Wspólny język - MOK Legionowo
Transkrypt
Wspólny język - MOK Legionowo
Wspólny język Prezes Światowego Związku Esperantystów przyjechał do nas z Londynu i przez bitą godzinę udowadniał nam, słuchaczom zgromadzonym w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki, potrzebę upowszechnienia esperanta, najdoskonalszego języka uniwersalnego. Jakże by to uprościło wszystkie obrady, sympozja, kongresy. Niepotrzebni byliby tłumacze i wszystko trwałoby dwa razy krócej. Z wielką werwą przemawiał ten mężczyzna w średnim wieku, odznaczający się wspaniałą prezencją. Stał obok niego mój kolega esperantysta i każde zdanie przekładał z esperanckiego na polski. Było to niezbędne, gdyż większa część publiczności nie znała esperanta. Owszem, obecni byli także esperantyści, członkowie P. Z. E., których na takiej imprezie nie mogło zabraknąć. Siedząc tuż za nimi byłem świadkiem ich podziwu. „Co za krasomówstwo!” – szeptali. Sam mówca ocenił siebie nisko. Oczywiście sporo kokieterii zawierało się w tej samokrytyce. „Sami państwo widzicie – rzekł na zakończenie – macie dzisiaj najlepszy przykład, jak nudne są przemówienia, które trzeba tłumaczyć.” Zebrał mnóstwo oklasków. Późnym wieczorem odprowadzaliśmy gościa do hotelu. Cała nasza esperancka grupka posuwała się powoli Alejami Ujazdowskimi, a krasomówca był w swoim żywiole. Nareszcie mógł gadać swobodnie, bez konieczności robienia przerwy między jednym a drugim zdaniem. Przystawał, obracał się ku nam, ku wlokącej się za nim gromadce, i nie przerywając monologu posuwał się tyłem. Kilkanaście kroków „na wstecznym biegu”, tak aby znów, podobnie jak w Empiku, ogarniać wzrokiem całe audytorium. Ten przybysz z Zachodu, przyzwyczajony do normalności, zdążył już zapoznać się z tutejszymi anormalnymi warunkami i to zetknięcie się z realnym socjalizmem zaowocowało anegdotami. Prezes z wielkim temperamentem, gestykulacją, zatrzymując się dla dodania większej wagi swoim słowom, dla podkreślenia swego najwyższego zdumienia, nie opuszczającego go od chwili wylądowania w Warszawie – sypał anegdotami, a mój kolega esperantysta powtarzał po polsku zdanie po zdaniu. Robił to na mój użytek, na użytek jedynego w tym gronie człowieka nie znającego esperanta. Prezes przerwał tok swojej opowiastki i wciąż tym tonem ogromnego zdziwienia, zdumienia spytał: „Kiel vi tradukas, sinjoro?!” Czyli: „Dlaczego pan tłumaczy?!” Zapytany wyjaśnił wskazując na mnie: „Li ne komprenas”, czyli: „On nie rozumie.” Mój kolega, ważna figura w polskim ruchu esperanckim, dostał zaproszenie na kongres esperantystów w Szegedzie i zaproponował mi, bym się razem z nim wybrał. Pojechaliśmy. Tam próbowałem umizgać się do Węgierki esperantystki, przepięknej dziewczyny, na przeszkodzie wszakże stała nieznajomość języka. Zdołałem sklecić: „Vi kaj mi, al banejo.” Czyli: „Ty i ja, na basen.” Oznaczało to propozycję wspólnego udania się na basen, propozycję wyrażoną tak niezdarnie i obcesowo, że naturalnie spotkała się z odmową. Był pogodny letni wieczór. Na estradzie pod gołym niebem ukazał się zespół angielskich aktorów, zabrzmiała orkiestra i na tle iluminowanych murów katedry przedstawiono West Side Story, amerykańską wersję Romea i Julii. Po spektaklu okolice neogotyckiej świątyni zamieniły się w deptak. W świetle lampionów widziałeś uśmiechnięte, ożywione twarze przechadzających się turystów, z wieży kościelnej spływały co kwadrans kuranty, a słodkim, kojącym, czarodziejskim dźwiękom zegara towarzyszyło widowisko: galeryjką poniżej ogromnej tarczy ze wskazówkami sunęły barwne figury w średniowiecznych strojach. Po raz drugi podszedłem do pięknej Węgierki i próbowałem wyrazić jej swój zachwyt. Nie tyle zachwyt jej urodą, bo to się samo przez się rozumiało, ile upojenie otaczającą nas scenerią. Chciałem powiedzieć, że czuję się jak w bajce, „kiel en fabelo”, ale te trzy słówka okazały się nie wystarczające. Na szczęście znalazł się w pobliżu kolega esperantysta i znów posłużył mi za tłumacza. Wskazując na mnie oznajmił Węgierce, że ten oto kamarado chce jej przekazać myśl, penso. Popłynął potok myśli, głośno i wybornie po esperancku wyrażonych. Myśli moje, podpowiadane przeze mnie po polsku, plus myśli jego własne, wszystko to zostało przetłumaczone i poszło na mój rachunek. Efekt był taki, że następnego dnia Węgierka, uczestniczka kongresu zakwaterowana w tym samym co i my budynku, podeszła do mnie, by nawiązać do mojej niedawnej propozycji w sprawie basenu. Owszem, ona skłonna byłaby pójść ze mną al banejo.