Hanna Niewiadomska

Transkrypt

Hanna Niewiadomska
Hanna Niewiadomska
Dziura Dziumdzia
W długich spodniach na kolanie,
Dziura Dziumdzia ma mieszkanie.
Dziura wielka, postrzępiona,
Nieforemna, wykrzywiona.
Patrzy na świat jednym ślepiem:
– Gdzie by mi tu było lepiej?
Ciągle głodna spodnie zjada,
Na nich plamą się rozkłada.
Spodni coraz mniej już jest,
Dziumdzia wielka jest, że fest!
Spodnie myślą: – Niepodobna!
Nas ubywa, ona głodna!
Zawołajmy igłę z nitką,
Niechaj ją zaszyje szybko!
Przyszła nitka, za nią igła,
Dziura – hyc! – na łokieć śmigła!
Tam łokciami się rozpycha,
Łokieć krzyczy: – Tam do licha!
– Igło, szybko tu przybywaj!
Choćby dratwą łatę wszywaj!
Przyleciała igła z dratwą
(Łatę dratwą wszyć niełatwo),
Dziumdzia patrzy bystrym wzrokiem
I ucieka szybkim krokiem.
Na skarpetę skok zrobiła,
Paluch na wierzch wystawiła
I tym palcem w bucie kiwa,
Ciesząc się, że wciąż wygrywa.
Jak tu zaszyć dziurę szybko?
Droga igło! Dratwo! Nitko!
Zróbcie z nią porządek, proszę,
Bo jej mam po dziurki nosie!
Dżem
Mą spiżarnię na jesieni
W wielki hotel ktoś zamienił.
Na półeczkach jak w pokojach,
Śpią przetwory w nocnych strojach.
W starej szafce z boku stoi,
Pełen dżemu, szklany słoik.
A w nim cukrem przyprószone,
Śpią owoce rozmarzone.
Nos przytula do jabłuszka,
Pochrapując przez sen gruszka.
Delikatna zaś poziomka
Tuli buzię do małżonka.
Śpi żółciutka mirabelka,
Obok niej śliwka węgierka.
Oczy kleją się lubaszce,
Która leży przy truskawce.
Agrest prosi swoją mamę,
By włożyła mu pidżamę.
Życzy wszystkim: – Dobrej nocy –
I zamyka śpiące oczy.
Bardzo wiedzieć chce malina,
Czy umyła się jeżyna?
– Ona ciągle taka czarna!
U niej coś higiena marna!
Słoik na to aż podskoczył:
– Gdzie ty masz malinko oczy?
Wszyscy wiedzą, że jeżynka
Jest tak czarna jak murzynka.
Bardzo proszę, skończ te waśnie,
Niechaj każdy smacznie zaśnie.
I spokojnie sobie drzemie
W wieloowocowym dżemie.
FIKOŁY
Z tyłu za domem na mym podwórku,
Suszy się pranie na długim sznurku.
Mokre i ciężkie patrzy do góry,
Czy czasem deszczu nie będzie z
chmury.
Lecz próżne dzisiaj są te obawy,
Słońce wciąż świeci – będą zabawy!
– Już wietrzyk wieje, już się bujamy –
Cieszą się mokre do cna firany.
Sweter bluzeczkę za rękę trzyma:
– Robimy podskok, wesoła mina!
Ciągle wirują, w kółko tańcują,
Aż guzikami się wnet splątują.
– Niechaj koszula się nie rozpiera
I o powłoczkę się nie opiera!
– Ależ nie mogę, wiatr mnie łaskocze,
A z mych rękawów robi warkocze.
Spodnie dwa salta już wykręciły,
Dokoła sznurka się zakręciły.
Na dalsze skoki chęci nie mają.
Bo im nogawki w kieszeń wpadają.
Krzyczą na siebie ciągle skarpety:
– Uważaj! Odcisk! Boli! O rety!
Tak sobie drepczą na letnim wietrze,
Że ciągle jedna po drugiej depcze.
Para spinaczy serwetkę trzyma.
Powiało mocniej! O, już nie trzyma!
Serwetka sobie w powietrzu leci,
Mama cos krzyczy, śmieją się dzieci.
A wietrzyk wieje psotny, wesoły,
Patrząc, jak pranie robi… fikoły.
Mądra sowa z Chotomowa
Jest na dębie koło Bracka
Kancelaria adwokacka.
Mądra ją prowadzi sowa,
Co przybyła z Chotomowa.
Sowa siwa, bardzo stara
(dziób w drucianych okularach)
Siedzi sobie i orzeka,
A kolejka chętnych czeka.
^
– Puk! Puk! – Proszę!
Wchodzi zając
I – uszami wywijając – pyta:
– Czy ja mogę
Przebiec niedźwiedziowi drogę?
Grzebień
Sowa myśli, każe czekać.
Czyta grzebień ogłoszenie:
Za zajączkiem myszki wchodzą
I od progu się rozwodzą:
– Bo bóbr ciągle ścina drzewa,
Rzeka norki nam zalewa!
„Chore zęby w zdrowe zmienię,
Czy siekacze, czy trzonowe,
Zaraz zmienię je na nowe”.
Podpisane jest – „dentysta”.
(To jest sprawa oczywista,
Że od zębów jest dentysta).
Spojrzał grzebień do lusterka,
Tu ubytek, tam usterka.
– Do lekarza ruszyć muszę,
Bo do jutra się wykruszę.
Zęby pastą wyszorował,
Szczotkę do kieszeni schował.
Poszedł szybko do dentysty,
Wymuskany, piękny, czysty.
Sowa myśli, każe czekać.
Siedzi sowa zamyślona,
A tu do niej frunie wrona.
– Droga sowo, na me dzieci,
Sroka kradnie, co się świecie!
Sowa myśli, każe czekać.
Wtem do dziupli wydra wpada
I na krzesło szybko siada.
– Moja sowo, łubu-dubu,
Żaba nie chce oddać długu!
Sowa myśli, każe czekać.
Stomatolog patrzy blady,
Wiertło chowa do szuflady.
– Oj, grzebieniu! Straszna bieda!
Tobą już się czesać nie da!
Wchodzi wilk i pomrukuje,
Wielką łapą się wachluje.
– Mądra sowa, nie żartuję,
Lis w warcaby oszukuje!
Zębów pięć masz zwichrowanych,
Osiemnaście wyłamanych.
Trudne będą me starania,
Jesteś taki z zaniedbania.
Sowa duma: – Chociaż myślę,
Nic mądrego nie wymyślę.
Bo czy jest na świecie rada,
Aby zmienić w mig sąsiada?
Za klientem drzwi zamknęła,
Tak myślała, aż usnęła.
Bo to była mądra sowa,
Sowa rodem z Chotomowa.
Jeśli zębów masz tak wiele,
Myj je co dzień – nie w niedzielę.
Będą wtedy zawsze zdrowe,
Do czesania głów gotowe.
^
^ powrót
Marzenia
Dzieci lubią mieć marzenia,
Chcą, by były do spełnienia.
Każde w głowie ma guziczek,
Taki mały żółty pstryczek,
Co im świat piękniejszym czyni,
Od Krakowa aż do Gdyni.
Krzysio chciałby być pilotem.
Pstryk – już lata samolotem.
Ewa chce lekarzem zostać.
Pstryk – już w białym kitlu postać.
Kosmonautą chce być Jurek.
Pstryk – i pędzi w kosmos, w górę.
Lecz są również takie dzieci,
Którym słońce słabiej świeci.
Jacek, co ma chorą nogę,
Chciałby dosiąść hulajnogę.
Julia, która słuch ma słaby,
Chce usłyszeć szelest trawy.
Ale wszystkie ich marzenia,
Są z tym pstryczkiem do spełnienia.
No, więc śmiało, przekręć pstryczek,
A nuż właśnie dziś guziczek
W świat twych marzeń cię zabierze
– Będziesz zdrowy bohaterze!
Mole książkowe
W bibliotece w mojej szkole
konferencję mają mole.
Lecz nie te, co wełnę jedzą,
ale te, co w książkach siedzą.
Co się za mądrzejsze mają,
bo o świecie wciąż czytają.
Górną półkę dziś zajęły
i zebranie rozpoczęły.
– Proszę molej społeczności!
Witam bardzo wszystkich gości!
Dzisiaj – wszyscy o tym wiemy –
„Książkę Roku” wybierzemy.
Setka moli przyleciała,
podzielone zdania miała.
Każdy inną książkę lubi,
przeczytaniem jej się chlubi.
– Ja głosuję na bajeczki,
nie znam lepszej tu książeczki.
Inny woli kryminały,
co je czytał miesiąc cały.
Baśnie! Wiersze! I powieści!
Ten mól krzyczy. Tamten wrzeszczy.
Zamieszanie się zrobiło,
siedem moli się pobiło.
Wtem na obiad ktoś zadzwonił,
bijatykę tym rozgonił.
Gdy do stołu mole siadły,
to... kucharską książkę zjadły.
^ powrót
Mróz
Jechał, jechał, zimą mróz,
Biały śnieg na saniach wiózł.
Jechał, jechał, mróz saniami,
Sypał na dół śnieg szuflami.
Tu nasypał, tam dosypał:
– Ma być zima znakomita!
A gdy prószył naokoło,
Opowiadał mi wesoło:
– Sypać śnieg to ciężka praca,
Dla fachowca, nie partacza.
Trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy,
Aby nie narobić biedy.
W Europie, na północy,
Może padać w dzień i w nocy.
Lecz zdziwiłyby się smyki,
Gdyby śnieg wpadł do Afryki.
Dzieci tam nie mają sanek,
Nie wie nikt, co to bałwanek.
Wprawdzie lwy tam noszą czapy,
Ale mają gołe łapy.
Jakby śnieg w Afryce prószył,
To by słoniom zmarzły uszy!
Ojej! Gdyby śnieg tam spadł,
Czarny Ląd by z zimna zbladł!
Tak więc, gdy przychodzi zima,
Mróz porządek musi trzymać.
Musi patrzeć, gdzie śnieg spada
I do czyich nóżek pada.
^
Ośla ławka
Nad osiołkiem Długouchym
Brzęczą przemądrzałe muchy.
– Panie ośle, panie ośle,
Niech pan dziecko do szkół pośle!
Słucha muszek osioł stary:
– One mają złe zamiary!
Na co osłu jest czytanie
Lub cyferek dodawanie.
Na zielonej siedzi trawce,
Albo kąpie się w sadzawce.
Odkąd żyją te zwierzęta,
Osła w szkole nie pamiętam!
A sio, muchy! A sio, muchy!
Jakem osioł Długouchy,
Pragnę, by mój syn osiołek
Całe życie był matołek!
Ale muchy dalej brzęczą,
Wciąż mu się nad głową kręcą.
– Panie ośle, panie ośle,
Niech pan malca do szkół pośle!
Siedzi, myśli Długouchy:
– Może racje mają muchy?
W ucho drapie się ogonem:
– Czy mam dziecko mieć szkolone?
Zła tradycja jest rodzinna,
Która braku wiedz winna.
Chyba trawkę i sadzawkę
Zmienię mu na „oślą ławkę”!
^
Plecy
W nocy, kiedy smacznie spałam,
Cichy głosik usłyszałam.
Plecy me nie wytrzymały
I tak z żalem powiedziały:
– Wciąż na plecach leżysz w łóżku,
Połóż się choć raz na brzuszku.
My powietrza już nie mamy,
My już ledwo oddychamy.
Wszystkie mięśnie już nas bolą,
Kto się przejmie naszą dolą?
Wszyscy ludzie plecy mają,
Ale rzadko o nie dbają.
Ważne ręce, ważna głowa,
A za plecy… tchórz się chowa.
Kiedy w lustrze się przeglądasz,
Swoich pleców nie oglądasz.
Chociaż tyłem wciąż chodzimy,
Świata z przodu nie widzimy,
Na nas spada ciężar cały,
Nieraz duży, nieraz mały.
Bo tornister wszystkie dzieci
zakładają gdzie? – Na plecy!
„Na barana” tata nosi
I o zgodę nas nie prosi.
Czy to zimą, czy to wiosną,
Ciągle krzyczą: – Plecy prosto!
Wciąż słyszymy te uwagi:
– Prostuj plecy boś koślawy!
Przez sen żali tych słuchałam,
A raniutko kiedy wstałam,
To swe plecy z wielkim trudem,
Lecz z szacunkiem podrapałam.
^
Ploteczki
Spotkały się na ploteczki
Dwie kumoszki – poduszeczki.
Większa się pod boki wzięła
I trajkotać tak zaczęła:
– Droga poduszko! Droga poduszko!
Szepnę coś pani zaraz na uszko!
Podobno wczoraj przyszła do łóżka,
Nowa poduszka w kształcie serduszka.
Różowy jasiek tak ją pokochał,
Że teraz w kącie z miłości szlocha.
Czy pani wie? Czy pani wie?
Kołdra na pocztę wybiera się!
Kupiła sobie wielką kopertę
I list udaje – to niepojęte!
No, a pierzyna?! Jest taka wstrętna!
Wielka i gruba, strasznie rozdęta!
Twierdzi, że żywi się tylko pierzem.
Czy pani wierzy? Bo ja nie wierzę!
A pies co z dworu do łóżka wpadł,
Zostawił ślady brudnych psich łap.
Bo z tego kundla to kawał drania,
Ciągle tu szuka miejsca do spania.
Jeszcze słyszałam, że koc ma smutki.
Bo proszę pani, on jest za krótki!
Jego na całe łóżko nie staje,
On się po prostu tu nie nadaje!
A prześcieradło jest tak leniwe,
Że ciągle leży tak jak nieżywe.
Nikt nie wie, czy jest takie zmęczone,
Czy też dni jego są policzone?
Gdy całe łóżko już obgadała,
Do swej sąsiadki tak powiedziała:
– Moja słodziutka? Czy pani słucha?
Nadstawia ucho mniejsza poducha:
– Pani coś mówi?! Bo jestem głucha!
Ręce
Na spacerze ręka mała
Dużą rękę dziś spotkała.
Paluszkami się splątały
I tak sobie wędrowały.
Mała piąstka w dłoni dużej
Chce posiedzieć trochę dłużej.
Bo się bardzo dobrze czuje,
Gdy ją duża przytrzymuje.
Zamknął w swoim domku drzwiczki
I zapukał do solniczki.
– Może razem się spotkamy,
Wtedy lepiej się poznamy?
Sól fuknęła oburzona:
– Ja się czuję obrażona!
Sól i cukier?! Wykluczone!
Lubię tylko to, co słone!
Proszę w domu mym nie gościć,
Bo mam od słodyczy mdłości.
Niech pan lepiej, panie cukrze,
Z jajkiem kogel-mogel utrze.
Wrócił cukier zrozpaczony,
Solą trochę przyprószony.
Myśli sobie bardzo smutny:
– Czemu los jest tak okrutny?
Wszyscy mówią – cukier krzepi,
A sól każe się odczepić.
Trochę ślisko – rączka mała
W dużej ręce się schowała.
Przez ulicę przechodzimy
– Małej samej nie puścimy.
Z tego smutku tak skamieniał,
Że się w kostki pozamieniał.
Duża myśli – jak przyjemnie,
Gdy tak mała wierz we mnie.
Jak to miło tak wędrować
I się małą opiekować.
Szklanka koło kubka stała
I się przed nim przechwalała:
– Jestem piękna, przezroczysta,
Z dala widać jaka czysta.
Pijesz soczek, czy maślankę,
Widzisz kolor poprzez ściankę.
We mnie można się przeglądać
I odbicie swe oglądać.
Moje boczki lśnią w słoneczku –
Co ty na to mój kubeczku?
A gdy miną długie lata,
Posiwieje trochę tata,
Dłonie znowu się spotkają
– Młode stare przytrzymają.
Trochę ślisko – ręka stara
W młodej dłoni się spotkała.
Przez ulicę przechodzimy
– Starszej samej nie puścimy.
Te spacery uczą nas,
Że choć szybko mija czas,
Nasze ręce się trzymają,
Zawsze wtedy, gdy kochają.
Sól i cukier
Cukier kryształ z cukierniczki
Zerkał wciąż na sól z solniczki.
– Sól kamienna, jak ja biała,
Jest na żonę doskonała!
Muszę tylko się przekonać,
Czy za bardzo nie jest słona.
Szklanka przechwalania
Kubek nic nie odpowiada,
Szklanka dalej opowiada.
Jest tak pewna swej wyższości,
Że ją spokój kubka złości.
– Och ty kubku! Ty szczerbaty!
Co masz ucho jak słoń jakiś.
Jesteś gruby i bez wdzięku!
Kto cię zechce trzymać w ręku?
Brzuch wydęty, brzydki szlaczek,
A nad szlaczkiem misia znaczek.
Tak ze złości go popchnęła,
Że ze stołu w dół zepchnęła.
Sama za nim także spadła
I na drobne się rozpadła.
Kubek stracił tylko ucho,
A ze szklanką… strasznie krucho.
Szop pracz
Szop urządził w piątek pranie,
Które zaczął namaczaniem.
Wsypał proszku do miseczki,
Zaniósł miskę, aż do rzeczki.
A w sobotę, tuż nad ranem,
Zaczął wielkie szorowanie.
Bardzo mocno tarł skarpety,
Stare palto, dwa berety.
Kurtkę, szalik, rękawiczki,
Żółty sweter i trzewiczki.
Prał poduszki i dywany
– Cały dom był już uprany.
Ale szop od nowa pierze,
Bo dla niego jest nieświeże.
Znowu pierze swe skarpety,
Stare palto, dwa berety.
Kurtkę, szalik, rękawiczki,
Żółty sweter i trzewiczki.
Po tygodniu szorowania,
Wszystko dziury ma od prania.
Siedzi pracz i medytuje:
– Ja majątek swój zmarnuję!
Muszę pralnię tu otworzyć,
Aby mieć co w ręce włożyć.
Takie czuję powołanie,
Żeby ciągle robić pranie.
Szop ma czystość w charakterze,
Czego dotknie, zaraz pierze.
To co wpadnie w jego łapy,
Zanim trafi na dno szafy,
Pięknie musi być uprane,
Potem zaś uprasowane.
Trzepaczka
Na trzepakach, przed świętami,
Spotykają się dywany.
Małe, duże, kolorowe,
Marzą, aby być jak nowe.
Przybywają też chodniki,
Żeby ćwiczyć tu wymyki.
Stoją w kącie koło murka
I te z wełny, i ze sznurka.
Wtem ze strachu wszystkie zbladły,
Grzywki z frędzli im opadły.
Przed czym trzęsą się jak liście?
Przed trzepaczką oczywiście!
A trzepaczka – chuda, stara,
Podrapana jak maszkara –
Już podwija swe rękawy
I zabiera się do sprawy.
– Wszystkie macie się kołysać,
Z najwyższego drążka zwisać!
Do wieczora – zgodnie z planem –
Zostaniecie wytrzepane!
Szepnął trzepak do chodnika:
– Dobrze radzę, niech pan zmyka.
Przecież zaraz ta potwora
Będzie bić cię po twych wzorach!
Na to chodnik wystraszony,
Czarnym błotem wybrudzony:
– Już nie zdążę drogi panie,
Jak nic dziś dostanę lanie.
A trzepaczka zamach wzięła.
Łup! Łup! Buch! Buch! I do dzieła!
Co się wtedy dziać zaczęło,
Jakby słońce gdzieś umknęło.
Kurzu wzniosły się tumany,
Zemdlał chodnik w czarne plamy,
Dywan zaczął lament wielki
W nerwach skubał swe frędzelki.
Inny kurzem się zakrztusił,
Mały włos, by się udusił.
Lecz trzepaczka – buch go w plecy –
Me klepnięcie kaszel leczy!
Bach! Bach! Bach! Buch! Buch! Buch!
– Brud to mój największy wróg.
W swojej pracy nie ustała,
Wszystkie pięknie wytrzepała.
Zakochane parasole
W kawiarni „Pod deszczykiem”,
Przy kawiarnianym stole,
Usiadły zakochane,
Zwyczajne parasole.
Parasol ma garnitur
Brązowy w jasne prążki,
Pod szyją ciemną muchę
I w rękawiczkach rączki.
Zaś jego ukochana
W czerwonej jest sukience,
U góry ma falbankę
I duży wachlarz w ręce.
Zamówią dziś herbatkę
I zjedzą po wuzetce,
To, co im poda kelner,
Postawią na serwetce.
Muzyki posłuchają,
Potańczą też troszeczkę,
Aż pan parasol powie:
– Chcę z ciebie mieć żoneczkę
I małe parasolki
– chłopczyka i dziewczynkę.
A pani parasolka
Niewinną zrobi minkę.
I kiedy już wyznają,
Jak bardzo się kochają.
To wyjdą przytulone,
Pogodę za nic mając.
Bo każda parasolka
Czuć musi się bezpiecznie,
Gdy pan parasol czuwa
W dni słotne i słoneczne.
Zebra
Przyszła zebra do malarza.
– Moja barwa mnie przeraża!
Dłużej już tak być nie może,
Ktoś zapomniał o kolorze!
Chociaż jestem jeszcze mała,
Nie chcę być wciąż czarno-biała.
Wizerunek zmienić muszę,
W czarnych pasach już się duszę
Chcę mieć smugi kolorowe,
Tu niebieskie, tam różowe.
Mam być pięknie ubarwiona,
Jak papuga, nie jak wrona.
Grzywkę proszę na czerwono,
A kopytka na zielono.
Zaś ogonek, choć cieniutki,
W kolorowe chcę mieć nutki.
Malarz szybko zjadł śniadanie,
Zaczął zebry malowanie.
Lecz się bardzo denerwował
I ją w kratę pomalował.
Ale czy to być tak może?
Widział zebrę ktoś w kolorze?
I do tego w szkocką kratkę,
Jak spódniczkę czy makatkę?
Żelazko
Płynie
Płynie
Płynie
Płynie
żelazko po wodzie w kwiatki,
szybko i gładzi bratki.
żelazko po wodzie w pasy,
z Gdańska do Mombasy.
Wiatrem się wcale nie przejmuje,
Kraciaste grzywy – hop! – przeskakuje.
Bałwany dzisiaj są kolorowe:
Niebieskie, żółte i fioletowe.
A gdy przepłynie, spokój nastaje,
Giną gdzieś wszystkie wzburzone fale.
Woda się staje spokojna, gładka
– Bo to koszulka jest wujka Tadka.
Płynie przed siebie, robiąc zakręty,
Burzy wciąż morza ciemne odmęty.
Zwiedzając porty w zatokach wielkich,
Wypluwa z siebie wody bąbelki.
Silnik ma bardzo, bardzo gorący,
Na górze lampek pięć migających.
Parowiec lśniący jest i błyszczący,
Parą od dołu wciąż buchający.
Jest na nim mostek dowodzenia,
Na którym nigdy załogi nie ma.
Ma tylko tatę – kapitana,
Co rano wziął się do prasowania.

Podobne dokumenty