ten sposób, oszczędzając dzięki temu materiały wybuchowe i znacznie
przyspieszając tempo operacji.
Bieganie tam i z powrotem po schodach, zaglądanie na dach, znów na dół, następny dom... Zaczęliśmy
dochodzić do liczby pięćdziesięciu, a czasami stu budynków dziennie.
Marines nawet się nie zadyszeli, ale ja przez te mniej więcej sześć tygodni spędzonych w Al-Falludży
straciłem ponad 9 kilogramów. Większość wypociłem na ulicach. To była wyczerpująca robota.
Żołnierze piechoty morskiej byli dużo młodsi ode mnie – niektórzy byli niemal nastolatkami. Chyba
musiałem nadal mieć trochę dziecięcą twarz, bo kiedy tak sobie rozmawialiśmy i czasem zdarzało się, że
mówiłem im, ile mam lat, gapili się zdziwieni i pytali: „Naprawdę jesteś taki stary?”.
Miałem trzydzieści lat. W Al-Falludży – staruszek.
Zwykły dzień
W miarę zbliżania się natarcia marines do południowej granicy miasta działania w naszej części zaczęły
słabnąć. Wróciłem na dachy i ponownie zająłem się zabezpieczeniem z góry, sądząc, że stamtąd dojrzę
więcej celów. Losy bitwy były już przesądzone. Amerykańska armia pozbawiła bandytów władzy nad
większością miasta i było już tylko kwestią czasu, kiedy opór ustanie. Jednak nie mogłem mieć co do tego
pewności – nadal znajdowałem się w samym środku akcji.
Wiedząc, że traktujemy cmentarze jako miejsca święte, rebelianci wykorzystywali je zazwyczaj do
ukrywania składów broni i materiałów wybuchowych. W pewnym momencie znajdowaliśmy się
w kryjówce położonej powyżej otoczonego murem rozległego cmentarza w środku Al-Falludży. To
betonowe miasto umarłych o powierzchni kilku boisk było wypełnione nagrobkami i grobowcami. Nasza
kryjówka mieściła się na jednym z dachów w pobliżu minaretu i meczetu wznoszącego się nad
cmentarzem.
Nie był to byle jaki dach. Otaczał go ceglany mur, w którym co kawałek umieszczono stalowe kraty,
dzięki czemu mieliśmy doskonałe stanowiska strzeleckie. Siedziałem na tyłku i w wycelowanej w otwór
kraty lunecie karabinu bacznie obserwowałem położone kilkaset metrów dalej cmentarne alejki.
W powietrzu unosiło się dużo pyłu, więc miałem na oczach gogle. Nauczyłem się też w Al-Falludży nosić
mocno upięty hełm w obawie przed odłamkami i odpryskami ścian, które latały wszędzie podczas
strzelaniny.
Wypatrzyłem jakieś postaci idące przez dziedziniec cmentarza. Wycelowałem w jedną i strzeliłem.
W parę sekund znaleźliśmy się w samym środku wymiany ognia. Zza nagrobków ciągle pojawiali się
rebelianci – może mieli tam tunel, a może dostawali się tam jakoś inaczej. Ze znajdującej się obok mnie
sześćdziesiątki frunął strumień łusek.
Podczas gdy otaczający mnie marines zalewali wroga ogniem, ja oddawałem precyzyjne strzały.
Wszystko, co robili nasi, nikło w tle, kiedy starannie umieszczałem cel w lunecie, przytrzymywałem
celownik na okolicy środka ciężkości, po czym łagodniutko naciskałem spust. Kiedy pocisk wylatywał
z lufy, prawie mnie to zaska-kiwało.
Mój cel upadał. Szukałem następnego. I jeszcze jednego. I dalej.
Aż w końcu cele się skończyły. Wstałem i podszedłem do miejsca, w którym mur dawał mi całkowitą
osłonę od strony cmentarza. Zdjąłem hełm i usiadłem, opierając się o ścianę. Dach pokrywały łuski –
były ich steki, jeśli nie tysiące.
Ktoś puścił w obieg dużą plastikową butelkę z wodą. Jeden z marines położył się na plecaku jak na
poduszce i drzemał. Inny zszedł na dół: na parterze był sklep z artykułami tytoniowymi. Wrócił, niosąc
kartony aromatyzowanych papierosów. Kilku z nas zapaliło i wówczas z ciężkim odorem, który zawsze
wisiał nad Irakiem – zapachem ścieków, potu i śmierci – zmieszała się woń wiśni.
Zwykły dzień w Al-Falludży.
Ulice były pokryte odłamkami i najrozmaitszym gruzem. Miasto, które właściwie nigdy nie było
szczególnie piękne, teraz było jedną wielką ruiną. Na środku drogi leżały rozgniecione butelki po wodzie,
piętrzyły się stosy drewna i powykręcanego metalu. Działaliśmy w jednym kwartale dwupiętrowych
budynków, gdzie na parterze były same sklepy. Ich markizy pokrywała gruba warstwa pyłu, powodując,
że jaskrawe kolory tkanin, z których były wykonane, stawały się niewyraźnymi plamami. Większość
witryn sklepowych była zamknięta metalowymi roletami pełnymi dziur po odłamkach. Na niektórych
wisiały ulotki z wizerunkami buntowników poszukiwanych przez prawowite władze.
Mam parę zdjęć z tamtego okresu. Nawet w najzwyklejszych i najmniej dramatycznych ujęciach skutki
wojny widać jak na dłoni. Raz po raz można dostrzec jakiś ślad normalnego życia sprzed wojny, coś, co
nie ma z nią nic wspólnego: na przykład dziecięcą zabawkę.
Wojna i pokój nie bardzo do siebie pasują.
Najlepszy strzał snajperski w dziejach
Samoloty sił powietrznych, marines i marynarki wojennej prowadziły nad nami misje wsparcia
lotniczego. Mieliśmy takie zaufanie do pilotów, że mogliśmy ich poprosić o atak w odległości zaledwie
przecznicy od naszych pozycji.
Jeden z naszych łącznościowców działający ulicę od nas pracował z oddziałem, który dostał się pod
ciężki ostrzał z budynku pełnego rebeliantów. Chwycił radio i połączył się z marines, prosząc
o pozwolenie na wezwanie ataku z powietrza. Kiedy tylko dostał zgodę, połączył się z pilotem i podał mu
lokalizację oraz inne szczegóły.
– Niebezpieczne zbliżenie! – ostrzegł przez radio. – Kryć się.
Schowaliśmy się do budynku. Nie mam pojęcia, jak dużą bombę zrzucono, ale wybuch wstrząsnął
murami. Kolega opowiadał mi później, że bomba zabiła ponad trzydziestu rebeliantów. Liczba ta
pokazuje zarówno to, ilu ludzi próbowało nas zabić, jak i to, ile znaczyło wsparcie z powietrza.
Muszę przyznać, że wszyscy piloci, którzy nad nami latali, byli bardzo precyzyjni. Mnóstwo razy
prosiliśmy o zrzucenie bomb i rakiet na cele położone w odległości kilkuset metrów. To strasznie mały
dystans, kiedy mowa o setkach kilogramów materiałów burzących. Ale nie było żadnych wypadków i ja
również byłem całkiem pewien, że nasi piloci poradzą sobie z tym zadaniem.
Pewnego dnia grupa marines w pobliżu nas dostała się pod ostrzał z minaretu położonego przy
odległym o parę przecznic meczecie. Widzieliśmy, skąd padają strzały, ale nie byliśmy w stanie
zestrzelić wroga. Miał idealne miejsce, z którego mógł kontrolować znaczną część rozciągającego się
poniżej miasta.
Wprawdzie zazwyczaj wszystko, co przynależy do meczetu, stanowiło strefę zakazaną, jednak
obecność snajpera sprawiła, że minaret stał się uzasadnionym celem. Wezwaliśmy uderzenie z powietrza.
Minaret wieńczyła wysoka kopuła z oknami, a wokół niego biegły dwa pomosty, co sprawiało, że
przypominał trochę wieżę kontroli ruchu lotniczego. Dach był wykonany ze szklanych tafli, a na
spiczastym czubku miał maszt.
Kiedy nadleciał samolot, przykucnęliśmy. Na tle nieba widzieliśmy lot bomby, która trafiła w czubek
minaretu i przeszła prosto przez jedną z ogromnych szyb na górze. Następnie poleciała dalej w dół na
dziedziniec po drugiej stronie alejki. Tam nastąpiła niepełna eksplozja – wybuch nie spowodował
znacznych widocznych skutków.
– Cholera – powiedziałem. – Pudło. Chodźcie, sami dorwiemy sukinsyna.
Przebiegliśmy kilka przecznic i weszliśmy na wieżę, pokonując niekończące się stopnie schodów.
W każdej chwili spodziewaliśmy się, że nad nami pojawi się ktoś zabezpieczający snajpera albo on sam
i zacznie do nas strzelać.
Nikt się nie pojawił. Kiedy dotarliśmy na górę, zrozumieliśmy dlaczego. Snajperowi, który był sam
w budynku, przelatująca przez okno bomba urwała głowę.
Ale zrobiła nie tylko to. Traf chciał, że w alejce, w której wylądowała, było mnóstwo rebeliantów;
wkrótce później znaleźliśmy ich zwłoki i broń.
To był chyba najlepszy strzał snajperski, jaki kiedykolwiek wi-działem.
Nowe przydziały
Kiedy popracowałem jakieś dwa tygodnie z kompanią Kilo, dowódcy wezwali z powrotem wszystkich
snajperów SEALsów, żeby poprzydzielać nas na nowo tam, gdzie byliśmy teraz potrzebni.
– Co ty tam wyrabiasz, do diabła? – zapytał jeden z pierwszych SEALsów, jakich spotkałem. –
Słyszeliśmy jakieś brednie, że pracujesz na dole.
– No, na dole, bo nikt już nie wychodzi na ulice.
– Ale czy ty wiesz, co robisz, do diabła? – powiedział, biorąc mnie na bok. – Jak nasz dowódca się
dowie, co tam robisz, to stąd wylecisz.
Miał rację, ale nie przejąłem się tym. W głębi serca wiedziałem, co powinienem robić. Miałem też
całkiem duże zaufanie do oficera, który był moim bezpośrednim dowódcą. Był człowiekiem
prostolinijnym i umiał skupić się na robocie, którą trzeba było wykonać.
Nie wspomnę już o tym, że byłem na tyle oddalony od najwyższego dowództwa, że musiałoby upłynąć
bardzo dużo czasu, zanimby się o tym dowiedziano, nie mówiąc już o tym, by wydano rozkazy w celu
odesłania mnie do kraju.
Podeszła do mnie grupka chłopaków i oni zaczęli mnie popierać: uważali, że powinniśmy działać
właśnie na ulicach. Nie mam pojęcia, czy i oni nie zaczęli działać podobnie; z całą pewnością
w oficjalnych raportach wszyscy wciąż pozostawali na dachach i prowadzili osłonę snajperską.
– A wiesz, że zamiast używać tego M16 od marines – powiedział jeden z chłopaków ze Wschodniego
Wybrzeża – przywiozłem swój M4? Jak chcesz, mogę ci pożyczyć.
– Poważnie?
Wziąłem od niego tę broń i w sumie zabiłem nią mnóstwo wrogów. Zarówno M16, jak i M4 są
dobrymi karabinami. Z różnych powodów – wynikających ze sposobu, w jaki zwykle walczą – marines
wolą używać najnowszego modelu M16. Oczywiście ja wolałem do walki w bliskim kontakcie karabin
M4 z krótką lufą, dlatego z radością pożyczyłem tę broń od kolegi i używałem jej przez resztę czasu
spędzonego w Al-Falludży.
Zostałem przydzielony do kompanii Lima, która działała kilka przecznic od Kilo. Pomagała ona łatać
dziury – likwidować ogniska rebeliantów, którzy zakradli się na kontrolowany przez nas teren albo
zostali pominięci. Lima brała udział w wielu takich akcjach.
Wieczorem poszedłem porozmawiać z dowództwem kompanii stacjonującym w jednym z zajętych
tego dnia budynków. Dowódca marines słyszał już, co robiłem z Kilo, więc po chwili rozmowy zapytał,
czym chcę się zajmować.
– Chciałbym być na dole, na ulicy, razem z wami.
– I bardzo dobrze.
Kompania Lima okazała się kolejną świetną grupą chłopaków.
„Nie mówcie mojej mamie”
Kilka dni później oczyszczaliśmy jakiś kwartał, kiedy usłyszałem odgłosy strzałów dochodzące
z pobliskiej ulicy. Powiedziałem towarzyszącym mi marines, żeby zostali na miejscu, a sam podbiegłem
sprawdzić, czy mogę tam pomóc. Zobaczyłem inną grupkę naszych, którzy idąc wzdłuż drogi, natknęli się
na ciężki ostrzał. Nim tam dotarłem, zdążyli już się wycofać i ukryć.
Jednemu chłopakowi się to nie udało. Leżał na plecach parę metrów dalej i wył z bólu.
Otworzyłem ogień i podbiegłem do niego, żeby go stamtąd zabrać. Kiedy do niego dotarłem,
zrozumiałem, że nie jest z nim dobrze: dostał w brzuch. Schyliłem się, żeby włożyć mu ręce pod ramiona,
po czym zacząłem go odciągać.
Przypadkiem w pewnym momencie się pośliznąłem. Upadłem do tyłu, wciągając go na siebie. Byłem
już tak zmęczony i zdyszany, że przez jakiś czas po prostu leżałem, a kule świstały obok nas, bo nadal
znajdowaliśmy się na linii ognia.
Chłopak miał może z osiemnaście lat. Był naprawdę ciężko ranny. Widziałem, że umiera.
– Tylko nie mówcie mojej mamie, że umierałem w bólu – mamrotał.
„Cholera – pomyślałem – przecież ja cię w ogóle nie znam, chłopaku. Nawet nie będę się widział
z twoją mamą”.
– Okej, okej – powiedziałem. – Nic się nie martw. Nic się nie martw. Wszyscy się postarają, żeby
wyszło dobrze. Naprawdę świetnie.
I właśnie wtedy zmarł. Nie pożył nawet tak długo, by usłyszeć moje kłamstwa, że wszystko będzie
okej.
Nadeszła grupka marines. Podnieśli go ze mnie i przenieśli na tył humvee. Wezwaliśmy atak
bombowy i w ten sposób zlikwidowaliśmy pozycje nieprzyjacielskie na drugim końcu drogi, skąd
dochodził ostrzał.
Wróciłem do swojego kwartału i podjąłem tam walkę na nowo.
Święto Dziękczynienia
Myślałem o ofiarach, które widziałem. Mogłem być następnym, którego będą wynosić. Ale nie
zamierzałem się poddawać. Nie zamierzałem przestać wchodzić do domów ani przestać wspierać
marines z dachów. Nie mogłem zawieść tych młodych chłopaków, z którymi służyłem. Mówiłem sobie:
jestem SEALsem. Powinienem być twardszy, lepszy. Nie zamierzam machnąć na nich ręką. Nie chodziło
mi o to, że uważam się za twardszego czy lepszego od nich. Po prostu tak patrzą na nas inni ludzie. A ja
nie chciałem ich rozczarować. Nie chciałem zawieść ich – ani siebie. Takie myślenie nam wpajano:
jesteśmy najlepsi z najlepszych. Niezwyciężeni.
Nie wiem, czy jestem najlepszy z najlepszych. Ale wiedziałem, że jeśli się poddam, to nie będę.
I rzeczywiście czułem się niezwyciężony. Musiałem taki być, skoro udało mi się przejść przez takie
straszne gówno i nikt mnie nie zabił... jak na razie.
Święto Dziękczynienia nadeszło i minęło, a my cały czas byliśmy w samym środku walki.
Pamiętam, jak dostałem z tej okazji świąteczny posiłek. Na krótko wstrzymano natarcie – może na
jakieś pół godziny – i przyniesiono nam jedzenie na dach, na którym się rozstawiliśmy.
Indyk, purée ziemniaczane, farsz, fasolka szparagowa dla dziesięciu chłopa – wszystko w jednym
dużym pojemniku. Wszystko razem. Bez osobnych porcji dla każdego, bez przegródek. Wszystko na
jednej kupie. I bez talerzy, bez widelców, noży czy łyżek.
Sięgaliśmy do pojemnika rękami i jedliśmy, używając palców. Takie było nasze Święto
Dziękczynienia. W porównaniu z porcjami MRE (meal ready-to-eat, gotowe do spożycia wojskowe racje
żywnościowe), które jedliśmy, to było fantastyczne żarcie.
Atakowanie bagien
Zostałem z Limą jakiś tydzień, po czym wróciłem do Kilo. Strasznie było słuchać, kto dostał i kogo
stracili przez czas, kiedy mnie nie było.
Kiedy ofensywa zbliżała się do końca, dostaliśmy nowe zadanie: utworzyć kordon zabezpieczający przed
możliwością powrotu rebeliantów do miasta. Nasz sektor obejmował teren sięgający do Eufratu, po
zachodniej stronie miasta. Od tej chwili znów zostałem snajperem. A przewidując, że teraz będę strzelał
na większe odległości, przerzuciłem się znów na karabin .300 Win Mag.
Rozstawiliśmy się w położonym kilkaset metrów poniżej mostu Blackwater Bridge jednopiętrowym
budynku wychodzącym na rzekę. Na jej drugim brzegu rozciągał się bagnisty teren, całkowicie zarośnięty
najrozmaitszymi chaszczami. Niedaleko znajdował się szpital, który przed naszym natarciem rebelianci
zamienili w swoją kwaterę główną, i nawet teraz okolica ta wydawała się działać na tych dzikusów jak
magnes.
Co noc ktoś próbował nas stamtąd sondować. Co noc do nich strzelałem, zabijając jednego, dwóch,
a czasami więcej.
W pobliżu był obóz nowej armii irackiej. Nie sposób było wybić tym idiotom z głowy, żeby do nas
nie strzelali. Robili to codziennie. Wywiesiliśmy nad naszym stanowiskiem płachtę sygnalizacyjną VS –
pozwalającą rozpoznać swoich – a oni dalej strzelali. Połączyliśmy się przez radio z ich dowództwem.
Strzelali dalej. Połączyliśmy się ponownie i zmieszaliśmy z błotem ich dowództwo. Strzelali dalej.
Próbowaliśmy wszystkiego, żeby zmusić ich do zaprzestania, z wyjątkiem wezwania ataku bombowego.
Powrót Runawaya
W Kilo dołączył do mnie ponownie Runaway. Do tego czasu nieco ochłonąłem i zachowywałem się
wobec niego w sposób mniej więcej cywilizowany, chociaż moje zdanie na jego temat się nie zmieniło.
Ani też chyba nie zmienił się Runaway. To było żałosne.
Pewnej nocy był z nami na dachu, kiedy skądś zaczęli do nas strzelać rebelianci.
Schowałem się za biegnący po obrzeżu mur ponadmetrowej wysokości. Kiedy strzelanina ucichła,
wyjrzałem, żeby sprawdzić, skąd dochodziły strzały. Było jednak za ciemno.
Zaczął się kolejny ostrzał. Wszyscy znów się pochowali. Ja schyliłem się tylko trochę, mając
nadzieję, że kiedy padną kolejne strzały, dojrzę w ciemności błysk z lufy. Nic nie zobaczyłem.
– No chodź – powiedziałem. – Strzelają niecelnie. Tylko skąd?
Runaway nie odpowiadał.
– Runaway, patrz, gdzie będzie widać błyski z lufy – powiedziałem.
Znów nie usłyszałem odpowiedzi. Padły jeszcze ze dwa czy trzy strzały, ale nie byłem w stanie
ustalić, skąd dochodzą. W końcu odwróciłem się, żeby zapytać, czy Runaway coś widział.
Ale nigdzie go nie było. Zszedł na dół – jak mogę się domyślać, zatrzymały go dopiero zamknięte
drzwi, przy których zabezpieczali nas marines.
– Mogli mnie tam zabić – powiedział, kiedy go znalazłem.
Zostawiłem go na dole, każąc mu przysłać w zamian jednego z marines. Przynajmniej wiedziałem, że
nie będzie uciekał.
W końcu przeniesiono Runawaya gdzieś, gdzie nie musiał brać udziału w walce. Stracił zdolność
zachowania zimnej krwi. Powinien sam poprosić o powrót do kraju. Byłoby to krępujące, ale czy
bardziej niż pozostanie na misji? Zostając, musiał cały czas kogoś przekonywać, że naprawdę wcale nie
jest tchórzem, podczas gdy dla wszystkich było jasne jak słońce, że jest.
Wielki wojownik Runaway oświadczył marines, że SEALsi i snajperzy marnują się na snajperskich
posterunkach.
– SEALsów nie powinno tu być. To nie jest misja dla operatorów specjalnych – mówił.
Wkrótce jednak wyjaśnił, że problemem nie są sami SEALsi.
– Ci Irakijczycy wkrótce się przegrupują i nas zmiażdżą.
Jego przepowiednia okazała się odrobinę nieścisła. Ale jakże świetlana przyszłość otwierała się
przed nim jako wojskowym planistą!
Bagno
Poważny problem stanowili dla nas rebelianci, którzy wykorzystywali bagna na przeciwnym brzegu jako
osłonę. Tamta strona rzeki była upstrzona niezliczonymi wysepkami porośniętymi rozmaitą roślinnością.
Tu i ówdzie spomiędzy drzew i krzaków wystawał jakiś stary fundament albo sterta błota i kamieni.
Rebelianci wyskakiwali z zarośli, strzelali, po czym nurkowali z powrotem tam, gdzie nie było ich
widać. Roślinność była tak gęsta, że mogli podejść nie tylko całkiem blisko do rzeki, ale i do nas – często
niezauważeni docierali na odległość niespełna 100 metrów. Nawet Irakijczycy potrafią w coś trafić
z takiego dystansu.
Żeby było jeszcze trudniej, na moczarach żyło stado bawołów wodnych, które raz po raz gdzieś się
ociężale przemieszczały. Często słyszeliśmy jakieś odgłosy albo widzieliśmy, że coś rusza się w trawie,
i nie wiedzieliśmy, czy to rebelianci, czy zwierzęta.
Próbowaliśmy podejść do problemu kreatywnie, zgłaszając zapotrzebowanie na zrzut napalmu na
bagna, żeby wypalić roślinność.
Nasz pomysł spotkał się z odmową.
Zdawałem sobie sprawę, że wraz z upływem kolejnych nocy rebeliantów przychodzi coraz więcej.
Dotarło do mnie z zupełną jasnością, że mnie sondują. W końcu mogłoby im się udać zgromadzić tylu
ludzi, że nie byłbym w stanie ich wszystkich pozabijać.
No, ale przecież nie podarowałbym sobie zabawy i przynajmniej bym spróbował.
Marines sprowadzili FAC (forward air controller, wysunięty posterunek naprowadzania lotnictwa), żeby
móc wzywać wsparcie lotnicze przeciwko rebeliantom. Przysłano lotnika marines, pilota, który odbywał
zmianę lądową. Parę razy próbował skierować atak z powietrza na namierzone cele, ale jego prośby
zawsze spotykały się z odmową na którymś z wyższych ogniw łańcucha dowodzenia.
Niechęć do ataków lotniczych uzasadniano wtedy tym, że w mieście było już i tak wiele zniszczeń.
Nikt nie chciał żadnych dodatkowych uszkodzeń zabudowy cywilnej. Nie bardzo rozumiem, jak wysłanie
w kosmos kępy chaszczy i kupy błota miałoby choćby trochę pogorszyć i tak już opłakany wygląd AlFalludży, no ale w końcu jestem zwykłym SEALsem i zapewne nie pojmuję tego rodzaju zawiłości.
W każdym razie sam pilot był w porządku. Nie wynosił się nad innych ani nie zgrywał nie wiadomo
kogo. Nie dawał poznać, że jest oficerem. Wszyscy go lubiliśmy i szanowaliśmy. I żeby pokazać, że nic
do niego nie mamy, od czasu do czasu dawaliśmy mu do ręki karabin, żeby poobserwował okolicę. Nie
wystrzelił z niego ani razu.
Oprócz FAC marines przysłali pluton karabinów maszynowych, dodatkowych snajperów, a później
jeszcze obsługę moździerza. Ci ostatni przywieźli z sobą trochę pocisków z białym fosforem i próbowali
nimi strzelać w nadziei, że podpalą w ten sposób zarośla. Niestety, pociski te wypalały jedynie
niewielkie powierzchnie bagien, które chwilę płonęły, a potem wygasały, bo było za mokro.
Kolejną próbę podjęliśmy przy użyciu granatów termitowych. Tego typu granat jest pociskiem
zapalającym, który płonie w temperaturze ponad 2200 stopni Celsjusza i potrafi w ciągu paru sekund
wypalić dziurę w sześciomilimetrowym stalowym pancerzu. Schodziliśmy nad rzekę i rzucaliśmy tymi
granatami na drugą stronę.
Ale to też nie zdało egzaminu, wobec tego zaczęliśmy stosować własne mieszanki. Oddział snajperski
marines i obsługa ich moździerza włożyli ogromny i twórczy wysiłek umysłowy, by zrobić coś z tym
bagnem. Spośród wszystkich tych planów jeden z moim zdaniem najciekawszych polegał na kreatywnym
podejściu do użycia „sera”. (Są to znajdujące się na normalnym wyposażeniu załóg moździerzy ładunki
pirotechniczne przypominające wyglądem ser. „Sera” używa się jako paliwa napędzającego pociski
moździerzowe. Do odpalenia pocisku stosuje się różne ilości „sera”, stosownie do zakładanej odległości,
na jaką ma pocisk dolecieć). Upychaliśmy „ser” w rurze, dołączaliśmy wiązkę lontu detonującego, trochę
oleju napędowego i podłączaliśmy zapalnik czasowy. Następnie rzucaliśmy całe to ustrojstwo przez
rzekę i patrzyliśmy, co się stanie.
Udało nam się uzyskać trochę efektownych błysków, ale nic, co wynaleźliśmy, nie sprawdziło się
naprawdę dobrze.
Może gdybyśmy mieli miotacz ognia...
Bagno pozostało „otoczeniem obfitującym w cele” – pełnym rebeliantów. W ciągu tego tygodnia ja sam
musiałem ich zabić chyba osiemnastu albo dziewiętnastu; reszta chłopaków dodała do tej liczby swoich
i w sumie zastrzeliliśmy ich jakichś trzydziestu albo więcej.
Rzeka najwyraźniej musiała czymś fascynować tych bandziorów. My używaliśmy najprzeróżniejszych
metod, by wypalić chaszcze na jej brzegu, oni z kolei na wszystkie sposoby starali się przez nią
przedostać.
Najdziwaczniejszy polegał na wykorzystaniu piłek plażowych.
Piłki plażowe i długie strzały
Pewnego popołudnia prowadziłem obserwację z dachu, kiedy z ukrycia wyszła grupa jakichś szesnastu
uzbrojonych po zęby rebeliantów. Mieli pełny pancerz osobisty i ciężkie wyposażenie. (Później
ustaliliśmy, że byli Tunezyjczykami, zwerbowanymi widocznie przez którąś z grup bojowników do walki
przeciwko Amerykanom w Iraku).
Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że nieśli też cztery ogromne kolorowe piłki
plażowe.
Naprawdę nie mogłem uwierzyć własnym oczom: podzielili się na grupy – po czterech do jednej
piłki – i weszli do wody. Następnie, używając piłek jako pływaków, zaczęli płynąć na drugą stronę.
Moim zadaniem było do tego nie dopuścić, ale nie znaczyło to, że będę strzelał do każdego. Przecież
musiałem, do cholery, oszczędzać amunicję z myślą o kolejnych potyczkach.
Strzeliłem w pierwszą piłkę. Czterech mężczyzn zaczęło młócić wodę, usiłując dopłynąć do
pozostałych trzech piłek.
Paf!
Zestrzeliłem piłkę plażową numer dwa.
To zaczynało być zabawne.
Co tam – to było bardzo zabawne. Rebelianci walczyli ze sobą, a ich pomysłowy plan zabicia
Amerykanów obrócił się teraz przeciwko nim samym.
– Hej, musicie to zobaczyć – zawołałem do marines, przestrzeliwując trzecią piłkę.
Marines podeszli do krawędzi dachu i patrzyli, jak rebelianci walczą ze sobą o ostatnią piłkę
plażową. Ci, którym nie udawało się jej przytrzymać, szybko znikali pod wodą i tonęli.
Jeszcze przez chwilę przyglądałem się ich walce, po czym zestrzeliłem ostatnią piłkę. Marines
skrócili męki reszcie rebeliantów.
To były moje najdziwniejsze strzały. Najdłuższy z tych oddanych w Al-Falludży zdarzył się mniej więcej
w tym samym czasie.
Pewnego dnia na brzegu w górze rzeki pojawiło się trzech rebeliantów, ale znajdowali się poza
zasięgiem – w odległości mniej więcej 1500 metrów. Paru próbowało pojawiać się tam już wcześniej:
stali tak, wiedząc, że ich nie zastrzelimy, bo są za daleko. Nasze zasady użycia siły pozwalały ich zabić,
ale dystans był tak duży, że strzelanie naprawdę nie miało sensu. Najwyraźniej mając świadomość, że są
tam bezpieczni, buntownicy zaczęli sobie z nas podrwiwać jak banda młodocianych przestępców.
Podszedł do mnie FAC i widząc, że wpatruję się w nich przez celownik, zaczął się ze mnie śmiać.
– Chris, w życiu do nich nie dostrzelisz.
Cóż, wcale nie mówiłem, że zamierzam, ale jego słowa sprawiły, że potraktowałem to niemal jak
wyzwanie. Podeszli też inni marines i powtarzali mniej więcej to samo.
Ilekroć ktoś mówi mi, że coś mi się nie uda, zaczynam myśleć, że to potrafię. Ale dla odległości 1600
jardów (prawie 1500 metrów) mój celownik nie miał nawet ustawień. Wobec tego obliczyłem poprawkę
w pamięci i ustawiłem cel, wspomagając się drzewem rosnącym za jednym z tych szczerzących zęby
idiotów, świetnie bawiących się rebeliantów.
Strzeliłem.
Wybrałem moment sprzyjającego układu ciał niebieskich. Bóg poniósł moją kulę i trafiłem tego osła
w brzuch.
Jego dwaj kumple wzięli nogi za pas.
– Dawaj, dawaj! – krzyczeli marines. – Wal w nich!
Chyba tym strzałem przekonałem ich, że potrafię trafić w dowolny punkt na ziemskim globie.
Tymczasem tak naprawdę to było cholerne szczęście, że trafiłem w tego jednego, w którego celowałem;
nie miałem najmniejszych szans zastrzelić żadnego z tych, którzy biegli.
Miało to być jedno z moich najdłuższych potwierdzonych śmiertelnych trafień w Iraku.
Błędne wyobrażenia
Ludziom wydaje się, że snajperzy cały czas oddają tak niewiarygodnie długie strzały. Wprawdzie
strzelamy rzeczywiście na większe odległości niż większość żołnierzy na polu bitwy, jednak te strzały są
prawdopodobnie dużo krótsze, niż myśli większość ludzi.
Nigdy nie pasjonowało mnie mierzenie, na jaką odległość strzelam. Dystans naprawdę zależy od
sytuacji. W terenie miejskim (a w takim zastrzeliłem większość swoich ofiar) będzie się i tak strzelać
tylko na odległość od niespełna 200 do niespełna 400 metrów. W takich odległościach znajdują się cele,
wobec tego tak długie są strzały.
Kiedy jest się poza miastem, sprawa wygląda inaczej. Zazwyczaj strzały na otwartej przestrzeni
oddaje się na dystansach od 700 do ponad 1000 metrów. Tam przydatne będą karabiny o większym
zasięgu – na przykład kaliber .338 cala.
Ktoś zapytał mnie kiedyś, czy mam swoją ulubioną odległość. Odpowiedź jest prosta: im bliżej, tym
lepiej.
Jak już wspomniałem, inne błędne wyobrażenie na temat snajperów dotyczy tego, że zawsze jakoby
celujemy w głowę. Osobiście prawie nigdy nie celuję w głowę, chyba że jestem całkowicie pewien, że
trafię. A to zdarza się rzadko na polu bitwy.
Celuję raczej w okolice środka ciężkości – strzelam w środkową część ciała. Daje mi to znaczną
pewność trafienia. Bez względu na to, gdzie trafię, cel pada.
Z powrotem do Bagdadu
Po tygodniu nad rzeką ściągnięto mnie stamtąd, a moje miejsce zajął inny snajper SEALsów, który krótko
przedtem został ranny podczas jednej z operacji i teraz był już gotów włączyć się ponownie w działania.
Jako snajper zyskałem już więcej zaliczeń, niż mi się należało; pora była pozwolić spróbować szczęścia
komuś innemu.
Dowództwo wysłało mnie na parę dni z powrotem do Camp Fallujah. Była to jedna z nielicznych
przerw podczas wojny, które powitałem z prawdziwą radością. Po szybkim tempie bitwy w mieście
zdecydowanie przydały mi się krótkie wakacje. Byłem bardzo spragniony gorących posiłków i prysznica.
Po kilkudniowym relaksie dostałem rozkaz powrotu do Bagdadu, gdzie znów miałem pracować
z GROM-em.
Byliśmy w drodze do irackiej stolicy, kiedy nasz humvee najechał na zakopanego ajdika.
Improwizowany ładunek wybuchł tuż za nami; wszystkim podniosło to ciśnienie – poza mną i jeszcze
jednym chłopakiem, który był w Al-Falludży od początku natarcia. Spojrzeliśmy na siebie, puściliśmy do
siebie oko, po czym wróciliśmy do przerwanej drzemki. W porównaniu z miesięczną dawką eksplozji i z
całym tym gównem, przez które właśnie przeszliśmy, to był pryszcz.
Podczas gdy ja byłem w Iraku, mój pluton wysłano na Filipiny na misję: polegała ona na szkoleniu
tamtejszego wojska w walce z radykalnymi terrorystami. Ściśle rzecz biorąc, nie był to zbyt ekscytujący
przydział. Kiedy wreszcie ta misja się zakończyła, pluton został wysłany do Bagdadu.
Razem z kilkoma innymi SEALsami wyszedłem na lotnisko, żeby przywitać kolegów.
Spodziewałem się serdecznego powitania – w końcu miała przyjechać moja rodzina.
Kumple wyszli z samolotu i sklęli mnie na dzień dobry.
– Cześć, dupku.
Używali też dużo gorszych określeń. SEALsi celują we wszystkim, co robią, więc w rzucaniu mięsem
także.
A oprócz tego są wcieleniem zazdrości.
Zastanawiałem się, dlaczego przez ostatnich parę miesięcy nie docierały do mnie żadne wiadomości
od nich. I dziwiłem się, skąd ta zazdrość – przecież z tego, co wiedziałem, nie powinni nic wiedzieć na
temat tego, czym się zajmowałem.
Okazało się, że mój szef podsyłał im nieustannie meldunki z akcji na temat moich działań snajperskich
w Al-Falludży. Oni siedzieli bezczynnie, prowadząc za rękę Filipińczyków i klnąc na pieskie życie,
podczas gdy mnie przypadła w udziale cała zabawa.
Jakoś to przeboleli. W końcu doszło nawet do tego, że poprosili mnie, żebym zrobił małą prezentację
na temat tego, czego dokonałem, razem ze wskaźnikami i innym sprzętem. Kolejna okazja, by użyć
PowerPointa.
Zabawa z szychami
Teraz, kiedy cały pluton był na miejscu, razem zaczęliśmy prowadzić akcje bezpośrednie (DA). Wywiad
znajdował zwykle kogoś trudniącego się wyrobem ajdików (czasem ich sponsora), przekazywał nam jego
dane, a my mieliśmy wkroczyć i go dorwać. Przeprowadzaliśmy ataki wczesnym rankiem: wywalaliśmy
drzwi, wpadaliśmy do środka i chwytaliśmy gościa, zanim zdążył wstać z łóżka.
To trwało jakiś miesiąc. Do tego czasu DA stały się w dużej mierze działaniami rutynowymi;
w Bagdadzie były one o wiele mniej niebezpiecznie niż w Al-Falludży.
Mieszkaliśmy w pobliżu BIAP – Baghdad International Airport, międzynarodowego portu lotniczego
w Bagdadzie – i stamtąd wyruszaliśmy na akcje. Pewnego dnia przyszedł mój szef i uśmiechnął się
szefowsko.
– Chris, będziesz miał okazję trochę się zabawić – powiedział. – Nie zaszkodzi ci odrobina PSD.
Zastosował SEALsowski sarkazm. PSD to skrót od „personal security detail” – służba w ochronie
osobistej. Naszemu plutonowi wyznaczono zadanie zapewnienia bezpieczeństwa irackim urzędnikom
wysokiego szczebla. Rebelianci zaczęli ich porywać, próbując sparaliżować działania rządu. Praca przy
ochronie była bardzo niewdzięczna. Dotychczas udawało mi się tego unikać, ale najwyraźniej skończyły
mi się dobre wymówki. Opuściłem kwaterę plutonu i pojechałem na drugą stronę miasta do zielonej
strefy. (Zielona strefa była wycinkiem centrum Bagdadu, z którego utworzono bezpieczny teren dla sił
sprzymierzonych i nowego irackiego rządu. Została fizycznie odgrodzona od reszty miasta betonowym
murem i drutem kolczastym. Funkcjonowało tylko kilka dróg wjazdowych i wyjazdowych, które
podlegały ścisłej kontroli. Na terenie zielonej strefy znajdowały się ambasady Stanów Zjednoczonych
i innych państw sojuszniczych oraz irackie budynki rządowe).
Wytrwałem tam cały tydzień.
Tak zwani iraccy urzędnicy byli znani z tego, że nie mówią eskorcie, jaki mają harmonogram zajęć,
ani nie podają wykazów osób, które mają im towarzyszyć. Biorąc pod uwagę poziom bezpieczeństwa
w zielonej strefie, był to znaczący problem.
Pełniłem funkcję „wysuniętych sił”. Znaczyło to tyle, że jechałem przed oficjalnym konwojem,
upewniałem się, czy trasa jest bezpieczna, po czym stawałem przy posterunku ochrony w punkcie
kontrolnym i wskazywałem pojazdy należące do konwoju podczas ich przejazdu. Dzięki temu irackie
samochody mogły przejeżdżać przez punkty kontrolne bez zatrzymywania się, nie ryzykując, że staną się
celem ataku.
Pewnego dnia jechałem jako wysunięte siły konwoju, w którym podróżował iracki wiceprezydent.
Sprawdziłem już trasę i dotarłem do obsadzonego przez marines punktu kontrolnego na obrzeżu lotniska.
Międzynarodowy port lotniczy w Bagdadzie i zielona strefa znajdują się po przeciwnych stronach
miasta. Sam teren lotniska był bezpieczny, jednak obszar wokół niego oraz prowadząca do bramy droga
nadal stawały się od czasu do czasu obiektem ostrzału. Był to pierwszorzędny cel dla terrorystów,
ponieważ bez trudu mogli oni odgadnąć, że każdy, kto tędy wjeżdża albo wyjeżdża, jest jakoś powiązany
z Amerykanami albo nowym rządem irackim.
Miałem łączność radiową z jednym z chłopaków jadących w konwoju. Dostałem od niego
szczegółową informację na temat tego, kto jest w grupie, ile mamy pojazdów itp. Powiedział mi też, że
z przodu i z tyłu kolumny jedzie po jednym humvee wojsk lądowych – takie proste oznaczenie początku
i końca, łatwe do przekazania wartownikom.
Nadjechał konwój: humvee na początku, potem wszystkie pojazdy zgodnie z podanym mi wykazem
i oto jako ostatni pojawił się drugi humvee, który zamykał kawalkadę.
Wszystko jak trzeba.
Nagle tuż za konwojem pojawiły się jeszcze dwa pędzące samochody.
Marines spojrzeli na mnie.
– Te dwa nie są moje – powiedziałem.
– Co mamy robić?
– Wyjedźcie humvee i wycelujcie w nich pięćdziesiątkę – krzyknąłem, podnosząc swój M4.
Wyskoczyłem na jezdnię z uniesionym karabinem, mając nadzieję, że to zwróci ich uwagę.
Nie zatrzymali się.
Za moimi plecami na środek jezdni wyjechał humvee z gotowym do strzału operatorem pięćdziesiątki.
Nadal nie mając pewności, czy mam do czynienia z próbą porwania, czy to po prostu jakieś zabłąkane
samochody, oddałem strzał ostrzegawczy.
Samochody ostro zawróciły i zwiały.
Udaremnione porwanie? Zamachowcy samobójcy, którym puściły nerwy?
Nie. Okazało się, że to byli znajomi wiceprezydenta. Zapomniał nam o nich powiedzieć.
Cóż, wiceprezydent nie był zachwycony moją akcją. Moje dowództwo też zresztą nie za bardzo.
Wyleciałem z PSD, co nie byłoby aż tak złe, gdyby nie to, że potem musiałem siedzieć przez cały tydzień
bezczynnie w zielonej strefie.
Szef plutonu próbował ściągnąć mnie z powrotem do pomocy w akcjach bezpośrednich. Ale wyżsi
dowódcy postanowili kazać mi poczekać trochę dłużej i potrzymali mnie jeszcze w stanie bezczynności.
To najgorsza tortura dla SEALsa – pozbawienie możliwości uczestnictwa w akcji.
Na szczęście ten stan zawieszenia nie trwał zbyt długo.
Ulica Hajfa
W grudniu 2005 roku Irak szykował się do wyborów powszechnych, które były pierwszymi wyborami od
upadku Husajna – oraz pierwszymi wolnymi i uczciwymi wyborami w całej historii tego kraju.
Rebelianci robili wszystko, żeby je zakłócić. Na każdym kroku porywano przedstawicieli komisji
wyborczych. Na ulicach dokonywano egzekucji.
A my mówimy, że mamy negatywne kampanie wyborcze.
Szczególnie niebezpiecznym miejscem była w Bagdadzie ulica Hajfa. Po tym jak doszło na niej do
zabicia trzech przedstawicieli komisji wyborczych, amerykańskie wojsko opracowało plan ochrony
urzędników na tym terenie.
Przygotowana strategia wymagała prowadzenia przez snajperów osłony z punktów obserwacyjnych.
Byłem snajperem. Byłem do dyspozycji. Nie musiałem nawet się zgłaszać.
Dołączyłem do należącego do US Army oddziału z Gwardii Narodowej z Arkansas, wspaniałej grupy
dzielnych chłopaków, wojowników jak się patrzy.
Ludziom przyzwyczajonym do tradycyjnego podziału między różnymi rodzajami sił zbrojnych może się
wydawać, że wspólne działanie SEALsów z wojskami lądowymi czy z marines jest czymś niezwykłym.
Tymczasem podczas mojej służby w Iraku poszczególne rodzaje wojsk często były ze sobą doskonale
zintegrowane.
Każda jednostka mogła złożyć RFF (request for forces, zapotrzebowanie na siły zbrojne). Takie
zapotrzebowanie mogło być następnie zrealizowane przez dowolny rodzaj sił zbrojnych będący akurat do
dyspozycji. Na przykład jeśli jakaś jednostka potrzebowała snajperów, jak było w tym wypadku, to
dostarczał ich każdy rodzaj sił zbrojnych mający snajperów do dyspozycji.
Między marynarzami, żołnierzami wojsk lądowych i marines dokonywała się nieustanna wymiana.
Widziałem jednak ogromny szacunek między różnymi rodzajami sił zbrojnych – przynajmniej podczas
walki. Osobiście uważam, że większość marines i żołnierzy wojsk lądowych, z którymi służyłem, była
pierwszorzędnymi wojownikami. Spotykało się oczywiście wyjątki, no, ale i w samej marynarce wyjątki
też się zdarzają.
Pierwszego dnia, kiedy zameldowałem się do nowego zadania, myślałem, że będę potrzebował tłumacza.
Niektórzy się ze mnie nabijają, bo jako Teksańczyk mówię przez nos, ale trzeba było posłuchać, jak
mówią te wieśniaki. To, co ważne, przekazywali najstarsi podoficerowie i oficerowie, którzy mówili
normalnie po angielsku. Ale szeregowcy i młodsi podoficerowie prosto z zapadłej prowincji mówili
chyba po chińsku, na ile mogłem to rozpoznać.
Działania na ulicy Hajfa zaczęliśmy tuż obok miejsca, gdzie zabito trzech przedstawicieli komisji
wyborczych. Żołnierze z Gwardii Narodowej zabezpieczyli budynek mieszkalny, w którym mieliśmy
urządzić kryjówkę. Wtedy ja wszedłem do niego, wybrałem mieszkanie i rozstawiłem sprzęt.
Ulica Hajfa nie była może tym samym co Hollywood Boulevard, ale jeśli było się bandziorem,
należało tu być. Ulica ciągnęła się przez jakieś 3 kilometry na północny zachód od Assassin’s Gate na
granicy zielonej strefy. Była miejscem wielu wymian ognia i regularnych bitew, najrozmaitszych ataków
z użyciem IED, porwań, zamachów – co tylko kojarzy się z przemocą i terrorem, na pewno wydarzyło się
na ulicy Hajfa. Amerykańscy żołnierze przezwali ją Purple Heart Boulevard (bulwarem Purpurowego
Serca).
Budynki, które wykorzystywaliśmy na stanowiska obserwacyjne, miały czternaście lub piętnaście
pięter i roztaczał się z nich znakomity widok na ulicę. Przemieszczaliśmy się po nich, ile tylko się dało,
zmieniając stanowiska, żeby zmylić rebeliantów. Zarówno w górę, jak i w dół ulicy w stojących po
drugiej stronie najbliższej szosy dziko zamieszkiwanych budynkach znajdowały się niezliczone kryjówki.
Bandyci nie mieli zbyt wielu dróg, którymi mogli dojeżdżać do pracy.
Tutejsi rebelianci stanowili prawdziwą mieszankę: część z nich była mudżahedinami, dawnymi
członkami partii Baas albo irackiej armii. Inni byli wierni Al-Kaidzie w Iraku albo as-Sadrowi, albo
jeszcze innemu z tutejszych narwańców. Początkowo ubierali się na czarno, czasami nosili
charakterystyczne zielone szarfy, jednak odkąd zauważyli, że ich to wyróżnia, zaczęli nosić zwyczajne
cywilne ubrania jak wszyscy inni. Chcieli wmieszać się między cywili, żeby było nam trudniej ich
rozpoznać. Było to tchórzostwo, ale i coś więcej: nie tylko chowali się za kobietami i dziećmi, ale mieli
prawdopodobnie nadzieję, że będziemy te kobiety i dzieci zabijać, bo zdaniem tych tchórzy pomagało ich
sprawie, kiedy pogarszaliśmy w ten sposób własny wizerunek.
Pewnego popołudnia obserwowałem nastoletniego chłopca czekającego na dole na autobus. Kiedy
autobus podjechał, wysiadła z niego grupa starszych nastolatków i młodych mężczyzn. Nagle dzieciak,
którego obserwowałem, odwrócił się i zaczął bardzo szybko oddalać się od przystanku.
Grupa szybko go dogoniła. Jeden z atakujących wyjął pistolet i objął ramieniem szyję chłopaka.
W chwili gdy to zrobił, zacząłem strzelać. Chłopak, którego chroniłem, uciekł. Zastrzeliłem dwóch
czy trzech jego niedoszłych porywaczy, reszta zniknęła.
Synowie przedstawicieli komisji wyborczych byli ulubionymi celami rebeliantów, którzy
wykorzystywali rodziny urzędników do wywierania na nich presji, by porzucili pracę na rzecz wyborów.
Albo zwyczajnie zabijali członków ich rodzin, przestrzegając w ten sposób innych, by nie pomagali
rządowi w organizacji wyborów ani nawet nie głosowali.
Sprośne i surrealistyczne
Pewnego wieczoru zajęliśmy jakiś lokal – wydawało nam się, że to opuszczone mieszkanie, ponieważ
kiedy tam weszliśmy, było pusto. Prowadziłem obserwację na zmianę z drugim snajperem, a kiedy
nadeszła jego kolej, poszedłem zapolować na coś, co mogłoby się przydać do zwiększenia wygody naszej
kryjówki.
W jednej z otwartych szuflad komody zobaczyłem najrozmaitsze odmiany erotycznej bielizny
damskiej. Figi bez kroku, koszulki nocne – dość jednoznaczne ubrania. Nie było jednak mojego rozmiaru.
W budynkach znajdowaliśmy często dziwaczne, niemal surrealistyczne rzeczy, przedmioty, które
nawet w normalnych okolicznościach wydawałyby się kompletnie nie na swoim miejscu. Na przykład
opony samochodowe, które znaleźliśmy na dachu w Al-Falludży, albo koza, na którą natrafiliśmy
w łazience jednego z mieszkań przy ulicy Hajfa.
Trochę się porozglądałem, po czym spędziłem resztę dnia, zastanawiając się, co się za tym wszystkim
kryje.
Po jakimś czasie to, co dziwaczne, zaczyna się człowiekowi wydawać naturalne. Nie były już
zaskoczeniem telewizory i anteny satelitarne. Talerze widać było wszędzie. Nawet na pustyni.
Wielokrotnie natykaliśmy się na niewielkie osady nomadów z namiotami zamiast domów, gdzie jedyny
dobytek stanowiło kilkoro zwierząt na otwartej przestrzeni. A mimo to pełno tam było anten satelitarnych.
Dzwonienie do domu
Pewnej nocy siedziałem na stanowisku obserwacyjnym i akurat było całkiem spokojnie. Noce
w Bagdadzie upływały zazwyczaj powoli. Rebelianci zwykle nie atakowali o tej porze, bo wiedzieli, że
mamy nad nimi przewagę dzięki technice, między innymi dzięki noktowizorom i czujnikom podczerwieni.
Uznałem więc, że zrobię sobie chwilę przerwy i zadzwonię do domu, do żony – tak tylko, żeby jej
powiedzieć, że o niej myślę.
Wziąłem telefon satelitarny i wybrałem numer. Najczęściej, kiedy zdarzało mi się rozmawiać z Tayą,
mówiłem jej, że jestem w bazie, mimo że naprawdę byłem na stanowisku snajperskim albo gdzieś
w terenie. Nie chciałem jej martwić.
Tej nocy, nie wiedzieć czemu, powiedziałem jej, gdzie jestem.
– A możesz ze mną rozmawiać? – zapytała.
– Tak, zupełnie spokojnie – powiedziałem. – Nic się nie dzieje.
No i zamieniłem z nią jeszcze ze dwa, może trzy zdania, kiedy ktoś zaczął strzelać z ulicy do naszego
budynku.
– Co to? – spytała Taya.
– Nic, nic – powiedziałem nonszalancko.
Tymczasem – jakżeby inaczej – razem w wypowiadanymi przeze mnie słowami dobiegały do niej
coraz głośniejsze odgłosy strzałów.
– Chris?
– No dobra, chyba zaraz będę się zbierał – powiedziałem.
– Wszystko okej?
– Tak, tak. Wszystko w porządku – zełgałem. – Nic się nie dzieje. Zadzwonię później.
I właśnie wtedy w ścianę tuż obok trafił granat z RPG. Część muru rozprysła mi się prosto w twarz.
Dzięki uprzejmości rebeliantów zyskałem kilka pieprzyków i zmywalnych tatuaży.
Rzuciłem telefon i zacząłem odpowiadać ogniem na ostrzał. Zauważyłem na dole paru gości na ulicy
i kropnąłem jednego czy dwóch; snajperzy, którzy byli ze mną, położyli ich dużo więcej, zanim reszta
wzięła nogi za pas.
Kiedy strzelanina się skończyła, podniosłem upuszczony telefon. Tymczasem wyładowały się w nim
akumulatory, więc nie mogłem zadzwonić ponownie.
Przez kolejne dni było mało czasu na cokolwiek i dopiero po dwóch czy trzech dobach udało mi się
w końcu zatelefonować do Tai i zapytać, jak się czuje.
Kiedy tylko usłyszała mój głos, rozpłakała się.
Okazało się, że kiedy odłożyłem telefon, w rzeczywistości się nie rozłączyłem. Taya słuchała
wszystkich odgłosów walki, razem z wystrzałami i przekleństwami, aż w końcu akumulatory się
rozładowały. Co oczywiście stało się nagle, powiększając tylko jej niepokój.
Próbowałem ją uspokoić, ale wątpię, czy to, co mówiłem, naprawdę jej w tym pomagało. Taya
zawsze była odporna i wiele razy mi powtarzała, że nie muszę przed nią niczego ukrywać. Twierdziła, że
jej wyobraźnia potrafi jej pokazać rzeczy dużo gorsze niż to, co rzeczywiście może mi się przytrafić.
Tego to akurat nie jestem aż taki pewien.
Spokojniejszych chwil podczas moich misji nie było za wiele, więc i nie za wiele było okazji, żeby
dzwonić do domu. Najczęściej tempo działań było tak szybkie, że nie starczało już czasu na nic więcej.
Zdarzało się, że tydzień musiałem czekać na powrót do bazy, a nawet gdybym w takich sytuacjach miał
czas, żeby zadzwonić, nie zawsze było to możliwe.
Zresztą nie działo się nic nadzwyczajnego – przywykłem do ciągłych walk. Częścią mojej pracy było
to, że do mnie strzelano. Granat z RPG? Zwykły dzień w pracy.
Mój tata wspomina, że pewnego dnia rozmawiał ze mną przez telefon po tym, jak od dłuższego czasu
nie miałem okazji do niego zadzwonić. Kiedy odebrał, był zaskoczony, że mnie słyszy. A jeszcze bardziej
zaskoczyło go, że szepczę.
– Chris, dlaczego tak ściszasz głos? – zapytał.
– Prowadzimy operację, tato. Wolę nie zdradzić swojej pozycji.
– A! – odpowiedział, trochę wstrząśnięty.
Wątpię, żebym naprawdę był wtedy na tyle blisko wroga, żeby ktoś mógł coś usłyszeć, ale mój ojciec
zaprzysięga się, że kilka chwil później w tle usłyszał strzały.
– Muszę lecieć – powiedziałem, zanim zdążył zapytać, co to za dźwięki. – Zadzwonię później.
Według mojego ojca zadzwoniłem dwa dni później i przepraszałem, że tak gwałtownie wtedy
przerwałem. Kiedy zapytał, czy to, co słyszał, to były odgłosy rozpoczynającej się wymiany ognia,
zmieniłem temat.
Budowanie wizerunku
Kolana nadal mnie bolały od przywalenia gruzem w Al-Falludży. Próbowałem skądś dostać zastrzyki
kortyzonu, ale mi się nie udawało. Nie chciałem zbyt mocno nalegać: obawiałem się, że mogą mnie
wycofać z powodu doznanych obrażeń.
Raz na jakiś czas brałem trochę ibuprofenu i schładzałem nogi. I tyle. Oczywiście podczas walki
czułem się świetnie – kiedy ma się skok adrenaliny, nie czuje się niczego.
Mimo bólu uwielbiałem to, co robię. Może i wojna nie jest tak naprawdę zabawą, ale z całą
pewnością sprawiało mi to przyjemność. Odpowiadało mi takie zajęcie.
Do tego czasu zdążyłem już sobie wyrobić pewną reputację jako snajper. Miałem mnóstwo
potwierdzonych śmiertelnych trafień – zdążyła się już uzbierać całkiem spora liczba zaliczeń jak na tak
krótki okres.
Poza kolegami z teamu prawie nikt tak naprawdę nie znał ani mojego nazwiska, ani twarzy. Krążyły
jednak różne plotki, a moje kolejne dokonania podczas tej misji utwierdzały mój wizerunek, jeśli można
to tak nazwać.
Wyglądało na to, że gdziekolwiek się rozstawiam, znajduję cel. Zaczęło to wkurzać część pozostałych
snajperów, którym zdarzało się spędzać całe wachty, a nawet całe dnie, i nie widzieli nikogo, nie
mówiąc już o tym, by widzieli rebeliantów.
Pewnego dnia weszliśmy do jednego z mieszkań razem ze Smurfem, kolegą snajperem z SEALsów,
i on zaczął chodzić za mną.
– Gdzie się rozstawiasz? – zapytał.
Rozejrzałem się po pokojach i znalazłem miejsce, które wyglądało na dobre.
– O, tu – odpowiedziałem.
– Świetnie. To spadaj stąd. To miejsce zajmuję ja.
– Dobra, zajmuj sobie – powiedziałem.
Wyszedłem i znalazłem inny punkt – i natychmiast udało mi się stamtąd kogoś zastrzelić.
Bywały takie momenty, kiedy wydawało się, że nieważne, co robiłem, ciągle coś się działo dokładnie
pod moim nosem. Niczego nie zmyślałem – miałem świadków wszystkich swoich zaliczeń. Może
sięgałem wzrokiem odrobinę dalej, może lepiej niż inni przewidywałem pojawienie się kłopotów.
Albo – co najbardziej prawdopodobne – może po prostu miałem szczęście. O ile zgodzimy się, że ten, kto
jest celem dla ludzi chcących go zabić, może się uznać za szczęściarza.
Pewnego razu znajdowaliśmy się w jednym z domów przy ulicy Hajfa, gdzie było tak dużo naszych
snajperów, że jedynym miejscem, z którego mogłem strzelać, było maleńkie okienko nad sedesem.
Musiałem przez cały czas stać przy nim całkowicie wyprostowany. A mimo to zaliczyłem dwa trafienia.
Po prostu byłem cholernym szczęściarzem.
Któregoś dnia dostaliśmy od wywiadu informację, że rebelianci wykorzystują jako skład broni i punkt
wyprowadzania ataków cmentarz położony na skraju miasta w pobliżu Camp Independence przy lotnisku.
Jedynym sposobem uzyskania przeze mnie dobrego widoku na to miejsce było wspięcie się na stojący
tam bardzo wysoki dźwig. Kiedy znalazłem się na górze, musiałem jeszcze wyjść na wąską ażurową
platformę.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jak wysoko wszedłem. Nie lubię dużych wysokości – sama myśl
o nich sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła.
Z dźwigu miałem porządny widok na cmentarz, który leżał w odległości jakichś 700 metrów.
Nie oddałem stamtąd ani jednego strzału. Nie dostrzegłem niczego poza żałobnikami i pogrzebami.
Ale warto było tam wejść.
Oprócz wyszukiwania ludzi przenoszących ajdiki musieliśmy szukać samych bomb. Były wszędzie – od
czasu do czasu znajdowaliśmy je nawet w budynkach mieszkalnych. Pewnego popołudnia jeden
z zespołów cudem uniknął wybuchu takiego ładunku: eksplozja nastąpiła tuż po tym, jak właśnie
zrezygnowali z poszukiwań i wyszli z budynku.
Gwardia Narodowa do przemieszczania się używała bradleyów. Bradley wygląda trochę jak czołg,
ponieważ na górze ma wieżę z lufą działka, ale jest w rzeczywistości bojowym wozem piechoty albo
bojowym wozem rozpoznawczym – w zależności od konfiguracji.
O ile się nie mylę, został zaprojektowany, by pomieścić w środku sześciu ludzi. Nam udawało się
upchnąć ośmiu, a nawet dziesięciu. W środku było gorąco, duszno i klaustrofobicznie. Jeśli nie siedziało
się przy włazie, nic się nie widziało. Trzeba było zagryźć zęby i czekać, aż się dojedzie na miejsce.
Pewnego dnia zostaliśmy podjęci bradleyami z jakiejś snajperskiej operacji. Kiedy tylko zjechaliśmy
z ulicy Hajfa na jedną z bocznych ulic, nagle – buuum! – wybuchł pod nami potężny IED. Tył pojazdu
podskoczył i z hukiem opadł z powrotem. Wnętrze wypełniło się dymem. Widziałem, że gość
naprzeciwko mnie porusza ustami, ale nie słyszałem ani słowa: wybuch mnie ogłuszył.
Zanim się obejrzałem, bradley ruszył znowu. To potężny pojazd. Kiedy wróciliśmy do bazy, dowódca
tylko wzruszył ramionami.
– Nawet nie spadły mu gąsienice – powiedział.
Brzmiało to prawie tak, jakby był zawiedziony.
To wyświechtane stwierdzenie, ale prawdziwe: podczas wojny kształtują się mocne przyjaźnie. A potem
nagle okoliczności się zmieniają. Zaprzyjaźniłem się z dwoma gośćmi z Gwardii Narodowej –
zaprzyjaźniłem się naprawdę blisko; powierzyłem im własne życie.
Dziś nie potrafiłbym powiedzieć, jak się nazywają, nawet gdyby od tego zależało, czy przeżyję. Nie
jestem nawet pewien, czy potrafię tu napisać, dlaczego byli tak wyjątkowi.
Z chłopakami z Arkansas dogadywałem się chyba naprawdę dobrze – może po prostu dlatego, że
wszyscy wychowaliśmy się na wsi.
Fakt, byli prostakami. Zdarzają się typowe wieśniaki jak ja, ale są też prostaki – to zupełnie inny
gatunek.
Co dalej
Wybory nadeszły i minęły.
Media w Stanach nadawały niesamowitą rangę wyborom irackich władz, ale dla mnie to było
wydarzenie bez znaczenia. Nawet nie wychodziłem tego dnia na zewnątrz, a same wybory oglądałem
w telewizji.
Nigdy tak naprawdę nie byłem przekonany, że Irakijczycy przekształcą swój kraj w normalnie
funkcjonujące państwo demokratyczne, ale w pewnym momencie myślałem, że jest na to szansa. Nie
wiem, czy teraz jeszcze w to wierzę. To miejsce jest tak skorumpowane...
Ale nie ryzykowałem życia dla zaprowadzenia w Iraku demokracji. Ryzykowałem życie dla kumpli,
po to żeby bronić przyjaciół i rodaków. Poszedłem na wojnę dla własnego kraju, a nie dla Iraku. Mój
kraj wysłał mnie tam, żeby cały ten tamtejszy idiotyzm nie zawitał do nas.
Ani razu nie walczyłem dla Irakijczyków. Miałem ich gdzieś.
Krótko po wyborach zostałem odesłany z powrotem do swojego plutonu SEALsów. Nasz czas w Iraku
dobiegał końca i zaczynałem myśleć o wyjeździe do kraju.
Kiedy byłem w obozie w Bagdadzie, miałem tam własny mały pokój. Mój osobisty sprzęt zajmował
cztery czy pięć wodoodpornych skrzyń metrowej długości, dwie wielkie skrzynie narzędziowe na kółkach
i najróżniejsze plecaki. Wyjeżdżając na misję, zabieramy dużo bagażu.
Miałem też telewizor. W Bagdadzie na ulicznych stoiskach po 5 dolarów można było kupić
najnowsze filmy na pirackich płytach DVD. Kupiłem zestaw filmów z Jamesem Bondem, kilka z Clintem
Eastwoodem i z Johnem Wayne’em – uwielbiam Johna Wayne’a. Szczególnie lubię jego filmy
kowbojskie, co jest nawet dość logiczne. Moim ulubionym jest chyba Rio Bravo.
Oprócz oglądania filmów mnóstwo czasu spędziłem na grach komputerowych – osobiście najbardziej
polubiłem Command & Conquer. Smurf miał playstation i zaczęliśmy się wciągać w grę w Tigera
Woodsa.
Smurf regularnie dostawał lanie.
Al-Habbanijja
Kiedy w Bagdadzie się uspokoiło – przynajmniej na chwilę – dowódcy postanowili, że trzeba utworzyć
bazę SEALsów w Al-Habbanijji.
Al-Habbanijja leży 20 kilometrów na wschód od Al-Falludży, w prowincji Al-Anbar. Nie było to aż
takie siedlisko rebeliantów jak wcześniej Al-Falludża, ale też nie było to San Diego. Na tych terenach
przed pierwszą wojną w Zatoce Husajn zbudował fabryki chemiczne produkujące broń masowego
rażenia, na przykład gaz paraliżujący i inne bojowe środki chemiczne. Nie było tu wielu zwolenników
Ameryki.
Była natomiast potężna baza US Army prowadzona przez słynny 506. Pułk Piechoty – „kompanię
braci”. Świeżo przybyli z Korei i – by wyrazić się oględnie – nie mieli bladego pojęcia, czym się je ten
cały Irak. Myślę, że każdy uczy się tego na własnej skórze.
Al-Habbanijja okazała się prawdziwym wrzodem na tyłku. Dano nam do dyspozycji jakiś opuszczony
budynek, ale w najmniejszym stopniu nie nadawał się on do naszych celów. Musieliśmy stworzyć TOC –
ośrodek dowodzenia operacji taktycznych – w którym mieściłyby się wszystkie komputery i sprzęt
łącznościowy, pomagające w zapewnieniu wsparcia podczas naszych misji.
Morale sięgnęło dna. Nie robiliśmy nic, z czego byłby jakiś pożytek na tej wojnie; pracowaliśmy jako
cieśle. To zaszczytny zawód, ale nie nasz.
Taya
To podczas tej zmiany lekarze wykonali Chrisowi badania i nie wiedzieć czemu uznali, że
ma gruźlicę. Powiedzieli mu, że w końcu umrze na tę chorobę.
Pamiętam rozmowę z nim zaraz po tym, jak się tego dowiedział. Widział to w czarnych
barwach. Pogodził się już z tym, że umrze, i chciał, żeby się to stało tam, a nie w domu, i to
w wyniku choroby, z którą nie mógł walczyć przy użyciu karabinu albo własnych pięści.
– Nieważne – mówił. – Ja umrę, a ty sobie znajdziesz kogoś innego. Faceci umierają tu
bez przerwy. Ich żony żyją dalej i znajdują innych mężów.
Próbowałam mu tłumaczyć, że dla mnie jest niezastąpiony. Kiedy było widać, że go to
najwyraźniej nie rusza, uderzyłam w inną równie mocną strunę:
– Ale przecież masz syna.
– No to co? Znajdziesz kogoś, kto go wychowa.
Myślę, że ponieważ widywał śmierć tak często, zaczął uważać, że człowieka da się
zastąpić.
Złamał mi tym serce. On w to naprawdę wierzył. Do dziś nie potrafię znieść myśli, że tak
było.
Chris uważał, że śmierć na polu bitwy jest czymś wspaniałym. Próbowałam mu mówić, że
jest inaczej, ale nie dawał się przekonać.
Powtórzono badania i okazało się, że Chris nie ma gruźlicy. Nie zmieniło to jednak jego
nastawienia do śmierci.
Kiedy urządziliśmy obóz, zaczęliśmy przeprowadzać akcje bezpośrednie. Dostawaliśmy nazwisko
i informacje o miejscu pobytu domniemanego rebelianta, atakowaliśmy jego dom nocą, po czym
wracaliśmy i przekazywaliśmy go wraz ze wszystkimi zebranymi dowodami do DIF – detention and
interrogation facility, czyli po prostu do więzienia.
Podczas akcji robiliśmy zdjęcia. Nie chodziło o pamiątki ze zwiedzanych miejsc; w ten sposób
chroniliśmy swoje tyłki, a co ważniejsze – chroniliśmy tyłki dowódców. Zdjęcia były dowodem, że nie
bijemy zatrzymanych.
Większość tych operacji była rutynowa, nie było z nimi wielkich kłopotów i prawie nikt nie stawiał
oporu. Pewnej nocy jednak któryś z naszych wszedł do domu, gdzie dość tęgi Irakijczyk postanowił, że
nie będzie współpracował. Zaczął się bić.
Z naszego punktu widzenia wyglądało to tak, że nasz brat SEALs zaczął dostawać od niego tęgi łomot.
Z kolei z tego, co mówił sam nasz kolega, wynikało, że wprawdzie się pośliznął, ale wcale nie
potrzebował pomocy.
Każdy może to chyba interpretować, jak sobie chce. W każdym razie wkroczyliśmy i chwyciliśmy
grubasa, zanim zdążył wyrządzić poważne szkody. A z „upadku” naszego przyjaciela podśmiewaliśmy się
jeszcze przez jakiś czas.
Podczas większości tych misji dysponowaliśmy zdjęciami osób, które mieliśmy schwytać. W tej sytuacji
reszta danych wywiadowczych na ogół była całkiem dokładna. Gość prawie zawsze był tam, gdzie miał
być, i zasadniczo wszystko toczyło się zupełnie zgodnie z zakładanym scenariuszem.
Zdarzały się jednak wypadki, że nie szło tak gładko. Zauważyliśmy, że jeśli nie mamy zdjęcia, dane
wywiadowcze budzą wątpliwości. Wiedząc, że Amerykanie wywiozą podejrzanego, ludzie uciekali się
do różnych podstępów, by naszymi rękami załatwiać własne spory i waśnie. Potrafili pójść do armii albo
innych władz, twierdząc, że ktoś pomaga rebeliantom albo jest winny jakiegoś innego przestępstwa.
Kiedy aresztowaliśmy takiego człowieka, był wkurzony. Mnie to jakoś nie oburzało: to był kolejny
przykład, jak bardzo popieprzony jest ten kraj.
Zakwestionowany strzał
Pewnego dnia nasze wojska lądowe poprosiły o osłonę snajperską dla konwoju 506. Pułku, który zbliżał
się do bazy.
Wyszedłem razem z małym zespołem i zajęliśmy jakiś dwu- albo trzypiętrowy budynek. Rozstawiłem
się na ostatnim piętrze i zacząłem obserwować teren. Dość szybko na drodze pojawił się konwój. Kiedy
prowadziłem obserwację, z położonego w pobliżu drogi budynku wyszedł jakiś mężczyzna i zaczął
kierować się w stronę miejsca, do którego zmierzał konwój. W ręku miał kałasznikowa.
Strzeliłem do niego. Upadł.
Konwój jechał dalej. Wokół zastrzelonego Irakijczyka zgromadziła się grupka jego rodaków, ale nie
widziałem, żeby ktokolwiek z nich poruszał się w sposób zagrażający konwojowi albo chciał go
zaatakować, więc nie strzelałem.
Parę chwil później usłyszałem przez radio, że nasze wojska lądowe wysyłają jedną z załóg, by
zbadała, dlaczego zastrzeliłem tego człowieka.
Że co?
Już wcześniej przekazałem ich dowództwu przez radio, co się wydarzyło, ale włączyłem radio
ponownie i powtórzyłem relację. Byłem zaskoczony – nie uwierzyli mi.
Z czołgu wyszedł dowódca, który przesłuchał żonę zastrzelonego. Powiedziała mu, że jej mąż po
prostu szedł do meczetu i miał w ręku Koran.
Aha. Historyjka była śmieszna, ale oficer – który jak się domyślam, nie przebywał w Iraku zbyt
długo – nie uwierzył mnie, tylko jej. Żołnierze zaczęli rozglądać się za karabinem, ale tymczasem
w okolicy zdążyło pojawić się tylu ludzi, że dawno już nie było śladu po broni.
Dowódca czołgu wskazał w kierunku mojego stanowiska.
– Stamtąd padł strzał?
– Tak, tak – powiedziała kobieta, która oczywiście nie miała zielonego pojęcia, skąd strzelałem,
ponieważ nie było jej wtedy w pobliżu. – To był żołnierz, bo miał mundur żołnierza.
Tymczasem ja znajdowałem się w drugim pomieszczeniu od okna, przesłonięty siatką, a na sobie
miałem szarą kurtkę na SEALsowskim mundurze polowym. Może kobiecie coś się przywidziało
z powodu doznanego cierpienia, a może po prostu mówiła wszystko, co jej przyszło do głowy, byle
przysporzyć cierpień zabójcy swojego męża.
Nakazano nam odwrót do bazy, a cały pluton zawieszono w działaniach. Mnie powiedziano, że nie
jestem „dostępny operacyjnie” – miałem pozostawać w bazie, podczas gdy 506. Pułk prowadził dalsze
dochodzenie w sprawie tego incydentu.
Zostałem wezwany na rozmowę do pułkownika. Poszedł ze mną mój oficer.
Byliśmy wkurzeni maksymalnie. Zachowałem się zgodnie z ROE; miałem mnóstwo świadków.
Sprawę spieprzyli „śledczy” wojsk lądowych.
Trudno mi było trzymać język na wodzy. W pewnym momencie powiedziałem panu pułkownikowi:
– Nie strzelam do ludzi, którzy niosą Koran. Chciałbym, ale nie strzelam.
Chyba się trochę zagalopowałem.
No i po trzech dniach oraz Bóg wie jakich jeszcze „dochodzeniach” dotarło w końcu do pułkownika,
że to był uzasadniony strzał, więc sprawa została zamknięta. Jednak kiedy następnym razem jego pułk
poprosił o osłonę snajperską, powiedzieliśmy, żeby się walili.
– Jak tylko kogoś zastrzelę, będziecie chcieli mnie postawić pod ścianą – powiedziałem. – W życiu.
I tak za dwa dni mieliśmy wracać do kraju. Poza udziałem w paru akcjach bezpośrednich czas ten
spędziłem przeważnie na grach komputerowych, oglądaniu pornoli i ćwiczeniu na siłowni.
Tę zmianę ukończyłem ze znaczącą liczbą potwierdzonych zaliczeń snajperskich. Większość miała
miejsce w Al-Falludży.
Carlos Norman Hathcock II, najsłynniejszy członek społeczności snajperów, prawdziwa legenda
i człowiek, którego podziwiam, zaliczył dziewięćdziesiąt trzy potwierdzone śmiertelne trafienia w czasie
swoich trzech lat służby na wojnie wietnamskiej.
Nie twierdzę, że osiągnąłem jego klasę – dla mnie on był i zawsze będzie największym snajperem
w historii – ale przynajmniej pod względem samych liczb byłem na tyle blisko, by ludzie zaczęli uważać,
że wykonałem kawał dobrej roboty.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 8
Konflikty rodzinne
Taya
Wyszliśmy na płytę lotniska i czekaliśmy na nadlatujący właśnie samolot. W grupie
oczekujących było kilka żon i dzieci. Ja przyszłam z naszym maleństwem i czułam się bardzo
podekscytowana. Byłam w siódmym niebie.
Pamiętam, że odwróciłam się do jednej ze stojących obok kobiet i powiedziałam:
– Ale świetnie! Niesamowicie! Nie mogę się doczekać.
Odpowiedziała bez przekonania:
– Mhm...
Pomyślałam sobie: no cóż, może dla mnie to wszystko jest jeszcze takie świeże.
Ona była żoną jednego z SEALsów z plutonu Chrisa. Później się rozwiedli.
Tworzenie więzi
Wyjechałem ze Stanów przed siedmioma miesiącami, zaledwie dziesięć dni po narodzinach syna.
Kochałem go, ale jak już wspomniałem, tak naprawdę nie mieliśmy szansy na nawiązanie więzi.
Noworodki są kłębkiem samych potrzeb – trzeba je karmić, przewijać, usypiać. Teraz mój syn miał już
własny charakter. Raczkował. Miał w sobie więcej z prawdziwej osoby. Wcześniej widziałem, jak
rośnie, bo Taya przysyłała mi zdjęcia, ale zobaczenie go na własne oczy było silniejszym przeżyciem.
To był mój syn.
Kładliśmy się w piżamach na podłodze i bawiliśmy się razem. Gramolił się na mnie, a ja brałem go
na ręce i nosiłem. Radość sprawiały nawet najprostsze rzeczy – na przykład kiedy dotykał mojej twarzy.
Ale powrót z wojny do kraju to jednak nadal był wstrząs. Jednego dnia braliśmy jeszcze udział
w walkach, a następnego przedostaliśmy się przez rzekę do bazy lotniczej At-Takaddum (nazywaliśmy ją
TQ, od amerykańskiej nazwy al-Taqaddum) i wylecieliśmy do Stanów.
Wczoraj wojna, dzisiaj pokój.
Za każdym razem, kiedy się wraca do kraju, ma się wrażenie, że wszystko jest jakieś dziwne.
Zwłaszcza w Kalifornii. Denerwują człowieka najprostsze sprawy. Na przykład ruch drogowy. Jedzie się
ulicą, wszędzie pełno samochodów – czyste szaleństwo. A człowiek ciągle myśli o ajdikach –
gwałtownie skręca na widok jakiegoś śmiecia. Prowadzi agresywnie, bo tak się to robi w Iraku.
Na jakiś tydzień zamknąłem się w sobie. To chyba wtedy zaczęły się problemy między mną a Tayą.
To było nasze pierwsze dziecko i przechodziliśmy przez to, przez co przechodzą wszyscy rodzice –
mieliśmy różne zdania na temat całej tej sfery. Na przykład na temat spania z dzieckiem w jednym pokoju:
kiedy byłem w Iraku, Taya kładła zawsze naszego syna w łóżeczku przystawionym do naszego łóżka. Po
powrocie chciałem to zmienić. Całkiem długo się co do tego nie zgadzaliśmy. Ja uważałem, że dziecko
powinno spać we własnym łóżeczku we własnym pokoju. Dla Tai było to pozbawienie jej bliskości
z nim. Była zdania, że powinniśmy przeprowadzić syna do osobnego pokoju stopniowo. Ja wcale tak nie
uważałem. Według mnie dzieci powinny spać we własnym łóżku i we własnym pokoju.
Dziś wiem, że tego typu kwestie są częste. Ale dokładało się do tego dodatkowe napięcie. Od kilku
ładnych miesięcy Taya wychowywała naszego syna całkiem sama, a ja zakłócałem jej ustalony porządek
i sposób, w jaki robiła różne rzeczy. Była niesamowicie zżyta z dzieckiem. I bardzo dobrze, wspaniale –
ale ja też chciałem być z nimi. Nie zamierzałem wchodzić między nich, a tylko z powrotem włączyć się
w rodzinę.
Łatwo się domyślić, że nasz syn nie przejmował się wcale tymi problemami: po prostu słodko spał.
I do dziś jest wyjątkowo przywiązany do mamy.
Życie domowe też potrafiło być ciekawe, tyle że właściwy mu dramatyzm był zupełnie inny. Nasi
sąsiedzi i bliscy znajomi absolutnie szanowali moją potrzebę zrelaksowania się przez jakiś czas. Kiedy
miałem to już za sobą, urządzili mi małe powitalne barbecue.
Kiedy mnie nie było, wszyscy spisali się na medal. Sąsiedzi z drugiej strony ulicy wynajęli kogoś do
koszenia nam trawnika, co było dla nas niemałym wsparciem finansowym. Dzięki temu Tai łatwiej było
dźwigać to wszystko, co na nią spadło, kiedy byłem na misji. Mogłoby się wydawać, że to nic takiego,
ale dla mnie to było bardzo dużo.
Teraz, kiedy wróciłem, zajmowanie się takimi rzeczami należało oczywiście do mnie. Mieliśmy przy
domu mały, maciupeńki ogródek; koszenie trawy zajmowało może pięć minut. Ale po jednej stronie
działki rosły róże pnące, które podpierały się na drzewkach zwanych psianką Rantonettiego. Te drzewka
przez okrągły rok miały na sobie fioletowe kwiatki.
Połączenie tych kwiatów wyglądało naprawdę ślicznie. Ale róże miały kolce, które potrafiły
przedziurawić kamizelkę z pancerzem. Za każdym razem, kiedy kosiłem ogródek i zbliżałem się do
narożnika, zaczepiałem o nie.
Pewnego dnia róże przebrały miarkę i rozdarły mi skórę. Postanowiłem, że rozprawię się z nimi raz
na zawsze: podniosłem kosiarkę, przytrzymałem ją na wysokości klatki piersiowej i przyciąłem te
cholery (róże i drzewka).
– Co?! Żartujesz sobie? – zawołała Taya. – Przycinasz krzewy kosiarką do trawy?
No, ale sposób okazał się skuteczny. Już nigdy więcej mnie nie zaczepiły.
Czasem pozwalałem sobie na kompletne wygłupy. Zawsze lubiłem się bawić i rozśmieszać innych.
Pewnego dnia przez okno w kuchni zobaczyłem sąsiadkę, więc stanąłem na krześle i zacząłem stukać
w szybę, żeby zwrócić jej uwagę. Kiedy spojrzała na mnie, wypiąłem w jej stronę pośladki. (Tak się
składa, że jej mąż był pilotem US Navy, więc na pewno była przyzwyczajona do takich zagrywek).
Taya wzniosła oczy do sufitu. Myślę, że moje zachowanie ją rozśmieszyło, ale nie chciała dać tego po
sobie poznać.
– Kto się tak zachowuje? – zapytała.
– Roześmiała się! – powiedziałem.
– Masz trzydzieści lat – odpowiedziała – a zachowujesz się jak dziecko.
Mam w sobie coś takiego, że uwielbiam robić kawały i rozśmieszać innych. Nie można zachowywać
się zawsze normalnie – niech ludzie się trochę pobawią. Niech się śmieją do rozpuku. Im bardziej, tym
lepiej. Prima aprilis to wyjątkowo ciężki dzień dla mojej rodziny i znajomych, chociaż bardziej
z powodu kawałów Tai niż moich. Chyba oboje lubimy porządnie się pośmiać.
Mam też w sobie ciemniejszy pierwiastek: to moja niezwykła porywczość. Zawsze byłem w gorącej
wodzie kąpany, nawet zanim zostałem SEALsem. Ale teraz mój charakter stał się jeszcze bardziej
wybuchowy. Potrafiłem się wściec, jeśli ktoś zajeżdżał mi drogę – co w Kalifornii nie należało do
rzadkości. Zdarzało się, że zmuszałem kogoś takiego do zjechania na pobocze albo nawet zatrzymywałem
go i spuszczałem mu łomot.
Musiałem pracować nad sobą, żeby łagodzić własne reakcje.
Oczywiście reputacja SEALsa miała swoje plusy.
Podczas wesela mojej szwagierki rozmawiałem przez chwilę z kaznodzieją. W pewnym momencie
zauważyła – bo była to kobieta – wybrzuszenie pod moją marynarką.
– Masz broń? – zapytała.
– Mam – powiedziałem, wyjaśniając, że jestem wojskowym.
Nie jestem pewien, czy wiedziała, że jestem SEALsem – ja jej tego nie powiedziałem, ale
wiadomości łatwo się rozchodzą. A kiedy była już gotowa rozpocząć ceremonię i nie potrafiła skłonić
tłumu gości, by się uciszyli i zajęli miejsca, podeszła do mnie, klepnęła mnie w plecy i powiedziała:
– Czy mógłbyś poprosić, żeby wszyscy usiedli?
– Oczywiście – odpowiedziałem.
Wystarczyło, że lekko podniosłem głos, a już można było zacząć tę małą ceremonię.
Taya
Kiedy spotyka się ukochaną osobę po długiej rozłące, dochodzi do głosu potrzeba
fizycznej miłości. Mówi się: „Chcę zedrzeć z ciebie ubranie” – albo coś w tym rodzaju.
Teoretycznie tak właśnie się czułam, ale rzeczywistość zawsze jest odrobinę inna.
Musiałam na nowo go poznawać. To było coś dziwnego. Najpierw tyle wyczekiwania.
Kiedy są na misji, tak strasznie się za nimi tęskni i chce się, żeby wrócili, ale kiedy są już
w domu, okazuje się, że nie wszystko jest takie idealne. A przecież chciałoby się, żeby było.
Moje uczucia bywały też bardzo rozmaite: od smutku przez niepokój po gniew – zależało to
od konkretnej zmiany, z której wracał Chris, i od tego, co w jej czasie przeżyłam.
Kiedy wrócił z tej właśnie, czułam niemal lęk. Byłam od niedawna matką i przez kilka
ostatnich miesięcy funkcjonowałam zdana sama na siebie. Oboje doświadczaliśmy w sobie
zmian i dojrzewaliśmy w całkowicie rozdzielonych światach. On nie znał mojego świata
z własnego doświadczenia ani ja nie znałam w ten sposób jego świata.
Równocześnie współczułam Chrisowi. Nie wiedział, co się dzieje. Między nami powstał
dystans, którego żadne z nas nie było w stanie rzeczywiście pokonać ani nawet o nim mówić.
Kradzież z włamaniem
Odpoczęliśmy dłuższą chwilę od wojny, ale przez cały czas byliśmy zajęci: przekwalifikowywaliśmy się,
a niektórzy z nas uczyli się nowych umiejętności. Ja chodziłem na kurs prowadzony przez agentów FBI
oraz oficerów CIA i NSA. Uczyli mnie otwierania zamków i kradzieży samochodów. Uwielbiałem
to. Nie przeszkadzało mi nawet, że kurs odbywał się w Nowym Orleanie.
Ucząc się wtapiać w otoczenie i działać potajemnie, odkrywałem w sobie utajonego jazzmana
i zapuszczałem kozią bródkę. Otwieranie zamków to była rewelacja. Pracowaliśmy z najróżniejszymi
zamkami, a pod koniec kursu nie było chyba takiego, który mógłby powstrzymać mnie czy kogokolwiek
z naszej grupy. Kradzieże samochodów były trochę trudniejsze, ale i w tym byłem całkiem niezły.
Szkolono nas, jak nosić aparaty fotograficzne czy kamery i urządzenia podsłuchowe i nie dać się
przyłapać. By udowodnić, że to potrafimy, musieliśmy wnieść ten sprzęt do klubu ze striptizem i wrócić
z dowodem (w postaci nagrania wideo), że tam byliśmy.
Czego się nie robi dla dobra ojczyzny...
W ramach egzaminu końcowego ukradłem samochód z Bourbon Street. (Po wszystkim musiałem
odstawić go z powrotem; o ile wiem, właściciel o niczym się nie dowiedział). Niestety wszystkie te
umiejętności łatwo się zapomina – nadal potrafię otworzyć zamek, ale teraz zajmuje mi to więcej czasu.
Będę musiał się podciągnąć, jeśli kiedyś zdecyduję się zejść na złą drogę.
Do normalniejszych zajęć, które odbywaliśmy rotacyjnie, należał kurs przedłużający uprawnienia
spadochroniarskie.
Skakanie z samolotu – albo może powinienem powiedzieć: bezpieczne lądowanie po wyskoczeniu
z samolotu – to niewątpliwie ważna umiejętność, ale towarzyszące skokom ryzyko jest duże. Podobno
w wojskach lądowych zakłada się, że jeśli 70 procent żołnierzy z jednostki wyląduje na tyle bezpiecznie,
by zebrać oddział i walczyć, to jest to niezły wynik dla potrzeb operacji bojowych.
Weźmy na przykład tysiąc chłopaków. Trzystu się nie udaje. Jak dla US Army to niewiele.
Okej.
Na wspólne ze skoczkami US Army ćwiczenia w Fort Benning poleciałem zaraz po tym, jak zostałem
SEALsem. Już pierwszego dnia kursu, kiedy stojący tuż przede mną żołnierz nie chciał wyskoczyć
z samolotu, miałem okazję uświadomić sobie, w co wdepnąłem. Kiedy instruktorzy starali się go urobić,
my wszyscy z tyłu staliśmy i czekaliśmy – i myśleliśmy.
Mam lęk wysokości, a to nie sprzyjało pewności siebie. „Co takiego, do diabła, on tam widzi te dwa
kroki przede mną?” – zastanawiałem się.
Jako SEALs musiałem zaliczyć dobry występ – a przynajmniej nie wyjść na mięczaka. Kiedy mój
poprzednik przestał tarasować drogę, zamknąłem oczy i dałem nura do przodu.
To podczas jednego z tych pierwszych skoków „na linie” (czyli takich, podczas których linka
otwierająca spadochron wyciąga się automatycznie, bez udziału skoczka – procedurę tę stosuje się
zwykle dla początkujących) popełniłem błąd: po wyskoczeniu z samolotu spojrzałem w górę, czy jest tam
czasza spadochronu.
Mówiono mi, żebym tego nie robił. Patrząc na zaczynającą się rozwijać czaszę, zastanawiałem się
dlaczego. Ogromne poczucie ulgi, że mam nad sobą spadochron i nie zginę, gwałtownie zmalało pod
wpływem tworzących mi się po obu stronach twarzy oparzeń od linek.
Kazali mi nie patrzeć w górę właśnie dlatego, żebym nie oberwał wylatującymi podczas otwierania
się spadochronu taśmami nośnymi. Uczenie się niektórych rzeczy bywa przykre.
No i jeszcze te nocne skoki. Nie widać zbliżającej się ziemi. Wiadomo, że trzeba w pewnym
momencie wykonać PLF – parachute landing fall, technikę lądowania z kontrolowanym przewrotem – ale
kiedy?
Powtarzałem sobie: jak tylko coś poczuję stopami, robię PLF.
Jak tylko... coś... po... czuję!!!
Chyba za każdym razem, kiedy skakałem nocą, waliłem głową o ziemię.
Powiedziałbym, że od skoków na linie wolałem swobodne spadanie. Nie twierdzę, że mi się podobało,
tylko że lubiłem je dużo bardziej. To tak, jakby ktoś powiedział, że wybiera pluton egzekucyjny zamiast
szubienicy.
Podczas swobodnego spadania leci się w dół dużo wolniej i ma się dużo większą kontrolę.
Nakręcono mnóstwo filmów pokazujących najrozmaitsze akrobacje lotnicze i sztuczki w powietrzu
wykonywane podczas skoków HALO (high altitude, low opening – duża wysokość, niskie otwarcie)
przez świetnie się przy tym bawiących spadochroniarzy. Ja nie mam żadnego takiego filmu. Kiedy skaczę,
cały czas patrzę na wysokościomierz na nadgarstku. Wyciągam linkę ułamek sekundy po osiągnięciu
właściwej wysokości.
Podczas mojego ostatniego skoku na szkoleniu z wojskami lądowymi, kiedy już zbliżaliśmy się do ziemi,
w pewnym momencie dokładnie pode mną znalazł się inny skoczek. Kiedy tak się zdarza, czasza niższego
spadochronu może „wykradać” powietrze spod skoczka znajdującego się wyżej. Skutkiem tego... spada
się szybciej, niż spadało się do tej pory.
W zależności od warunków konsekwencje mogą okazać się tragiczne. W tym wypadku do ziemi
brakowało mi 20 metrów. Skończyło się na tym, że poleciałem z tej wysokości prosto na drzewo.
Poobijałem się o gałęzie i w końcu o ziemię pod nim. Wyszedłem z tego cało, jeśli nie liczyć kilku guzów
i siniaków, no i może paru potłuczonych żeber.
Na szczęście to był już ostatni skok w trakcie tego szkolenia. Żebra jakoś wytrzymały, podobnie jak
ja – szczęśliwy, że mam to za sobą.
Oczywiście mimo że skoki spadochronowe mają swoje minusy, są jednak i tak lepsze niż wiszenie na
spy-rigging (SPIE, special purpose insertion extraction – długa lina stosowana do infiltracji bądź
ewakuacji). Może i wygląda to odlotowo, ale wystarczy jeden fałszywy ruch, a można odlecieć do
Meksyku. Albo do Kanady. Albo nawet do Chin.
O dziwo, lubię helikoptery. Podczas tych konkretnych ćwiczeń mój pluton pracował z maszynami
MH-6 Little Bird. Są to bardzo małe i bardzo szybkie helikoptery zwiadowczo-szturmowe przystosowane
do wykonywania operacji specjalnych. Nasze wersje miały ławeczki umieszczone po obu stronach; na
każdej mogło siedzieć trzech SEALsów.
Uwielbiałem te śmigłowce.
Prawdę mówiąc, kiedy wsiadałem do tego cholerstwa, byłem śmiertelnie przerażony. Ale z chwilą
gdy pilot podrywał maszynę i znajdowaliśmy się już w powietrzu, dostawałem bzika. To był niesamowity
skok adrenaliny – leciało się szybko i nisko nad ziemią. Fantastyczna sprawa. Pęd helikoptera dociskał
nas do siedzeń; nie czuło się nawet podmuchów wiatru.
I co najlepsze – gdyby się spadło, nic by się nie poczuło.
Piloci latający tymi maszynami należą do najlepszych na świecie. Wszyscy należeli do 160. Pułku
Lotniczego Operacji Specjalnych (Special Operations Aviation Regiment, SOAR), składającego się
z pilotów wyselekcjonowanych do pracy z operatorami sił specjalnych. Różnica w stosunku do innych
pilotów jest zauważalna.
Kiedy zjeżdża się na linie ze śmigłowca ze zwykłym pilotem, może się zdarzyć, że człowiek znajdzie
się na złej wysokości: koniec liny będzie za wysoko i nie dosięgnie do ziemi. W tym momencie jest już za
późno, żeby cokolwiek zrobić – można jedynie stękać i jęczeć, kiedy spadnie się na ziemię. Mnóstwo
pilotów ma też kłopoty z utrzymaniem pozycji, czyli z pozostaniem w miejscu na tyle długo, by operatorzy
mogli dostać się we właściwy punkt na ziemi.
Z gośćmi z SOAR nie ma tych problemów. We właściwym miejscu, za pierwszym razem, za każdym
razem. Lina spada tam, gdzie powinna.
Marcus
4 lipca, Dzień Niepodległości, w 2005 roku był w Kalifornii pięknym dniem: idealna pogoda, ani
chmurki na niebie. Razem z Tayą wzięliśmy syna i pojechaliśmy za miasto, na pogórze, gdzie jeden
z naszych znajomych miał dom. Rozłożyliśmy sobie koc i usiedliśmy na tylnej klapie mojego SUV-a, żeby
popatrzeć na pokaz ogni sztucznych przygotowany w rezerwacie Indian w dolinie. Był to idealny punkt
widokowy: patrzyliśmy w dół na wznoszące się ku nam ognie sztuczne – efekt był widowiskowy.
Zawsze uwielbiałem świętować 4 Lipca. Bardzo lubię symbolikę tego dnia i jego znaczenie, a także
oczywiście ognie sztuczne i barbecue. To po prostu cudowny czas. Ale tego dnia, kiedy tak siedziałem
sobie wygodnie, patrząc na czerwone, białe i niebieskie rozbłyski, nagle ogarnął mnie smutek. Wpadłem
w czarną dziurę bez dna.
– Do dupy z tym – mamrotałem zagłuszany przez eksplozje sztucznych ogni.
Nie była to krytyczna opinia na temat pokazu. Właśnie dotarło do mnie, że być może już nigdy więcej
nie zobaczę mojego przyjaciela Marcusa Luttrella. Nie mogłem znieść, że nie jestem w stanie nic zrobić,
żeby pomóc przyjacielowi, który ma naprawdę ogromne kłopoty.
Parę dni wcześniej dostaliśmy informację, że zaginął. Dowiedziałem się też nieoficjalnymi kanałami
SEALsów, że trzech gości, którzy z nim byli, nie żyje. Wpadli w zasadzkę talibów w Afganistanie;
otoczeni przez setki talibskich wojowników bronili się zaciekle. Wiozący oddział ratunkowy chinook
został zestrzelony i zginęło kolejnych szesnastu naszych żołnierzy. (Szczegóły można – i trzeba –
przeczytać w książce Marcusa Przetrwałem Afganistan).
Aż do tej chwili perspektywa, że mogę stracić przyjaciela w bitwie, wydawała mi się jeśli nie
niemożliwa, to przynajmniej odległa i mało prawdopodobna. Może to zabrzmieć dziwnie, biorąc pod
uwagę, przez co przeszedłem, ale do tej chwili czułem się całkiem pewny siebie. Może nawet za bardzo.
Po prostu w pewnym momencie dochodzi się do przekonania, że jest się tak świetnym wojownikiem, że
nie może się człowiekowi przydarzyć nic złego.
Nasz pluton przeszedł przez wojnę beż żadnych poważnych obrażeń. Pod pewnymi względami
bardziej niebezpieczne wydawało się szkolenie.
Podczas szkolenia zdarzały się wypadki. Niedużo wcześniej, kiedy ćwiczyliśmy zajmowanie statków,
jeden z członków naszego plutonu podczas wspinania się na burtę spadł z drabinki. Wylądował na dwóch
innych chłopakach w łodzi. Wszystkich trzech trzeba było odwieźć do szpitala; jeden z tych na dole
skręcił kark.
Nie koncentrujemy się na ryzyku. Co innego nasze rodziny: one zawsze mają bardzo ostrą
świadomość grożących nam niebezpieczeństw. Często zdarza się, że nasze żony czy dziewczyny
przesiadują w szpitalu przy innych rannych SEALsach na zmianę z ich rodzinami. Nieuchronnie
uświadamiają sobie, że kiedyś każda z nich może siedzieć w ten sposób przy własnym mężu czy
chłopaku.
Dręczony myślami o Marcusie, resztę nocy spędziłem głęboko w swojej czarnej dziurze. Pozostałem
w niej jeszcze przez parę kolejnych dni.
Oczywiście nikt nie przestawał pracować. Pewnego dnia szef wetknął głowę do mojego pokoju i dał
mi znak, żebym do niego wyszedł.
– Słuchaj, znaleźli Marcusa – powiedział, kiedy zostaliśmy sami.
– Świetnie.
– Jest cały rozwalony.
– No to co? Pozbiera się.
Każdy, kto znał Marcusa, wiedział, że to prawda. On był nie do zdarcia.
– Tak, wiem – powiedział szef. – Ale jest kompletnie podziurawiony i zmiażdżony. Będzie ciężko.
Było ciężko, ale Marcus sobie poradził. Do tego stopnia, że mimo niedokończonej rekonwalescencji
wyjechał na kolejną zmianę, i to wkrótce po wyjściu ze szpitala.
Tak zwany ekspert
Z powodu moich dokonań z Al-Falludży wzywano mnie parę razy, żebym opowiadał jakimś dowódcom,
co myślę na temat różnych aspektów pracy snajperów na misjach bojowych. Stałem się rzeczoznawcą
wojskowym.
Nie znosiłem tego.
Wiem, że są ludzie, którym pochlebia, kiedy mogą przemawiać do grupki oficerów wysokiego
szczebla, ale mnie zależało tylko na tym, żeby robić to, co umiem. Siedzenie w zamkniętym
pomieszczeniu i tłumaczenie, jak jest na wojnie, było dla mnie torturą.
Stawiali mi pytania w rodzaju: „Jaki sprzęt powinniśmy mieć?”. W sumie nawet sensowne, ale
jedyna odpowiedź, która przychodziła mi do głowy, brzmiała: „Jezu, ale wy jesteście durni. Przecież na
takie podstawowe pytania to powinniście sobie odpowiedzieć już dawno temu”.
Przekazywałem im swoje sugestie na temat szkolenia snajperów i ich wykorzystywania na polu walki.
Uważałem, że powinno być więcej szkoleń z zakresu prowadzenia obserwacji w terenie miejskim
i tworzenia kryjówek w budynkach, czyli tego, czego douczałem się w trakcie misji. Mówiłem
dowódcom o swoich pomysłach, by wysyłać snajperów na planowany teren natarcia, żeby mogli
dostarczać oddziałom szturmowym danych wywiadowczych przed właściwym uderzeniem. Miałem
pewne propozycje mające na celu zwiększenie aktywności i zaczepności snajperów. Sugerowałem, żeby
w czasie szkolenia snajperzy strzelali nad głowami oddziałów szturmowych, dzięki czemu żołnierze będą
mogli się przyzwyczaić do pracy w takich warunkach.
Poza tym mówiłem trochę o sprawach związanych z wyposażeniem – na przykład o osłonie zamka
M11 czy o tłumikach, które powodowały drgania końcówki lufy, pogarszając celność broni.
Wszystko to było dla mnie zupełnie oczywiste, ale dla nich – nie.
Skoro pytali mnie o zdanie, mówiłem. Jednak w większości wypadków tak naprawdę wcale nie
potrzebowali mojej opinii. Potrzebowali mnie do potwierdzenia decyzji, które już podjęli, albo własnych
wcześniejszych przemyśleń. Kiedy mówiłem, że moim zdaniem powinniśmy mieć jakiś konkretny element
wyposażenia, oni odpowiadali, że już zakupili tysiąc sztuk czegoś zupełnie innego. Opisywałem im
strategię, którą z powodzeniem stosowałem w Al-Falludży; oni przytaczali najróżniejsze powody, dla
których jej zastosowanie miało być niemożliwe.
Taya
Kiedy Chris był w domu, dochodziło między nami do wielu starć. Zbliżał się dla niego
czas ponownego zaciągu, a ja nie chciałam, żeby podpisywał kolejny kontrakt z marynarką.
Uważałam, że wypełnił już obowiązek wobec ojczyzny – zrobił nawet więcej, niż
ktokolwiek mógł od niego oczekiwać. I uważałam, że teraz my go potrzebujemy.
Zawsze żyłam w przekonaniu, że człowiek ma obowiązki wobec Boga, rodziny i ojczyzny –
i to w tej kolejności. Chris się z tym nie zgadzał: ojczyznę stawiał przed rodziną.
Nie był w tym jednak całkiem nieprzejednany. Zawsze mówił: „Jeśli mi powiesz, żebym
się nie zaciągał, to się nie zaciągnę”. Nie mogłam tego zrobić. Powiedziałam mu:
– Nie mogę ci mówić, co masz robić. Zwyczajnie mnie znienawidzisz i będziesz miał do
mnie żal przez resztę życia. Ale mogę powiedzieć ci tyle: jeśli się zaciągniesz, to będę
wiedziała dokładnie, na czym stoimy. To wszystko zmieni. Mimo że nie będę tego chciała, to
w głębi serca wiem, że tak będzie.
Kiedy nie zaważając na to, Chris zaciągnął się ponownie, pomyślałam: „Okej. No to już
wiem. Bardziej zależy mu na tym, żeby być SEALsem, niż żeby być ojcem czy mężem”.
Nowi
Kiedy szkoliliśmy się do nowej zmiany, do plutonu doszła grupka nowych. Kilku wyróżniało się na tle
pozostałych – na przykład Dauber i Tommy, którzy byli zarazem snajperami i sanitariuszami. Ale
największe wrażenie zrobił na nas chyba nowy o nazwisku Ryan Job. A wrażenie to brało się stąd, że nie
wyglądał jak SEALs; przeciwnie: Ryan wyglądał jak ostatni wałkoń.
Zatkało mnie, kiedy się dowiedziałem, że kogoś takiego dopuszczono do teamu. My wszyscy byliśmy
w świetnej formie. A tu przychodzi ten zaokrąglony, pulchny koleś.
Podszedłem do Ryana i zacząłem go prowokować:
– Co jest, pieprzony tłuściochu? Może myślisz, że jesteś SEALsem?
Wszyscy dawaliśmy mu popalić. Jeden z moich oficerów – będziemy go tu nazywać LT – znał Ryana
z BUD/S i bronił go, ale LT sam był nowy, więc na niewiele się to zdało. Jako nowy Ryan i tak
dostawałby łomot, ale to, że tyle ważył, znacznie pogarszało jego sytuację. Bardzo się staraliśmy, żeby
zrezygnował.
Jednak Ryan (którego nazwisko wymawiało się dłużej niż zwykłe „job”) nie poddawał się tak łatwo.
Nikt nie potrafił mu dorównać pod względem determinacji. Ten chłopak zaczął trenować jak szalony.
Zrzucił mnóstwo kilogramów i wypracował lepszą sylwetkę.
A co ważniejsze, robił wszystko, co mu kazaliśmy. Starał się tak bardzo, tak szczerze i tak przy tym
cholernie śmiesznie, że w pewnym momencie zaczęliśmy po prostu mówić do niego: „Rewelacja! Ty to
jesteś gość!”. Bo wyglądał, jak wyglądał, ale naprawdę był SEALsem. I to cholernie dobrym.
Bez dwóch zdań: poddawaliśmy go naprawdę ciężkim próbom. Wybieraliśmy najcięższego faceta
w plutonie i kazaliśmy Ryanowi go nosić. Nosił. Dawaliśmy mu na szkoleniu najcięższe zadania;
wykonywał je bez szemrania. A przy okazji my pękaliśmy ze śmiechu. Ryan miał niesamowitą mimikę.
Potrafił unieść górną wargę, poruszać śmiesznie oczami, po czym tak nimi wywrócić, że nie dało się
wytrzymać.
Oczywiście ta umiejętność była źródłem mnóstwa zabawy. Przynajmniej dla nas.
Pewnego razu kazaliśmy mu pójść do szefa i zrobić tę minę.
– A-ale... – zaczął się jąkać.
– No już – powiedziałem. – Masz go sprowokować. Jesteś nowy. Jazda.
I poszedł. Szef uznał, że Ryan robi sobie z niego jaja, więc zaczął go dusić i powalił na ziemię.
To dodało nam tylko zapału. Ryan musiał wielokrotnie robić tę minę. Za każdym razem szedł
i dostawał łomot. W końcu kazaliśmy mu zrobić minę przed jednym z naszych oficerów – był to potężny
facet, zdecydowanie nie w typie kogoś, z kim można sobie tak pogrywać, nawet jeśli jest się SEALsem.
– Idź do niego i zrób minę – powiedział jeden z nas.
– O Boże, nie! – protestował Ryan.
– Jak zaraz tam nie pójdziesz, to robimy duszenie – ostrzegłem go.
– A nie moglibyście od razu zrobić tego duszenia?
– No, leć – powiedzieliśmy zgodnie.
Ryan poszedł i zrobił minę. Oficer zareagował zgodnie z przewidywaniami. Po pewnym czasie Ryan
próbował powiedzieć, że się poddaje.
– Nie ma poddawania się – warknął oficer, tłukąc go bez litości.
Ryan przeżył, ale to był ostatni raz, kiedy kazaliśmy mu zrobić tę minę.
Wszyscy przechodzą otrzęsiny, kiedy dołączają do plutonu. Wyznawaliśmy zasadę równych szans: każdy
dostawał taki sam wycisk – oficerowie na równi z podoficerami.
W tamtym czasie nowi otrzymywali swój trident – czyli zostawali naprawdę SEALsami – dopiero po
przejściu szeregu prób w teamie. Nasz własny skromny rytuał wiązał się ze stoczeniem pozorowanej
walki bokserskiej przeciwko całemu plutonowi. Każdy nowy musiał przejść trzy rundy (jako rundę
liczyło się nokaut) – dopiero wtedy przypinano mu oficjalnie odznakę i przyjmowano go do bractwa.
Podczas walki Ryana byłem wyznaczony do dbania o jego bezpieczeństwo: miałem pilnować,
żebyśmy go za bardzo nie rozwalili. Wprawdzie nowy zawsze wkłada ochraniacz na głowę, a wszyscy
mają rękawice bokserskie, ale otrzęsiny mogą czasami nabrać nieoczekiwanego rozpędu, więc osoba
odpowiedzialna za bezpieczeństwo ma pilnować, żeby walka nie wymknęła się spod kontroli.
Ryanowi nie wystarczyły trzy rundy. Chciał więcej. Myślał chyba, że jeśli będzie walczył
wystarczająco długo, to wszystkich pokona.
Ale nie trwało to dużo dłużej. Ostrzegłem go, że odpowiadam za jego bezpieczeństwo i bez względu
na to, co będzie robił, mnie ma nie uderzać. W pewnym momencie coś mu się jednak pomieszało
w głowie (w końcu obijały ją pięści całego plutonu), zamachnął się i mi przywalił.
Zrobiłem to, co do mnie należało.
Marc Lee
Chwila wyjazdu na kolejną zmianę szybko się zbliżała, a nasz pluton przybierał na sile. Żeby uzupełnić
ostatnie braki kadrowe, dowództwo przysłało nam z innego teamu młodego SEALsa o nazwisku Marc
Lee. Od razu się do nas dopasował.
Był to wysportowany chłopak, pod pewnymi względami wierny okaz tego rodzaju fizycznej
twardości, jakiej można spodziewać się po SEALsie. Zanim zaciągnął się do marynarki, grał w piłkę
nożną – na tyle dobrze, że przyjęto go na próbę do drużyny zawodowej i mógłby z powodzeniem zostać
zawodowcem, gdyby jego kariery nie przerwał uraz nogi.
Marc wniósł do teamu dużo więcej niż samą sprawność fizyczną. Wcześniej przygotowywał się do
posługi pastora i wprawdzie nie ukończył tych studiów, bo uważał, że wśród seminarzystów panuje
hipokryzja, pozostał jednak bardzo religijnym człowiekiem. Później, już podczas zmiany w Iraku,
w małej grupce prowadził modlitwę przed każdą operacją. Jak łatwo zgadnąć, wiedział bardzo wiele na
temat Biblii i w ogóle religii. Nie narzucał się z tym, ale jeśli ktoś miał taką potrzebę albo po prostu
chciał porozmawiać o wierze albo o Bogu, Marc zawsze był chętny.
Bynajmniej nie był wcale taki święty – ani nawet nie trzymał się z dala od naszych wygłupów:
w końcu należą one do istoty bycia SEALsem.
Wkrótce po tym, jak do nas dołączył, byliśmy właśnie w trakcie misji szkoleniowej w Nevadzie. Na
koniec dnia nasza grupka zapakowała się do czterodrzwiowego pick-upa i ruszyła z powrotem do bazy na
nocleg. Marc był z tyłu razem ze mną i innym SEALsem – nazwijmy go Bob. Tak się jakoś złożyło, że
zaczęliśmy z Bobem rozmawiać o duszeniu.
Z właściwym nowemu zapałem – a może naiwnością – Marc powiedział:
– Ja jakoś nigdy nie byłem duszony.
– Słucham? – powiedziałem, nachylając się, żeby lepiej się przyjrzeć temu prawiczkowi.
Przejście duszenia to obowiązkowy punkt dla SEALsa.
Marc spojrzał na mnie. Ja spojrzałem na niego.
– No to dawaj – powiedział.
Bob pochylił się i lekko przesunął do przodu. Wtedy ja zanurkowałem nad nim i zacząłem dusić
Marca. Wykonawszy zadanie, usiadłem z powrotem.
– Ty sukinkocie – powiedział Bob, prostując się. – Ja to chciałem zrobić.
– Myślałem, że się przesuwasz, żeby zrobić mi miejsce – powiedziałem.
– Oczywiście, że nie. Po prostu chciałem podać zegarek chłopakom z przodu, żeby mi się nie potłukł.
– No dobra, nie ma problemu – powiedziałem. – Jak się ocknie, to go bierz.
I tak zrobił. Do rana Marca dusiła chyba połowa plutonu. Chłopak zniósł to dobrze. W sumie jako
nowy nie miał innego wyjścia.
Dowództwo
Uwielbiałem naszego nowego dowódcę. Był wybitny, dynamiczny – i nie truł dupy. Nie tylko wiedział,
jak każdy z nas ma na imię, i rozpoznawał nasze twarze, ale też znał nasze żony i dziewczyny. Kiedy ktoś
z jego ludzi ginął, czuł się za to osobiście odpowiedzialny, a równocześnie nie zwalniał tempa działania.
Nigdy nie zniechęcał nas do szkolenia, a nawet zgodził się na dodatkowe szkolenie dla snajperów.
Starszy chorąży sztabowy mojego teamu – będę nazywał go Primo – też był pierwszorzędnym
dowódcą. Miał gdzieś awansy, dbanie o pozory czy chronienie własnego tyłka: zależało mu jedynie na
powodzeniu misji i wykonaniu zadania. I był Teksańczykiem (jak widać, jestem trochę stronniczy), a to
znaczy, że był twardzielem.
Jego odprawy zawsze zaczynały się tak samo:
– Co wy robicie, sukinsyny jedne? – warczał. – Ruszcie się wreszcie: trzeba im porządnie skopać
dupska.
Primowi zależało jedynie na tym, żeby móc walczyć. Wiedział, co należy do zadań SEALsów,
i chciał, żebyśmy zajmowali się właśnie tym.
Poza polem bitwy też był to swój chłop. W czasie wolnym albo na szkoleniu chłopaki z teamów
ciągle wpadają w jakieś tarapaty. Duży problem stanowią bójki w knajpach. Pamiętam, że kiedy
przydzielili nam Prima, wziął nas na bok i powiedział:
– Słuchajcie, wiem, że będziecie robili rozróby. Okej, tylko zachowujcie się tak: walicie szybko
i mocno, a potem długa. Jak was nie złapią, mam to w dupie. Bo ja ma obowiązek się w to włączyć
dopiero wtedy, kiedy was złapią.
Wziąłem sobie tę radę do serca, chociaż nie zawsze dało się postępować zgodnie z nią.
Może dlatego, że Primo był z Teksasu, a może dlatego, że sam miał duszę rozrabiaki, polubił mnie
i jeszcze jednego Teksańczyka, którego nazywaliśmy Pepper. Zostaliśmy jego złotymi chłopakami:
ratował nam dupę, kiedy wpadaliśmy w tarapaty. Parę razy zdarzyło mi się obrzucić mięsem jakiegoś
oficera; starszy chorąży Primo zajął się tym. On sam mógł mieszać mnie z błotem, ale zawsze łagodził
zatargi z dowódcami. Z drugiej strony wiedział, że może liczyć na Peppera i na mnie, kiedy coś trzeba
było zrobić.
Tatuaże
Będąc w kraju, zrobiłem sobie dwa nowe dodatkowe tatuaże na ramieniu. Jeden to był trident. Teraz,
kiedy czułem się prawdziwym SEALsem, uznałem, że zasłużyłem na taki symbol. Kazałem go sobie
wytatuować po wewnętrznej stronie ramienia, żeby nie było go widać – ale ja wiedziałem, że go tam
mam. Nie chodziło mi o to, żeby go mieć na wierzchu i chwalić się nim.
Na widocznej części ramienia wytatuowałem sobie krzyż stylizowany na symbol krzyżowców.
Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że jestem chrześcijaninem. Kazałem go zrobić w kolorze czerwonym,
oznaczającym krew. Nienawidziłem cholernych dzikusów, z którymi walczyłem. I zawsze będę ich
nienawidził. Tak wiele mi zabrali.
Nawet tatuaże stały się powodem napięć między mną a moją żoną. Taya w ogóle nie lubiła tatuaży.
Dodatkowo okoliczności, w jakich wykonałem te dwa – pewnego wieczoru, kiedy spodziewała się, że
wrócę już do domu, ja zostałem dłużej, żeby je zrobić, i zaskoczyłem ją gotowym efektem – nasiliły tarcia
między nami.
Taya uważała je za kolejny znak, że się zmieniam, że staję się kimś obcym.
Ja wcale tak na to nie patrzyłem, chociaż faktycznie wiedziałem, że jej się to nie spodoba. Ale lepiej
prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.
Tak naprawdę chciałem zrobić sobie rękawy, więc dla mnie był to kompromis.
Szykowanie się do wyjazdu
Kiedy byłem w kraju, Taya zaszła w ciążę i oczekiwała drugiego dziecka. Ta ciąża również była dla niej
wielkim stresem.
Mój ojciec powiedział Tai, że kiedy zobaczę syna i spędzę z nim trochę czasu, na pewno nie będę
chciał się ponownie zaciągnąć ani wracać na wojnę. Jednak mimo mnóstwa rozmów na ten temat i tak
byłem zdania, że w zasadzie nie ma się nad czym zastanawiać. Byłem SEALsem. Zostałem wyszkolony
do wojny. Byłem do niej stworzony. Moja ojczyzna prowadziła wojnę i potrzebowała mnie.
I brakowało mi tego. Brakowało mi tych emocji i przeżyć. Uwielbiałem zabijać bandytów.
– Jeśli zginiesz, zrujnuje to życie nas wszystkich – powiedziała mi Taya. – Wkurza mnie, że nie tylko
chcesz dobrowolnie ryzykować własne życie, ale i nasze.
Póki co każde z nas pozostało przy własnym zdaniu.
Im bliższa była chwila wyjazdu, tym bardziej się od siebie oddalaliśmy. Taya odsuwała mnie
emocjonalnie, jakby wkładała pancerz na nadchodzące miesiące. Ja pewnie robiłem to samo.
– Nie robię tego specjalnie – powiedziała mi w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy obojgu udawało
nam się widzieć, co się dzieje, i nawet o tym rozmawiać.
Nadal się kochaliśmy. Może się to wydawać dziwne – byliśmy blisko i nieblisko, potrzebowaliśmy
się nawzajem, a jednocześnie potrzebowaliśmy oddalenia od siebie. Potrzebowaliśmy robienia czegoś
innego. Przynajmniej ja potrzebowałem.
Niecierpliwie wyczekiwałem wyjazdu. Byłem przejęty, że znów zajmę się swoją robotą.
Narodziny
Parę dni przed zaplanowanym terminem naszego wyjazdu poszedłem do lekarza, żeby usunąć sobie cystę
na szyi. W gabinecie zabiegowym lekarz zastosował znieczulenie miejscowe w okolicy cysty, a następnie
wbił mi w szyję igłę, żeby pobrać materiał.
W ten sposób to miało wyglądać. Tak naprawdę nie wiem, jak było, bo kiedy tylko wbito mi igłę,
straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, leżałem płasko na kozetce ze stopami w miejscu
przewidzianym na głowę.
Nie miałem innych niekorzystnych objawów: ani będących wynikiem utraty przytomności, ani
zabiegu. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w ten sposób zareagowałem. Wyglądało na to, że nic
mi nie dolega.
Pewien problem jednak był: taka utrata przytomności stanowi podstawę do zwolnienia z marynarki ze
wskazań medycznych. Na szczęście razem ze mną w gabinecie był sanitariusz, z którym służyłem.
Przekonał lekarza, żeby nie umieszczał w raporcie wzmianki o tym incydencie albo żeby opisał to tak, by
nie przeszkodziło mi to w wyjeździe na misję ani w dalszej karierze (nie jestem pewien, co ostatecznie
zrobił lekarz). Temat nigdy więcej nie wrócił.
Wydarzenia w gabinecie lekarskim sprawiły jednak, że nie mogłem pojechać wtedy do Tai. Kiedy ja
straciłem przytomność, ona była na rutynowej kontrolnej wizycie lekarskiej w ciąży. Do planowej daty
narodzin naszej córki brakowało jeszcze jakichś trzech tygodni, a do dnia mojego wyjazdu – kilku dni.
Kiedy podczas wykonywanego w ramach kontroli badania USG technik odwrócił wzrok od ekranu, moja
żona już wiedziała, że coś jest nie tak. Ale technik powiedział jedynie:
– Coś mi się zdaje, że urodzi pani bardzo szybko – po czym wstał i sprowadził lekarza.
Nasza dziewczynka miała pępowinę owiniętą wokół szyi. Poza tym była w położeniu miednicowym
i było mało wód płodowych – płynu, który pomaga w odżywianiu rozwijającego się dziecka i chroni je.
– Zrobimy cięcie cesarskie – powiedział lekarz. – Proszę się nie martwić. Jutro urodzimy. Nic pani
nie grozi.
Taya dzwoniła do mnie raz za razem. Kiedy odzyskałem przytomność, ona była już w szpitalu.
Spędziliśmy razem pełną napięcia noc. Rano lekarze zrobili cięcie cesarskie. Podczas operacji
naruszyli którąś z tętnic i krew opryskała całą salę. Śmiertelnie bałem się o żonę. Czułem prawdziwy
strach. Czułem coś gorszego niż strach.
Może było to dla mnie dotknięcie tego, przez co ona przechodziła w każdej chwili, kiedy ja byłem na
misji. To było okropne poczucie beznadziejności i rozpaczy.
Trudno coś takiego przyznać, nie mówiąc już o tym, jak trudno to znosić.
Nasza córka urodziła się zdrowa. Wziąłem ją na ręce. Wcześniej była dla mnie kimś równie dalekim jak
nasz syn przed urodzeniem; teraz, kiedy ją trzymałem, poczułem prawdziwe ciepło i miłość do niej.
Kiedy chciałem podać dziecko Tai, żona popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
– Nie chcesz wziąć jej na ręce? – spytałem.
– Nie – odpowiedziała.
„Boże – pomyślałem – ona ją odrzuca. Ja muszę wyjeżdżać, a ona nawet nie czuje żadnej więzi
z naszą córką”.
Parę chwil później Taya wyciągnęła ręce i wzięła ją ode mnie.
Dzięki Bogu.
Dwa dni później wyjechałem na kolejną zmianę.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 9
Punishers
„Mam się zająć tymi moździerzami”
Można zakładać, że skoro jakaś armia planuje wielką ofensywę, to powinna wiedzieć, jak dostarczyć
własnych żołnierzy na teren walki.
Błąd.
Z powodu komplikacji medycznych związanych z cystą, a potem z porodem Tai wyjechałem ze
Stanów jakiś tydzień później niż reszta plutonu. Kiedy w kwietniu 2006 roku wylądowałem w Bagdadzie,
mój pluton został już wysłany na zachód w okolice Ar-Ramadi. Najwyraźniej nikt w Bagdadzie nie miał
pojęcia, jak mam się wydostać z irackiej stolicy. Miałem sam wymyślić, w jaki sposób dotrzeć do
kolegów.
Zorganizowanie bezpośredniego lotu do Ar-Ramadi okazało się niemożliwe – było tam zbyt
niebezpiecznie. Wobec tego musiałem znaleźć własne rozwiązanie problemu komunikacyjnego.
Spotkałem jednego rangera, który też wybierał się do Ar-Ramadi. Połączyliśmy siły, mobilizując całą
swoją pomysłowość w poszukiwaniu jakiegoś połączenia z bagdadzkiego międzynarodowego portu
lotniczego.
W pewnym momencie podsłuchałem, że jakiś oficer mówi o kłopotach, jakie napotkały wojska
lądowe w jednej z baz położonych na zachodzie ze strony rebelianckich moździerzy. Zbiegiem
okoliczności usłyszeliśmy, że akurat szykuje się transport lotniczy właśnie do tej bazy. Razem ze
spotkanym rangerem pospieszyliśmy tam, żeby spróbować dostać się do tego śmigłowca.
Właśnie kiedy chcieliśmy pakować się na pokład, zatrzymał nas jakiś pułkownik.
– Helikopter jest pełny – warknął na rangera. – Po co się tu pchacie?
– Sir, tak się składa, że jesteśmy snajperami i lecimy załatwić wasz problem z moździerzami –
powiedziałem, podnosząc skrzynkę z karabinami.
– A, tak! – powiedział pułkownik i zawołał do załogi: – Te chłopaki muszą lecieć pierwszym
możliwym transportem. Zabierzecie ich teraz.
Wskoczyliśmy na pokład, skazując przy okazji dwóch jego ludzi na dłuższe czekanie.
Kiedy dotarliśmy do tej bazy, ktoś już zdążył rozprawić się z moździerzami. My jednak nadal mieliśmy
kłopot – stamtąd też nic nie latało do Ar-Ramadi, a szanse na wysłanie tam konwoju były bardziej nikłe
niż prawdopodobieństwo, że w czerwcu w Dallas spadnie śnieg.
Ale wpadłem na pewien pomysł. Zaprowadziłem rangera do szpitala na terenie bazy, gdzie
znaleźliśmy sanitariusza. Jako SEALs pracowałem już z wieloma sanitariuszami i doświadczenie
podpowiadało mi, że kto jak kto, ale sanitariusze US Navy zawsze umieją znaleźć jakieś rozwiązanie.
Wyciągnąłem z kieszeni pamiątkową monetę (challenge coin) SEALsów i przekazałem ją
sanitariuszowi, kiedy uścisnęliśmy sobie ręce. (Tzw. challenge coin to specjalny rodzaj monety-żetonu:
monety te bije się dla uczczenia członków jakiejś jednostki z powodu ich męstwa albo innych
szczególnych osiągnięć. Challenge coins SEALsów są cenione wyjątkowo wysoko zarówno ze względu
na to, że są rzadkie, jak i z powodu swojej symboliki. Wsunięcie takiej monety w dłoń innego
przedstawiciela US Navy to rodzaj sekretnego znaku, umówionego uścisku dłoni).
– Słuchaj – powiedziałem sanitariuszowi. – Potrzebuję pomocy w poważnej sprawie. Jestem
SEALsem, snajperem. Mój oddział jest w Ar-Ramadi. Muszę się tam dostać, a on razem ze mną. –
Wskazałem na rangera.
– Okej – powiedział sanitariusz, zniżając głos niemal do szeptu. – Chodźcie do mojego gabinetu.
Weszliśmy za nim. Wyjął jakąś pieczątkę, przybił nam na dłoniach i dopisał coś obok.
To były symbole używane do triage’u – segregacji rannych.
Sanitariusz wysłał nas śmigłowcem przeznaczonym do ewakuacji rannych... prosto do Ar-Ramadi.
Byliśmy pierwszymi i prawdopodobnie jedynymi ludźmi, których „ewakuowano” w sam środek bitwy,
zamiast z niej wywieźć.
A ja myślałem, że tylko SEALsi są tak pomysłowi.
Nie mam pojęcia, jak się to udało, ale się udało. Nikt z załogi śmigłowca, którym zostaliśmy
pospiesznie wyekspediowani, nie dopytywał, czy aby na pewno ma lecieć właśnie w tym kierunku, nie
mówiąc już o tym, żeby ktokolwiek spytał, gdzie te nasze „rany”.
Shark Base
Ar-Ramadi leży na terenie Al-Anbar, tej samej prowincji co Al-Falludża, jakieś 50 kilometrów dalej na
zachód. Mówiono, że ukrywa się tam wielu rebeliantów, którzy uciekli z Al-Falludży. Było na to
mnóstwo dowodów: od czasu stłumienia rebelii w Al-Falludży ataki w Ar-Ramadi wyraźnie się nasiliły.
W 2006 roku uznawano to miasto za najniebezpieczniejsze w Iraku. To dopiero wyróżnienie!
Mój pluton wysłano do Camp Ramadi, amerykańskiej bazy położonej za miastem, nad brzegiem
Eufratu. Nasz obiekt, nazwany Shark Base, wybudowała poprzednia grupa zadaniowa, a leżał tuż za
ogrodzeniem samego Camp Ramadi.
Kiedy w końcu tam dotarłem, koledzy zdążyli zostać przerzuceni do pracy na wschód od Ar-Ramadi.
Zorganizowanie transportu przez miasto było niemożliwe. Byłem wkurzony – pomyślałem, że przybyłem
za późno, żeby się włączyć do akcji.
Rozglądając się za jakimś zajęciem do czasu, aż wymyślę, jak dołączyć do reszty plutonu, zapytałem
w dowództwie, czy mógłbym posiedzieć trochę na wieżach strażniczych. Rebelianci sondowali nasze
obwody, podkradając się tak blisko, jak tylko mieli odwagę, i zasypując bazę gradem kul ze swoich
kałasznikowów.
– Jasne, idź – usłyszałem w odpowiedzi.
Poszedłem na wieżę, zabrawszy ze sobą karabin snajperski. Prawie natychmiast po rozstawieniu
sprzętu zobaczyłem w pewnej odległości dwóch mężczyzn okrążających obóz w poszukiwaniu dobrego
miejsca do prowadzenia ostrzału.
Poczekałem, aż wychylą się zza swojej osłony.
Paf.
Trafiłem pierwszego. Jego kolega odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać.
Paf.
Tego też trafiłem.
Sześciopiętrowiec
Wciąż jeszcze nie nadarzyła się okazja, żebym dołączył do swojego plutonu, gdy tymczasem jednostka
marines operująca na północnym skraju miasta zgłosiła zapotrzebowanie na snajperów mających pomóc
im w prowadzeniu osłony z sześciopiętrowego budynku w pobliżu ich stanowisk.
Dowództwo zleciło mi zorganizowanie odpowiedniej drużyny. W bazie było poza mną tylko dwóch
snajperów. Jeden leczył jeszcze rany i miał zawroty głowy od morfiny; drugi był chorążym i niechętnie
ruszał się z miejsca.
Poprosiłem o tego, który był na morfinie; dostałem chorążego.
Potrzebowaliśmy trochę siły ognia, więc znaleźliśmy dwóch operatorów sześćdziesiątek – jednym
z nich był Ryan Job – i razem z oficerem wyruszyliśmy na pomoc marines.
Sześciopiętrowiec, wysoki, zdewastowany budynek, znajdował się jakieś 200 metrów od ich
stanowisk. Zbudowany z jasnobrązowego betonu, położony przy ulicy, która przed wojną była jedną
z głównych, wyglądał prawie jak nowoczesny biurowiec, a przynajmniej wyglądałby, gdyby nie
powybijanie okna i ogromne dziury w miejscach trafień pocisków rakietowych i artyleryjskich. Była to
najwyższa budowla w okolicy – idealny punkt obserwacyjny dający wgląd w głąb miasta.
Wyruszyliśmy we wczesnych godzinach wieczornych z obstawą złożoną z kilku marines
i miejscowych dżundi. Dżundi to doszkalani członkowie lojalnej milicji irackiej albo żołnierze; było
kilka różnych grup dżundi, a każda miała inny poziom kompetencji i skuteczności – albo najczęściej inny
poziom ich braku.
Póki świeciło słońce, zdarzyło nam się oddać kilka strzałów, ale wszystko to byli pojedynczy
rebelianci. Teren wokół budynku był raczej nędzny: pobielony mur z wymyślną żelazną bramą oddzielał
jedną zapiaszczoną pustą działkę od drugiej.
Kiedy zapadła noc, nagle znaleźliśmy się w samym środku potoku wrogów. Wybierali się zaatakować
stanowisko marines i akurat droga wypadła im pod naszym nosem. Była ich cała masa.
Na początku nie zorientowali się, że tam jesteśmy, więc mieliśmy sezon łowiecki. Potem zobaczyłem,
że jakąś przecznicę dalej trzech gości celuje do nas z RPG. Zastrzeliłem ich jednego po drugim, dzięki
czemu nie musieliśmy czmychać przed ich granatami.
Strzelanina szybko zmieniła nasze plany. Marines wywołali nas przez radio i powiedzieli, że mamy
z powrotem do nich dołączyć.
Od ich stanowiska dzieliło nas kilkaset niebezpiecznych metrów. Podczas gdy jeden z operatorów
sześćdziesiątki, mój oficer i ja zapewnialiśmy ogień osłonowy, reszta naszej grupy zbiegła po schodach
i ruszyła w stronę bazy marines. Sytuacja zaogniła się tak szybko, że kiedy oni znaleźli się w bezpiecznym
miejscu, my byliśmy już otoczeni. Pozostaliśmy na naszej wieży.
Ryan zdał sobie sprawę, w jak trudnym jesteśmy położeniu, gdy tylko dotarł do stanowiska marines.
Posprzeczał się z chorążym, czy należy nas osłaniać. Chorąży twierdził, że powinni zostać z irackimi
dżundi, którzy już zdążyli zbić się w trwożliwą gromadkę w głębi obozu marines, i rozkazał mu zostać;
Ryan odpowiedział, co może sobie zrobić z tym rozkazem.
Pobiegł na dach budynku zajmowanego przez marines, gdzie dołączył do żołnierzy starających się
zapewniać nam wsparcie ogniowe, kiedy próbowaliśmy odpierać rebeliantów.
Marines wysłali patrol, żeby nas wyciągnął z okrążenia. Kiedy patrzyłem, jak idą od strony posterunku,
zauważyłem zbliżającego się do nich od tyłu rebelianta.
Wystrzeliłem jeden pocisk. Patrol marines padł na ziemię. Podobnie zrobił Irakijczyk, tyle że on już
nie wstał.
– Tam jest snajper, i to niezły – powiedział łącznościowiec, myśląc, że dostał się pod ogień strzelca
rebeliantów. – Prawie nas trafił.
Chwyciłem mikrofon.
– To ja, kretynie. Obejrzyj się za siebie.
Odwrócili się i zobaczyli leżącego na ziemi martwego dzikusa z wyrzutnią rakietową.
– O Boże! Dzięki, stary! – odpowiedział mój rozmówca.
– Nie ma sprawy.
Ale tej nocy Irakijczycy też mieli swoich snajperów. Zastrzeliłem dwóch z nich – jeden był na górze,
na minarecie meczetu, a drugi na pobliskim budynku. To była całkiem nieźle skoordynowana walka, jedna
z lepiej zorganizowanych, jakie toczyli z nami w tej okolicy. Była nietypowa o tyle, że miała miejsce
w nocy; na ogół bandziory nie próbowały szczęścia w ciemności.
W końcu wzeszło słońce i ostrzał zamarł. Marines wysłali kilka transporterów opancerzonych, żeby
nas osłaniały, i wtedy biegiem wycofaliśmy się do ich obozu.
Poszedłem zobaczyć się z ich dowódcą i złożyć meldunek na temat tego, co zaszło. Zdążyłem
wypowiedzieć może jedno zdanie, kiedy do gabinetu wpadł krzepki oficer marines.
– Który to tam był snajperem na tym sześciopiętrowcu, do cholery? – warknął.
Odwróciłem się i powiedziałem, że to ja, szykując się na burę z powodu jakiegoś nie bardzo mi
wiadomego wykroczenia.
– Chciałbym uścisnąć ci rękę, synu – powiedział, ściągając rękawicę. – Uratowałeś mi życie.
To był gość, którego wcześniej nazwałem kretynem przez radio. Nigdy nie spotkałem bardziej
wdzięcznego żołnierza marines.
Legenda
Wkrótce potem wrócili ze swoich przygód moi koledzy. Jak zwykle ciepło i serdecznie mnie przywitali.
– O, Legenda już tu jest – powiedzieli, jak tylko mnie zobaczyli. – Usłyszeliśmy nagle, że w Camp
Ramadi mają dwa trafienia. Trup ściele się gęsto na północy. To musiała być sprawka Legendy. Tylko ty,
sukinsynu, kogokolwiek tu zabiłeś.
Roześmiałem się.
Przezwisko Legenda zaczęło funkcjonować jeszcze w Al-Falludży, mniej więcej w czasie numeru
z piłkami plażowymi, a może wtedy, kiedy udał mi się ten bardzo długi strzał. Wcześniej mówili na mnie
Tex.
Oczywiście nie chodziło o to, że byłem prawdziwą legendą. Mówiono to z lekką drwiną. Jeden
z moich kumpli – chyba był to Dauber – posunął się w kpinie nawet trochę dalej i nazywał mnie Mitem,
kompletnie deprecjonując moje osiągnięcia.
Były to całkowicie dobroduszne docinki, a kumple wyrażali w nich na swój sposób więcej szacunku,
niż można było okazać w trakcie urządzanej w pełnym umundurowaniu ceremonii przyznania medali.
Naprawdę lubiłem Daubera. Przyjechał wprawdzie jako nowy, ale był snajperem, i to całkiem niezłym.
Nie odpuszczał w czasie wymiany ognia – a także w czasie wymiany epitetów. Miałem do niego
prawdziwą słabość, a kiedy trwały jego otrzęsiny, nie biłem go... za bardzo.
Chłopaki sobie podrwiwały, ale Legenda była jednym z lepszych przezwisk, jakie można było dostać.
Weźmy na przykład Daubera. Naprawdę nazywa się inaczej (obecnie zajmuje się, jak to mówimy, „pracą
dla rządu”). Przezwisko Dauber wzięło się od postaci z serialu telewizyjnego Świat pana trenera.
Tamten Dauber był klasycznym typem tępego mięśniaka. Nasz był tak naprawdę inteligentnym facetem,
ale nie miało to żadnego znaczenia w wyborze przezwiska.
Natomiast jedno z najlepszych przezwisk miał Ryan Job: Biggles.
Było to klocowate, śmieszne przezwisko dla klocowatego błazna. Jego wymyślenie jest dziełem
Daubera – według niego słowo to powstało z połączenia „big” („wielki”) i „giggles” („chichoty”)
i pierwotnie ukuto je dla jednego z jego krewnych.
Pewnego dnia Dauber powiedział tak na Ryana. Potem ktoś jeszcze z teamu powtórzył to przezwisko
i w parę sekund przylgnęło do Ryana.
To znaczy Bigglesa.
Ryan oczywiście go nie znosił, co naturalnie sprawiło tylko tyle, że przezwisko przylgnęło do niego
na dobre.
Jakiś czas później ktoś znalazł gdzieś fioletowego hipopotamka. Oczywiście dostał się facetowi
o gębie hipopotama. I Ryan został nazwany Biggles the Desert Hippo (Biggles Pustynny Hipopotam).
Ryan, jak to Ryan, odwrócił kota ogonem. Śmiać się to my, ale nie z nas: Biggles Pustynny
Hipopotam, najlepszy operator sześćdziesiątki na świecie.
Nosił ze sobą tego hipopotama wszędzie, nawet na bitwę. Nie sposób było tego gościa nie uwielbiać.
Punishers
Nasz pluton też miał własne przezwisko: dotychczasowy Cadillac już nam nie wystarczał.
Nazwaliśmy się Punishers.
Jeśli ktoś nie zna tej postaci, wyjaśniam: Punisher zadebiutował w serii komiksów wydawnictwa
Marvel w latach siedemdziesiątych. Jest to prawdziwy twardziel, który wymierza sprawiedliwość jako
przedstawiciel samozwańczej straży obywatelskiej. Krótko przed naszą zmianą w kinach grano film pod
tym samym tytułem. Punisher nosił koszulkę ze stylizowaną białą czaszką.
Jeszcze przed wyjazdem taką nazwę zaproponowali nasi spece od łączności. Wszyscy uważaliśmy, że
Punisher robi świetne rzeczy: wymierza sprawiedliwość. Zabija bandziorów. Wzbudza strach
w przestępcach.
To było to, o co nam chodziło. Dlatego zaadaptowaliśmy jego symbol, czaszkę, i z pewnymi
zmianami przyjęliśmy za własny. Wymalowaliśmy go farbą w sprayu na swoich humvee i pancerzu
osobistym, na hełmach i wszelkiego typu broni. Poza tym malowaliśmy go na budynkach i murach, gdzie
tylko się dało. Chcieliśmy, żeby było widać: „Jesteśmy tu i zrobimy wam rozpieprz”.
To była nasza odmiana wojny psychologicznej.
„Widzicie? To my. To od nas dostajecie w dupę. Bójcie się. Bo zamierzamy was pozabijać,
skurwysyny”.
„Jesteście źli. My jesteśmy jeszcze gorsi. Jesteśmy najgorszymi twardzielami”.
Nasz siostrzany pluton chciał wykorzystać szablon, którego używaliśmy do malowania naszego
sprzętu, ale się nie zgodziliśmy. Powiedzieliśmy im, że to my jesteśmy Punishers. Musieli znaleźć sobie
własny symbol.
Humvee traktowaliśmy dość łagodnie. W większości nazywaliśmy je imionami postaci z serii zabawek
G.I. Joe, na przykład Duke czy Snake Eyes. Wojna to piekło, ale przecież nikt nie powiedział, że nie
można się trochę zabawić.
Podczas tej zmiany mieliśmy dobry zespół, poczynając od góry. Dowodzili nami porządni oficerowie
i naprawdę świetny chorąży o imieniu Tony.
Tony był wyszkolony na snajpera. Powiedzieć, że to twardziel, to za mało: to był stary twardziel,
przynajmniej jak na SEALsa – jeśli wierzyć plotkom, podczas tej zmiany stuknęła mu czterdziestka.
Zazwyczaj SEALsom nie udaje się dotrwać na stanowisku aktywnego operatora do czterdziestki.
Zwykle w tym wieku jesteśmy już za bardzo poobijani. Ale Tony’emu jakoś się to udało. To był
naprawdę twardy sukinsyn, a my poszlibyśmy za nim do piekła i z po-wrotem.
Kiedy wychodziliśmy na patrole, byłem na szpicy – snajperzy zazwyczaj idą na tej pozycji. Tony
prawie zawsze szedł tuż za mną. Na ogół chorąży, czyli szef, znajduje się bliżej tyłów formacji,
osłaniając innym tyłki, ale w tym wypadku nasz kapitan wychodził z założenia, że dwóch snajperów
u czoła plutonu będzie skuteczniejszych.
Pewnej nocy wkrótce po zejściu się z powrotem całego plutonu pojechaliśmy jakieś 17 kilometrów na
wschód od Ar-Ramadi. Teren był żyzny i zielony – do tego stopnia, że w porównaniu z pustynią, na której
dotychczas działaliśmy, wydawał nam się wietnamską dżunglą. Nazwaliśmy go Viet Ram.
Tak więc tej nocy, niedługo po scaleniu naszego oddziału, zostaliśmy przerzuceni na teren do
patrolowania i zaczęliśmy iść dalej pieszo w stronę miejsca, w którym jak podejrzewano, znajdował się
bastion rebeliantów. W końcu dotarliśmy do głębokiego rowu, przez który przerzucono most. Tego typu
mosty najczęściej były zaminowane, a w tym wypadku nasze dane wywiadowcze wskazywały, że na
pewno tak jest. Wobec tego podszedłem i stanąłem przed mostem, świecąc laserem i szukając
rozciągniętego nisko nad ziemią drutu.
Poświeciłem w przestrzeń nad mostem, ale nic nie zauważyłem. Schyliłem się nieco niżej
i spróbowałem ponownie. Nadal nic. Patrzyłem wszędzie, gdzie tylko przyszło mi do głowy, że mogę
szukać, ale nie znalazłem ani drutu zamykającego obwód, ani ajdików, ani min pułapek – nic.
Jednak ponieważ mówiono mi, że most jest zaminowany, byłem pewien, że coś tam musi być.
Popatrzyłem jeszcze raz. Mój EOD – spec od rozbrajania bomb – czekał tuż za mną. Z chwilą gdy ja
znalazłbym rozciągnięty drut albo samą bombę, on rozbroiłby ją w parę sekund.
Ale gówno znalazłem. W końcu powiedziałem do Tony’ego:
– Chodźmy.
Nie zrozumcie mnie źle: nie zamierzałem wcale rzucić się biegiem przez ten most. W jednym ręku
trzymałem karabin, a drugą troskliwie osłaniałem klejnoty.
Nie ocaliłoby mi to życia, gdyby wybuchł jakiś ajdik, ale przynajmniej zachowałbym się w dobrym
stanie do pogrzebu.
Most miał może 3 metry długości, ale przejście przez niego musiało mi zająć z godzinę. Kiedy
w końcu dotarłem na drugą stronę, byłem cały mokry od potu. Odwróciłem się, żeby pokazać reszcie
chłopaków kciuki do góry. Ale za mną nikogo nie było. Wszyscy pochowali się za skałami i w zaroślach,
czekając, aż wylecę w powietrze.
Nawet Tony, który jako szpica powinien być tuż za mną.
– Sukinsynu! – wydarłem się. – Gdzieś ty polazł, do diabła?
– Nie widziałem powodu, dla którego ktoś więcej miał wylecieć w powietrze – powiedział
rzeczowo, kiedy przeszedł przez most.
Tłumacze
Al-Falludża została zajęta w wyniku zmasowanego ataku, natarcia idącego przez miasto w ściśle
zorganizowany sposób. Szturm zakończył się wprawdzie sukcesem, spowodował jednak również
mnóstwo zniszczeń, co podobno podkopało poparcie dla nowych władz irackich.
Można się spierać, czy to prawda – ja na pewno bym się spierał – ale najwyższe dowództwo wojsk
amerykańskich nie chciało, żeby to samo przydarzyło się w Ar-Ramadi. Wobec tego wojska lądowe
opracowywały plan zajęcia Ar-Ramadi przy minimalnych zniszczeniach. Tymczasem my poszliśmy
walczyć w okolicy.
Zaczęliśmy od akcji bezpośrednich. Mieliśmy czterech tłumaczy, którzy pomagali nam radzić sobie
z miejscowymi. Na akcje ruszał z nami przynajmniej jeden, a zwykle dwóch.
Tłumaczem, którego wszyscy naprawdę lubiliśmy, był Moose (Łoś). Moose był twardzielem.
Pracował w swoim fachu od czasu inwazji w roku 2003. Był Jordańczykiem i jedynym tłumaczem,
któremu dawaliśmy do ręki broń. Wiedzieliśmy, że będzie jej używał i walczył – tak bardzo chciał być
Amerykaninem, że gotów był oddać za to życie. Przy każdym kontakcie z nieprzyjacielem brał się raźno
do strzelania.
Nie był dobrym strzelcem, ale potrafił przynajmniej zmusić przeciwnika, żeby się schował. A co
najważniejsze, wiedział, kiedy można, a kiedy nie wolno strzelać – co nie jest tak proste, jak mogłoby się
wydawać.
W pobliżu Shark Base znajdowała się niewielka osada, którą nazwaliśmy Gay Tway (Gejowska Ciota).
Roiło się tam od rebeliantów. Otwieraliśmy bramę, wychodziliśmy i uderzaliśmy na wyznaczony cel. Był
tam jeden dom, do którego chodziliśmy trzy czy cztery razy. Po naszej pierwszej wizycie nie zadali sobie
nawet trudu, żeby wstawić z powrotem drzwi na miejsce.
Nie mam pojęcia, dlaczego ciągle wracali do tego domu. Ale my też wracaliśmy; poznaliśmy to
miejsce całkiem dobrze.
W niedługim czasie zaczęliśmy bardzo często wchodzić w kontakt ogniowy z nieprzyjacielem w Gay
Tway i w osadzie Viet Ram. Obszar ten miał pod swoją opieką oddział wojsk lądowych Gwardii
Narodowej, więc zaczęliśmy z nimi współpracować.
Cele
Jedno z naszych pierwszych zadań polegało na tym, by pomóc wojskom lądowym odzyskać teren wokół
szpitala położonego nad rzeką w Viet Ram. Był to opuszczony, niedokończony od paru lat trzypiętrowy
betonowy budynek. Nasza armia chciała dokończyć budowę i oddać szpital w ręce Irakijczyków;
przyzwoita opieka lekarska była tam niezwykle potrzebna. Jednak żołnierze nie byli w stanie zbliżyć się
do budynku, żeby cokolwiek przy nim zrobić, bo kiedy tylko pojawiali się w pobliżu, dostawali się pod
ostrzał rebeliantów. Wobec tego my wzięliśmy się do roboty.
Nasz pluton w sile szesnastu ludzi połączył się z mniej więcej dwudziestoma żołnierzami i razem
przystąpiliśmy do oczyszczania pobliskiego miasteczka z rebeliantów. Wkroczyliśmy do niego wczesnym
rankiem, rozdzieliliśmy się i zaczęliśmy zajmować budynki.
Byłem na szpicy: z Mk 12 w ręku wchodziłem pierwszy do każdego domu. Kiedy dany budynek był
już zabezpieczony, wychodziłem na dach, osłaniałem chłopaków na dole i wypatrywałem rebeliantów, bo
spodziewaliśmy się, że zaatakują, jak tylko dowiedzą się, że weszliśmy do miasteczka. Cała nasza grupa
poruszała się skokami do przodu, czyszcząc teren po drodze.
W odróżnieniu od układu miejskiego tu domy nie były położone blisko siebie, dlatego cały proces
trwał dłużej i byliśmy rozciągnięci na większej powierzchni. Mimo wszystko terroryści całkiem szybko
zdali sobie sprawę, gdzie jesteśmy i co zamierzamy, i przypuścili niezbyt silny atak od strony meczetu.
Ukryci za otaczającym go murem zaczęli zasypywać gradem kul z kałasznikowów oddział żołnierzy
operujący na ziemi.
Kiedy wywiązała się wymiana ognia, byłem na jednym z dachów. W ciągu paru chwil zaczęliśmy
strzelać do bandytów ze wszystkiego, co mieliśmy: z karabinów M4 i M60, z karabinów snajperskich,
granatników kalibru 40 mm i LAW-ów – ze wszystkiego, czym dysponowaliśmy. Meczet zapłonął.
Bitwa szybko przyjęła korzystny dla nas obrót. Żołnierze działający na ziemi zaczęli przemieszczać
się w stronę meczetu, chcąc go zaatakować w nadziei, że dopadną rebeliantów, zanim ci zdążą wycofać
się z powrotem do jakiegoś kanału, z którego wyszli. Podnieśliśmy wyżej nasz ogień osłonowy, celując
nad głowami żołnierzy i umożliwiając im dostanie się do środka.
W pewnym momencie w trakcie walki zostałem trafiony gorącą łuską z innej broni – prawdopodobnie
ze strzelającego obok mnie karabinu maszynowego M60. Łuska wylądowała w moim bucie tuż obok
kostki. Paliło jak diabli, ale nie mogłem nic na to poradzić – zza murów wychylało się za dużo
bandziorów chcących zabić naszych.
Zamiast butów bojowych nosiłem zwykłe buty turystyczne. Zawsze tak robiłem – były lżejsze,
wygodniejsze i zazwyczaj aż nadto dobrze chroniły mi stopy. Niestety przed tą bitwą nie przyłożyłem się
zbytnio do porządnego ich zasznurowania, w związku z czym między spodniami a butem pojawiła się
szpara, w którą akurat wpadła wyrzucona z karabinu łuska.
Chyba instruktorzy podczas BUD/S mówili coś o tym, że podczas walki nie będzie można poprosić
o przerwę...
Kiedy sytuacja się uspokoiła, wstałem i wyciągnąłem to mosiężne cholerstwo. Razem z łuską
wyjąłem całkiem spory kawałek własnej skóry.
Zabezpieczyliśmy meczet, przeszliśmy przez resztę miasteczka, po czym ogłosiliśmy fajrant.
Różne sposoby zabijania
Jeszcze kilkakrotnie wychodziliśmy na patrole z oddziałem wojsk lądowych, tłumiąc opór na podległym
nam terenie. Nasz pomysł był prosty, chociaż potencjalnie ryzykowny: pokazywaliśmy się, starając się
ściągnąć na siebie ogień rebeliantów. Kiedy oni się pokazywali, mogliśmy odpowiedzieć ogniem i ich
zabić. I zazwyczaj tak robiliśmy.
Wypchnięci z miasteczka i meczetu rebelianci wycofali się do szpitala. Z upodobaniem wybierali
budynki szpitalne, nie tylko dlatego, że były duże i zwykle solidnie wykonane (a co za tym idzie, dawały
dobrą osłonę), lecz także dlatego, że wiedzieli o naszej niechęci do atakowania szpitali – nawet jeśli
siedzieli w nich terroryści.
Jakiś czas to trwało, ale dowództwo wojsk lądowych postanowiło w końcu zaatakować ten budynek.
Świetnie – powiedzieliśmy zgodnie, kiedy dowiedzieliśmy się o tym planie. No to do roboty.
Ustawiliśmy stanowisko obserwacyjne w budynku położonym jakieś 200–300 metrów od szpitala,
oddzielonym od niego otwartą przestrzenią. Kiedy tylko rebelianci nas zobaczyli, zaczęli do nas walić.
Jeden z nas wystrzelił z carla gustava w górną kondygnację budynku, z której do nas strzelano. Gustav
wybił w ścianie ogromniastą dziurę, a wybuch wyrzucił z budynku mnóstwo ciał.
Eksplozja w dużej mierze pozbawiła buntowników ochoty do walki, więc po zdławieniu przez nas
nieprzyjacielskiego ognia zameldowała się armia, żeby zająć budynek. Kiedy wojsko dotarło na miejsce,
opanowało je prawie bez oporu. Nieliczni rebelianci, których nie zabiliśmy, zdążyli uciec.
Z reguły trudno było ocenić, ilu rebeliantów stawia nam czoła podczas tego typu bitew. Nawet mała
garstka potrafiła całkiem nieźle się bronić. W zależności od warunków tuzin ostrzeliwujących się
z ukrycia mężczyzn był w stanie przez dłuższą chwilę powstrzymywać natarcie naszego oddziału.
Jednakże kiedy rebelianci napotykali znaczne siły, można było liczyć na to, że mniej więcej połowa
zwieje do tyłu albo gdzie się tylko uda, byleby uciec.
Wcześniej też zabieraliśmy carla gustava, ale z tego, co wiem, to właśnie wtedy po raz pierwszy
kogokolwiek za jego pomocą zabiliśmy, a być może w ogóle po raz pierwszy zdarzyło się to
jakiemukolwiek oddziałowi SEALsów. Z całą pewnością po raz pierwszy użyliśmy go do zaatakowania
budynku. Kiedy wiadomość o tym się rozeszła, oczywiście wszyscy chcieli strzelać z tej broni.
Formalnie rzecz biorąc, carl gustav został wymyślony jako broń przeciwpancerna, ale przekonaliśmy
się, że spisywał się całkiem nieźle przeciwko budynkom. Do naszych celów w Ar-Ramadi nadawał się
wręcz idealnie – pocisk po prostu przebijał się przez żelbetową ścianę i wyrzucał na zewnątrz
wszystkich, którzy znajdowali się w trafionym pomieszczeniu. Powstałe w wyniku eksplozji nadciśnienie
wymiatało całą zawartość.
Mieliśmy do tej broni różne pociski. (Należy pamiętać, że zasadniczo traktuje się ją raczej jako
działo bezodrzutowe niż jako granatnik przeciwpancerny). Rebelianci wielokrotnie ukrywali się za
skarpami albo jakimiś innymi dobrze chroniącymi ich przeszkodami. W takiej sytuacji można było użyć
pocisku wybuchającego w powietrzu, który eksplodował nad nimi. Taki wybuch był o wiele gorszy niż
cokolwiek, co detonowało na ziemi.
Gustava obsługuje się stosunkowo łatwo. Trzeba włożyć podwójne ochronniki słuchu (wkładki
i nauszniki) i bardzo uważać, gdzie się stoi, kiedy odpala się pocisk, ale rezultaty robią wrażenie.
Wkrótce cały pluton chciał obsługiwać gustava – słowo daję, że toczono walki o to, kto będzie z niego
strzelał.
Kiedy ma się zawód polegający na zabijaniu, człowiek zaczyna podchodzić do tego kreatywnie.
Myśli się o tym, w jaki sposób uzyskać podczas walki jak największą siłę ognia. Zaczyna się
próbować wynajdować nowe pomysłowe sposoby likwidowania wroga.
W Viet Ram mieliśmy tak wiele celów, że zaczęliśmy się zastanawiać, jakiego typu broni nie
używaliśmy jeszcze do ich zabijania.
Nie było jeszcze trafień z pistoletu? No to trzeba spróbować przynajmniej raz.
Stosowaliśmy różnego rodzaju broń w celach doświadczalnych, żeby przekonać się, jakie są jej
możliwości w boju. Ale czasami był to rodzaj zabawy – kiedy walczy się codziennie, człowiek zaczyna
szukać jakiejś odmiany. Niezależnie od wszystkiego rebeliantów było mnóstwo – i mnóstwo strzelania.
Carl gustav okazał się jednym z najskuteczniejszych rodzajów broni, kiedy trzeba było radzić sobie
z rebeliantami strzelającymi z budynków. Mieliśmy rakiety LAW, które były lżejsze i łatwiej je było
nosić. Ale zbyt często zdarzały się wśród nich niewybuchy. Poza tym kiedy się raz wystrzeliło z LAW-a,
można go było wyrzucić; nie nadawał się do ponownego załadowania. Carl gustav to było zawsze mocne
uderzenie.
Innym rodzajem broni, której całkiem często używaliśmy, był granatnik kalibru 40 mm. Wyrzutnia jest
produkowana w dwóch odmianach: pierwszą podwiesza się pod lufą karabinu, a druga stanowi
samodzielną broń. Mieliśmy obie wersje.
Standardowo używaliśmy granatów odłamkowych – takich, które podczas eksplozji zasypują
otoczenie odłamkami. Jest to tradycyjny, niezawodny i sprawdzony pocisk przeciwpiechotny.
Podczas tej zmiany dostaliśmy nowy typ granatu wykorzystujący termobaryczny ładunek wybuchowy.
Tego typu pociski miały dużo większą siłę wybuchu – pojedynczy granat wystrzelony
w nieprzyjacielskiego snajpera kryjącego się w niewielkiej budowli potrafił obrócić w gruzy całą
konstrukcję – tak silne było nadciśnienie wywołane przez eksplozję. Najczęściej oczywiście strzelaliśmy
do większych budynków, jednak również wówczas siła niszcząca tego pocisku była ogromna.
Powodował potężną eksplozję, płomienie – i kompletne zniknięcie wroga. Byliśmy zauroczeni tą bronią.
Granatami strzelało się, jak to mówiliśmy, z poprawką na wiatr: oceniało się dystans, odpowiednio
ustawiało się kąt wyrzutni i odpalało. Lubiliśmy strzelać z M79, samodzielnej wersji granatnika, która po
raz pierwszy została użyta w czasie wojny wietnamskiej: miała celownik, co bardzo ułatwiało trafienie
w zamierzony punkt. Jednak tak czy owak, człowiek szybko dochodził do wprawy, ponieważ strzelało się
naprawdę bardzo dużo.
Ilekroć gdzieś się wybieraliśmy, wchodziliśmy w kontakt bojowy z przeciwnikiem.
To było cudowne.
Taya
Kiedy Chris wyjechał na kolejną zmianę, zajmowanie się dziećmi dało mi porządnie
w kość. Pomagała mi mama, która specjalnie do mnie przyjechała, ale to był po prostu
trudny czas.
Chyba nie byłam gotowa na kolejne dziecko. Byłam wściekła na Chrisa, bałam się
o niego i nie wiedziałam, czy dam sobie radę z zupełnie samodzielnym wychowywaniem
niemowlęcia i drugiego dziecka, które ledwo co nauczyło się chodzić. Syn miał dopiero
półtora roku i wszędzie go było pełno, a jego nowo narodzona siostra nie chciała się odkleić
od mamy.
Pamiętam, że całymi dniami siedziałam po prostu na kanapie i płakałam w szlafrok.
Ciągle tylko niańczyłam córeczkę i próbowałam karmić synka. Siedziałam i płakałam.
Rana po cesarskim cięciu nie goiła się dobrze. Niektóre kobiety mówiły mi: „Ja po
tygodniu od cesarki szorowałam podłogi i nic mi nie było”. W moim wypadku po sześciu
tygodniach nadal mnie bolało i nadal tak naprawdę wcale nie chciało się porządnie zagoić.
Byłam wściekła, że nie wracam do zdrowia tak szybko jak inne kobiety. (Później
dowiedziałam się, że to zwykle po drugiej cesarce kobiety tak szybko dochodzą do siebie.
O tym nikt mi nie powiedział).
Czułam się słaba. Wściekałam się na siebie, że nie mam więcej sił. Wszystko było po
prostu do dupy.
Odległości, na jakie strzelałem na wschód od Ar-Ramadi, sprawiły, że najczęściej wybierałem .300
win maga, i to ten karabin zacząłem nosić stale podczas patroli. Po zajęciu szpitala przez wojska lądowe
nieprzyjacielski ostrzał trwał nadal i wciąż zdarzały się ataki. W niedługim czasie zaczęło się też
ostrzeliwanie z moździerzy. Wobec tego urządzaliśmy wypady, podczas których walczyliśmy
z rebeliantami prowadzącymi ostrzał i wypatrywaliśmy załóg moździerzy.
Pewnego dnia urządziliśmy stanowisko w jednopiętrowym budynku położonym niedaleko szpitala.
Wybraliśmy to miejsce, ponieważ znajdowało się z pobliżu lokalizacji wskazanej przez specjalny sprzęt
stosowany przez armię do ustalania pozycji, z których wystrzeliwano pociski moździerzowe. Jednak
akurat tego dnia rebelianci postanowili się nie wychylać. Może umieranie zaczynało ich męczyć.
Pomyślałem, że spróbujemy ich jakoś wykurzyć. Zawsze nosiłem ze sobą amerykańską flagę ukrytą
pod pancerzem osobistym. Wyciągnąłem ją i przewlokłem przez jej otworki linkę paracord (uniwersalny
sznurek nylonowy, czasami zwany linką spadochronową). Przymocowałem linkę do krawędzi dachu, po
czym spuściłem flagę, tak żeby zwisała na ścianie budynku.
W ciągu kilku minut pojawiło się sześciu rebeliantów z karabinami maszynowymi i zaczęli strzelać
do mojej flagi.
Odpowiedzieliśmy ogniem. Połowa nieprzyjaciół padła; pozostali rzucili się do ucieczki.
Do dziś mam tę flagę. Przestrzelili w niej dwie gwiazdy. Moim zdaniem opłacało się je poświęcić,
żeby ich zabić.
Podczas kolejnych naszych wypadów rebelianci odsuwali się dalej, starając się zapewnić sobie więcej
osłon oddzielających ich od naszych pozycji. Od czasu do czasu musieliśmy wzywać wsparcie lotnicze,
żeby wypłoszyć ich zza odległych murów czy wałów ziemnych.
Z powodu obaw przed zniszczeniem zabudowy cywilnej dowództwo i piloci niechętnie używali
bomb. Zamiast nich stosowano naloty odrzutowców przeprowadzających ostrzeliwanie z powietrza.
Przysyłano też znajdujące się na wyposażeniu marines helikoptery szturmowe: cobry i hueye,
z karabinami maszynowymi i rakietami.
Pewnego dnia byliśmy z szefem na stanowisku obserwacyjnym i w odległości jakichś 700 metrów
wypatrzyliśmy mężczyznę wkładającego moździerz do bagażnika samochodu. Zastrzeliłem
go. Z pobliskiego budynku wyszedł inny mężczyzna – tego zastrzelił mój szef. Wezwaliśmy atak
z powietrza: z samolotu F/A-18 strzelono w samochód rakietą. Nastąpiły potężne wybuchy pochodne –
zanim zauważyliśmy tych mężczyzn, zdążyli załadować samochód materiałami wybuchowymi.
Wśród śpiących
Następnej nocy albo może dwie noce później przechodziłem w ciemności przez pobliską wioskę, starając
się nie nadepnąć leżących na ziemi ciał – ale nie były to zwłoki, tylko śpiący Irakijczycy. Na ciepłej
pustyni irackie rodziny często sypiały na zewnątrz.
Szedłem zająć pozycję mającą nam umożliwić zapewnienie osłony szturmu na plac targowy, gdzie
miał sklep jeden z rebeliantów. Wywiad donosił, że stamtąd pochodziła broń znajdująca się
w samochodzie, który wysadziliśmy.
Razem z czterema innymi chłopakami odłączyłem się od reszty zespołu, który planował
przeprowadzić szturm nad ranem. Nasze zadanie polegało na tym, by dostać się na miejsce przed nimi,
przeprowadzić zwiad i obserwować teren, a następnie osłaniać przybywający zespół.
Chodzenie nocą po terenach opanowanych przez rebeliantów nie było tak niebezpieczne, jak mogłoby
się wydawać. Irakijczycy prawie zawsze spali. Bandyci byli przyzwyczajeni do widoku naszych
konwojów pojawiających się za dnia, a następnie znikających przed zapadnięciem zmroku. Wobec tego
zakładali, że wszyscy wracamy na noc do bazy. Nie wystawiali straży ani nie urządzali posterunków
obserwacyjnych, nie wysyłali też oddziałów patrolujących okolicę.
Oczywiście trzeba było uważać, którędy się idzie. Jeden z członków mojego plutonu o mało nie
nastąpił na śpiącego Irakijczyka, kiedy szliśmy w ciemności do naszego celu. Na szczęście powstrzymał
się w ostatniej chwili, dzięki czemu mogliśmy iść dalej, nie obudziwszy nikogo. Jak nocne zjawy.
Odnaleźliśmy plac targowy i zajęliśmy pozycje umożliwiające obserwację. Właściwie był to niezbyt
długi rząd maleńkich parterowych chałup pełniących funkcję sklepów. Nie było w nich okien – otwierało
się drzwi i sprzedawało towar prosto z chaty.
Wkrótce po tym, jak usadowiliśmy się w kryjówce, dostaliśmy komunikat radiowy, że gdzieś
w pobliżu znajduje się jakiś inny amerykański oddział.
Parę minut później zauważyłem podejrzaną grupę ludzi.
– Hej – powiedziałem przez radio. – Widzę czterech gości z kałaszami i w szelkach, wyglądają jak
mudża. To nasi?
Szelki to rodzaj uprzęży albo kamizelki z paskami stosowanej do mocowania wyposażenia bojowego.
Ludzie, których widziałem, byli ubrani jak mudżahedini. Mówiąc: „wyglądają jak mudża”, miałem na
myśli, że nosili na sobie to, co często nosili rebelianci na tych terenach: długie męskie piżamy i chusty.
(W miastach ubierali się często w stylu zachodnim – w powszechnym użyciu były dresy).
Tych czterech mężczyzn szło od strony rzeki, czyli z kierunku, z którego spodziewałem się naszych
chłopców.
– Czekaj, dowiemy się – powiedział łącznościowiec po drugiej stronie linii radiowej.
Obserwowałem ich. Nie miałem zamiaru do nich strzelać – nie chciałem w najmniejszym stopniu
ryzykować, że zabiję Amerykanina.
Trochę czasu zajęło, nim oddział odpowiedział naszemu TOC (ośrodkowi dowodzenia operacji
taktycznych), który z kolei musiał połączyć się z naszym plutonem. Tymczasem ja patrzyłem, jak
mężczyźni odchodzą.
– To nie nasi – nadeszła w końcu odpowiedź. – Nasi się wycofali.
– Świetnie. No to właśnie puściłem czterech gości w waszą stronę.
(Jestem pewien, że gdyby nasi byli w tej okolicy, w ogóle bym ich nie zobaczył. Przecież to ninja).
Wszyscy byli wkurzeni. Część plutonu, która została w humvee, siedziała w napięciu, lustrując
pustynię w oczekiwaniu na mudżahedinów. Ja wróciłem do obserwacji terenu, który mieli zaatakować
nasi.
Minęło parę chwil i kogóż widzę? Ni mniej, ni więcej, tylko czterech rebeliantów, którzy
przechodzili wcześniej.
Zastrzeliłem jednego, któryś z pozostałych snajperów zdjął kolejnego, zanim zdążyli się ukryć.
I wtedy za nimi pojawiło się kolejnych sześciu czy siedmiu.
Rozpętała się strzelanina. Zaczęliśmy odpalać granaty. Reszta plutonu usłyszała odgłosy wystrzałów
i natychmiast przyjechała. Ale bojownicy, którzy natknęli się na nas, zniknęli.
Pluton stracił element zaskoczenia, wobec czego przystąpił do rajdu na plac targowy w ciemności.
Znaleźliśmy tam trochę amunicji i kałasznikowów, jednak nie na tyle dużo, by uznać to za prawdziwy
tajny skład broni.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co zamierzali rebelianci, którzy się nam wymknęli. To kolejna tajemnica
wojny.
Elita elit
Myślę, że wszyscy SEALsi mają ogromny szacunek dla swoich braci z elitarnego oddziału
antyterrorystycznego, o którym tyle się ostatnio pisze. To elitarna grupa w łonie szerszej, i tak już
elitarnej, grupy.
W Iraku nie mieliśmy wielu okazji do wspólnego działania. Jedyna sytuacja, kiedy miałem z nimi
więcej do czynienia, miała miejsce parę tygodni później, kiedy dostaliśmy się do samego Ar-Ramadi.
Doszły ich słuchy, że zabijamy tam masę dzikusów, więc wysłali jednego ze swoich snajperów, żeby
przyjrzał się, co robimy. Chyba chcieli się dowiedzieć, w czym tkwi tajemnica naszego sukcesu.
Patrząc wstecz, żałuję, że nie próbowałem się do nich przyłączyć. W tamtym czasie nie
wykorzystywali tak wielu snajperów jak inne teamy. Większość ich zadań wykonywali szturmowcy, a ja
nie chciałem być szturmowcem. Uwielbiałem to, co robię. Chciałem być snajperem. Używałem karabinu,
zabijałem wrogów. Po co z tego rezygnować, przenosić się na Wschodnie Wybrzeże i jeszcze raz od
początku zostawać nowym w teamie? A w dodatku, żeby udowodnić, że człowiek się tam nadaje, trzeba
przejść coś więcej niż szkolenie w stylu BUD/S.
Musiałbym spędzić wiele lat jako szturmowiec, zanim dostałbym się z powrotem na stanowisko
snajpera. Po co to wszystko, skoro już byłem snajperem i bardzo mi odpowiadało to, co robię?
Teraz jednak, kiedy wiem o tym, jakie przeprowadzali operacje i czego dokonali, myślę, że
powinienem był się na to zdecydować.
Chłopaki z tego teamu uchodzą za aroganckich i nieprzeciętnie zarozumiałych. To całkowicie
nieprawdziwa opinia. Miałem okazję spotkać się z kilkoma z nich po wojnie, kiedy przyjechali do
prowadzonego przeze mnie ośrodka szkoleniowego. Niezwykle twardo stąpali po ziemi, a mówiąc
o własnych osiągnięciach, byli bardzo skromni. Bez dwóch zdań: żałuję, że z nimi nie poromansowałem.
Cywile i dzikusy
Ofensywa w Ar-Ramadi oficjalnie się jeszcze nie rozpoczęła, ale nam nie brakowało zajęć.
Pewnego dnia dostaliśmy dane wywiadowcze, z których wynikało, że rebelianci podkładają ajdiki
wzdłuż pewnej szosy. Pojechaliśmy tam i objęliśmy teren obserwacją. Przeprowadzaliśmy też szturmy na
budynki i wypatrywaliśmy zasadzek urządzanych na konwoje i amerykańskie bazy.
To prawda, że w pewnych okolicznościach odróżnienie cywilów od rebeliantów może być trudne,
jednak bandyci nam to ułatwiali. Jeśli na przykład jakaś droga znajdowała się pod obserwacją
prowadzoną przez UAV-y (unmanned aerial vehicles, bezzałogowe statki powietrzne), to z chwilą gdy ich
obsługa zauważała, że ktoś podkłada bombę, można było nie tylko dokładnie określić położenie miny
pułapki, ale też śledzić rebelianta wracającego do domu. Dzięki temu mieliśmy doskonałe dane
wywiadowcze na temat miejsc przebywania bandytów.
Terroryści planujący zaatakować Amerykanów przemieszczali się w stronę zbliżających się
konwojów albo w pobliże bazy w charakterystyczny sposób. Podkradali się z kałasznikowami, trzymając
je gotowe do strzału – bardzo łatwo było ich wypatrzyć.
Oni również uczyli się nas dostrzegać. Jeśli zajmowaliśmy jakiś dom w niewielkiej wiosce, zwykle
ze względów bezpieczeństwa zatrzymywaliśmy mieszkającą tam rodzinę w środku. Okoliczni mieszkańcy
wiedzieli, że jeśli do dziewiątej rano sąsiedzi nie pokażą się na zewnątrz, znaczy to, że w domu są
Amerykanie. Dla każdego rebelianta w okolicy był to jednoznaczny sygnał, żeby przyjść i spróbować nas
zabić.
Stało się to tak przewidywalne, że miało się wrażenie, jakby rozpisano to według jakiegoś grafiku.
Mniej więcej o dziewiątej rano zaczynała się strzelanina; w okolicach południa ustawała. Potem około
trzeciej, czwartej po południu zaczynała się następna. Gdyby nie to, że w grę wchodziło ludzkie życie,
byłoby to nawet zabawne.
A czasami zabawne bywało – w przewrotny sposób.
Nie dawało się przewidzieć, z której strony będą atakować, jednak taktyka była prawie zawsze taka
sama. Rebelianci zaczynali od ostrzału z broni automatycznej, wyskakując trochę to tu, to tam. Potem
w ruch szły RPG, lawina ognia; w końcu rozpraszali się i starali się uciec.
Pewnego dnia zlikwidowaliśmy grupę rebeliantów niedaleko szpitala. Wtedy o tym nie wiedzieliśmy, ale
później wywiad wojsk lądowych przekazał nam informację, że z dowództwa rebeliantów dzwoniono do
kogoś, prosząc o więcej ludzi do obsługi moździerzy, ponieważ zespół atakujący szpital właśnie został
zabity.
Posiłki jednak się nie pojawiły.
Wstyd. Ich też byśmy zabili.
Obecnie wszyscy słyszeli już o predatorach, UAV-ach, które podczas wojny dostarczają amerykańskim
wojskom mnóstwa danych wywiadowczych. Nie wszyscy jednak wiedzą, że mieliśmy też swoje własne
UAV-y w plecakach – małe, ręcznie wystrzeliwane samolociki o wymiarach zbliżonych do zdalnie
sterowanych modeli, którymi w Stanach bawią się dzieci w każdym wieku.
Mieściły się do plecaka. Ja sam nigdy żadnego nie obsługiwałem, ale wyglądało to dość odlotowo.
Najtrudniejsze – przynajmniej tak mi się wydawało – było wysłanie samolotu w powietrze. Trzeba było
rzucić go na tyle silnie, żeby zaczął lecieć. Operator odpalał silnik, po czym rzucał maszynę przed siebie;
wymagało to pewnej wprawy.
Ponieważ plecakowe UAV-y latały nisko i miały stosunkowo głośne silniki, słychać je było na ziemi.
Wydawały charakterystyczne brzęczenie i Irakijczycy wkrótce nauczyli się, że ten odgłos oznacza, że są
pod obserwacją. Kiedy tylko go słyszeli, zaczynali być ostrożni – wobec czego stosowanie tych maszyn
mijało się z celem.
W pewnych momentach musieliśmy stosować dwa osobne pasma częstotliwości radiowych: jedno do
komunikacji z naszym TOC, drugie do użytku wewnątrz plutonu. Drogą radiową przekazywano tak wiele
informacji, że podczas kontaktu z nieprzyjacielem komunikaty pochodzące z TOC często zagłuszały naszą
własną łączność.
Kiedy dopiero zaczynaliśmy swoje wypady, nasz dowódca kazał, żebyśmy budzili go za każdym
razem, kiedy mamy „tika” (TIC, troops in contact/combat, kontakt ogniowy). Potem tego kontaktu
ogniowego było tak dużo, że dowódca zmienił rozkazy – mieliśmy go powiadamiać tylko wtedy, gdy
kontakt ogniowy trwał ponad godzinę.
Później rozkaz zmienił się na powiadamianie tylko w wypadku, gdyby ktoś z naszych został ranny.
Shark Base była w tym okresie bezpieczną przystanią, małą oazą odpoczynku i rekreacji – chociaż nie
mieliśmy tam Bóg wie jakich wygód. Posadzka była kamienna, a okna pozastawiane workami z piaskiem.
Najpierw było tak ciasno, że nasze łóżka polowe niemal się ze sobą stykały, a jedynym urozmaicającym
przestrzeń akcentem były poustawiane jedne na drugich szafki. Ale nie potrzebowaliśmy wiele.
Wyjeżdżaliśmy na trzy dni, wracaliśmy na jeden. Trochę spałem, potem mogłem spędzać resztę dnia na
grach komputerowych, rozmawiać przez telefon, żeby wesprzeć bliskich, korzystać z komputera. Później
trzeba było się szykować do kolejnego wyjazdu.
Podczas rozmów telefonicznych trzeba było zachowywać ostrożność. Kluczową sprawą było
bezpieczeństwo operacji – opsec (operational security), by użyć wojskowego skrótu. Nikomu nie można
było powiedzieć niczego pozwalającego się domyślić, co robimy, co planujemy czy nawet co robiliśmy.
Wszystkie rozmowy prowadzone z bazy nagrywano. Były one śledzone przez specjalne
oprogramowanie wyłapujące pewne kluczowe słowa; jeśli pojawiło się ich wystarczająco dużo,
rozmowa była przerywana, a prowadzący ją żołnierz mógł mieć bardzo poważne kłopoty. Pewnego razu
ktoś wygadał się na temat jakiejś operacji i wszystkim odcięto łączność telefoniczną na tydzień. Został
porządnie upokorzony, a od nas oczywiście spotkał go dodatkowy opieprz. Wykazał odpowiednią
skruchę.
Czasem sami bandyci ułatwiali nam życie.
Pewnego dnia wybraliśmy się do wioski położonej przy głównej drodze i urządziliśmy tam
stanowisko. Był to dobry punkt; udało nam się zdjąć paru rebeliantów przechodzących tędy z zamiarem
zaatakowania szpitala.
Nagle z drogi skręciła w stronę naszego domu ciężarówka Bongo – niewielki pojazd z szoferką
i platformą z tyłu, na której fachowiec może wozić swój sprzęt. Ta ciężarówka zamiast sprzętu wiozła
czterech uzbrojonych bandytów. Kiedy samochód przecinał podwórze (na szczęście obszerne), zaczęli do
nas strzelać.
Zastrzeliłem kierowcę i ciężarówka się zatrzymała. Pasażer jadący z przodu wyskoczył z szoferki
i pobiegł na stronę kierowcy. Zanim zdążył uciec, zastrzelił go jeden z moich kolegów. Resztę
rebeliantów trafiliśmy jednego po drugim, zabijając wszystkich.
Jakąś chwilę później na głównej drodze zobaczyłem jadącą w naszą stronę wywrotkę. Nie zwracałem
na nią większej uwagi do chwili, gdy skręciła na podjazd prowadzący do zajmowanego przez nas domu
i zaczęła pędzić prosto na nas.
Już wcześniej przesłuchaliśmy właścicieli domu, wiedzieliśmy więc, że nikt od nich nie jeździ
wywrotką. W dodatku prędkość, z jaką jechał samochód, wskazywała wyraźnie, że nie przyjechał tu
załadować ziemi na skrzynię.
Tony trafił kierowcę w głowę. Wywrotka gwałtownie skręciła i wbiła się w pobliski budynek.
Wkrótce potem nadleciał helikopter i wysadził ciężarówkę w powietrze: śmignęła rakieta Hellfire
i samochód eksplodował – był wypełniony materiałami wybuchowymi.
W końcu jakiś plan
Na początku czerwca armia opracowała plan odbicia Ar-Ramadi z rąk rebeliantów. W Al-Falludży
odbywało się to tak, że marines szli systematycznie przez miasto, ścigając bandytów, a następnie
wypychając ich spomiędzy zabudowań. Tutaj to rebelianci sami mieli do nas przychodzić.
Całe miasto znajdowało się na obszarze wciśniętym między drogi wodne a trzęsawiska. Dostęp
lądowy był ograniczony. Eufrat i kanał Al-Habbanijja okalały Ar-Ramadi od północy i zachodu; przez
każdą z tych dróg wodnych w pobliżu północno-zachodniego krańca miasta był przerzucony jeden most.
Leżące na południu i wschodzie jezioro, trzęsawiska oraz okresowy kanał odwadniający przyczyniły się
do powstania naturalnej granicy oddzielającej tereny miejskie od wiejskich.
Wojska amerykańskie miały wkroczyć z obrzeży miasta: marines od północy, a wojska lądowe
z pozostałych trzech kierunków. Naszym zadaniem było urządzanie bastionów w różnych częściach
miasta, co miało pokazać, że przejmujemy nad nim kontrolę – a przede wszystkim sprowokować
nieprzyjaciela do ataku. Z chwilą przystąpienia rebeliantów do natarcia mieliśmy odpowiedzieć
wszystkimi dostępnymi środkami, urządzać coraz więcej takich punktów oparcia i stopniowo rozszerzać
kontrolę na całe miasto.
Całe to miejsce wyglądało opłakanie. Nie było tam żadnych władz – ale do opisania ówczesnej
sytuacji w Ar-Ramadi nie wystarcza słowo „anarchia”. Wjeżdżający do miasta obcokrajowcy padali
natychmiast ofiarą zamachów lub porwań, nawet jeśli poruszali się w opancerzonych konwojach. A dla
zwykłych Irakijczyków miasto było jeszcze gorszym piekłem. Szacunki zawarte w raportach z tamtego
okresu podawały, że codziennie dochodziło tam do ponad dwudziestu ataków sił rebeliantów na
Irakijczyków. Jeśli ktoś w tym mieście chciał zginąć, najprościej było wstąpić do policji. Równocześnie
szerzyła się korupcja.
Wojska lądowe przeanalizowały grupy terrorystów działających w mieście i ustaliły, że są ich trzy
różne kategorie: zagorzali islamistyczni fanatycy powiązani z Al-Kaidą i podobnymi grupami; miejscowi,
nieco mniej fanatyczni, chociaż nie mniej pragnący zabijać Amerykanów; i oportunistyczne gangi
przestępcze, których zasadniczym celem było na tym chaosie zarobić jakoś na życie.
Pierwszą grupę należało zlikwidować, ponieważ oni nigdy by się nie poddali; w zbliżającej się
kampanii to oni mieli być naszym głównym celem. Natomiast pozostałe dwie grupy można było
przekonywać do opuszczenia miasta albo do zaprzestania zabijania, albo wreszcie do współpracy
z miejscowymi przywódcami plemiennymi. W związku z tym plan wojsk lądowych obejmował też
współpracę z przywódcami plemiennymi w celu przywrócenia pokoju na tym obszarze. Mówiono, że
udręczeni chaosem spowodowanym przez rebeliantów przywódcy zaczynali mieć już ich dosyć i dlatego
woleli się ich pozbyć.
Cała sytuacja i plan były dużo bardziej skomplikowane, niż mogę to tutaj streścić. Jednak dla nas,
działających w terenie, to wszystko nie miało wielkiego znaczenia. Mieliśmy gdzieś te niuanse.
Widzieliśmy i wiedzieliśmy, że wielu ludzi chce nas zabić. Więc stawialiśmy im opór.
Dżundi
Był jeden element tego ogólnego planu, który wpływał na nasze działania, i to niestety nie tak, by je
ułatwiać.
W natarciu na Ar-Ramadi miały uczestniczyć nie same tylko oddziały amerykańskie. Więcej: udział
nowej armii irackiej w wysiłku zbrojnym mającym na celu odbicie miasta i zadbanie o jego
bezpieczeństwo miał być znaczny i odpowiednio wyeksponowany.
Irakijczycy rzeczywiście zostali wyeksponowani. Ale ich udział bynajmniej nie był znaczny.
Zanim ruszyło natarcie, otrzymaliśmy rozkazy mówiące o konieczności nadawania „irackiego oblicza
wojnie” – było to określenie, którego używało dowództwo i media, udając, że tak naprawdę to
Irakijczycy przejmują główną rolę w dbaniu o bezpieczeństwo własnego kraju. Szkoliliśmy irackie
oddziały i kiedy było to wykonalne (nawet jeśli niekoniecznie pożądane), zabieraliśmy je ze sobą na
operacje. Pracowaliśmy z trzema różnymi grupami; wszystkich nazywaliśmy „dżundi”, czyli po arabsku
„żołnierze”, chociaż formalnie rzecz biorąc, niektórzy byli policjantami. Bez względu na to, z jakiej
służby pochodzili, byli żałośni.
Podczas operacji prowadzonych na wschód od miasta mieliśmy niewielką grupkę zwiadowców.
Kiedy wkroczyliśmy do Ar-Ramadi, korzystaliśmy ze wsparcia innej grupy, swego rodzaju specjalnej
policji. A potem dano nam jeszcze trzecią grupę – irackich żołnierzy, których wykorzystywaliśmy
w wioskach, poza granicami miasta. Podczas większości operacji umieszczaliśmy ich pomiędzy
własnymi siłami: Amerykanie z przodu, Irakijczycy w środku, Amerykanie na tyłach. Kiedy byliśmy
w budynku, oni zajmowali parter, zabezpieczając go i rozmawiając z rodziną, jeśli jakąś tam
znajdowaliśmy.
Jeśli chodzi o ich umiejętności bojowe, to byli do dupy. Widocznie najbardziej rozgarnięci
Irakijczycy zostawali zazwyczaj rebeliantami i walczyli przeciwko nam. Myślę, że większość naszych
dżundi miała serce we właściwym miejscu. Ale żeby coś z tego wynikało dla skuteczności ich walki, to
nie powiem...
Poprzestańmy może na stwierdzeniu, że byli nieudolni, jeśli nie wprost niebezpieczni.
Pewnego razu razem z SEALsem o imieniu Brad przymierzaliśmy się właśnie do wejścia do jakiegoś
domu. Staliśmy na zewnątrz przy drzwiach frontowych, a tuż za sobą mieliśmy jednego ze swoich dżundi;
i wtedy akurat zaciął mu się karabin. Zachował się idiotycznie: odbezpieczył broń i pociągnął za spust,
puszczając serię tuż obok mnie.
Myślałem, że kule posypały się ze szturmowanego domu. Tak samo myślał Brad. Otworzyliśmy ogień,
prując pociskami przez drzwi.
I wtedy usłyszałem za sobą jakieś krzyki. Ktoś ciągnął Irakijczyka, który strzelał z zaciętego
karabinu – wtedy skojarzyłem, że strzały pochodziły od nas, a nie od kogoś ze środka domu. Dżundi na
pewno bardzo przepraszał, ale ani wtedy, ani później nie byłem w nastroju, żeby go słuchać.
Brad wstrzymał ogień, a SEALs, który podszedł do drzwi, oparł się o ścianę. Jeszcze nie do końca
ustaliłem, co się, u licha, właściwie stało, kiedy drzwi zostały z hukiem otwarte.
Pojawił się w nich starszy mężczyzna z trzęsącymi się rękami.
– Wejdźcie, wejdźcie – powiedział. – Nic tu nie ma, zupełnie nic.
Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, jak niewiele brakowało, a byłaby to szczera prawda.
Poza charakterystyczną dla wielu dżundi wyjątkową nieudolnością cechowało ich też zwyczajne
lenistwo. Kiedy mówiło im się, żeby coś zrobili, odpowiadali: „Inszallah”.
Niektórzy tłumaczą to jako „jak Bóg da”. W rzeczywistości znaczy to „nie da rady”.
Większość dżundi wstępowała do armii, żeby mieć stały zarobek, ale nie palili się do walki, nie
mówiąc już o umieraniu za swój kraj. Może jedynie za swoje plemię. Prawdziwa więź wierności łączy
ich z własnym plemieniem, czyli wielopokoleniową rodziną. A dla większości z nich to, co działo się
w Ar-Ramadi, nie miało z nią nic wspólnego.
Zdaję sobie sprawę, że znaczna część tego problemu wynika z okaleczonej kultury istniejącej w Iraku.
Ci ludzie przez całe życie funkcjonowali pod rządami tyranii. Irak jako kraj nic dla nich nie znaczył,
a przynajmniej nic dobrego. Większość z nich ucieszyła się, że nie ma już Saddama Husajna, i była
bardzo zadowolona, że odzyskali wolność, ale nie rozumieli, co to naprawdę znaczy – co znaczy to
wszystko, co wiąże się z wolnością.
Władza przestała już mówić im, jak mają żyć, ale też przestała dawać im jeść i w ogóle dawać
cokolwiek. To był wstrząs. A Irakijczycy byli tak opóźnieni w rozwoju w dziedzinie edukacji i techniki,
że Amerykanie czuli się często wśród nich, jakby trafili do epoki kamienia.
Mogliśmy im współczuć, ale równocześnie nie chcieliśmy, żeby ci ludzie prowadzili za nas tę wojnę.
A dawanie im do ręki narzędzi, których potrzebowali do rozwoju, nie należało do moich zadań. Moje
zadanie polegało na zabijaniu, a nie na uczeniu.
Zadawaliśmy sobie wiele trudu, żeby to wszystko wyglądało dla nich jak najlepiej.
W pewnym momencie podczas tej kampanii porwano syna miejscowego urzędnika. Dostaliśmy dane
wywiadowcze, że jest przetrzymywany w budynku w pobliżu tamtejszej uczelni. Ruszyliśmy nocą,
włamując się przez bramę i zajmując spory budynek, który wykorzystaliśmy jako punkt obserwacyjny. Ja
prowadziłem obserwację z dachu, podczas gdy część moich kolegów zajęła docelowy budynek
i uwolniła zakładnika, nie napotykając najmniejszego oporu.
Dla miejscowych to było wielkie wydarzenie. Kiedy więc przyszło robić zdjęcie z operacji,
wezwaliśmy swoich dżundi. Im przypisano zasługę uwolnienia chłopaka, a my schowaliśmy się z tyłu.
Cisi profesjonaliści.
Tego rodzaju sytuacje zdarzały się na całym obszarze objętym działaniami wojennymi. Jestem
pewien, że w Stanach powtarza się mnóstwo opowieści o tym, jak dobrze spisują się Irakijczycy i jak ich
szkolimy. Te opowieści trafią prawdopodobnie do podręczników historii.
Ale to bzdury. Rzeczywistość była całkiem inna.
Moim zdaniem cały ten pomysł z nadawaniem wojnie irackiego oblicza był głupi. Jeśli chce się
wygrać wojnę, to się na nią idzie i się ją wygrywa. Dopiero potem można szkolić ludzi. Robienie tego
w trakcie prowadzenia walk to głupota. Cud, że wszystko nie popieprzyło się jeszcze gorzej, niż to miało
miejsce.
COP Iron
Kiedy zbliżaliśmy się do wioski, mgiełka pyłu unoszącego się nad drogami gruntowymi mieszała się
w powietrzu z rzecznym i miejskim odorem. Było ciemno choć oko wykol: mogło być gdzieś między
północą a porankiem. Naszym celem był jednopiętrowy budynek położony w centrum niewielkiej wioski
po południowej stronie Ar-Ramadi, oddzielonej od głównej części miasta torami kolejowymi.
Szybko wśliznęliśmy się do domu. Mieszkający tam ludzie byli oczywiście zaszokowani i wyraźnie
nieufni. Mimo nocnej pory naszej wizyty nie wydawali się jednak zbyt wrogo nastawieni. Zajęli się nimi
nasi tłumacze i dżundi, a ja wyszedłem na dach i rozstawiłem sprzęt.
Był 17 czerwca, początek działań w Ar-Ramadi. Właśnie zajęliśmy miejsce, które miało stać się
zalążkiem COP Iron, pierwszego etapu w naszym marszu na Ar-Ramadi. (COP to skrót od command
observation post, posterunek obserwacyjny dowództwa).
Uważnie przyglądałem się wiosce. Podczas odprawy powiedziano nam, że mamy spodziewać się
zaciętych walk, a wszystko, przez co przeszliśmy w ciągu minionych paru tygodni na wschodzie, tylko
umacniało te obawy. Wiedziałem, że w Ar-Ramadi będzie o wiele gorzej niż w terenie pozamiejskim.
Byłem spięty, ale gotowy.
Kiedy zabezpieczyliśmy budynek i najbliższe otoczenie, wezwaliśmy wojska lądowe. Słysząc
zbliżające się z oddali czołgi, jeszcze dokładniej lustrowałem okolicę przez celownik. Bandyci też je
słyszeli. Mogli się tu pojawić w każdej chwili.
Kiedy dotarła armia, wydawało się, że nadjechał milion czołgów. Zajęli pobliskie domy, po czym
zaczęli budować mury, by utworzyć zamknięty kompleks.
Rebelianci się nie pojawili. Zajmowanie domu i wioski okazało się prostsze, niż myśleliśmy –
z wielkiej chmury mały deszcz.
Rozglądając się dokoła, zdałem sobie sprawę, że tory oddzielające zajęty przez nas teren od miasta
były prawdziwą granicą ubóstwa. Po naszej stronie mieszkali ludzie biedniejsi – a w Iraku, który nie jest
raczej krainą bogatych kurortów, znaczyło to coś więcej niż u nas. Właściciele i mieszkańcy okolicznych
ruder ledwie utrzymywali się przy życiu. Rebelia nic ich nie obchodziła. A my – jeszcze mniej niż nic.
Kiedy wojska lądowe się rozlokowały, odskoczyliśmy na jakieś 200 metrów, żeby osłaniać pracujące
ekipy. Nadal spodziewaliśmy się ostrych walk. Jednak nic się nie działo. Jedyne ciekawe wydarzenie
miało miejsce rano, kiedy złapano upośledzonego umysłowo chłopaka, który błąkał się po okolicy, pisząc
coś w notesie. Wyglądał na szpiega, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że ma nie po kolei w głowie,
i puściliśmy go wolno razem z jego gryzmołami.
Ten spokój kompletnie nas zaskoczył. Do południa siedzieliśmy bezczynnie. Nie chcę powiedzieć, że
byliśmy zawiedzeni, ale... po tym, co nam mówiono, czuliśmy coś w rodzaju rozczarowania.
To miało być najniebezpieczniejsze miasto w Iraku?
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 10
Diabeł z Ar-Ramadi
Wchodzimy
Parę nocy później wszedłem na pokład płytkiej łodzi marines zwanej SURC (small unit riverine craft,
małą łodzią rzeczną) i przycupnąłem za opancerzonym nadburciem. Przy znajdujących się w pobliżu
dzioba sześćdziesiątkach czuwali obsługujący je żołnierze piechoty morskiej. Moja łódź razem z drugą,
która zabrała na pokład resztę naszej grupy, popłynęła w górę rzeki, zmierzając cicho ku miejscu, do
którego mieliśmy zostać przerzuceni.
W pobliżu mostów i w różnych innych punktach na terenie miasta ukrywali się rebelianccy szpiedzy.
Gdybyśmy poruszali się po lądzie, śledziliby nasze posunięcia. Jednak na wodzie nie stanowiliśmy dla
nich bezpośredniego zagrożenia i nie zwracali na te szlaki zbyt wiele uwagi.
Płynęliśmy ze sporym bagażem. Następny przystanek mieliśmy w pobliżu centrum miasta, głęboko na
terytorium wroga.
Łodzie ostrożnie dotarły do brzegu, wpływając prosto na brzeg kanału. Wstałem i zbliżyłem się do
rampy przy dziobie, a kiedy schodziłem na ląd, o mało nie straciłem równowagi. Podbiegłem truchtem na
suchy ląd, po czym zatrzymałem się i zaczekałem, aż dotrze do mnie reszta plutonu. Zabraliśmy ze sobą
do łodzi ośmiu Irakijczyków. Wliczając w to tłumaczy, stanowiliśmy oddział w sile ponad dwóch
tuzinów ludzi.
Marines zepchnęli łodzie do wody i odpłynęli.
Zająłem pozycję na szpicy i zacząłem iść ulicą w stronę naszego celu. Z przodu wyłaniały się
niewysokie budowle; biegnące między domami alejki i szersze drogi układały się w labirynt urozmaicony
gdzieniegdzie zarysem większych budynków.
Nie zaszedłem zbyt daleko, kiedy zgasł mi laser na karabinie. Wyczerpała się bateria. Zatrzymałem
pochód.
– Co jest, do cholery? – zapytał kapitan, który natychmiast pojawił się obok mnie.
– Muszę zmienić baterię – wyjaśniłem.
Bez lasera celowałbym na ślepo: równie dobrze mógłbym nie celować wcale.
– Nie teraz. Wyprowadź nas stąd.
– Dobra.
Więc wznowiłem marsz, aż doszliśmy do najbliższego skrzyżowania. W ciemnościach dostrzegliśmy
przed sobą jakąś postać idącą wzdłuż brzegu płytkiego rowu. Zauważyłem zarys broni i przez chwilę
wpatrywałem się z uwagą, żeby ustalić, jaki to karabin. AK-47 z dodatkowym magazynkiem doklejonym
do tego, który był już załadowany.
Mudża. Mudżahedin.
Wróg. Zwrócony był do mnie plecami i patrzył raczej w głąb ulicy niż w stronę rzeki, ale był dobrze
uzbrojony i gotów do walki.
Bez lasera strzelałbym na ślepo. Dałem znak kapitanowi. Zbliżył się natychmiast, stanął tuż za mną i –
bum!
Zastrzelił rebelianta. Był również cholernie bliski pozbawienia mnie bębenka w uchu, bo wypalił
w odległości jakichś 10 centymetrów od mojej głowy.
Nie miałem czasu go skląć. Kiedy Irakijczyk upadł, podbiegłem do przodu, chcąc się upewnić, że nie
żyje, i sprawdzić, czy w pobliżu nie ma ich więcej. W ślad za mną podążył cały pluton, rozbiegając się
na boki, żeby „złapać” narożniki.
Gość już nie żył. Wziąłem jego kałasznikowa. Mijając po drodze kilka mniejszych budynków,
pobiegliśmy ulicą do domu, który mieliśmy zająć. Znajdowaliśmy się kilkaset metrów od rzeki, tuż obok
dwóch głównych ulic, które dawały dostęp do tej części miasta.
Podobnie jak wiele irackich domów nasz cel był otoczony murem niespełna dwumetrowej wysokości.
Brama była zamknięta, więc przewiesiłem M4 przez ramię, wyjąłem pistolet i używając wolnej ręki,
wspiąłem się na mur.
Kiedy dostałem się na górę, zobaczyłem, że na podwórzu śpią jacyś ludzie. Zeskoczyłem, trzymając
ich na muszce i spodziewając się, że któryś z kolegów z plutonu dołączy do mnie, żeby pomóc mi
otworzyć bramę.
Czekałem.
I czekałem. I czekałem.
– No, dalej – szeptałem. – Chodźcie tu.
Cisza.
– No, chodźcie!
Paru Irakijczyków zaczęło się poruszać.
Ostrożnie ruszyłem do bramy, wiedząc, że w razie kłopotów mogę liczyć tylko na siebie. Byłem
całkiem sam: oddzielony od reszty chłopaków grubym murem i zamkniętą bramą, mierzyłem z pistoletu do
jakiegoś tuzina przeciwników.
Dotarłem do bramy i udało mi się wyłamać zamek. Wpuściłem pluton i naszych irackich dżundi.
Wbiegli na podwórze i otoczyli śpiących ludzi. (Okazało się, że za murem powstało małe zamieszanie,
wskutek czego nikt nie zorientował się, że jestem sam po drugiej stronie).
Ludzie śpiący na podwórzu okazali się po prostu wielopokoleniową rodziną. Kilku chłopaków bez
oddania strzału obudziło ich, zebrało razem i przeprowadziło w bezpieczne miejsce. Tymczasem reszta
oddziału wbiegła do budynków (obok głównego budynku stał mniejszy domek), czyszcząc jak najszybciej
poszczególne pomieszczenia. Kiedy sprawdzili, że na zajmowanym terenie nie ma broni i bomb ani
niczego podejrzanego, pognałem na dach.
Wybraliśmy ten obiekt między innymi ze względu na jego wysokość – główny budynek był
dwupiętrowy, dzięki czemu miałem dobry widok na otaczające go tereny.
Nie widać było żadnych ruchów. Jak na razie wszystko dobrze.
Łącznościowiec przekazał przez radio komunikat dla wojsk lądowych:
– Budynek zabezpieczony. Możecie przyjeżdżać.
Dom, który właśnie zajęliśmy, miał stać się COP Falcon. Po raz kolejny zrobiliśmy to bez walki.
Starszy bosman/planista
Nasi dowódcy na najwyższym szczeblu pomagali planować działania prowadzone przez COP Falcon,
współpracując bezpośrednio z dowództwem wojsk lądowych. Kiedy mieli już tego dosyć, zwrócili się
do dowództwa plutonu i poprosili, żebyśmy my się tym zajęli. Zostałem włączony w proces planowania
strategicznego w większym niż kiedykolwiek wcześniej zakresie.
Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony moje doświadczenie i wiedza rzeczywiście mogły się do
czegoś przydać. Z drugiej strony musiałem w związku z tym wykonywać pracę, której nie lubię.
Wydawała mi się nieco „papierkowa” albo biurokratyczna – dla krawaciarzy, by użyć określenia ze
świata cywilów.
Mając zaszeregowanie płacowe E-6, byłem jednym ze starszych stopniem chłopaków w plutonie.
Zazwyczaj w takim oddziale znajduje się młodszy chorąży marynarki (E-7), który jest najstarszym
z podoficerów, oraz LPO (lead petty officer, podoficer w stopniu starszego bosmana sztabowego). Na
ogół ten drugi ma zaszeregowanie E-6 i jest tylko jeden w plutonie. U nas było dwóch z E-6. Ja byłem
młodszy, z czego bardzo się cieszyłem, bo funkcję LPO pełnił Jay, drugi z nas z E-6, dzięki czemu mnie
omijała cała masa papierkowych obowiązków związanych z tym stanowiskiem. Z drugiej strony
cieszyłem się przywilejami związanymi ze swoim stopniem. Było to dla mnie coś w rodzaju bajki
o Złotowłosej i trzech niedźwiedziach: miałem zbyt wysoki stopień, żeby zajmować się gównianymi
robotami, a zbyt niski, żeby się brać do polityki. Doskonale mi to odpowiadało.
Nie znosiłem siedzenia przy komputerze i całego tego planowania. Nie wspomnę już
o przygotowywaniu prezentacji w formie pokazu slajdów. Wolałbym raczej powiedzieć po prostu: „Hej,
ruszajcie za mną; w trakcie akcji pokażę wam, co będziemy robić”. Ale spisanie tego wszystkiego było
istotne: gdybym padł, ktoś inny mógłby zająć moje miejsce i wiedziałby, co robić.
Od jednej papierkowej roboty – niemającej nic wspólnego z planowaniem misji – się nie
wywinąłem: od pisania ocen chłopaków z E-5. Szczerze tego nie znosiłem. (Jay zorganizował sobie jakiś
wyjazd i zostawił sprawę na mojej głowie – jestem pewien, że on też nie chciał się tym zajmować).
W sumie jednak dobrze się stało, bo przy okazji zdałem sobie sprawę, jak dobrych mamy ludzi. W tym
plutonie nie było ani jednego dupka – to była naprawdę wyjątkowa grupa.
Odpowiedni stopień i doświadczenie to jeden z powodów, dla których dowódcy chcieli włączyć mnie
w planowanie. Drugim było to, że snajperzy odgrywali coraz bardziej aktywną rolę w bitwie. Używając
terminologii wojskowej, staliśmy się czynnikiem zwielokrotniającym siłę bojową: byliśmy w stanie
zrobić dużo więcej, niż mogłaby na to wskazywać sama tylko nasza liczba.
Większość decyzji dotyczących planowania dotyczyła szczegółów: które budynki najlepiej nadają się
na stanowiska obserwacyjne, jaką drogą do nich dotrzeć, jakim środkiem transportu zorganizować
przerzut, co mamy zrobić po zajęciu pierwszych budynków itd. Część decyzji mogła dotyczyć bardzo
delikatnych spraw, na przykład tego, jak dostać się do kryjówki snajperskiej. Na ogół woleliśmy
przedostawać się do niej w sposób jak najbardziej skryty. Czyli najlepiej na piechotę, jak to czyniliśmy
w niektórych wioskach. Jednak nie należało chodzić pieszo wąskimi zaśmieconymi przejściami – za dużo
hałasu, za duże ryzyko, że wpadnie się na ajdika albo w zasadzkę.
Większość ludzi ma błędne wyobrażenie, że oddziały specjalne zawsze dostają się na teren akcji,
skacząc na spadochronach albo zjeżdżając szybką liną. Oczywiście stosujemy obie te metody, kiedy
trzeba, ale w Ar-Ramadi ani razu nie byliśmy dostarczani z powietrza. Helikoptery mają pewne zalety,
między innymi szybkość i możliwość pokonywania stosunkowo dużych odległości. Są jednak również
głośne i w miejskim otoczeniu ściągają na siebie uwagę. No i stosunkowo łat​wo je zestrzelić.
W tym wypadku ze względu na położenie Ar-Ramadi oraz naszego celu bardzo sensownym
rozwiązaniem okazał się transport drogą wodną. Pozwoliło nam to dostać się niedaleko obszaru
docelowego skrycie, stosunkowo szybko i z mniejszym ryzykiem kontaktu z nieprzyjacielem niż
w wypadku użycia dróg lądowych. Jednak ten wybór postawił przed nami nieoczekiwany problem – nie
mieliśmy własnych łodzi.
Zazwyczaj SEALsi współpracują ze Special Boat Teams (zespołami łodzi specjalnych), które w tamtym
czasie i wcześniej znane były jako Special Boat Units, SBU (jednostki łodzi specjalnych). Misja
pozostała ta sama, zmieniła się tylko nazwa. Pływają szybkimi łodziami i dostarczają SEALsów na
miejsce akcji, a potem ich stamtąd zabierają; jedna z takich łodzi przypłynęła nam na pomoc, kiedy
„zgubiliśmy się” na wybrzeżu Kalifornii podczas szkolenia.
W kraju zdarzały się czasem drobne tarcia w knajpach między SEALsami a chłopakami z SBU.
Można było na przykład usłyszeć, że ci z SBU twierdzą, że są SEALsami. Chłopcy z teamów uważali –
a czasami mówili to głośno – że to tak, jakby taksówkarz twierdził, że jest gwiazdą filmową, bo
podwiózł kogoś do studia.
Nieważne. Mają tam cholernie dobrych gości. Na pewno nie potrzeba nam wszczynania bójek z kimś,
kto nam pomaga.
Ale te animozje są i po drugiej stronie. Nasz problem w Ar-Ramadi wziął się z tego, że jednostka,
która z założenia miała z nami współpracować, odmówiła nam wsparcia.
Powiedzieli nam, że są zbyt ważnym elementem sił zbrojnych, żeby z nami pracować. Dokładnie
rzecz biorąc, twierdzili, że muszą być w gotowości na użytek jakiejś jednostki o wyższym priorytecie –
w razie gdyby byli jej potrzebni. A nie byli.
Przepraszam bardzo: jestem pewien, że do ich zadań należało udzielanie wsparcia każdemu, kto go
potrzebował. Ale dobrze, nieważne. Rozejrzeliśmy się dokoła i znaleźliśmy jednostkę marines, która
miała na wyposażeniu łodzie SURC – małe jednostki o płytkim zanurzeniu, które mogły dobijać do
samego brzegu. Były opancerzone i miały karabiny maszynowe na dziobie i na rufie.
Ich załogi to byli twardziele. Robili wszystko to, co było zadaniem SBU. Jedyną różnicą było to, że
marines nam pomogli.
Wiedzieli, jakie jest ich zadanie. Nie udawali, że są kimś innym. Ograniczali się do tego, żeby
zawieźć nas na miejsce w jak najbezpieczniejszy sposób. A kiedy nasz misja dobiegała końca,
przypływali po nas – nawet jeśli to była ewakuacja pod ostrzałem. Ci marines potrafili pojawić się
w okamgnieniu.
COP Falcon
Wojska lądowe nadjechały czołgami, transporterami opancerzonymi i ciężarówkami. Żołnierze dźwigali
worki z piachem i umacniali słabe punkty budynku. Dom, na którego dachu przebywaliśmy, znajdował się
na rogu tworzącego literę T skrzyżowania dwóch głównych ulic, z których jedną nazywaliśmy Sunset
(Zachodzącego Słońca). Wojsko wybrało ten punkt ze względu na jego strategiczne położenie; było to
miejsce spowolnienia ruchu i jednocześnie całkiem wyraźny sposób zaznaczenia obecności w mieście.
Te same czynniki sprawiały również, że stało się ono pierwszorzędnym celem rebeliantów.
Czołgi od razu zwróciły ich uwagę. Kiedy przybyły, w stronę naszego budynku zaczęło zbliżać się
dwóch bandziorów. Byli uzbrojeni w kałasznikowy – być może w swojej głupocie myśleli, że uda im się
wystraszyć pojazdy opancerzone. Poczekałem, aż znajdą się w odległości mniejszej niż 200 metrów od
czołgów, po czym ich zdjąłem. To były łatwe strzały: trafiłem ich, zanim zdążyli przygotować
zorganizowany atak.
Upłynęło parę godzin. Ciągle miałem okazję postrzelać – rebelianci badali teren, pojedynczo lub
w parach, próbując prześliznąć się na nasze tyły.
Ani razu nie zrobiło się niebezpiecznie, ale był to ciągły strumień okazji do oddawania strzałów.
Później mówiłem, że to było jak pojedyncze wytryski.
Dowódca wojsk lądowych szacował, że w ciągu pierwszych dwunastu godzin walki zabiliśmy dwa
tuziny rebeliantów. Nie jestem pewien, czy to były dokładne rachunki, ale ja sam położyłem paru już
pierwszego dnia, każdego jednym strzałem. Nie był to szczególny pokaz umiejętności strzeleckich –
wszyscy znajdowali się w odległości niespełna 400 metrów lub mniejszej. Na tym dystansie karabin .300
Win Mag jest niezrównany.
Mimo że nadal było ciemno, armia miała już wystarczająco silną obronę w COP Falcon, żeby się tam
samodzielnie utrzymać, gdyby zostali zaatakowani. Zszedłem z dachu i razem z chłopakami ponownie
ruszyliśmy w głąb miasta, podbiegając kilkaset metrów dalej do podupadłego budynku mieszkalnego.
Budowla ta, jedna z najwyższych w okolicy, dawała dobry punkt widokowy nie tylko na COP Falcon, ale
i na resztę terenu. Nazwaliśmy ją trzypiętrowcem; przez znaczną część bitwy, która miała się rozpocząć,
stała się naszym domem z dala od domu.
Dostaliśmy się tam bez problemu. Budynek był pusty.
Przez resztę nocy niewiele się działo. Kiedy jednak pojawiło się słońce, pojawiły się też typy spod
ciemnej gwiazdy.
Nasi wrogowie szturmowali COP Falcon, ale robili to nieudolnie. Podchodzili, podjeżdżali
samochodami i motorowerami, próbując dostać się na tyle blisko, by móc zaatakować. Za każdym razem
widać było jak na dłoni, co zamierzają: podjeżdżali na przykład we dwóch na motorowerze. Pierwszy
miał kałasznikowa, a drugi granatnik.
No nie, dajcie spokój.
Nie brakowało nam okazji do strzelania. Trzypiętrowiec stanowił świetną kryjówkę snajperską. Był
najwyższym budynkiem w okolicy i nie dało się podejść do niego na tyle blisko, żeby zacząć strzelać, nie
narażając się samemu na nasz ogień. Mogliśmy bez trudu odstrzeliwać atakujących. Dauber twierdzi, że
w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin zdjęliśmy dwudziestu trzech gości; w kolejnych dniach
mieliśmy dużo więcej celów.
Oczywiście po oddaniu pierwszego strzału nasza kryjówka snajperska zamieniła się w stanowisko
strzeleckie. Jednak w pewnym sensie nie zwracałam uwagi na to, że jestem celem ataków – uważałem po
prostu, że rebelianci ułatwiają mi zadanie: kiedy do nas strzelali, łat​wiej było mi ich zabijać.
Numer 100 i 101
O ile trudno przypomnieć sobie równie nijaką akcję jak ta związana z COP Iron, o tyle działania
w okolicy COP Falcon były czymś dokładnie odwrotnym: tempo było ostre i naprawdę nie brakowało
akcji. Obóz US Army stanowił wyraźne zagrożenie dla rebeliantów, dlatego starali się oni przegnać
naszych żołnierzy.
Płynęła do nas istna powódź ciemnych typów. A nam dzięki temu było tylko łatwiej ich pokonać.
Bardzo szybko po rozpoczęciu ofensywy w Ar-Ramadi osiągnąłem istotny dla snajpera kamień
milowy: w czasie tej zmiany zaliczyłem swój setny i sto pierwszy potwierdzony strzał. Jeden
z chłopaków zrobił mi zdjęcie dla potomności, jak trzymam łuski.
Podczas tej zmiany odrobinę rywalizowaliśmy wśród kilku snajperów, kto będzie miał najwięcej
zaliczeń. Nie żebyśmy mieli aż tak wielki wpływ na te liczby – bardziej były odbiciem tego, ile mieliśmy
celów. To była po prostu kwestia fartu – każdy chciał mieć jak najwięcej trafień, ale niewiele można
było zrobić, żeby to poprawić.
Chciałem być najlepszym snajperem. Najpierw było nas trzech z największą liczbą trafień; potem na
czoło zaczęła wysuwać się dwójka. Mój „rywal” należał do siostrzanego plutonu i operował po
wschodniej stronie miasta. W pewnym momencie suma jego trafień znacząco wzrosła i wyszedł na
prowadzenie.
Akurat wtedy w naszej części miasta przebywał nasz wielki szef i sprawdzał, jak się spisują plutony.
W ramach tej pracy podsumowywał osiągnięcia snajperów. Kiedy ten drugi strzelec wysunął się na
czoło, szef próbował trochę mnie podrażnić.
– Pobije twój rekord – zażartował. – Przyłóż się lepiej do tego karabinu.
No i wyrównałem wynik naprawdę szybko – nagle stało się tak, jakby wszystkie cuchnące bandziory
z całego miasta pchały mi się w celownik. Suma moich trafień skoczyła w górę i nikt już nie mógł mnie
dogonić.
Zwykły fart.
Na wszelki wypadek wyjaśniam, że potwierdzone śmiertelne trafienia to tylko te trafienia, których
świadkiem był jeszcze ktoś inny poza samym snajperem, a dodatkowo śmierć wroga została
potwierdzona. Jeśli więc trafiłem kogoś w brzuch i zdołał odczołgać się gdzieś na bok, gdzie nie było
widać, jak wykrwawia się na śmierć, to ten strzał nie był liczony.
Praca z armią
Kiedy po paru dniach początkowe ataki ustały, wróciliśmy z trzypiętrowca pieszym patrolem do COP
Falcon. Tam spotkaliśmy kapitana jednostki i powiedzieliśmy mu, że chcemy działać przy bazie Falcon
i nie musieć co parę dni wracać aż do Camp Ramadi.
Dał nam mniejszy domek, przeznaczony dla dalszej rodziny. Zostaliśmy adoptowani przez armię.
Powiedzieliśmy mu też, że pomożemy mu wyczyścić dowolny teren, który tylko będzie chciał. Jego
zadanie polegało na oczyszczeniu miasta wokół COP Falcon, a nasze na tym, by mu w tym pomóc.
– Gdzie macie najgorszy punkt? – spytaliśmy.
Pokazał nam.
– No to tam idziemy – powiedzieliśmy.
Pokręcił głową i przewrócił oczami.
– Jesteście stuknięci – powiedział. – Możecie tu mieszkać, możecie się tu urządzić, jak chcecie,
możecie iść, gdzie chcecie. Ale musicie wiedzieć, że jak gdzieś stąd pójdziecie, to nie będę przyjeżdżał
was stamtąd wyciągać. Za dużo tu ajdików. Nie mam zamiaru stracić czołgu. Nie mogę sobie na to
pozwolić.
Podobnie jak pewnie wielu żołnierzy z wojsk lądowych ten kapitan patrzył na nas z początku sceptycznie.
Wszyscy oni zakładali, że naszym zdaniem jesteśmy lepsi od nich, że mamy nadmuchane ego i tylko się
przechwalamy, a tak naprawdę nic nie umiemy. Kiedy przekonywali się, że nie zachowujemy się,
jakbyśmy uważali się za lepszych od nich – byliśmy bardziej doświadczeni, owszem, ale nie
zadzieraliśmy z tego powodu nosa, jeśli wiecie, co mam na myśli – wówczas zazwyczaj zmieniali zdanie.
Nawiązywaliśmy dobre stosunki robocze z ich jednostkami, a nawet przyjaźnie, które trwają do dziś.
Jednostka podległa temu kapitanowi wykonywała operacje polegające na izolacji i przeszukaniu:
zajmowali cały kwartał i przeszukiwali budynek po budynku. Zaczęliśmy pracować razem z nimi.
Prowadziliśmy patrole za dnia, żeby zaznaczyć swoją obecność – chodziło o to, żeby cywile regularnie
widywali nasze oddziały i nabierali pewności, że będziemy ich chronić, albo przynajmniej, że
zamierzamy tam pozostać. Połowa plutonu była na stanowisku obserwacyjnym, podczas gdy reszta szła na
patrol.
Urządzaliśmy mnóstwo takich stanowisk obserwacyjnych w pobliżu trzypiętrowca. Ci, którzy byli na
dole na patrolu, prawie zawsze wchodzili w kontakt ogniowy z nieprzyjacielem. Ja byłem na górze
z innymi snajperami i przygważdżaliśmy każdego, kto próbował zaatakować naszych na dole.
Zdarzało nam się też urządzać wypady na odległość powyżej 400 metrów, na pół kilometra i dalej,
wchodząc w głąb terytorium tubylców, wyszukując i wyczekując bandziorów. Zajmowaliśmy wysunięte
stanowiska obserwacyjne przed jednym z patroli wojsk kapitana. Kiedy tylko pojawiali się jego ludzie,
ściągali do siebie masę rebeliantów. Wtedy my do nich strzelaliśmy. Odwracali się do nas i próbowali
odpowiadać ogniem; wtedy wybijaliśmy ich do nogi. Byliśmy obrońcami, przynętą i pogromcami.
Po paru dniach przyszedł kapitan i powiedział:
– Nieźli z was twardziele. Możecie chodzić, gdzie chcecie: jak będziecie mnie potrzebować, przyjdę
wam z odsieczą. Podjadę czołgiem, gdzie będzie trzeba.
I od tej chwili mogliśmy liczyć na jego pełne zaufanie i wsparcie.
Pewnego poranka byłem na stanowisku na trzypiętrowcu, kiedy w pobliżu kilku naszych chłopaków
wyszło na patrol. Kiedy przymierzali się do przejścia na drugą stronę jezdni, zauważyłem rebeliantów
idących J Street, która była jedną z głównych dróg w tej okolicy.
Położyłem kilku trupem. Nasi się rozpierzchli. Nie wiedząc, co się dzieje, któryś z nich wkurzony
dopytywał przez radio, dlaczego do nich strzelam.
– Strzelam nad wami – powiedziałem. – Popatrzcie w głąb ulicy.
Rebeliantów zaczęło napływać coraz więcej i doszło do ostrej strzelaniny. Zobaczyłem gościa
z RPG; ustawiłem na nim celownik i delikatnie pociągnąłem za spust.
Padł.
Parę chwil później pojawił się jeden z jego kumpli, chcąc zabrać granatnik.
Padł.
Trwało to dłuższą chwilę. W głębi kwartału inny buntownik z kałasznikowem próbował strzelać do
naszych. Położyłem go trupem – a potem położyłem trupem gościa, który przyszedł po jego karabin,
a potem jeszcze jednego.
Otoczenie obfitujące w cele?! To mało powiedziane: na drodze aż roiło się od rebeliantów. W końcu
dali za wygraną i zniknęli. Nasi chłopcy kontynuowali patrol. Tego dnia dżundi mieli okazję przekonać
się, co to znaczy akcja; dwóch z nich zginęło w trakcie wymiany ognia.
Pamiętam, że ciężko było tego dnia prowadzić na bieżąco ewidencję zaliczeń, ale wydaje mi się, że
łącznie była to największa liczba, jaką kiedykolwiek udało mi się osiągnąć jednego dnia.
Kapitan wojsk lądowych miał do nas ogromne zaufanie. Przekonaliśmy się o tym, kiedy przyszedł do nas
pewnego dnia i powiedział:
– Słuchajcie, musicie coś dla mnie zrobić. Zanim wrócę do kraju, chciałbym chociaż raz strzelić
sobie z armaty czołgowej. Rozumiemy się? No to czekam na wezwanie.
Wkrótce potem braliśmy udział w jakiejś wymianie ognia i nawiązaliśmy łączność radiową z jego
jednostką. Wezwaliśmy go na pomoc, przyjechał czołgiem i strzelił, jak chciał.
W kolejnych dniach zdarzyło się to jeszcze wiele więcej razy. Kiedy kapitan wyjeżdżał z Ar-Ramadi,
miał na liczniku trzydzieści siedem strzałów z armaty czołgowej.
Modlitwy i pasy z amunicją
Przed każdą operacją część plutonu zbierała się na wspólną modlitwę. Prowadził ją Marc Lee, mówiąc
zwykle to, co czuł, zamiast odmawiać jakieś wyuczone na pamięć modlitwy. Ja nie modliłem się za
każdym razem, kiedy wychodziliśmy, ale dziękowałem Bogu każdego wieczora, kiedy wracałem.
Był jeszcze jeden rytuał odprawiany przez nas z okazji powrotu do bazy: cygara.
Po każdej operacji paru z nas zbierało się razem i paliło cygara. W Iraku można było dostać
kubańskie; paliliśmy Romeo y Julieta numer 3. To był nasz rytuał na zakończenie dnia.
W pewnym sensie wszystkim nam wydawało się, że jesteśmy niezwyciężeni. W innym sensie każdy z nas
godził się także z tym, że może umrzeć.
Nie skupiałem się na śmierci ani zbyt długo nad tym nie rozmyślałem. Raczej była to myśl czająca się
gdzieś daleko na horyzoncie.
W trakcie tej zmiany wymyśliłem mocowany do nadgarstka mały pas na amunicję – niewielki pojemnik
na naboje, który pozwalał mi łatwo ładować amunicję bez potrzeby zmieniania ułożenia ciała przy
karabinie.
Do swojego wynalazku użyłem pojemnika zaprojektowanego do mocowania do kolby. Odpowiednio
go przyciąłem, po czym przeplotłem przez niego kawałek sznurka i przymocowałem sobie do lewego
nadgarstka.
Strzelając, trzymałem na ogół pięść zwiniętą pod kolbą, pomagając sobie w ten sposób celować.
Dzięki temu miałem blisko pasek z amunicją. Mogłem strzelać i sięgać prawą ręką po nowe naboje,
a jednocześnie ani na moment nie odrywać oka od celownika.
Jako główny snajper starałem się pomagać nowym, mówiąc im, na jakie szczegóły mają zwracać uwagę.
Rozpoznać rebelianta można było nie tylko po tym, że jest uzbrojony, ale też po sposobie, w jaki się
porusza. Teraz ja udzielałem innym tych samych wskazówek, których mnie udzielano kiedyś, na początku
bitwy o Al-Falludżę – wydawało mi się, że minęło od tamtego czasu milion lat.
– Nie bój się pociągnąć za spust – mówiłem do jednego z młodszych snajperów. – Słuchaj, Dauber,
jeśli zasady użycia siły pozwalają, to go zdejmuj.
Nowych często cechowała lekka niepewność. Chyba wszyscy Amerykanie są odrobinę niepewni, czy
powinni strzelać pierwsi, nawet kiedy widać jak na dłoni, że zostaliśmy albo wkrótce zostaniemy
zaatakowani.
Nasi wrogowie najwyraźniej nie mieli tego rodzaju problemów. Ale dzięki odrobinie doświadczenia
nasi chłopcy też się ich pozbywali.
Nigdy jednak nie było wiadomo, jak ktoś się zachowa w sytuacji stresu związanego z walką. Dauber
spisywał się naprawdę dobrze – wręcz świetnie. Ale zauważyłem, że u niektórych snajperów to
dodatkowe napięcie pogarszało celność i pudłowali w sytuacjach, z którymi nie mieliby najmniejszych
problemów podczas szkolenia. Szczególnie pamiętam jednego – świetny gość i dobry SEALs – który
w pewnym okresie całkiem sporo pudłował.
Po prostu nie sposób było przewidzieć, jak ktoś na to wszystko zareaguje.
W Ar-Ramadi aż roiło się od buntowników, ale oprócz nich mieszkało tam bardzo dużo ludności
cywilnej. Zdarzało się, że nagle na terenie objętym wymianą ognia pojawiali się zwykli mieszkańcy. Nie
mogliśmy się nadziwić, co też oni mają w tych swoich głowach.
Pewnego dnia byliśmy w domu w innej części miasta. Nawiązaliśmy kontakt ogniowy z grupką
rebeliantów, całkiem sporo ich zabiliśmy, po czym czekaliśmy, bo akurat nastąpiła chwila ciszy w czasie
akcji. Bandyci byli prawdopodobnie w pobliżu, czyhając na kolejną szansę do ataku.
Zwykle rebelianci układali na środku drogi kamienie, żeby ostrzec innych, gdzie jesteśmy. Cywile,
widząc te kamienie, zazwyczaj szybko się orientowali w sytuacji i trzymali się z dala. Zdarzało się, że
mijały całe godziny, zanim w tym samym miejscu znów się ktoś pojawił – i oczywiście po tak długim
czasie takich ktosiów zwykle było wielu, mieli broń i próbowali nas zabić.
Nie wiadomo, dlaczego akurat wtedy w miejscu niedawnej strzelaniny pojawił się rozpędzony
samochód i nie zwalniając, przejechał po ułożonych kamieniach, po czym pomknął w naszą stronę,
mijając po drodze zwłoki zastrzelonych mężczyzn.
Rzuciłem w jego stronę granat hukowo-błyskowy, ale to nie powstrzymało kierowcy. Wobec tego
strzeliłem w maskę samochodu. Kula przeszła na wylot przez komorę silnika. Kierowca zatrzymał pojazd
i wystrzelił z niego jak z procy, drąc się i podskakując.
Razem z nim jechały dwie kobiety. To musieli być najgłupsi ludzie w całym mieście, bo nawet po tym
wszystkim zachowywali się, jakby byli nieświadomi naszego istnienia i grożącego im niebezpieczeństwa.
Ruszyli w stronę zajętego przez nas domu. Rzuciłem kolejny granat hukowo-błyskowy i wreszcie zaczęli
się cofać tam, skąd przyjechali. W końcu najwyraźniej zauważyli zwłoki, od których roiło się wkoło,
i zaczęli krzyczeć.
Zdaje się, że wyszli z tego cało z wyjątkiem kierowcy, który został ranny w stopę. Ale to cud, że nie
zginęli.
Tempo działań było bardzo szybkie. Zaczynaliśmy się uzależniać. Niecierpliwie rozglądaliśmy się za
akcją. Kiedy bandyci się ukrywali, próbowaliśmy jakoś ich wywabiać, żeby móc ich zastrzelić.
Jeden z nas miał chustę, z której zrobiliśmy coś w rodzaju głowy mumii. Ubrana w gogle i hełm
wyglądała prawie żołnierz – a na pewno mogła tak wyglądać z kilkuset metrów. Pewnego dnia, kiedy
tempo akcji spadło, zatknęliśmy ją na drągu i wystawialiśmy zza krawędzi dachu, starając się ściągnąć
nieprzyjacielski ogień. Paru rebeliantów się pokazało i ustrzeliliśmy ich.
Zabijaliśmy wroga masowo.
W pewnych okresach mieliśmy na stanowiskach obserwacyjnych taką skuteczność, że nasi chłopcy na
ulicach zaczynali zachowywać się trochę nieostrożnie. Kiedyś zauważyłem, że idą środkiem drogi,
zamiast posuwać się skrajem i wykorzystywać wszystkie możliwe osłony w postaci ścian i otworów
w murach.
Wywołałem ich przez radio.
– Hej, a nie powinniście przypadkiem chodzić od osłony do osłony? – zapytałem, strofując ich
delikatnie.
– Ale po co? – odpowiedział mi jeden z kumpli z plutonu. – Wy nas osłaniacie.
Może chciał obrócić to w żart, ale ja potraktowałem sprawę poważnie.
– Jak czegoś nie widzę, to was nie ochronię – powiedziałem. – A jak mi się coś wcześniej nie
poruszy ani nie błyśnie, to dowiem się o gościu dopiero wtedy, kiedy zacznie do was walić. Owszem,
kiedy już was zastrzeli, mogę go potem ubić, ale to wam chyba specjalnie nie pomoże.
Którejś nocy wracaliśmy do Shark Base i wdaliśmy się w kolejną wymianę ognia, jedną z tych szybkich,
po których przeciwnicy brali nogi za pas i uciekali. W pewnym momencie nadleciał granat, który
eksplodował w pobliżu paru moich kolegów.
Rebelianci uciekli, a my pozbieraliśmy się i zaczęliśmy iść dalej.
– Brad, co ci jest w nogę? – zapytał jeden z chłopaków z plutonu.
Brad spojrzał w dół. Całą nogę miał we krwi.
– Nic – powiedział.
Okazało się, że dostał w kolano stalowym odłamkiem. Może i wtedy go nie bolało – trudno
powiedzieć, ile było prawdy w jego zapewnieniach, bo jak świat światem, żaden SEALs nie przyznał się
nigdy, że coś go boli – ale kiedy dotarliśmy do Shark Base, stało się jasne, że to nie jest rana, po której
można się otrzepać i walczyć dalej. Odłamek zaklinował mu się pod rzepką. Brad musiał poddać się
operacji.
Został wywieziony transportem lotniczym. To była nasza pierwsza strata w Ar-Ramadi.
Wierny ogrodnik
Nasz siostrzany pluton stacjonował po wschodniej stronie miasta i pomagał tam wojskom lądowym
w zakładaniu kolejnych posterunków COP. Natomiast na północy marines robili, co do nich należało:
zajmowali kolejne obszary miasta i oczyszczali je z rebeliantów.
Na parę dni przesunięto nas do pracy z marines, kiedy oni zajmowali położony nad rzeką na północy
miasta szpital.
Rebelianci wykorzystywali to miejsce jako punkt zborny. Gdy wkroczyli tam marines, na ulicy
pojawił się nastolatek – mógł mieć jakieś piętnaście, może szesnaście lat – i stanął z kałasznikowem,
chcąc do nich strzelać.
Sprzątnąłem go.
Chwilę później nadbiegła jakaś Irakijka, zobaczyła go na ziemi i zaczęła rwać na sobie ubranie.
Najwyraźniej była to jego matka.
Wiele razy widywałem, jak rodziny buntowników okazują żal z powodu ich śmierci, jak drą ubrania,
a nawet rozcierają na sobie krew zabitych. Myślałem wtedy tak: skoro tak ich kochaliście, to powinniście
byli ich nie puszczać na wojnę. Powinniście nie pozwalać im przyłączać się do rebelii. Skoro uznaliście,
że dobrze, niech próbują nas zabić – to czego się właściwie spodziewaliście?
Pewnie to okrutne, ale trudno nam było współczuć ludziom płaczącym z żalu po kimś, kto przed
chwilą próbował nas zabić.
I pewnie oni myśleli tak samo o nas.
Ludzie w Stanach, którzy nie brali udziału w wojnie, a przynajmniej nie w tej wojnie, czasami
wydają się nie rozumieć, jak zachowują się nasze wojska w Iraku. Są zaskoczeni – wstrząśnięci – kiedy
się dowiadują, że często żartujemy na temat śmierci, na temat tego, co tam widzieliśmy.
Może się to wydawać okrutne albo niestosowne. I pewnie byłoby takie w innych okolicznościach.
Jednak w kontekście, w jakim przyszło nam działać, takie postępowanie miało swoje uzasadnienie.
Widzieliśmy straszne rzeczy, przechodziliśmy przez straszne rzeczy.
Na pewno po części był to rodzaj wyładowania, rozładowania napięcia, jakiś sposób radzenia sobie
z tym wszystkim. Jeśli w otaczającym świecie człowiek nie widzi sensu, zaczyna szukać innego sposobu,
żeby sobie z tym poradzić. Śmieje się, bo nie sposób nie mieć żadnych emocji, bo trzeba dać jakiś upust
temu, co się przeżywa.
Podczas każdej operacji życie i śmierć mieszały się ze sobą – czasem w surrealistyczny sposób.
W trakcie tej samej akcji zajmowania szpitala zabezpieczyliśmy jeden z domów, by móc prowadzić
zwiad na terenie, na który mieli wkroczyć marines. Znajdowaliśmy się w kryjówce już od pewnego
czasu, kiedy na naszym podwórzu pojawił się jakiś człowiek z taczkami, przymierzający się do zakopania
ajdika. Jeden z nas go zastrzelił. Facet jednak nie zginął na miejscu; upadł i nadal żywy ruszał się na
ziemi.
Tak się złożyło, że gość, który do niego strzelał, był sanitariuszem.
– Ty strzelałeś, to ty go ratuj – powiedzieliśmy.
Wobec tego chłopak zbiegł na dół i próbował reanimować rannego.
Niestety Irakijczyk zmarł. A przy okazji się wypróżnił. Kiedy opuszczaliśmy to miejsce, sanitariusz
razem z drugim nowym musieli zabrać zwłoki ze sobą.
Ale gdy w końcu dotarli do ogrodzenia bazy marines, nie bardzo wiedzieli, co zrobić. W końcu po
prostu rzucili zwłoki pod ogrodzeniem, po czym wleźli po nich. Jak w Weekendzie u Berniego.
W ciągu niecałej godziny strzelaliśmy do gościa, który chciał nas wysadzić w powietrze, potem
próbowaliśmy uratować mu życie, a na koniec zbezcześciliśmy jego zwłoki.
Pole bitwy to dziwaczne miejsce.
Wkrótce po zabezpieczeniu szpitala wróciliśmy nad rzekę, gdzie wcześniej wysadziły nas łodzie marines.
Kiedy schodziliśmy do brzegu, noc rozświetlił rozbłysk z nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego.
Padliśmy na ziemię i leżeliśmy tak przez kilka długich minut, przygwożdżeni przez pojedynczego
irackiego strzelca.
Dzięki Bogu, taki był z niego strzelec jak z koziej dupy trąba.
Równowaga zawsze była delikatna: życie i śmierć, komedia i tragedia.
Taya
Nigdy nie puszczałam sobie nagranego przez Chrisa na wideo filmu pokazującego, jak
czyta książkę dla naszego syna. Nie mogłam się na to zdobyć, częściowo dlatego, że nie
chciałam patrzeć, jak Chrisa wszystko ściska w gardle. I bez tego łatwo mi było się rozkleić;
gdybym zobaczyła, jak i on przełyka łzy, czytając naszemu synowi, nie wiem, czybym to
wytrzymała.
A częściowo nie chciałam oglądać filmu z powodu tego, co czułam: możliwe, że byłam zła
na Chrisa – skoro wyjechałeś, to cię nie ma, odejdź.
Była we mnie szorstkość. A może po prostu był to instynkt przetrwania.
Podobne odczucia miałam w związku z jego listami na wypadek śmierci.
Były to listy, które pisał, będąc na misji, i które miały zostać przekazane nam – mnie
i dzieciom – gdyby zginął. Po pierwszej zmianie chciałam przeczytać, co w nich napisał, ale
Chris powiedział, że już ich nie ma. Potem już nigdy mi tego nie proponował, a ja nigdy o to
nie prosiłam.
Może wynikało to z mojej złości na niego, ale myślałam sobie: „Nie będziemy się nad tym
rozpływać po twojej śmierci. Jeśli czujesz, że mnie kochasz i uwielbiasz, to lepiej powiedz mi
to teraz, póki żyjesz”.
Może to nie było z mojej strony sprawiedliwe, ale wtedy wiele spraw w moim życiu
wydawało mi się niesprawiedliwych i tak właśnie to odczuwałam: chcę, żebyś teraz mi to
pokazał. Żeby to było naprawdę – a nie tak, że będziesz mi prawił jakieś ckliwe pierdoły, jak
cię już nie będzie. Inaczej to wszystko gówno warte.
Aniołowie Stróże i diabły
Podczas bitwy o Ar-Ramadi zginęło dziewięćdziesięciu sześciu Amerykanów; o wiele więcej zostało
rannych i musiało opuścić pole bitwy. Ja na szczęście nie byłem jednym z nich, chociaż niewiele
brakowało – i to tak wiele razy, że aż zacząłem myśleć, że mam nad sobą Anioła Stróża.
Pewnego razu, kiedy byliśmy w jakimś domu, z zewnątrz rebelianci zaczęli dosłownie zalewać nas
ogniem. Ja byłem akurat w korytarzu, więc gdy strzelanina przycichła, wszedłem do jednego z pokojów
sprawdzić, czy wszystko w porządku z chłopakami. Kiedy wchodziłem, cofnąłem się gwałtownie
i poleciałem w tył dokładnie w chwili, gdy przez okno wpadła kula wystrzelona prosto w moją głowę.
Pocisk przeleciał nade mną, kiedy upadałem.
Nie mam pojęcia, dlaczego w ten właśnie sposób rzuciłem się na ziemię ani jak udało mi się
zobaczyć, że w moją stronę leci kula. To było prawie tak, jakby ktoś spowolnił czas i popchnął mnie
prosto do tyłu.
Czy to był mój Anioł Stróż?
Nie mam pojęcia.
– Kurwa, Chris nie żyje – powiedział któryś z chłopaków, kiedy leżałem na plecach.
– Cholera – powiedział inny.
– Nie, nie! – krzyknąłem, wciąż leżąc na podłodze. – Nic mi nie jest, nic mi nie jest. Wszystko
w porządku.
Dziesiątki razy sprawdzałem, czy nie zostałem trafiony, nigdzie jednak nie znalazłem ani śladu.
No i dobrze.
W Ar-Ramadi było dużo więcej ajdików niż w Al-Falludży. Od czasu rozpoczęcia wojny rebelianci
wiele się nauczyli na temat tego, jak je podkładać, a same ładunki były na ogół dość potężne – na tyle
silne, że potrafiły podrzucić w powietrze Bradleya, o czym mogłem przekonać się wcześniej
w Bagdadzie.
Pracujący razem z nami chłopcy nie byli z SEALsowskiego oddziału EOD, ale ufaliśmy im, jakby byli
SEALsami. Kiedy wchodziliśmy do budynku, ustawialiśmy ich na końcu kolejki, a potem wzywaliśmy do
przodu, kiedy zauważaliśmy coś podejrzanego. Wtedy ich zadanie polegało na określeniu rodzaju miny
pułapki; jeśli była to bomba, a my byliśmy już wewnątrz domu, trzeba było migiem stamtąd wiać.
Nam nigdy nie zdarzyła się taka sytuacja, ale pewnego razu gdy my byliśmy w środku, paru
rebeliantom udało się podłożyć ajdika od zewnątrz, tuż za frontowymi drzwiami. Ułożyli tam dwa pociski
kalibru 105 mm i czekali, aż wyjdziemy. Na szczęście nasz spec od EOD zauważył ten ładunek, zanim
ktokolwiek wystawił nos na zewnątrz. Wybiliśmy sobie otwór ewakuacyjny w ścianie pierwszego piętra
i wyszliśmy po niskim dachu.
Poszukiwany
W Ar-Ramadi wszyscy Amerykanie byli poszukiwani, a snajperzy przede wszystkim. Podobno rebelianci
wyznaczyli nagrodę za moją głowę.
Dostałem też od nich nowe imię: Szajtan ar-Ramadi – Diabeł z Ar-Ramadi.
Czułem się z tego dumny.
No bo w końcu mimo że byłem tylko nikomu nieznanym facetem, oni wybrali mnie właśnie dlatego, że
zadawałem im tak wielkie straty. Chcieli mojej śmierci. Trudno, żeby mnie to nie cieszyło.
Na pewno wiedzieli, kim jestem, i najwyraźniej mieli dobre dane wywiadowcze od jakichś rzekomo
lojalnych wobec nas Irakijczyków – w opisie podano, że mam na ramieniu czerwony krzyż.
Także za głowę innego snajpera, z naszego siostrzanego plutonu, wyznaczono nagrodę. Kiedy się
okazało, że ta wyznaczona za niego jest wyższa, poczułem odrobinę zazdrości.
Ale w sumie dobrze się stało, bo kiedy robili te swoje afisze i przyszło do robienia mojego, pomylili
się i wzięli jego zdjęcie. W wielką radością nie wyprowadzałem ich z błędu.
Im dłużej trwała bitwa, tym nagroda była większa. W pewnym momencie pomyślałem: do cholery, jak
tak dalej pójdzie, moja żona może się skusić i mnie wyda.
Postęp
Pomogliśmy urządzić jeszcze kilka posterunków COP, a nasz siostrzany pluton robił to samo po
wschodniej stronie miasta. Kiedy czas trwania bitwy liczyliśmy już w miesiącach, Ar-Ramadi zaczęło się
zmieniać.
Miasto nadal było jedną wielką ruiną i niezwykle niebezpiecznym miejscem. Pojawiały się jednak
oznaki, że coś się zmienia. Przywódcy plemienni zaczynali coraz głośniej mówić, że chcą pokoju, i coraz
częściej działali wspólnie jako zjednoczony samorząd. Oficjalne władze nadal tu nie funkcjonowały,
a irackiej policji i wojsku daleko było jeszcze oczywiście do tego, by móc utrzymać porządek. Jednak
nad znacznymi częściami miasta udawało się zachowywać jaką taką kontrolę.
„Strategia kleksów” się sprawdzała. A czy te plamy będą mogły rozszerzyć się później na całe
miasto?
Nigdy nie było gwarancji postępu, a nawet kiedy przez jakiś czas odnosiliśmy sukcesy, nie było
pewności, że sytuacja się nie odwróci. Kilkakrotnie musieliśmy wracać na tereny w pobliżu rzeki wokół
COP Falcon, żeby zapewniać osłonę, kiedy przeczesywano te obszary w poszukiwaniu rebeliantów
i tajnych składów broni. Bywało, że oczyściliśmy jakiś kwartał, przez jakiś czas było tam spokojnie, po
czym musieliśmy zaczynać wszystko od nowa.
Popracowaliśmy też jeszcze trochę na wodzie razem z marines: zatrzymywaliśmy pływające rzeką
łodzie i przeprowadzaliśmy ich inspekcje, szukaliśmy miejsc, w których podejrzewano, że znajdują się
ukryte składy broni, a nawet zdarzyło nam się przeprowadzić parę akcji bezpośrednich dla marines. Kilka
razy dostaliśmy zadanie sprawdzenia i wysadzenia opuszczonych łodzi, żeby nie zostały użyte do
przemytu.
Zabawne: jednostka SBU, która wcześniej nie chciała o nas słyszeć, teraz dowiedziała się, w ilu
akcjach bierzemy udział, i skontaktowała się z nami, pytając, czy mogłaby się przyłączyć i pracować
razem z nami. Odpowiedź brzmiała: dzięki, ale nie; współpraca z marines całkiem nam odpowiadała.
Współdziałając z armią w trakcie otaczania i przeczesywania kolejnych terenów w poszukiwaniu
bandytów i składów broni, wypracowaliśmy pewien rytm. Wyglądało to tak: wjeżdżaliśmy razem z nimi,
zajmowaliśmy budynek i ruszaliśmy na dach urządzić tam stanowisko obserwacyjne. Najczęściej było nas
trzech: ja, drugi snajper i Ryan z sześćdziesiątką.
Tymczasem armia przechodziła do kolejnego budynku. Kiedy go zajmowała, szła dalej wzdłuż ulicy.
Z chwilą kiedy żołnierze na dole osiągali punkt, w którym znajdowali się poza zasięgiem naszego wzroku
i nie mogliśmy dłużej dbać o ich bezpieczeństwo, schodziliśmy na dół i przesuwaliśmy się w nowe
miejsce. Cały proces zaczynał się na nowo.
To podczas jednej z tych operacji postrzelili Ryana.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 11
Mamy rannego
Co jest, do diabła?
Pewnego niezwykle upalnego letniego dnia zajęliśmy niewielki budynek mieszkalny, z którego roztaczał
się doskonały widok na jedną z głównych dróg biegnących ze wschodu na zachód przez centrum ArRamadi. Budynek był trzypiętrowy, miał przeszkloną klatkę schodową, otwarty dach i dawał dobry
widok na otaczający go teren. Dzień był bezchmurny.
Kiedy wchodziliśmy do środka, żartowaliśmy sobie z Ryanem. Porządnie się uśmiałem – Ryan
zawsze mnie rozbawiał i pozwalał mi się rozluźnić. Z uśmiechem na ustach wysłałem go, żeby
obserwował główną ulicę. Nasze oddziały operowały na bocznej drodze z drugiej strony budynku, więc
pomyślałem, że gdyby rebelianci zamierzali przygotować zasadzkę albo próbowali nas zaatakować,
przyszliby główną ulicą. Ja tymczasem obserwowałem zespół działający na dole. Natarcie zaczęło się
gładko: żołnierze zajęli najpierw jeden dom, potem następny. Posuwali się szybko, nie napotykali
przeszkód.
Nagle przez nasze stanowisko przeleciała seria pocisków. Padłem na ziemię i w tym samym
momencie niedaleko mnie kula trafiła w mur, rozsiewając wszędzie wokół odpryski. To zdarzało się
w Ar-Ramadi codziennie, a nawet wiele razy dziennie.
Poczekałem chwilę, aż rebelianci skończą strzelać, po czym wstałem.
– W porządku, chłopaki? – zawołałem, patrząc jednocześnie w głąb ulicy na działających tam
żołnierzy i sprawdzając, czy nic im nie jest.
– Tak – mruknął drugi snajper.
Ryan nie odpowiedział. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że ciąg​le leży na ziemi.
– Hej, wstawaj – powiedziałem do niego. – Już nie strzelają. No, dalej.
Nie poruszył się. Podszedłem do niego.
– Co jest, do diabła? – krzyknąłem na niego. – Wstawaj! Wstawaj!
I wtedy zobaczyłem krew.
Ukląkłem i popatrzyłem na niego. Był cały we krwi. Twarz miał z jednej strony całkiem rozwaloną.
Dostał.
Skutecznie wbiliśmy mu do głowy, że zawsze trzeba mieć broń gotową i w pozycji do strzału: kiedy
trafiła go kula, trzymał karabin właśnie w tej pozycji i lustrował teren. Najwidoczniej pocisk najpierw
uderzył w karabin, a potem rykoszetował i trafił go w twarz.
Chwyciłem radio.
– Mamy rannego! – zawołałem. – Mamy rannego!
Ukląkłem znów przy nim i obejrzałem jego rany. Nie wiedziałem, co robić, od czego zacząć.
Wyglądało na to, że Ryan naprawdę porządnie oberwał i zaraz umrze. Jego ciałem wstrząsały drgawki.
Pomyślałem, że to skurcz pośmiertny.
Przybiegło do nas na górę dwóch chłopaków z naszego plutonu, Dauber i Tommy. Obaj byli
sanitariuszami. Klęknęli obok nas i zaczęli udzielać pierwszej pomocy.
Za nimi pojawił się Marc Lee. Chwycił sześćdziesiątkę i zaczął kłaść ogień w stronę miejsca,
z którego wcześniej padły strzały. Odstraszał rebeliantów, żebyśmy mogli znieść Ryana po schodach.
Podniosłem go i przerzuciwszy sobie przez bark, zacząłem biec. Dotarłem do schodów i szybko
ruszyłem w dół.
Mniej więcej w połowie drogi Ryan zaczął głośno jęczeć. Przez to, jak go niosłem, krew wlewała mu
się do gardła i zalewała głowę; miał kłopoty z oddychaniem.
Postawiłem go na nogi, niepokojąc się coraz bardziej, bo miałem przeczucie, że umrze. Ale chociaż
sytuacja była beznadziejna, wciąż liczyłem na to, że jakoś uda mi się podtrzymać go przy życiu.
Ryan zaczął pluć krwią. Złapał oddech; oddychał – już samo to było cudem.
Wyciągnąłem ręce i chwyciłem go, żeby znów go podnieść.
– Nie, zostaw – powiedział. – Nic mi nie jest. Już dobrze, mogę iść.
Objął mnie ramieniem i resztę drogi w dół pokonał na własnych nogach.
Tymczasem armia przysłała transporter gąsienicowy pod same drzwi. Tommy wsiadł do środka
razem z Ryanem i odjechali.
Pobiegłem z powrotem na górę, czując się, jakbym sam został postrzelony. Chciałem, żeby to mnie
trafił ten pocisk, a nie jego. Byłem pewien, że Ryan umrze. Byłem pewien, że właśnie straciłem brata.
Wielkiego, błaznującego, uroczego, wspaniałego brata.
Bigglesa.
Nic innego, co spotkało mnie w Iraku, nie było równie ciężkim przeżyciem.
Zemsta
Przybici wróciliśmy do Shark Base.
Jak tylko znaleźliśmy się na miejscu, rzuciłem sprzęt i oparłem się plecami o ścianę, po czym powoli
osunąłem się na ziemię.
Z oczu zaczęły mi płynąć łzy.
Myślałem, że Ryan zginął. W rzeczywistości jeszcze żył, chociaż ocierał się o śmierć. Lekarze robili,
co mogli, żeby go uratować. W końcu Ryan musiał zostać ewakuowany z Iraku. Jego rany okazały się
bardzo poważne – nigdy nie odzyskał zdolności widzenia, i to nie tylko w tym oku, w które został
trafiony, ale również w drugim. Cudem w ogóle przeżył.
Ale w tamtej chwili w bazie byłem pewien, że zginął. Czułem to gdzieś w środku, w głębi serca,
czułem to każdą częścią ciała. To ja postawiłem go w miejscu, w którym dostał. To była moja wina, że
go zastrzelili.
Stu zabitych? Dwustu? Jeszcze więcej? Jakie to ma znaczenie, skoro mój brat nie żyje?
Dlaczego nie poszedłem tam sam? Dlaczego to nie ja tam stałem? Może trafiłbym tego drania, może
ocaliłbym życie kolegi.
Znalazłem się w czarnej dziurze. Bardzo głęboko.
Nie mam pojęcia, jak długo tam siedziałem, nieobecny, z twarzą zalaną łzami. Aż w końcu usłyszałem
nad sobą czyjś głos.
– Hej.
Spojrzałem w górę. To był Tony, mój szef.
– Chcesz się na nich zemścić? – zapytał.
– Jasne, kurwa! – zawołałem, skacząc na równe nogi.
Paru z nas nie było do końca przekonanych, czy powinniśmy tam jechać. Porozmawialiśmy
i zaplanowaliśmy misję. Ja nie chciałem tracić na to zbyt wiele czasu. Chciałem po prostu krwi – za
jednego z nas.
Marc
Wywiad ustalił, że w jednym z domów w pobliżu miejsca, w którym został postrzelony Ryan, znajdują
się bandyci. Podjechaliśmy dwoma bradleyami na pole w pobliżu tego domu. Ja byłem w drugim wozie;
kiedy dojechaliśmy, część chłopaków dowieziona pierwszym weszła już do budynku.
Jak tylko zamknęła się rampa naszego bradleya, wkoło zaczęły świstać kule. Pobiegłem dołączyć do
pozostałych. Kiedy do nich dotarłem, ustawiali się do wejścia po schodach na piętro. Staliśmy zbici
w ciasną grupkę ze wzrokiem wbitym w podłogę, czekając na sygnał do wejścia na górę.
Prowadził Marc Lee: był wyżej od nas, bo stał już na stopniach schodów. Obrócił się i zerknął przez
okno na klatce. W tym momencie coś zobaczył i otworzył usta, żeby nas ostrzec.
Ale nie wypowiedział już ani słowa. W tym krótkim ułamku sekundy kula trafiła go prosto w otwarte
usta i przebiwszy czaszkę, wyleciała z tyłu. Marc upadł bezwładnie na schody.
Ktoś nas wystawił: na dachu sąsiedniego budynku znajdował się jakiś dzikus, który obserwował
stamtąd to okno.
Włączyły się nawyki nabyte podczas szkolenia.
Przestępując ponad ciałem Marca, wszedłem kilka stopni w górę. Posłałem grad pocisków przez
okno, omiatając sąsiedni dach. Podobnie zachowali się koledzy z zespołu.
Jeden z nas trafił tego buntownika. Nie zatrzymaliśmy się, żeby ustalić, komu się to udało. Weszliśmy
na dach, rozglądając się, czy nie ma nikogo więcej w zasadzce.
Dauber tymczasem został na dole i badał Marca, który był w naprawdę strasznym stanie; Dauber
wiedział, że nie ma żadnej nadziei.
Przyjechał po nas kapitan, ten z wojsk pancernych. Przez całą drogę prowadzili wymianę ognia, znajdując
się pod ciężkim ostrzałem. Mimo że były w sumie dwa czołgi i cztery bradleye, wystrzelali całą
amunicję. Kiedy się wycofywaliśmy, osłaniała nas prawdziwa nawałnica ołowianego gradu.
W drodze do bazy wyglądałem przez szczelinę w tylnej rampie bradleya, którym jechałem.
Widziałem tylko czarny dym i obrócone w ruinę budynki. Wystawili nas i zapłaciła za to cała okolica.
Nie wiadomo dlaczego, ale większość z nas myślała, że Marc przeżyje, a Ryan umrze. Dopiero kiedy
wróciliśmy do obozu, dowiedzieliśmy się, że ich losy się odwróciły.
Ponieważ w ciągu kilku godzin dostało dwóch naszych ludzi, oficerowie z Tonym uznali, że
powinniśmy zrobić sobie przerwę. Po powrocie do Shark Base zostaliśmy zawieszeni w działaniach.
(Zawieszenie w działaniach oznacza, że nie bierze się udziału w prowadzonych akcjach i jest się
wyłączonym z gotowości do działań bojowych. Pod pewnym względem jest to rodzaj oficjalnie
udzielonej krótkiej przerwy dla dokonania oceny tego, co się robi).
Był sierpień: upalny, krwawy i czarny.
Taya
Kiedy Chris zadzwonił do mnie z tą wiadomością, wybuchł płaczem. Nic wcześniej o tym
zdarzeniu nie słyszałam, więc byłam zaskoczona.
Czułam ulgę, że nie zdarzyło się to jemu, ale równocześnie ogarnął mnie niewyobrażalny
smutek, że był to jeden z nich.
Kiedy Chris opowiadał, starałam się mówić jak najmniej. Chciałam ograniczyć się tylko
do słuchania. Nie pamiętam, żeby było wiele więcej takich chwil w jego życiu, jeśli w ogóle
jakieś tego rodzaju były – kiedy Chris doświadczał tak wielkiego cierpienia.
Nie mogłam nic zrobić poza tym, że wyręczyłam go w przekazaniu tych informacji
rodzinie.
To była bardzo długa rozmowa.
Parę dni później poszłam na pogrzeb na cmentarz wychodzący na Zatokę San Diego.
To był strasznie smutny widok. Tyle tam było młodych chłopaków, młodych rodzin... Na
innych pogrzebach SEALsów też trudno było się nie popłakać, ale ten był wyjątkowo
poruszający.
To było straszne uczucie. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak bardzo cierpią bliscy Marca.
Modliłam się za nich i dziękowałam Bogu, że mój mąż ocalał. Dziękowałam Bogu, że to nie
ja stoję w pierwszym rzędzie.
Ci, którym o tym opowiadam, mówią, że jestem bardzo oszczędny w słowach, a mój głos brzmi,
jakbym był nieobecny. Ich zdaniem ten opis jest suchszy, przytaczam mniej szczegółów niż w odniesieniu
do innych spraw.
Nie robię tego świadomie. Pamięć o utracie dwóch kolegów wtopiła się we mnie głęboko jak
rozżarzony węgiel. Jest ona dla mnie równie żywym wspomnieniem jak to, co się dzieje wokół mnie
właśnie teraz. Odczuwam ją jak ranę: tak głęboką i świeżą, jakby kule, które trafiły moich przyjaciół,
właśnie teraz wbijały się w moje ciało.
Zawieszeni w działaniach
W Camp Ramadi urządzono nabożeństwo żałobne za Marca Lee. Przyjechali na nie SEALsi ze wszystkich
części Iraku. Obecna była też chyba cała jednostka US Army, z którą pracowaliśmy. Okazywali nam
wiele troski; to było aż niewiarygodne. Byłem tym bardzo wzruszony.
Wysunęli nas do pierwszego rzędu. Byliśmy jego rodziną.
Ustawiono tam sprzęt Marca: hełm i karabin Mk 48. Dowódca naszej grupy zadaniowej wygłosił
krótkie, ale przejmujące przemówienie, podczas którego się rozpłakał – i wątpię, czy wśród obecnych
(a nawet w całym obozie) ktokolwiek powstrzymał się od łez.
Gdy nabożeństwo dobiegało końca, każda jednostka zostawiła jakiś symbol uznania: naszywkę albo
monetę (coin), albo jeszcze coś innego. Kapitan zostawił łuskę po jednym z pocisków, które wystrzelił
podczas osłaniania naszego odwrotu.
Ktoś z naszego plutonu przygotował pokaz slajdów z Markiem i wyświetlił go wieczorem na białym
prześcieradle, które rozwiesiliśmy na ścianie z cegieł. Wypiliśmy wspólnie parę drinków, dzieląc
wspólny smutek.
Czterech z nas pojechało razem ze zwłokami Marca do kraju. Tymczasem, ponieważ byliśmy
zawieszeni w działaniach i nie mieliśmy nic do roboty, próbowałem polecieć zobaczyć się z Ryanem
w Niemczech, gdzie go leczono. Tony albo ktoś inny z dowództwa znalazł dla mnie jakiś lot, ale gdy
wszystko udało się wreszcie zorganizować, Ryana wysłano już z powrotem do Stanów na dalsze
leczenie.
Brad, który został ewakuowany wcześniej z powodu odłamka w kolanie, spotkał się z Ryanem
w Niemczech i wrócił razem z nim do Stanów. Pod tym względem Ryan był szczęściarzem: miał przy
sobie kolegę, który pomagał mu radzić sobie z tym wszystkim, czemu musiał stawić czoła.
Ten czas na ogół przesiedzieliśmy w pokojach.
Nasze akcje w Ar-Ramadi były szybkie i niebezpieczne, a tempo operacji dość ostre – było nawet
ciężej niż w Al-Falludży. Zdarzało się, że spędzaliśmy kilka dni, a nawet cały tydzień w terenie, nie
mając w zasadzie żadnej przerwy między akcjami. Jeszcze zanim oberwali Ryan i Marc, część
chłopaków była wycieńczona.
Gdy nas zawieszono, nie wychodziliśmy z pokojów, dbając tylko o podstawowe potrzeby
fizjologiczne i trzymając się przeważnie na uboczu.
Ja spędziłem mnóstwo czasu na modlitwie.
Nie należę do osób, które obnoszą się ze swoją religijnością. Wierzę w Boga, ale niekoniecznie
muszę klękać ani bardzo głośno śpiewać w kościele. Wiara daje mi jednak pewne pocieszenie – i dawała
mi je w okresie bezpośrednio po stracie przyjaciół.
Jeszcze od czasów, kiedy przeszedłem przez BUD/S, nosiłem ze sobą Biblię. Nie czytałem jej za
wiele, ale zawsze miałem ją ze sobą. Teraz zaglądałem do niej i trochę czytałem. Niektóre fragmenty
przeskakiwałem, znowu czytałem kawałek i znowu przeskaki-wałem.
W całym tym piekle, które rozpętało się wokół mnie, czułem się lepiej, wiedząc, że jestem częścią
czegoś większego.
Nastrój poprawił mi się gwałtownie, kiedy dowiedziałem się, że Ryan żyje. Ale cały czas przede
wszystkim dręczyło mnie pytanie: dlaczego to nie byłem ja? Dlaczego to musiało się przydarzyć
nowemu? Ja przecież miałem już za sobą udział w wielu akcjach, wiele osiągnąłem. Zaznałem
wystarczająco dużo wojny. To ja powinienem był zostać odsunięty na bok. To ja powinienem zostać
oślepiony.
Po powrocie do domu Ryanowi nie było już pisane zobaczyć twarzy witających go bliskich. Nigdy
nie miał zobaczyć, że kiedy się wraca, wszystko wydaje się świeższe – że Ameryka wygląda dużo lepiej,
gdy widzi się ją po dłuższej nieobecności.
Na misji zapomina się, jak piękne jest życie, bo nie ma się okazji tak na nie patrzeć. Ryan już nigdy
nie miał dostać tej szansy.
I bez względu na wszystko, co ktokolwiek mógł mi mówić, czułem się za to odpowiedzialny.
Uzupełnienia
Byliśmy już na tej wojnie cztery lata, przeszliśmy przez niezliczone sytuacje, od których włosy jeżyły się
na głowie, ale żaden SEALs dotąd nie zginął. Wyglądało na to, że zaczyna się schyłek naszych działań
w Ar-Ramadi – i w całym Iraku – a teraz jeszcze zostaliśmy bardzo dotkliwie ugodzeni.
Mimo że do końca naszej zmiany brakowało jeszcze kilku miesięcy, myśleliśmy, że zostaniemy
odesłani do kraju. Wszyscy wiedzieliśmy, jak wygląda polityka – moi pierwsi dwaj dowódcy byli
ultraostrożnymi tchórzami, którzy dzięki temu awansowali. Baliśmy się więc, że wojna dla nas już się
skończyła.
A poza tym było nas o siedmiu mniej – okrojeni prawie o połowę. Marc zginął. Brada i Ryana zabrali
na leczenie do kraju. Czterech chłopaków poleciało eskortować zwłoki Marca do Stanów.
Tydzień po tym, jak straciliśmy kolegów, zjawił się u nas dowódca, żeby z nami pogadać. Zebraliśmy się
w jadalni w Shark Base, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia. Nie było to długie przemó-wienie.
– Wybór zostawiam wam – powiedział. – Jeśli chcecie teraz odpuścić, rozumiem. Ale jeśli chcecie
to dokończyć, macie moje błogosławieństwo.
– Jasne, kurwa – powiedzieliśmy zgodnie – że chcemy to do-kończyć.
Ja na pewno chciałem.
Z jednego ze spokojniejszych miejsc przysłano do nas pół plutonu jako uzupełnienie. Dostaliśmy też paru
chłopaków, którzy skończyli szkolenie, ale nie zostali jeszcze przydzieleni do żadnego plutonu. Ci byli
zupełnie nowi. Chodziło o to, żeby dać im odrobinę zaznać wojny, żeby zakosztowali trochę tego, w co
się pakują, zanim przygotują się do pełnoprawnego w niej udziału. Obchodziliśmy się z nimi bardzo
ostrożnie – nie pozwalaliśmy im na przykład brać udziału w operacjach.
To byli SEALsi, więc palili się do działania, ale hamowaliśmy ich w tym i traktowaliśmy najpierw
jak chłopców na posyłki: „Ej, ty, leć wyprowadź nam humvee, bo wyjeżdżamy”. Chodziło o to, by ich
chronić; po tym wszystkim, co przeszliśmy, nie chcieliśmy, żeby im się coś stało na polu bitwy.
Oczywiście otrzęsiny im się należały. Jednemu biedakowi zgoliliśmy głowę i brwi, po czym
przykleiliśmy mu jego własne włosy z powrotem – tyle że do policzków.
Właśnie kiedy byliśmy w trakcie tej czynności, na korytarzu przed salą tortur pojawił się inny nowy.
– Lepiej, żebyś tam nie wchodził – ostrzegł go jeden z naszych oficerów.
Nowy zajrzał do środka i zobaczył, jak okładamy jego kumpla pięściami.
– Wejdę.
– Lepiej tam nie wchodź – powtórzył oficer. – To się dobrze nie skończy.
– Muszę. To mój kumpel.
– No to idziesz na własny pogrzeb – powiedział oficer (albo też użył jakichś innych słów).
Nowy numer dwa wbiegł do sali. Doceniliśmy, że przybył koledze na pomoc, i okazaliśmy mu
należytą sympatię. Następnie jego też ogoliliśmy, okleiliśmy ich razem taśmą i postawiliśmy w kącie.
Tylko na chwilę.
Zrobiliśmy też otrzęsiny jednemu nowemu oficerowi. Dostał mniej więcej tyle samo co wszyscy inni, ale
nie zniósł tego zbyt dobrze.
Nie podobał mu się pomysł, żeby się nad nim znęcały jakieś podoficerskie brudasy.
W teamach pojęcie stopnia wojskowego traktuje się z przymrużeniem oka. Właściwie nie chodzi o to, że
nie szanuje się stopni, ale to zdecydowanie nie one świadczą o talencie i zdolnościach żołnierza.
Podczas BUD/S oficerowie, podoficerowie i szeregowi są traktowani jednakowo: jak gówno. Kiedy
przechodzą BUD/S i dostają się do teamów, każdy zostaje nowym. I tu również wszyscy nowi są
traktowani tak samo: jak gówno.
Większość oficerów znosi to dość dobrze, chociaż oczywiście zdarzają się wyjątki. Faktycznie
teamami dowodzą starsi podoficerowie w stopniu chorążego. Taki gość ma od dwunastu do szesnastu lat
doświadczenia. Oficer, który zostaje przydzielony do plutonu, ma go o wiele mniej – i mowa tu nie tylko
o latach służby w SEALs, ale o całkowitym stażu w marynarce wojennej. Najczęściej po prostu gówno
wie. Nawet dowódca plutonu czy drużyny ma zwykle zaledwie cztery czy pięć lat doświadczenia.
W ten sposób działa ten system. Przy odrobinie szczęścia oficer może dowodzić po kolei nawet
trzema plutonami; potem dostaje awans na dowódcę grupy zadaniowej (lub na podobne stanowisko
dowódcze) i przestaje pracować bezpośrednio na polu bitwy. Już nawet wcześniej znaczna część jego
zadań to papierkowa robota i zajęcia zawiązane z zapobieganiem kolizjom (czyli dbanie o to, by jeden
oddział nie dostał się pod ostrzał innego). Są to ważne zadania, ale to nie do końca to samo co walka
wręcz. Kiedy przychodzi do kopania w drzwi albo urządzania kryjówki snajperskiej, doświadczenie
oficera na ogół nie wnosi wiele do tematu.
Istnieją oczywiście wyjątki. Pracowałem z kilkoma wspaniałymi oficerami z dobrym
doświadczeniem, jednak zasadniczo to, co oficer wie o prawdziwej walce, nie umywa się do wiedzy
faceta, który ma ogromne doświadczenie bojowe. Często naśmiewałem się z LT, że kiedy
przeprowadzamy akcję bezpośrednią, on szykuje się gotowy do wejścia, ale nie z karabinem w ręku,
tylko ze swoim komputerem taktycznym.
Otrzęsiny pomagają wszystkim przypomnieć sobie, na czym polega przewaga doświadczenia – i kogo
lepiej słuchać, kiedy wygląda na to, że sytuacja się posrała. Dzięki otrzęsinom ci, którzy spędzili już jakiś
czas na misji, mogą również przekonać się, czego mogą się spodziewać po nowych. Wystarczy
porównać, kogo chciałoby się mieć za sobą: gościa, który bez wahania wbiega do sali tortur ratować
kolegę, czy oficera, który ma muchy w nosie, bo go przeczołgało paru podoficerskich brudasów?
Otrzęsiny dają wszystkim nowym konieczną dawkę pokory, przypominają im, że gówno jeszcze
wiedzą. Jeśli nowym jest oficer, ta dawka pokory może mu się bardzo przydać.
Miałem w swojej karierze dobrych oficerów. A wszyscy, którzy byli naprawdę świetni, mieli
w sobie tę pokorę.
Wracamy do gry
Zabieraliśmy się na nowo do działania powoli, zaczynając od krótkich pobytów na stanowiskach
obserwacyjnych z wojskami lądowymi. Nasze misje na terenie wroga nie trwały dłużej niż dwie noce.
Raz poszliśmy zabezpieczyć uszkodzony przez ajdika czołg do czasu jego odholowania. Praca była trochę
lżejsza niż wcześniej, łatwiejsza. Nie wybieraliśmy się tak daleko od posterunków COP, a w związku
z tym nie byliśmy narażeni na taki ostrzał jak dawniej.
Kiedy się już wciągnęliśmy, zaczęliśmy poszerzać zakres działań. Wchodziliśmy dalej w głąb ArRamadi. Nie doszliśmy nigdy dokładnie do tego domu, w którym zastrzelono Marca, ale operowaliśmy
w tej okolicy.
Nasze nastawienie można streścić tak: chodzimy tam, żeby się zemścić na tych, którzy to zrobili.
Zapłacą za to, co nam zrobili.
Pewnego dnia byliśmy w jednym z domów. Najpierw zdjęliśmy kilku rebeliantów próbujących
podkładać ajdiki, po czym sami znaleźliśmy się pod ostrzałem. Nie wiedzieliśmy, kto strzela, ale musiał
mieć coś mocniejszego niż kałasznikow – może SWD (radziecki karabin wyborowy Dragunowa) – bo
kule przebijały się przez ściany budynku.
Ja byłem na dachu i próbowałem ustalić, skąd padają strzały. Nagle usłyszałem niski odgłos łopat
zbliżających się helikopterów Apache. Patrzyłem, jak przez chwilę spokojnie krążą, po czym wchodzą
w przechył i obniżają lot w skoordynowanym locie nurkowym, rozpoczynając atak z powietrza.
Na nasze pozycje.
– Płachty VS!
Nie pamiętam, kto krzyknął. Być może ja. Pamiętam tylko, że błyskawicznie wyciągnęliśmy wszystkie
rozpoznawcze płachty VS, jakie mieliśmy, starając się pokazać pilotom, że za chwilę ostrzelają swoich.
(Płachty VS to jaskrawopomarańczowe kawałki tkaniny, które wywiesza się albo rozkłada w miejscu
widocznym dla innych przyjacielskich oddziałów). Na szczęście piloci je zauważyli i w ostatniej chwili
przerwali nalot.
Tuż przed tym atakiem z powietrza nasz łącznościowiec rozmawiał z helikopterami wojsk lądowych
i podawał nasze współrzędne. Najwyraźniej jednak ich mapy były oznaczone inaczej niż nasze, więc
kiedy zobaczyli na dachu facetów z bronią, wyciągnęli z tego niewłaściwe wnioski.
W Ar-Ramadi całkiem sporo działaliśmy z apache’ami. Te śmigłowce były nieocenione nie tylko
z powodu siły ich działek i rakiet, lecz także z powodu ich możliwości zwiadowczych. W mieście nie
zawsze da się ustalić, skąd padają strzały; ale jeśli ma się nad sobą dodatkową parę oczu i można
porozumieć się z ich właścicielem, to dużo łatwiej się zorientować w sytuacji.
(Apache miały inne zasady użycia siły niż my. Dotyczyło to zwłaszcza sytuacji, w których mogły
wystrzeliwać rakiety hellfire: w tamtym czasie można ich było używać jedynie przeciwko broni
zespołowej. Był to element strategii ograniczania wielkości zniszczeń zabudowy cywilnej w mieście).
Od czasu do czasu pomocą w zakresie obserwacji lotniczej służyły nam również samoloty sił
powietrznych AC-130. Te wielkie samoloty wsparcia ogniowego dysponują niesamowitą siłą ognia,
chociaż tak się akurat złożyło, że podczas tej zmiany ani razu nie poprosiliśmy ich o ostrzeliwanie celów
z haubic czy działek pokładowych. (Załogi AC-130 także miały restrykcyjne zasady użycia siły).
Natomiast bardzo pomagały nam ich czujniki nocne, które umożliwiały uzyskanie dobrego obrazu pola
bitwy nawet w kompletnych ciemnościach.
Pewnej nocy podczas akcji bezpośredniej atakowaliśmy jakiś dom, a nad nami unosił się taki właśnie
samolot wsparcia ogniowego. Kiedy wchodziliśmy do budynku, załoga połączyła się z nami
i powiedziała, że mamy parę „szczurów” – rebeliantów wymykających się od tyłu.
Razem z kilkoma chłopakami odłączyliśmy się od głównej grupy i skierowaliśmy się w stronę
wskazaną przez załogę samolotu. Wyglądało na to, że rebelianci ukryli się w sąsiednim domu. Wszedłem
do środka i zobaczyłem młodego mężczyznę – mógł mieć niewiele więcej niż dwadzieścia lat.
– Na ziemię! – krzyknąłem, pokazując karabinem w dół.
Patrzył na mnie osłupiały. Powtórzyłem gest, tym razem bardziej stanowczo.
– Na ziemię!
Nadal patrzył jak oniemiały. Nie wiedziałem, czy zamierza mnie zaatakować, i zupełnie nie
pojmowałem, dlaczego nie słucha poleceń. Zawsze lepiej dmuchać na zimne – przywaliłem mu pięścią
i przygwoździłem do ziemi.
Z tyłu domu wypadła jego matka, coś wykrzykując. Do tego czasu obok mnie zdążyło już się pojawić
paru naszych, między innymi tłumacz. Wreszcie to on uspokoił sytuację i zaczął zadawać pytania. Matka
chłopaka wyjaśniła w końcu, że jest upośledzony umysłowo i nie rozumiał, co robię. Daliśmy mu spokój.
Tymczasem na boku stał spokojnie jakiś mężczyzna – myśleliśmy, że to ojciec chłopaka. Kiedy jednak
rozwialiśmy obawy matki o syna, ona sama zapewniła nas, że nie ma pojęcia, kim jest ten dupek. Okazało
się, że dopiero co wbiegł do jej domu i tylko udaje, że tu mieszka. W ten sposób złapaliśmy jednego
szczura wystawionego nam przez siły powietrzne.
Chyba nie powinienem o tym opowiadać, bo wszystko się wyda.
Dom, do którego uciekli ci buntownicy, był tak naprawdę trzecim, który szturmowaliśmy tej nocy.
Było tak: podprowadziłem chłopaków do pierwszego domu. Kiedy ustawiliśmy się wszyscy jeden za
drugim na zewnątrz, gotowi do wejścia, odezwał się nasz oficer.
– Coś tu jest nie tak – powiedział. – Mam wrażenie, że coś nie pasuje.
Obróciłem głowę i rozejrzałem się wokół.
– Cholera – przyznałem. – Przyprowadziłem was nie do tego domu.
Wycofaliśmy się i poszliśmy do właściwego.
Mam podać jeszcze jakieś szczegóły tej historii?
Drugi gratis
Pewnego dnia operowaliśmy w okolicach miejsca, w którym od ulicy Sunset odchodzi jedna
z prostopadłych do niej bocznych ulic. Byłem na dachu z Dauberem i rozglądaliśmy się, żeby ustalić, co
szykują miejscowi. Dauber właśnie odszedł od karabinu, żeby zrobić sobie przerwę. Kiedy przyłożyłem
oko do lunety, zauważyłem na ulicy dwóch gości jadących na motorowerze w moim kierunku.
Ten z tyłu miał plecak. Zauważyłem, że wrzucił go do dziury w drodze.
To nie był listonosz: właśnie podrzucił ajdika.
– Patrz, patrz! – odezwałem się do Daubera, który na te słowa podniósł lornetkę.
Pozwoliłem im podjechać na odległość niewiele większą niż 100 metrów i dopiero wtedy strzeliłem
z .300 win maga. Dauber, który patrzył przez lornetkę, mówił, że to było jak scena z filmu Głupi
i głupszy. Kula przeszyła pierwszego gościa i trafiła drugiego. Ich motorower zachwiał się, po czym
wjechał w ścianę.
Dwóch gości jednym strzałem. To się nazywa dobrze wydawać pieniądze podatników!
Okazało się, że ten strzał wywołał pewne kontrowersje. Z powodu podłożonego ajdika armia wysłała na
miejsce paru ludzi. Ale zanim tam dotarli, upłynęło jakieś sześć godzin. Tymczasem na ulicy zrobił się
korek, a ani ja, ani nikt inny nie był w stanie przez cały czas obserwować tej dziury w jezdni. Dodatkowo
sytuację skomplikował fakt, że na tej samej ulicy marines zatrzymali wywrotkę, którą podejrzewali, że
jest samochodem pułapką. Wszędzie porobiły się korki, a ajdik oczywiście znikł.
Normalnie nikt nie robiłby z tego problemu. Jednak kilka dni wcześniej zauważyliśmy pewną
prawidłowość: obok posterunków COP parę minut przed atakami i po nich przejeżdżały motorowery –
najwyraźniej najpierw w celach zwiadowczych, a potem aby zdobyć informacje o skutkach ataku.
W związku z tym zwróciliśmy się z prośbą o udzielenie zgody na strzelanie do wszystkich poruszających
się na motorowerach. Zgody takiej nam odmówiono.
Kiedy prawnicy albo ktoś na wyższym szczeblu łańcucha dowodzenia usłyszał o moim podwójnym
trafieniu, prawdopodobnie uznał, że zmyśliłem historię o ajdiku. Zjawiło się JAG – Judge Advocate
General, wojskowe biuro śledcze, swego rodzaju wojskowa wersja prokuratury – i rozpoczęło
dochodzenie.
Na szczęście miałem mnóstwo świadków tego, co się wydarzyło, a i tak musiałem odpowiedzieć na
wszystkie pytania JAG.
Tymczasem rebelianci nadal wykorzystywali motorowery i zbierali dane wywiadowcze. Bacznie ich
obserwowaliśmy i niszczyliśmy wszystkie zaparkowane motorowery, na jakie tylko natrafialiśmy przy
domach i na podwórzach, ale dużo więcej nie mogliśmy zrobić.
Może prawnicy spodziewali się, że będziemy pozowali buntownikom do zdjęć.
W Iraku chodzenie i strzelanie sobie po prostu do ludzi byłoby głupotą. Z jednej strony zawsze wokoło
było mnóstwo świadków. Z drugiej – za każdym razem kiedy kogoś zabiłem w Ar-Ramadi, musiałem
spisywać na ten temat oświadczenie strzelca.
Poważnie.
Był to rodzaj dodatkowego meldunku oprócz meldunku z akcji, odnoszący się wyłącznie do oddanych
strzałów i odnotowanych zaliczeń (trafień śmiertelnych). Podawane informacje musiały być bardzo
szczegółowe.
Nosiłem ze sobą notesik, w którym zapisywałem datę, godzinę, szczegóły dotyczące zastrzelonej
osoby, jej zachowania, użytej przeze mnie amunicji, liczby oddanych strzałów, odległości od celu oraz
świadków oddania strzału. Wszystko to trafiało do meldunku wraz z informacjami o ewentualnych
szczególnych okolicznościach.
Dowództwo utrzymywało, że spisuję to dla własnego dobra, na wypadek gdyby kiedyś wszczęto
dochodzenie dotyczące jakiegoś nieuzasadnionego śmiertelnego strzału, ale moim zdaniem tak naprawdę
kryłem w ten sposób tyłki osób siedzących na nieco wyższych szczeblach drabiny dowodzenia.
Rejestr liczby zabitych rebeliantów prowadziliśmy na bieżąco nawet podczas najbardziej intensywnej
wymiany ognia. Jeden z naszych oficerów miał zawsze za zadanie szczegółowo opisywać każdy wypadek
zabicia przeciwnika; i przekazywał te dane dalej przez radio. Mnóstwo razy zdarzało się tak, że nadal
prowadziłem wymianę ognia z rebeliantami, a równocześnie przekazywałem LT albo innemu oficerowi
szczegóły na temat tego, co robię. Bywało to tak upierdliwe, że pewnego razu, kiedy oficer zaczął
dopytywać o detale dotyczące mojego strzału, powiedziałem mu, że zamachał do mnie jakiś dzieciak. To
był tylko taki niestosowny żart. W ten sposób chciałem mu powiedzieć, żeby się odpieprzył.
Ech, ta wojenna biurokracja.
Czy wszyscy snajperzy byli zobowiązani wypełniać oświadczenie strzelca – tego nie wiem. Jeśli o mnie
chodzi, to praktyka owa zaczęła się podczas mojej drugiej zmiany, kiedy operowałem na ulicy Hajfa.
Wtedy jeszcze dokumenty te wypełniał za mnie ktoś inny.
Jedno natomiast wiem: to wszystko miało stanowić dupochron – w tym wypadku chroniący dupę
siedzącą najwyżej.
Zabijaliśmy wroga masowo. Kiedy sumaryczne liczby zabitych w Ar-Ramadi zaczęły sięgać
astronomicznych wielkości, oświadczenia stały się obowiązkowe i musiały być drobiazgowe.
Prawdopodobnie nasz dowódca albo ktoś inny w naszym sztabie zobaczył te liczby i uznał, że prawnicy
mogą dopytywać, dlaczego są tak duże – pomyślał więc, że lepiej mieć coś na swoją obronę.
Doskonały sposób prowadzenia wojny: dbać o to, by móc wybronić się od zarzutu zwycięstwa.
Trudno o coś równie upierdliwego jak wypełnianie tych oświadczeń. Żartowałem, że skoro tak to
wygląda, to nie warto nikogo zabijać. (Z drugiej strony tylko dzięki temu wiem dokładnie, ilu ludzi
„oficjalnie” zabiłem).
Czyste sumienie
Czasem wydawało się, że Bóg wypuszcza ich dopiero wtedy, kiedy zajmuję miejsce przy karabinie.
– Pora wstawać.
Otworzyłem oczy i spojrzałem w górę z miejsca, na którym leżałem na podłodze.
– Zamiana – powiedział Jay, mój LPO (lead petty officer, podoficer w stopniu starszego bosmana
sztabowego).
Przez minione cztery godziny, kiedy ja drzemałem, on siedział za celownikiem karabinu.
– Okej.
Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do broni.
– A jak tam? Coś się dzieje? – spytałem.
Kiedy przejmuje się stanowisko strzeleckie, poprzednik przedstawia krótki meldunek, opisując, kto
pojawiał się w pobliżu itd.
– Nic – powiedział Jay. – Nie widziałem żywej duszy.
– Zupełnie nikogo?
– Zupełnie.
Zamieniliśmy się miejscami. Jay nasunął sobie bejsbolówkę na oczy, żeby się trochę przespać.
Przyłożyłem oko do lunety i zacząłem obserwować. Nim upłynęło dziesięć sekund, prosto w krzyż
celowniczy wpakował mi się rebeliant z kałaszem w garści. Przez parę sekund obserwowałem go, jak
skrada się w stronę amerykańskich pozycji, dzięki czemu potwierdziłem, że zasady użycia siły pozwalają
mi go zabić.
Po czym go zastrzeliłem.
– Nienawidzę cię, kurwa – zamamrotał Jay z podłogi.
Nawet nie podniósł daszka czapki, nie mówiąc o tym, żeby wstać.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości co do ludzi, których zastrzeliłem. Koledzy żartowali sobie:
„Taaa, znamy Chrisa. On ma na końcu celownika wyryty taki mały karabin. Na kogo popatrzy, zasady
mówią: strzelaj!”.
Tak naprawdę jednak moje cele zawsze były oczywiste, a poza tym w każdej sytuacji, kiedy
strzelałem, miałem mnóstwo świadków.
W tamtych okolicznościach nikt nie ryzykowałby pomyłki. Gdybym nie przestrzegał ściśle zasad
użycia siły, sam wydałby na siebie wyrok.
Jeszcze w Al-Falludży podczas czyszczenia jakiegoś domu przez marines doszło do pewnego
incydentu. Kiedy oddział wszedł do budynku i żołnierze przystąpili do czyszczenia pomieszczeń, pod ich
nogami leżały zwłoki jakichś rebeliantów. Niestety jeden z tych sukinsynów na ziemi nie był martwy.
Kiedy marines znaleźli się wewnątrz domu, odwrócił się i wyciągnął zawleczkę ze schowanego granatu.
Wybuch zranił kilku żołnierzy, a kilku zabił.
Od tego czasu marines zaczęli strzelać do każdego, kogo zobaczyli po wejściu do domu. W pewnym
momencie sfilmował to jakiś reporter; nagranie zostało upublicznione, a na marines posypały się gromy.
Zarzuty uchylono albo wycofano, ponieważ już we wstępnej fazie dochodzenia wyjaśniono okoliczności.
Mimo to mieliśmy świadomość, że zawsze istnieje możliwość, choćby teoretyczna, postawienia nam
zarzutów.
Najgorszą rzeczą, jaką można było zrobić z tą wojną, było dołączenie do oddziałów tych wszystkich
dziennikarzy. Większości Amerykanów zaakceptowanie wojennej rzeczywistości przychodzi z trudem,
a przekazywane przez reporterów relacje wcale w tym nie pomagały.
Władze chciały mieć poparcie opinii publicznej dla tej wojny. Ale tak naprawdę kogo to obchodzi?
Moim zdaniem powinno być tak: skoro wysyła się nas, żebyśmy to załatwili, to powinniśmy mieć
wolną rękę. Po coś są ci admirałowie i generałowie – niech oni nas nadzorują, a nie jakaś tłusta świnia
z Kongresu, która siedzi sobie gdzieś w Waszyngtonie w skórzanym fotelu, ćmi cygaro
w klimatyzowanym biurze i mówi mi, gdzie i kiedy mogę do kogoś strzelać. Skąd ktoś taki może to
wiedzieć? Przecież nigdy nie był nawet w strefie walki.
Więc skoro już ktoś postanowił nas tu wysłać, to niech nam nie przeszkadza. Wojna to wojna. Bo
w końcu co mamy zrobić: pokonać wroga, unicestwić go? Czy może jedziemy tam podawać mu herbatkę
i ciasteczka?
Wojskowym wystarczy powiedzieć, jaki ma być efekt końcowy, a oni go osiągną. Ale niech nikt nam
nie próbuje mówić, jak mamy to zrobić. Wszystkie te zasady określające, kiedy i w jakich
okolicznościach można zabijać walczących z nami nieprzyjaciół, nie tylko utrudniają nam zadanie, ale
dodatkowo wystawiają nasze życie na niebezpieczeństwo.
Zasady użycia siły stały się tak zawiłe i popieprzone, bo przy ich ustalaniu majstrowali politycy.
Zasady te spisali prawnicy, którzy starają się chronić admirałów i generałów przed politykami; nie
spisali ich ludzie, którzy troszczą się o narażonych na nieprzyjacielski ogień chłopaków działających
w terenie.
Tak się składa, że wielu ludzi w kraju – nie wszyscy – nie akceptowało tego, że prowadzimy wojnę. Nie
akceptowało tego, że wojna oznacza śmierć, i to najczęściej śmierć gwałtowną. Wielu ludzi, nie tylko
politycy, chciało narzucać nam absurdalne wymysły, domagać się od nas zachowywania pewnych
standardów, którym nikt nie jest w stanie sprostać.
Nie twierdzę, że należy popełniać zbrodnie wojenne. Twierdzę tylko, że nie można kazać żołnierzom
prowadzić wojny z rękami związanymi za plecami.
Gdybym miał stosować zasady użycia siły, których przestrzegałem w Iraku, to w sytuacji, kiedy ktoś
wejdzie do mojego domu, zastrzeli moją żonę i dzieci, po czym rzuci broń na podłogę, NIE powinienem
go zastrzelić. Powinienem odprowadzić go delikatnie do aresztu.
Kto by tak zrobił?
Ktoś może powiedzieć, że mój sukces jest potwierdzeniem słuszności zasad użycia siły. Ja jednak
uważam, że bez nich mógłbym być skuteczniejszy, prawdopodobnie mógłbym ochronić więcej ludzi
i przyczynić się do szybszego zakończenia wojny.
Miałem wrażenie, że we wszystkich artykułach w gazetach pisze się tylko o potworności wojny albo
o tym, że zaprowadzenie pokoju w Ar-Ramadi będzie niemożliwe.
I zgadnijcie, co się stało, kiedy pozabijaliśmy tych wszystkich bandziorów... Do irackich
przywódców plemiennych dotarło, że nie żartujemy, i w końcu zebrali się razem nie tylko po to, żeby po
prostu rządzić, ale też po to, by pozbyć się rebeliantów. Do stworzenia sytuacji, w której mógł zaistnieć
pokój, potrzeba było siły, potrzeba było gwałtowności działania.
Białaczka
– Nasza córka jest chora. Ma bardzo niski poziom białych krwinek.
Słuchając Tai, ścisnąłem mocniej słuchawkę. Mała od jakiegoś czasu przechodziła kolejne infekcje
i zachorowała na żółtaczkę. Najwyraźniej jej wątroba nie była w stanie poradzić sobie z chorobą.
Lekarze zlecili dodatkowe badania i wyglądało to naprawdę źle. Nikt nie mówił, że to rak czy białaczka,
ale też nikt nie mówił, że nie. Chcieli zrobić badania, żeby potwierdzić najgorsze obawy.
Taya starała się mówić optymistycznie i bagatelizować problemy. Najpierw tylko z tonu jej głosu
mogłem się domyślić, że sytuacja jest poważniejsza, niż to przyznaje, ale w końcu udało mi się
wyciągnąć z niej całą prawdę.
Nie pamiętam dokładnie, co powiedziała, ale usłyszałem: białaczka. Rak.
Moja córeczka umrze.
Poczułem, jak ogarnia mnie poczucie bezradności. Znajdowałem się tysiące kilometrów od córki i w
żaden sposób nie mogłem jej pomóc. Nawet gdybym tam był, nie potrafiłbym jej wyleczyć.
Głos żony przez telefon brzmiał tak smutno i samotnie.
Stres związany z tą misją zacząłem odczuwać na długo przed tym telefonem z września 2006 roku.
Strata Marca i poważne obrażenia Ryana zrobiły swoje. Miałem bardzo wysokie ciśnienie i nie mogłem
spać. Kiedy dowiedziałem się o córce, doszedłem do kresu wytrzymałości. Nie było ze mnie wielkiego
pożytku.
Na szczęście nasza zmiana dobiegała już końca. Kiedy wspomniałem w dowództwie o stanie mojej
córki, natychmiast zaczęli starać się o wyekspediowanie mnie do kraju. Nasz lekarz przygotował
dokumenty potrzebne do przysłania listu Czerwonego Krzyża (to rodzaj oświadczenia potwierdzającego,
że rodzina żołnierza potrzebuje go w domu z powodu nagłego wypadku). Jak tylko list do nas dotarł,
dowódcy zadbali o całą resztę.
Niewiele brakowało, żebym nie wyjechał. Ar-Ramadi było tak niebezpieczną strefą, że nie było zbyt
wielu okazji do znalezienia lotu. Ruch helikopterów do miasta i poza nie był zawieszony. Nawet konwoje
wciąż były obiektem ataków rebeliantów. Martwiąc się o mnie i wiedząc, że nie mogę czekać zbyt długo,
koledzy postanowili użyć samochodów humvee. Wsadzili mnie do środkowego i wyjechali ze mną
z miasta na lotnisko TQ.
Kiedy tam dotarliśmy i oddawałem swój pancerz osobisty oraz M4, potwornie ściskało mnie
w gardle.
Moi koledzy wracali na wojnę, a ja jechałem do domu. Do dupy. Czułem się, jakbym sprawiał im
zawód, jakbym uchylał się od obowiązku.
To był konflikt – rodzina i ojczyzna, rodzina i towarzysze broni – którego nigdy tak naprawdę nie
rozwiązałem. W Ar-Ramadi miałem jeszcze więcej śmiertelnych trafień niż w Al-Falludży. Nie tylko
zakończyłem tę zmianę z większą liczbą zaliczeń niż ktokolwiek inny z tej tury, ale też moja ogólna suma
trafień uczyniła ze mnie najskuteczniejszego amerykańskiego snajpera wszech czasów – by użyć nadętego
oficjalnego określenia.
A mimo to czułem się, jakbym się poddał, jakbym nie zrobił tego, co do mnie należy.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 12
Ciężkie czasy
W domu
Złapałem samolot wyczarterowany przez wojsko: najpierw do Kuwejtu, potem do Stanów. Nosiłem
cywilne ubranie, a ponieważ miałem do tego dość długie włosy i brodę, musiałem się trochę poużerać
z różnymi osobami po drodze, bo nikomu nie mieściło się w głowie, czemu ktoś w czynnej służbie może
podróżować w cywilnym ubraniu.
Z perspektywy czasu to nawet trochę zabawne.
Wysiadłem z samolotu w Atlancie, po czym znowu musiałem przejść przez kontrolę bezpieczeństwa,
żeby lecieć dalej. Dotarcie tu zajęło mi parę dni, więc kiedy zdjąłem buty, słowo daję, że kilka osób
stojących najbliżej zasłabło. Chyba nigdy jeszcze tak szybko nie przeszedłem kontroli bezpieczeństwa.
Taya
Chris nigdy mi nie mówił, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo, ale w pewnym
momencie nauczyłam się odczytywać to między słowami. Kiedy więc powiedział mi, że
chłopcy będą wieźli go w konwoju, już sam sposób, w jaki o tym opowiadał, napędził mi
stracha. Bałam się o nich wszystkich, ale przede wszystkim o niego. Zadałam mu parę pytań
i na podstawie ostrożności, z jaką odpowiadał, domyśliłam się, jak niebezpieczna może być
ta podróż na lotnisko.
Miałam bardzo silne poczucie, że im więcej osób będzie się za niego modliło, tym
większe będzie miał szanse. Dlatego zapytałam, czy mogę poprosić jego rodziców, żeby się
za niego modlili.
Zgodził się.
Wtedy zapytałam, czy mogę im powiedzieć, dlaczego mają się modlić i że Chris wraca do
domu, i o tym, jak niebezpiecznie jest w mieście. Na to się nie zgodził.
Więc nie powiedziałam.
Prosiłam ludzi o modlitwę, dawałam im do zrozumienia, że Chris znajduje się
w niebezpiecznej sytuacji, ale poza tym nie podawałam żadnych więcej szczegółów –
prosiłam, żeby mi zaufali. Wiedziałam, że dla tych wybranych osób, do których się
zwracałam, to będzie bardzo trudne. Jednak mojemu przekonaniu, że ludzie powinni otaczać
mojego męża modlitwą, towarzyszyło równie mocne przeświadczenie, że powinnam trzymać
się tego, co on sam powiedział, i nic więcej nie ujawniać. Zdaję sobie sprawę, że nie
przysparzało mi to popularności, ale on bardziej potrzebował modlitwy niż ja popularności.
Kiedy Chris dotarł do domu, był tak zestresowany, że wydawał się kompletnie odrętwiały.
Z trudem przychodziło mu mówić, co dokładnie czuje. Był po prostu wykończony i przybity.
Było mi przykro, że musiał przez to wszystko przechodzić. I czułam się strasznie rozdarta
wewnętrznie, jeśli chodzi o moje pragnienie bliskości. Pragnęłam go niesamowicie. Ale
równocześnie tak długo musiałam radzić sobie bez niego, że nauczyłam się podobnie myśleć:
nie potrzebuję go – a przynajmniej nie powinnam potrzebować.
Nikt inny raczej chyba tego nie zrozumie, ale te najprzeróżniejsze uczucia kotłowały się
wtedy we mnie wszystkie naraz. Byłam strasznie wściekła na Chrisa za to, że zostawił mnie
samą z dziećmi. Chciałam, żeby wrócił, ale równocześnie byłam na niego wściekła.
Przez minione miesiące cały czas niepokoiłam się o jego bezpieczeństwo i przeżywałam
rozczarowanie, że zdecydował się na ponowny wyjazd. Chciałam móc się na nim oprzeć, ale
nie dał mi tej możliwości. Mógł na niego liczyć team, mogli całkiem obcy ludzie, którzy
akurat służyli razem z nim w wojsku – ale ani dzieci, ani ja oczywiście liczyć na niego nie
mogliśmy.
To nie była jego wina. Gdyby mógł, to byłby w obu tych miejscach naraz – ale nie mógł.
Kiedy jednak stanął wobec konieczności wyboru, nie wybrał nas.
Przez cały czas kochałam go, starałam się go wspierać i w najrozmaitszy sposób
okazywać mu miłość. Kłębiły się we mnie tysiące uczuć.
W czasie całej tej zmiany towarzyszyła mi chyba podskórnie odczuwana złość. Zdarzało
nam się, że rozmawialiśmy przez telefon i w pewnym momencie Chris zauważał, że coś jest
nie tak. Pytał wtedy, czy coś mnie gryzie, ale ja się wypierałam. A kiedy dociskał, mówiłam
w końcu: „Jestem wściekła na ciebie, że znów tam pojechałeś. Ale nie chcę tego: nie chcę cię
nienawidzić i nie chcę być na ciebie wściekła. Wiem, że jutro możesz zginąć. Nie chcę, żebyś
zamartwiał się z mojego powodu. Wiesz, chyba powinniśmy skończyć tę rozmowę”.
Teraz wreszcie Chris wrócił – i wszystkie te emocje po prostu we mnie wybuchły:
szczęście przemieszane dokładnie z wściekłością.
Poprawa
Lekarze robili mojej córce najprzeróżniejsze badania. Niektóre naprawdę były wkurzające. Szczególnie
zapamiętałem pobieranie krwi – a wykonywano je bardzo często. Dziecko obracano do góry nogami
i nakłuwano mu stopę; wielokrotnie krew nie chciała płynąć i trzeba było to w kółko powtarzać.
Córeczka cały czas płakała.
To były długie dni, ale ostatecznie lekarze ustalili, że nasza dziewczynka nie ma białaczki. Miała
wprawdzie nadal żółtaczkę i inne powikłania, ale lekarzom udało się opanować infekcje, które
doprowadziły ją do tego stanu. Nastąpiła poprawa.
Jedną z niesamowicie frustrujących rzeczy było dla mnie to, jak córka reagowała na mój widok.
Płakała za każdym razem, kiedy brałem ją na ręce. Wyrywała się do mamy. Taya mówiła, że reaguje tak
na wszystkich mężczyzn – mała płakała, ilekroć usłyszała męski głos.
Tak czy owak, strasznie mnie to bolało. Pokonałem taki kawał świata, żeby do niej przyjechać,
kocham ją z całego serca – a ona mnie odrzuca.
Lepiej układało się z synem, który mnie pamiętał, a poza tym był starszy i chętniej się ze mną bawił.
Ale i tym razem okazało się, że do zwykłych kłopotów z dziećmi, które na ogół miewają rodzice, oraz do
typowych kłopotów małżeńskich dołożyło się oddzielenie i stres, przez który wszyscy świeżo
przeszliśmy.
Nawet drobiazgi potrafiły być irytujące. Kiedy strofowałem syna, chciałem, żeby patrzył mi w oczy.
Tai to przeszkadzało, bo jej zdaniem nie był przyzwyczajony do mnie, do mojego głosu – i w tej sytuacji
nie można wymagać od dwulatka, żeby patrzył w oczy. Ja jednak uważałem dokładnie odwrotnie. Tak
właśnie powinien robić. Przecież nie karci go obcy człowiek. Dyscypliny uczy go ktoś, kto go kocha. Jest
w tej relacji jakby dwukierunkowość szacunku. Ty patrzysz mi w oczy, ja patrzę ci w oczy – rozumiemy
się nawzajem.
Taya mówiła:
– Chwileczkę. Nie było cię całymi miesiącami. A teraz wracasz i chcesz być częścią rodziny
i ustanawiać zasady? O nie, proszę pana – bo za miesiąc znów wyjeżdżasz na następne szkolenie.
Każde z nas miało rację z własnego punktu widzenia. Problem polegał na tym, żeby dostrzec ten drugi
punkt widzenia, a następnie żeby z tym żyć.
Nie byłem ideałem. W paru sprawach się myliłem. Musiałem nauczyć się być ojcem. Miałem swoje
wyobrażenie na temat rodzicielstwa, ale nie było ono oparte na rzeczywistości. Z czasem moje
wyobrażenia się zmieniły.
Do pewnego stopnia. Nadal oczekuję od dzieci, by patrzyły mi w oczy, kiedy do nich mówię. Ja też
patrzę im w oczy. A Taya się z tym zgadza.
Mike Monsoor
Byłem w kraju od jakichś dwóch tygodni, kiedy zadzwonił jeden z przyjaciół z SEAL i spytał, co słychać.
– Nic specjalnego – odpowiedziałem.
– No a ten, co wam zginął? – zapytał.
– Co?
– Nie wiem, o kogo chodzi, ale słyszałem, że któryś zginął.
– Cholera.
Rozłączyłem się i zacząłem dzwonić do wszystkich, których znałem. W końcu dotarłem do kogoś, kto
coś wiedział, ale nie mógł o tym mówić, bo nie została jeszcze powiadomiona rodzina poległego.
Powiedział, że za parę godzin oddzwoni.
To były długie godziny.
W końcu dowiedziałem się, że w Ar-Ramadi zginął należący do naszego siostrzanego plutonu Mike
Monsoor: poświęcił siebie, żeby ratować życie kolegów. Urządzili stanowisko obserwacyjne w jednym
z budynków; któremuś z rebeliantów udało się podejść na tyle blisko, że rzucił granat.
Oczywiście nie było mnie przy tym, ale poniższy opis tego, co się wydarzyło, pochodzi z oficjalnego
podsumowania akcji:
Granat uderzył go w klatkę piersiową i odbił się, spadając na pokład [słowo używane przez marynarkę na określenie podłogi]. [Monsoor]
natychmiast zerwał się na równe nogi i krzyknął: „Granat!”, by ostrzec kolegów o zbliżającym się nieuchronnie niebezpieczeństwie, mieli oni
jednak za mało czasu, żeby zdążyć ewakuować się z kryjówki snajperskiej i uniknąć obrażeń. Nie bacząc na własne życie, [Monsoor] rzucił się
bez wahania na granat i przykrył go własnym ciałem, by osłonić leżących tuż obok kolegów. W chwili gdy [Monsoor] upadł na niego, granat
eksplodował, powodując śmiertelne obrażenia.
Trudno o bardziej bezinteresowne i wyraźnie zamierzone działanie niż to, które podjął bosman Monsoor. Spośród trzech SEALsów
znajdujących się w tym narożniku dachu on jeden miał możliwość uciec przed wybuchem i gdyby się na to zdecydował, bez trudu uniknąłby
obrażeń. Tymczasem postanowił osłonić swoich towarzyszy, poświęcając za nich własne życie. Swoim odważnym i bezinteresownym
działaniem ocalił życie dwóm innym SEALsom.
Później został mu przyznany Medal Honoru.
Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, wróciło do mnie mnóstwo wspomnień związanych
z Mikeyem. Nie poznałem go aż tak dobrze, bo był w innym plutonie, ale brałem udział w jego
otrzęsinach.
Pamiętam, jak go przytrzymywaliśmy, żeby ogolić mu głowę. Ani trochę mu się to nie podobało; być
może do dziś mam na ciele jakieś ślady po tamtym dniu.
Podjechałem vanem na lotnisko po paru chłopaków i pomagałem zorganizować stypę po pogrzebie
Mikeya.
Pogrzeby SEALsów są podobne do irlandzkich: z dużą stypą – tyle że my dużo więcej pijemy.
A skoro tak, to powstaje pytanie: ile piwa potrzeba na stypę po SEALsie? Jest to tajna informacja, ale
z całą pewnością więcej niż cholernie dużo.
Kiedy samolot lądował, stałem w niebieskim mundurze na pasie lotniska. W chwili gdy trumna
ukazała się na rampie, uniosłem dłoń w sztywnym salucie, po czym wraz z pozostałymi tragarzami powoli
poniosłem drewnianą skrzynię do czekającego karawanu.
Na lotnisku zgromadził się wokół nas spory tłum. Znajdujący się w pobliżu ludzie, zdawszy sobie
sprawę, czego są świadkami, zatrzymywali się i patrzyli w milczeniu, żegnając zmarłego. Ze
wzruszeniem obserwowałem, jak oddają część rodakowi, mimo że wcale go nie znali. Byłem poruszony
tym widokiem: ostatnim pożegnaniem naszego poległego towarzysza, milczącym uznaniem doniosłości
ofiary, którą złożył.
Jedyna oznaka tego, że jesteśmy SEALsami, to noszony przez nas trident – wspólny dla wszystkich
członków jednostki metalowy emblemat. Kto nie ma go na mundurze, ten jest zwykłymi pomyjami
z marynarki.
Podczas pogrzebów przyjął się zwyczaj, że na znak szacunku odpinamy trident i przybijamy go do
trumny poległego brata. W ten sposób pokazujemy mu, że nigdy go nie zapomnimy, że do końca życia
pozostanie częścią nas.
Kiedy chłopcy z plutonu Delta ustawili się w kolejce, żeby każdy mógł wbić trident w wieko trumny
Mikeya, ja stanąłem z tyłu ze spuszczoną głową. Tak się złożyło, że zaledwie parę metrów miejsca, gdzie
miał zostać pochowany Monsoor, znajdował się grób Marca Lee. Nie byłem na pogrzebie Marca, bo nie
zdążyłem wrócić zza oceanu, i do tej pory nie miałem jeszcze okazji pochylić się nad jego szczątkami.
Teraz nagle przyszło mi do głowy, że to odpowiednia chwila, by położyć trident na jego nagrobku.
Podszedłem tam bez słowa i złożyłem odznakę jako wyraz ostatniego pożegnania dla przyjaciela.
Z tego pogrzebu mam i dobre wspomnienie: wziął w nim udział Ryan, który zdążył na czas zostać
wypisany ze szpitala. Wspaniale było móc go zobaczyć, chociaż był teraz całkowicie niewidomy.
Zanim stracił przytomność z powodu utraty krwi po postrzale, Ryan widział. Jednak w wyniku
obrzęku mózgu pod wpływem krwotoku wewnętrznego znajdujące się w jego oku fragmenty kości albo
pocisku przerwały nerwy wzrokowe. Nie było żadnych szans na przywrócenie mu wzroku.
Kiedy go zobaczyłem, zapytałem, dlaczego tak się upierał, żeby wyjść z budynku o własnych siłach.
Dla mnie był to dowód niesamowitej dzielności – typowej dla Ryana. Odpowiedział mi, że to ze względu
na nasze procedury, które wymagały sprowadzenia go na dół przez co najmniej dwóch ludzi, gdyby nie
mógł iść sam. Nie chciał wyłączać z walki większej liczby żołnierzy, niż to było potrzebne.
Jemu się chyba wydawało, że zejdzie o własnych siłach. I prawdopodobnie by zszedł, gdybyśmy mu
pozwolili. Może nawet chwyciłby karabin i próbował dalej strzelać.
Z powodu odniesionych obrażeń Ryan odszedł ze służby, ale zachowaliśmy bliski kontakt. Mówią, że
przyjaźnie nawiązane na wojnie są silne. Nasza przyjaźń z Ryanem to potwierdziła.
W mordę Niechluja!
Po pogrzebie poszliśmy do miejscowej knajpy na właściwą stypę.
W naszym ulubionym nocnym lokalu odbywało się jak zwykle równocześnie wiele różnych imprez,
między innymi skromne przyjęcie dla paru starszych członków SEALs i UDT, którzy świętowali rocznicę
przyjęcia do jednostki. Wśród nich siedział celebryta, którego będę tu nazywał Scruff Face (Niechluj).
Scruff służył w wojsku; jak się zdaje, większość ludzi uważa, że był SEALsem. Z tego, co wiem, był
w służbie czynnej w czasie konfliktu wietnamskiego, ale nie uczestniczył w działaniach wojennych.
Siedziałem tam z Ryanem i powiedziałem mu, że Scruff zabawia rozmową paru kolegów.
– Wiesz, chciałbym go poznać – powiedział Ryan.
– Dobra.
Wstałem, podszedłem do Scruffa i przedstawiłem się.
– Panie Scruff Face, tam siedzi młody SEALs, który właśnie wrócił z Iraku. Przyjechał stamtąd ranny,
ale bardzo chciałby pana poznać.
Można powiedzieć, że Scruff nas zlekceważył. Jednak Ryan naprawdę chciał go poznać, więc
podwiozłem go do Scruffa, a ten zachował się tak, jakby nie życzył sobie, by mu przeszkadzać.
W porządku.
Wróciliśmy na swoje miejsca i wypiliśmy jeszcze parę drinków. Tymczasem Scruff zaczął nadawać
coś o wojnie i gadał, co mu tylko ślina na język przyniosła. Prezydent Bush to dupek. Jesteśmy tam tylko
dlatego, że Bush chce zaimponować ojcu. Robimy źle, bo zabijamy mężczyzn, kobiety i dzieci – jesteśmy
mordercami.
I tak dalej, i tak dalej. Scruff mówił, że nienawidzi Ameryki i dlatego przeniósł się do Kalifornii
Dolnej. 11 września to był spisek.
I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Chłopakom zaczynało to działać na nerwy. W końcu podszedłem do niego i spróbowałem go
namówić, żeby wyluzował.
– Jesteśmy tu w żałobie – powiedziałem. – Może by pan trochę odpuścił? Odrobinę.
– Zasługujecie, żeby wam paru zabili – powiedział.
Po czym się wyprężył, jakby za chwilę chciał mi przywalić.
Jak na mnie zachowałem wyjątkowo zimną krew.
– Słuchaj pan – powiedziałem – może jednak się rozejdziemy i każdy pójdzie w swoją stronę?
Scruff znowu wypiął klatkę. Tym razem się zamachnął.
To był moment, w którym skończyła się moja zimna krew i spokój. Przywaliłem mu.
No i stało się. Stoliki poleciały na podłogę. I Scruff Face też.
A ja wyszedłem.
Szybko.
Nie wiem tego na pewno, ale słyszałem, że podobno Scruff pojawił się na ceremonii zakończenia
BUD/S z podbitym okiem.
Kiedy jest się SEALsem, bójki są na porządku dziennym. Brałem udział w paru porządnych bijatykach.
W kwietniu 2007 roku byliśmy w Tennessee. Na koniec wylądowaliśmy już za granicą stanu
w mieście, w którym wcześniej tego samego wieczora odbywały się organizowane przez UFC (Ultimate
Fighting Championship) wielkie zawody mieszanych sztuk walki. Zbiegiem okoliczności znaleźliśmy się
akurat w lokalu, do którego wybrali się trzej zawodnicy świętujący swoje pierwsze zwycięstwa na ringu.
Nie szukaliśmy kłopotów. Razem z kumplem siedliśmy nawet w cichym kąciku, gdzie wokół prawie
nikogo nie było.
Ni stąd, ni z owąd podeszło do nas trzech czy czterech gości i wpadło na mojego kumpla. Coś tam im
powiedział. Nie pamiętam dokładnie co, ale najwyraźniej nie spodobało się to niedoszłym gwiazdorom
UFC, więc się na niego rzucili.
Oczywiście, nie zamierzałem pozwolić mu walczyć w pojedynkę. Wskoczyłem między nich. Razem
skopaliśmy im tyłki.
Tym razem nie postąpiłem zgodnie z radą starszego chorążego Prima. Kiedy pojawili się bramkarze
i zaczęli nas rozdzielać, nadal okładałem jednego z zawodników. Przyjechała policja i zostałem
zatrzymany. Oskarżono mnie o napaść. (Mój kolega wymknął się przez zaplecze. Nie mam do niego
pretensji – postąpił zgodnie z drugą zasadą bójek podaną przez Prima).
Następnego dnia wyszedłem za kaucją. Interweniował adwokat, który razem z sędzią doprowadził do
zawarcia ugody. Oskarżyciel zgodził się wycofać zarzuty, ale aby sprawa nabrała mocy prawnej,
musiałem stanąć przed obliczem sędzi.
– Panie Kyle – powiedziała pani przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, powoli przeciągając
sylaby – z samego faktu, że został pan wyszkolony do zabijania, nie wynika, że musi pan to udowadniać
w moim mieście. Proszę się stąd wynosić i nie wracać.
Tak też zrobiłem.
Ten niefortunny wypadek narobił mi trochę problemów w domu. Bez względu na to, gdzie byliśmy na
szkoleniu, przed zaśnięciem zawsze dzwoniłem do Tai. Ale ponieważ noc spędziłem na izbie
wytrzeźwień, o telefonie do domu nie mogło być mowy.
To znaczy owszem, miałem prawo do jednego telefonu, ale ponieważ Taya nie mogłaby mnie
wyciągnąć z aresztu, wykorzystałem tę możliwość, dzwoniąc gdzie indziej.
Właściwie nie musiałby to być aż taki wielki problem, tyle że właśnie miałem wrócić do domu na
przyjęcie urodzinowe jednego z dzieci. W związku z koniecznością stawienia się przed obliczem sądu
musiałem zostać w tym mieście dłużej.
– Gdzie jesteś? – spytała Taya, kiedy w końcu mogłem do niej zadzwonić.
– Zostałem aresztowany.
– Super – warknęła.
Nie mogłem mieć jej za złe, że była wściekła. Zdarzały mi się jeszcze bardziej nieodpowiedzialne
wybryki. W chwili kiedy zdarzył mi się właśnie ten, stanowił on tylko kolejne źródło irytacji w całym
paśmie podobnych do niego. Nasz związek staczał się szybko po równi pochyłej.
Taya
Nie zakochałam się w żadnym cholernym SEALsie – zakochałam się w Chrisie.
Jeśli facet jest SEALsem, to super i w ogóle, ale nie to w nim kochałam.
Gdybym wiedziała, czego mam się spodziewać, to co innego. Ale tego nigdy nie wiadomo.
Nikt nie wie. Nie w rzeczywistości, w prawdziwym życiu. I nie każdy SEALs wyjeżdża
wielokrotnie, raz za razem na misje bojowe.
Z upływem czasu praca stawała się dla Chrisa coraz ważniejsza. W pewnym sensie nie
potrzebował mnie jako rodziny – miał kolegów.
Stopniowo zaczęło do mnie docierać, że nie jestem dla niego najważniejsza. Tak mówił,
ale prawda była zupełnie inna.
Nie widać końca bójek
Nie jestem specjalnie charakterny ani nie jestem szczególnie utalentowanym bokserem, ale czasami
okazje do bójek nadarzały się same. Wolałem dostać wpierdol, niż scykorzyć w obecności kolegów.
Miałem jeszcze kilka innych pojedynków bokserskich. Miło pomyśleć, że ani razu nie wymiękłem.
Kiedy byłem w pierwszym w swojej karierze plutonie, cały nasz team pojechał do Fort Irwin
w hrabstwie San Bernardino na pustyni Mojave. Po zakończonych ćwiczeniach wybraliśmy się do miasta
i znaleźliśmy lokal o nazwie Library.
Akurat bawiła się tam po służbie grupa miejscowych policjantów i strażaków. Nasi chłopcy zwrócili
na siebie uwagę paru kobiet. Zaraz potem miejscowi pozielenieli z zazdrości i wzięli się do bitki.
To naprawdę był poważny błąd w ocenie sytuacji, bo w tej niewielkiej knajpce była nas prawie
setka. Stu SEALsów to siła, z którą należy się liczyć, więc skoro oni nie liczyli się z nami, my
policzyliśmy się z nimi. Po czym wyszliśmy na zewnątrz i poprzewracaliśmy parę samochodów.
Mniej więcej w tym czasie nadjechała policja. Zatrzymała dwudziestu pięciu naszych.
W amerykańskich siłach zbrojnych istnieją procedury pozasądowego upominania i karania żołnierzy –
jedną z nich jest tak zwany maszt kapitański: dowódca wysłuchuje zeznań podwładnego na temat jego
przewinienia i jeśli uzna, że ma to uzasadnienie, wymierza karę pozasądową. Kary te są regulowane
wojskowymi przepisami i mogą obejmować dowolny zakres – od surowego: „Proszę, żeby mi się to
więcej nie powtórzyło”, po degradację, a nawet „areszt więzienny”, który w dużej mierze oznacza
właśnie to, czego można domyślać się po nazwie.
Oficerowie poniżej szczebla dowódcy prowadzą podobne przesłuchania, z których nie są wyciągane
aż tak poważne konsekwencje. W naszym wypadku musieliśmy stawić się przed szefem sztabu (oficerem
będącym bezpośrednim zastępcą dowódcy) i wysłuchać wygłaszanej niezwykle dobitnie pogadanki na
temat tego, jak bardzo jesteśmy popieprzeni. Kwiecista przemowa obejmowała wszystkie postawione
nam zarzuty i opisywała pełny zakres zniszczeń – nie pamiętam, ilu ludzi odniosło obrażenia i jaką
wartość miały spowodowane przez nas straty, ale odczytanie całego tego katalogu zajęło szefowi sztabu
dobrą chwilę. Na koniec powiedział, że wstyd mu za nas.
– No dobra – powiedział, kończąc odczyt. – Żeby mi to było ostatni raz. Wypad mi stąd.
Otrzymawszy słuszną reprymendę, opuściliśmy gabinet, a słowa szefa sztabu brzmiały nam jeszcze
w uszach... przez jakieś pięć sekund. Może dziesięć.
Ta historia miała jednak ciąg dalszy.
O naszej przygodzie dowiedzieli się chłopcy z innej jednostki i uznali, że dobrze będzie zajrzeć do
tego samego lokalu i sprawdzić, czy historia się powtórzy.
I owszem.
Wygrali bójkę, ale jeśli dobrze zrozumiałem, toczyli ją w nieco trudniejszych warunkach. Ostateczny
wynik nie był aż tak jednoznaczny.
Niedługo potem jeszcze inna grupa naszych miała ćwiczyć w tym samym miejscu. Zrobiła się z tego
prawdziwa rywalizacja. Sęk w tym, że miejscowi dowiedzieli się o naszych zawodach. I przygotowali
się do nich.
Nasi dostali równo po dupach.
Od tego czasu wpisano to miasto na listę miejsc znajdujących się poza zasięgiem SEALsów.
Mogłoby się wydawać, że w Kuwejcie trudno było wdać się w pijacką awanturę, skoro nie było tam tak
naprawdę żadnych lokali, gdzie można by się napić alkoholu. Jednak tak się akurat zdarzyło, że była tam
jedna restauracja, gdzie lubiliśmy jadać i gdzie (co nie było wynikiem czystego przypadku) łatwo było
wnieść alkohol.
Pewnej nocy byliśmy tam i zaczęliśmy się zachowywać trochę głośno. Jakimś miejscowym się to nie
spodobało; wywiązała się sprzeczka, która doprowadziła do bójki. Zatrzymano czterech naszych, w tym
mnie.
Zjawiła się reszta chłopaków i poprosiła policję, żeby nas zwolniła.
– Nie ma mowy – odpowiedzieli policjanci. – Pójdą do aresztu i staną przed sądem.
Przedstawili swoje stanowisko dobitnie i sugestywnie. Nasi chłopcy podobnie przedstawili własne.
Kuwejtczycy w końcu dali się przekonać i wypuścili nas.
Aresztowano mnie też w Steamboat Springs w Kolorado, chociaż uważam, że w tym wypadku
okoliczności przemawiają raczej na moją korzyść. Siedziałem sobie w lokalu. W pewnym momencie,
kiedy kelnerka przechodziła z kuflem piwa, jakiś gość przy sąsiednim stoliku odsunął krzesło do tyłu i nie
widząc kelnerki, zderzył się z nią. Przy okazji wylała się na niego odrobina piwa.
Wstał i uderzył kelnerkę w twarz.
Podszedłem i stanąłem w obronie jej honoru w jedyny znany mi sposób. Z tego powodu mnie
aresztowano. Tacy są ci damscy bokserzy.
Zarzuty w tej sprawie, podobnie jak we wszystkich innych, oddalono.
Szeryf Ar-Ramadi
Ofensywa w Ar-Ramadi została ostatecznie uznana za kamień milowy i punkt zwrotny w tej wojnie, za
jedno z kluczowych wydarzeń, które pomogły Irakowi podnieść się z kompletnego chaosu. Z tego powodu
uczestnicy tych walk skupiali na sobie znaczną uwagę. A jej część w końcu skupiła się również na naszym
teamie.
Już wcześniej, mam nadzieję, jasno dałem do zrozumienia, że moim zdaniem nie powinno się
publicznie mówić o SEALsach jako o samodzielnej jednostce. Nie potrzebujemy rozgłosu. Jesteśmy
wszyscy cichymi profesjonalistami; im ciszej wokół nas, tym lepiej jesteśmy w stanie wykonywać swoje
zadania. Niestety żyjemy w trochę innym świecie. Gdyby nie to, nie uznałbym, że trzeba napisać tę
książkę.
Nawiasem mówiąc, moim zdaniem sukcesy w Ar-Ramadi i w całym Iraku należy przypisać tak samo
walczącym tam żołnierzom wojsk lądowych i piechoty morskiej, jak SEALsom. Zasługi te trzeba
sprawiedliwie porozdzielać. Owszem, SEALsi zrobili kawał porządnej roboty i przelali własną krew.
Ale – jak zresztą mówiliśmy oficerom, podoficerom i szeregowcom wojsk lądowych i piechoty morskiej,
u których boku walczyliśmy – nie jesteśmy ani trochę lepsi od tych żołnierzy, jeśli idzie o odwagę
i wartość bojową.
We współczesnym świecie ludzie chcą jednak dowiadywać się różnych rzeczy na temat SEALsów. Kiedy
wróciliśmy z Ar-Ramadi, dowództwo zebrało nas na wspólny meldunek, żebyśmy mogli opowiedzieć
słynnemu autorowi i byłemu SEALsowi, jak wyglądała ta bitwa. Tym autorem był Dick Couch.
Zabawne było to, że zaczął nie od słuchania, tylko od mówienia.
A nawet nie od mówienia. Pan Couch przyszedł do nas z wykładem na temat tego, jak bardzo nie
mamy racji.
Żywię wielki szacunek dla służby pana Coucha z czasu wojny wietnamskiej, w której brał udział jako
członek Underwater Demolition Teams i SEAL Teams. Bardzo go za to szanuję. Jednak tych parę spraw,
o których opowiadał tamtego dnia, w ogóle nie było dla mnie do przyjęcia.
Couch stanął na środku i zaczął nam mówić, że wszystko, co robiliśmy, robiliśmy źle. Mówił, że
powinniśmy zjednywać sobie przeciwników, zamiast ich zabijać.
– SEALsi powinni bardziej przypominać Special Forces – twierdził, mając (chyba) na myśli jedną
z tradycyjnych misji Special ​Forces, czyli szkolenie rdzennej ludności.
O ile pamiętam, dotychczas mówiono nam, że możemy strzelać, jeśli ktoś strzela do nas – no, ale
może nie o to chodzi.
Siedziałem tam i czułem, jak narasta we mnie wściekłość. Podobnie czuł się cały team, chociaż
wszyscy trzymali język za zębami. Na koniec Couch poprosił o uwagi.
Podniosłem rękę.
Zacząłem od paru lekceważących uwag o tym, jak się zapatruję na temat tego, co moglibyśmy zrobić
dla Iraku, po czym przeszedłem do poważniejszych spraw.
– Dopiero kiedy wytłukliśmy wystarczająco dużo tych dzikusów, ktoś wreszcie pomyślał, żeby
zasiąść do rozmów o pokoju – powiedziałem. – To było decydujące.
Niewykluczone, że mówiąc o tym, jak to wszystko tam naprawdę wygląda, użyłem jakichś innych
barwnych określeń. Wymieniliśmy jeszcze parę opinii, aż wreszcie dowódcy dali mi znak, że
powinienem opuścić pomieszczenie. Z radością zastosowałem się do tej sugestii.
Później dowódca i starszy chorąży byli na mnie wściekli. Ale nie mogli za wiele zrobić, bo
wiedzieli, że mam rację.
Pan Couch chciał później przeprowadzić ze mną wywiad. Ja nie miałem na to ochoty. Dowództwo
chciało, żebym odpowiedział na jego pytania. Chorąży wziął mnie nawet do siebie na rozmowę.
Wobec tego odpowiedziałem na pytania. Tak. Nie. I taki to był wywiad.
Trzeba przyznać, że z tego, co wiem, w książce pana Coucha nie ma aż tak negatywnych stwierdzeń
jak te, które słyszałem podczas jego prelekcji. Może któremuś innemu SEALsowi udało się jakoś na
niego wpłynąć?
W jaki sposób zdobyliśmy Ar-Ramadi?
Wkroczyliśmy do miasta i zabiliśmy wszystkich złych ludzi, jakich tam znaleźliśmy.
Kiedy zaczynaliśmy wojnę, porządni (albo potencjalnie porządni) Irakijczycy nie bali się Stanów
Zjednoczonych; bali się terrorystów. Przekaz głoszony przez Stany Zjednoczone brzmiał: „Poprawimy
waszą sytuację”.
Przekaz głoszony przez terrorystów brzmiał: „Poobcinamy wam głowy”.
Kogo byście się bali? Kogo byście słuchali?
Kiedy wkroczyliśmy do Ar-Ramadi, nasz przekaz dla terrorystów brzmiał: „Poobcinamy wam głowy.
Zrobimy wszystko, co będzie trzeba. Zlikwidujemy was”.
Dzięki temu udało nam się przykuć uwagę nie tylko terrorystów – przykuliśmy uwagę wszystkich.
Pokazaliśmy, że trzeba się z nami liczyć.
To wtedy nastąpiło tak zwane wielkie przebudzenie. Nie doprowadziliśmy do niego przez to, że
podlizywaliśmy się Irakijczykom. Doprowadziliśmy do niego przez to, że skopaliśmy im tyłki.
Przywódcy plemienni przekonali się, że z takimi twardzielami nie warto pogrywać i że lepiej będzie,
jeśli się zjednoczą, zaczną współpracować i przestaną udzielać schronienia rebeliantom. O wyniku tej
bitwy zdecydowała siła. Wytłukliśmy bandziorów i zmusiliśmy przywódców do tego, by zasiedli do
rozmów o pokoju.
Tak to działa w prawdziwym świecie.
Operacja kolana
Kolana miałem w fatalnym stanie od czasu, kiedy w Al-Falludży zwaliła się na mnie ściana. Przez jakiś
czas pomagały zastrzyki z kortyzonu, ale ból zawsze wracał i stawał się coraz bardziej nieznośny.
Lekarze mówili, że powinienem się poddać operacji, ale gdybym tak zrobił, musiałbym pójść na
zwolnienie i nie wyjechałbym na kolejną zmianę na wojnę.
Więc ciągle odkładałem operację. Przyzwyczaiłem się do pewnego cyklu: szedłem do lekarza,
dostawałem zastrzyk i wracałem do pracy. W miarę upływu czasu odstępy między kolejnymi wizytami
stawały się coraz krótsze. Skróciły się do dwóch miesięcy, a potem do miesiąca.
Udało mi się jakoś przetrwać czas ofensywy w Ar-Ramadi, ale byłem na granicy wytrzymałości.
Kolana zaczynały mi się blokować i z trudem schodziłem po schodach. Nie miałem już wyboru i wkrótce
po powrocie do kraju w 2007 roku poszedłem pod nóż.
Chirurdzy rozcięli mi ścięgna, by zlikwidować naprężenia rzepek, które dzięki temu mogły
z powrotem ustawić się na swoim miejscu. Musieli zeszlifować mi pożłobione rzepki. Wszczepili do
nich syntetyczną chrząstkę i zeszlifowali łękotkę. Przy okazji dokonali też rekonstrukcji więzadła
krzyżowego przedniego.
Czułem się jak samochód wyścigowy, który przechodzi remont generalny.
Kiedy lekarze skończyli swoje, wysłali mnie na wizytę do Jasona, fizjoterapeuty, który specjalizował
się w pracy z SEALsami. Dawniej był trenerem drużyny bejsbolowej Pittsburgh Pirates, a potem
pracował z zespołem futbolu amerykańskiego San Diego Chargers. Po 11 września postanowił poświęcić
się pracy dla ojczyzny. Uznał, że swoimi umiejętnościami najlepiej przysłuży się wojsku. Zgodził się na
potężne zmniejszenie zarobków, żeby pomagać nam zbierać się po kontuzjach i operacjach.
Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, nie wiedziałem o tym wszystkim. Chciałem tylko usłyszeć, jak długo
potrwa rehabilitacja.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Po tej operacji cywile potrzebują roku, żeby wrócić do dawnej sprawności – powiedział
w końcu. – Piłkarze dochodzą do niej po ośmiu miesiącach. SEALsi... trudno powiedzieć. Nie znosicie
wyłączenia z akcji i potraficie się okrutnie katować, byle wydobrzeć.
Ostatecznie przewidywał, że potrwa to sześć miesięcy. Udało nam się chyba w pięć. Ale po drodze
naprawdę myślałem, że zejdę.
Jason wsadził mnie do urządzenia, które miało rozciągać mi kolano. Codziennie musiała być jakaś
poprawa. Maszynowe zginanie kolana wyciskało ze mnie siódme poty. W końcu udało mi się zgiąć staw
do kąta prostego.
– Znakomicie – powiedział Jason. – No to dalej.
– Dalej?
– Dalej!
Miał też inne urządzenie, dzięki któremu mógł poddawać moje mięśnie porażeniu prądem.
W zależności od tego, których mięśni to dotyczyło, musiałem prostować stopę i napinać palce w dół lub
w górę. Wydaje się, że to nic takiego, ale z całą pewnością jest to rodzaj tortur, którego stosowanie –
nawet w stosunku do SEALsów – powinno być zakazane przez konwencje genewskie.
Oczywiście Jason ciągle zwiększał napięcie prądu.
Najgorsze było jednak to, co najprostsze: ćwiczenia. Musiałem ćwiczyć coraz więcej i więcej,
i więcej. Pamiętam, jak dzwoniąc do Tai, wielokrotnie mówiłem jej, że nie wytrzymam do końca danej
sesji: albo się porzygam, albo umrę. Taya wydawała się pełna współczucia, ale kiedy myślę o tym
z perspektywy czasu, nie wykluczam, że może oboje maczali w tym place.
W pewnym okresie Jason kazał mi robić obłędne ilości brzuszków i innych ćwiczeń na mięśnie
korpusu.
– Czy aby na pewno wiesz, co miałem operowane i że to były kolana? – spytałem go pewnego dnia,
kiedy uznałem, że już mam dosyć.
Skwitował to śmiechem. Potrafił naukowo uzasadnić, że całe funkcjonowanie ciała zależy od silnych
mięśni korpusu, ale podejrzewam, że tak naprawdę po prostu lubił dawać mi wycisk na siłowni. Słowo
daję, że za każdym razem, kiedy próbowałem się opieprzać, słyszałem nad głową trzask bicza.
Wcześniej zawsze mi się wydawało, że w najlepszej formie w życiu byłem tuż po ukończeniu BUD/S.
Jednak po pięciu miesiącach spędzonych z Jasonem moja sprawność była dużo wyższa. Nie tylko kolana
miałem jak nowe: resztę ciała też doprowadziłem do szczytowej formy. Kiedy wróciłem do plutonu,
wszyscy pytali, czy biorę steroidy.
Trudny okres
Zanim wreszcie poddałem się operacji, zajeżdżałem własny organizm, jak tylko mogłem. Ale rozpadało
mi się też coś dużo ważniejszego niż kolana: małżeństwo.
Ze wszystkich moich problemów ten był najtrudniejszy. Między mną a Tayą wytworzyło się mnóstwo
uraz. Jak na ironię, właściwie nie dochodziło między nami do kłótni, ale panowało ciągłe napięcie.
Każde z nas wkładało w związek tyle, by móc powiedzieć, że się stara – i zasugerować, że to drugie nie
stara się wcale.
Chyba po całych latach spędzonych w strefie wojny i w oddzieleniu od żony w pewnym sensie po
prostu zapomniałem, co znaczy być zakochanym, zapomniałem, jakie z tym wiążą się obowiązki – na
przykład autentyczne słuchanie się nawzajem i mówienie, co się myśli. Z tego powodu łatwiej
przychodziło mi odtrącać Tayę. Równocześnie akurat odezwała się do mnie dawna dziewczyna. Kiedy
pierwszy raz zadzwoniła do nas do domu, Taya przekazała mi wiadomość, zakładając, że nie jestem
typem faceta, którego musiałaby podejrzewać o skoki w bok.
Najpierw nie odpowiedziałem na zaproszenie do odświeżenia kontaktu, ale w końcu ciekawość
zwyciężyła. Wkrótce regularnie rozmawiałem i esemesowałem ze swoją dawną dziewczyną.
Taya domyślała się, że coś się dzieje. Kiedy pewnego wieczora wróciłem do domu, poprosiła,
żebyśmy razem usiedli, i wyłożyła kawę na ławę: bardzo spokojnie, bardzo rzeczowo – a przynajmniej na
tyle, na ile można być rzeczowym w tego typu sytuacji.
– Musimy wiedzieć, że mamy do siebie zaufanie – powiedziała w pewnym momencie. – A jak tak
dalej pójdzie, to nie będziemy go mieli. Po prostu.
Odbyliśmy wtedy długą szczerą rozmowę. Chyba oboje się popłakaliśmy. Nie chyba: na pewno.
Przecież ją kochałem. Nie chciałem się od niej oddalać. Nie zamierzałem się z nią rozwieść.
Wiem, wiem: to brzmi jak jakieś ckliwe pierdoły. Taki twardziel jak SEALs gada o miłości?
Wolałbym zostać sto razy poddany duszeniu, niż mówić o tym publicznie – że nie wspomnę
o pisaniu – żeby wszyscy mogli się o tym dowiedzieć.
Ale tak właśnie było. I jeśli mam być szczery, to muszę to z siebie wyrzucić.
Uzgodniliśmy pewne nowe zasady. I oboje zgodziliśmy się, że przyda nam się pomoc terapeuty.
Taya
W pewnym momencie doszliśmy do punktu, kiedy czułam się, jakbym zaglądała do
głębokiego dołu. Nie chodziło już o kłótnie o dzieci. Przestaliśmy znajdować wspólny język.
Widziałam, że Chris oddala się mentalnie od naszego małżeństwa, od nas.
Któregoś dnia rozmawiałam z koleżanką, która miała za sobą ciężkie przejścia.
Poczułam, że mogę się jej zwierzyć.
Powiedziała:
– No to musisz zrobić tak: musisz postawić wszystko na jedną kartę. Musisz mu
powiedzieć, że go kochasz i że chcesz, żeby został, ale jeśli on chce odejść, to może to zrobić.
Postąpiłam zgodnie z jej radą. To była naprawdę trudna rozmowa.
Ale kilku spraw byłam zupełnie pewna. Przede wszystkim wiedziałam, że kocham Chrisa.
A poza tym – i to było dla mnie bardzo ważne – wiedziałam, że Chris jest dobrym ojcem.
Widziałam, jak zajmuje się naszym synem i naszą córką. Miał silne poczucie konieczności
dyscypliny i szacunku, a równocześnie zajmowanie się dzieciakami sprawiało mu tyle
radości, że po skończonej zabawie ze śmiechu bolały ich brzuchy. Świadomość tych dwóch
rzeczy przekonała mnie, że jednak powinnam postarać się uratować nasze małżeństwo.
Jeśli o mnie chodzi, to też nie byłam idealną żoną. Owszem, kochałam go, naprawdę, ale
czasami potrafiłam być straszną suką. Odtrącałam go.
Tak więc oboje musieliśmy chcieć tego małżeństwa i oboje musieliśmy ze sobą
współpracować, żeby to się udało.
Chciałbym móc powiedzieć, że od tego momentu wszystko natychmiast się poprawiło. Ale
w prawdziwym życiu tak się nie dzieje. Dużo więcej rozmawialiśmy. Zacząłem poświęcać więcej uwagi
swojemu małżeństwu – i swoim obowiązkom wobec rodziny.
Nie udało nam się znaleźć rozwiązania w jednej sprawie. Chodziło o moje zaciągnięcie się do
marynarki i o to, jak to pogodzić z długofalowymi planami naszej rodziny. Mój poprzedni kontrakt miał
wygasnąć za jakieś dwa lata; zaczęliśmy już rozmawiać o tym, co dalej.
Taya jasno dawała mi do zrozumienia, że rodzina potrzebuje ojca. Nasz syn rósł jak na drożdżach.
Chłopcy potrzebują silnego męskiego wzorca; w tym punkcie nie zamierzałem się spierać.
Uważałem jednak również, że mam zobowiązania wobec ojczyzny. Wyszkolono mnie do zabijania;
byłem w tym bardzo dobry. Czułem, że muszę bronić swoich braci SEALsów i swoich rodaków.
I lubiłem to robić. Bardzo.
Ale...
I tak w kółko. To była bardzo trudna decyzja.
Niezwykle trudna.
W końcu uznałem, że Taya ma rację: bronić ojczyzny mogą też inni, ale nikt inny nie może naprawdę
zastąpić mnie w rodzinie. Poza tym dałem już ojczyźnie całkiem sporo.
Powiedziałem Tai, że kiedy ten kontrakt się skończy, nie zaciągnę się ponownie.
Nadal nachodzą mnie czasami wątpliwości, czy postąpiłem słusznie. Kiedy o tym myślę, wydaje mi
się, że dopóki jestem sprawny i dopóki trwa wojna, jestem potrzebny ojczyźnie. Dlaczego miałbym
wysyłać na swoje miejsce kogoś innego? Czułem się trochę jak tchórz.
Służba w teamach to służba wyższemu dobru. Jako cywil służyłbym tylko dobru własnemu. Dla mnie
bycie SEALsem nie ograniczało się do tego, co robiłem; stało się treścią mojego istnienia.
Czwarta zmiana
Gdyby wszystko szło zgodnie z normalnymi procedurami, po drugiej zmianie miałbym długą przerwę
i długi okres służby na lądzie. Jednak z różnych przyczyn tak się nie stało.
Team obiecał mi, że przerwę dostanę po tej zmianie. Ale i tym razem stało się inaczej.
Nieszczególnie mi się to podobało. Wręcz straciłem panowanie nad sobą, kiedy rozmawiałem o tym
z dowództwem. Chyba nawet nie raz.
Lubię wojnę i uwielbiam to, co robię, ale wkurzało mnie, że marynarka nie dotrzymuje słowa.
Z powodu napiętej sytuacji w domu bardzo przydałby mi się teraz jakiś przydział dający mi możliwość
bycia blisko rodziny. Ale powiedziano mi, że ważniejsze są potrzeby marynarki. I bez względu na to, czy
było to sprawiedliwe, czy nie, tak właśnie się stało.
Wciąż miałem podwyższone ciśnienie.
Lekarze przypisywali to piciu kawy i żuciu tytoniu. Ich zdaniem miałem tak wysokie ciśnienie, jakbym
tuż przed pomiarem wypił dziesięć filiżanek kawy. Owszem, piłem kawę, ale nawet nie zbliżałem się do
takich ilości. Lekarze usilnie nalegali, żebym ograniczył kawę i przestał żuć tytoń.
Oczywiście nie kłóciłem się z nimi. Nie chciałem zostać wyrzucony z SEALsów ani iść dalej drogą,
która mogła doprowadzić do zwolnienia ze wskazań medycznych. Patrząc z perspektywy czasu, można by
się pewnie zastanawiać, dlaczego z tego nie skorzystałem, ale wyglądałoby to tak, jakbym stchórzył.
Nigdy nie czułbym się z tym dobrze.
W końcu pogodziłem się z tym, że wysyłają mnie na kolejną zmianę. Nadal uwielbiałem wojnę.
Pluton Delta
Kiedy pluton wraca do kraju, rotacji podlega zwykle niewielu ludzi. Zazwyczaj następuje wymiana
oficerów. Bardzo często odchodzi dotychczasowy szef, jego miejsce zajmuje LPO – lead petty officer,
dotychczasowy najstarszy podoficer, a ktoś nowy dostaje funkcję LPO. Ale poza tym grupa pozostaje tym
samym zżytym zespołem. Większość naszego plutonu od wielu lat stanowili ciągle ci sami ludzie.
Aż do teraz.
W trosce o ubogacanie całego teamu doświadczeniem nabytym przez poszczególnych operatorów
dowództwo postanowiło rozbić pluton Charlie/Cadillac i porozdzielać nas do różnych plutonów. Ja
zostałem przydzielony do plutonu Delta i dostałem tam funkcję LPO. Współpracowałem bezpośrednio
z nowym szefem, którym okazał się jeden z moich instruktorów z BUD/S.
Zajmowaliśmy się opracowaniem doboru kadr, przydziałami i wysyłaniem ludzi na różne kursy.
Teraz to ja byłem LPO, więc nie tylko miałem więcej gównianej papierkowej roboty na głowie, ale nie
mog​łem też już być na szpicy.
To bolało.
Kiedy zaczęto mówić o odebraniu mi karabinu wyborowego, powiedziałem: „nie”. Ciągle byłem
snajperem, bez względu na dodatkowe funkcje w plutonie.
Oprócz znalezienia dobrych operatorów na szpicę jedna z najtrudniejszych decyzji personalnych,
jakie musiałem podjąć, wiązała się z wyborem breachera. Breacher, czyli spec od wyłomów, to ktoś, kto
odpowiada między innymi za ładunki wybuchowe, zakłada je i detonuje (kiedy to konieczne) podczas
akcji bezpośrednich. Kiedy pluton dostaje się do środka obiektu, akcją kieruje tak naprawdę breacher.
Dlatego działanie i los grupy całkowicie zależy od jego decyzji.
Dotychczas nie było okazji, by wymienić wszystkie ważne zadania wykonywane w plutonach
i przygotowujące do nich kursy. Jedną z takich funkcji pełni JTAC – gość, który zajmuje się wzywaniem
wsparcia z powietrza. Jest to pozycja ciesząca się sporą popularnością w teamach. Przede wszystkim
dlatego, że wiąże się z nią spora zabawa: można popatrzeć na ostrzeliwane czy bombardowane obiekty.
A poza tym JTAC-ów często wzywa się na misje specjalne, więc mają możliwość brania udziału
w wielu akcjach.
Większość SEALsów traktuje funkcje łącznościowca i nawigatora jako zadania dużo gorsze. Jednak
są konieczne. Najgorszymi szkoleniami, na jakie można kogoś wysłać, są kursy związane z wywiadem.
Nikt tego nie lubi. Chłopaki wstępują do SEALsów, żeby rozwalać drzwi, a nie zbierać dane
wywiadowcze. Każdy jednak ma do odegrania jakąś rolę.
Oczywiście są też tacy, którzy uwielbiają wypadać z samolotów i pływać z rekinami.
Czubki.
Być może ubogacanie zespołu talentami poszczególnych operatorów było dobre dla całemu teamu, ale
mnie jako LPO nowego plutonu interesowało to, żeby zabrać ze sobą do Delty najlepszych.
Starszy chorąży sztabowy odpowiedzialny za sprawy kadrowe przygotowywał schemat organizacyjny
obsady wszystkich plutonów na wielkiej tablicy magnetycznej. Pewnego popołudnia, kiedy go nie było,
zakradłem się do jego gabinetu i pozmieniałem przydziały. Nagle wszyscy z plutonu Charlie mający
jakieś doświadczenie zostali przydzieleni do Delty.
Wprowadzone przeze mnie zmiany były nieco zbyt daleko idące, więc kiedy tylko chorąży wrócił,
zacząłem odczuwać w uszach silniejsze niż zwykle dzwonienie.
– Nigdy nie wchodź do mojego gabinetu, kiedy mnie tam nie ma – powiedział, jak tylko się u niego
zameldowałem. – Nie dotykaj mojej tablicy. Nigdy.
Cóż, muszę się przyznać, że jednak tam wróciłem.
Wiedziałem, że zauważy większe zmiany, więc dokonałem tylko jednej małej podmiany
i przemyciłem do swojego plutonu Daubera. Potrzebowałem dobrego snajpera i sanitariusza.
Najwyraźniej chorąży niczego nie zauważył, a przynajmniej nie cofnął tej zmiany.
Miałem przygotowaną odpowiedź na wypadek, gdyby się zorientował: „Zrobiłem to dla dobra
Marynarki”.
A przynajmniej plutonu Delta.
Ponieważ nadal trwała moja rehabilitacja po operacji kolana, przez pierwszych kilka miesięcy po
zebraniu plutonu tak naprawdę nie mogłem uczestniczyć w mnóstwie ćwiczeń. Ale kiedy tylko mogłem,
doglądałem chłopaków, mając ich nieustannie na oku. Kuśtykałem wśród nich w czasie szkolenia
z zakresu walki na lądzie, obserwując szczególnie nowych. Chciałem wiedzieć, z kim jadę na wojnę.
Dochodziłem już prawie z powrotem do siebie, kiedy wdałem się w dwie bójki. Pierwsza miała
miejsce w Tennessee i już o niej wspominałem (to wtedy zostałem zatrzymany). Do drugiej doszło
w okolicy Fort Campbell, gdzie – jak to ujął mój syn – „jakiś facet postanowił rozwalić sobie gębę na
ręce mojego taty”.
„Jakiś facet” złamał mi też przy okazji tę rękę.
Szef mojego plutonu był wściekły.
– Najpierw wyjeżdżasz na operację kolana, potem wracasz i od razu cię aresztują, a teraz jeszcze
rozwalasz sobie rękę. Co jest, do kurwy nędzy?
Być może dodał jeszcze parę innych nieparlamentarnych wyrażeń. Może też trwało to odrobinę
dłużej.
Kiedy wspominam ten okres między misjami, nie wydaje mi się, żebym często wdawał się w bójki.
Przynajmniej w mojej ocenie nie byłem też im winny – w tym ostatnim wypadku właśnie wychodziłem
w lokalu, gdy dziewczyna tego idioty zaczęła próbować walczyć z moim kolegą, innym SEALsem. I w
rzeczywistości było to równie śmieszne, jak brzmi, kiedy się o tym czyta.
W sumie jednak te bójki świadczyły o pewnej złej prawidłowości. Być może nawet były wyrazem
jakiejś niepokojącej tendencji. Niestety wtedy tego nie zauważałem.
Wybity palec
Historia o „jakimś facecie” i złamanej ręce ma swój epilog.
Do incydentu doszło w czasie szkolenia, które odbywaliśmy w kompleksie wojsk lądowych. Kiedy
przywaliłem temu gościowi, od razu zauważyłem, że połamałem sobie rękę, ale nie było mowy, żebym
poszedł z tym do szpitala na terenie bazy; gdybym to zrobił, personel zauważyłby, że jestem a) pijany i b)
po bójce – i od razu do dupy dobrałaby mi się żandarmeria wojskowa. A nic nie sprawia żandarmowi
wojskowemu większej frajdy niż zapuszkowanie SEALsa.
Dlatego odczekałem do następnego dnia. Kiedy byłem już trzeźwy, zgłosiłem się do szpitala,
twierdząc, że w wyniku przytrzaśnięcia dłoni karabinem o drzwi, których nie otworzyłem przed
wejściem, wybiłem sobie palec. (Teoretycznie możliwe, chociaż mało prawdopodobne).
Kiedy mnie opatrywano w szpitalu, zobaczyłem tego dzieciaka z zadrutowaną szczęką.
Zanim się obejrzałem, pojawili się przy mnie żandarmi wojskowi i zaczęli mnie przepytywać.
– Ten chłopak twierdzi, że rozwaliłeś mu szczękę – powiedział jeden.
– Co on bredzi? – spytałem, wywracając oczami. – Przyjechałem tu prosto z ćwiczeń, bo
pogruchotałem tę cholerną rękę. Możecie zapytać gości ze Special Forces; szkolimy się razem.
Tak się akurat złożyło, że wszyscy bramkarze w knajpie, w której byliśmy, należeli do US Army
Special Forces; na pewno mógłbym liczyć na wsparcie z ich strony, gdyby przyszło co do czego.
Ale nie przyszło.
– Tak właśnie myśleliśmy – powiedzieli żandarmi, potrząsając głowami.
Wrócili do tamtego żołnierza idioty i zaczęli go besztać, że kłamie i marnuje ich czas.
Należało mu się, skoro wdał się w bójkę, którą rozpoczęła jego dziewczyna.
Wróciłem na Zachodnie Wybrzeże ze strzaskaną kością. Chłopaki miały świetny ubaw, nabijając się,
jakie to mam słabe geny. Ale dla mnie to stłuczenie wcale nie było zabawne, bo lekarze nie potrafili
ustalić, czy powinni mnie operować, czy nie. Miałem palec odrobinę cofnięty w głąb dłoni, nie całkiem
tam, gdzie powinien być.
Jeden z lekarzy w San Diego obejrzał moją dłoń i uznał, że może uda mu się ustawić palec we
właściwym miejscu, jeśli go wyciągnie i przesunie z powrotem do stawu.
Powiedziałem, żeby spróbował.
– Chcesz coś przeciwbólowego? – zapytał.
– Nie – odpowiedziałem.
Robili mi to samo w szpitalu wojsk lądowych jeszcze na Wschodnim Wybrzeżu i wcale tak bardzo
nie bolało.
Może lekarze marynarki ciągną mocniej. Zanim się obejrzałem, leżałem na wznak na stole
w gabinecie zabiegowym. Z bólu straciłem przytomność i zmoczyłem się.
Ale przynajmniej obyło się bez operacji.
Nawiasem mówiąc, od tego czasu zmieniłem styl walki, dostosowując go do możliwości słabszej
ręki.
Gotowy do drogi
Przez parę tygodni musiałem nosić gips, ale coraz bardziej wciągałem się w przygotowania, których
tempo rosło w miarę zbliżania się pory wyjazdu. Był tylko jeden minus: przydzielono nas do jednej
z zachodnich prowincji Iraku. Z tego, co słyszeliśmy, nic się tam nie działo. Próbowaliśmy uzyskać
przeniesienie do Afganistanu, ale nie udało nam się dostać zwolnienia od dowódcy regionu.
Niezbyt nam to odpowiadało, a na pewno niezbyt odpowiadało to mnie. Skoro miałem wracać na
wojnę, to chciałem brać udział w akcji, a nie kręcić na pustyni młynka (złamanymi zresztą) palcami.
Żaden SEALs nie chce siedzieć i pierdzieć w stołek; wszyscy potrzebujemy akcji jak powietrza.
Mimo to dobrze było poczuć, że znów jadę na wojnę. Kiedy wróciłem do kraju, byłem wypalony,
całkowicie przybity i wyjałowiony emocjonalnie. Ale teraz czułem, że jestem naładowany i gotowy do
drogi.
Gotowy znów zabijać tych bandziorów.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 13
Poczucie śmiertelności
Ślepy
Miałem wrażenie, jakby w całym Mieście as-Sadra było słychać warczenie psów.
W napięciu wpatrywałem się w mrok przez noktowizor, podążając jedną z najpaskudniejszych ulic tej
dzielnicy. Minęliśmy rząd budynków, które w normalnym mieście byłyby zwykłymi blokami
mieszkalnymi. Tu nie były one dużo lepsze niż rojące się od szczurów slumsy. Był początek kwietnia
2008 roku, minęła północ, a my wbrew zdrowemu rozsądkowi, lecz w zgodzie z wyraźnymi rozkazami
wchodziliśmy w sam środek piekła: do nory rebeliantów.
Drzwi domu, do którego zmierzaliśmy, podobnie jak drzwi mnóstwa innych burobrązowych
budynków przy tej ulicy, były zabezpieczone metalową kratą. Ustawiliśmy się w kolejce, szykując się do
wtargnięcia. Właśnie wtedy za kratą pojawił się w drzwiach jakiś człowiek i powiedział coś po arabsku.
Podszedł do niego nasz tłumacz i kazał mu otworzyć.
Człowiek za kratą odpowiedział, że nie ma klucza.
Jeden z pozostałych SEALsów kazał mu go przynieść. Mężczyzna zniknął: słychać było, że pobiegł na
górę.
Cholera!
– Jazda! – wrzasnąłem. – Wypieprzyć tę kratę i do środka!
Wpadliśmy do domu i zaczęliśmy czyścić pomieszczenia. Parter i pierwsze piętro były puste.
Wbiegłem po schodach na drugie piętro i zbliżyłem się do drzwi pokoju wychodzącego na ulicę.
Oparłem się plecami o ścianę, a reszta chłopaków ustawiła się za mną, gotowa do wejścia. W chwili
kiedy ruszyłem stopą, żeby zrobić pierwszy krok, pokojem wstrząsnęła eksplozja.
Jakimś cudem nie trafił mnie żaden odłamek, chociaż niewątpliwie odczułem siłę wybuchu.
– Kurwa! Kto tam wrzucił granat?! – wrzasnąłem.
Nikt. A i sam pokój był pusty. Ktoś po prostu wypalił do środka domu z RPG.
Wywiązała się strzelanina. Przegrupowaliśmy się. Najwidoczniej Irakijczyk, który był w środku,
uciekł i ostrzegł znajdujących się w pobliżu rebeliantów, podając im nasze pozycje. Gorzej, że ściany
budynku, w którym byliśmy, okazały się dość cienkie i nie były w stanie oprzeć się wystrzeliwanym
w naszym kierunku granatom. Gdybyśmy tam zostali, na pewno byśmy się usmażyli.
Wychodzimy! Już!
W chwili gdy ostatni z moich ludzi opuszczał właśnie budynek, najbliższą okolicą wstrząsnęła
potężna eksplozja: w głębi ulicy rebelianci zdetonowali ajdika. Podmuch był tak silny, że kilku z nas
zwalił z nóg. Kiedy biegliśmy do pobliskiego budynku, dzwoniło nam w uszach. Ale kiedy szykowaliśmy
się do wejścia, rozpętało się piekło. Strzelano do nas z każdej strony, także z góry.
Jedna z kul trafiła prosto w mój hełm. Zobaczyłem absolutną ciemność. Oślepłem.
Była to moja pierwsza noc w Mieście as-Sadra i wyglądało na to, że za chwilę okaże się ona moją
ostatnią nocą na tej ziemi.
Z zachodu
Aż do chwili kiedy znalazłem się w Mieście as-Sadra, moja czwarta zmiana w Iraku była pozbawiona
przygód, a nawet nudna.
Pluton Delta dotarł na miejsce jakiś miesiąc wcześniej, a celem naszej podróży było Al-Kaim
w zachodnim Iraku, w pobliżu granicy z Syrią. Nasze zadanie miało polegać na prowadzeniu patroli
dalekiego zasięgu na pustyni, ale zajmowaliśmy się budowaniem bazy wypadowej z pomocą kilku
seabeesów. Mało tego: nie tylko nie braliśmy właściwie udziału w żadnych akcjach, ale w dodatku
marines, którzy byli gospodarzami całego obozu, zaczynali właśnie ją zamykać, co oznaczało, że wkrótce
po tym, jak urządzimy własną bazę, będziemy musieli się z niej wyprowadzić. Nie mam pojęcia, jaka
w tym była logika.
Nasze morale sięgało dna, kiedy pewnego dnia z samego ranka mój szef naraził własne życie – przez
co chcę powiedzieć, że wszedł do mojego pokoju i zerwał mnie ze snu.
– Co, do licha? – krzyknąłem, skacząc na równe nogi.
– Spokojnie – powiedział szef. – Ubierz się i chodź ze mną.
– Dopiero zasnąłem.
– Powinno ci się to spodobać. W Bagdadzie powstaje grupa zadaniowa.
Grupa zadaniowa? Super!
To było jak scena wyjęta z filmu Dzień Świstaka, ale w dobrym znaczeniu. Kiedy przydarzyło mi się
to poprzednio, znalazłem się w Bagdadzie, jadąc na zachód. Teraz sam byłem na zachodzie i zmierzałem
na wschód.
Nie byłem do końca pewien w jakim celu.
Według szefa wybrano mnie do tworzonej grupy po części dlatego, że miałem kwalifikacje, by być
LPO, jednak przede wszystkim dlatego, że byłem snajperem. Ściągano na tę operację snajperów z całego
kraju, ale mój szef nie znał szczegółów jej planów. Nie wiedział nawet, czy będę działał w środowisku
miejskim, czy wiejskim.
„Cholera – pomyślałem – jedziemy do Iranu”.
Było tajemnicą poliszynela, że Irańczycy się zbroją i szkolą rebeliantów, i że zdarzały się nawet ataki na
żołnierzy zachodniej koalicji. Krążyły pogłoski, że jest tworzony oddział mający powstrzymać na granicy
przenikające oddziały irańskie.
Zostałem odwieziony w konwoju do Al-Asad, dużej bazy lotniczej w prowincji Al-Anbar, gdzie
mieściło się nasze najwyższe dowództwo. Tam dowiedziałem się, że nie pojedziemy na granicę, ale do
o wiele gorszego miejsca: do Miasta as-Sadra.
Położone na skraju Bagdadu Miasto as-Sadra stało się jeszcze gorszym kłębowiskiem żmij, niż kiedy
byłem tu ostatnio kilka lat temu razem z GROM-owcami. Mieszkały tu dwa miliony szyitów. Zawzięty
w swej nienawiści do Amerykanów duchowny Muktada as-Sadr (to od jego ojca wzięło nazwę miasto)
bez przerwy rekrutował swoich współwyznawców do własnej milicji, Armii Mahdiego (znanej pod
arabską nazwą Dżajsz al-Mahdi). Na tym samym obszarze działali też inni rebelianci, ale Armia
Mahdiego była zdecydowanie największa i najsilniejsza.
Dzięki pomocy udzielanej potajemnie z Iranu rebelianci zdobyli broń i zaczęli prowadzić
moździerzowy i rakietowy ostrzał bagdadzkiej zielonej strefy. Cała ta dzielnica była jednym wielkim
gniazdem żmij. Podobnie jak w Al-Falludży i Ar-Ramadi wśród buntowników istniały rozmaite kliki,
różny też był poziom ich wyszkolenia. Tutejsza ludność była w większości szyicka, natomiast podczas
wcześniejszych walk w Iraku miałem do czynienia głównie z sunnitami. Ale poza tym był to całkiem
dobrze mi znany typ piekła.
Bardzo mi to odpowiadało.
W celu stworzenia specjalnej grupy zadaniowej ściągnięto snajperów i JTAC-ów, jak również kilku
oficerów i starszych podoficerów z Teamu Three i z Teamu Eight. W sumie było nas mniej więcej
trzydziestu. W pewnym sensie była to drużyna gwiazd, a niektórzy z nas byli zdecydowanie najlepsi
z najlepszych. Było wśród nas wyjątkowo dużo snajperów – chodziło o to, by zastosować pewne
elementy taktyki wykorzystywanej przez nas w Al-Falludży, Ar-Ramadi i innych miejscach.
Talentu nam nie brakowało, ale ponieważ zostaliśmy pościągani z najróżniejszych jednostek,
musieliśmy spędzić razem trochę czasu, żeby się dotrzeć w nowym zespole. Niewielkie różnice
w typowym sposobie działania teamów ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża mogły przełożyć się na
duży kłopot podczas wymiany ognia z wrogiem. Trzeba też było dokonać mnóstwa rozstrzygnięć
personalnych: wybrać operatorów idących na szpicy i poprzydzielać inne funkcje.
Wojska lądowe postanowiły stworzyć strefę buforową, która odepchnęłaby rebeliantów na tyle daleko,
by ich rakiety nie mogły dosięgnąć zielonej strefy. Jednym z kluczowych elementów tworzenia tej strefy
było wybudowanie w Mieście as-Sadra muru – zasadniczo miało to być potężne betonowe ogrodzenie ze
ścian oporowych zwanych T-wall, które miało powstać wzdłuż głównej ulicy przebiegającej
w odległości mniej więcej jednej czwartej drogi do slumsów. Nasze zadanie miało polegać na
zapewnieniu ochrony stawiającym ten mur – i zabiciu przy okazji jak największej liczby atakujących.
Żołnierze budujący mur mieli strasznie niebezpieczną robotę. Najpierw dźwig zdejmował betonowy
element ściany z platformy ciężarówki i opuszczał na miejsce. Z chwilą jego zestawienia na szczyt
elementu wspinał się szeregowy, żeby odpiąć liny.
Na ogół działo się to pod ostrzałem. I nie były to pojedyncze wytryski – rebelianci używali całego
dostępnego im arsenału, od kałasznikowów po RPG. Chłopcy z wojsk lądowych naprawdę mieli jaja.
W Mieście as-Sadra działała już jednostka Special Forces, dzięki czemu mieliśmy trochę wskazówek
i danych wywiadowczych. Jakiś tydzień zajęło nam doprowadzenie do tego, żeby wszystko grało,
i wybranie sposobu, w jaki zabierzemy się do tego zadania. Kiedy wszystko zostało ustalone,
przerzucono nas do FOB (forward operating base, wysuniętej bazy operacyjnej) wojsk lądowych.
I wtedy dowiedzieliśmy się, że pójdziemy nocą na pieszy patrol do Miasta as-Sadra. Kilku z nas
przekonywało, że nie ma to wielkiego sensu – to miejsce roiło się od ludzi chcących nas zabić,
a wybierając się tam pieszo, stawaliśmy się łatwym celem.
Ktoś jednak uznał, że wejście tam w środku nocy będzie sprytnym posunięciem. Zakradnijcie się
tam – powiedziano nam – a zobaczycie, że nie będzie żadnych kłopotów.
Więc się zakradliśmy.
Strzał w plecy
Ale ci, co tak mówili, nie mieli racji.
Dostałem więc w głowę i oślepłem. Krew spływała mi po twarzy. Sięgnąłem ręką w stronę głowy.
I tu spotkała mnie niespodzianka: nie tylko głowa nadal była na miejscu, ale w dodatku była nietknięta.
A przecież byłem pewien, że dostałem.
Zdałem sobie sprawę, że mój nieprzypięty hełm zsunął mi się do tyłu. Przesunąłem go z powrotem na
miejsce. Nagle znów zacząłem widzieć. Kula trafiła w hełm, ale dzięki łutowi niesamowitego szczęścia
odbiła się od noktowizora i odrzuciła hełm do tyłu, poza tym jednak nie wyrządziła mi żadnej krzywdy.
Kiedy osadziłem hełm z powrotem na głowie, gogle noktowizyjne opadły mi do przodu przed oczy, dzięki
czemu znowu zobaczyłem obraz. Wcale nie oślepłem, tyle że w zamieszaniu nie od razu zorientowałem
się, co się dzieje.
Parę sekund później dostałem w plecy. Pocisk musiał być dość duży, bo obalił mnie prosto na ziemię.
Na szczęście trafił w jedną z płyt balistycznych mojego pancerza osobistego.
Mimo wszystko trafienie oszołomiło mnie na chwilę. Tymczasem zostaliśmy otoczeni. Zwołaliśmy się
wszyscy i zorganizowaliśmy odwrót na plac targowy, który mijaliśmy po drodze. Zaczęliśmy osłaniać się
ogniem i wspólnie się przemieszczać.
Do tego czasu okoliczne przecznice zaczęły już przypominać najgorsze sceny z Helikoptera w ogniu.
Wyglądało to tak, jakby zebrali się tu wszyscy rebelianci, a może wszyscy mieszkańcy, i jakby każdy
chciał dorwać amerykańskich głupków, którzy jak idioci zabłąkali się przez pomyłkę do Miasta as-Sadra.
Nie udało nam się dostać do budynku, do którego się wycofywaliśmy. Do tego czasu zdążyliśmy
wezwać QRF, quick response force, czyli siły szybkiego reagowania – albo po prostu kawalerię.
Potrzebowaliśmy wsparcia i ewakuacji: „POMOCY” pisanej wielkimi literami.
Nadjechała kolumna strykerów wojsk lądowych. Strykery to silnie uzbrojone wozy opancerzone.
Jadąc, nasi chłopcy strzelali z wszystkiego, co tylko mieli. A celów im nie brakowało – wzdłuż
otaczających nas ulic na dachach budynków kryła się ponad setka rebeliantów, którzy próbowali nas
zabić. Kiedy zobaczyli strykery, przestali celować w nas i przerzucili się na potężne wozy wojsk
lądowych. Zostali jednak rozgromieni. Zaczęło to przypominać obrazki z gry komputerowej: koszeni
ogniem, spadali z dachów.
– Kurwa mać, dzięki – powiedziałem głośno, kiedy transportery dotarły do naszego budynku. Słowo
daję, że gdzieś w tle słyszałem trąbkę kawalerii.
Rampy opadły i wbiegliśmy do środka.
– Widzieliście, ilu tych skurwysynów siedziało tam na górze? – spytał jeden z członków załogi, kiedy
wóz mknął z powrotem do bazy.
– Nie – odpowiedziałem. – Za bardzo byłem zajęty strzelaniem.
– Byli po prostu wszędzie. – Chłopak był nieziemsko podekscytowany. – Ładowaliśmy w nich, ale
nie wykosiliśmy nawet połowy. Zwyczajnie zalewaliśmy ich ogniem. Myśleliśmy, kurwa, że już po was.
No to było nas już co najmniej dwóch.
Ta noc napędziła mi cholernego stracha. To wtedy dotarła do mnie świadomość, że nie jestem
nadczłowiekiem. Mogę zginąć.
Dotychczas zdarzały się oczywiście takie chwile, kiedy myślałem: „Zaraz zginę”.
Ale nie ginąłem. A te myśli były krótkie. Ulatywały.
Po pewnym czasie zacząłem myśleć, że wrogowie nie mogą mnie zabić. Nie mogą nas zabić.
Jesteśmy, kurwa, niepokonani.
Mam Anioła Stróża i jestem SEALsem, i mam szczęście, i co tam jeszcze: nie mogę zginąć.
A potem nagle dwa razy w ciągu dwóch minut padam powalony na ziemię.
Przyszła, kurwa, kryska na Matyska.
Budujemy mur
Zostaliśmy uratowani, więc przepełniały nas szczęście i wdzięczność. Ale mieliśmy też poczucie, że
zrobiono z nas kompletnych dupków.
Próba zakradnięcia się do Miasta as-Sadra nie mogła się udać i dowództwo od początku powinno
o tym wiedzieć. Teraz nasi wrogowie dowiedzieli się już, że jesteśmy, więc pozostało nam jedynie jak
najlepiej to wykorzystać.
Dwa dni po tym, jak musieliśmy ratować dupy i uciekać z miasta, wróciliśmy tam, ale tym razem od
razu w strykerach. Zajęliśmy miejsce znane jako fabryka bananów. Był to trzy- lub czteropiętrowy
budynek pełen pojemników na owoce i najrozmaitszego typu elementów wyposażenia fabrycznego,
którego większość została zniszczona przez szabrowników na długo przed naszym przybyciem. Nie
jestem do końca pewien, co to miało wspólnego z bananami ani co mogli tam dawniej robić Irakijczycy;
wtedy wystarczało mi wiedzieć, że to dobre miejsce na kryjówkę snajperską.
Ponieważ potrzebowałem trochę lepszej osłony niż ta, którą miałbym na dachu, urządziłem sobie
stanowisko na ostatnim piętrze. Koło 9 rano zorientowałem się, że ruch cywilów pojawiających się na
ulicy zaczyna słabnąć. To zawsze było znaczące: musieli coś zauważyć i nie chcieli znaleźć się na linii
ognia.
Parę minut później, gdy ulica całkiem opustoszała, z częściowo zniszczonego budynku wyszedł jakiś
Irakijczyk. W ręku trzymał kałasznikowa. Przygarbił się i zaczął się skradać w kierunku wojsk
inżynieryjnych, które budowały mur w głębi ulicy. Irakijczyk najwyraźniej starał się wybrać sobie
jakiegoś żołnierza, do którego mógłby strzelić. Jak tylko upewniłem się co do jego zamiarów,
wycelowałem w pobliże środka ciężkości i oddałem strzał.
Nie dzieliło mnie od tego faceta więcej niż trzydzieści parę metrów. Padł martwy.
Jakąś godzinę później w innej części ulicy kolejny gość wystawił głowę zza muru. Popatrzył
w kierunku budowanej ściany oporowej, po czym się schował.
Ktoś inny mógłby uznać, że to niewinny cywil – i na pewno nie obejmowały go zasady użycia siły –
ale ja wiedziałem, że muszę teraz baczniej się rozglądać. Całymi latami widywałem, jak rebelianci
działają w taki właśnie sposób. Najpierw się wychylają, rozglądają dokoła, po czym znikają. Nazywałem
ich „zerkaczami” – zerkali, żeby zobaczyć, czy ktoś obserwuje. Na pewno wiedzieli, że nie wolno nam
do nich strzelać z tego powodu, że się rozglądają.
Ja też to wiedziałem. Ale wiedziałem również, że jeśli okażę się cierpliwy, najprawdopodobniej
zerkacz albo ktoś, dla kogo on pracuje, jeszcze się pojawi. No i oczywiście parę chwil później pokazał
się ten sam gość.
Uzbrojony w RPG. Szybko ukląkł i podniósł broń, żeby wycelować.
Sprzątnąłem go, zanim zdążył odpalić.
I wtedy zaczęła się gra na przetrzymanie. Granatnik był dla nich cenną bronią. Wiedziałem, że
wcześniej czy później kogoś po niego przyślą.
Obserwowałem. Wydawało się, że trwa to wieki. W końcu ulicą nadszedł jakiś człowiek i podniósł
granatnik.
To był chłopak. Dzieciak.
Miałem go w celowniku, ale nie strzeliłem. Nie zamierzałem zabić dziecka, bez względu na to, czy
było winne, czy niewinne. Wobec tego musiałem czekać, aż dzikus, który wysłał chłopca po broń, sam
pojawi się na ulicy.
Obfitość celów
Tego dnia doszedłem do liczby siedmiu trafionych, a następnego miałem ich jeszcze więcej.
Znajdowaliśmy się w otoczeniu obfitującym w cele.
Z powodu układu ulic oraz liczby rebeliantów strzały oddawaliśmy na bliskie odległości – niektóre
nawet poniżej 200 metrów. Najdłuższy strzał, który oddałem w tym czasie, miał zaledwie jakieś 800
metrów; średnio było to niespełna 400 metrów.
Otaczające nas miasto wydawało się cierpieć na schizofrenię. Widzieliśmy zwykłych cywilów
krzątających się przy swoich zajęciach, różnych sprzedawców, kupujących na bazarach itd. A obok –
uzbrojonych facetów starających się podkradać bocznymi uliczkami i atakować żołnierzy budujących
mur. Gdy zaczęliśmy ostrzeliwać rebeliantów, staliśmy się dla nich celami. Nasze kryjówki przestały być
tajemnicą, więc zewsząd wypełzali teraz ze swoich nor bandyci, próbując nas dopaść.
Doszło do sytuacji, w której miałem tak wiele zaliczeń, że na jakiś czas się wycofałem, żeby inni też
mogli sobie postrzelać. Zacząłem oddawać im najlepsze miejsca do obserwacji w zajmowanych przez
nas budynkach. Mimo to i tak miałem mnóstwo okazji do strzelania.
Pewnego dnia po zajęciu jakiegoś domu pozwoliłem, żeby wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca, po
czym okazało się, że dla mnie zabrakło już okna. Wobec tego wziąłem młot oburęczny i wybiłem sobie
dziurę w ścianie. Trochę czasu mi to zajęło, zanim otwór osiągnął odpowiedni rozmiar.
Kiedy w końcu urządziłem sobie stanowisko, miałem z niego widok w promieniu niespełna 300
metrów. Jak tylko usadowiłem się za karabinem, dokładnie po drugiej stronie ulicy, w odległości
niecałych 15 metrów, pojawiło się trzech rebeliantów.
Zabiłem wszystkich trzech. Obróciłem się do tyłu i spytałem jednego z przechodzących oficerów:
– Chcesz spróbować?
Po paru dniach zauważyliśmy, że ataki nasilają się, kiedy ekipa robocza dociera do skrzyżowania. To
była rozsądna taktyka: rebelianci wybierali do ataku miejsca, z których łatwo mogli uciec. Nauczyliśmy
się, że trzeba ich ubiec i zawczasu obserwować boczne uliczki. Wtedy zaczynaliśmy walić do nich, jak
tylko się pokazywali.
W Al-Falludży było strasznie. W Ar-Ramadi było jeszcze gorzej. A w Mieście as-Sadra – najgorzej.
Czas naszych zmian na stanowiskach obserwacyjnych potrafił dochodzić do dwóch, a nawet trzech dni.
Potem jeden dzień wolnego, krótka regeneracja i z powrotem w teren. I za każdym razem wymiana ognia
na całego.
Rebelianci używali do walki nie tylko kałasznikowów. Podczas każdej potyczki strzelali do nas
z granatników. Odpowiadaliśmy, wzywając wsparcie lotnicze. Na wrogów spadały rakiety hellfire i co
tylko nasi mieli.
W ciągu minionych kilku lat system obserwacji z powietrza znacznie się poprawił i wojska
amerykańskie potrafiły znakomicie go wykorzystywać, używając do lokalizacji celów predatorów
i innych urządzeń. Jednak w naszym wypadku sukinsyny znajdowały się na otwartej przestrzeni i dawało
się ich namierzyć bez najmniejszego trudu. A poza tym było ich bardzo dużo.
W pewnym momencie rząd iracki zaczął twierdzić, że zabijamy ludność cywilną. To były kompletne
brednie. Podczas prawie każdej bitwy tuż przed jej zakończeniem analitycy naszego wywiadu
wojskowego przechwytywali rozmowy telefoniczne rebeliantów, które zawierały szczegółowy opis strat.
– Właśnie zabili tego a tego – brzmiała jedna z takich rozmów. – Potrzebujemy więcej ludzi do
moździerzy i więcej snajperów... Zabili dziś piętnastu.
My doliczyliśmy się podczas tej potyczki zaledwie trzynastu – chyba powinniśmy przenieść dwóch
z kolumny trafień oznaczonych jako „prawdopodobne” do tej z nagłówkiem „pewne”.
Wracamy po broń
Jak zwykle chwile napięcia i lęku mieszały się z dziwacznymi zdarzeniami i lżejszymi momentami
przypadkowego komizmu.
Pewnego dnia biegłem w pośpiechu razem z resztą chłopaków do bradleya – był to już sam koniec
operacji. W chwili gdy zbliżałem się do pojazdu, zorientowałem się, że zostawiłem karabin snajperski:
odłożyłem go w jednym z pokoi, a potem zapomniałem zabrać, kiedy wychodziłem.
Tak, wiem. Idiota.
Odwróciłem się na pięcie. Właśnie nadbiegał jeden z moich oficerów, LT.
– Słuchaj, musimy wrócić – powiedziałem. – Zostawiłem broń w domu.
– Dobra – powiedział LT i ruszył za mną.
Popędziliśmy razem z powrotem do budynku. Tymczasem w tę samą stronę nadciągali już rebelianci –
byli tak blisko, że ich słyszeliśmy. Przekonani, że się na nich natkniemy, wykonaliśmy czyszczenie
podwórza.
Na szczęście nikogo tam nie było. Chwyciłem karabin i popruliśmy z powrotem do bradleyów,
wyprzedzając o jakieś dwie sekundy ostrzał z granatników. Jak tylko zatrzasnęła się rampa, rozległy się
eksplozje.
– Co to było, do cholery? – dopytywał oficer dowodzący, kiedy nasz wóz już odjeżdżał.
LT uśmiechnął się znacząco.
– Później to wyjaśnię – powiedział.
Nie wydaje mi się jednak, żeby to zrobił.
Zwycięstwo
Ustawienie wszystkich zapór zajęło jakiś miesiąc. Kiedy wojska lądowe zbliżały się do osiągnięcia
swojego celu, rebelianci zaczęli odpuszczać.
Prawdopodobnie uświadomili sobie, że czy im się to podoba, czy nie, mur zostanie wybudowany.
Poza tym zabiliśmy tylu tych drani, że nie byli już w stanie zorganizować zbyt silnego natarcia. O ile na
początku całej operacji do pojedynczej ekipy pracującej przy stawianiu ścian potrafiło strzelać
trzydziestu, czterdziestu rebeliantów uzbrojonych w kałasznikowy i RPG, o tyle pod koniec bandyci
przeprowadzali ataki w grupkach dwu- lub trzyosobowych. Stopniowo znikali w otaczających nas
slumsach.
Tymczasem Muktada as-Sadr uznał, że nadszedł czas na negocjacje pokojowe z rządem irackim.
Ogłosił zawieszenie broni i zaczął rozmowy z władzami.
Kto by pomyślał.
Taya
Ciągle od kogoś słyszałam, że tak naprawdę to nie znam Chrisa ani nie wiem, co robi, bo
jest SEALsem. Pamiętam, jak pewnego razu poszłam do księgowego. Powiedział mi, że zna
paru ​SEALsów i oni mu mówili, że nikt naprawdę nie wie, gdzie wyjeżdżają.
– Mój mąż jest na wyjeździe szkoleniowym – powiedziałam. – Wiem, gdzie jest.
– Nie wie pani.
– Oczywiście, że wiem. Właśnie z nim rozmawiałam.
– Ale nie wie pani, co tak naprawdę oni robią. To SEALsi.
– Wiem...
– Nic pani nie może wiedzieć.
– Wiem, bo to mój mąż.
– Po prostu nie może pani wiedzieć. Ich uczą kłamać.
Wielu ludzi mi tak mówiło. Drażniło mnie, kiedy mówił tak ktoś, kogo zbyt dobrze nie
znałam. Ci, których znałam dobrze, potrafili uznać, że może nie wiem o wszystkich
szczegółach, ale wiem tyle, ile mi potrzeba.
W wioskach
Kiedy sytuacja w Mieście as-Sadra względnie się uspokoiła, powierzono nam inny obszar. Próbując
uniknąć wykrycia, wytwórcy ajdików i inni rebelianci zaczęli działać w kilku wioskach w pobliżu
Bagdadu, organizując stamtąd dostawy broni i ludzi do walki z Amerykanami i lojalnym wojskiem
irackim. Była tam obecna Armia Mahdiego, a cały obszar stanowił praktycznie strefę niedostępną dla
Amerykanów.
Podczas większości bitwy o Miasto as-Sadra działaliśmy wraz z żołnierzami 4. Brygady 10. Dywizji
Górskiej. To byli prawdziwi wojownicy. Nie bali się pakować w największe gówno – i z całą
pewnością w tej dzielnicy Bagdadu nie mieli większych kłopotów z jego znalezieniem. Teraz, kiedy
mieliśmy urządzać wypady do wiosek poza miastem, z radością przyjęliśmy wiadomość, że znów
będziemy działać razem. Oni znali ten teren. Mieli wyjątkowo dobrych snajperów i z nimi u boku
mogliśmy być dużo skuteczniejsi.
Mamy te same zadania, ale snajperów SEAL od snajperów US Army odróżnia parę detali. Jednym z nich
jest to, że snajperzy wojsk lądowych korzystają z obserwatorów, których my zasadniczo nie mamy.
Kolejna sprawa to nieco mniejszy arsenał broni, jaką dysponują.
Jednak większa różnica, przynajmniej na początku, była związana z taktyką i sposobem rozlokowania.
Snajperzy US Army byli przyzwyczajeni raczej do pracy w niewielkich, trzy-, czteroosobowych grupach,
co oznaczało, że nie mogli pozostawać na stanowisku bardzo długo, a na pewno nie przez całą noc.
Natomiast grupa zadaniowa SEALsów wkraczała cała, z ciężkim uzbrojeniem, i zamykała teren,
w zasadzie sama szukając okazji do walki i zmuszając nieprzyjaciela do tego, by nam takie okazje dawał.
Chodziło już nie tyle o obserwację, ile o wyzwanie: „To my; chodźcie, napadnijcie nas”.
I tak się działo: w kolejnych wioskach rebelianci przychodzili i próbowali nas zabić; wtedy ich
załatwialiśmy. Zazwyczaj spędzaliśmy w danym miejscu co najmniej jedną noc, a najczęściej parę:
wkraczaliśmy i ewakuowaliśmy się po zachodzie słońca.
Bywało, że kilkakrotnie wracaliśmy do tej samej wioski, zwykle zajmując za każdym razem inny dom.
Powtarzaliśmy tę procedurę tak długo, aż powybijaliśmy miejscowych bandziorów, a przynajmniej aż
zrozumieli, że napadanie na nas nie jest zbyt mądrym pomysłem.
Byłem zdumiony, jak wielu idiotów trzeba zabić, zanim w końcu reszta do tego dojdzie.
Upaprani gównem
Zdarzały się lżejsze chwile, ale bywało, że nawet wtedy mieliśmy prze​srane. Dosłownie.
Tommy, który szedł u nas na szpicy, był świetnym gościem, ale okazało się, że jako szpica pod
wieloma względami jest do niczego.
Może powinienem napisać po prostu, że czasami widać było u niego więcej zadatków na kaczkę niż
na gościa mającego iść na szpicy. Jeśli gdzieś na terenie dzielącym nas od celu znajdowała się kałuża,
Tommy zawsze nas w nią wprowadzał. Im była głębsza, tym lepiej. Zawsze prowadził nas najgorszą
możliwą drogą.
Zrobiło się to tak śmieszne, że w końcu powiedziałem mu:
– Zrób to jeszcze raz, a skopię ci dupsko i wylecisz.
Podczas następnej misji Tommy wyszukał nam ścieżkę wiodącą do wioski. Jego zdaniem miała być
na pewno sucha. Ja miałem pewne wątpliwości. Nawet mu je przedstawiłem.
– Nie, nie – twierdził z uporem – to dobra trasa, na pewno.
Kiedy znaleźliśmy się w terenie, idąc śladem Tommy’ego, przeszliśmy przez pole i dotarliśmy na
wąską dróżkę prowadzącą do jakiejś rury przecinającej błotnistą drogę. Byłem z tyłu grupy i miałem
przejść po rurze jako jeden z ostatnich. Kiedy z niej schodziłem, wpadłem po kolana prosto w błoto
wymieszane z gównem. Cienka błotnista powłoka skrywała w rzeczywistości głęboką kałużę ścieków.
Śmierdziały jeszcze gorzej niż zwykły iracki smród.
– Tommy – zawołałem – jak tylko dojdziemy do tego domu, nakopię ci w dupę.
Ruszyliśmy w stronę budynku. Nadal szedłem z tyłu. Wyczyściliśmy dom i kiedy rozlokowaliśmy
wszystkich snajperów, poszedłem po Tommy’ego, żeby zgodnie z obietnicą złoić mu skórę.
Okazało się, że już pokutuje za swoje winy: kiedy znalazłem do na dole, miał wpiętą kroplówkę
i rzygał. Wpadł do gnoju i był cały upaprany gównem. Wymiotował przez cały dzień, a śmierdział przez
tydzień.
Wszystko, w co był ubrany, zostało wyrzucone, a właściwie chyba nawet zutylizowane przez
specjalistyczną ekipę zajmującą się niebezpiecznymi substancjami.
Należało mu się.
W wioskach spędziłem jakieś dwa albo trzy miesiące. W tym czasie miałem mniej więcej dwadzieścia
potwierdzonych trafień śmiertelnych. Zdarzały się operacje, podczas których akcja była ostra; ale bywały
też takie, kiedy tempo spadało. Trudno było to przewidzieć.
Większość zajmowanych przez nas domów należała do rodzin, które przynajmniej twierdziły, że są
neutralne; domyślam się, że większość nienawidziła rebeliantów, bo byli przyczyną nieszczęść, i byłaby
jeszcze szczęśliwsza niż my, gdyby te bandziory zniknęły. Zdarzały się jednak wyjątki i byliśmy ogromnie
niezadowoleni, kiedy nie mogliśmy w takich sytuacjach nic zrobić.
Kiedyś w jednym z domów zobaczyliśmy policyjne mundury. Natychmiast domyśliliśmy się, że ich
właściciel to mudża, mudżahedin; rebelianci kradli mundury i używali ich jako przebrań podczas swoich
ataków.
Oczywiście gość wciskał nam kit, że właśnie dostał pracę w policji na część etatu – tylko tak jakoś
nie wiedzieć czemu zapomniał o tym wspomnieć, kiedy go wcześniej przepytywaliśmy.
Połączyliśmy się w tej sprawie z wojskami lądowymi, podaliśmy wszystkie informacje i zapytaliśmy,
co z nim zrobić.
Nasze wojsko nie miało na jego temat żadnych danych z wywiadu. W końcu uznano, że mundury
niczego nie dowodzą. Kazano nam go wypuścić, więc tak zrobiliśmy.
Ta historia przypominała nam się za każdym razem, kiedy w ciągu kolejnych kilku tygodni słyszeliśmy
doniesienia na temat ataków przeprowadzanych przez rebeliantów przebranych za policjantów.
Ewakuowani
Pewnej nocy wkroczyliśmy do kolejnej wioski i zajęliśmy dom położony obok kilku odkrytych boisk.
Jedno służyło do gry w piłkę nożną. Urządziliśmy bez problemu stanowiska, obserwowaliśmy wioskę
i przygotowywaliśmy się na ewentualne kłopoty, które mogliśmy napotkać rano.
W ciągu poprzedniego tygodnia czy dwóch tempo operacji nieco spadło; wyglądało na to, że sytuacja
się uspokaja, przynajmniej dla nas. Zacząłem myśleć o powrocie na zachód i dołączeniu do swojego
plutonu.
Razem z LT mieliśmy stanowisko w pokoju na pierwszym piętrze. W sąsiednim pokoju był snajper
wojsk lądowych ze swoim obserwatorem, a kilku chłopaków siedziało na dachu. Zakładałem, że skoro
mamy być na skraju wioski, to większość strzałów będę oddawał na znaczne dystanse, dlatego zabrałem
ze sobą karabin .338 Lapua. Ponieważ najbliższa okolica była spokojna, zacząłem obserwować dalsze
tereny, aż do sąsiedniej wioski, położonej niespełna 2 kilometry dalej.
W pewnym momencie zobaczyłem parterowy dom, na którego dachu ktoś się poruszał. Było to
w odległości jakichś 2100 jardów (blisko 2 kilometrów), więc nawet przez lunetę
z dwudziestopięciokrotnym powiększeniem nie widziałem wiele więcej niż sam zarys postaci. Pilnie
wpatrywałem się w tego człowieka, ale nie widziałem, żeby miał broń, a przynajmniej jej nie pokazywał.
Był odwrócony do mnie plecami, więc ja mogłem go obserwować, ale on nie mógł widzieć mnie.
Uznałem, że jest podejrzany, ale nie robił nic niebezpiecznego, więc nie podejmowałem żadnych działań.
Wkrótce potem na drodze biegnącej za tą drugą wioską pojawił się konwój wojsk lądowych
zmierzający w stronę COP, który tam urządziliśmy. Kiedy pojazdy podjechały bliżej, człowiek na dachu
podniósł broń na ramię. Teraz zobaczyłem wyraźny kształt: gość trzymał granatnik i mierzył
w Amerykanów.
RPG.
Nie mieliśmy jak połączyć się bezpośrednio z tym konwojem – do dziś nie wiem dokładnie, kto to
był, poza tym że wojska lądowe. Ale umieściłem gościa w celowniku i strzeliłem, mając nadzieję, że
przynajmniej go wystraszę samym strzałem albo że uda mi się ostrzec konwój.
Żeby trafić go z blisko 2 kilometrów, trzeba by mieć mnóstwo szczęścia.
Mnóstwo szczęścia.
Może to, że szarpnąłem spust w prawo, skompensowało wiatr. Może pole grawitacyjne się
zakrzywiło i poprowadziło ten pocisk dokładnie tam, gdzie powinien trafić. Może byłem po prostu
największym szczęściarzem w całym pieprzonym Iraku. Tak czy owak – patrzyłem przez celownik, jak
kula trafia Irakijczyka, który spada przez mur na ziemię.
– Wow – mruknąłem.
– Ty cholerny pieprzony szczęściarzu – powiedział LT.
2100 jardów. Ten strzał do dziś mnie zdumiewa. To był po prostu łut szczęścia; jeden strzał z tej
odległości nie miał prawa go położyć.
Ale tak się stało. To był mój najdłuższy potwierdzony śmiertelny strzał w Iraku, dłuższy nawet niż
tamto trafienie z Al-Falludży.
Konwój zorientował się, że coś się dzieje, prawdopodobnie nie mając pojęcia, jak niewiele
brakowało, żeby stanęli w płomieniach. Wróciłem do wypatrywania bandziorów.
Z upływem dnia zaczął się ostrzał naszych pozycji z kałasznikowów i granatników. Wymiana ognia
szybko się nasilała. Pociski z RPG zaczęły wybijać otwory w ścianach z kruchego betonu albo z suszonej
na słońcu cegły, wlatywały do środka i wzniecały pożary.
Uznaliśmy, że czas się zwijać, i wezwaliśmy ewakuację:
– Przyślijcie RG-33!
(RG-33 to wielkie pojazdy opancerzone zaprojektowane tak, by wytrzymywały wybuchy ładunków
typu IED, wyposażone w wieżę z karabinem maszynowym na szczycie).
Czekaliśmy, nie przerywając wymiany ognia i unikając nasilającego się gradu pocisków
wystrzeliwanych przez rebeliantów. W końcu posiłki zameldowały, że są w odległości niespełna pół
kilometra od nas, po drugiej stronie boiska piłkarskiego.
Bliżej nie zamierzali podjeżdżać.
Dwa humvee US Army przebiły się przez wioskę i dojechały pod same drzwi, ale nie dały rady
zabrać nas wszystkich. Ci, którzy do nich nie weszli, rzucili się biegiem w stronę RG-33.
Ktoś rzucił granat dymny – chyba z zamiarem zapewnienia nam osłony podczas wycofywania się. Ale
jedynym jego skutkiem było to, że nic nie widzieliśmy. (Takich granatów należy używać do zasłaniania
ruchów własnych oddziałów; dym powinien znaleźć się między biegnącymi a wrogiem. W tym wypadku
my musieliśmy biec przez dym). Wybiegliśmy z domu, po czym zaczęliśmy się przedzierać przez kłęby
dymu, unikając nieprzyjacielskiego ognia i uciekając na otwarte pole.
Przypominało to scenę z jakiegoś filmu. Kule leciały jak grad i brzdękały o ziemię.
Biegnący obok mnie chłopak upadł. Myślałem, że dostał. Zatrzymałem się, ale zanim zdołałem go
chwycić, wstał na równe nogi – tylko się potknął.
– Nic mi nie jest, wszystko okej! – krzyknął.
Dalej biegliśmy już razem, a wokół nas świstały kule i latały kawałki darni. W końcu dopadliśmy
pojazdów. Wskoczyłem do któregoś z RG-33. Łapiąc oddech, patrzyłem, jak pociski trafiają w jedno
z bocznych okien z kuloodpornymi szybami, na których rysowały się pajęczyny pęknięć.
Kilka dni później jechałem już na zachód, by połączyć się z plutonem Delta. Dostałem zgodę na
przeniesienie, o które wcześniej prosiłem.
To był właściwy moment. Sytuacja zaczynała mnie wkurzać. Narastał stres. Nie mogłem o tym
wiedzieć, ale wkrótce miało być dużo gorzej, mimo że walki miały stopniowo słabnąć.
Młodszy chorąży marynarki Kyle
Kiedy dotarłem do Al-Kaim, chłopcy zdążyli akurat wyjechać i byli teraz w miejscowości Rawa,
położonej również na zachodzie, w pobliżu granicy z Syrią. I znowu zostali zapędzeni do budowania
koszar i tym podobnych zajęć.
Mnie się upiekło – nie zdążyłem na prace budowlane. A kiedy dołączyłem już do plutonu, nie było
specjalnie wiele do roboty.
Dotarłem w samą porę, by wziąć udział w patrolu dalekiego zasięgu na pustyni w kierunku granicy.
Jeździliśmy tam przez kilka dni, ale prawie nikogo nie widywaliśmy, nie mówiąc już o tym, byśmy
spotkali rebeliantów. Mieliśmy doniesienia o przemycie prowadzonym przez pustynię, ale nawet jeśli
taki przemyt trwał, to nie tam, gdzie jeździliśmy.
Przemytu nie było, było natomiast gorąco. Temperatura wynosiła jakieś 50 stopni albo i więcej, a my
poruszaliśmy się humvee bez klimatyzacji. Pochodzę z Teksasu, więc jestem przyzwyczajony do ciepła,
ale to było nie do wytrzymania. I taka temperatura była praktycznie bez przerwy; przed tym gorącem nie
dało się nigdzie schować. W nocy schładzało się niewiele – słupek na termometrze spadał może do 45
stopni. Opuszczenie szyb w oknach wiązałoby się z ryzykiem, gdybyśmy najechali na ajdika. Niewiele
mniej groźny byłby zresztą piach, który wlatywałby przez otwarte okna do środka pojazdu i po prostu by
nas zasypywał.
Uznałem, że wolę jednak piach i ryzyko związane z ajdikami niż upał. Opuściłem szyby.
Podczas jazdy widzieliśmy pustynię, nic więcej. Od czasu do czasu trafiała się jakaś osada nomadów
albo maleńka wioska.
Połączyliśmy się z naszym siostrzanym plutonem, a następnego dnia zatrzymaliśmy się w bazie
marines. Mój szef wszedł do ich dowództwa, żeby coś tam pozałatwiać. Chwilę później pojawił się
z powrotem i podszedł do mnie.
– Hej – powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. – Wiesz? Właśnie zostałeś chorążym.
Egzamin na młodszego chorążego zdałem jeszcze w Stanach przed wyjazdem na tę misję.
W amerykańskiej marynarce wojennej do awansu potrzebne jest zazwyczaj zdanie pisemnego testu.
Ale ja miałem dużo szczęścia. Mianowanie na stopień E-5 dostałem podczas swojej drugiej zmiany,
a promocję na E-6 otrzymałem przed trzecią zmianą dzięki specjalnemu programowi awansowania
według kryterium kompetencji. Obie te promocje nastąpiły bez konieczności pisania testów.
(W obu wypadkach doceniono podejmowanie się przeze mnie mnóstwa dodatkowych zadań w teamie
oraz opinię, jaką zdobyłem sobie na polu walki. Były to czynniki, które w znacznym stopniu zdecydowały
o przyznaniu mi wyższych stopni).
Dobra passa skończyła się przed egzaminem na chorążego. Musiałem pisać test – i ledwo go zdałem.
Powinienem tu dodać parę słów wyjaśnienia na temat pisemnych testów i awansów. Nie jestem jakoś
szczególnie przeciwny testom ani na nie uczulony, a przynajmniej nie bardziej niż inni. Jednak
w wypadku SEALsów testy stanowią pewne dodatkowe obciążenie.
W tamtym czasie warunkiem uzyskania awansu było zdanie egzaminu z zakresu wybranej
specjalności – ale nie specjalności SEALsa, tylko tej specjalności, którą wybrało się przed zostaniem
SEALsem. W moim wypadku oznaczało to, że będę oceniany z zakresu kompetencji wywiadowczych.
Oczywiście nie byłem w stanie mieć w tej dziedzinie żadnej wiedzy. Byłem SEALsem, a nie
analitykiem wywiadu. Nie miałem zielonego pojęcia, jakiego rodzaju sprzętu używa wywiad i jakie
procedury stosuje podczas realizacji swoich zadań.
Biorąc pod uwagę ścisłość danych wywiadowczych, jakie zwykle dostawaliśmy, mógłbym się
domyślać, że może używali tarczy do gry w strzałki. Albo po prostu rzucali kostką.
Aby uzyskać awans, musiałbym uczyć się do testu, co wiązałoby się z chodzeniem do
zabezpieczonego lektorium, czyli specjalnego pomieszczenia, w którym można było przeglądać ściśle
tajne dokumenty. Oczywiście musiałbym to robić w wolnym czasie.
Ani w Al-Falludży, ani w Ar-Ramadi, gdzie walczyłem, nie było zabezpieczonych lektoriów.
A literatura dostępna w latrynach i toaletach raczej by nie wystarczyła.
(Obecnie zdawane testy dotyczą operacji specjalnych i wiążą się z tym, co rzeczywiście robią
SEALsi. Egzaminy są niezwykle szczegółowe, ale przynajmniej odnoszą się do naszej pracy).
Promocja na chorążego wygląda nieco inaczej. Ten test sprawdzał wiedzę o tym, na czym powinni się
znać SEALsi.
Po pokonaniu tej przeszkody, czyli zaliczeniu testu, moim awansem miała zająć się odpowiednia
komisja, po czym dokumenty miały powędrować dalej drogą służbową do zaopiniowania przez
dowódców wyższego szczebla. Opiniowanie przez komisję polegało na tym, że najrozmaitsi chorążowie
marynarki: od młodszych po starszych sztabowych, zasiadali do przeglądania teczki moich osiągnięć.
W założeniu na taką teczkę składały się obszerne akta dokumentujące wszystko, co zrobił dany delikwent
jako SEALs. (Poza bójkami w barach).
Moja teczka zawierała tylko opis przebiegu służby, w dodatku nieaktualizowany od czasu, kiedy
ukończyłem BUD/S. Nie było tam nawet wpisów na temat otrzymanych przeze mnie odznaczeń: Srebrnych
i Brązowych Gwiazd.
Nie miałem bzika na punkcie rangi chorążego. Wystarczał mi mój dotychczasowy stopień. Jako
chorąży miałbym najrozmaitsze obowiązki administracyjne i nie brałbym aż tak często udziału w akcjach.
Owszem, poprawiłaby się sytuacja finansowa naszej rodziny, ale o tym nie myślałem.
Członkiem komisji opiniującej sprawy awansów w naszej bazie w Stanach był chorąży Primo. Kiedy
komisja zaczęła rozpatrywać moją sprawę, Primo siedział akurat koło innego chorążego, kiedy ten wziął
do ręki moją cienką teczkę.
– Co to za dupek, do diabła? – spytał ten drugi chorąży. – Co on sobie wyobraża?
– Może zrobimy przerwę i pójdziemy na lunch? – zapytał Primo.
Jego sąsiad się zgodził, a kiedy wrócili, miał już inną opinię na mój temat.
– Jesteś mi winien zapiekankę, kutasie – powiedział Primo, kiedy się później spotkaliśmy.
Dopiero po tym wstępie opowiedział mi całą historię.
Jestem mu winien nie tylko zapiekankę. Awans został zatwierdzony i jeśli mam być szczery, okazało
się, że bycie chorążym nie jest wcale takie złe, jak myślałem.
Pozostaje jednak faktem, że nigdy zbytnio się nie przejmowałem stopniami. Nigdy nie dążyłem do tego,
by mieć jak najwyższą rangę. W szkole też nie starałem się mieć najwyższej średniej wśród uczniów.
Pracę domową odrabiałem rano, jadąc do szkoły. Kiedy zakwalifikowano mnie do National Honor
Society, ogólnoamerykańskiej klasyfikacji najlepszych uczniów starszych klas szkół średnich, zadbałem
o to, żeby w kolejnym semestrze mieć oceny na tyle słabe, by usunięto mnie z tej listy. Potem znowu je
poprawiłem, żeby rodzice się mnie nie czepiali.
Może moje podejście do stopni wojskowych było odbiciem tego, że wolałem być dowódcą w terenie
niż administratorem w zaciszu gabinetu. Nie chciałem musieć siedzieć przy komputerze, wszystkiego
planować, a potem wszystkim o tym opowiadać. Chciałem robić to, co do mnie należy, czyli być
snajperem – brać udział w walkach, zabijać wrogów. Chciałem być najlepszy w tym, co chciałem robić.
Wydaje mi się, że wielu ludziom z trudem przychodziło zaakceptować taką postawę. Było dla nich
oczywiste, że kiedy jest się w czymś dobrym, trzeba mieć bardzo wysoki stopień. Ale ja widziałem chyba
za dużo takich, którzy mieli wysoki stopień, a w niczym nie byli dobrzy, i nie chciałem dać się
przekabacić.
Za dużo myślenia
„On the road again...”
„Znowu w drodze” – z głośników naszego humvee płynął głos Willie Nelsona, kiedy następnego dnia
wyruszyliśmy znowu z bazy. Muzyka była naszą jedyną rozrywką, jeśli nie liczyć sporadycznych
przystanków w wioskach, gdzie rozmawialiśmy z miejscowymi. Poza oldschoolową muzyką country,
którą preferował mój kumpel za kierownicą, słuchałem trochę Toby’ego Keitha i grupy Slipknot: country
i heavy metal ostro ze sobą rywalizowały.
Jestem mocno przekonany o tym, że muzyka wpływa na psychikę. Widziałem, jak to działa na polu
bitwy. Kiedy człowiek rusza do walki, potrzebuje podkręcenia. Nie chodzi o to, żeby się nakręcić jak
wariat, ale naprawdę warto się przygotować psychicznie. Muzyka potrafi pomóc pokonać lęk. My
słuchaliśmy takich zespołów, jak Papa Roach, Dope, Drowning Pool – wszystkiego, co dodawało
energii. (Wszystkich tych kapel słucham teraz często podczas treningów na siłowni).
Jednak podczas tej drogi powrotnej do bazy nic nie było w stanie dodać mi energii. To była długa,
upalna podróż. Mimo że właśnie dowiedziałem się o awansie, byłem w ponurym nastroju: trochę
znudzony, a trochę spięty.
Kiedy znaleźliśmy się już w bazie, wszystko wlokło się niesamowicie powoli. Nic się nie działo.
I zaczynało mnie to wkurzać.
Dopóki byłem w ruchu, udawało mi się jakoś odpychać myśl, że jestem narażony na
niebezpieczeństwo, śmiertelny. W czasie akcji i tak miałem wystarczająco wiele na głowie. Albo może
innych rzeczy, którymi musiałem się zajmować, było tyle, że na tamto naprawdę nie starczało już uwagi.
Ale teraz było to niemal jedyną sprawą, o której mogłem myśleć. Miałem dużo czasu, żeby się
rozluźnić, ale nie potrafiłem. Zamiast tego leżałem na łóżku i myślałem o wszystkim, przez co
przeszedłem – a zwłaszcza o tym, jak zostałem postrzelony.
Za każdym razem kiedy się kładłem, przeżywałem ten strzał na nowo. Serce waliło mi ciężko
w piersi, prawdopodobnie dużo ciężej niż tamtej nocy w Mieście as-Sadra.
W ciągu kilku dni po powrocie z naszego patrolu na granicy mój stan wyraźnie się pogorszył. Nie
mogłem spać. Zrobiłem się bardzo nerwowy. Niezwykle nerwowy. I znowu podskoczyło mi ciśnienie,
wyżej nawet niż wcześniej.
Czułem się, jakbym miał wybuchnąć.
Pod względem fizycznym byłem wrakiem. Cztery długie misje bojowe zebrały swoje żniwo. Kolana
były w lepszym stanie, ale bolały mnie plecy i kostka, a słuch miałem do bani. Dzwoniło mi w uszach.
Byłem ranny w szyję, miałem potrzaskane żebra. Palce i knykcie były powybijane. W prawym oku
widziałem latające muszki i miałem ograniczone pole widzenia. Ciało pokrywały mi dziesiątki głębokich
obtłuczeń, cierpiałem na najrozmaitsze bóle. Byłbym spełnieniem marzeń każdego lekarza.
Tym jednak, co mnie naprawdę martwiło, było ciśnienie krwi. Pociłem się jak mysz i nawet trzęsły
mi się ręce. Moja twarz, zawsze dość jasna, teraz stała się blada.
Im bardziej starałem się uspokoić, tym gorzej się ze mną działo. Wyglądało to tak, jakby całe ciało
zaczynało mi wibrować, a już sama myśl o tym sprawiała, że brzęczało jeszcze bardziej.
Można to sobie wyobrazić w ten sposób: wspinasz się po wysokiej drabinie wystającej z rzeki,
wychodzisz na kilometr w górę i zostajesz rażony piorunem. Twoje ciało zostaje naładowane
elektrycznie, ale pozostajesz przy życiu. Co więcej, nie tylko masz pełną świadomość tego, co się dzieje,
ale też wiesz, że sobie z tym poradzisz. Wiesz, co trzeba zrobić, żeby zejść na dół.
Więc schodzisz. Po szczeblach. Ale kiedy dotykasz stopami ziemi, okazuje się, że ładunek elektryczny
nie znika. Próbujesz wymyślić jakiś sposób, żeby go rozładować, żeby się uziemić, ale nie możesz
znaleźć cholernego piorunochronu, żeby pozbyć się naelektryzowania.
Nie mogąc jeść ani spać, w końcu poszedłem do lekarza i poprosiłem, żeby mnie zbadał. Lekarz spojrzał
na mnie i spytał, czy nie potrzebuję leków.
Odpowiedziałem, że raczej nie. Ale wziąłem leki.
Lekarz zasugerował też, że ponieważ tempo misji wyhamowało praktycznie do zera, a od
planowanego powrotu do kraju dzieli nas już tylko kilka tygodni, mogę pojechać już teraz.
Zgodziłem się, nie mając lepszego pomysłu.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Rozdział 14
Powrót do kraju
Wymykam się
Wyleciałem z Iraku pod koniec sierpnia. Jak zawsze było to niemal surrealistyczne: jednego dnia byłem
na wojnie, następnego – w domu. Miałem wyrzuty sumienia, że wyjeżdżam. Nie chciałem nikomu mówić
o problemach z ciśnieniem ani o całej reszcie. Na ile mogłem, zachowywałem to dla siebie.
Szczerze mówiąc, czułem się, jakbym się wymykał i zostawiał kolegów, jakbym uciekał, bo mam
w sercu jakieś śmieszne łomotanie albo jakieś inne diabelstwo.
Żadne z moich wcześniejszych osiągnięć nie było w stanie zatrzeć tego poczucia, że sprawiam zawód
kolegom.
Wiem, że to bez sensu. Wiem, że bardzo dużo osiągnąłem. Potrzebowałem odpoczynku, ale czułem, że
nie powinienem robić sobie przerwy. Uważałem, że powinienem być silniejszy, niż to możliwe.
Jakby tego było mało, niektóre leki najwyraźniej mi nie służyły. Chcąc pomóc mi w kłopotach
z zasypianiem, któryś lekarz – jeszcze w San Diego – zapisał mi środki nasenne. Wziąłem je raz
i odurzyły mnie do tego stopnia, że kiedy odzyskałem świadomość, okazało się, że jestem w bazie, nie
pamiętając, że wcześniej ćwiczyłem w domu i przyjechałem samochodem do bazy. O tym, że ćwiczyłem,
powiedziała mi Taya, a to, że przyjechałem do pracy, uświadomił mi mój własny samochód stojący na
terenie bazy.
Nigdy więcej nie wziąłem tych proszków. Były okropne.
Taya
Całe lata zajęło mi połapanie się w tym wszystkim. Z pozoru wydawało się, że Chrisowi
chodzi po prostu o to, żeby wyjeżdżać i dobrze się tam bawić. Jednak w sytuacjach, kiedy
ktoś naprawdę go potrzebował – kiedy w grę wchodziło ludzkie życie – okazywał się
człowiekiem, na którym można całkowicie polegać. Chris ma sytuacyjne poczucie
odpowiedzialności i troski.
Widziałam to w tym, jak podchodził do awansów w wojsku: nie dbał o nie. Nie chciał
odpowiedzialności wiążącej się z wyższym stopniem, mimo że oznaczałoby to poprawę naszej
sytuacji materialnej. Jednak kiedy trzeba było coś zrobić, można było na niego liczyć.
Zawsze stawał na wysokości zadania. I był do tego przygotowany, bo miał wszystko
przemyślane.
Była w nim prawdziwa dychotomia i chyba niewielu ludzi to rozumiało. Nawet mnie
trudno bywało to w nim pogodzić.
Chronić ludzi
Po powrocie zaangażowano mnie do całkiem interesującego programu badawczego związanego ze
stresem w sytuacji bojowej.
W programie tym wykorzystywano rzeczywistość wirtualną do badania różnego rodzaju oddziaływań
sytuacji bitewnej na ludzki organizm. W moim konkretnym wypadku monitorowano ciśnienie krwi, a w
każdym razie te akurat pomiary tak naprawdę mnie interesowały. Na głowie miałem słuchawki, a na
dłoniach specjalne rękawice. Tak wyposażony obserwowałem symulację. Była to właściwie gra
komputerowa, ale wrażenia były całkiem odlotowe.
Podczas symulacji moje ciśnienie i tętno miały początkowo stałą wartość. Po czym, kiedy dochodziło
do wymiany ognia, oba odczyty spadały. Siedziałem sobie po prostu i robiłem wszystko, co trzeba, czując
się naprawdę odprężony.
Kiedy tylko kończyło się strzelanie i tempo akcji się uspokajało, moje tętno szybowało w górę.
Ciekawe.
Prowadzący ten eksperyment naukowcy i lekarze uważali, że w ferworze walki kontrolę nade mną
przejmowało wyszkolenie i to mnie w jakiś sposób rozluźniało. Wszyscy byli naprawdę zaintrygowani,
bo najwyraźniej nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli.
Ja oczywiście doświadczałem tego codziennie w Iraku.
Jedna z tych symulacji zrobiła na mnie duże wrażenie. W jej trakcie został postrzelony jeden z marines,
który następnie upadł i głośno krzyczał. Dostał w brzuch. Kiedy patrzyłem na tę scenę, ciśnienie skoczyło
mi jeszcze bardziej niż dotychczas.
Ani naukowcy, ani lekarze nie musieli mi tłumaczyć, dlaczego tak się stało. Po prostu poczułem, jakby
ten chłopak w Al-Falludży znowu umierał, oparty na mojej piersi.
Często słyszę, że ocaliłem setki ludzi. Ale jedno muszę powiedzieć: pamięta się nie tych, których się
ocaliło. Pamięta się tych, których nie udało się ocalić.
To o nich się mówi. To ich twarze i to z nimi związane wspomnienia pozostają w człowieku na
zawsze.
Zostać czy odejść?
Zakontraktowany okres mojej służby zbliżał się do końca. Marynarka wciąż starała się skusić mnie, bym
został, składając mi różne propozycje: że mogę zajmować się szkoleniem, pracować w Anglii – co tylko
chcę, bylebym został w marynarce.
Chociaż powiedziałem już Tai, że nie zaciągnę się ponownie, nie byłem gotowy do odejścia.
Chciałem znowu pojechać na wojnę. Czułem się, jakby podczas ostatniej zmiany mnie oszukano.
Szamotałem się, nie potrafiąc podjąć decyzji. Były dni, kiedy miałem już dość służby w marynarce.
Potem nadchodziły takie, w których gotów byłem powiedzieć Tai: „Zapomnij” – i zaciągnąć się
ponownie.
Bardzo dużo o tym rozmawialiśmy.
Taya
Mówiłam Chrisowi, że dzieci go potrzebują: oboje, ale w tym akurat okresie szczególnie
synek. I że jeśli Chris nie zostanie, to przeprowadzę się bliżej ojca, żeby nasz syn mógł
dorastać, mając przynajmniej w pobliżu silnego dziadka.
Wcale nie chciałam, żeby tak się stało.
A Chris naprawdę kochał całą naszą trójkę. Naprawdę chciał mieć silną rodzinę, chciał
pielęgnować tę więź.
Po części ten problem sprowadzał się do naszego stałego konfliktu, czyli tego, jak
ustawiamy swoje priorytety: Bóg, rodzina, ojczyzna czy Bóg, ojczyzna, rodzina? Pierwsza
kolejnośc odpowiadała mojej hierarchii, druga – hierarchii Chrisa.
Moim zdaniem ojczyzna dostała już od Chrisa bardzo, bardzo dużo. Przez minione
dziesięć lat żyliśmy wyłącznie wojną. Ciężkie misje bojowe były przeplatane długimi
okresami szkoleń i ćwiczeń, podczas których Chrisa nie było z nami. Nie słyszałam o żadnym
innym SEALsie, który brałby udział w tak wielu ciężkich akcjach i który byłby częściej
nieobecny w domu niż Chris. Nadszedł czas, żeby dał trochę z siebie własnej rodzinie.
Jednak tak jak wcześniej, i tym razem nie mogłam podjąć tej decyzji za niego.
Marynarka zaproponowała, że da mi pracę w Teksasie przy naborze kandydatów do służby.
Propozycja była ciekawa, bo przy takim zajęciu miałbym stałe godziny pracy i zawsze wracałbym do
domu na noc. Wydawało mi się, że to może być jakiś rodzaj kom-promisu.
– Potrzebuję trochę czasu, żeby to pozałatwiać – powiedział starszy chorąży, z którym
rozmawiałem. – Takich rzeczy nie da się zrobić z dnia na dzień.
Zgodziłem się na przedłużenie kontraktu o miesiąc, żeby miał na to czas.
Czekałem i czekałem. Rozkazy nie przychodziły.
– Sprawa jest w toku – powiedział chorąży. – Musisz jeszcze raz przedłużyć kontrakt.
Więc przedłużyłem.
Minęło kilka kolejnych tygodni – zbliżał się już koniec października – a rozkazów jak nie było, tak nie
było. Zadzwoniłem do chorążego i wkurzony spytałem, co się dzieje.
– Paragraf 22 – wyjaśnił. – Chcą ci dać tę robotę, ale to umowa na trzy lata. A tobie czas się właśnie
kończy.
Innymi słowy, chcieli, żebym najpierw podpisał kontrakt, a potem daliby mi tę pracę. Ale nie miałem
żadnych gwarancji ani umowy.
Już to przerabiałem. W końcu powiedziałem: dziękuję, ale nie – wycofuję się.
Taya
Chris często powtarza: „Czuję się, jakbym się poddał”. Ja uważam, że zrobił, co do
niego należało, ale wiem, że on tak tego nie odbiera. Jego zdaniem dopóki wysyła się
naszych na tę wojnę, dopóty on też powinien w niej uczestniczyć. Podobnie jak on myśli też
o sobie mnóstwo innych SEALsów. Ale jestem przekonana, że żaden z nich nie wini go za to,
że się wycofał.
Ryan się żeni
Po powrocie Ryana do Stanów utrzymywałem z nim bliskie kontakty. Nasza przyjaźń nawet się umocniła,
choć wcześniej nie myślałem, że to możliwe. Pociągał mnie jego niesamowity duch walki. Był
wojownikiem na polu bitwy. Teraz okazał się jeszcze większym wojownikiem w życiu. Nie dało się
całkiem nie zauważać, że jest niewidomy, ale też nie miało się w ogóle wrażenia, że jego kalectwo go
jakoś definiuje.
Z powodu odniesionych ran musiał zrobić sobie protezę oka. LT, który pojechał z nim wybrać tę
protezę, twierdzi, że Ryan miał naprawdę dwie – jedna to było „zwykłe” oko; druga miała złoty
SEALsowski trident na tęczówce.
Kiedy stajesz się SEALsem, to już na zawsze.
Spędziłem z Ryanem dużo czasu, zanim został ranny. Mnóstwo chłopaków w teamie miało świetne
poczucie humoru, ale Ryan stanowił klasę sam dla siebie. Można było przy nim skręcić się ze śmiechu.
Po tym jak został ranny, nie zmienił się ani trochę. Miał po prostu bardzo ironiczne poczucie humoru.
Pewnego dnia podeszła do niego jakaś dziewczynka, popatrzyła na jego twarz i spytała:
– Co ci się stało?
Pochylił się w jej stronę i powiedział bardzo poważnym głosem:
– Pamiętaj, żeby nigdy nie biegać z nożyczkami.
Ironiczny, zabawny i ze złotym sercem. Nie sposób go było nie uwielbiać.
Spodziewaliśmy się, że znienawidzimy jego dziewczynę. Po tym jak został tak poharatany, byliśmy
pewni, że go zostawi. Tymczasem ona z nim została. W końcu Ryan się jej oświadczył i wszyscy się
z tego ucieszyliśmy. To wyjątkowa kobieta.
Jeśli ktoś szukałby ucieleśnienia idei przezwyciężania upośledzeń, to Ryan był do tego idealny. Już
jako niewidomy poszedł do college’u, ukończył go z wyróżnieniem i dostał świetną pracę. Zdobył Mount
Hood, Mount Rainier i kilka innych szczytów; chodził na polowania i dzięki pomocy obserwatora oraz
z użyciem broni wyposażonej w jakieś niesamowite oprzyrządowanie ustrzelił trofeum w postaci poroża
łosia; brał udział w zawodach triatlonowych. Pamiętam, jak któregoś wieczoru powiedział, że cieszy się,
że to on został postrzelony, a nie któryś z nas. Oczywiście, na początku go to złościło, ale Ryan czuł, że
jest zadowolony i żyje pełnią życia. Czuł, że potrafi sobie z tym poradzić i że bez względu na wszystko
może być szczęśliwy. I miał rację.
Kiedy myślę o patriotyzmie, który przyświeca SEALsom, przypomina mi się, jak Ryan wracał do
zdrowia w szpitalu w Bethesdzie w stanie Maryland. Leżał tam po niedawno odniesionych niemal
śmiertelnych ranach, bezpowrotnie oślepiony. Czekało go wiele operacji rekonstrukcji twarzy. I o co
poprosił? Poprosił, żeby zawieźć go na wózku gdzieś, gdzie wisi amerykańska flaga, i żeby na chwilę go
tam zostawić.
Siedział w tym wózku prawie pół godziny, salutując łopoczącej na wietrze fladze.
Taki był Ryan: prawdziwy patriota.
Autentyczny wojownik o złotym sercu.
Oczywiście wszyscy wciskaliśmy mu później kit, mówiąc, że ktoś pewnie podwiózł go pod śmietnik,
a tylko powiedział, że to flaga. Ryan zaśmiewał się z kawałów o niewidomych i sam opowiadał ich całą
masę: ilekroć się spotykaliśmy, tarzaliśmy się ze śmiechu.
Kiedy się przeprowadził, często rozmawialiśmy przez telefon i spotykaliśmy się, gdy tylko się dało.
W 2010 roku dowiedziałem się, że on i jego żona spodziewają się pierwszego dziecka.
Tymczasem z powodu ran odniesionych w Iraku Ryan musiał przechodzić kolejne operacje. Pewnego
dnia rano poszedł do szpitala, a po południu zadzwonił do mnie Marcus Luttrell, pytając, czy słyszałem
o Ryanie.
– Tak. Rozmawiałem z nim wczoraj – odpowiedziałem Marcusowi. – Będą mieli dziecko. Ekstra,
nie?
– Właśnie przed chwilą zmarł – cichym głosem powiedział Marcus.
Nastąpiły jakieś komplikacje po operacji. To był tragiczny koniec bohaterskiego życia. Chyba żaden
z nas, którzy go znaliśmy, jeszcze się z tego nie otrząsnął. Myślę, że ja nie otrząsnę się nigdy.
Żona Ryana urodziła śliczną dziewczynkę. Jestem pewien, że żyje w niej duch jej ojca.
Mighty Warriors
Po śmierci Marca Lee jego matka Debbie stała się niemal matką zastępczą dla innych członków naszego
plutonu. Ta bardzo odważna kobieta oddała się niesieniu pomocy innym żołnierzom wracającym z pola
bitwy do kraju. Obecnie jest prezesem organizacji America’s Mighty Warriors
(www.AmericasMightyWarriors.org) i osobiście robi ogromnie wiele dla weteranów, praktykując – jak
to nazywa – „przypadkowe akty życzliwości”, zainspirowana życiem Marca i jego listem, który do niej
napisał, zanim zginął.
W tym, co robi Debbie, nie ma nic przypadkowego; to pełna poświęcenia i niezwykle pracowita
kobieta, równie oddana swojej sprawie, jak Marc był oddany swojej.
Przed śmiercią Marc napisał do domu niesamowity list, dostępny teraz na podanej wyżej stronie
internetowej. Zawiera on poruszającą opowieść o tym, co widzieliśmy w Iraku – o okropnym szpitalu,
o prymitywnych i podłych ludziach. Ale jest to też niezwykle pozytywny list, pełen nadziei i stanowiący
dla nas wszystkich zachętę do tego, by robić coś dobrego dla innych.
Jednak moim zdaniem to, co Marc napisał w liście do bliskich, nie daje wystarczającego
wyobrażenia na temat tego, jakim widzieliśmy go my wszyscy, którzy go znaliśmy. Było w nim o wiele
więcej. To był naprawdę twardy gość obdarzony świetnym poczuciem humoru. Był pełnym bojowego
ducha wojownikiem i wspaniałym przyjacielem. Miał niezachwianą wiarę w Boga i mocno kochał żonę.
Niebo stało się na pewno lepsze, odkąd tam się znalazł, ale ziemia straciła jednego z najlepszych ludzi,
jacy po niej chodzili.
Craft
Podjęcie decyzji o odejściu z marynarki było dość trudne. Ale teraz miałem zostać bezrobotnym.
Nadszedł czas, by wymyślić, co zrobić z resztą życia.
Miałem kilka różnych opcji i możliwości. Już wcześniej rozmawiałem z jednym z przyjaciół,
Markiem Spicerem, na temat założenia szkoły snajperskiej w Stanach. Po spędzeniu dwudziestu pięciu lat
w brytyjskiej armii Mark przeszedł na emeryturę w stopniu starszego chorążego. Był jednym z czołowych
snajperów w brytyjskim wojsku i ponad dwadzieścia lat służył jako snajper oraz dowódca plutonu
snajperów. Napisał trzy książki na temat strzelectwa wyborowego i jest jednym z wybitnych światowych
znawców tej dziedziny.
Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że istnieje ciągła potrzeba prowadzenia pewnego bardzo
specyficznego szkolenia w różnych odmianach dla poszczególnych rodzajów sił zbrojnych i oddziałów
policji. Nikt nie zapewniał takiego rodzaju praktycznego nauczania, które przygotowywałoby personel
wojskowy i policyjny do różnych możliwych sytuacji. Dzięki naszemu doświadczeniu wiedzieliśmy, jak
we właściwy sposób dostosować kursy i ile czasu poświęcić na zajęcia na strzelnicy, żeby szkolenie
było odpowiednie.
Problem polegał na dograniu wszystkiego tak, żeby to zadziałało.
Bardzo ważnym czynnikiem były oczywiście pieniądze. I wtedy, częściowo przez przypadek,
poznałem akurat kogoś, kto doszedł do wniosku, że taka firma byłaby dobrą inwestycją, no i miał do mnie
zaufanie: był to J. Kyle Bass.
Kyle sporo zarobił na inwestycjach, a kiedy się spotkaliśmy, szukał ochroniarza. Rozumował chyba
w ten sposób: „Kto może być lepszy od SEALsa?”. Ale kiedy rozmawialiśmy i spytał, co zamierzam
robić za parę lat, powiedziałem mu o szkole. Zaintrygowało go to i zamiast zatrudnić mnie jako
ochroniarza, pomógł mi znaleźć źródło finansowania naszej firmy. I tak oto narodził się Craft
International.
W rzeczywistości nie było to wcale „tak oto” – wypruwaliśmy sobie flaki, żeby ruszyć z miejsca,
pracowaliśmy długie godziny i pociliśmy się nad wszystkimi detalami, jak to musi robić każdy
przedsiębiorca. Razem ze mną i Markiem do firmy weszli jeszcze dwaj wspólnicy: Bo French i Steven
Young. Ich kompetencje wiążą się bardziej z biznesową sferą funkcjonowania przedsiębiorstwa, ale obaj
znają się na broni i taktyce, której uczymy.
Dzisiaj biura spółki Craft International znajdują się w Teksasie. Mamy tereny do prowadzenia
szkoleń w Teksasie i Arizonie, działamy także na całym świecie, realizując zadania z zakresu ochrony
i inne projekty specjalne. Marka można oglądać od czasu do czasu na kanale History. Czuje się całkiem
dobrze przed kamerą, dlatego niekiedy zdarza mu się rozluźnić na tyle, że mówi z prawdziwym ciężkim
brytyjskim akcentem. Kanał History jest na tyle miły, że tłumaczy jego ciężki akcent na poczciwy stary
angielski, wyświetlając napisy. Podczas zajęć organizowanych przez Craft nie pojawiła się jeszcze
potrzeba stosowania napisów, ale nie wykluczamy takiej opcji w przyszłości.
Jesteśmy przekonani, że zespół, który dobraliśmy, składa się z najlepszych z najlepszych
w poszczególnych zakresach organizowanych przez nas szkoleń. (Więcej informacji można znaleźć na
stronie www.craftintl.com).
Tworzenie firmy wymaga mnóstwa różnych umiejętności, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał.
Wiąże się też z masą papierkowej roboty.
Cholera.
Nie mam oporów przed ciężką pracą, nawet jeśli jest to praca przy biurku. Jednym z aspektów, które
mnie od tej roboty odpychają, jest to, że robią mi się od niej „klawiaturowe ręce” – mnóstwo czasu
spędzam na stukaniu w klawiaturę. A raz na jakiś czas muszę wkładać garnitur i krawat. Jednak poza tym
jest to praca idealna dla mnie. Może nie jestem bogaty, ale robię to, co lubię.
Logo opracowane dla Craftu pochodzi od symbolu Punishera, a w prawym oku dodaliśmy krzyż
celowniczy stylizowany na symbol krzyżowców – ku czci Ryana Joba. On również był inspiracją dla
hasła reklamowego naszej firmy.
W kwietniu 2009 roku, po tym jak somalijscy piraci przejęli statek i grozili śmiercią jego kapitanowi,
snajperzy SEALsów zabili ich, strzelając z płynącego obok niszczyciela. W związku z tym wydarzeniem
jakiś dziennikarz z lokalnych mediów zapytał Ryana, co o tym sądzi.
– Wbrew temu, co mówiła ci mama – powiedział dowcipnie nasz kolega – przemoc rozwiązuje
problemy.
Wydało nam się to całkiem stosownym hasłem dla snajperów, więc stało się też hasłem naszej firmy.
Z powrotem w Teksasie
Wciąż nie byłem do końca przekonany do odejścia z marynarki, jednak wiedząc, że będę zakładał Craft,
miałem silniejszą motywację. Kiedy w końcu kontrakt dobiegł końca, nie mogłem się doczekać.
Mimo wszystko wracałem przecież do domu. Czy było mi spieszno? Marynarkę opuściłem 4
listopada; już 6 listopada chodziłem po teksańskiej ziemi.
Podczas gdy ja zajmowałem się tworzeniem Craft International, moja rodzina została nadal
w okolicach San Diego. Dzieci miały tam jeszcze trochę pochodzić do szkoły, a Taya przygotowywała
dom do sprzedania. Planowała spakować wszystko do stycznia i wtedy mieliśmy przeprowadzić się już
w komplecie do Teksasu.
Przyjechali do mnie na Boże Narodzenie. Strasznie tęskniłem za dziećmi i za Tayą.
Wciągnąłem ją do pokoju u moich rodziców i zapytałem:
– A co byś powiedziała na to, że wracasz sama? Zostaw dzieci ze mną.
Była zachwycona. Miała mnóstwo do zrobienia i chociaż kochała nasze dzieci, zajmowanie się nimi
i przygotowywanie domu do sprzedaży było wyczerpujące.
To był cudowny czas, kiedy byłem razem z synem i córką. Bardzo pomagali mi moi rodzice, którzy
opiekowali się wnukami w ciągu tygodnia. W piątkowe popołudnia zabierałem dzieci i urządzałem im
trzy-, a czasem czterodniowe wakacje z tatą.
Pokutuje takie przekonanie, że ojcowie nie potrafią spędzać przyjemnie czasu z małymi dziećmi. To
chyba nieprawda. Przecież ja miałem wtedy równie wielki ubaw jak one. Wygłupialiśmy się na batucie
i całymi godzinami graliśmy w piłkę. Chodziliśmy do zoo, na place zabaw, oglądaliśmy filmy. Oboje
pomagali tacie grillować. Świetnie się razem bawiliśmy.
Kiedy moja córka była niemowlęciem, trochę to trwało, zanim przyzwyczaiła się do mnie. Jednak
stopniowo ufała mi coraz bardziej i przywykła do tego, że jestem w jej otoczeniu. Teraz poza tatusiem
świata nie widzi.
Oczywiście ja od pierwszego dnia dałem jej się owinąć wokół palca.
Swojego syna zacząłem uczyć strzelać, kiedy miał dwa lata. Na początek zaznajomiłem go z podstawami
obsługi wiatrówki. Mam taką teorię, że dzieci pakują się w tarapaty z powodu ciekawości – jeśli dorośli
jej nie zaspokajają, sami proszą się o kłopoty. Jeśli natomiast mówi się dzieciom już za młodu
o wszystkim i uważnie instruuje się je o zasadach bezpieczeństwa, unika się mnóstwa problemów.
Mój syn nauczył się szacunku do broni. Zawsze mówiłem mu: jeśli chcesz wziąć do ręki broń, przyjdź
po mnie. Nie ma rzeczy, którą bym lubił bardziej niż strzelanie. Teraz syn ma już własny karabinek
kalibru .22 cala, przeładowywany za pomocą dźwigni. Osiąga już z niej całkiem dobre skupienia trafień.
Ma też niewiarygodny talent do pistoletu.
Córka jest jeszcze trochę za mała i dotychczas nie wykazuje takiego zainteresowania strzelaniem.
Podejrzewam, że niedługo się to zmieni, a w każdym razie będzie musiała przejść obowiązkowe
wszechstronne szkolenie z obsługi broni palnej, zanim pozwolę jej umawiać się z chłopakami... co nie
powinno nastąpić wcześniej, niż kiedy skończy trzydzieści lat.
I syn, i córka chodzą ze mną na polowania. Są jeszcze zbyt mali, żeby umieć długo się na czymś
skupić, ale podejrzewam, że już niedługo załapią, o co w tym chodzi.
Taya
Oboje z Chrisem nie mamy jednoznacznej opinii na ten temat, jak byśmy zareagowali,
gdyby nasze dzieci postanowiły w dorosłym życiu wstąpić do wojska. Nie chcielibyśmy
oczywiście, żeby zostały ranne ani żeby im się coś stało. Ale służba wojskowa ma też
mnóstwo pozytywnych stron. Bez względu na to, jakiego wyboru dokonają, i ja, i Chris
będziemy z nich dumni.
Jeśli mój syn chciałby zostać SEALsem, prosiłabym go, żeby to sobie naprawdę dogłębnie
przemyślał. Powiedziałabym mu, że musi się do tego przygotować.
Uważam, że dla rodziny to jest okropne. Kto idzie na wojnę, tego wojna zmienia – i ten
ktoś musi być również na to przygotowany. Poprosiłabym syna, żeby usiedli z ojcem
i porozmawiali o tym, jak to wygląda naprawdę.
Czasem na samą myśl o tym, że mógłby uczestniczyć w jakiejś strzelaninie, czuję się,
jakby coś we mnie krzyczało.
Moim zdaniem Chris zrobił dla kraju tyle, że moglibyśmy odpuścić jedno pokolenie. Ale
i ja, i Chris będziemy dumni z naszych dzieci bez względu na wszystko.
Osiedlenie się w Teksasie zacieśniło moje relacje z rodzicami. Podobno odkąd jestem już
z powrotem z nimi, opadła ze mnie część skorupy, jaką obudowałem się przez lata wojny. Mój ojciec
twierdzi, że wcześniej częściowo zamknąłem się w sobie. Jego zdaniem teraz otwieram te sfery na nowo,
przynajmniej w jakiejś mierze.
– Chyba nie można szkolić się przez lata w zabijaniu – przyznaje – i oczekiwać, że potem z dnia na
dzień wszystko to zniknie.
Na samym dnie
Skoro wszystko tak ładnie się układało, można by pomyśleć, że żyłem jak w bajce albo że moje życie
było idealne. I może tak powinno być.
Ale w rzeczywistości życie nie kreśli swoich ścieżek po liniach prostych; niekoniecznie zawsze musi
prowadzić do prostego: „żyli długo i szczęśliwie”. Trzeba patrzeć, dokąd się zmierza.
Wobec tego sam fakt, że miałem wspaniałą rodzinę i ciekawą pracę, wcale nie oznaczał, że wszystko
było idealne. Nadal miałem wyrzuty sumienia, że odszedłem z SEALsów. Nadal czułem żal do żony, że
postawiła mnie w sytuacji, którą odbierałem jako ulti-matum.
Dlatego chociaż powinienem cieszyć się życiem, przez kilka miesięcy po odejściu ze służby czułem
się, jakbym spadał w głąb szybu.
Zacząłem dużo pić: wlewałem w siebie litry piwa. Można powiedzieć, że wpadłem w depresję
i użalałem się nad sobą. Wkrótce nie robiłem nic poza piciem. Po jakimś czasie przeszedłem na mocne
trunki, a piłem przez cały dzień.
Nie chcę, żeby wyglądało to bardziej dramatycznie, niż było w rzeczywistości. Inni mają większe
problemy. Ale na pewno zmierzałem w złą stronę. Staczałem się coraz szybciej po równi pochyłej.
I w pewnym momencie, jadąc któregoś wieczora samochodem, wszedłem w zakręt ze zbyt dużą
prędkością. Być może były jakieś okoliczności łagodzące, może droga była śliska albo nawaliło coś
innego. A może Anioł Stróż, który uratował mnie w Ar-Ramadi, uznał, że należy interweniować.
Tak czy owak, wiem tyle, że skasowałem samochód, a sam wyszedłem z tego bez szwanku.
Na ciele. Bo na moją psychikę wpłynęło to całkiem inaczej.
Ten wypadek mnie przebudził. Przykro mi to mówić, ale potrzebowałem czegoś takiego, żeby mi się
przejaśniło w głowie.
Nadal piję piwo, ale już nie do przesady.
Zdaję sobie sprawę z tego, co mam, i z tego, co mógłbym stracić. I rozumiem też nie tylko, jakie mam
obowiązki, ale też jak je wypełniać.
Odwdzięczyć się
Zaczynam rozumieć sens pomagania innym. Wiem, że mogę być spełnionym człowiekiem – troszcząc się
o własną rodzinę i pomagając w drobnych rzeczach troszczyć się o innych.
Marcus Luttrell założył Lone Survivor Foundation. Organizuje ona odbywającym rekonwalescencję
żołnierzom wyjścia ze szpitala i pobyty w różnych miejscach, w których mogą spędzić przyjemnie trochę
czasu. Na postawie własnego doświadczenia z leczenia ran odniesionych w Afganistanie Marcus
stwierdził, że na ranczu swojej mamy wracał do zdrowia dwa razy szybciej niż w szpitalu. Pomogło
w tym oczywiście przebywanie na świeżym powietrzu i możliwość odbywania pieszych wędrówek. Była
to jedna z inspiracji, które pchnęły go do założenia tej fundacji, stało się to też jedną z myśli przewodnich
w moich skromnych staraniach, by w tym pomagać.
Spotkałem się z kilkoma znajomymi z Teksasu, którzy mają takie posiadłości, i spytałem ich, czy nie
mogliby raz na jakiś czas udostępnić swoich rancz na ten cel. Okazali się nad wyraz hojni. Przywoziliśmy
tam niewielkie grupy inwalidów wojennych, żeby mogli trochę popolować, postrzelać do tarczy albo po
prostu sobie pomieszkać. Chodzi o to, że by mogli miło spędzić czas.
Powinienem wspomnieć, że mój przyjaciel Kyle – ten sam, który był główną siłą napędową
pozwalającą nam rozkręcić Craft – jest także niezwykłym patriotą i okazuje duże wsparcie żołnierzom.
Udostępnia nam swoją piękną posiadłość Barefoot Ranch na wiele naszych wyjazdów dla inwalidów
wojennych. Organizacja Ricka Kella i Davida Feherty’ego o nazwie Troops First Foundation również
współpracuje z Craftem, pomagając wielu rannym żołnierzom.
A i mnie samemu sprawia to przecież wielką frajdę! Parę razy dziennie chodzimy na polowania,
trochę strzelamy do tarczy, no a nocami opowiadamy sobie przy piwie różne historie.
Pamięta się może nie tak bardzo historie wojenne, jak te, które były zabawne. To one są naprawdę
poruszające. To w nich widać, jak silni są ci faceci: na wojnie walczyli jak wojownicy – i z tym samym
walecznym męstwem radzą sobie teraz z własną niepełnosprawnością.
Łatwo się domyślić, że kiedy ja biorę udział w takich wyjazdach, dużo jest podczas nich wszelkiego
rodzaju docinków: dajemy sobie popalić. Nie zawsze jestem tym, kto śmieje się ostatni, ale czasem lubię
sobie poużywać. Na przykład za pierwszym razem, kiedy przywiozłem taką grupkę na jedno z rancz,
przed pójściem na strzelnicę zabrałem wszystkich na tylną werandę i zrobiłem małe wprowadzenie.
– No dobra – powiedziałem, podnosząc karabin – ponieważ żaden z was nie jest SEALsem, lepiej
będzie, jeśli co nieco wam o tych rzeczach opowiem. To tutaj to spust.
– Spadaj, lamusie! – zakrzyczeli mnie i od tej chwili wszyscy świetnie się bawiliśmy, szturchając się
nawzajem i robiąc sobie różne dowcipy.
Tym, czego ranni weterani nie potrzebują, jest współczucie. Chcą być traktowani tak, jak na to zasługują:
jak tacy sami ludzie jak inni, jak bohaterowie i jak ludzie, którzy nadal są bardzo cenni dla
społeczeństwa.
Jeśli ktoś chce im pomóc, niech zacznie od tego.
To zabawne, ale takim naszym dogryzaniem okazujemy sobie więcej szacunku niż kto inny ciągłym
pytaniem mdlącym słodkim głosem: „Wszystko w porządku?”.
Zaczęliśmy w sumie niedawno, ale już i tak sporym sukcesem jest to, że szpitale chcą z nami
współpracować. Udało nam się rozszerzyć nasz program i objąć nim również żony żołnierzy. Chcemy
urządzać w przyszłości mniej więcej dwa takie wyjazdy w miesiącu.
Nasza praca inspiruje mnie do tworzenia coraz śmielszych planów. Nie miałbym nic przeciwko
zrobieniu reality show z polowań z udziałem weteranów – myślę, że mogłoby to skłonić wielu
Amerykanów, by naprawdę odwdzięczyć się naszym bohaterom i ich rodzinom.
Pomaganie sobie nawzajem – to jest Ameryka.
Myślę, że nasz kraj robi wiele, by pomagać różnym ludziom. To wielka sprawa dla tych, którzy
naprawdę są w potrzebie. Ale myślę też, że – zarówno za granicą, jak i w naszym własnym kraju – dając
pieniądze tym, którzy nie chcą pracować, uzależniamy tych ludzi od naszej pomocy. Pomagać ludziom, by
sami sobie pomogli – tak to powinno wyglądać.
Chciałbym, byśmy pamiętali o cierpieniach tych Amerykanów, którzy zostali ranni, służąc ojczyźnie,
zanim zaczniemy rozdzielać miliony dolarów obibokom i pasożytom. Spójrzmy na bezdomnych: mnóstwo
z nich to weterani. Chyba należy im się od nas coś więcej niż wdzięczność. Oni nie wahali się podpisać
czek in blanko dla Ameryki, a niektórych z nich kosztowało to czasem nawet życie. Skoro oni byli gotowi
to zrobić, dlaczego nie mielibyśmy się nimi zaopiekować?
Nie proponuję, żeby dawać weteranom zasiłki; oni potrzebują zielonego światła – stworzenia im
okazji i strategicznego wsparcia.
Jeden z rannych weteranów, którego spotkałem na wyjeździe na ranczo, miał pomysł, by wspierać
bezdomnych weteranów przez udzielanie im pomocy w budowaniu albo remontowaniu mieszkań.
Uważam, że to świetny pomysł. Może taki dom nie będzie ich mieszkaniem na zawsze, ale pozwoli pójść
dalej.
Praca, szkolenia – możemy zrobić naprawdę wiele.
Wiem: ktoś może powiedzieć, że będzie masa takich, którzy będą chcieli tylko wykorzystać sytuację.
Ale z tym można sobie radzić. Nie pozwolić, żeby to zniszczyło możliwości tworzone dla wszystkich.
Nie ma żadnego powodu, by ktoś, kto walczył za swój kraj, miał być bezdomny albo bezrobotny.
Kim jestem
Musiało upłynąć trochę czasu, ale doszedłem do punktu, w którym bycie SEALsem nie jest już czymś, co
mnie określa. Chcę być mężem i ojcem. To jest teraz moje najważniejsze powołanie.
Bycie SEALsem stanowiło olbrzymią część mnie. Nadal czuję do tego pociąg. Oczywiście wolałbym
zachować jedno i drugie – pracę i rodzinę. Ale przynajmniej w moim wypadku praca by mi na to nie
pozwoliła.
I chyba ja sam też bym tego nie chciał. W pewnym sensie musiałem wycofać się z tej pracy, by stać
się pełniejszym człowiekiem – takim, jakiego potrzebowała moja rodzina.
Nie wiem, w którym momencie zaszła we mnie ta zmiana. Dokonała się dopiero po odejściu
z marynarki. Najpierw musiałem przejść przez fazę urazy. Musiałem przejść przez różne dobre i złe fazy,
by dojść do punktu, z którego mogłem naprawdę ruszyć do przodu.
Teraz chcę być dobrym ojcem i dobrym mężem. Teraz odkryłem na nowo prawdziwą miłość do żony.
Rzeczywiście za nią tęsknię, kiedy wyjeżdżam w interesach. Chcę móc mieć ją blisko siebie, chcę przy
niej zasypiać.
Taya
Tym, co pokochałam u Chrisa na początku, było to, że w ogóle nie skrywał swoich uczuć.
Nie próbował mnie bałamucić ani oszukiwać. Mówił prosto z mostu, a to, co czuł, wydawały
się potwierdzać jego czyny: poświęcał półtorej godziny, żeby przyjechać się ze mną
zobaczyć, potem zrywał się o piątej nad ranem, żeby zdążyć do pracy; dbał o nasze kontakty;
znosił moje humory.
Jego ochota do zabawy równoważyła dominującą we mnie powagę i wydobywała
zepchniętą na dalszy plan młodzieńczą część mnie. Był gotów na wszystko, bezwarunkowo
oddany wszystkiemu, czego chciałam i o czym marzyłam. Doskonale dogadywał się z moją
rodziną, a ja z jego.
Kiedy w naszym małżeństwie nadszedł etap kryzysu, powiedziałam Chrisowi, że jeśli
zaciągnie się po raz kolejny, nie będę kochać go już tak samo. Nie chodziło o to, że już bym
go nie kochała. Po prostu czułam, że taka jego decyzja potwierdzi to, co moim zdaniem
stawało się coraz bardziej oczywiste. Na początku byłam pewna, że Chris kocha mnie ponad
wszystko. Powoli to teamy zaczęły stawać się jego najważniejszą miłością. Nadal
wypowiadał te same słowa i mówił mi to, co wyczuwał, że jest mi potrzebne – to, co zawsze
mówił w przeszłości, chcąc wyrazić swoją miłość. Różnica polegała na tym, że teraz słowa
i czyny przestały się ze sobą zazębiać. Chris nadal mnie kochał, ale było inaczej.
Pochłaniały go teamy.
Kiedy był poza domem, mówił mi na przykład: „Dałbym wszystko, byleby być z tobą”
albo „Tęsknię za tobą”, albo „Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie”. Wiedziałam, że
jeśli zaciągnie się znowu, wszystko to, co mówił mi przez poprzednie lata, okaże się pustymi
słowami albo czysto teoretycznym wyrazem uczuć – że te uczucia nie znajdą wyrazu
w czynach.
Jak mogłam kochać go z taką samą szaloną i pełną pasji żarliwością, skoro wiedziałam,
że nie jestem dla niego tym, kim mówił, że jestem? W najlepszym razie grałam drugie
skrzypce.
Chris oddałby życie za obcych ludzi i za ojczyznę. To, czemu ja musiałam stawiać czoła,
to, co ja musiałam cierpieć, wydawało się go nie interesować. Chris chciał żyć po swojemu,
a kiedy wracał, chciał mieć w domu szczęśliwą żonę.
W tamtym czasie oznaczało to zmianę wszystkiego, co kochałam w nim na początku.
Musiałam kochać go inaczej. Sądziłam, że inaczej może znaczyć mniej, ale okazało się, że to
była po prostu inna miłość.
W naszym związku – jak w każdym – następowały zmiany. My się zmienialiśmy. Oboje
popełnialiśmy błędy i oboje dużo się uczyliśmy. Kochamy się pewnie w inny sposób, ale może
to dobrze. Może nasza miłość jest teraz bardziej wyrozumiała i dojrzalsza, a może po prostu
inna.
Tak czy owak, to naprawdę dobrze. Oboje nadal możemy na siebie liczyć i przekonaliśmy
się, że nawet w najtrudniejszej sytuacji żadne z nas nie chce stracić tego drugiego ani
rodziny, którą wspólnie zbudowaliśmy.
Im dłużej jesteśmy ze sobą, tym bardziej każde z nas umie okazywać miłość w taki
sposób, by to drugie to rozumiało i czuło.
Mam wrażenie, że w ciągu kilku ostatnich lat moja miłość do żony stała się głębsza. Taya kupiła mi
nową obrączkę, ze stali wolframowej – to chyba nie przypadek, że to najtwardszy metal, jaki udało się jej
znaleźć.
Na obrączce są wygrawerowane krzyże stylizowane na symbol krzyżowców. Taya żartuje, że to
dlatego, że małżeństwo przypomina krucjatę.
Może w naszym wypadku tak było.
Taya
Czuję, że w Chrisie jest coś, czego wcześniej nie znałam.
Zdecydowanie nie jest tym samym człowiekiem co przed wojną, ale dużo cech jest tych
samych. Ma to samo poczucie humoru, jest życzliwy, serdeczny, odważny i ma poczucie
obowiązku. Jego cicha pewność siebie jest dla mnie czymś inspirującym.
Tak jak w życiu każdej pary, nasza codzienność przynosi różne sprawy, nad którymi
musimy pracować, ale najważniejsze jest dla mnie, że czuję się kochana. A czuję, że i dzieci,
i ja jesteśmy dla Chrisa ważni.
Wojna
Nie jestem tym samym mężczyzną, którym byłem, jadąc po raz pierwszy na wojnę.
Nikt nie zostaje taki sam. Zanim człowiek zazna walki, ma w sobie pewnego rodzaju niewinność.
A potem nagle poznaje całą tę drugą stronę życia.
Ani trochę tego nie żałuję. Zrobiłbym to ponownie. Równocześnie wojna definitywnie zmienia
człowieka.
Wojna to opowiedzenie się za śmiercią.
SEALsi przechodzą na ciemną stronę. Zanurzają się w niej. Jeśli stale wyjeżdżają na wojnę, ciążą ku
najczarniejszym obszarom istnienia. Ich psychika broni się przed tym – to dlatego śmieją się na widok
czegoś makabrycznego, na przykład wybuchających głów i gorszych jeszcze rzeczy.
Kiedy byłem młody, chciałem zostać żołnierzem, ale zastanawiałem się: co czułbym, gdybym kogoś
zabił? Teraz to wiem. To nic takiego.
Robiłem to dużo więcej razy, niż kiedykolwiek bym przypuszczał – a nawet dużo więcej razy niż
jakikolwiek amerykański snajper przede mną. Ale byłem też świadkiem zła popełnianego i planowanego
przez tych, którzy byli moimi celami. Zabijając ich, ratowałem życie wielu naszym żołnierzom.
Nie poświęcam wiele czasu na filozofowanie o zabijaniu. Jeśli chodzi o rolę, jaką odegrałem w tej
wojnie, moje sumienie jest czyste.
Jestem głęboko wierzącym chrześcijaninem. Nie jestem doskonały – daleko mi do tego. Ale głęboko
wierzę w Boga, Jezusa i Biblię. Kiedy umrę, Bóg rozliczy mnie ze wszystkiego, co zrobiłem na ziemi.
Może każe mi stanąć na boku i poczekać, aż przejdą wszyscy inni, bo wyliczenie wszystkich moich
grzechów będzie trwało bardzo długo.
„Panie Kyle, proszę na zaplecze...”
Szczerze mówiąc, nie wiem, jak naprawdę będzie wyglądał Sąd Ostateczny. Myślę jednak, że każdy
zna własne grzechy i Bóg je zna, więc każdego ogarnie wstyd w obliczu faktu, że on je zna. Wierzę, że
moim ocaleniem będzie Jezus, którego przyjąłem jako swojego zbawiciela.
Ale czy to będzie na zapleczu czy gdzie indziej, kiedy Bóg postawi mi przed oczami popełnione
przeze mnie grzechy, nie sądzę, by znalazło się wśród nich zabicie choćby jednego człowieka w czasie
wojny. Każdy, którego zastrzeliłem, był zły. Każdy mój strzał był uzasadniony. Wszyscy oni zasłużyli na
śmierć.
To, czego żałuję, wiąże się z ludźmi, których nie udało mi się ocalić – marines, żołnierzami, kolegami
z teamu.
Nadal czuję tę stratę. Nadal cierpię z powodu tego, że ich nie ochroniłem.
Nie jestem naiwny i nie idealizuję wojny ani tego, co tam musiałem robić. Najgorsze chwile w życiu
przeżyłem jako SEALs. Utrata kolegów. Ten chłopak, który zmarł mi na rękach.
Nie mam złudzeń: to, przez co przeszedłem, blednie w porównaniu z piekłem, którego doświadczyło
wielu żołnierzy w czasie drugiej wojny światowej i podczas innych konfliktów. Ci, którzy przeszli przez
najgorsze gówno w Wietnamie, po powrocie do kraju musieli jeszcze na koniec doświadczyć oplucia
przez własną ojczyznę.
Kiedy słyszę pytanie, w jaki sposób zmieniła mnie wojna, odpowiadam, że najbardziej wpłynęła na
moją perspektywę.
Każdy człowiek codziennie ma najrozmaitsze stresujące sytuacje, prawda?
Dla mnie tego typu sprawy nic nie znaczą. Istnieją większe i gorsze rzeczy, które mogą spotkać
człowieka, niż to, że jakiś maciupeńki problem wywraca mu życie – albo nawet tylko dzień. Ja te większe
i gorsze rzeczy widziałem.
Więcej: doświadczyłem ich.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Podziękowania
Ta książka nie mogłaby powstać, gdyby nie moi bracia SEALsi, którzy wspierali mnie w bitwie i w całej
mojej karierze w marynarce. I nie byłoby mnie tu, by ją napisać, gdyby nie SEALsi, marynarze, marines,
lotnicy i żołnierze, którzy dbali o moje bezpieczeństwo na wojnie.
Chciałbym także podziękować mojej żonie Tai za to, że pomagała mi pisać tę książkę i sama się
w niej wypowiedziała. Brat i rodzice nie tylko mnie wspierali, ale podzielili się ze mną własnymi
wspomnieniami. Bezcennych informacji dostarczyło mi też kilkoro przyjaciół. Do tych, którzy najbardziej
mi pomogli, należy jeden z moich kapitanów, na kartach tej książki noszący pseudonim LT, i mój kolega
snajper, pojawiający się w niej jako Dauber. Kilka bardzo ważnych spostrzeżeń wniosła też mama Marca
Lee.
Specjalne podziękowania i wyrazy uznania kieruję do Jima DeFelice’a za jego cierpliwość, dowcip,
zrozumienie i zdolności pisarskie. Bez jego pomocy ta książka byłaby zupełnie inna. Pragnę też wyrazić
szczerą wdzięczność dla żony Jima i jego syna za to, że gościli mnie i Tayę u siebie podczas realizacji
tego projektu.
Pracowaliśmy nad tą książką w wielu różnych miejscach. Pod względem wygody żadne nie może się
równać z ranczem Marca Myersa, które jego właściciel niezwykle wspaniałomyślnie pozwalał nam
wykorzystywać do pracy.
Osobą, która wcześniej ode mnie dostrzegła wartość mojej historii, był Scott McEwen. On też
odegrał kluczową rolę w doprowadzeniu do jej wydania.
Chciałbym podziękować redaktorowi Peterowi Hubbardowi, który skontaktował się ze mną
bezpośrednio w sprawie napisania tej książki i zapoczątkował naszą współpracę z Jimem DeFelice’em.
Dziękuję również całemu zespołowi wydawnictwa William Morrow/HarperCollins.
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=
Tytuł oryginału
American Sniper. Th e autobiography of the most lethal sniper in U.S. military history
Copyright © 2012 by Chris Kyle and Scott McEwen
Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved
Copyright © for the translation by Michał Romanek 2012
Projekt okładki
Magda Kuc
Opieka redakcyjna
Julita Cisowska
Artur Wiśniewski
Konsultacja merytoryczna
Marcin Rak
www.specialforces-memorabilia.pl
Opracowanie tekstu Andrzeja K. „Kisiela”
Marcin Rak
Opracowanie tekstu Andrzeja Kruczyńskiego
Jarosław Rybak
Fotografia
archiwum Andrzeja K. „Kisiela”
Korekta
Barbara Gąsiorowska
ISBN 978-83-240-2299-1
www.znak.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
www.woblink.com
===LUIgTCVLIA5tAm9PeUlwQXFRJkkjQClML0c0UTVZOFMTZBQ6SiY=

Podobne dokumenty