Conrad
Transkrypt
Conrad
Rzecz o grozie szaleństwa, czyli rozważania nad Jądrem Ciemności O Dziele słów kilka na wstęp Joseph Conrad nie ma w Polsce lekkiego życia. Autor o obco brzmiącym nazwisku, piszący językiem trudnym (do czego zresztą walnie przyczynia się niska jakość tłumaczeń), do tego wspominany w jakichkolwiek rozmowach tylko przez hipsterów względnie pasjonatów literatury – a opinia tychże dwóch jednostek ws. literatury jest wielce niepożądana (Jedna grupa zarzuci zaraz Kapitałem, druga dziełami jakiegoś awangardowego Mołdawianina). Mówiąc jaśniej – jest to "człowiek z wysokiego zamku", ten pan o poważnie brzmiącym nazwisku, poważnie wyglądającej twarzy i piszący poważne rzeczy, którego wszyscy traktują z powagą i może – a jakże – w przypływie tej samej powagi nawet kupili jedną czy dwie książki opatrzone jego imieniem, lecz nie zaglądnie do środka, a jeśli już, to odłoży książkę z powagą człowieka poważnego i bardzo poważnym bólem głowy po sześciu stronach. A jak. Najważniejsze dzieło Conrada – a jest to nic innego, jak Jądro ciemności – jest jednak literaturą trudną w swojej złożoności. Autor na tych kilku dziesiątkach stron, które liczy sobie książka zdołał umieścić pokaźny ładunek swoich refleksji na temat świata, obrazów ludzkiej niedoli i cierpienia, zwykłych opisów podłości (inspirowanych jego własnymi przeżyciami w Afryce), a także sporą dawkę horroru psychologicznego. Jest to historia Karola Marlowa, człowieka wysłanego z misją dotarcia do Kurtza, handlarza kości słoniowej który zaginął w głębi Konga wśród tubylców. Po wielu perypetiach (wśród których jest atak dzikich na łódź, którą Marlow podróżuje wzdłuż rzeki) dociera on do Kurtza, jak się okazuje człowieka o potężnej charyzmie, który został dla plemieńców kimś w rodzaju Boga. Obserwujemy wraz z bohaterem, czego dopuścił się Kurtz i jaką czcią jest otaczany, widząc jednocześnie w nim człowieka chorego i bliskiego śmierci. W końcu Kurtz umiera na statku Marlowa, zabrany od swoich wyznawców, będący jedynie cieniem ubermenscha o jakim opowieści słyszał Marlow. Tytaniczny wysiłek godnego zekranizowania Jądra ciemności podjął dopiero w latach 70. XX wieku Francis Ford Coppola. Jego Czas apokalipsy jest jednak dość nieortodoksyjny jako ekranizacja – Coppola wziął tylko korpus opowieści, bazę, czyli wyprawę w głąb dżungli po Kurtza. Nadbudowa jednak jest drastycznie inna – cała rzecz rozgrywa się w Wietnamie okresu wojny pomiędzy Północą a Południem, protagonista nazywa się Willard, do tego zarówno on jak i Kurtz noszą stopnie wojskowe i pagony US Army. Coppola jednak dzięki tym zabiegom tylko uwiarygodnił opowieść, przenosząc ją z czasów dalekich do tych bliskich ówczesnemu odbiorcy – oraz, co za tym idzie, dzisiejszemu w równej mierze. Opowieść nie tylko o tym, jak wyglądał ów zakątek świata, i jakich niesprawiedliwości się tam dopuszczano – jest to rzecz o szaleństwie, niepowstrzymanym, wszechobecnym i odwiecznie rządzącym człowiekiem. I o jego epicentrum. O jądrze ciemności. 1 Czy znasz definicję szaleństwa? "Widziałem szatana gwałtu, szatana chciwości i szatana ognistych żądz, ale, przez Boga! Byli to silni, jurni szatani o płomienistych oczach, którzy wiedli na pokuszenie mężów – mężów, powiadam! Lecz na tym wzgórzu, w oślepiającym blasku słońca, poczułem że wpadnę w objęcia mizernego, pustookiego samozwańca, szatana drapieżnego a bezlitosnego szaleństwa. Jak przebiegły potrafił być także, przekonałem się po kilku miesiącach i o tysiąc mil dalej. Szaleństwo w słowniku, jak się sprawdzi, ma dwie definicje oznaczone jako główne: pierwsza to "postępowanie wykraczające poza przyjęte normy, zwyczaje", druga zaś jest "stanem psychicznym człowieka niepanującego nad sobą". Potwór nazwany to potwór okiełznany, jak pisali bracia Strugaccy (ironizując w tym samym dziele na temat tej tezy) – więc nazywając i definiując szaleństwo, wiemy też, jak tego szatana rozpoznać. W czym ta wiedza jednak jest potrzebna? Już objaśniam. Jak już napisałem, obydwa dzieła tu przeze mnie omawiane traktują właśnie o szaleństwie. Na tym nie kończą się dociekania, przeciwnie, rodzi się kolejne. Co jest jego źródłem? Co sprawia, że mamy do czynienia z takim skumulowaniem grozy właśnie w Kongu, właśnie w Wietnamie? Oto, jak rzecze klasyk, jest pytanie. Na które teraz chcę odpowiedzieć. W stronę jądra ciemności – szaleństwo dziczy Kongo Conrada i Wietnam Coppoli łączy wiele rzeczy, spośród których na pierwszy plan wysuwa się fakt, że obydwa kraje w trakcie trwania odpowiednich opowieści były uważane za "niecywilizowane". Mówiąc dosadniejszym językiem – postrzegano je jako dzicz. Jakie jednak były na tą tezę argumenty? Spójrzmy na obydwa przypadki z dzisiejszej perspektywy: w dziewiętnastowiecznym Kongu i dwudziestowiecznym Wietnamie zdecydowaną większość powierzchni stanowiła (i stanowi nadal) dżungla; teren pierwotny, pełen nieprzyjaznej fauny i trującej roślinności. Środowisko ze wszech miar agresywne i wrogie człowiekowi (w Czasie apokalipsy chyba najbarwniejszy jest tu atak tygrysa na bohaterów), którego nie da się przemierzyć inaczej jak rzeką, zaledwie dwadzieścia metrów wody po obu stronach od wszystkiego, co dżungla może na nas rzucić, albo powietrzem, lękając się, że dzicz może w każdej chwili nas ściągnąć z bezpiecznej maszyny na swoje łono. Dla Karola Marlowa dżungla jest obiektem fascynacji; podziwia ją i lęka się jej jednocześnie, snując fantazje na temat tego, co może się w niej czaić. Kapitan Willard idzie o krok dalej, utożsamiając ją ze wszystkim, co go spotkało w Wietnamie (w czym nie jest osamotniony – w prawdziwym życiu weterani tej wojny przejawiają te same zachowania). Każdy trup, każde niebezpieczeństwo, każdy haniebny czyn – wszystko zlewa się w jeden obraz; jedno słowo, tłumaczące całą sytuację. Dżungla zyskuje rangę matecznika wszelkiego zła, jej imię – ponurego podsumowania całej wojny. 2 Dżunglę także zamieszkują ludzie, to rzecz oczywista – ciężko o miejsca, gdzie byłoby inaczej. Wydawałoby się jednak że człowiek osiedlając się tam siłą rzeczy pokona dzikość tych miejsc i zaprowadzi swoje panowanie – nic bardziej mylnego! Tubylcy, zwani przez kolonizatorów i bojowników o demokrację dzikusami, stanowią nic innego jak tylko kolejną warstwę wrogiego człowiekowi z zewnątrz środowiska – stają się zagrożeniem takim samym, jak atak dzikiego zwierzęcia czy choroba tropikalna. Człowiek wychowany w dżungli używa swojego intelektu i swoich predyspozycji fizycznych niemal wyłącznie po to, by przetrwać i zaspokoić swoje podstawowe potrzeby, niczym zwierzęta, pragnienia wyższego rzędu natomiast zadowala w sposób, który określany jest jako "barbarzyński" lub "prymitywny". Nie jest tak przez to, że ci ludzie są w jakiś sposób gorsi – ten stan rzeczy wynika z faktu, że dżungla nie pozwala na nic innego. Kultura, sztuka, wyrafinowanie – te rzeczy w dżungli przypominają ziarno, które, jak w przypowieści biblijnej, wylądowało na skale. Poświęcone są jednej tylko rzeczy – przetrwaniu. Pochłania je ciemność warunków nieludzkich, ciemność dziczy, której epicentrum jest właśnie dżungla. Niezgłębione jądro ciemności. Dżungla sprawia, że człowiek traci podstawowe odruchy, które czynią nas istotami ludzkimi, pozwalając jednocześnie zwierzęcym instynktom wziąć górę. Tracimy empatię, estetykę, moralność i intelekt, albo nawet nie rodzą się one w nas. Zyskujemy natomiast zmysł ostrzegawczy, ten instynkt zwierzęcia – my czujemy dżunglę, nie uczymy się jej. Pozbawieni zachowań ludzkich, które nas definiują, stajemy się kolejną częścią fauny dżungli, kolejnym zagrożeniem czającym się w niej. Popadamy w to pierwotne szaleństwo, posiadając nawyki niegodne człowieka i podążając za instynktami nieludzkimi bez własnej woli. Można by powiedzieć w związku z tym, że to dżungla jest źródłem tej grozy, tego właśnie szaleństwa, która wypacza człowieka. W istocie, jest tak. Nie jest to jednak jedyna przyczyna. Prawda, jak to zwykle bywa, jest znacznie bardziej złożona. Brzemię białego człowieka – szaleństwo cywilizacji Jeden mój znajomy który przeczytał Jądro Ciemności stwierdził, że jest to powieść o konflikcie kultur. Nie da się jednak nazwać kulturą tego, co prezentowali dzicy w Kongo i indochińscy "cywile o ograniczonym poziomie zaawansowania" (cytat z amerykańskich dokumentów sztabowych). Jedna z postaci w Czasie apokalipsy, francuski plantator podsumowuje to w swojej tyradzie głoszonej kapitanowi Willardowi w sposób dość dosadny: "Widzi pan, kapitanie... Kiedy przyjechali tu mój dziad i wuj, tu nie było nic. Zupełnie nic. Wietnamczycy byli niczym. (...) walczycie o największe Nic w historii!" Jeśli jednak mieszkańcy dżungli są, jak mówi Francuz, niczym – to kim zatem są ci, którzy o owo Nic walczą? Teza mojego znajomego jest w pewnym stopniu poprawna – w istocie, doszło w Kongu i Wietnamie do konfliktu, gwałtownego zderzenia się dwóch wykluczających się rzeczy. Walkę tam stoczyły jednak nie kultury, tylko coś od nich wyższego i 3 straszniejszego – dwa różne szaleństwa, z których owe kultury wynikły. O szaleństwie dziczy rozpisałem się trzy paragrafy wyżej, jakie jest zaś drugie szaleństwo, można się dowiedzieć ze śródtytułu. Owo szaleństwo cywilizacji jest jednak absolutnym przeciwieństwem tego, które można spotkać w dżungli. Jego główną cechą jest fakt, że wynika ono nie z twardych warunków dżungli, czyli ze środowiska zewnętrznego, tylko zrodziło się ono z cywilizacji – a zatem nie da się go skutecznie opisać, gdyż jego podstawą jest wielorakość. Kiedy tylko człowiek wyszedł z dżungli, zaczął tworzyć społeczeństwa nieograniczone stałym zagrożeniem czyhającym w niej. Owe społeczeństwa tworzyły swoje systemy legislacyjne, kształciły swoją kulturę i kultywowały raczkującą wówczas sztukę wyższą. Wszystko to w zasadzie sprowadzało się do konkretnych reguł, tworzyło określony styl bycia. I to właśnie dało początek temu drugiemu szaleństwu. Albowiem każda kultura w pewnym momencie kształci w sobie pewien rodzaj nadświadomości, która przejmuje kontrolę nad umysłem człowieka i steruje jego decyzjami i działaniami. Dowolny zbiór reguł, który się kształtuje w danej kulturze (mogą w tej samej wyodrębnić się różne takie zbiory) staje się automatycznie panem absolutnym człowieka podążającego za nim. Człowiek w taki sposób kontrolowany wyzbywa się wątpliwości odnośnie tego, co robi, po prostu działa jak mu podpowiada jego religia, filozofia względnie pogląd społeczny. Identyfikuje się z ludźmi których ogarnęło podobne szaleństwo, łącząc się z nimi w zbiorowości. To jest, jak już wskazałem, siła szaleństwa cywilizacji – nie jest to jedno jednolite szaleństwo, lecz istna mozaika różnych od siebie pomniejszych szaleństw z częścią tylko cech wspólnych pomiędzy niektórymi z nich. Szaleństwo, które starło się z dziczą w Kongu to szaleństwo imperializmu, jednoczesnej bandyckiej żądzy ogołocenia ze wszelkich dóbr zagarniętych przez siebie od gorzej rozwiniętych cywilizacji lub też dziczy terenów, i obłudnej wiary w "cywilizowanie" tymi działaniami tejże dziczy i jej mieszkańców. Jak z każdą obłudą, znajdowali się też ludzie, którzy naprawdę wierzyli, że swoimi działaniami w Indiach, Afryce i na wyspach Pacyfiku mocarstwa europejskie pomagają dzikim w rozwoju. Manifestem tej wiary stał się wiersz Rudyarda Kiplinga pod tytułem "Brzemię białego człowieka", w którym Kipling zawarł przesłanie "krzewienia cywilizacji" i edukowania "ludu dzikiego i buntowniczego" – co pokutowało przez następne kilkadziesiąt lat, gdy "wyedukowani" dzicy stali się karykaturą państw zachodnich i dobitnie pokazali że jedyne czego nauczyli się od swoich edukatorów to masowe mordy i ideologie totalitarne. Trudno im się jednak dziwić, gdyż nie doznali od kolonizatorów niczego innego. W Jądrze ciemności Conrad pokazuje przerażający obraz Afryki dziewiętnastowiecznej (a i tak zdaniem wielu historyków uładzony): miejsca, w którym następuje walka imperialistów z dżunglą o wszelkie dobra, jakie ona kryje – zdobywane krwią i rękami dzikich, zagonionych do niewolniczej niemalże pracy, traktowanych niewiele tylko lepiej niż więźniowie obozów koncentracyjnych, otaczani pogardą ze strony żołnierzy kolonialnych. Marlow wspomina: "Sześciu czarnych szło w szeregu, 4 torując szlak. Szli powoli, wyprostowani, każdy podtrzymywał koszyk pełen ziemi na głowie, a ich krokom towarzyszył ciągle brzęk. Czarne łachmany otaczały ich biodra, z końcówkami kołyszącymi się w tę i wewtę jak ogony. Mogłem policzyć ich żebra, ich stawy zaś były jak węzły na linie. Każdy miał obrożę wokół szyi, wszyscy też byli złączeni łańcuchem, którego kawałki kołysały się wokół nich, rytmicznie brzęcząc. (...) Czarne sylwetki kucały, no, powiedzmy, siedziały opierając się o pakunki, w połowie spowite cieniem, w połowie skąpane w ostrym świetle, okazując wszystkie oznaki bólu, porzucenia i rozpaczy. Kolejna mina na klifie wybuchła, pode mną z miejsca zatrzęsła się ziemia; praca trwała. Praca! A tutaj niektórzy z pracowników odeszli, by umrzeć." Brzęmię białego człowieka, w istocie, zostało poniesione. Na kulach karabinowych, nahajach i kilofach którymi pracowali ci, którzy nie zginęli w pierwszej fali "cywilizacji", czyli aneksji ich ziem i mordu na opierających się. Nawet teoretycznie wolni dzicy, którzy uniknęli losu pobratymców dzięki niedopatrzeniu lub brakowi środków ze strony administracji kolonialnej nie mieli lekkiego życia przez najrozmaitsze szykany ze strony swoich białych misjonarzy cywilizacji. Oczywiście, oni też walczyli – lecz najczęściej przegrywali przez gorsze uzbrojenie i wyszkolenie, a nawet gdy wygrali straszna zemsta kolonizatorów sięgała tych, co już trafili na plantację czy kamieniołom. W Wietnamie Coppoli mamy z kolei inny obraz: oto Amerykanie przybyli do miejsca które już zostało skolonizowane, gdzie panuje porządek wzorowany na zachodzie – by krzewić tam, jak się tłumaczyli, demokrację. Znowuż ową demokrację krzewili bombami, kulami z M16 i napalmem, mordując cywili bez w zasadzie większego powodu. W filmie widzimy atak kawalerii powietrznej na wioskę – chłopcy się nie patyczkowali, ostrzeliwując wszystko, co się ruszało – tylko dlatego, że dowódca był surferem, a w tej akurat okolicy fala szła gładko. Widzimy także burzenie wioski, mieszkańców ładowanych do transporterów i zarzynanie rannych z jednoczesnym akompaniamentem żołnierza krzyczącego do megafonu "Jesteśmy tu, by wam pomóc!", modlitwy Ojcze nasz, ryku zabieranego helikopterami bydła i trzasku dopalających się resztek domów. Ponownie jest to według weteranów Wietnamu wyidealizowany obraz tej wojny. Dochodziło do masakr, do palenia dżungli, do rabunków i deportowania całych miasteczek. Oficjalnie, oczywiście, wszystko to było w imię demokracji, w praktyce zaś by utrzymać strefę wpływów którą narusza co – dzicz? W teorii nie powinno być tam już żadnej dziczy, panuje tam ideologia zachodnia, komunizm – fakty jednak teorii przeczą: dzicz króluje, co ponownie podsumowuje Francuz (relikt poprzedniego szaleństwa, właśnie kolonializmu, które próbowało wyprzeć dzicz z Indochin – i przegrało): "Wietnamczycy są bardzo inteligentni (...) Rosjanie dali im pieniądze jako "komunistom" (...), Chińczycy dali im broń jako "braciom" (...). Oni nienawidzą Chińczyków! Może nawet bardziej ich i Rosjan niż Amerykanów! Jeśli jutro wprowadzą tu komunizm, to będzie to ich – wietnamski – komunizm! Nigdy wy, Amerykanie, nie potrafiliście tego pojąć." Dzicz, jak wirus, potrafi się przystosować do wszystkiego, co tylko w nią rzucą inne szaleństwa – i wykorzystać to przeciwko nim. Z powyższych paragrafów można stwierdzić, że biali przybyli do Afryki i Amerykanie najeżdżający Wietnam byli gorszymi potworami niż dzikie zwierzęta. 5 Tak, kierowały nimi niskie pobudki. Tak, ich europejska bądź amerykańska centrala stoi za większością rozkazów, jakie tam wykonywali. Tak, powiedzenie o wielu z nich "człowiek" to całkowita pomyłka. Każdy był ogarnięty – w mniejszym lub większym stopniu – szaleństwem kolonializmu lub krzewienia demokracji. Jednak w obliczu tego, z czym mieli walczyć, owego jądra ciemności, poddawali się swojemu szaleństwu, osiągali ekstremum zła, jakie ze sobą niosło – lub ginęli. Nie da się utrzymać w bezpośredniej bliskości grozy pierwotnej zdrowego rozsądku lub moralności; jeśli ktoś się waha, nie podąża za głosem swojego szaleństwa, to dżungla zabiera jego życie lub ten ktoś ucieka od niej najdalej jak to możliwe. Wszyscy członkowie załogi łodzi Willarda którzy chcą pozostać ludźmi giną. Karol Marlow po ekspedycji w głąb Konga wraca do Europy, nie chcąc mieć nic więcej do czynienia z Afryką i kolonizatorstwem. Jak on sam zresztą wspomina: "Wyglądało na to że spółka otrzymała wiadomość iż jeden z ich kapitanów został zabity w bójce z tubylcami (...) Gdy podjąłem próbę odzyskania czego to tam zostało z ciała, dowiedziałem się że poszło o nieporozumienie odnośnie paru kur. Dokładnie – dwóch czarnych kur! Fresleven – tak się biedny Duńczyk nazywał – poczuł się poszkodowany tym interesem, przeto udał się na brzeg i zaczął grzmocić wioskowego wodza lagą. O, nie byłem wcale tą wieścią zadziwiony, tak samo jak kiedy mi powiedzieli że Fresleven był najbardziej uprzejmą i najcichszą osobą jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi. Bez wątpienia taki był; z tym że już od kilku lat trudził się dla słusznej sprawy, wiecie, i pewnie czuł potrzebę podbudowania estymy do samego siebie w ten czy inny sposób. W związku z tym bez litości stłukł nieszczęsnego murzyna przed oczyma całego wstrząśniętego tłumu, aż jeden z nich – syn wodza, jak mi powiedziano – zdesperowany jękami staruszka pełen strachu ugodził białego włócznią, która oczywiście weszła między łopatki jak w masło. Wtedy cała wioska zwiała w puszczę, spodziewając się wszystkiego co mogło spaść im w związku z tym na głowy (...)" Komentarza nie trzeba. Dramatis personae Istnieje pięciu bohaterów, którze są ikoniczni dla omawianej tu opowieści. Każdy z nich reprezentuje inne podejście do szaleństwa, jakie ich otacza, przez co krótka charakterystyka każdego z nich jest niezbędna, by zorientować się co jądro ciemności robi z ludźmi. Pierwszą z nich jest nie kto inny jak Kurtz. Widzimy go w obu dziełach przez niewielkie w sumie ich części (w Jądrze ciemności Kurtz występuje tylko w jednej piątej utworu, pułkownik Kurtz z kolei wchodzi na scenę w Czasie apokalipsy w ostatnich czterdziestu minutach), jednak zajmuje w tym czasie całą przestrzeń sobą i swoją charyzmą. Kurtz z jądra ciemności jest wysokim na ponad dwa metry handlarzem kości słoniowej obdarzonym niesamowitym talentem handlowym i przywódczym, który stał się czymś na kształt boga dzikich, ich chodzącego obiektu kultu. Wiarę w swoją boskość utrzymuje twardą ręką, czego najlepszym przykładem są głowy "buntowników" nabite na pale przed jego domem. Ponadto jako bóg 6 ustanowił rytuały na swoją cześć, które Marlow wzdraga się opisywać – możemy sądzić tylko, że dochodziło do składania ofiar z ludzi lub kanibalizmu. Kurtz, kiedy przybyli po niego jego dawni współpracownicy, jest w stanie głębokiej choroby, człowiekiem niewiele mocniejszym od swojego cienia – a mimo to dalej pozostaje dla tubylców panem, czczą każdy jego czyn i słuchają wszelakich poleceń. Gdy jest noszony na pokład statku Marlowa, jego wierni są gotowi do ataku – powstrzymuje ich od tego jedynie rozkaz Kurtza. Próbuje on także ucieczki, ale kiedy zostaje powstrzymany przez protagonistę widzimy go czołgającego się w kierunku ognisk swoich dzikich, doświadczamy jego słabości – ale wciąż czujemy przed nim respekt, przed nim i przed jego charyzmą. Podziwiamy go wraz z Marlowem, mimo, że widzieliśmy go w akcji przez może kilka stron. W końcu, kiedy umiera, jego duch ciąży nad resztą utworu. Nie możemy zapomnieć o tej postaci, przeto każda wzmianka o nim, każdy ruch wokół jego osoby ma dla nas siłę dziedzictwa biblijnego proroka. Duża część iluzji jednak opada, gdy okazuje się, że Kurtz tak naprawdę przemawiał niewiele, a o jego sile charakteru przemawiają bardziej skutki przezeń dokonanych działań, więcej, że jest on pretekstem do przeciągnięcia czytelnika przez te wszystkie opisy okropieństw, będąc tylko elementem równorzędnym temu co widzieliśmy wcześniej, pompowanym sztucznie przez wzmianki Marlowa o nim – a jego charyzma to bardziej "cecha z informacji". Problemu tego nie ma pułkownik Kurtz w Czasie apokalipsy, genialnie zagrany przez Marlona Brando – dowiadujemy się z miejsca, dlaczego jest on tak czczony przez praktycznie każdego kto miał z nim do czynienia: słuchamy wraz z Willardem jego motywów i wykładów, widzimy te obrazoburcze pokazy potęgi jakich się dopuszcza – pułkownik Kurtz jak był na pierwszym planie w trakcie trwania filmu, tak na nim zostaje po dogłębnym jego przemyśleniu. Przechodząc do rzeczy: zbuntowany handlarz kością słoniową względnie oficer zielonych beretów reprezentuje sobą to pierwotne szaleństwo, grozę dziczy; ale jednocześnie można wyczuć, że nie jest jej częścią. Kurtz znalazł się zbyt blisko jądra ciemności, by zachować swoje dawne przekonania (mówiono, że przed buntem był bardzo ludzkim człowiekiem), a jednocześnie odrzucił to, co dotychczas sobą reprezentował – czyli grozę cywilizacji. Zagłębił się w to, co oferowało mu jądro ciemności z pełną świadomością swoich czynów – paradoksalnie dzięki temu zachował pewne cechy człowieka spoza dżungli; chyba to właśnie go zgubiło – nie da się oszaleć z wyboru. Kurtz sądził, że jeśli zaadaptuje metody dziczy, to wygra z nią – co poniższe cytaty udowadniają: – Powiedzieli ci, Willard? Dlaczego chcą mnie usunąć? – Przysłano mnie tu z tajnym zadaniem, proszę pana. – Już nie tak tajnym. Co ci powiedzieli? – Powiedzieli, że pan doszczętnie oszalał, a pańskie metody uległy wypaczeniu. – I tak jest? Uległy? – Nie widzę tu absolutnie żadnej metody, proszę pana. (...) – Nie da się opisać... Słowami... Tego, co konieczne tym, którzy nie wiedzą co znaczy "groza". Groza... Groza ma twarz. I musisz się z nią zaprzyjaźnić. Groza i moralny terror to twoi przyjaciele, lub wrogowie których należy się bać. Zaprawdę, to prawdziwi wrogowie. 7 (...) – Pojechaliśmy, zaszczepiliśmy dzieci przeciwko polio. A potem, gdy odeszliśmy, za nami pobiegł starzec, płakał, nie mógł powiedzieć ani słowa. Wróciliśmy. Vietcong poobcinał ręce wszystkim zaszczepionym. Leżały tak, na stosie. Stercie małych, dziecięcych rączek. (...) – To było olśnienie. Jak diamentowa... Jak diamentowa kula prosto między oczy. Pojąłem ich cholerny geniusz. Geniusz, wolę, by coś takiego zrobić. Perfekcyjną, prawdziwą, pełną, krystalicznie czystą. Wtedy pojąłem. Byli ode mnie silniejsi, bo potrafili to znieść; nie byli potworami. Byli wyszkolonymi żołnierzami. Walczyli z sercem, mieli rodziny, dzieci, byli przepełnieni miłością. Ale mieli siłę... Siłę, by coś takiego zrobić. Gdybym miał dziesięć dywizji takich ludzi, nasze kłopoty tutaj prędko by się skończyły. Oto jest manifest Kurtza, oto jego cel. Drugą i trzecią osobą są jego tropiciele – Marlow i Willard. W przeciwieństwie do ich celu oni sami stanowią postacie bez celu, noszone prądem wydarzeń – co znowu ma swoją przyczynę w dżungli. Każdy z nich został posłany w głąb jądra ciemności za Kurtzem, to prawda, ale obydwaj już wielokrotnie patrzyli w jego głąb. Marlow widział, jak traktowani są tubylcy, poznał się na wielkim kłamstwie, w które uwierzył w młodości. Rzeka Kongo go zafascynowała w młodości jak "wąż mógł zafascynować ptaszka – głupiego, małego ptaszka". Gorzko pożałował on swojego błędu – pierwszą połowę Jądra ciemności wypełniają opisy nieprawdopodobnych okrucieństw dopuszczanych się przez białych w Afryce, dużą część drugiej stanowi opowieść o przebijaniu się przez wrogie człowiekowi środowisko. Po sprawie Kurtza Marlow wraca rozgoryczony do Europy, gdzie odcina się od świata i pomstuje na cały Zachód. W obliczu jądra ciemności odszedł, zachowując jako jedyny z omawianych tu bohaterów odruchy ludzkie. Willard, grany przez Martina Sheena, z kolei jest powietrznodesantowcem, weteranem wielu operacji specjalnych i mordercą na usługi wywiadu. "Ilu ja już ludzi zabiłem? O sześciu wiem na pewno. Byli tak blisko, że czułem ich ostatni oddech. Ale tym razem miał być to Amerykanin.". Poczuł stres pourazowy już po pierwszej służbie w Wietnamie, jest rozwodnikiem i alkoholikiem. Kiedy przyjmował zlecenie zabicia Kurtza nie miał w zasadzie większych obiekcji – po prostu robił, co do niego należało. Kapitan stracił już wszelkie zapory, wszelkie zahamowania, stał się maszyną od-do wykonującą najgorsze rozkazy bez mrugnięcia okiem. Dopiero zadanie zabicia Kurtza pokazało mu, jak jądro ciemności go zdehumanizowało – pozostał jednak tym, który w imię własnego przeżycia poświęcił cechy czyniące go człowiekiem. Kolejną ważną postacią jest Rosjanin. Znajomi, którzy czytali książkę śmieją się ze mnie, że jestem jego żywą kopią – czemu muszę przyznać po części rację (choć uważam że w całokształcie przesadzili). Jest on, mówiąc oględnie, zwariowany – nawet jak na warunki dżungli. Elokwentny, o chaotycznym usposobieniu, mający szlachetne pochodzenie (jest synem prawosławnego patriarchy), kompletnie 8 zauroczony charyzmą Kurtza – jednym słowem mieszanka wybuchowa. Rosjanin pojawia się pod koniec drugiego rozdziału utworu, gdzie zostaje opisany jako człowiek o aparycji "kuglarza", odziany w strój upstrzony najróżniejszymi łatami o krzykliwym kolorze, gestykulujący zamaszyście, wysławiający się albo pojedynczymi słowami, albo zdaniami wielokrotnie złożonymi (przez "wielokrotnie" mam na myśli minimum czterokrotnie), albo też swobodnie strzela frazami wydającymi się na pozór wyrwanymi z kontekstu, niepasującymi do siebie. Jawi się nam jako apostoł Kurtza, chwalący go pod niebiosa, budujący w naszych oczach jego wizerunek jako osoby wszechmocnej, ubermenscha. Mogę postawić śmiałą tezę, że gdyby nie Rosjanin, Kurtz nie budziłby nawet w połowie takiego szacunku, jakim się cieszy – i ją poprzeć – choćby dlatego, że właśnie przez Rosjanina słyszymy te strzępki kazań Kurtza, które jako jedyne trafiły do książki. To właśnie sprawiło, że w Czasie apokalipsy, gdzie stał się fotoreporterem, traci na znaczeniu – potwierdza tylko co sami widzimy, niczym chór w greckiej sztuce. Jedyne, co czyni go wyjątkowym to genialna gra Dennisa Hoppera – dla mnie druga w całym filmie po Marlonie Brando. Gdybym miał wymienić dowolny cytat Rosjanina, taki, który stanowiłby jedną, spójną, logiczną całość – zajęłoby mi to trzy strony wraz z konicznymi do tego opisami jego zachowań. Jego niesamowitość polega właśnie na tym – gdy przyszło mu stanąć twarzą w twarz z dżunglą, porzucił całkowicie wszelkie moralności, wszelkie ideały, i zastąpił je tym, czego nawet dzicz nie mogła wytępić, wypaczyć – brakiem jakiejkolwiek logiki. Nie da się zmienić czegoś, co nie istnieje. Na koniec została postać wyłączna dla Czasu apokalipsy – Pułkownik Kilgore. Istnieją postacie charyzmatyczne, istnieją też postacie diablo skuteczne, a także te oznaczane z angielska jako crazy awesome (zwariowani gieroje). Weźmy te trzy typy i połączmy razem – powstanie pułkownik Kilgore. On to, w niesamowitej kreacji Roberta Duvalla jest jednym z tych bohaterów których można scharakteryzować wyłącznie na podstawie ich wypowiedzi – i tak właśnie postąpię, wpierw jeno przedstawię jego stosunek do grozy: Kilgore stając przed tym, co przyszykowała dla niego dżungla postąpił dokładnie tak samo jak ci bezimienni kolonizatorzy z Jądra ciemności – utwardził się, zradykalizował w swoim szaleństwie, przekonany o swojej wyższości nad wrogami dopuszcza się okrucieństw w imię wypełnienia swojej idei. Oto, jak o pułkowniku wypowiada się Willard: "Kilgore wiedział, jak się ustawić. Przyleciały steki i piwo, a strefa walki stała się w mig imprezką. Lecz im bardziej chciał robić wszystko jak w domu, tym bardziej wszyscy za nim tęsknili. Nie sądzę jednak, by był złym oficerem. Uwielbiał swoich chłopaków, a oni czuli się z nim bezpiecznie. Jeden z tych gości z dziwną aurą wokół siebie, czuło się że wyjdzie z tej wojny bez chociażby zadrapania." A oto cytaty charakteryzujące go lepiej niż sto stron tekstu: – Zbombardować mi ten las na sto jardów w głąb! Muszę mieć czym oddychać! (...) – Przynieście mi karty! 9 – Tak jest! (...) (Rozrzuca karty po zwłokach Wietnamczyków) – I co my tu mamy: dwójka pik, trójka pik, czwórka karo, szóstka trefl, ósemka pik. Ani jeden wart waleta! Czwórka karo... (Lance woła z tyłu do kapitana Willarda) – Kapitanie, o co tu biega? – Karty śmierci! – Co? – Karty śmierci! Żeby żółtki wiedziały czyja to robota! (...) – Mike, co wiesz o Lin Drin Dop? – Fantastyczne fale. – Że jak? – Na sześć stóp. Idą jak po sznurku, idealnie symetryczne. I łamią się jak marzenie, panie pułkowniku!" – I teraz mi to mówisz do cholery? W tym zawszonym kraiku nie ma nigdzie dobrych fal! Same nieregularne ścierwa! – To piekło, proszę pana! Tam oberwał MacDonald, walili do nas jak do kaczek! Żółtki tam siedzą! (...) – Cholera, sześciostopowe fale! Ha-ha! Dobra Mike, lecisz do bazy, wybierasz Lance'owi deskę i przynosisz mi moją 8,6. – Proszę pana, nie wiem... – O co chodzi? – Tam jest cholernie gorąco, żółtki tam siedzą! – ŻÓŁTKI NIE SURFUJĄ! (...) – Czujesz to? – Co, proszę pana? – Napalm, synu. Nic na świecie tak nie pachnie! Kocham zapach napalmu o poranku. Raz nasi bombardowali jedno wzgórze przez dwanaście godzin. Kiedy skończyli, nie znależliśmy nawet jednego żółtego ścierwa. Ten zapach, wiesz, jak benzyna, całe wzgórze pachniało... Zwycięstwem. Ech... Kiedyś ta wojna się skończy. (Chwila milczenia) – Lance! Wiatr! – Co? – Wiatr! Wieje do lądu! Spieprzy nam fale! Wszystko zrujnuje! – Niefajnie! – To przez ten cholerny napalm! Pułkownik Kilgore stał się początkiem nieładnego frazeologizmu Colonel badass. Mimo jego wszelkich wad, powyżej widać dlaczego. 10 Sprawy się komplikują Bo w istocie na koniec odrobinę namieszam. Opowieść, jaką raczą nas Conrad i Coppola ma wiele den, multum najróżniejszych interpretacji – a ta, którą teraz referuję jest tylko jedną z nich. Tym niemniej podczas jednego z rozważań które podjąłem podczas pracy nad tym tekstem doznałem, tak jak Kurtz, olśnienia. Postrzału diamentową kulą między oczy. Wróćmy na chwilę do rozdziału o szaleństwie, jakie niesie ze sobą cywilizacja. Napisałem, że jest to nie jedno szaleństwo, a całe ich multum. A teraz wyobraźmy sobie, że każde z nich ma swoje epicentrum jak dżungla, owa pierwotna groza, na wzór jej środka – tytułowego jądra ciemności. Każde z tych szaleństw ma swój matecznik, to miejsce w którym czuje się mocno i ciężko je z niego wyprzeć. Czy znajdujemy się właśnie w takim epicentrum? Może, gdy spojrzeliśmy w twarz takiemu szaleństwu, przyjęliśmy je? A nawet gorzej: staliśmy się jego orędownikami, a jako szaleńcy dawno już nie kontrolujemy swoich czynów? Czym w zasadzie różni dyktator totalitarny od pułkownika Kurtza? Przeciętny wyborca konkretnej partii, zwolennik konkretnych poglądów albo nawet człowiek, który "nie jest z nikim, nie ma go" od plemieńca, który podąża za pierwotnymi, zwierzęcymi instynktami? Artysta malujący czerwony kwadrat na czarnym tle albo scenę złożenia Izaaka w ofierze od dzikiego, który dorwał się do ochry i maluje po jaskiniach obrazki z polowania? Czym różni się filozof trzymający w ręku pisma autorytetów i krzyczącego o "ofiarach poniesionych dla dobra wyższego" od szamana trzymającego w ręku koźlą czaszkę i śpiewającego, że ludożerne Mzimu jest głodne? W czym jeden lepszy od drugiego? 11 Groza… Groza… Grzegorz Gucwa, 15-28 września 2016 Wszelkie cytaty pochodzą z książki Jądro Ciemności wyd. Collins i filmu Czas apokalipsy. Powrót w przekładzie autora tekstu. Autor gratuluje każdemu, kto rozpoznał w tekście skrót teorii behawioralnej i podstaw socjologii. Nie przyznaję się do żadnych filozofii, ideologii ani opcji politycznych. 12