MBA - MT Biznes
Transkrypt
MBA - MT Biznes
SPIS Wprowadzenie 1 1. Innowacja W jaki sposób dochodzi do przełomu? 15 2. Zrównoważenie i środowisko Firma, która robi tylko pieniądze, to kiepska firma 51 3. Finanse i rachunkowość Utracona niewinność − rzetelna wiedza o liczbach i ich znaczeniu 85 4. Strategia Pamiętaj, by skręcić w dobrą stronę − o znaczeniu kierunku strategicznego 133 5. Zarządzanie Dostawać pieniądze za sukcesy innych 191 T R E Ś C I 6. Zasoby ludzkie 253 Dlaczego mózgi przebijają mięśnie? 7. Jak być liderem 323 I przeżyć, aby o tym opowiedzieć 8. Marketing „Dowiedz się, czego chcą i jak to chcą otrzymać − i daj im to w taki właśnie sposób” 353 9. Komunikacja 419 „Głupiec gada, a mędrzec mówi” 10. Pomiędzy ustami a brzegiem pucharu 449 Dobre pomysły, które nie wypaliły Przypisy 467 ■ Autorzy tekstów 471 ■ Podziękowania 487 ■ Indeks 489 1. Innowacja W jaki sposób dochodzi do przełomu? Dawno temu, w ciemnych wiekach mojej młodości, będąc studentem bez grosza przy duszy, postanowiłem kiedyś podjąć wyzwanie naprawy gaźnika w samochodzie − zamiast oddać go do fachowca. Samochód był importowany, tani. Ponieważ mechanika, z jaką miałem wcześniej do czynienia, nie zrobiła na mnie wrażenia swą potęgą intelektualną, doszedłem teoretycznie do wniosku, że mógłbym się uporać z tym zadaniem. Ponieważ byłem studentem i to na dodatek ze sporym zacięciem do książek, udałem się najpierw do biblioteki, znalazłem podręcznik użytkownika mojego samochodu i zacząłem czytać, jak wykonać zamierzoną pracę. Kiedy doszedłem do części traktującej o gaźniku, osłupiałem. W ciągu roku od wyprodukowania mojego samochodu jego producent Nissan wprowadził cztery bardzo ważne modyfikacje do gaźnika tego modelu. Każda z nich poprawiała oszczędność paliwa i moc silnika. Ale zestaw części zamiennych do każdego z tych gaźników był inny! Bez rozkładania samochodu na części − co wykluczyłoby możliwość wyjazdu do sklepu z częściami − nie potrafiłem stwierdzić, jaki zestaw powinienem kupić. 16 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u Pamiętam, że byłem wtedy zdumiony faktem, że producent stale modyfikował swój tegoroczny model − wprowadzał w nim prawdziwe innowacje. Zakładałem naiwnie, że po wprowadzeniu jakiegoś samochodu na rynek producent pozostawia go samemu sobie. Innowacja jest jednak intrygująca. To prawda, wielu z nas uwielbia majstrowanie przy czymś. Ale żeby inżynierowie z dużej japońskiej firmy samochodowej? Dlaczego oni majstrowali? Z upływem czasu zacząłem doceniać to, co Dean Kamen, wynalazca i autor pierwszego materiału w tym rozdziale, przyjmuje za oczywiste samo przez się. Innowacja dla samej innowacji nie jest zbyt produktywnym sposobem wykorzystania czasu czy pieniędzy. Ale innowacja, która poprawia jakąś funkcję produktu, dzięki czemu zaspokaja on jakąś potrzebę klienta, to bardzo mądry sposób wykorzystania kapitału. Zapisało mi się to mocno w umyśle dzięki przykładowi historycznemu. Kiedy wraz z synem byliśmy na wycieczce w Colonial Williamsburg w Wirginii, zwiedziliśmy magazyn broni brytyjskich oddziałów. Nasz przewodnik, ubrany jak brytyjski żołnierz, wyjaśnił nam, że podstawowa ówczesna broń, mianowicie muszkiet, była produkowana przez niemal 200 lat. W ciągu tego czasu wytwarzano go ręcznie w chłopskich chatach i małych warsztatach prawie bez żadnych zmian. Potem, jakiś czas po amerykańskiej rewolucji, muszkiet zarzucono, wprowadzając nową broń palną. Muszkiet tak długo utrzymywał się w produkcji po prostu dlatego, że spełniał oczekiwania. Aż do amerykańskiej wojny o niepodległość i amerykańskiego wynalazku masowej produkcji standardowy brytyjski muszkiet nie miał sobie równych, a brytyjskie imperium właściwie nie miało rywali. Dlaczego zatem majstrować przy czymś udanym? Dziś jednak, w świecie zaciekłej konkurencji, konieczne jest odkrywanie i zaspokajanie potrzeb klientów. Może to oznaczać doskonalenie projektu gaźnika, wtryskiwacza paliwa, czy nawet usługi oferowanej cztery lub więcej razy rocznie. Rzecz w tym, że nic nie pozostaje zbyt długo statyczne − a już najmniej sposób, w jaki staramy się zadowolić klientów. Bez innowacji klient zapewne zostawi nas daleko za sobą. J.K. L U D Z I E N I E K U P U J A˛ W Y N A L A Z K Ó W ANI TECHNOLOGII, LECZ INNOWACJE R O Z W I A˛Z U J A˛C E I C H P R O B L E M Y Dean Kamen Ż adne być może spośród zadań firmy nie budziło w minionym dziesięcioleciu takiego zainteresowania jak innowacja. W kształtowanym przez globalizację krajobrazie wciąż nasilającej się konkurencji firmy nieustannie wydawały ogromne sumy na poszukiwania kolejnej najlepszej rzeczy − czy to produktu, czy usługi. „Innowacja albo śmierć” − oto nowe hasło olbrzymiej liczby sektorów przemysłowych, ale nawet w sektorach „miękkich” większość firm wciąż chełpi się zaangażowaniem w prace badawczo-rozwojowe. Pomimo tego wzrostu zainteresowania innowacją i zalewu nowych produktów i usług, które bez końca napływają na rynek, innowacja wciąż nie jest należycie zrozumiana. Najlepszy przedsiębiorca na 18 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u świecie nie zdoła sprzedać czegoś, czego świat nie jest jeszcze gotów używać. Ludzie nie kupują wynalazków. Nie kupują technologii. Kupują rozwiązanie dostrzeganego przez siebie problemu. Jeśli mamy rozwiązanie najwspanialsze na świecie, lecz ludzie nie widzą w nim odpowiedzi na swój problem, nie będą go kupowali. Różnice pomiędzy wynalazkiem a innowacją w całej historii były źródłem niemałego pomieszania pojęć. Błędne wyobrażenia o procesie innowacji biorą się wprost z niedostatku wiedzy o tym, kiedy wynalazek staje się innowacją. Jako wynalazca zawsze zdumiewałem się ludzką niewiedzą o tym, czym się zajmuję. Publiczność uwielbia łatwe, proste odpowiedzi. Na podstawie pytań, jakie stawiają mi ludzie, można by stwierdzić, że naprawdę wierzą, iż pewnego wieczoru położyłem się spać, a nazajutrz rano wstałem i zamiast zrobić sobie grzankę, wynalazłem Segway albo IBOT. Na pewno wyskoczyłem z łóżka, mając w głowie koncepcję kompletnie dopracowaną − aż do rysunku technicznego. Wynalazczość jest procesem trudnym i zagmatwanym, przypomina raczej ewolucję niż rewolucję. Inspiracja może być sprawą chwili. Przetworzenie inspiracji w rzeczywistość jest jednak zazwyczaj procesem długim, bolesnym i kosztownym. Przekonujemy się, że wciąż na nowo powtarzamy, powtarzamy i powtarzamy. Pięć razy w różnych miejscach skręcamy w złą stronę, by dojść do tego samego miejsca, w którym byliśmy już sześć miesięcy wcześniej. A po całym tym wymyślaniu, projektowaniu, budowaniu, doskonaleniu i polerowaniu wynalazkowi wciąż jeszcze bardzo daleko do innowacji. James Collins i Jerry Porras w swym bestsellerze Built to Last podali wskazówkę: „Bardzo wiele próbować i zachowywać to, co się sprawdza”. Autorzy przebadali niezliczone wizjonerskie, słynne ze swych wynalazków firmy, takie jak 3M, Hewlett-Packard czy Johnson & Johnson, i uderzyło ich, jak często firmy te „wykonywały niektóre ze swych najlepszych posunięć nie tyle dzięki szczegółowemu planowaniu strategicznemu, ile dzięki eksperymentowaniu, próbom i błędom, wy- Innowacja korzystaniu okoliczności oraz − całkiem dosłownie − dzięki różnym wypadkom”. Wynalazcy w większości nie są biznesmenami. Jeśli jednak wielu z nich ponosi porażki w działalności gospodarczej, to przyczyną nie jest to, że nie są dobrymi biznesmenami: niektórzy są, a inni nie. Ich niepowodzenia wynikają z niezrozumienia różnicy pomiędzy wynalazkiem a innowacją. Oddziela je od siebie szeroka dolina, o tym zaś, czy jakiś wynalazek dostatecznie oddziaływa i jest dość trwały, by stać się prawdziwą innowacją, decyduje publiczność, bezwzględny arbiter historii. Dzień po tym, jak Thomas Edison stworzył żarówkę, wszyscy czytali o jego wynalazku przy świecach − tak jak zwykli to byli robić od tysięcy lat. Kto miał wtedy elektryczność, żeby uruchomić tę pierwszą żarówkę? Była ona krucha i dostarczała niewiele światła. Była kosztowna, ludzie nie ufali jej ani w nią nie wierzyli, nie było też infrastruktury, która mogłaby ją wesprzeć. Podobnie było z samolotem: dzień po tym, jak w Kitty Hawk bracia Wright odbyli pierwszy lot, ludzie pojechali do miasta swymi bezkonnymi powozami, by kupić gazetę i przeczytać o tym wydarzeniu. Owszem, samolot i żarówka były wynalazkami, lecz innowacja jest procesem, w którym wynalazki zaczynają oddziaływać na sposób życia ludzi, ich myślenia i wykorzystywania technologii. Często potrzebny jest zmasowany marketing i kształtowanie opinii publicznej, powszechne pozytywne reakcje w środkach przekazu, poczta pantoflowa oraz oczywiście dostępność. A najważniejsze − potrzebny jest czas, dużo czasu. Jedną z przyczyn, że trwa to tak długo, jest ryzyko, z jakim nieodłącznie wiąże się używanie czegoś nowego i różnego od innych. Ludzie nie lubią zmiany. Nie lubią niepowodzenia. Nie lubią sytuacji, w których czują się niewygodnie. Nierzadko są całkiem zadowoleni z tych sposobów działania, jakimi posługiwali się dawniej. Wynalazek może w gruncie rzeczy nieznacznie tylko poprawiać zdolność działania ludzi. Wielki potencjał innowacji odróżniający ją od 19 20 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u wynalazku ujawnia się w tym, że prawdziwa innowacja pozwala człowiekowi robić coś, o czym wcześniej nigdy nawet nie pomyślał. Kiedy Ford zbudował swój pierwszy automobil, ludzie przez całe lata nazywali go bezkonnym powozem, ponieważ do transportu służyły im powozy ciągnięte przez konie. Dostrzegali w wynalazku analogię z tym, co robili wcześniej − przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Tymczasem nie był to wcale bezkonny powóz: był to samochód, który pozwalał robić to, co nie było możliwe z wykorzystaniem zwykłego powozu. Kiedy pojawiły się komputery osobiste, ludzie posługiwali się procesorami tekstu mniej więcej tak, jak wcześniej elektryczną maszyną do pisania. Potrzeba było dużo czasu, zanim uświadomili sobie, że komputer osobisty to nie tylko elektryczna maszyna z turboładowaniem. Mogli osiągnąć dzięki niemu znacznie więcej, niż tylko przyciskać klawisze i widzieć litery pojawiające się na ekranie. Mogli teraz przeszukiwać całe dokumenty, przesuwać bloki tekstu za jednym kliknięciem myszy, redagować, kopiować, sprawdzać ortografię, wysyłać, odbierać i wykonywać setki innych czynności, których wcześniej nie potrafili wykonać − a nawet nie wyobrażali sobie, że będzie to możliwe. Potrzeba dużo czasu, by ludzie uświadomili sobie, że jakaś nowość nie jest analogiczna do rzeczy już im znanych. Z punktu widzenia biznesu istotne jest to, że firmy muszą nastawiać się na konieczność przejścia długiej krzywej uczenia się, jaka dzieli je od prawdziwej innowacji. Muszą nastawiać się na to, że ludzie początkowo będą poważnie nie doceniać tego, co się im daje, ponieważ zawsze porównują to z czymś, co już dobrze znają. Mogę nosić w kieszeni koszuli notes i ołówek − kosztują dolara. Dlaczego miałbym kupić za 500 dolarów komputerek Palm Pilot, tak samo mieszczący się w kieszeni? Z pewnością nie może konkurować z moim komputerem osobistym. A więc jaką ma zaletę? Gdyby chodziło tylko o prowadzenie notatek, to dlaczego miałbym zrezygnować z notesika i ołówka? Ale chwileczkę − mogę co dzień w domu podłączać się do Innowacja O INNOWACJI W SYSTEMACH Z A R Z A˛D Z A N I A Widzialna ręka − rewolucja zarządzania w amerykańskiej przedsiębiorczości ALFRED D. CHANDLER JUN. ■ Trzeba zawsze pamiętać, że przedsiębiorstwo złożone z wielu jednostek organizacyjnych jest fenomenem współczesnym. W Stanach Zjednoczonych nie istniało jeszcze w roku 1840. Ówczesny wolumen aktywności gospodarczej nie był jeszcze dość wielki, aby koordynacja administracyjna okazywała się bardziej produktywna, a tym samym bardziej rentowna niż koordynacja rynkowa. Nie było ani potrzeby, ani możliwości, żeby zbudować wielojednostkowe przedsiębiorstwo. Nieliczne prototypy nowoczesnej firmy − fabryki tekstylne i Springfield Armory − wciąż obejmowały tylko jedną jednostkę gospodarczą. Pierwsze przedsiębiorstwo wielojednostkowe, Bank of the United States, stało się niezwykle potężne i − po części właśnie ze względu na tę potęgę − było krótkotrwałe. Dopóki węgiel stanowił tanie i elastyczne źródło energii, a koleje umożliwiały szybki, regularny i niezależny od warunków pogodowych transport, dopóty proces produkcji i dystrybucji był zarządzany zasadniczo tak samo jak przez minione pół tysiąclecia. Wszystkie procesy, także w obszarze transportu i finansów, były realizowane przez małe prywatne firmy zarządzane przez ich właścicieli. Pierwszymi nowoczesnymi przedsiębiorstwami były te, które stworzono w celu administrowania działalnością nowych przedsiębiorstw kolejowych i telegraficznych. Administracyjna koordynacja ruchu pociągów i przepływu towarów i ludzi była istotna dla bezpieczeństwa pasażerów oraz wydajnego przemieszczania bardzo różnorodnych ładunków w skali ogólnokrajowych kolei. Koordynacja taka była również niezbędna do przekazywania za pomocą drutów telegraficznych tysięcy wiadomości. Przy innych formach transportu i komunikacji, gdy przewozy były mniej zróżnicowane lub wolniejsze, koordynacja była mniej konieczna. Wielkie przedsiębiorstwo pojawiało się powoli. Kiedy statki parowe i linie trakcji miejskiej zwiększyły później zakres działania, nie miały zbytnich trudności z adaptacją procedur udoskonalonych przez koleje. A gdy rozwój technologii przekazu międzymiastowego umożliwił stworzenie ogólnokrajowego systemu telefonicznego, zarządzające nim przedsiębiorstwo zorganizowano wedle zasad Western Union. ■ Alfred D. Chandler jun., The Visible Hand: The Managerial Revolution in American Business, Belknap Press 1977 21 22 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u komputera i ładować plan dnia, zamiast go przepisywać. Mogę w locie go aktualizować. Mogę wysyłać wiadomości do kolegów, a także otrzymywać je od nich. Mogę zmieścić w komputerku gry i całą książkę adresową. Z upływem czasu ludzie stwierdzili, że potrzebują kieszonkowych komputerków nie dlatego, że jest lepszy od ołówka i papieru w dziedzinie ich zastosowań, ale dlatego, że za jego pomocą mogą robić coś, czego wcześniej nie robili. A ponieważ wcześniej tego nie robili, nie zdawali sobie nawet sprawy, że potrzebują takich możliwości, a tym bardziej nie pragnęli ich. Potrzeba zatem nie tylko wielkiej wiedzy i inwencji ze strony ludzi budujących daną technologię, ale także namysłu ze strony każdego potencjalnego użytkownika, który musi rozstrzygnąć, czy rozumie dany pomysł i jest przekonany, iż zaspokaja on jakąś jego potrzebę. W jaki sposób dochodzi do innowacji − to pytanie za 64 tysiące dolarów. Niestety jednak nie ma na nie prawidłowej odpowiedzi, nie istnieje tu żadna formuła. Różne rodzaje innowacji różnią się przebiegiem. Innowacja medyczna może być całkiem prosta. Jeśli powiem światu: „Ta szczepionka ochroni twoje dziecko przez chorobą Heinego-Medina”, to nie możemy się zdziwić, gdy w ciągu roku zaszczepi się 50 milionów ludzi. Niektóre innowacje biorą się stąd, że ludzie wiedzą już, iż poszukuje się rozwiązania jakiegoś problemu. Gdy przedstawia się to rozwiązanie, rynek na nie jest już gotowy. I tak na przykład gdy byłem uczniem college’u, słyszałem skargi mojego brata, który jest lekarzem, na brak skutecznej metody umożliwiającej dożylne aplikowanie pacjentom odpowiedniej dawki leku. Potrzebne były pielęgniarki, by ręcznie kierowały tym procesem w przypadku każdego pacjenta − procedura czasochłonna i żmudna. Postanowiłem więc zbudować pierwszą przenośną pompę infuzyjną. Moje urządzenie Auto-Syringe, ponieważ zaspokajało palącą potrzebę, szybko zostało zaakceptowane w tak różnorodnych specjalnościach medycznych jak chemioterapia, neonatologia i endokrynologia. Niedługo później opuściłem szkołę i założyłem moją pierwszą firmę, by wytwarzać i sprzedawać tę pompę. Innowacja Wynalazki jednak − z nielicznymi wyjątkami − są ostatecznie używane w zakresie daleko węższym niż ten, dzięki któremu są naprawdę „wielkim pomysłem”. Ludzie dorastają do nich i przekształcają je w innowacje. Kiedy historycy piszą o wielkich wynalazkach, zaczynają zwykle od innowacji. W rzeczywistości jednak na innowację czyhają wszelkiego rodzaju pułapki związane z przeciętnym poziomem kompetencji ludzi, ich wyobraźnią, wielkością ryzyka, jakie gotowi są podjąć, wreszcie z wielkością zasobów, jakie muszą zbiorowo zaangażować w dokonanie tej zmiany. Kluczowe pytanie brzmi: kiedy nastąpi innowacja? I sprawa być może jeszcze ważniejsza: kto doceni innowację − i to nie tylko finansowo, ale filozoficznie i emocjonalnie? Kto na niej skorzysta? Luka pomiędzy wynalazkiem a innowacją to w istocie ciemna i nieznana dolina, którą inwestorzy na ogół kroczą po omacku, pogrążeni we frustracji. Jako wynalazca mogę kontrolować tworzenie i opracowywanie produktu. Mogę dodawać lub odejmować jakieś jego własności, zmieniać cele, śrubować technologię, by wreszcie wyprodukować coś, z czego jestem dumny. To wszystko jest ekscytujące nawet wtedy, gdy w końcu mi się nie udaje. Mogę kontrolować porażkę. Kiedy jednak publicznie przedstawiam dany produkt czy pomysł, jest to doświadczenie zupełnie odmienne. Spędzam mnóstwo czasu, wyjaśniając ludziom, że Segway to nie jest skuter, że IBOT to nie jest wózek inwalidzki, a program „Dla inspiracji i docenienia nauki i technologii” to nie targi naukowe. Rzecz nie dotyczy podaży, lecz popytu. Jeśli brakuje tego członu równania, jeśli popyt nie dojrzewa, to pozostaje nam tylko wynalazek, patent, historyczne zdarzenie. Jeżeli natomiast ludzie akceptują wynalazek, wykorzystują go i czynią z niego element naszej kultury, to wtedy jest to innowacja − a całkiem często także wspaniały interes. 23 „NIEDOBRZE WSPÓŁPRACUJE Z INNYMI” − R O L A T E C H N O L O G I I B U R Z A˛C E J Victoria Griffith C o jakiś czas pojawia się nowa technologia, która wstrząsa światem działalności gospodarczej. Jest to innowacja tak ważna, że zmienia oblicze jakiejś branży. Ostatecznie zaś prowadzi do tego, że stare firmy giną, a rodzą się nowe. Dlaczego producenci powozów konnych nie przekształcili się po prostu w producentów samochodów? Zgodnie z konwencjonalną wiedzą menedżerowie upadłych firm nie wiedzieli, jaki cios na nie spadnie. Byli tępi; nie udało im się przewidzieć zmiany, toteż ucierpieli. Wyobrażenie to zostało zakwestionowane w 1997 roku przez Claytona Christensena, profesora Harvard Business School, w jego książce The Innovator’s Dilemma. Christensen sceptycznie odnosił się do konwencjonalnej wiedzy, zgodnie z którą szefowie firm-bankrutów popadli w kłopoty ze względu na własną głupotę. Krąg jego znajomych Innowacja obejmował pewną liczbę menedżerów z tej kategorii i Christensen wiedział, że byli to ludzie inteligentni i zdolni. Christensen wystąpił więc z nową teorią: firmy takie nie upadły dlatego, że menedżerowie byli tępi, ale dlatego, że sam system uniemożliwił im sukces. Menedżerowie ci podejmowali dobre decyzje w ramach organizacyjnych przedsiębiorstw, w których pracowali. Zła jest sama organizacja. Kierownicy dobrych firm są bardzo czujni − powiada Christensen. Dostrzegają ważne procesy zachodzące w ich branżach, innowacje, które nazywa „technologiami burzącymi”. Ale choć rozpoznają zagrożenie, nie są w stanie nic z tym zrobić. Dobre firmy, gorliwie pragnąc przypodobać się akcjonariuszom, robią zwykle to, co jest dla nich najlepsze na krótką metę − nawet jeśli w dalszej perspektywie to ich zrujnuje. Podstawowym zadaniem menedżerów jest osiąganie maksymalnych marż zysków, ponieważ od tego zależy zwyżka cen akcji. Niestety jednak to pragnienie krótkoterminowych zysków może działać na ich zgubę. Najtłustsze zyski osiąga się zazwyczaj w górnej części rynku, toteż głównym celem firmy stają się klienci gotowi płacić wysokie marże za pierwszorzędny produkt. Działalność w dolnej części rynku, przynosząca niższe marże, przyciąga coraz mniej uwagi. A jednak największe zagrożenie przychodzi zwykle akurat od dołu − z tego samego segmentu, którego obroną firmy mocno usadowione na rynku nie są zbyt zainteresowane. W tym właśnie sęk. Pretendenci mogą przypuścić atak na najsłabszą flankę dominujących firm. Technologia burząca rodzi się wtedy, gdy ktoś wynajduje sposób pozwalający robić coś prościej i taniej. Poważne innowacje, gdy zaczyna się je wprowadzać, często nie sprawdzają się zbyt dobrze. Klienci z górnej części rynku ich nie chcą. Przedsiębiorcy mogą sprzedawać je tylko po bardzo niskiej cenie. Nie zarabiają więc na nich zbytnio, ale ponieważ dopiero zaczynają działalność, nie przejmują się tym. 25 26 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u Ostatecznie jednak przedsiębiorcy ci radzą sobie coraz lepiej. Wspinają się ku środkowej części rynku, a wreszcie rzucają wyzwanie firmom zajmującym górną jego część. Menedżerowie dominujących firm zazwyczaj są już wtedy gotowi do działania − bieda w tym, że na ogół jest już za późno. Gabinet Christensena w Harvardzie jest wypełniony kolekcją dysków komputerowych, a historia niepowodzenia w branży ich wytwarzania jest jedną z ulubionych przestróg tego autora. W latach 70. wytwórcy czternastocalowych dysków zaopatrywali producentów ówczesnych dużych komputerów. Kiedy nowe firmy zaczęły wytwarzać dyski ośmiocalowe, wytwórcy większych dysków zapytali swych klientów, czy są zainteresowani nowym produktem. Nie byli. Nowe, mniejsze dyski nie były tak dobre jak stare i przechowywały mniej danych. Firmy komputerowe chciały wytwarzać lepsze duże komputery, ponieważ tego właśnie domagali się ich klienci. Wytwórcy dysków ośmiocalowych sprzedawali więc swe produkty nowej generacji producentów minikomputerów, między innymi Digital Equipment i Wang. Firmy te stały się nowymi gwiazdami. W latach 80., gdy zapanowało szaleństwo komputerów osobistych, grupa ta również została starta z powierzchni ziemi. Schemat był taki sam. Digital i Wang dostrzegły pojawienie się komputera osobistego, jednak ich klienci nie chcieli tej nowej technologii. Kiedy komputer osobisty urósł do tego stopnia, by rzucić im wyzwanie w górnej części ich rynku, było już za późno. Teorie Christensena zyskały olbrzymią popularność z końcem lat 90., gdy wyobraźnią wszystkich ludzi zawładnął internet. Jego przemyślane analizy zdawały się wyjaśniać, dlaczego mądrze jest stawiać na firmy, które mogą osiągnąć wielkie zyski w przyszłości − nawet jeśli aktualnie przynoszą straty. W odróżnieniu od wielu teoretyków zarządzania Christensen miał nawet dla dojrzałych firm konkretną radę: powinny zakładać nowe przedsiębiorstwa, które mogłyby działać poza zasięgiem reguł obowią- Innowacja zujących w firmie macierzystej. Mogłyby one dzięki temu przejmować pojawiające się technologie burzące. Ostatecznie więc w kolejnym cyklu innowacji przedsiębiorcza odrośl wzrastałaby jak feniks z popiołów starej firmy. Za radą Christensena poszły księgarnia Barnes & Noble, sieć sklepów z zaopatrzeniem biur Staples i inne przedsiębiorstwa, podejmując wyzwanie internetu, największej burzącej technologii minionej dekady. Zakładały odrębne firmy internetowe, które miały od zewnątrz zaatakować usadowioną na rynku jednostkę macierzystą. Krach firm internetowych podziurawił jednak tę strategię. Załamanie się cen akcji firm internetowych przypomniało menedżerom, dlaczego właściwie mają troszczyć się o marże zysków: chodzi mianowicie o to, że muszą mieć dość gotówki, by jutro utrzymać się na rynku. Tom Stemberg, były dyrektor generalny Staples, zauważył kiedyś, że założenie Staples.com było jego największym błędem strategicznym w handlu internetowym. Pomimo mieszanych wyników, do jakich doprowadziły zalecenia Christensena, jego koncepcje wciąż są ważkie, a określenie „technologie burzące” weszło do codziennego słownika menedżerów. 27 DYSCYPLINA MISTRZOSTWA OSOBISTEGO − S Z T U K A M Y Ś L E N I A S Y S T E M O W E G O Peter Senge P ewnego chłodnego, bezchmurnego ranka w grudniu 1903 roku w Kitty Hawk w Karolinie Północnej kruchy samolot Wilbura i Orville’a Wrightów dowiódł, że lot z silnikiem jest możliwy. W ten sposób został wynaleziony samolot. Trzeba było jednak jeszcze ponad trzydziestu lat, by komercyjne lotnictwo zaczęło służyć ogółowi społeczeństwa. Inżynierowie powiadają, że nowa idea została wynaleziona, kiedy sprawdza się w laboratorium. Innowacją staje się dopiero wtedy, gdy można ją niezawodnie powielać na znaczną skalę i po sensownych kosztach. Jeśli idea jest dostatecznie ważna − jak na przykład telefon, komputer czy komercyjny samolot − nazywa się ją innowacją podstawową; tworzy ona nową branżę lub przekształca branżę już istniejącą. Moglibyśmy w tym ujęciu powiedzieć, że organizacje uczące się zostały wynalezione, lecz nie stały się jeszcze innowacją. Innowacja Kiedy idea techniczna przechodzi od fazy wynalazku do fazy innowacji, zbiegają się w niej różnorodne technologie składowe. Składniki te, wyłaniające się z izolowanych procesów przebiegających w odrębnych obszarach badań, tworzą stopniowo zespół technologii wzajemnie warunkujących swoje powodzenie. Dopóki nie powstanie taki zespół, dopóty idea, choć sprawdza się w laboratorium, nie realizuje swego potencjału w praktyce. Bracia Wright udowodnili w roku 1903, że możliwy jest lot samolotu silnikowego, ale dopiero w 1936 roku samolot DC-3 firmy Douglas otwarł epokę komercyjnych lotów pasażerskich. DC-3 był pierwszym samolotem, który miał sens ekonomiczny. W ciągu tych trzydziestu lat (jest to typowy okres inkubacji innowacji podstawowych) niezliczone eksperymenty z lotnictwem komercyjnym zakończyły się fiaskiem. Podobnie jak pierwsze eksperymenty z organizacją uczącą się, pierwsze samoloty nie były dostatecznie niezawodne i efektywne kosztowo. DC-3 po raz pierwszy połączył ze sobą pięć zasadniczych technologii składowych, które utworzyły udany zespół: śmigło o zmiennym skoku, wciągane podwozie, lekką, tak zwaną skorupową konstrukcję kadłuba, silnik gwiazdowy chłodzony powietrzem oraz klapy na skrzydłach. Sukces DC-3 wymagał wszystkich tych pięciu elementów; cztery nie wystarczały. W roku 1933 firma Boeing wprowadziła swój model 247, który zawierał wszystkie powyższe elementy z wyjątkiem klap. Jej inżynierowie stwierdzili, że samolot jest niestabilny przy starcie i lądowaniu, toteż musieli zmniejszyć moc silnika. Uważam, że dziś mamy pięć nowych technologii składowych, które stopniowo zbiegają się, by organizacje uczące się mogły się stać innowacją. Choć są rozwijane niezależnie, każda z nich, jak sądzę, okaże się zasadniczo ważna dla sukcesu pozostałych − podobnie jak dzieje się to w przypadku dowolnego zespołu. Każda z nich wyznacza ważny wymiar budowy organizacji, które rzeczywiście mogą się uczyć, które mogą stopniowo zwiększać zdolność realizacji swych najszczytniejszych aspiracji. 29 30 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u M y ś l e n i e s y s t e m o w e Chmury gęstnieją, niebo ciemnieje, wiatr unosi w górę liście − wiemy, że będzie padać. Wiemy również, że opad zasili po burzy wody gruntowe w promieniu wielu mil, a niebo do jutra się rozjaśni. Wszystkie te zdarzenia są odległe w czasie i przestrzeni, a jednak wszystkie są połączone w jednym schemacie. Każde z nich wywiera pewien wpływ na pozostałe, a oddziaływanie to zazwyczaj kryje się przed wzrokiem. System burzy możemy w pełni zrozumieć tylko wtedy, gdy będziemy rozważać całość systemu, a nie jego poszczególne elementy. Działalność gospodarcza i inne ludzkie przedsięwzięcia również są systemami. One również są powiązane niewidzialną tkaniną wzajemnie powiązanych działań, które często potrzebują całych lat, by wywrzeć na siebie pełny wpływ. Ponieważ sami jesteśmy częścią tej tkaniny, jest nam podwójnie trudno zauważyć cały schemat zmiany. Zamiast tego skupiamy się na ogół na migawkowych zdjęciach wyizolowanych części systemu i zastanawiamy się, dlaczego nasze najgłębsze problemy zdają się nigdy nie znajdować rozwiązania. Myślenie systemowe to pewne ramy pojęciowe, korpus wiedzy i narzędzi, które zostały rozwinięte w ciągu minionych pięćdziesięciu lat, by objaśnić nam pełne schematy i ułatwić dostrzeżenie sposobów skutecznego ich zmieniania. Choć narzędzia te są nowe, fundamentalna dla nich koncepcja świata jest niezwykle intuicyjna: eksperymenty z udziałem małych dzieci pokazują, że bardzo szybko uczą się one myślenia systemowego. Mistrzostwo osobiste Słowo „mistrzostwo” może sugerować uzyskiwanie dominacji nad ludźmi czy rzeczami. Mistrzostwo może jednak oznaczać również szczególny poziom biegłości. Mistrz-rzemieślnik nie dominuje nad garncarstwem czy tkactwem. Ludzie o wysokim poziomie mistrzostwa oso- Innowacja bistego potrafią konsekwentnie osiągać wyniki, które mają dla nich najgłębsze znaczenie; podchodzą więc do życia, jak artysta podchodzi do swego dzieła. Osiągają to dzięki zaangażowaniu w całożyciowy proces uczenia się. Mistrzostwo osobiste jest dyscypliną stałego objaśniania i pogłębiania osobistej wizji, skupiania energii, rozwijania cierpliwości i obiektywnego widzenia rzeczywistości. Jako takie jest ważnym kamieniem węgielnym organizacji uczącej się − jej duchowym fundamentem. Zaangażowanie organizacji w uczenie się i jej zdolność do uczenia się nie mogą być większe niż te wykazywane przez jej członków. Korzenie tej dyscypliny tkwią w duchowych tradycjach Wschodu i Zachodu, a także w tradycjach świeckich. Zaskakująco jednak niewiele organizacji zachęca swych ludzi do takiego rozwoju. Oznacza to, że olbrzymie zasoby pozostają nie wykorzystane. „Do biznesu wkraczają błyskotliwi, dobrze wyedukowani, energiczni ludzie, pełni sił i pragnienia, by rzeczywiście oddziałać − mówi William O’Brien, były dyrektor generalny Hanover Insurance. − Kiedy jednak osiągają trzydziestkę, już tylko nieliczni utrzymują się na szybkiej ścieżce awansu, pozostali zaś poświęcają swój czas na to, co jest dla nich ważne w weekend. Tracą zaangażowanie, poczucie misji i zapał, z jakimi rozpoczynali karierę. Uzyskujemy cholernie mało z ich energii i niemal nic z ich ducha”. Pomimo to zaskakująco niewielu dorosłych pracuje nad rygorystycznym rozwijaniem swego mistrzostwa osobistego. Kiedy zapytamy dorosłych ludzi, czego chcą od życia, często mówią w pierwszej kolejności o tym, od czego chcieliby się uwolnić: „Chciałbym, żeby moja teściowa się wyprowadziła”, albo: „Chciałbym, żeby przeszły mi problemy z krzyżem”. Przeciwnie dyscyplina mistrzostwa osobistego − zaczyna się ona od wyraźnego wskazania tego, co dla nas naprawdę się liczy, życia w służbie naszych najszczytniejszych aspiracji. Najbardziej interesują mnie tu powiązania pomiędzy osobistym uczeniem się a uczeniem się organizacji, wzajemne zaangażowanie jed- 31 32 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u nostki i organizacji oraz szczególny duch ożywiający przedsiębiorstwo złożone z ludzi, którzy się uczą. M o d e l e m y ś l o w e Modele myślowe to głęboko zakorzenione założenia, uogólnienia, a nawet wyobrażenia czy obrazy, które wpływają na nasz sposób pojmowania świata i podejmowania działań. Bardzo często nie jesteśmy świadomi naszych modeli myślowych czy wpływu, jaki wywierają one na nasze zachowanie. I tak na przykład możemy zauważyć, że jakaś współpracownica elegancko się ubiera, i mówimy do siebie: „Ona jest z lepszego towarzystwa”. O kimś, kto chodzi w wyświechtanym ubraniu, możemy powiedzieć: „Nie zależy mu na opinii innych”. Nie mniej głęboko okopane są modele myślowe określające to, co można lub czego nie można zrobić w różnych kontekstach zarządzania. Wiele poglądów w sprawie nowych rynków czy działania organizacji nie przekłada się na praktykę ze względu na to, że pozostają w sprzeczności z potężnymi, milcząco przyjmowanymi modelami myślowymi. W Royal Dutch/Shell, jednej z pierwszych wielkich organizacji, które zrozumiały zalety przyśpieszania procesu uczenia się organizacji, uświadomiono to sobie w wyniku odkrycia, jak trwałe jest oddziaływanie ukrytych modeli myślowych − zwłaszcza tych, które szeroko się upowszechniły. Nadzwyczajny sukces firmy w zarządzaniu w sytuacji spektakularnych zmian i nieprzewidywalności, jakie charakteryzowały światowy przemysł naftowy w latach 70. i 80. XX wieku, wynikał w dużej mierze z uczenia się, w jaki sposób wydobywać na jaw i kwestionować modele myślowe menedżerów. (Z początkiem lat 70. Shell był najsłabszym z siedmiu wielkich przedsiębiorstw naftowych; z końcem lat 80. był najsilniejszy w tej siódemce). Arie de Geus, emerytowany od niedawna koordynator planowania grupy, uważa, że stała adaptacja i wzrost w zmiennym środowisku gospodarczym zależy od „zinstytuc- Innowacja jonalizowanego uczenia się, co oznacza proces, w wyniku którego zespoły kierownicze zmieniają swe wspólne modele myślowe firmy, jej rynków i konkurentów. Z tego też powodu traktujemy planowanie jako uczenie się, a planowanie na poziomie korporacji jako zinstytucjonalizowane uczenie się”. Dyscyplina pracy z modelami myślowymi zaczyna się od odwrócenia zwierciadła − od uczenia się, jak ujawniać nasze wewnętrzne obrazy świata, wydobywać na powierzchnię i poddawać je rygorystycznemu badaniu. Obejmuje też zdolność prowadzenia pouczających konwersacji, które równoważą dociekanie z zajmowaniem stanowiska oraz umożliwiają ludziom efektywne przedstawienie własnych sposobów myślenia i otwieranie ich na wpływ innych ludzi. Budowa wspólnej wizji Gdybyśmy mieli wskazać jedną ideę przywództwa, która od tysięcy lat inspirowała organizacje, byłaby to zdolność utrzymywania wspólnego dla członków organizacji obrazu przyszłości, jaką stara się ona stworzyć. Trudno byłoby podać przykład organizacji, która osiągnęła w pewnej mierze trwałą wielkość pod nieobecność celów, wartości i misji zasadniczo wspólnych dla całej organizacji. Dla IBM wizją taką była obsługa klienta, dla Polaroid − natychmiastowa fotografia, dla Forda transport dla mas, dla Apple możliwości obliczeniowe dla mas. Wszystkim tym organizacjom udało się związać ludzi wspólną tożsamością i poczuciem przeznaczenia − choć bardzo się one różniły co do treści i rodzaju. Tam, gdzie występuje prawdziwa wizja (której nie należy mylić z aż nazbyt dobrze znanym oficjalnym sformułowaniem wizji), ludzie doskonalą się i uczą − nie dlatego, że każe się im to robić, ale dlatego, że tego chcą. Wielu jednak liderów ma osobiste wizje, które nigdy nie zostają przełożone na wspólne wizje ożywiające całe organizacje. Aż nazbyt często wspólna wizja organizacji obraca się 33 34 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u wokół charyzmatu lidera lub kryzysu, który przejściowo elektryzuje wszystkich jej członków. Jeśli jednak ludziom da się taką możliwość, opowiadają się za dążeniem do wzniosłego celu − i to nie tylko w czasie kryzysu, ale nieustannie. Brakowało jak dotąd dyscypliny przekładania wizji indywidualnej na wspólną, dyscypliny stanowiącej nie tyle zbiór szczegółowych przepisów, ile zespół zasad i wytycznych w sprawie postępowania. Praktykowanie wspólnej wizji wiąże się z umiejętnością odkrywania wspólnych „obrazów przyszłości”, które podsycają szczere zaangażowanie i współudział, zamiast prowadzić do zwykłego podporządkowania się. Zmierzając do opanowania tej dyscypliny, liderzy uczą się, że próba dyktowania wizji jest antyproduktywna − nawet wtedy, gdy podejmuje się ją najszczerzej. Z e s p o ł o w e u c z e n i e s i e˛ Jak to możliwe, że zespół zaangażowanych menedżerów, z których każdy ma iloraz inteligencji znacznie powyżej 120, wykazuje kolektywny iloraz inteligencji równy 63? Paradoks ten objaśnia dyscyplina zespołowego uczenia się. Wiemy, że zespoły mogą się uczyć − w sporcie, na scenie, w nauce, a nawet od czasu do czasu w działalności gospodarczej znajdujemy uderzające przykłady zespołów, których zbiorowa inteligencja przekracza inteligencję ich członków i które rozwijają w sobie niezwykłe zdolności skoordynowanego działania. Kiedy zespoły naprawdę się uczą, nie tylko osiągają nadzwyczajne wyniki, ale umożliwiają swym członkom rozwijanie się w szybszym tempie, niż mogliby oni rozwijać się indywidualnie. Dyscyplina zespołowego uczenia się ma swój punkt wyjścia w dialogu, w zdolności członków zespołu do zawieszenia swych założeń i podjęcia prawdziwego „wspólnego myślenia”. Dla starożytnych Greków dialogos oznaczał swobodny przepływ znaczeń w obrębie gru- Innowacja py umożliwiający jej odkrycie wiedzy niedostępnej indywidualnie. Co ciekawe, taka praktyka dialogu zachowała się w wielu kulturach tak zwanych prymitywnych, na przykład wśród północnoamerykańskich Indian, lecz w nowoczesnym społeczeństwie niemal całkowicie się zagubiła. Zasady i praktyki dialogu są dziś odkrywane na nowo i umieszczane we współczesnym kontekście. (Dialog różni się od częściej spotykanej dyskusji; słowo to ma korzenie w łacińskim discutere, co oznacza roztrząsać’). Dyscyplina dialogu wiąże się również z uczeniem się, w jaki sposób odkrywać ludzkie mechanizmy obronne, często głęboko zakorzenione w sposobie działania zespołu. Jeśli nie zostaną one rozpoznane, podkopują proces uczenia się. Jeśli natomiast rozpozna się je i twórczo wydobędzie na powierzchnię, mogą wręcz przyśpieszyć uczenie się. Zespołowe uczenie się jest niezmiernie ważne dlatego, że we współczesnych organizacjach podstawowymi uczącymi się jednostkami nie są osoby, lecz zespoły. Oto istota sprawy: jeśli zespoły nie potrafią się uczyć, nie potrafi tego również organizacja. Gdyby organizacja ucząca się była innowacją techniczną, jej komponenty nazwalibyśmy technologiami. W przypadku innowacji w obszarze ludzkiego zachowania komponenty te należy traktować jako dyscypliny. Przez dyscyplinę nie rozumiem tu wymuszonego porządku czy sposobów karania, lecz całokształt teorii i technik, które trzeba studiować i opanować, by urzeczywistnić je w praktyce. Dyscyplina jest ścieżką rozwoju, po której kroczy się, nabywając pewnego rodzaju umiejętności czy kompetencje. W przypadku każdej dyscypliny − od gry na fortepianie po inżynierię elektryczną − niektórzy ludzie wykazują się wrodzonym talentem, lecz dzięki praktyce każdy może osiągnąć biegłość. Praktykowanie jakiejś dyscypliny oznacza uczenie się przez całe życie. Nigdy do niej nie „dochodzimy”; poświęcamy życie na jej opanowanie. Nie możemy powiedzieć: „Nasza firma jest organizacją uczącą 35 36 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u się”, podobnie jak nie możemy powiedzieć: „Jestem człowiekiem oświeconym”. Im więcej się uczymy, tym dotkliwiej uświadamiamy sobie własną ignorancję. Tak więc przedsiębiorstwo nie może być doskonałe w sensie osiągnięcia poziomu trwałej doskonałości; zawsze praktykuje dyscyplinę uczenia się, osiągając w tym lepsze lub gorsze wyniki. Myśl, że organizacje mogą skorzystać, praktykując różne dyscypliny, nie jest całkowicie nowa. Takie dyscypliny zarządzania jak na przykład rachunkowość znane są przecież od dawna. Wymienione tu pięć dyscyplin uczenia się różni się jednak od lepiej znanych dyscyplin zarządzania tym, że mają wymiar osobisty. Każda z nich dotyczy naszego sposobu myślenia, naszych rzeczywistych pragnień, naszych wzajemnych oddziaływań i tego, jak się od siebie uczymy. W tym też sensie przypominają one raczej dyscypliny sztuki niż tradycyjne dyscypliny zarządzania. Co więcej, o ile rachunkowość jest odpowiednia do odnotowywania wyników, o tyle nigdy nie podejmowaliśmy subtelniejszych zadań budowy organizacji, wzbogacania ich zdolności do innowacji i tworzenia, opracowywania strategii i projektowania polityki i struktury w drodze przyswajania sobie nowych dyscyplin. Być może z tego właśnie powodu aż nazbyt często wspaniałe organizacje są czymś tak przelotnym − cieszą się swą wielką chwilą, by potem po cichu obsunąć się znów w szeregi miernoty. Praktykowanie jakiejś dyscypliny różni się od naśladowania wzorca. Aż nazbyt często innowacje w dziedzinie zarządzania przedstawia się w kategoriach „najlepszych praktyk” tak zwanych wiodących firm. Opisy takie są interesujące, uważam jednak, że często przynoszą więcej szkody niż pożytku, prowadząc do wycinkowego kopiowania i zabawy w doganianie. Nie sądzę, by kiedykolwiek zbudowano wspaniałą organizację dzięki naśladowaniu innej − podobnie jak indywidualnej wielkości nie osiąga się dzięki kopiowaniu wielkiej osoby. Kiedy pięć technologii składowych zbiegło się, tworząc samolot DC-3, powstała branża komercyjnych przelotów pasażerskich. DC-3 nie był jednak końcem procesu. Przeciwnie, był prekursorem nowej branży. Innowacja Podobnie gdy zbiega się pięć dyscyplin uczenia się, tworzą one nie tyle samą organizację uczącą się, ile nową falę eksperymentów i postępu. Istotne jest przy tym, by wszystkie pięć dyscyplin rozwijać łącznie. Jest to prawdziwe wyzwanie, gdyż znacznie trudniej zintegrować ze sobą nowe narzędzia niż po prostu stosować je z osobna. Korzyści jednak są niezmierne. Dlatego właśnie myślenie systemowe jest dyscypliną piątą. Integruje ona wszystkie dyscypliny, stapiając je w spójny całokształt teorii i praktyki. Wyklucza możliwość, by pozostały odrębnymi sztuczkami czy obowiązującymi w organizacji najnowszymi modami. Bez ukierunkowania systemowego nie ma motywacji, by przyglądać się wzajemnym powiązaniom dyscyplin. Myślenie systemowe, wzbogacając każdą z pozostałych dyscyplin, stale przypomina nam, że całość może być większa od sumy swych części. I tak na przykład wizja bez myślenia systemowego kończy się na malowaniu uroczych obrazów przyszłości bez głębszego zrozumienia sił, jakie trzeba opanować, by do tej przyszłości dotrzeć. To jeden z powodów, że wiele firm, które w ostatnich latach załapały się na modę wizji, przekonało się, iż sama wzniosła wizja nie prowadzi jeszcze do korzystnej odmiany ich losów. Bez myślenia systemowego nasienie czystej wizji pada na nieurodzajny grunt. Jeśli w firmie dominuje myślenie niesystemowe, nie zostaje spełniony pierwszy warunek pielęgnowania wizji, jakim jest szczere przekonanie, że wizję można urzeczywistnić w przyszłości. Możemy mówić: „Potrafimy zrealizować naszą wizję” (większości amerykańskich menedżerów wpojono taką wiarę), lecz zdradza nas nasze milcząco akceptowane ujęcie aktualnej rzeczywistości jako zespołu warunków stworzonych przez kogoś innego. Aby jednak myślenie systemowe mogło zrealizować swój potencjał, również potrzebuje dyscyplin budowy wspólnej wizji, modeli myślowych, zespołowego uczenia się i mistrzostwa osobistego. Budowa wspólnej wizji podsyca długoterminowe zaangażowanie. Modele myślowe kładą nacisk na otwarcie − konieczne, by ujawnić wady naszych 37 38 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u aktualnych sposobów postrzegania świata. Zespołowe uczenie się rozwija w grupach ludzi umiejętności poszukiwania szerszego obrazu wymykającego się indywidualnym punktom widzenia. Mistrzostwo osobiste podsyca zaś osobistą motywację do stałego poznawania wpływu naszych działań na otaczający nas świat. Bez mistrzostwa osobistego ludzie do tego stopnia grzęzną w reaktywnym widzeniu świata („ktoś inny lub coś innego generuje moje problemy”), że perspektywa systemowa wytwarza w nich poczucie głębokiego zagrożenia. Myślenie systemowe umożliwia wreszcie zrozumienie najsubtelniejszego aspektu organizacji uczącej się − nowego sposobu, w jaki ludzie postrzegają siebie samych i swój świat. Sednem organizacji uczącej się jest zmiana zachodząca w umyśle, przejście od postrzegania samego siebie jako jednostki wyodrębnionej ze świata do postrzegania samego siebie jako jednostki powiązanej ze światem; od postrzegania problemów jako powodowanych przez kogoś lub coś „gdzieś tam” do postrzegania wpływu własnych działań na doświadczane problemy. Organizacja ucząca się jest miejscem, w którym ludzie stale odkrywają własne sposoby tworzenia rzeczywistości − oraz możliwości zmiany tych sposobów. Jak powiedział Archimedes: „Dajcie mi dostatecznie długą dźwignię, a poruszę Ziemię”. N I E P E W N A Ś C I E Ż K A W Y N A L A Z K Ó W I DROGA DO ZYSKU − PRZYKŁAD FARMACEUTYKI I BIOTECHNOLOGII Victoria Griffith Rozumiem. Wy, chłopaki, robicie naukę. My od technologii wiemy, że możemy mieć produkt; pytanie tylko, kiedy i ile to będzie kosztowało. Ale wy, chłopaki, wy tego właściwie nie wiecie, no nie? − D A V I D P A C K A R D, współzałożyciel Hewlett-Packard, do kolegów z zarządu Genentech N awet w dawnych kulturach leczenie było dobrym interesem. Czarownicy, którzy cierpiącym na różne dolegliwości aplikowali zioła i inne rośliny, zaliczali się do najbardziej szanowanych członków plemienia. Plemienni uzdrowiciele pozazdrościliby dzisiejszym lekarzom szerokiego wachlarza leków, jakie mają do dyspozycji. A jednak 40 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u społeczeństwo wciąż jest sfrustrowane niemożnością całkowitego wyeliminowania śmiertelnych chorób takich jak rak, zawał, AIDS czy choroba Alzheimera. Wyprodukowanie lekarstwa to długa, trudna droga. Wprowadzenie leku na rynek kosztuje średnio 800 milionów dolarów i zajmuje dziesięć lat. Pomimo zaś eksplozji wiedzy medycznej, jaka nastąpiła w minionych paru dekadach, naukowcy wciąż nie uzyskali kontroli nad tym procesem. Na każdym etapie pewną rolę odgrywa czysty przypadek. Z każdych 5000 do 10 000 substancji przesiewanych przez badaczy w poszukiwaniu potencjalnego nowego leku tylko 250 uważa się za dość obiecujące, by przetestować je na zwierzętach. Z tych 250 tylko pięć testuje się na ludziach. A nawet wtedy, gdy lekarstwo zostanie już dopuszczone do sprzedaży, może zostać wycofane ze względu na obawy związane z jego toksycznością. Dlaczego więc firmy w ogóle troszczą się o wprowadzanie nowych lekarstw? Ponieważ produkty farmaceutyczne są bardzo rentowne. Dobre leki są rzadkością. Nowe na ogół nie mają do czynienia z wielką konkurencją. Firmy farmaceutyczne mogą w obszarach pewnych schorzeń działać tak, jakby były monopolistami. Deficyt produktu oznacza, że sektor farmaceutyczny może pobierać za leki takie ceny, jakich tylko sobie życzy − przynajmniej na nie poddanym regulacjom rynku amerykańskim. Z tego właśnie powodu branża ta stale zalicza się do najrentowniejszych przemysłów na świecie. Przedsiębiorcy nie lubią jednak pozostawiać zbyt wiele losowi, a ludzie w branży lekarstw nie stanowią pod tym względem wyjątku. Od całych dziesięcioleci nie szczędzą starań, by zwiększyć racjonalność procesu odkrycia, usunąć ze swych planów działania element losowy. Jak dotąd niezbyt im się poszczęściło. Na przełomowe odkrycia naukowe często trzeba czekać przez całe stulecia. Technologie uznawane za świętego Graala badań medycznych wciąż na nowo zawodziły pokładane w nich nadzieje. O lekach, które wyglądały obiecująco, przekonywano się ostatecznie, że nie mają Innowacja żadnego wpływu na chorobę, którą miały leczyć; inne okazywały się tak toksyczne, że skutki ich przyjmowania były gorsze od samej choroby. Korzystnym zjawiskiem jest to, że liczba leków na rynku w ostatnich latach spektakularnie wzrosła. Może to po części odzwierciedlać wzrost wydajności badań. Świadczy też zapewne o zwiększeniu zasobów poświęcanych na poszukiwania medykamentów. Nie ma wątpliwości, że dokonał się pewien postęp. W XIX wieku badacze mieli niewielkie pojęcie o tym, jak znaleźć lekarstwo na jakąkolwiek chorobę. Lekarze wciąż polegali na folklorystycznych wyobrażeniach w rodzaju upuszczania krwi, które w jakiś sposób miało uwolnić pacjenta od szkodliwych objawów choroby. Trudno chyba się dziwić, że przemysł farmaceutyczny nie powstał wokół jakiegoś nowego lekarstwa, lecz w związku z komercjalizacją leku bardzo starego. Podobnie jak w sektorze automobilowym Ford przekształcił innowację w źródło pieniędzy, w branży lekarstw niemiecka firma Bayer jako pierwsza okazała się rentowna. Około 400 roku przed Chr. grecki lekarz Hipokrates napisał, że puder z kory i liści wierzby pomaga leczyć bóle głowy i gorączkę. Dopiero jednak w roku 1829 naukowcy zidentyfikowali aktywny składnik tego pudru − salicyl. Kłopot polegał na tym, że kwas salicylowy był szkodliwy dla żołądka. Badacze zaczęli poszukiwać sposobów jego zneutralizowania. W roku 1853 Francuz nazwiskiem Charles-Frédéric Gerhardt wynalazł sposób na osłabienie negatywnych skutków lekarstwa, łącząc go z dwoma innymi składnikami − chlorkami sodu i acetylu. Lekarstwo okazało się skuteczne, jednak Gerhardt postanowił nie sprzedawać go. Dopiero w roku 1899 niemiecki chemik Felix Hoffman, pracujący dla firmy Bayer, dotarł do receptury Gerhardta i rozpoznał komercyjny potencjał produktu. Firma nazwała lekarstwo aspiryną − i zrodził się przemysł farmaceutyczny. Początki były niepewne. Poza aspiryną i kilkoma maściami antyseptycznymi firmy farmaceutyczne nie miały wiele do sprzedawania. 41 42 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u Ponieważ portfel leków był chudy, jako pełnoprawne medykamenty sprzedawano morfinę i heroinę. Na przełomie wieków ogłoszenia Bayer zachwalały nawet heroinę jako lekarstwo w przypadku problemów z oddychaniem u niemowląt. W latach 20. XX wieku nauka dokonała wielkiego skoku. W roku 1922 chorym na cukrzycę zaczęto aplikować insulinę. Organizm zdrowego człowieka sam wytwarza potrzebną mu ilość insuliny. Organizm diabetyka − nie. Insulina jest naturalnym białkiem, „wielką molekułą”, jak to się określa w języku nauki. Pięćdziesiąt lat później wielkie molekuły miały stać się podstawą przemysłu biotechnologicznego, w owym jednak czasie insulinę okrzyknięto jedynie wielkim krokiem w dziedzinie leczenia śmiertelnej dawniej choroby. W roku 1928 kolejne wydarzenie miało zmienić kształt medycyny. Szkocki doktor nazwiskiem Alexander Fleming zaobserwował, że hodowana przez niego kultura bakterii została zabita przez jakąś tajemniczą substancję. Okazało się, że substancją tą jest penicylina, do dziś najważniejszy ze środków przeciwbakteryjnych. Penicylina dała lekarzom możliwość zabijania mikrobów w ciele pacjenta. Było to rewolucyjne odkrycie. Podobnie jednak jak w przypadku wielu tego rodzaju odkryć, musiało upłynąć trochę czasu, zanim ta nowa technologia została szeroko przyjęta. Rzecz w tym, że penicyliny nie dało się wytwarzać w wielkich ilościach. Dopiero w roku 1941 badacze zdołali wyprodukować ją w postaci proszku. Wynalazek ten zmienił całą branżę. Alianci wkrótce stosowali penicylinę do leczenia żołnierzy rannych na polach bitew II wojny światowej. Kolejne wielkie wydarzenie w sektorze leków nastąpiło w roku 1955, kiedy to Francis Crick i James Watson wyjaśnili strukturę DNA, podstawowej cegiełki życia. Odkrycie to od razu uznano za znaczące. Wobec jednak typowego opóźnienia produktu w stosunku do odkrycia naukowego potrzeba było lat, zanim badacze zdołali wykorzystać nowe informacje do opracowania środków medycznych. Innowacja Branża farmaceutyczna szybko rozwinęła się w latach 60. i 70. W roku 1977 obwieszczono, że budząca niegdyś lęk ospa została wypleniona z powierzchni ziemi, co było wielkim osiągnięciem nauki. Rok później urodziło się pierwsze „dziecko z probówki”, co oznaczało rozciągnięcie zakresu kontroli naukowców na proces reprodukcji. Wydarzenie to miało rozpętać etyczną debatę, której do dzisiaj nie załagodzono. Pamiętamy insulinę? Substancja ta ocaliła życie wielu ludzi, lecz była bardzo kosztowna, gdyż trzeba ją było ekstrahować z tkanki trzustkowej zwierząt. Dążenie do tańszego wytwarzania miało doprowadzić, jak wielokrotnie to już się zdarzało, do rewolucji technologicznej. W latach 70. naukowcy doszli do wniosku, że wszczepiając DNA bakterii, mogliby skłonić jej komórkę do wydzielania użytecznych medycznie białek. Technologię tę nazwano rekombinacją DNA. W roku 1976 założono Genentech, pierwszą firmę biotechnologiczną mającą wykorzystać tę nową metodę produkcji. W roku 1982 firma uzyskała zgodę na sprzedaż swego pierwszego produktu: był to Protropin, hormon wzrostu dla dzieci z niedoborem takiego hormonu. Genentech oraz konkurenci tej firmy szybko zaczęli produkować również inne leki, w tym także rekombinowaną insulinę. Rozpoczęła się rewolucja biotechnologiczna. Publiczność pilnie obserwowała. W roku 1980 wejście na giełdę spółki Genentech wyzwoliło boom inwestycyjny w tym sektorze. Okazało się jednak, że to domek z kart. Inwestorzy wierzyli przez chwilę, że biotechnologia wyeliminuje element niepewności z procesu wynajdywania leków, to jednak nie nastąpiło. W roku 1992 firmie biotechnologicznej Centocor nie udało się uzyskać zgody na wprowadzenie na rynek hałaśliwie zapowiadanego leku przeciw posocznicy, bardzo niebezpiecznej dla życia infekcji krwi. Inwestorzy zrozumieli, że biotechnologia również jest narażona na bankructwo. W całym sektorze ceny akcji gwałtownie spadły i potrzeba było wielu lat, zanim wrócił on do siebie po tej rzezi. 43 44 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u W tym samym mniej więcej czasie w sektorze farmaceutycznym zaczęto kwestionować jego własne metody odkrywania leków. Narastało poczucie, że prace badawczo-rozwojowe są pozostawione na łasce ślepego trafu. Naukowcy poszukujący nowych produktów polegali przede wszystkim na szczęściu. Leki opracowywano na podstawie dokonywanych na chybił trafił obserwacji reakcji chemicznych. W miarę jednak wybierania najoczywistszych kandydatów na leki, takie szczęśliwe przypadki losowe stawały się coraz rzadsze. Zaczęto więc poszukiwać sposobów umożliwiających dalej posuniętą kontrolę nad procesem odkrywania leków. Pomocna okazała się mechanizacja. Firmy zaczęły stosować roboty, które mogły testować równocześnie tysiące związków, a nie − jak chemik − zaledwie kilka. Najważniejszą jednak zmianą było zastosowanie komputerów do organizowania danych i ukierunkowywania prac rozwojowych. Metoda ta zyskała miano „racjonalnego projektowania leków”, ponieważ opierała się już nie tyle na czystym szczęściu, ile na logicznym łańcuchu myśli. Naukowcy zaczęli budować trójwymiarowe komputerowe modele cząsteczek, by lepiej przewidywać wyzwania, jakim muszą sprostać. Gromadzili olbrzymie ilości danych oraz posługiwali się tak zwaną bioinformatyką, programując komputery, by sortowały związki według struktury i charakterystyk reaktywności. To nowe podejście dawało owoce. Firma biotechnologiczna Vertex opracowała na przykład inhibitor proteazy jako specjalny klucz wyłączający działanie wirusa AIDS. Ogólnie rzecz biorąc, racjonalne projektowanie leków nie dotrzymało jednak swych obietnic. Cząsteczki, które wyglądały wspaniale w komputerze, nie sprawdzały się na myszach. Te zaś, które sprawdzały się na myszach, często zawodziły w przypadku ludzi. Z końcem lat 90. krucjata na rzecz racjonalizacji odkrywania leków poprowadziła w stronę genomiki. Naukowcy dawno już zauważyli, że pewne choroby często powtarzają się w rodzinach. Wielu z nich jednak było zdumionych ogromną rolą, jaką odgrywają tu geny. W roku Innowacja 1993 został zlokalizowany gen odpowiedzialny za chorobę Huntingtona, który ze stuprocentową pewnością określa, czy dana osoba ostatecznie na nią zapadnie. Rewelacja ta zapoczątkowała pęd do odkrywania genetycznych podstaw innych chorób, który przybierał niekiedy formy groteskowe. Z końcem tysiąclecia różni badacze twierdzili już, że znaleźli geny odpowiedzialne za każdą ludzką cechę, jaką tylko można sobie wyobrazić − od poczucia szczęścia po homoseksualizm. Wiele z tych badań okazało się zwykłym fałszerstwem, co jednak w niewielkim stopniu zachwiało wiarą naukowców − i opinii publicznej − w znaczenie badań genetycznych w walce z chorobami. Gdyby tylko mieć pełny katalog ludzkich genów! Cel ten był wówczas poza ludzkim zasięgiem. Wydawało się jednak, że niedaleko jest do czegoś niemal równie doniosłego. Z początkiem lat 90. rząd amerykański zaangażował się w finansowanie Human Genome Project, międzynarodowego konsorcjum naukowców, którzy mieli zidentyfikować wszystkie elementy DNA składające się na ludzki genom. Dysponując takimi informacjami, badacze przybliżyliby się o krok do wyczerpującej bazy danych genów. Geny są zbudowane z DNA, a ludzki genom jest złożony z genów. Można by więc pomyśleć: „Zatem jeśli przeanalizujemy całe DNA, to automatycznie poznamy geny, prawda?”. Nieprawda. Human Genome Project daje w rzeczywistości niewiele informacji o samych genach. Wyobraźmy to sobie tak: DNA to litery w książce, a geny to słowa. Co by było, gdyby ktoś wziął wszystkie litery z powieści, upstrzył je mnóstwem śmieci i błędów, opuścił znaki interpunkcyjne i na koniec wyrzucił z siebie to wszystko? Ponieważ nie wiemy, gdzie zaczyna się jakieś słowo i kończy inne − a nawet czy dany ciąg liter w ogóle jest słowem − zawarta w tych literach informacja nie jest zbyt przydatna. Z tego właśnie powodu program poznania ludzkiego genomu był początkowo słusznie uznawany za przedsięwzięcie czysto akademickie. 45 46 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u Wydawało się, że wyliczenie związków chemicznych raczej nie napędzi procesu odkrywania leków. Kto zmienił to nastawienie? Naukowiec nazwiskiem Craig Venter. Venter, ongiś badacz w instytucjach rządowych, miał reputację naukowego ekscentryka. Jego historia zawładnęła publiczną wyobraźnią. Venter od dawna był sfrustrowany żmudnym procesem ustalania sekwencji DNA. Naukowcy uczestniczący w Human Genome Project mieli ustalać sekwencje w sposób uporządkowany, kolejno po jednym odcinku DNA. W 1998 roku Venter usłyszał jednak o maszynie, która mogłaby uporać się z tym zadaniem znacznie szybciej. Urządzenie to, zbudowane w jednej z filii firmy Perkin-Elmer, było wysoce zautomatyzowane i mogło działać przez 24 godziny na dobę. Venter był oczarowany. Kiedy rząd amerykański nie dostrzegł potencjału tej maszyny, Venter odszedł z pracy, stając na czele nowej filii Perkin-Elmer, firmy Celera, powołanej w celu wyprzedzenia wszystkich na świecie w ustalaniu sekwencji ludzkiego genomu. Wyścig trwał. Rząd amerykański początkowo napadł na pracę Ventera. Narodowy Instytut Zdrowia orzekł, że jego metoda przyniesie obraz genomu pełen błędów. Zarazem jednak okazał wystarczające zaniepokojenie, by przyśpieszyć swój własny harmonogram prac nad ustalaniem sekwencji genomu. Konkurencja wkrótce stała się zażarta. Celera i Human Genome Project okresowo przechwalały się własnymi postępami i krytykowały rywala. Ceny akcji Celery poszły ostro w górę. Akcje firm biotechnologicznych nagle znów stały się modne, a do spragnionego gotówki sektora napłynęły miliardy dolarów. Ostatecznie Narodowy Instytut Zdrowia musiał przyznać, że Venter miał rację. Nowe maszyny do ustalania sekwencji DNA sprawdzały się. W roku 2001 obie strony ogłosiły rozejm i opublikowały wspólnie pierwszy surowy szkic genomu. Dla Celery było to jednak próżne zwycięstwo, ponieważ gdy Venter osiągnął swój cel, inwestorzy zdali sobie sprawę, że jego dane mają niewielkie bezpośrednie zastosowanie ko- Innowacja mercyjne. Prawdziwe pieniądze wciąż płynęly z leków, a nie z danych. Ceny akcji Celery załamały się i dziś można je kupić za zaledwie drobną cząstkę ich szczytowej wartości. Sektor biotechnologiczny wyszedł na tym wszystkim ogólnie znacznie lepiej. Napływ gotówki był dla branży nowym impulsem. Wydawało się, że po raz pierwszy biotechnologia występuje na równej stopie z branżą farmaceutyczną. Rewolucja genomiki przyniosła jednak rozczarowanie. Ujawnienie ludzkiego genomu dało badaczom tak niewiele informacji, że wciąż nie są nawet pewni, ile genów znajduje się w ludzkim ciele. Przed ogłoszeniem mapy ludzkiego genomu w roku 2001 oszacowania sięgały nawet 100 tysięcy genów. Celera i Human Genome Project ustaliły tę liczbę na poziomie znacznie niższym − około 25 tysięcy genów. Ale to oszacowanie również jest kwestionowane przez badaczy. Geny są o jeden krok oddalone od ludzkiej biologii. Mogą być włączone lub wyłączone z powodów nie w pełni zrozumiałych. Co więcej, jeden gen może produkować wiele białek pełniących skomplikowane role w funkcjach ciała. Odnowione zainteresowanie białkami doprowadziło do narodzin nowej dziedziny badań: proteomiki. Czy okaże się ona bardziej wartościowa od genomiki? Można wątpić, gdyż białka, choć mówią nam bardzo wiele o konkretnych chorobach, są wysoce złożone. Geny są statyczne; białka nie. Białka pojawiają się i znikają; zmieniają postać lub łączą siły z innymi białkami. Potrzeba będzie zapewne całych dziesięcioleci, zanim zbudujemy pełną wiedzę o sposobach ich działania. Wszystko to oznacza, że odkrywanie leków, pomimo naukowych wysiłków całego stulecia badań farmaceutycznych, wciąż jest pełne niepewności. Naukowcy znajdują niekiedy w swych probówkach jakieś lekarstwo; najczęściej jednak okazuje się, że są one próżne. Jest to pewnego rodzaju biznesowa loteria, która zapewne będzie trwała jeszcze przez wiele lat. 47 48 MB A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys łó w b i z n es u Praca z Matką Naturą − przełomowe odkrycia w dziedzinie biologii WILLIAM HASELTINE Bill Haseltine jako szef biotechnologicznej grupy Human Genome Sciences zajmuje miejsce w pierwszej linii poszukiwań nowych leków. Podobnie jak wszystkie firmy farmaceutyczne HGS stara się znaleźć lekarstwa na różne choroby. Haseltine chce jednak posunąć ten proces o krok dalej − znaleźć sposoby pozwalające nie tylko powstrzymać niszczące choroby, ale również naprawić dokonane przez nie szkody. Jest to radykalne odejście od modeli tradycyjnych. Jeśli ta nowa nauka nazywana przez jej zwolenników „medycyną regeneracyjną” − doprowadzi do sukcesu, pozwoli ofiarom upośledzających chorób odzyskać pełną biologiczną sprawność. Pacjent po wylewie znów mógłby mówić bez trudności; ofiara uszkodzenia rdzenia kręgowego znów mogłaby chodzić. W rozmowie z Victorią Griffith Haseltine zarysował swoją wizję radykalnie nowego rodzaju nauki. ■ Medycyna regeneracyjna to przyszłość przemysłu farmaceutycznego. Koncepcja ciała jako samomontującej się i samokonserwującej maszyny zyskuje coraz większe poparcie. Nie chodzi tu o hemocytoblasty i klonowanie − jest to dla mnie medycyna odmładzająca, próba sprawienia, że coś starego znów stanie się nowe. Medycyna regeneracyjna czerpie z tych technologii, lecz jest czymś innym. Główną ideą jest tu wykorzystanie własnych zdolności naszego ciała do reperacji, do naprawiania szkód, jakie pojawiają się z upływem czasu. Musimy w tym celu polegać na naszych własnych sygnałach biologicznych albo, jeśli to niemożliwe, przebudowywać organy wewnątrz ciała w celu ich późniejszej wymiany. Chcemy skłonić ciało, by działało sprawniej, niż gdyby pozostało wyłącznie przy własnych mechanizmach. Naukowcy muszą nauczyć się, jak pobudzać komórki do przebudowy. Sygnały, o których tu mowa, to głównie białka lub niewielkie cząsteczki w rodzaju steroidów. Istnieją na przykład dobrze znane hormony wzrostu, które działają właśnie tak − stymulują wzrost. Sygnały takie staną się nowymi lekarstwami. Komórki odbierają z zewnątrz instrukcje mówiące im, czy mają pozostać bez zmian, popełnić samobójstwo, czy reprodukować się. Naszym celem jest uzyskanie kontroli nad tymi informacjami, by wpływać na zachowanie ciała. Pojawia się pytanie − jak mamy nadawać te sygnały? Innowacja W Human Genome Sciences robimy to, gromadząc informacyjny RNA. (Informacyjny RNA, czyli mRNA, jest skopiowany z DNA komórek i kontroluje zachowanie komórki). Dysponujemy już dziesięcioma tysiącami sekwencji mRNA. Zadanie polega na połączeniu tych sygnałów z potrzebami medycznymi. Jeśli na przykład chcemy pobudzić ciało do większej produkcji przeciwciał, systematycznie testujemy sekwencje mRNA w celu ustalenia, które sygnały przynoszą ten właśnie efekt. W ten właśnie sposób doszliśmy do stymulatora limfocytów B. Ludzka zdolność do wytwarzania przeciwciał zmniejsza się wraz z wiekiem − i to niezależnie od stanu zdrowia danego osobnika. Pomyśleliśmy, że byłoby dobrze zwiększyć „kilometraż” naszego ciała, skłonić system odpornościowy do lepszej pracy przez dłuższy czas. Stymulator limfocytów B jest obecnie w stadium testów klinicznych na osobach cierpiących na pospolity zmienny niedobór odporności, poważną wadę systemu immunologicznego. Mamy nadzieję, że wykorzystamy go również w zakresie innych wskazań. Gdy tylko odnieśliśmy sukces w pobudzaniu organizmu do wytwarzania przeciwciał, przeszliśmy do kolejnej dziedziny. Chodzi o zagadnienia równowagi. Chcemy przebudować, zreorganizować i zrestrukturyzować nasze ciała. Działają one w ten sposób, że niekiedy mamy zbyt mało czegoś pożądanego, lecz kiedy indziej − zbyt dużo. Jeżeli na przykład nasz system odpornościowy jest nadmiernie aktywny, możemy zapaść na reumatoidalne zapalenie stawów. Jeśli nasze komórki zbyt się rozwijają, możemy zachorować na raka. Pewnych wskazówek dostarczyły nam próby na zwierzętach: kiedy na przykład nadmiernie stymulowaliśmy rozwój limfocytów B, zwierzęta zapadały na choroby autoimmunologiczne. Doprowadziło to nas do kolejnego produktu, leku Lymphostat-B, który ma osłabiać aktywność biologiczną stymulatora limfocytów B. Jest on obecnie poddawany próbom klinicznym w terapii tocznia, ciężkiego schorzenia autoimmunologicznego. Jeśli będą one udane, wypróbujemy ten lek w przypadkach reumatoidalnego zapalenia stawów. I znów chodzi tu o odtwarzanie równowagi. Jeśli czegoś jest za mało, staramy się dodać; jeśli jest za dużo, staramy się odjąć. Nauka ta ma ogromny potencjał, może uleczyć mnóstwo chorób. Moglibyśmy wywołać wzrost komórek kostnych u pacjentów z osteoporozą albo stymulować aktywność trzustki u diabetyków. Istnieje teoria, że Matka Natura obdarzyła nas niedostateczną zdolnością do naprawiania własnego ciała, abyśmy jej nie nadużyli. Gdybyśmy na przykład wytwarzali zbyt wiele czynnika wzrostowego, zapadalibyśmy w młodym wieku na raka. Aby uniknąć choroby, musimy kiepsko się naprawiać. Ale co byłoby, gdybyśmy dodali tylko odrobinę czynnika wzrostu i dokładnie tam, gdzie jest potrzebny? Zrobilibyśmy zapewne więcej dobrego niż złego. Jest tu jeszcze jeden ważny element − inżynieria tkanek. Jeśli 49 50 M B A − P ra kt y cz ne i d ee n aj t e˛ ż sz yc h u m ys ł ó w b i z n es u nawet nie potrafimy kontrolować środowiska wewnątrz ciała, potrafimy być może dokonać tego z zewnątrz. Przeprowadzono już w tej dziedzinie mnóstwo prac, budując normalną tkankę wokół pewnej struktury. Jeżeli na przykład chcemy zbudować nowy pęcherz moczowy, bierzemy po prostu drobny wycinek komórek z pęcherza, dodajemy środek stymulujący i hodujemy tkankę nowego organu. Udało nam się wyhodować naczynia krwionośne − trzy warstwy tkanki na ścianie probówki. Naukowcy starają się zbudować serce. W dalszej kolejności idzie klonowanie. Można je wykorzystać do zastępowania starszych komórek czy tkanek − młodszymi. Wiemy, że można to zrobić. Są sześdziesięciolatkowie, którym przeszczepiono szpik kostny młodszych dawców. Co to oznacza? Pacjent ma ciało sześćdziesięciolatka, lecz krew osoby dwudziestopięcioletniej. Zarówno medycyna regeneracyjna, jak i odmładzająca prowadzą do dłuższego, zdrowszego życia. Nie oznacza to nieśmiertelności. Jest mało prawdopodobne, byśmy mogli wydłużyć naturalny czas życia ludzkiego poza 125 lat. Oznacza to jednak wyrównanie pola gry, które dziś jest kształtowane przez przygodne okoliczności genetyczne i środowiskowe. Kiedy medycyna regeneracyjna w pełni się rozwinie, wszyscy ludzie − bez względu na profil genetyczny czy różne oddziaływające na nich czynniki chorobotwórcze − będą mogli oczekiwać takiej samej długości życia. ■