Pani Kasia była pełną życia, 20-letnią kobietą, młodą żoną

Transkrypt

Pani Kasia była pełną życia, 20-letnią kobietą, młodą żoną
Pani Kasia była pełną życia, 20-letnią kobietą, młodą żoną i matką 11-miesięcznej córeczki.
W tym roku planowała zrobić maturę. Miała wiele planów na przyszłość. Już ich nie
zrealizuje...
Pani Kasia miała silną wolę życia; w dzieciństwie wyszła cało z poważnego wypadku
samochodowego. Przeszła kilka operacji ze względu na uszkodzenia narządów wewnętrznych
i zmiażdżone kości miednicy. "Pamiątką" po wypadku były blizny po szwach na udach i
brzuchu oraz śruby zespalające kości miednicy. Lekarze uprzedzili jej matkę, że córka w
przyszłości może nie mieć dzieci.
Miłość pokonała te przeszkody. Jej owocem stała się zdrowa córeczka, urodzona w kwietniu
2000 roku przez cesarskie cięcie. Poród był ciężki, wymagał późniejszej długiej
hospitalizacji. Lekarze ostrzegali młodą mamę, że ze względu na stan jej zdrowia, na kolejne
dziecko będą mogli się zdecydować wraz z mężem dopiero za kilka lat.
Kolejna ciąża pani Kasia dbała o zdrowie, chodziła systematycznie na kontrolne wizyty
ginekologiczne do stałej lekarki. Córeczka była karmiona piersią. W ciągu kilku miesięcy po
porodzie pani Kasia raz dostała miesiączkę, ale lekarka ją upewniła, że nie musi się obawiać
ciąży. Pacjentka jej ufała i była spokojna o swoje zdrowie. W grudniu ginekolożka stwierdziła
nadżerkę i wykonała zabieg laserowy. Na kolejną wizytę umówiły się za miesiąc. Pacjentka
miała mieć wtedy założoną wkładkę domaciczną. Mama pani Kasi uważa, że lekarka nie
zadbała dostatecznie o zabezpieczenie córki przed ciążą. W lutym 2001 roku lekarka w
trakcie badania stwierdziła zgrubienia w brzuchu, podejrzewała między innymi ciążę
pozamaciczną - i zaleciła wykonanie USG. W poniedziałek 26 lutego wynik USG
jednoznacznie wskazał na czwarty miesiąc ciąży (15-16 tydzień). Lekarka, którą pani Kasia
darzyła pełnym zaufaniem, nie potrafiła rozpoznać ciąży. Co więcej, usunęła laserem
nadżerkę pod koniec grudnia, a więc około drugiego miesiąca. Musiała być głęboko
przeświadczona, że w trakcie karmienia piersią nie można zajść w ciążę, skoro nie zbadała
dokładnie pacjentki pod tym kątem! Pani Kasia nie wróciła już do niej. Bojąc się, że zabieg
usuwania nadżerki mógł zaszkodzić prawidłowemu rozwojowi ciąży, a także pamiętając o
przestrogach lekarzy przy porodzie córeczki, zaczęła na własną rękę szukać lekarzy z
ogłoszenia. Rodzice nie znali wyników USG. Kasia nie chciała ich denerwować, nie
powiedziała im również, że postanowiła znaleźć prywatny gabinet, w którym mogłaby się
poddać
zabiegowi
aborcji.
Zawsze chciała załatwiać swoje sprawy samodzielnie, zawsze miała swoje zdanie, również i
tym razem. Nie zdecydowała się na legalny zabieg, prawdopodobnie z lęku, że sprawa
nabierze rozgłosu, jeśli spróbuje to załatwić oficjalnie. Szukała lekarza ginekologa, który
przerwałby ciążę. Potraktowała to jak normalny zabieg u specjalisty. Miała zaufanie do
lekarzy jako do profesjonalistów. Kierowała nią troska o własne zdrowie, a także lęk przed
ewentualnymi następstwami wykonanego w czasie ciąży usunięcia nadżerki.
Zabieg
Lekarze, którzy reklamowali usługi swoich gabinetów w prasie, nie chcieli się podjąć
wykonania zabiegu ze względu na zaawansowaną ciążę. Znalazła się jednak lekarka, dla
której okres ciąży, ani stan zdrowia pani Kasi nie stanowiły przeciwwskazań do
przeprowadzenia zabiegu poza szpitalem.
Wizyta została umówiona na sobotni wieczór 3 marca. Pojechali tam razem: pani Kasia, mąż
oraz ich mała córeczka (z tego właśnie powodu mąż został później oskarżony o pomaganie w
aborcji, za co grozi kara do 3 lat pozbawienia wolności. Podobno może liczyć na łagodne
potraktowanie, ponieważ już po fakcie współpracował z policją.) Całą sprawę zachowali w
tajemnicy przed rodziną. Pani Kasia zabrała ze sobą do wglądu całą dokumentację lekarską,
łącznie z wynikiem USG. Opłata w wysokości 4,5 tysiąca złotych została uiszczona z góry.
Po dwóch godzinach od momentu wejścia pacjentki do gabinetu lekarka, która
przeprowadzała zabieg bez anstezjologa(!), oznajmiła jej mężowi, nie wdając się w szczegóły,
że zaistniały pewne komplikacje, w związku z tym zabierze ją do szpitala. Mąż pani Kasi nie
miał możliwości porozmawiania z żoną, nie został też uprzedzony, że sytuacja jest krytyczna.
Nie wiedział, że 500 metrów od domu lekarki znajduje się pogotowie, nie zdziwiło go więc,
że chce ona zabrać jego żonę do odległego o 20 km szpitala. Nie wiedział też, o czym
opowiadali później świadkowie, że jego żona, wykrwawiająca się, owinięta do połowy w koc,
została przewieziona do szpitala na tylnym siedzeniu malucha.
Mąż pani Kasi odwiózł dziecko do teściów. Opowiedział im tylko, że Kasia zasłabła i jest w
szpitalu. Sam wrócił do szpitala, rodzice zaś mieli się dowiadywać o stan córki telefonicznie.
Niestety, żadna z osób odbierających telefon nie potrafiła im udzielić kompetentnej
odpowiedzi. Około północy otrzymali telefon z lakoniczną informacją, że córka jest w stanie
krytycznym. Po pierwszej w nocy rodzice dotarli do szpitala. Nie wiedzieli, że córka już nie
żyje. Nikt z personelu nie chciał ich poinformować o stanie pacjentki, ani o jej zgonie.
Dopiero anestezjolog powiedział matce pani Kasi, że po przywiezieniu pacjentki do szpitala
nic się już nie dało zrobić. Próby reanimacji w stanie śmierci klinicznej okazały się
bezskuteczne. Pacjentka zmarła o godzinie 0.45.
Rodzice, mimo strasznego szoku, pragnęli się dowiedzieć, co właściwie zaszło. Nikt nie
chciał im udzielić odpowiedzi. Zięcia w szpitalu już nie było. Jakiś czas później przyjechała
policja powiadomiona przez szpital. Okazało się, iż rzeczy, w których przywieziono panią
Kasię - mogące służyć jako dowód przeciwko lekarce, zostały spakowane i oddane mężowi.
Przeprowadzona później sekcja zwłok wykazała, że nastąpiło przebicie macicy, uszkodzenie
jelita cienkiego, a także wewnętrzny krwotok. Matka pani Kasi w czasie rozmowy z lekarką,
która przeprowadzała aborcję, usiłowała się dowiedzieć, jak lekarz, który powinien
profesjonalnie podchodzić do każdej pacjentki, zapoznać się z jej stanem przed podjęciem
decyzji o ewentualnej interwencji, mógł doprowadzić do takiej sytuacji. Lekarka w rozmowie
z matką, której córka zmarła przed kilkoma godzinami, odpowiedziała, iż dziewczyna
przyjechała do niej "rozbabrana", a ona chciała jej tylko pomóc. Oczywiście, nie była to
pomoc bezinteresowna (4,5 tys.).
Nie wiadomo, jak sprawa potoczyłaby się dalej, gdyby nie rada funkcjonariusza policji, by
przypadek córki nagłośnić w mediach. Historia została udokumentowana przez Warszawski
Ośrodek Telewizyjny, a także obszernie opisana w Super Expressie i Przyjaciółce. Rodzice
wytoczyli lekarce sprawę sądową. Nie chodzi im o pieniądze, lecz o zwykłą, ludzką
sprawiedliwość.
Lekarka ginekolog na wniosek prokuratury wciąż przebywa w areszcie. Po trzech miesiącach
prokurator
przedłużył
jej
pobyt
w
areszcie
na
kolejne
pół
roku.
Lekarce grozi do dziesięciu lat pozbawienia wolności za wykonanie zabiegu aborcji i
przyczynienie
się
do
śmierci
pacjentki
[Art.
154
§§1kk].
Na
podstawie
spisała Monika Tajak
doniesień
prasowych
i
rozmowy
z
Rodzicami