czytaj dalej

Transkrypt

czytaj dalej
Koniec świata mężczyzn
Hanna Rosin* 2010-09-13, ostatnia aktualizacja 2010-09-10 18:36:29.0
Przez lata społeczny awans kobiet był przedstawiany jako walka o równouprawnienie. A jeśli na równości się
nie skończy? Jeśli kobiety lepiej pasują do nowoczesnego, postindustrialnego społeczeństwa?
W 1970 r. biolog Ronald Ericsson wynalazł sposób na oddzielenie plemników z męskim chromosomem Y od tych z
chromosomem X. Przepuścił je w próbówce przez barierę z białka. Plemniki z chromosomem X miały większą główkę i
dłuższą witkę, więc Ericsson założył, że utkną w lepkim płynie. Plemniki z chromosomem Y były smuklejsze, szybsze i
łatwiej im było przebić się na dno probówki. Ericsson wychował się na ranczu w Dakocie Południowej, gdzie nabrał
kowbojskich manier. Mówił o swojej metodzie: "wycinanie bydła", czyli oddzielanie pojedynczych sztuk od stada.
Tłoczące się stado to oczywiście Iksy, co najwyraźniej mu się spodobało. Czasami demonstrował działanie swojej
metody, używając chrząstki z byczego penisa jako wskaźnika.
W latach 90. Ericsson przejrzał statystyki w dwudziestu kilku klinikach, które używały jego metody, i odkrył ku swojemu
wielkiemu zdziwieniu, że pary częściej wybierały dziewczynki niż chłopców. I to mimo że Ericsson reklamował swoją
metodę jako bardziej skuteczną w "produkowaniu" chłopców. W niektórych klinikach różnica wynosiła aż dwa do
jednego. Nowsza metoda selekcji plemników, nazwana MicroSort, przechodzi obecnie wymagane przez FDA badania
kliniczne. Popyt na dziewczęta przy tej metodzie sięga 75 proc.
Na początku, mówi Ericsson, kobiety, które dzwoniły do kliniki, przepraszały i nieśmiało tłumaczyły, że mają już dwóch
synów. - Teraz dzwonią i od razu mówią: "Chcę dziewczynkę". Te kobiety patrzą na swoje życie i myślą, że ich córki
będą miały świetną przyszłość, której nie miały ich matki i babki, lepszą niż ich synowie, więc czemu nie wybrać
dziewczynki?
To ona jest facetem
Prawie przez cały czas istnienia cywilizacji patriarchat - ugruntowany poprzez prawo pierworodnego syna - był z
niewieloma wyjątkami zasadą organizującą społeczeństwo. W starożytnej Grecji mężczyźni podwiązywali swoje lewe
jądro, aby urodził im się męski potomek; kobiety zabijały się (lub je zabijano), jeśli nie zdołały urodzić syna. Teraz ta
wielowiekowa preferencja dla synów zanika. Nawet Ericsson, ten uparty stary kozioł, wzdycha i mówi o końcu pewnej
ery: - Czy mieliśmy do czynienia z męską dominacją? Oczywiście. Ale wydaje się, że to już przeszłość.
Kulturalne i gospodarcze zmiany zawsze oddziaływały na siebie nawzajem. A światowa gospodarka ewoluuje w takim
kierunku, że preferencja dla chłopców zanika na całym świecie. Na przykład w Korei, która przez wieki zbudowała jedno
z najbardziej rygorystycznie patriarchalnych społeczeństw. Wiele żon, które nie wydały na świat męskiego potomka,
było maltretowanych i traktowanych jak służące; w niektórych rodzinach zanoszono modły do duchów, by wybiły
wszystkie dziewczynki. Ale w latach 70. i 80. rząd Korei Południowej rzucił się w wir industrialnej rewolucji i zaczął
zachęcać kobiety do wejścia na rynek pracy. Kobiety przeniosły się do miast i poszły na uniwersytety. Wkrótce potem
zaczął się kruszyć tradycyjny porządek. W 1990 r. zmieniono prawo, by kobiety mogły opiekować się dziećmi po
rozwodzie i dziedziczyć majątek. W 2005 r. sąd uznał, że kobiety mogą nadawać dzieciom swoje nazwisko. Jeszcze w
1985 r. połowa kobiet deklarowała w ankietach, że "musi mieć syna". Ten procent do 1991 r. powoli się zmniejszał, a
potem spadł gwałtownie do niewiele ponad 15 proc. w 2003 r. Podobne zmiany zachodzą teraz równie szybko w innych
industrializujących się krajach, jak Indie i Chiny.
Do pewnego stopnia przyczyny tych zmian są oczywiste. Gdy myślenie i komunikowanie się zepchnęło na drugi plan
siłę fizyczną i wytrzymałość jako klucze do gospodarczego sukcesu, te społeczeństwa, które wykorzystują talenty
wszystkich dorosłych, a nie tylko połowy, zaczęły rozwijać się najszybciej. A ponieważ geopolityka i globalna kultura w
ostatecznym rozrachunku są darwinistyczne, to albo inne społeczeństwa pójdą w ich ślady, albo zostaną
zmarginalizowane.
W kręgach feministycznych te zmiany są zawsze przedstawiane jako powolne, żmudne postępy w trwającej wciąż
walce o równouprawnienie kobiet. Ale w Stanach Zjednoczonych, najbardziej zaawansowanej gospodarce świata,
dzieje się chyba coś ważniejszego. Amerykańscy rodzice coraz częściej wolą mieć dziewczynki niż chłopców.
Psychologowie ewolucyjni długo utrzymywali, że wszyscy mamy wdrukowane adaptacyjne imperatywy z odległej
przeszłości: mężczyźni są szybsi, silniejsi i lepiej przystosowani do tego, by walczyć o nieliczne zasoby, co w
dzisiejszych czasach przybiera formę dążenia do sukcesu na Wall Street; kobiety są zaprogramowane, by znaleźć
dobrych żywicieli, którzy troszczyliby się o ich potomstwo i to przejawia się w zachowaniach bardziej elastycznych i
bardziej nastawionych na wychowanie, wyświęcając je na kapłanki domowego ogniska. Ten rodzaj myślenia obudowuje
nasze poczucie naturalnego porządku. Ale jeśli mężczyźni i kobiety wypełniali nie biologiczne imperatywy, ale
społeczne role, które były bardziej skuteczne na poprzednim długim etapie ludzkich dziejów? A co, jeśli do gospodarki
nowej ery lepiej pasują kobiety?
Dowody na to można znaleźć w zgliszczach ostatniego kryzysu finansowego. Mężczyźni utracili trzy czwarte z ośmiu
milionów miejsc pracy, których zabrakło. Najbardziej ucierpiały te gałęzie przemysłu, które były zdecydowanie męskie i
identyfikowane z macho: sektor budowlany, fabryki, finansjera. Niektóre z tych miejsc pracy pojawią się znowu, ale
generalny trend nie jest ani czasowy, ani przypadkowy. Kryzys tylko ujawnił - i przyśpieszył - głęboką gospodarczą
zmianę, która trwa od co najmniej 30 lat.
Kilka miesięcy temu po raz pierwszy w historii Ameryki kobiety zaczęły stanowić większość siły roboczej. Gospodarka
USA staje się w pewnym sensie wędrującym siostrzeństwem: kobiety z klasy wyższej wchodzą na rynek pracy, tworząc
rynek prac domowych dla innych kobiet.
Przymioty, które dziś najbardziej się ceni - inteligencja społeczna, otwarte komunikowanie się, umiejętność koncentracji
- nie są najprawdopodobniej domeną mężczyzn. Kobiety w biednych regionach Indii uczą się angielskiego szybciej niż
mężczyźni, żeby znaleźć pracę w nowych globalnych call centers. Kobiety są właścicielkami ponad 40 proc. prywatnych
przedsiębiorstw w Chinach, gdzie czerwone ferrari stało się dla bizneswoman nowym symbolem statusu. W zeszłym
roku Islandia wybrała na premiera Johannę Sigurdardottir, pierwszą otwarcie deklarującą się jako lesbijka głowę
państwa. Prowadziła ona kampanię przeciwko męskiej elicie, według niej odpowiedzialnej za finansowy kryzys, i
zapowiedziała koniec "epoki testosteronu".
To prawda, że w USA kobiety wciąż zarabiają mniej od mężczyzn, co może być w przekonujący sposób wyjaśnione przynajmniej w części - dyskryminacją. To prawda, że to wciąż w większości kobiety zajmują się dziećmi. I prawdą jest
też, że górne szczeble społecznej drabiny wciąż zdominowane są przez mężczyzn. Ale wydaje się, że już niedługo.
W ostatnich latach w całym regionie przemysłowym na Północnym Wschodzie i w innych miejscach, gdzie
postindustrialna gospodarka wywróciła do góry nogami tradycyjny podział ról w rodzinie, wyrosły jak grzyby po deszczu
grupy wsparcia dla mężczyzn. Pomagają im radzić sobie z bezrobociem, w nawiązaniu kontaktu z utraconymi
rodzinami. Mustafaa El-Scari, nauczyciel i pracownik socjalny, prowadzi zajęcia z kilkoma takimi grupami w Kansas
City. W dniu, gdy go odwiedziłam, stawiał czoła szczególnie opornej gromadce.
Żaden z około 30 mężczyzn siedzących w szkolnej klasie w centrum Kansas City nie przyszedł tam z własnej woli.
Ponieważ zalegali z płaceniem alimentów, sędzia dał im wybór: więzienie albo tygodniowy kurs ojcostwa.
El-Scari ma pomysł, jak przemówić do tej niewyspanej i sceptycznej załogi: - Są cztery rodzaje ojcowskiej władzy.
Moralna, emocjonalna, społeczna i fizyczna. Ale wy w domu nie mieliście żadnej z nich. Jesteście tylko wypłatą, a teraz
już nawet nie tym. A jeśli próbujecie skorzystać ze swojej władzy, ona dzwoni na policję. Jak się z tym czujecie?
Powinniście być głową rodziny, a ona mówi: "Wynoś się z domu, dziwko". Do was mówi "dziwko!".
Mężczyźni są biali i czarni, w wieku od 20 do 40 lat. Paru wygląda tak, jakby spędziło kilka nocy na ulicy, ale reszta na
takich, co pracują, lub pracowali. El-Scari zdołał ich zainteresować, więc teraz zaczyna trochę bardziej filozoficznie. Jaka jest wasza rola? - pyta. - Wszyscy wam mówią, że musicie być głowami rodziny, więc czujecie się, jakby was ktoś
obrabował. To jest toksyczne, trujące i prowadzi nas do porażki.
Pisze na tablicy: 85 000 $. - Tyle zarabia ona.
A potem: 12 000 $. - To wasze zarobki. Kto jest cholernym facetem? Kto jest teraz facetem?
Podnosi się szmer. - Racja. To ona jest facetem.
Sądząc po człowieku, z którym potem rozmawiałam, El-Scari doskonale zdefiniował swoją publiczność. Darren
Henderson zarabiał 33 dolary na godzinę jako dekarz, dopóki nie nadszedł kryzys na rynku nieruchomości i nie stracił
pracy. Potem stracił mieszkanie - "mój mały kawałek amerykańskiego marzenia" - a w końcu samochód. A później
przestał płacić alimenty.
- Traktują mnie, jakbym nic nie robił - mówi - a tak nie jest.
Na dowód wyciągnął z kieszeni nowe zawodowe prawo jazdy i licencję barmana, a potem rzucił je na podłogę jak betki,
bo tyle miał z nich pożytku.
Rozwiń swoją kobiecą stronę
Prawie wszyscy mężczyźni na tej sali byli ofiarami końca ery przemysłu wytwórczego. Większość z nich próbowała żyć
z pracy swoich rąk, nawet gdy popyt na nią spadał. Od 2000 r. przemysł wytwórczy stracił prawie sześć milionów
miejsc pracy, ponad jedną trzecią, i wchłaniał niewielu młodych pracowników. Bańka na rynku nieruchomości
zamaskowała to na jakiś czas, kreując miejsca pracy w sektorze budowlanym. Wielu z mężczyzn, z którymi
rozmawiałam, pracowało jako elektrycy lub budowniczowie; jeden był wziętym agentem nieruchomości. Tych miejsc
pracy też już nie ma. W 1950 r. mniej więcej jeden na 20 mężczyzn w sile wieku nie pracował; dzisiaj ta proporcja
wynosi jeden do pięciu i jest najwyższa, odkąd zaczęto prowadzić statystyki.
Mężczyźni dominują tylko w dwóch z 15 zawodów, których znaczenie ma rosnąć w następnej dekadzie - to dozorca i
informatyk. Kobiety biorą resztę: pielęgniarstwo, opiekę nad chorymi w domu, opiekę nad dziećmi, przygotowywanie
żywności. Wiele z tych nowych zawodów, mówi Heather Boushey z Centrum na rzecz Amerykańskiego Postępu,
"zastępuje to, co kobiety przedtem robiły w domu za darmo". W żadnym z nich nie zarabia się kokosów. Ale stopniowe
powiększanie się ich puli tworzy gospodarkę, w której, w przypadku klasy robotniczej, lepiej odnajdują się kobiety niż
mężczyźni.
Na liście zawodów z przyszłością jest pełno zajęć opiekuńczych, w których kobiety, jak na ironię, najwyraźniej
korzystają ze starych stereotypów i zwyczajów. Teoretycznie mężczyźni też powinni się do nich nadawać. Ale okazało
się, że nie są w stanie się zaadaptować. W XX w. feminizm zdopingował kobiety do robienia rzeczy, które miały być
przeciw ich naturze - najpierw do wejścia na rynek pracy jako singielki, potem do kontynuowania pracy jako mężatki,
wreszcie nawet jako matki z małymi dziećmi. Wiele zawodów, które zaczynały jako męskie dominium - jak sekretarz czy
nauczyciel - jest teraz sfeminizowanych. Ale nie słyszałam, żeby zachodził odwrotny proces. Szkoły pielęgniarskie w
ostatnich latach bardzo się starały, żeby skusić mężczyzn, z niewielkim sukcesem. Szkoły pedagogiczne też bardzo by
chciały kształcić mężczyzn - wzorce do naśladowania, ale borykają się z podobnymi trudnościami.
Kobiety zaczynają także dominować wśród menedżerów średniego szczebla i w zaskakującej liczbie robią karierę w
zawodach specjalistycznych. Według Biura Statystyki Pracy wśród menedżerów i specjalistów kobiety stanowią 51,4
proc., w porównaniu do 26,1 proc. w 1980 r. Aż 54 proc. księgowych i połowa bankowców oraz agentów
ubezpieczeniowych to kobiety, a także blisko jedna trzecia amerykańskich lekarzy i 45 proc. wspólników w kancelariach
prawniczych - i te procenty szybko rosną. Oczywiście na szczycie zawodowej piramidy marsz kobiet w górę jest
zablokowany. Wpływowe kobiety prezeski teraz i dawniej są tak rzadkie, że zalicza się je do celebrytek niższego
szczebla, i większość z nas może wymienić ich nazwiska, nawet jeśli czyta strony biznesowe tylko od czasu do czasu:
Meg Whitman w e-Bayu, Carly Fiorina w Hewlett-Packardzie, Anne Mulcahy i Ursula Burns w Xeroxie, Indra Nooyi w
PepsiCo. Tylko 3 proc. prezesów z listy magazynu "Fortune" to kobiety i ta liczba nigdy nie była wyższa.
Ale jeśli nawet w największych amerykańskich firmach nie ma wielu prezesek, to ceni się je wysoko - w zeszłym roku
zarabiały średnio o 43 proc. więcej niż mężczyźni na takich samych stanowiskach.
"Kobiety pukają do drzwi przywództwa właśnie w tym momencie, gdy ich umiejętności szczególnie dobrze pasują do
wymagań" - pisze David Gergen we wprowadzeniu do zbioru esejów "Enlightened Power: How Women Are
Transforming the Practice of Leadership". Co to za umiejętności? Kiedyś uważano, że liderzy powinni być agresywni i
skłonni do rywalizacji i że mężczyźni są tacy z natury. Ale badania psychologów skomplikowały ten obraz. Podczas
eksperymentów, gdzie symulowano negocjacje, kobiety i mężczyźni byli na równi asertywni i ambitni, a różniło ich
niewiele. Mężczyźni zwykle byli pewni siebie i próbowali kontrolować sytuację, podczas gdy kobiety bardziej brały pod
uwagę prawa innych, ale oba sposoby były na równi skuteczne - piszą psycholożki Alice Eagly i Linda Carly w swojej
książce 2007 r. "Through the Labyrinth".
Dawniej badaczom zdarzało się wyolbrzymiać te różnice i opisywać szczególne umiejętności kobiet w kategoriach
wulgarnych stereotypów płci - kobiety jako bardziej empatyczne, skuteczniejsze w poszukiwaniu konsensu i w
niekonwencjonalnym myśleniu, wnoszące w bezwzględny świat biznesu wyższą moralną wrażliwość. W latach 90. ta
feministyczna teoria biznesu wydawała się być forsowana na siłę, ale po ostatnim finansowym kryzysie takie pomysły
mają większy odzew. Badacze zainteresowali się związkiem pomiędzy testosteronem a zamiłowaniem do ryzyka i
zaczęli się zastanawiać, czy hormony są odpowiedzialne za to, że mężczyźni zachęcają się nawzajem do
podejmowania ryzykanckich decyzji. To lustrzane odbicie tradycyjnej mapy płci - mężczyźni są tu po stronie
irracjonalności i ulegania emocjom, a kobiety po stronie chłodnej analizy i zrównoważenia.
Nie mamy jeszcze ostatecznej pewności, czy testosteron ma znaczący wpływ na decyzje biznesowe, ale postrzeganie
idealnego lidera biznesu zaczyna się zmieniać. Stary model dowodzenia i kontroli, gdzie cała władza decyzyjna skupia
się w rękach jednej osoby, jest dziś uważany za zacofany. Nowy model jest czasami nazywany "postheroicznym" albo
"transformacyjnym". Zakłada on, że osoba stojąca na czele grupy powinna się zachowywać jak dobry trener i
wykorzystać własną charyzmę, by motywować innych do ciężkiej pracy i kreatywności. Ten model nie jest jasno
zdefiniowany jako feministyczny, ale widać w nim echa lektur na temat różnic pomiędzy kobietami i mężczyznami. Na
przykład w Columbia Business School uczą studentów wrażliwego przywództwa i społecznej inteligencji, m.in. lepszego
odczytywania wyrazu twarzy i języka ciała. - Nigdy nie mówimy wyraźnie: "Rozwiń swoją kobiecą stronę", ale jasne, że
o to nam chodzi - mówi Jamie Ladge, profesor biznesu.
W 2008 roku badacze z Columbia Business School i Uniwersytetu Maryland przeanalizowali dane z 1500 największych
amerykańskich firm z lat 1992-2006, aby ustalić związek pomiędzy wynikami firmy i uczestnictwem kobiet w
zarządzaniu nimi. Te przedsiębiorstwa, na których czele stały kobiety, radziły sobie lepiej, szczególnie w przypadku,
gdy firma wprowadzała w życie "intensywną strategię innowacji", w której, zdaniem badaczy, "kreatywność i współpraca
mogą być szczególnie ważne". To trafny opis przyszłej gospodarki.
Być może kobiety przyczyniają się do poprawy wyników firmy; może być też tak, że przedsiębiorstwa radzące sobie
lepiej pozwalają sobie na luksus zatrudniania zdolnych kobiet. Ale związek jest jasny: innowacyjne, odnoszące sukcesy
firmy zatrudniają kobiety na stanowiskach kierowniczych. Badacze z Columbii i Maryland stworzyli też ranking gałęzi
amerykańskiego przemysłu w zależności od procentu kobiet kierowników. Na dole listy znalazły się duchy gospodarczej
przeszłości: stocznie, nieruchomości, górnictwo, hutnictwo, budowa maszyn.
Oczywiście analiza dzisiejszego rynku pracy mówi tylko o stanie obecnym. Aby zobaczyć przyszłość - rynku pracy,
gospodarki i kultury - trzeba spędzić trochę czasu w amerykańskich college'ach i szkołach zawodowych, gdzie trwa
cicha rewolucja.
Dziś na kobiety przypada 60 proc. dyplomów uniwersyteckich, połowa dyplomów na prawie i medycynie i 42 proc.
MBA. Co ważniejsze, kobiety zdobywają prawie 60 proc. licencjatów, które przeważnie są minimalnym wymogiem do
osiągnięcia dobrobytu. Więcej mężczyzn niż kobiet zadowala się ukończeniem szkoły średniej. To zwrot o 360 stopni w
porównaniu z latami 70.
Tej wiosny odwiedziłam kilka szkół w Kansas City, żeby wyrobić sobie opinię na temat dynamiki płci w szkolnictwie
wyższym. Zaczęłam od kampusu Metropolitan Community College. Metropolitan to miejsce, w którym ludzie uczą się
praktycznych umiejętności zawodowych, by nadążyć za zmieniającą się gospodarką. Jak w większości podobnych
szkół, mężczyźni byli tam nieobecni. Po południu w kawiarni wiele kobiet próbowało skoncentrować się na
podręcznikach biologii i ignorować SMS-y od swoich niań. Druga grupa stała pod damską toaletą, zaplatając sobie
nawzajem włosy. Inna kobieta, wciąż w stroju operacyjnej pielęgniarki, przysypiała w windzie.
Kiedy Bernard Franklin w 2005 r. został dyrektorem kampusu, zapowiedział swoim podwładnym, że priorytetem będzie
teraz "przyjęcie większej liczby chłopców". Zainicjował programy pomocowe, męskie klasy i stowarzyszenia studenckie.
Minęło parę lat i fala kobiet wciąż przelewa się przez szkołę - teraz stanowią około 70 proc. studentów. Uczą się, by
zostać pielęgniarkami i nauczycielkami. To Afroamerykanki, zwykle parę lat starsze niż tradycyjni studenci college'u i ostatnio - białe kobiety z klasy robotniczej z przedmieść, szukające taniego sposobu na lepsze CV. A mężczyźni?
Niewiele się zmieniło.
- Pamiętam jednego chłopaka, który był naprawdę bystry - powiedział mi jeden ze szkolnych doradców. - Ale czytał na
poziomie szóstej klasy i wstydził się tych wszystkich kobiet. Musiał chować książki przed przyjaciółmi, którzy nabijali się
z niego, gdy się uczył. Potem przyszły wymówki: "Jest wiosna, muszę pograć w piłkę", "Zima, jest za zimno". Nie dał
rady.
Dobrze płatne gwarantowane przez związki prace zaczęły znikać już 30 lat temu. Na przykład Kansas City z hutnictwa
przerzuciło się na farmaceutyki i informatykę. - Gospodarka nie jest już tak przyjazna dla mężczyzn, jak kiedyś - mówi
Jacqueline King z Amerykańskiej Rady Edukacji. - Można by więc oczekiwać, że i mężczyźni, i kobiety pójdą do
college'ów.
Ale nie poszli.
W 2005 r. grupa badawcza King przebadała dorosłych z ubogich środowisk, którzy poszli do college'u. Okazało się, że
mężczyznom jest trudniej zaangażować się w naukę, nawet jeśli rozpaczliwie potrzebują nowych umiejętności.
Twierdzili, że czują się odizolowani i kiepsko sobie radzili ze zwracaniem się o pomoc. Matki, które wróciły do szkoły,
widziały się jako wzór do naśladowania dla swoich dzieci. Ojcowie martwili się, że nie będą żywicielami rodziny z
prawdziwego zdarzenia.
Wśród studentów z bogatych rodzin w tradycyjnych college'ach dysproporcje płci praktycznie zanikają. Ale zamożniejsi
studenci częściej idą do elitarnych prywatnych szkół, a te kierują się własnymi zasadami. Po cichu rozpoczęły nową
fazę akcji afirmatywnej, w której to chłopcy grają rolę upośledzonej grupy potrzebującej wsparcia. W 2003 r. ekonomiści
Sandy Baum i Eban Goodstein wyliczyli, że w elitarnych szkołach humanistycznych bycie mężczyzną zwiększa szanse
przyjęcia o 6,5 do 9 proc. Teraz Amerykańska Komisja Praw Człowieka przegłosowała rozpoczęcie dochodzenia w
sprawie, którą niektórzy wykładowcy nazywają "tajemnicą poliszynela": prywatne szkoły "dyskryminują przy rekrutacji,
aby utrzymać proporcje płci, które uważają za właściwe".
Jennifer Delahunty, dziekan ds. rekrutacji i pomocy finansowej w Kenyon College w Ohio, ujawniła tę tajemnicę w
tekście w "New York Timesie" w 2006 r. Proporcje płci - napisała wtedy - to temat tabu. Typowa kandydatka wszystko
robi sama - organizuje sobie wizytę na kampusie, prosi o spotkanie z wykładowcami. Ale w college'u widziano więcej
niż jednego kandydata, który "siedział na kanapie, czasami z zamkniętymi oczami, a jego mamusia mówiła mu, gdzie
ma pójść i co zrobić. - Czasami mówimy: jaki piękny esej napisała jego mama.
Biedny stary kawaler
Wspaniale jest obserwować dziewczyny i młode kobiety, które są skazane na sukces. Ale przyzwolenie na to, by
pokolenia chłopców wyrastały w poczuciu wykorzenienia i bycia przeżytkiem, nie jest receptą na spokojną przyszłość.
Mężczyźni mają mniej naturalnych grup wsparcia i niewielki dostęp do pomocy społecznej; grupy obrony praw
mężczyzn w USA mają zwykle antykobiecy, gniewny charakter. Małżeństwa rozpadają się albo w ogóle ich nie ma,
dzieci są wychowywane bez rodziców. Rosnąca siła kobiet nie budzi radości, ale jest postrzegana jako zagrożenie.
Jak będzie wyglądało społeczeństwo, na którego czele znajdą się kobiety? Mamy już o tym pewne pojęcie. Po raz
pierwszy w kohorcie Amerykanów w wieku od 30 do 44 lat jest więcej kobiet niż mężczyzn z dyplomem college'u. To
powoduje, że tradycyjna rodzina z przedmieścia zmienia się gwałtownie. W 1970 r. kobiety dostarczały od 2 do 6 proc.
rodzinnego dochodu. Teraz typowa pracująca żona przynosi do domu 42,2 proc., a cztery na dziesięć matek - wiele z
nich samotnych - to główne żywicielki swoich rodzin.
Od 1970 r. radykalnej zmianie uległo również małżeństwo. Zarobki kobiety są zwykle głównym czynnikiem, który
decyduje o tym, czy rodzina awansuje na szczeblach drabiny społecznej, i rosnąca liczba kobiet, które nie są w stanie
znaleźć mężczyzn z podobnymi dochodami lub wykształceniem, w ogóle rezygnuje z małżeństwa. W 1970 r. 84 proc.
kobiet w wieku od 30 do 44 lat było zamężnych; dzisiaj tylko 60 proc. W 2007 r. wśród Amerykanek, które nie
ukończyły szkoły średniej, mężatkami było 43 proc. I nie ma co załamywać rąk nad samotnym staropanieństwem, bo
prawdziwym przegranym - jedynym, którego sytuacja finansowa od 1970 r. polepszyła się tylko nieznacznie - jest stary
kawaler, wszystko jedno, biedny czy bogaty, z wyższym wykształceniem czy nie. Cieszcie się, panny; to wieczór
kawalerski się skończył.
Socjolożka Kathryn Edin pięć lat badała niezamożne matki na peryferiach Filadelfii. Odkryła, że w wielu z osiedli
zapanował matriarchat. Jej zdaniem feministki nie zauważyły, "jak wielką władzę mają kobiety, kiedy nie są związane
małżeństwem". Podejmują "wszystkie ważne decyzje": czy mieć dziecko, jak je wychowywać, gdzie mieszkać. Trzydzieści lat temu normy kulturowe były takie, że ojciec mógł powiedzieć: "Złap mnie, jeśli potrafisz". Teraz
desperacko chcą być ojcami, ale nie wierzą, że mogą sprostać oczekiwaniom kobiet.
Kobiety nie chcą ich na mężów, nie mają stałego dochodu. Więc co im pozostaje?
- Nic - mówi Edin - oni nie mają nic. Mężczyźni zostali unicestwieni podczas kryzysu lat 90. i sytuacja nigdy się nie
poprawiła. A teraz jest po prostu strasznie.
To nie jest, jak Edin lubi mówić, „feministyczna nirwana”. Zjawisko dzieci rodzących się poza małżeństwem
„rozprzestrzeniło się na barrios, osiedla przyczep, obszary wiejskie i małe miasteczka” i wspina się po społecznej
drabinie. Po chwilowej stabilizacji liczba amerykańskich dzieci urodzonych poza małżeństwem podskoczyła w ciągu
ostatnich lat do 40 proc. Wielu ich matkom ciężko jest związać koniec z końcem. Te, którym się udało, pracują, uczą się
i wychodzą z siebie, żeby wyżywić dzieci, a potem zasypiają w windzie w szkole pielęgniarskiej.
Badacze wysuwali w ciągu ostatnich lat różne teorie na temat kryzysu instytucji małżeństwa w klasach niższych: wzrost
poziomu opieki społecznej, znikanie miejsc pracy, a więc i interesujących kandydatów na mężów. Ale zdaniem Edin
najbardziej pociągająca teoria to ta, że małżeństwo znikło, ponieważ kobiety stawiają poprzeczkę za wysoko dla
otaczających je mężczyzn. Przyszłość całego kraju może być taka jak teraźniejszość wielu Afroamerykanów z niższych
klas - kobiety wspinają się do góry, a mężczyźni nie idą w ich ślady.
Dumny boy toy
Amerykańska kultura masowa produkuje nieskończone wariacje na temat samca omega, który w wilczym stadzie jest w
hierarchii nawet niżej od samca beta. Ten często bezrobotny, upośledzony w stosunkach damsko-męskich nieudacznik
może być albo wiecznym nastolatkiem (we "Wpadce" albo "40-letnim prawiczku" Judda Apatowa), albo pozbawionym
wdzięku mizantropem (w "Greenbergu" Noaha Baumbacha), albo szczęśliwym kanapowym leniem (w reklamie piwa
Bud Light).
Jednocześnie pojawił się nowy rodzaj samicy alfa, budzący niepokój, czasami strach. Metafory pantery używano
najpierw w dowcipach o zdesperowanych starszych kobietach. Teraz to już mainstream, nawet w Hollywood, siedzibie
producentów po pięćdziesiątce prowadzających się pod ramię z gwiazdkami. Susan Sarandon i Demi Moore mają
swoich "boy toys", a Aaron Johnson, 19-letnia gwiazda filmu "Kick-Ass", jest dumnym "boy toyem" kobiety starszej o 24
lata. Publicystka "New York Timesa" Gail Collins napisała niedawno, że fenomen panter coraz bardziej wydaje się nie
dotyczyć zdesperowanych kobiet, ale "zdesperowanych młodych Amerykanów, którzy uczepiają się starszych, dobrze
zarabiających pań". "W chmurach", film ze zwolnieniami ery kryzysu w tle, trafia w sedno, jeśli chodzi o rozpadające się
ego amerykańskich mężczyzn. Młodsza koleżanka mówi bohaterowi granemu przez George'a Clooneya, że jest zbyt
stary, żeby być atrakcyjnym, a potem odrzuca go starsza kobieta, w której się zakochuje, gdy się z nim przespała, i
która, jak się potem okazuje, ma męża. George Clooney! Jeśli najseksowniejszy z żyjących mężczyzn zostaje w filmie
odrzucony dwa razy (i wykorzystany seksualnie), to jaka jest nadzieja dla wszystkich innych?
Tymczasem Marlboro Men, poskramiacz dzikich zwierząt, wydaje się zbyt przesadzony i nonsensowny nawet dla
potrzeb reklamy. Jego współcześni odpowiednicy to stłamszeni mężczyźni z reklamy Dodge'a Chargera, którą
puszczono podczas ostatniego finału ligi futbolowej. Można by uznać, że ze wszystkich dni w roku niedziela Super Bowl
powinna być w największym stopniu poświęcona celebrowaniu macho. Tymczasem czterej mężczyźni patrzą w kamerę
bez uśmiechu, bez ruchu, czasem tylko mrugną albo się zachwieją. Wyglądają, jakby byli na środkach uspokajających.
Ich usta się nie poruszają, ale głos z offu objaśnia, jak zostali stłamszeni żądaniami upierdliwych pracodawców,
ekofaszystów i kobiet. Zwłaszcza kobiet. "Opuszczę klapę od sedesu, posegreguję śmieci, będę nosić twój balsam do
ust". To ostatnie wyrażenie - balsam do ust - jest wyplute z cichą emocją; to jedyny ślad ukrywanego gniewu przeciwko
dominatrix. Wtedy reklama nagle zmienia się w fantazję, Dodge Charger pędzi z wyciem silnika ku kamerze, na ekranie
pojawia się wielki napis: OSTATNI BASTION MĘŻCZYZNY. Ale to motto nie przekonuje. Po tym popisie milczenia i
pasywności można sobie za kółkiem tej bestii wyobrazić tylko kobietę. Z błyszczącymi ustami.
tłum. Miłada Jędrysik
Skrócona wersja tekstu, który ukazał się w "The Atlantic Magazine"
Copyright 2010 The Atlantic Media Co.
*Hanna Rosin - amerykańska dziennikarka pisząca dla "The Atlantic" i "Slate", jej teksty ukazywały się również w "The
New Yorker" i "The Washington Post". Pracuje nad książką, której podstawą ma być opublikowany wyżej esej
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - http://wyborcza.pl/0,0.html © Agora SA

Podobne dokumenty