telemach w dżinsach

Transkrypt

telemach w dżinsach
ADAM
BAHDAJ
TELEMACH
W
DŻINSACH
90
WARSZAWA 1979
Okładka
Danuta Cesarska
Fotografia autora na okładce
H. Wolski
Redaktor techniczny
Urszula Muzal
© Copy right
by Krajowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1979
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1979 r.
Wydanie I. Naktad 100.000+350 egz.
Obiętość: ark. wyd. 14,69; ark, druk. 14,98
Papier offsetowy ki. 111 80 g 82x 104
Skład; „Dom Słowa Polskiego" Warszawa
Druk i oprawa: Zakłady Graficzne Rzeszów
Nr prod. I.-IŹ91/74. Cena zl 30. - S-96
CZĘŚĆ I
NIEBO
NASZYM
DACHEM
1
JL^I igdy nie miałem łatwego życia. Nie urodziłem się w czepku i nikt mnie nie rozpieszczał. Miałem jednak pogodne
usposobienie i traktowałem tę moją drogę życiową jak tor
przeszkód.
Pozwólcie więc, że się przedstawię: nazywam się Maciej
Łańko, urodziłem się w Jerzmanowie, a teraz mam lat piętnaście i jestem dopiero na początku tego toru. Wziąłem dopiero
najłatwiejsze przeszkody. Zobaczymy, co będzie dalej."Może
los się kiedyś do mnie uśmiechnie, jak w tych amerykańskich
powieściach, w których czyścibut staje się nagle milionerem.
Milionerem u nas i tak nie można zostać, i w ogóle co to za
przyjemność zastanawiać się stale, na co wydać forsę. Grunt to
porządnie żyć i dojść do jakiegoś celu.
Przeczytałem ostatnio fantastyczną książkę - „Moje góry"
Bonattiego. Wspaniały człowiek. Nie uznawał żadnych trudności i nic go nie przerażało. To jeden z największych
alpinistów. Samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany alpejskie
i zawsze wychodził zwycięsko. Wyobrażacie sobie człowieka,
który samotnie zdobywa północną ścianę Eigeru. Wspina się
sześć dni i sześć nocy, zdaje mu się, że już nigdy nie zwycięży
tej piekielnej ściany, a jednak... Tak może być i w życiu.
Trzeba tylko zacisnąć zęby i przezwyciężyć samego siebie.
Fantastyczna książka! Chociaż nigdy jeszcze nie byłem w górach, a ściany skalne widziałem tylko na fotografii, to jednak
zrozumiałem, o co mu chodzi. I to mnie bardzo pokrzepiło.
Może właśnie dzięki tej książce siedziałem teraz w pociągu
i waliłem prosto do Ełku, żeby odnaleźć swego ojca. A sprawa
6
nic była prosta. Mój ojciec opuścił naszą rodzinę, kiedy
miałem trzy lata. Wsiąkł, rozpłynął się i od tego czasu ślad po
nim zaginął. Rok po tym umarła moja matka. Wychowywała
mnie ciotka Frania, robotnica z fabryki sklejek w Jerzmanowic. Była surowa i wymagająca. Nie miałem u niej aksamitnego życia. Twardą miała rękę, ale nie czuję do niej żalu. I świeć.
Panie, nad jej duszą, bo zginęła przed kilku miesiącami
podczas pożaru lakierni. Zostałem więc pod opieką pana
Sielickiego i pani Telichowskiej, koleżanki mojej ciotki.
W ten sposób znalazłem się w interancie szkoły zawodowej
przy Zakładach Przemysłu Drzewnego w Jerzmanowic Powiedzieli mi, że będę podtrzymywał tradycje rodzinne, że niby
moja matka tutaj pracowała, moja ciotka usmażyła się w lakierni, to ja też mam tkwić w tej cuchnącej dziurze i podtrzymywać tradycje. Dziękuję. Sam zapach wiórów i kleju doprowadza mnie do mdłości. Ale co miałem robić? Wpakowali
mnie do tego internatu i gniłbym tam zapewne do końca
szkoły, gdyby nie pewne zdarzenie.
A było to już po zakończeniu roku szkolnego. Moi koledzy
wyjechali na pierwszy turnus kolonii letnich, a ja zostałem
w internacie i codziennie przekładałem na placu sterty desek.
Zarobiłem przynajmniej na bilet kolejowy i coś mi jeszcze
w kieszeni zostało, ale myślałem, że od tego układania desek
dostanę - nie daj Boże - kręćka albo padaczki.
I nagle wszystko się zmieniło jak w filmie, daję słowo.
Przyszedłem kiedyś wieczorem do świetlicy na coca-colę.
Usiedliśmy z kolegami przy stoliku, a w telewizji szedł
reportaż z budowy kombinatu mięsnego w Ełku. Nic ciekawego. Nawet nie patrzyłem na ekran. Obok siedzieli robotnicy.
Popijali piwo. I nagle coś mną szarpnęło. Kosiak, którego
znałem z placu, powiedział nagle do Bośkiewicza:
- Ty, Wacek, poznajesz tego... To przecież Waldek
Łańko.
Szarpnęło mną jeszcze mocniej. Zerknąłem na ekran. Spo7
eony i zdyszany reporter przeprowadzał wywiad z brygadą
montażową. Nad ich głowami przesuwała się wolno suwnica
i spawacze sypali ze spawalnic snopami iskier. I było zupełnie
tak jak w telewizji. Brygadzista drapał się za uchem. Mówił, że
mają pewne trudności, ale wszystko idzie klawo i halę oddadzą
przed terminem, a reporter co chwila zwracał się do telewidzów i chwalił całą brygadę za solidną pracę. I wtedy Bośkiewicz, robotnik z narzędziowni, trącił łokciem Kosiaka:
- Niech mnie kule biją, to Waldek!
Obaj spojrzeli na mnie, a mnie się nagle zrobiło gorąco
i potem przeszył mnie dziwny ból w okolicy serca. Zobaczyłem wśród robotników na ekranie swego ojca. Wprawdzie
nigdy go nie widziałem, ale u ciotki wisiała fotografia ślubna
moich rodziców. Ten człowiek stojący nieco z boku, trzymający w kącikach warg papierosa, to był mój ojciec. Po chwili
byłem już pewny. Nastąpiło bowiem zbliżenie i w powiększeniu zobaczyłem jego twarz. Ten sam owal, wyraźne łuki brwi,
głęboko osadzone oczy i dziwnie przekorny uśmieszek na
zaciśniętych ustach. Tamci się nie mylili.
Ojciec wyjął z ust papierosa, niedbałym ruchem rzucił go za
siebie, a spoza ekranu odezwał się głos reportera:
- Panie Łańko, słyszałem od brygadzisty, że pan jest
przodownikiem pracy. Niech pan nam powie, w jaki sposób
osiąga pan tak znakomite rezultaty?
Ojciec uśmiechnął się cierpko, jakby chciał zlekceważyć
reportera.
- No cóż - powiedział przekornie - robi się, panie redaktorze... No i brygada jest zgrana. To nie żadna sztuka. Ja już
robiłem na wielu budowach. Jak się ma smykalkę, to i robota
idzie. - Wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyłuskał
jednego.
Przy stoliku Bośkiewicz głośno się roześmiał.
- Waldek, jak pragnę... Ale mu dobrze powiedział.
A Kosiak dodał wesoło:
8
- Nic się chłop nie zmienił. Zawsze miał cięty język
i wiedział, jak komu przysolić.
Podszedłem do nich. Czułem się, jak gdybym przed chwilą
wylądował na księżycu. W ustach miałem Saharę, a gardło
ściśnięte. Wybąkałem jednak z trudem:
- Panowie... panowie znali mojego ojca?
Najpierw popatrzyli na mnie, a potem po sobie, jak gdyby
się zakłopotali. Bośkiewicz przeczesał dłonią opadające na
oczy włosy.
- No jasne - powiedział z namysłem. - Robiłem z nim
w narzędziowni, ale niedługo, bo potem poszedł do wojska. Nagle spojrzał na mnie badawczo i trochę dziwnie. - A ty... tyś
go poznał?
- Co ty, Kazek - wtrącił Kosiak. - Przecież on był jeszcze
w kołysce... - Urwał nagle i zerknął z zakłopotaniem na
Bośkiewicza.
Tamten wzruszył ramionami.
- Kopę lat od tego czasu minęło.
- A ja z nim byłem w wojsku - dodał trzeci, barczysty
robotnik, którego nie znałem. - Byliśmy w WOP-ie w Zgorzelcu. Twój ojciec był za kierowcę. Wesoły człowiek.
- Wesoły - westchnął ciężko Kazik. - Jak się urwał, to do
tej pory nie wrócił.
Bośkiewicz syknął ostrzegawczo.
- Ty, Kazek - pokazał na mnie oczami - przecież to jego
chłopiec.
Kosiak machnął ręką.
- On już ma swoje lata. On już wszystko rozumie. - Nagle
wstał, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się ciepło: No co, ucieszyłeś się? Starego pokazali w telewizji. Pistolet.
Przodownik pracy. Teraz będziesz mógł się pochwalić, że
masz takiego ojca.
A ten trzeci dorzucił:
- I będziesz mógł do niego napisać. Znasz adres.
9
Nie wiedziałem, czy żartują, czy mówią poważnie. Wciąż
czułem się tak, jakbym przed chwilą wylądował na księżycu.
Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem. Nie potrafiłem
nawet odejść, jakby mnie coś trzymało. Musiałem wyglądać
strasznie głupio, bo tamci zamilkli i bez słowa zabrali się do nie
dokończonego piwa. Z tej drętwoty wyrwał mnie dopiero
Maniek Giemza. Podszedł do mnie i, jakby nic się nie stało,
klepnął mnie w ramię.
- No, Maciek, pójdziemy do kina.
- Dobrze...-wyszeptałem.
Wyszliśmy z Mankiem i ze Staszkiem Pierogiem ze świetlicy, ale tuż za drzwiami pożegnałem ich. Powiedziałem ni
w pięć ni w dziesięć, że mnie strasznie głowa boli. Uwierzyli,
bo któż nie uwierzyłby w takiej sytuacji. Maniek, mój najlepszy kolega, odprowadził mnie do internatu. Szliśmy długo
w milczeniu, wreszcie przed internatem Maniek powiedział:
- Nie cieszysz się, że odnalazłeś starego?
- Nie wiem - mruknąłem, podałem mu rękę i szybko
wszedłem do internatu.
2
Przyznam się wam szczerze, że w internacie rozbeczałem się
jak małe dziecko. Myślałem o Bonattim, który samotnie
zdobywał najtrudniejsze ściany, o Slocumie, który pierwszy
samotnie opłynął świat na małej łodzi, ale nic mi nie pomogło.
Płakałem i dziwiłem się, skąd tyle łez w oczach się bierze.
Poduszka była mokra, a we mnie jakaś czczość. I nie wiedziałem, czy smucić się, czy cieszyć.
Nie należę jednak do takich, co się za długo martwią i mażą.
Splunąłem wreszcie ze złością i postanowiłem w jednej chwili,
że jutro nawiewam z internatu i jadę do ojca. Jak go zobaczę,
zamienię kilka słów, to wtedy będę wiedział, czy się martwić,
czy cieszyć. Prysnął stary, ulotnił się, rzucił matkę, ale teraz
nie wiadomo, jaki jest i co o tym myśli. Nie pisał przez cały
czas i nie posłał nawet grosza, chociaż ciotka starała się
o alimenty dla mnie, ale kto to wie, co się przez ten czas z nim
działo. Człowiek się przecie zmienia. Może nie chciał pisać,
może ńie mógł płacić. Stawiałem sobie tysiąc pytań, ale na
próżno, na żadne nie mogłem odpowiedzieć. A więc postanowiłem: jadę do Ełku i na miejscu zobaczę, co w trawie piszczy!
Nikomu nic nie powiedziałem, bo przypuszczałem, że będą
mnie odmawiać. Zostawiłem tylko krótki list do mojego
wychowawcy i opiekuna, pana Sielickiego. Napisałem, jak
było i że jadę do ojca, przekonać się, czy weźmie mnie do
siebie. Napiszę z Ełku kilka słów. Niech się pan Sielicki na
mnie nie gniewa, bo nie mogłem zrobić inaczej.
Rano zapakowałem do mojej ulubionej torby najpotrzebniejsze rzeczy, wziąłem kilka moich ulubionych książek i zali
miast na plac do roboty, poszedłem na dworzec kolejowy.
A teraz byłem już kilka godzin w drodze.
*
W pociągu jak w pociągu w porze wakacji i urlopów - tłok,
przedziały nabite, dzieci grymaszą, starzy kłócą się, czy
otworzyć, czy zamknąć okno, jedni drzemią, drudzy żłopią
lemoniadę i przegryzają kanapkami, a wszyscy nie mogą
doczekać się kresu podróży.
Wcisnąłem się cudem do jakiegoś przedziału i w kącie pod
oknem znalazłem miejsce stojące między drzemiącym rencistą
a paniusią w słomkowym kapelusiku. Rencista co chwila
budził się z drzemki i przekazywał swej sąsiadce słowny serial
z polowania na dziki. Gdyby to była prawda, o czym opowiadał, to już nie byłoby śladu po dzikach w naszych lasach.
Paniusia z nicianej torebeczki wyłuskiwała cukierki i ssała je
bladymi, popękanymi wargami. W przerwach między jednym
cukierkiem a drugim narzekała, że wszystko drożeje i nie
można związać końca z końcem. I było strasznie nudno, tak
nudno, że wyjąłem z torby „Wojnę trojańską" Parandowskiego i stojąc na jednej nodze zacząłem czytać.
Trafiłem właśnie na opis wyprawy Telemacha do Argos do
Nestora. I jakoś mi się lżej zrobiło. Znałem dobrze tę książkę,
więc przerzucałem tylko kartki i przypominałem sobie ciekawsze fragmenty.
^Wyobraźnia zaczęła pracować. Oto rodzinna wyspa Telemacha - Itaka. Dokoła spienione morze, na morzu kilka
białych żagli. Na brzegu winnice i gaje oliwne, a wśród gajów
dwór Odysa. I młody chłopiec wychodzący codziennie na
brzeg morza i wypatrujący statku ojca. Ojciec od dziesięciu lat
nie wraca. Wszyscy myślą, że już zginął, że już nigdy jego noga
nie stanie na skałach rodzinnej wyspy. Tylko matka i on,
Telemach, wierzą, że kiedyś na horyzoncie pojawi się łódź,
12
.i potem ujrzą wysmaganą wichrami, spaloną słońcem twarz
Odysa i zobaczą go, jak zstępuje z łodzi na przybrzeżne
skały...,
Ogarnęło mnie wzruszenie. Pomyślałem, że ja, Maciek
Łańko, syn Waldemara, podobnie jak Telemach oczekuję
ojca., I zagłębiłbym się po uszy w rozmyślania, gdyby nagle nie
rozległo się mocne walenie w szybę drzwi przedziału. Obejrzałem się. Za drzwiami, wtłoczony między ludzi, stał niewielki
chłopaczek i gwałtownymi ruchami dawał mi znaki, żebym
wyszedł do niego.
Wzruszyłem tylko ramionami, bo nie wiedziałem, o co mu
Chodzi. Był tłok. Żeby przecisnąć się na korytarz, musiałbym być akrobatą, ale szczeniak nie ustępował i tak się
zachowywał, jakbym mu był coś winien. Wrzuciłem więc do
torby książkę i zacząłem przedzierać się między poplątanymi
nogami. Po chwili byłem już na korytarzu.
- Czego chcesz? - zapytałem wściekły.
Przymrużył tajemniczo oko.
- Ty, koleś, czy konduktor sprawdzał już w tym wagonie
bilety?
Dawno, zaraz za Warszawą. A co?
- Bo ja jadę na gapę. A ty masz bilet?
- Ja? - zdziwił mnie jego protekcjonalny ton. - No jasne.
Mam nawet cały, bo mi nie chcieli sprzedać zniżkowego.
- To fajnie, bo ja nie mam nawet ćwiartki. Prysnąłem
| domu - oznajmił takim tonem, jakby chodziło o zmianę
rządu w Etiopii.
- Ho... - mruknąłem z uznaniem i przyjrzałem mu się
uważniej.
Był to dwunastoletni szczeniak, może nawet młodszy.
Loczki kręciły mu się dokoła uszu jak aniołkowi, gębę miał
pyzatą, nos zadarty, siekacz z przodu wybity, a oczy jak dwa
guziczki, małe, lecz pełne przebiegłości. Jednym słowem
komiczna figura. Ubrany był zamożnie i starannie, jakby go
przed chwilą wypuścili z dobrego sklepu i nie wyglądał na
uciekiniera. Uśmiechnąłem się więc z politowaniem i dobrodusznie.
- Ty, mały, radzę ci, zapnij sobie guzik pod szyją i wysiadaj
na najbliższej stacji, bo cię zgarną i będziesz miał kłopoty.
Szczeniak rzucił mi wzgardliwe spojrzenie.
- Coś taki ważny! Masz bilet, to już nosa zadzierasz.
- Uspokój się, szczeniaku, bo ci przyłożę - ostrzegłem
niemal po ojcowsku.
Spokorniał i zamrugał niebieskimi oczkami.
- Co, nie znasz się na żartach? Jak masz bilet, to pokaż.
- Nie widziałeś biletu?
- U ciebie jeszcze nie. No, pokaż, pokaż.
- A co ci przyjdzie z mojego biletu?
- Co? Widzisz, jak jeden z nas ma, to już dużo lepiej.
- Co ty się tak do mnie przyznajesz?
- Bo wyglądasz mi na porządnego cyzia.
- I kto cię nauczył tak mówić? Z respektem, muminku, bo
ci uszu natrę.
Znowu uśmiechnął się maślanie i pojednawczo.
- Coś taki ostry? Ja do ciebie jak do kolegi, a ty...
- Bo mi grasz na nerwach i stawiasz się. I w ogóle, co się tak
spoufalasz?!
- Myślałem, że dalej pryskamy razem.
- Ja z tobą, muminku? A dokąd ty pryskasz?
- Do Szwecji. Tam wysoka stopa życiowa i można dobrze
zarobić. Dolary - dodał poważnie.
Roześmiałem się. Zaczął mnie bawić ten szczeniak. Wziąłem go pod brodę i wyrozumiale pokiwałem głową.
- Będziesz przebierał ryby, oddzielał śledzie od sardynek,
co?
Naburmuszył się i nagle spojrzał nienawistnie.
- Ty nic nie rozumiesz. Ja naprawdę zwiałem z domu.
I wcale nie jestem taki mały.
- Naczytałeś się pewno książek i w głowie ci zakwitły
14
rozmaite pomysły. Może chcesz jechać na Wyspy Fidżi albo na
Bermudy? To niedaleko, prosto, na prawo, a potem na lewo żartowałem.
Splunął z obrzydzeniem.
- Z tobą nie ma zabawy.
- Nie ma, zgadłeś. Ty zwiewasz z domu, a ja chętnie
zwiałbym do domu - wtrąciłem, choć wiedziałem, że tego
teraz nie pojmie.
Zerknął bokiem jak obrażone dziecko.
- Jesteś kolega czy nie?
- Nie.
- A ja myślałem, że pojedziemy razem. Masz przecież cały
bilet. Powiemy, że jesteśmy bracia i razem jedziemy do babci
na wakacje.
- Dobra, dobra, tylko że każdy musi mieć swój bilet,
kapujesz?
Nie kapował albo nie chciał, bo nagle sięgnął do wielkiego plecaka i z wierzchu wyjął coś zawiniętego w tłusty
papier.
- Zjesz ze mną kurę? Mówię ci, pierwszorzędna. Rąbnąłem
mamie z lodówki.
- Schowaj sobie na Szwecję - mruknąłem bez przekonania,
bo w tej samej chwili poczułem piekielny głód. Od rana nic nie
jadłem, a kura wyglądała smakowicie.
- Do Szwecji to zaśmiardnie i będę musiał wyrzucić.
Lepiej, żebyś ty zjadł ze mną.
- Do Szwecji jeszcze daleko. Przyda ci się w drodze.
Łypnął podejrzliwie. Był wyraźnie niezadowolony, że nie
chwyciła łapówka. Gapił się chwilę na udko, potem z apetytem
wbił zęby w złociście przypieczone mięso, aż mu sok potoczył
się po brodzie. A mnie po prostu skręcało. Przymknąłem oczy,
by nie patrzeć na tę ucztę i miałem takie uczucie, jak gdybym
trawił kamienie. Ssało mnie okrutnie w dołku. Szczeniak to
wyczuł, uśmiechnął się chytrze, przymrużył guzikowate oczy
i palnął:
15
- Jeszcze nigdy nie jadłem tak fantastycznej kury. Pycha
do kwadratu.
- Smacznego - rzuciłem z bolesnym przekąsem.
- A drugie udko będzie jeszcze lepsze. - Podsunął mi pod
sam nos kawał mięsiwa. Zapachniało mi rajsko i w pewnej
chwili pożałowałem, że odmówiłem. Szczeniak tymczasem
przeżuwał dokładnie i systematycznie, jakby chciał mnie
drażnić, i co chwila cmokał z rozkoszy. Nagle zagadnął
pełnymi jadła ustami: - A tobie jak na imię?
- Maciek.
- Mnie Krzysiek, ale w klasie nazywają mnie Romeo.
- Romeo! - zaśmiałem się. - Nie wyglądasz mi na Romea.
- Wiem, ale tak mnie nazwala Ewa, bo kiedyś na basenie
powiedziałem, że dla niej popełnię każde szaleństwo, nawet
skoczę z dziesięciometrowej wieży do wody, kapujesz?
- Tak. I co, skoczyłeś?
- Coś ty, z dziesięciu metrów? Nie ma głupich. Powiedziałem jej, bo w basenie nie było wody.
- Chytrus z ciebie. Przemądrzalec. Romeo...
- Fajne przezwisko, co? - Zabierał się właśnie do soczystej
i przyrumienionej piersi.
W brzuchu zaburczało mi złowieszczo. Czułem, że soki
trawienne domagają się paliwa. Przełknąłem ślinę, ale nic nie
pomogło. Miałem takie uczucie, jak gdybym od dziesięciu dni
żywił się trawą i korzonkami. A szczeniak wcinał z wzrastającym apetytem.
- No to cześć - powiedziałem ni stąd ni z owad, a może
właśnie z owad, bo już nie mogłem znieść tej męczarni.
Zatrzymał mnie gwałtownym ruchem.
- Coś ty, przecież tak się klawo rozmawia. - A potem
łypnął po swojemu i podpuścił mnie przekornie: - Może byś
jednak zjadł? Zawsze przyjemniej jeść we dwóch.
Załamałem się.
- No... jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to daj kawałek. 16
Powiedziałem to wbrew woli i ambicji i nigdy bym sobie na to
nie pozwolił, gdybym wtedy wiedział, jak drogo będę musiał
za ten nędzny kawałek kury zapłacić.
Romeo oderwał kawał mięsiwa, podał mi wspaniałomyślnie.
- A jak będziesz głodny - dodał - to mam jeszcze kawał
placka z jagodami i słoik truskawkowego dżemu. Jak się
ucieka z domu, to trzeba się dobrze zaopatrzyć.
Muszę przyznać, że zblatował mnie podstępnie i teraz już
mi nie wypadało traktować go z góry. Kura była wspani; !a
i podziałała łagodząco na moje rozdrażnienie. Zerknąłem już
przyjaźniej.
- Ty, stary, powiedz prawdę, dlaczego zwiałeś z domu?
- He, he... - zaśmiał się szatańsko. - Ty nie znasz mojego
starego. To wszystko przez cybernetykę.
- Cybernetykę?
- No a jak myślisz? Bo mój kochany tatuś jest zupełnie
cybernetyczny. Dostał po prostu fioła. 1 cały dom jest cybernetyczny.
- Mów jaśniej, bo nic z tego nie rozumiem.
- Byłeś kiedyś niewolnikiem?
. - Nie.
- A ja jestem. Rano, kapujesz, ojciec wyciąga mnie o pół do
siódmej z łóżka, bo musimy cybernetycznie przebiec całą
ścieżkę zdrowia. Nie wolno opuścić żadnego ćwiczenia, żeby
cybernetycznie się dotlenić. Kapujesz?
- Nic w tym nie widzę dziwnego. To zdrowo.
- Zdrowo!... - zaśmiał się. - A potem jeszcze zdrowiej
wtrajać owsiankę albo płatki kukurydziane. Na samą myśl
o tym mdli mnie i zbiera mi się na wymioty. Bo fater obliczył
cybernetycznie, że owsianka najzdrowsza i daje tyle a tyle
kalorii. Fajne, co? I jeszcze jedno, fater obliczył sobie na
podstawie testu, że mam zdolności matematyczne. Chce ze
mnie zrobić cybernetyka, kapujesz. Ze mnie... A ja chciałbym
17
być poetą albo cyrkowcem. I jak można wytrzymać w takim
domu? Myjemy się cybernetycznie, cybernetycznie oglądamy
telewizję i cybernetycznie siusiamy... Wytrzymałbyś? I do
tego jestem jedynakiem. Gdybym miał siostrę albo brata, toby
się ta cybernetyka jakoś na nas rozłożyła. A tak... - Westchnął
niemal tragicznie i przełknął ostatni kęs kury.
Żal mi się szczeniaka zrobiło. Nieco przychylniej na niego
spojrzałem, chociaż, szczerze mówiąc, nie byłem pewny, czy
mówi prawdę, czy fantazjuje. Chytrus wyczuł moją słabość
i podstępnie zagadnął:
- No, jak będzie z tym biletem?
- Z jakim biletem? - udałem zaskoczenie.
- No jakim? Twoim. Mówię ci, to się da załatwić. Jak
przyjdzie konduktor, to mu powiesz, że jedziemy razem na
jeden bilet normalny, bo w kasie nie było dwóch biletów
ulgowych, kapujesz?
- Ten numer nie przejdzie — powiedziałem z namysłem.
Ale wiedziałem, że po tej kurze i po jego spowiedzi nie wypada
mi już odmówić.
- Możemy spróbować.
- Głupio mi będzie tłumaczyć. Nie lubię takich kantów.
- To ja to już załatwię. Ja jestem młodszy, kapujesz, i mnie
prędzej uwierzą. A jak nie uwierzą, to i tak będziesz miał bilet.
No co, zgoda?
- Możemy spróbować - powiedziałem, nie wiedząc, że
palnąłem jeden z największych byków w swym życiu.
Romeo uśmiechnął się rozkosznie i wyciągnął z plecaka
ciasto z jagodami. Chciał w ten sposób do końca mnie
zblatować.
- Od razu wiedziałem, że jesteś fajny kolega. - A po chwili
dodał optymistycznie: - Ja mam, bracie, nosa i w ogóle zdaje
mi się, że konduktor nie przyjdzie. Za duży tłok. -Trącił mnie
protekcjonalnie w bok i zapytał:
- No co, stary, sypniemy się do Szwecji?
18
3
Zamiast do Szwecji zajechałem ho, ho... bo, jak na złość,
w tej samej chwili w drzwiach korytarza zjawił się kontroler.
Właściwie nie zjawił się, tylko wyrósł spod ziemi, jak to
w książkach pięknie określają. Wyrósł, a my nie mieliśmy już
czasu zastanowić się nad tym. Romeo trącił mnie jeszcze
mocniej, spojrzał konspiracyjnie i szepnął:
- No, dawaj, na co czekasz, ja to załatwię.
Nie wiem, czy zupełnie zgłupiałem, czy ten muminekmnie
zahipnotyzował, dość że wyjąłem z kieszeni bilet i dałem mu
prosto w łapę. Temu oczka zaiskrzyły się, a kiedy podszedł
kontroler, nie patrząc na mnie podał mu bilet. Trąciłem go
w bok z podwójną siłą. Syknąłem:
- No, mów, co miałeś mówić.
Romeo nie drgnął nawet, jakbym przemawiał do niego
z innej planety albo był niewidzialny. Kontroler przeciął mu
bilet, a jego badawcze spojrzenie spoczęło na mnie. Gorąco mi
się zrobiło, ale chwilowo nie traciłem jeszcze równowagi, tylko
strzeliłem jeszcze jedno głupstwo.
- Proszę pana, to nasz wspólny bilet - bąknąłem.
- Zaraz, zaraz. Co ty, kawalerze, wygadujesz? Jak to
wspólny?...
- No, bo... - brnąłem dalej - my jesteśmy bracia, a na
dworcu w Warszawie kasjerka nie miała dwóch oddzielnych
biletów zniżkowych, więc sprzedała nam jeden cały. - W tym
momencie chwyciłem Romea za koszulę i przyciągnąłem do
siebie. - No mów, bo zrobię z ciebie marmoladę.
Romeo spojrzał tak niewinnie na kontrolera, jakby to był
19
jego dobry wujaszek lub ktoś w tym rodzaju, i palnął bezczelnie:
- Proszę pana, to wcale nie mój brat. Ja go w ogóle nie
znam.
Wtedy mi dopiero krew uderzyła do głowy, wszystko we
mnie zakipiało i poniosły mnie nerwy. Przyciągnąłem szczeniaka do siebie, skręciłem mu na piersi koszulę, aż szwy
trzasnęły.
- Ty nędzny gnojku! - wrzasnąłem. - Myślisz, że zrobisz
ze mnie kosmicznego balona! Mylisz się! ~ Niestety, to ja się
myliłem, bo szczeniak ani miauknął, tylko zrobił zdziwioną
gębę i spojrzał na konduktora.
- No, widzi pan, nie ma biletu i jeszcze się szarpie.
Wtedy dopiero zrozumiałem, że dałem się wystrychnąć na
najnędzniejszego dudka i dudkiem do końca życia zostanę. I to
przez kogo? Przez nędzną kreaturę, przez tego przebiegłego
konusa. Gdybym mógł, tobym się ze wstydu zapadł pod
ziemię, ale chwilowo staliśmy na twardym gruncie wagonu,
a kontroler spoza okularów świdrował mnie zimnymi oczami. - No, kawalerze, masz bilei czy nie masz biletu, bo nie
mam czasu.
Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, opanowałem gniew,
zrobiłem normalną gębę i powiedziałem siląc się na spokój:
- Proszę pana, to naprawdę mój bilet. Jak pan nie wierzy, to proszę spytać tych państwa w przedziale. Oni jadą
ze mną od samej Warszawy, a ten... - skinąłem głową w stronę Romea - ten przybłęda zjawił się dopiero na poprzedniej
stacji.
Kontroler zerknął podejrzliwie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Każdy pasażer musi mieć
gotowy do okazania bilet. Masz bilet, kawalerze?
Jak to bywa w takich wypadkach, ręce mi opadły. Byłem
bezsilny i bezbronny. Chciałem się jeszcze tłumaczyć, lecz
nagle ze zdumieniem spostrzegłem, że obok mnie nie ma
20
dowodu rzeczowego, czyli Romea. Rozpłynął się w powietrzu
albo wróżka zamieniła go w krasnala i włożyła kontrolerowi do
kieszeni. Rzuciłem się w kierunku wyjścia z wagonu, lecz
mocna dłoń kontrolera osadziła mnie w miejscu. Teraz byłem
zupełnie ugotowany. Pociąg zwalniał, kołysał się na rozjazdach. W dali zamajaczyły budynki stacji kolejowej. Romeo
rozpłynął się, ja znalazłem się na dnie rozpaczy i gniewu,
a kontroler wciąż żądał ode mnie biletu.
Pokiwał nade mną z politowaniem głową:
- Czy ci nie wstyd? Czy to tak ładnie jeździć na gapę
i narażać się.
Chciałem się bronić, ale nagle wstąpił we mnie duch
przekory. Pomyślałem: ,,Bądż mężczyzną i nie daj się poniżać".
- Nie mam biletu -- powiedziałem twardo i stanowczo. I niech pan robi ze mną, co do pana należy.
*
Zatrzymaliśmy się na stacji, której wprawdzie nie znalem,
lecz nie zapomnę jej do końca życia. I było mi strasznie głupio,
bo wszyscy gapili się na mnie. Myśleli, że jestem chuligan albo
jeszcze gorzej. Po moim oświadczeniu kontroler spojrzał na
mnie z łaskawą wyrozumiałością, wziął pod ramię, wyprowadził na peron.
- Nie martw się. Teraz wakacje i wielu takich łowców
przygód włóczy się po kolejach. Na posterunku SOK-u spiszą
protokół i odeślą cię do domu.
Chciałem zaprotestować, że wcale nie jestem łowcą przygód
ani gapowiczem, ale postanowiłem nie poniżać się, zacisnąłem
więc wargi aż do bólu i szedłem z podniesioną głową. Nagle
złapało mnie coś za gardło. Wielki żal. Zdawało mi się, że
ojciec czeka na mnie w Ełku, a ja tymczasem będę musiał
spowiadać się na dworcu i tłumaczyć przed nie wiadomo kim.
21
I gniew mnie ogarnął, bo pomyślałem, że tym razem wpadłem
niesprawiedliwie, a niesprawiedliwość zawsze najbardziej boli. Gdybym teraz dostał w ręce tego muminka Romea, to
z zimną krwią rozszarpałbym go na drobne kawałki albo
posiekał tępym nożem.
Taka mnie złość chwyciła i taki żal, że zdecydowałem
nawiewać. Wnet nadarzyła się okazja, bo właśnie dwie siostrzyczki zakonne, rumiane jak różane pączki, w czyściutkich
kornetach, z oczkami jak niezapominajki, zahaczyły nagle
kontrolera i zaczęły go wypytywać, jak dostać się do Gołdapi.
Niech mnie drzwi ścisną, z nieba spadły te siostrzyczki.
Kontroler rozluźnił uchwyt na moim ramieniu, a ja włączyłem
od razu czwórkę, dodałem gazu i w nogi. Biegłem wzdłuż
pociągu jak mistrz sprintu albo jeszcze szybciej, a za sobą
słyszałem przeraźliwe wołanie kontrolera:
- Łapać go! Łapać!
Jakiś mężczyzna rzucił się za mną, ale wywinąłem się
zręcznie, dałem nura pod wagon i wylądowałem po drugiej
stronie pociągu. Dalej był już tylko nasyp, jakieś baraki i pola.
Myślałem, że jestem uratowany, jednak gdy zbiegałem z nasypu, nagle za sobą zobaczyłem dwóch kolejowych strażników.
Skąd się wzięli, tego się nigdy nie dowiem. Najgorsze, że byli,
biegli za mną, wywijali w powietrzu automatami i wołali,
żebym się zatrzymał.
Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie złapali. Nie ma naiwnych. Przyspieszyłem. Przebiegłem obok baraków, przed
sobą spostrzegłem ścieżkę prowadzącą przez łan żyta. A może
to była pszenica. Wybaczcie, nie miałem czasu zastanawiać się
nad tym. Skierowałem się na ścieżkę, a w dali zobaczyłem las.
I znowu pomyślałem, że jestem uratowany. Tymczasem jednak nie byłem, bo tamci sunęli za mną jak wicher i wciąż się do
mnie zbliżali, /'dawało mi się, że depczą mi po piętach.
Kiedy dopadłem brzegu lasu, ledwo żyłem ze zmęczenia,
w płucach chrypiało mi, a serce łomotało aż w piętach. Wtedy
22
pomyślałem, że jednak mnie złapią, a co gorsze, zakują w kajdanki i jak zbiega zaprowadzą na posterunek. Miałem jednak
szczęście. Jeden z nich, ten, który był najbliżej, nagle potknął
się o korzeń i rozłożył jak długi. Zyskałem znowu kilka
metrów. Czułem, że albo ducha wyzionę, albo ich odstawię.
Przywołałem na pomoc resztki sił i wkrótce zdało mi się, że
tamci zostają.
Obejrzałem się. Za mną była pusta ścieżka, a dokoła
szumiał, a może nie szumiał polski las. I dziwna radość
zwycięstwa dodała mi skrzydeł. Teraz byłem już pewny, że
mnie nie dogonią, zwłaszcza, że ścieżka rozgałęziała się nagle
w trzy strony. Skręciłem w lewo. Po chwili znalazłem się
w gęstym, sosnowym młodniku. Rzuciłem ścieżkę, dałem
nura w pachnącą żywicą gęstwinę. Biegłem jeszcze ze sto
metrów. W pewnej chwili poczułem, że nogi się pode mną
łamią. Runąłem więc pomiędzy sosny, padłem na suche
igliwie. Z radości całowałem ziemię.
/
4
Leżałem tak pół godziny, a może dłużej. O niczym nie
myślałem. Byłem zupełnie wypruty, tak jak gdyby mnie
w ogóle nie było. Nagle roześmiałem się, bo pomyślałem, że
pociąg dojeżdża teraz do Ełku, a zamiast mnie z wagonu
wysiada Romeo. A ja, pożał się Boże, jestem gdzieś w Polsce,
nie wiem nawet gdzie. Dokoła las. Wiewiórka skakała z gałązki na gałązkę, drozd śpiewał w sośninie, grzyby rosły, żywica
pachniała i było jakoś cicho, śpiewnie, faliście. Tylko co robić?
O, właśnie, co robić? Nie należę do takich, co się długo
zastanawiają. Jedno było pewne, musiałem uciekać jak najdalej od stacji, bo tamci dwaj mogli się zaczaić albo wezwać
pomoc i przeszukiwać las. Całe szczęście, że zjadłem to kurze
udko, bo do wieczora skonałbym z głodu.
Szedłem więc leśnymi ścieżkami jak indiański zwiadowca nastawiając uszu, czy ktoś się nie zbliża. Kierowałem się na
zachód. Po godzinie wśród pni drzew zobaczyłem nagle taflę
wody. Jezioro. Zaszeleściły miałko trzciny, z trzcin poderwała
się dzika kaczka. Leciała nisko nad wodą, a zataczając łuk nad
rozsrehrzoną wodą, skrzydłem wydziergała drobny ścieg na
płyciźnie. I znowu poczułem się trochę jak traper z powieści
Curwooda albo leśny człowiek.
Szedłem teraz skrajem jeziora. Wieczór był pogodny i słowiki śpiewały jak pijane, a mnie było strasznie głupio, bo
myślałem, że ta cała ucieczka to psu na buty. Niepotrzebnie
uciekałem i niepotrzebnie mnie ścigali, bo daję słowo, miałem
przecież bilet kolejowy. Czułem się coraz bardziej czczo
i głupio i nie wiedziałem, co robić; dopiero kiedy na polanie
24
zobaczyłem wyciągnięty z wody kajak, postanowiłem przepłynąć na drugą stronę jeziora.
Właściwie nie był to kajak, tylko stary wrak porzucony
jeszcze ubiegłego lata przez letników. Zeschnięty, łuszczący
się szarą farbą leżał dnem do góry, wołając o pomstę do nieba.
Odwróciłem go, w środku znalazłem wiosło i butelkę po winie
„Perła Bałtyku". Szczerze mówiąc, to na tym gracie nie
przepłynąłby jeziora nawet fakir. Jednak zaryzykowałem.
Prawdopodobnie z lenistwa, gdyż nie chciało mi się okrążać
jeziora.
Było nie było, raz kozie śmierć. Zepchnąłem to nieszczęście
na wodę, usadowiłem się wygodnie i zacząłem wiosłować.
Początkowo płynęło mi się zupełnie dobrze, lecz gdy znalazłem się na środku jeziora, usłyszałem nagle podejrzane bulgotanie, a po chwili poczułem, że podmakam. Kajak przeciekał.
Rozejrzałem się. Dokoła polski krajobraz z jeziorem na
pierwszym planie i z ciemną smugą dalekiego brzegu. Do
brzegu było jednak piekielnie daleko. Tymczasem bulgotanie
wzmagało się, a kajak coraz głębiej zanurzał się w wodę.
W tej chwili ogarnęło mnie coś, co człowieka w takich
wypadkach najczęściej ogarnia. Strach. Przez chwilę siedziałem jak sparaliżowany staruszek w wanience, ale to wcale mi
nie pomogło. Im dłużej tak siedziałem, tym większy czułem
lęk. Wreszcie zdecydowałem wylać wodę z tej piekielnej łajby.
Rozebrałem się szybko, torbę i ubranie związałem paskiem
i po harcersku przytroczyłem do karku. Potem zsunąłem się
do wody. Przez jakiś czas szamotałem się z tym przeklętym
kajakiem, chcąc go przekręcić dnem do góry i wylać zeń wodę,
ale potwór był ciężki i przekorny. Nawet nie drgnął.
Dokoła stawało się coraz ciemniej i groźniej. Przyszedł
wieczorny podmuch, fala się wzmogła, a ja... No cóż, zacząłem dygotać i szczękać zębami. Przez moment pomyślałem, że
to już koniec, lecz było to jedno mgnienie, bo wnet przypomniałem sobie Jacka Londona i jego przygodę w San Francisco,
25
kiedy wypłynął na wielką zatokę i przy przeciwnej fali dopłynął do drugiego brzegu. „Nie możesz być od niego gorszy" pomyślałem. Porzuciłem więc tę rozeschniętą, pożal się Boże,
gondolę i zacząłem płynąć do dalekiego brzegu.
Łatwo powiedzieć - płynąć... Fala wzbierała, a tłumok na
karku stawał się coraz cięższy - nasiąkał wodą jak gąbka.
Obejrzałem się za siebie. Kajak wciąż jeszcze majaczył
w mglistym powietrzu, kołysząc się jak korek na fali. Zawróciłem. Myślałem, że uczepię się tego wraka i może jednak uda mi
się wylać z niego wodę, lecz kiedy się zbliżyłem, nagle zaczął
toiiąć. Zawirowała wokół woda, coś nagle zabulgotało i po
kajaku! Zostałem sam jak rozbitek za burtą i wtedy dopiero
chwycił mnie prawdziwy strach.
- Ratunku! Ratunku! - zawołałem bezmyślnie, choć daję
słowo, wcale nie miałem takiego zamiaru. Wydało mi się, że to
ktoś inny woła, nie ja, a głos niósł się szeroko po wodzie jak
nawoływanie flisaka. Zrozumiałem, że wołanie nic mi nie
pomoże, bo dokoła było pusto i głucho jak na środku oceanu.
Zaciąłem więc zęby i zacząłem płynąć. Wiatr był przeciwny,
fala szła ukosem od brzegu i, chociaż mocno zagarniałem
wodę, zdawało mi się, że stoję w miejscu. Ogarnęła mnie
panika. Pomyślałem, że zaraz zacznę sobie przypominać — tak
jak ludzie w ostatnich chwilach swego życia - wszystkie
zdarzenia od urodzenia aż po chwilę utonięcia, lecz jakoś
niczego sobie nie przypomniałem, tylko było mi coraz zimniej,
straszniej, a ruchy miałem coraz słabsze, sztywniejsze.
Naraz przed sobą, w dali, wśród lekkiej mgły zobaczyłem
dziób łodzi i wiosła rozgarniające w bryzgach wodę. Krzyknąłem. Nie pamiętam nawet, co zawołałem, ale to nie miało
żadnego znaczenia. Łódź zbliżała się coraz szybszymi skokami. Wreszcie otarła się o mnie. W łodzi stał jakiś mężczyzna.
Podał mi wiosło, a gdy wyciągał mnie z wody, powiedział
niemal wesoło:
- Miałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby.
26
5
-M
iałeś szczęście,
że wypłynąłem na ryby - powiedział
nieznajomy. Dorzucił kilka gałęzi do ogniska.
Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora. W głębi, pod sosną, stał
namiot, woda mlaskała cicho o burtę łodzi, szeleściły trzciny,
a w trzcinach śpiewały trzciniaki. I chudy księżyc wisiał ponad
lasem jak wycięty z miedzianej blachy.
Siedziałem owinięty w koc. Drżałem, ale nie z zimna, tylko
z emocji. Czekałem, kiedy mój wybawca zacznie kazanie
i dosoli mi porządnie. On tymczasem nadział na patyk kawał
kiełbasy i nie patrząc na mnie, przypiekał go nad ogniem.
Tłuszcz skwierczał cichutko, a dokoła rozchodził się miły
zapach. I było zupełnie tak jak w książkach o dzielnych
traperach. Nagle nieznajomy spojrzał na mnie dziwnie, jakoś
tak chytrze i wesoło.
- Przyznaj się, dlaczego nawiałeś z domu?
Wiedziałem, że padnie to pytanie, bo inne paść nie mogło.
- Ja?... Pan mi nie uwierzy, ale naprawdę nie nawiałem. To
wszystko przez jednego szczeniaka, który nawinął się w pociągu i wycyganił ode mnie bilet.
- I utopić się chciałeś też przez tego szczeniaka?
- Nie. Mówiłem panu, że ścigali mnie strażnicy. Co miałem robić?
- Mówisz, że jedziesz do ojca?
- No jasne. Pracuje w Ełku przy budowie kombinatu
mięsnego. Pokazywali go nawet w telewizji.
- To dziwną drogę obrałeś, bo Ełk trochę w innym kierunku. Płynąłeś na przełaj, co?
27
- E, pan mi nie wierzy.
- Dobra, dobra... Ja też byłem kiedyś łowcą przygód.
Mnie nie nabierzesz. - Nalał do kubka gorącej herbaty. Podał
mi zdjęty z patyka kawał kiełbasy i kromkę chleba. - Jedz, bo
zzieleniałeś i trzęsiesz portkami. A dlaczego uciekłeś, to twoja
sprawa. Nie chcesz, nie opowiadaj. Ja już nie będę o nic
wypytywał. Przenocujesz u mnie, a jutro...
- Pan mi nie wierzy - przerwałem mu.
- Dobra, dobra. Jedz, bo wystygnie.
Nie wierzył, ale przynajmniej nie prawił kazania i nie
wymądrzał się. W ogóle wyglądał na porządnego faceta.
Przyjrzałem mu się uważniej. Niby niepozorny, drobny,
niewysoki, ale zgrabny i ruchy miał szybkie. A twarz dziwnie
spokojna, pogodna i diabelnie wesołe oczy. Zdawało mi się, że
stale się uśmiecha. I głos miał miły, niski a dźwięczny. I co
mnie najbardziej uderzyło - biło od niego dziwne ciepło.
Jednym słowem - klasa. Milczeliśmy chwilę jak mężczyźni,
którzy badają się przy pierwszym spotkaniu. Naraz nieznajomy uśmiechnął się do mnie.
- No, widzisz, dzięki tobie zostałem ratownikiem.
- Może bym dopłynął do brzegu.
- Do brzegu było daleko, a ty już bańki nosem puszczałeś.
- Bo była przeciwna fala.
Przyjrzał mi się dociekliwie i pokiwał z uznaniem głową.
- Ale pistolet to ty jesteś. Na dziurawym kajaku puścić się
na takie jezioro, ho, ho... Ciekawy z ciebie chłopiec. Uciekasz
z domu, a zabierasz ze sobą książki.
- Nie uciekłem - syknąłem przez zaciśnięte zęby.
- Dobra, dobra. Przede mną nie musisz się tłumaczyć.
- Jak pan nie wierzy, to trudno. A książki... to moje
ulubione. Lubię czytać.
- A ja z książkami na bakier. Czasem przerzucę jakiś
kryminał albo coś o wojnie... Wolę życie, takie na co dzień,
prawdziwe. Z życia więcej się możesz nauczyć. I do kina lubię
28
chodzić, bo tam przynajmniej widać, co się dzieje.
- Książki to zupełnie co innego.
- Rozumiem.
- W książkach też jest prawdziwe życie. C? >em, kiedy
czytam książkę, zdaje mi się, że to ja ją napisa m. Kiedyś,
dawno, może wtedy, kiedy mnie jeszcze nie b»' j.
- Filozof z ciebie.
- Tak tylko sobie wyobrażam. Przeczytam książkę, a polem się zastanawiam, jak to właściwie jest; czy to prawda, czy
zmyślenie. Książki to fajna rzecz.
- No, no, widzę, żeś uczony w piśmie. I nie nosisz głowy od
parady. A teraz co ostatnio czytałeś?
- „Wojnę trojańską" Parandowskiego i „Odyseję".
- To o Indianach?
Parsknąłem i nagle głupio mi się zrobiło, bo myślałem, że
len człowiek nie miał przecież obowiązku czytać „Odysei".
Tamten opuścił lekko głowę, jakby się zakłopotał, ale wnet
/mieszanie pokrył uśmiechem.
- Widzisz, nie jestem tęgi w lekturze. Niełatwe miałem
życie i, tak szczerze mówiąc, wołałem łowić ryby albo jeździć
tła łyżwach. Od dziecka nosiło mnie i nosiło. Do książek trzeba
mieć cierpliwość, a ja jestem w gorącej wodzie kąpany.
- „Odyseja" to o starożytnych Grekach.
- Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie - zażartował. Mnie ciekawi to, co jest dziś, co mnie otacza, czym żyję.
- Gdyby pan przeczytał, toby się panu na pewno spodobała. Bohaterem jest król Itaki, Odys, który walczył pod Troją.
-- O Troi to nawet jakiś film widziałem. Pamiętam, że na
koniec wprowadzono w mury miasta drewnianego konia,
u w tym koniu byli ukryci żołnierze. Nawet mi się to podobało.
No i co z tym Odysem?
- Dziesięć lat walczył pod Troją, a potem dziesięć błądził
po morzach i różnych krainach i miał fantastyczne przygody.
A na Itace czekał na Odysa jego jedyny syn, Telemach.
29
- I nie mógł się doczekać. - Wstał. Widocznie znudziło go
moje opowiadanie, a mnie zrobiło się żal, że nie chciał mnie do
końca wysłuchać. Bo dziwnie lubiłem ten fragment opowieści
o Odyseuszu. Skinął na mnie głową: - A teraz czas już spać, bo
widzę, że jesteś porządnie zmęczony.
Temu nie mogłem zaprzeczyć. Po smakowitej kiełbasie
i herbacie pachnącej igliwiem ogarnęło mnie znużenie. Powieki miałem ciężkie, a przed oczami mgiełkę. I w ogóle czułem
się jak śpiąca królewna. Poszliśmy do namiotu. Nieznajomy
wskazał leżący w kącie pneumatyczny materac.
- Kładź się, bracie. Dam ci jeszcze drugi koc. I niech ci się
przyśni, że Telemach doczekał się Odyseusza czy jak on się
tam mienił.
Spostrzegłem, że nie było drugiego materaca.
- A pan na czym będzie spał?
- O mnie się nie martw. Jestem przyzwyczajony i mam tak
twardy sen, że mogę spać z kamieniem pod głową. No, lulaj,
bracie, lulaj.
Leżałem w namiocie. Przez uchyloną klapę widziałem
dogasające ognisko, a nad nim siedzącego nieznajomego. Palił
papierosa. Był zamyślony, drobnymi łyczkami popijał z menażki gorącą herbatę. I nagle zrozumiałem, dlaczego zacząłem
mu opowiadać o Telemachu, dlaczego ostatnio czytałem tę
książkę. Zrozumiałem, że to ja poszukiwałem swego Odyseusza.
6
Rano było zupełnie jak w książce, kiedy bohater po dniu
pełnym przygód i spokojnej nocy budzi się nagle i nie wie,
gdzie jest i co się z nim dzieje. Ja też nie wiedziałem. Dopiero
kiedy przez uchyloną klapę namiotu zobaczyłem jezioro, a na
jeziorze pływające perkozy, zrozumiałem, w jakich znalazłem
się tarapatach. Jedno było pewne, jak te perkozy na jeziorze,
te żyłem i byłem piekielnie głodny.
Przez chwilę leżałem z przymkniętymi oczami. Zapadłem
w lekki sen i zdawało mi się, że jestem na środku jeziora
w dziurawym kajaku i czapką czerpię z dna wodę. Ale wody
nie ubywało; im dłużej czerpałem, tym głośniej chlupotała na
dnie kajaka. Wpadłem w popłoch... i wtedy obudziłem się na
dobre.
Wyszedłem z namiotu. Rozejrzałem się. Mojego wybawcy
(lic było. Nie było również łodzi. Domyśliłem się, że popłynął
i ano na ryby. Żadna historia - on na rybach, ja tutaj głodny,
w I tiku ojciec, a w mojej głowie galimatias, bo nie wiedziałem,
KI robić dalej. Nie przejmowałem się jednak. Sądziłem, że
dam sobie radę. Do Ełku zapewne nie było daleko. W najgorKym razie pójdę piechotą albo zastopuję jakąś ciężarówkę.
Moje ubranie suszyło się na gałęziach sośniny, a książki na
duchu namiotu. Porządny gość, nie zapomniał o książkach.
Zapomniał jednak o tym, że w namiocie i dokoła panował
nieopisany bałagan. Koce leżały poskręcane jak sploty węży,
menażki poniewierały się wśród dziewiczych mchów i porostów, a części garderoby mojego dobroczyńcy walały się po
kątach namiotu. Zabrałem się do porządków. Najpierw zanio31
słem menażki na brzeg jeziora i zacząłem je szorować piaskiem. Ciężka harówka, bo to, co znalazłem w menażkach,
przypominało pokłady archeologiczne z ostatniego tygodnia.
Nawarstwił się makaron, sos pomidorowy, kasza perłowa,
jakieś resztki konserwowego mięsa i coś jeszcze. Wywnioskowałem, że mój kochany wybawca nie należał do czyściochów.
Szorując menażki pogwizdywałem sobie wesołą piosenkę,
która ostatnio przyplątała się do mnie i nie mogłem uwolnić się
od jej melodii. „Takiemu to dobrze, takiemu dobrze..." Tak
szczerze mówiąc, dobrze było szorować menażki. Słońce
przypiekało w plecy, woda mlaskała cicho na piasku, w trzcinach śpiewały ptaki, na chłodnej tafli wody sunęła kacza
rodzina: mama i kilkoro kaczątek. I byłoby zupełnie sielankowo, gdyby nie ten niepokój, który podskórnie mącił nastrój
pogodnego poranka.
Niedługo jednak mącił, gdyż wnet spoza cypla brzegu
ukazała się łódka, a w niej mój wczorajszy wybawca. Zobaczył mnie z daleka, skinął wesoło ręką i powitał po marynarsku:
- Ahoj!
- A hoj! - odkrzyknąłem i, dziwna rzecz, ten jeden okrzyk
przywrócił mi równowagę.
Mój nieznajomy rybak wyłonił się z lekkiej mgły wiszącej
nad taflą jeziora jak dobra zjawa, a kiedy stanął na brzegu,
pokiwał z uznaniem głową:
- Robotny z ciebie chłopak. Menażki jak lustro, będę mógł
je brudzić od początku. - Wyciągnął z łódki koszyk, na trawę
przed namiotem wysypał cztery drgające jeszcze ryby.
- Wspaniałe! - zawołałem pełen podziwu.
- Okonie - stwierdził z nutką dumy. - Przyniosłeś mi
szczęście. Wczoraj do wieczora nie złapałem ani jednej płotki,
a teraz, patrz, jakie sztuki.
- Jak wieloryby.
32
- A może jeszcze większe. Będziemy mieli fantastyczne
śniadanie. Okonia z rożna w konwaliowym sosie.
- Przypiekanego na diabelskim ogniu.
Żartowaliśmy tak chwilę, a ja miałem wrażenie, że już od
dawna biwakuję z tym sympatycznym samotnikiem, bo był mi
dziwnie bliski i swój, jakby z rodziny. Potem piekliśmy dwa
okonie nad ogniskiem. Prosta sprawa, wybebeszą się rybę,
soli, nadziewa na żelazny szpikulec, i obraca rożnem nad
ogniem tak, żeby się równo piekły. A potem niebo w gębie,
uczta nad ucztami, aż ślina toczy się po brodzie. Jeszcze nigdy
nie jadłem takiego smacznego śniadania i nigdy nie było mi tak
wesoło.
Przy śniadaniu nie myślałem oczywiście, gdzie jestem i co
mnie czeka, bo przy takich pysznościach nie wypadało.
Dopiero kiedy popijaliśmy herbatę, mój wybawca zapytał:
- Jak ci na imię, stary?
- Maciek.
- Pięknie. I co zamierzasz robić?
Chwilowo nic nie zamierzałem, bo sam zamiar wydał mi się
nieprawdopodobny, ale fakt, że byłem nie proszonym gościem
na łaskawym chlebie, zmusił mnie do krótkiej odpowiedzi.
- Jadę do Ełku.
- Helikopterem czy wodolotem?
- To chyba niedaleko, mogę piechotą.
- Najzdrowiej, najbliżej ziemi i bezpiecznie. A w Ełku
umówiłeś się pewno z kolegami i prujecie dalej w Polskę.
- W Ełku mam ojca - powiedziałem nieco urażony, bo
miałem już dość tych podchwytliwych pytań. - Jak pan nie
wierzy, to może pan ze mną jechać.
Zerknął nieco zdziwiony.
- No, dobra, ale powiedz, skąd ty właściwie przyjechałeś?
- Z Jerzmanowa. To za Warszawą. - Chciałem mu w tej
chwili opowiedzieć całą moją historię od początku świata, lecz
nagle coś mnie zamurowało. Dzień był pogodny, w koronach
33
drzew śpiewały wesoło ptaki, a ja będę go zamęczał smutną
historią mego życia. Dokończyłem więc z cwaniackim uśmieszkiem: - Jeżeli panu tak bardzo na tym zależy, to zwiałem
z domu, a w Ełku umówiłem się z kolegami i jedziemy dalej na
Wybrzeże.
Wyczuł w moim głosie przekorę, więc przyjrzał mi się
badawczo, pokręcił głową i zrobił ręką gest, jakby się oganiał
od much.
- No, klawo, już cię nie będę męczył. Ale wydaje mi się, że
ty coś przede mną ukrywasz.
- Trafił pan w dziesiątkę - zakpiłem. - A z pana to też
tajemnicza figura. Może pan pustelnik, że tak sam biwakuje
nad jeziorem?
- Coś w tym guście. Jestem człowiekiem natury, czworonogiem dostosowującym się do warunków. Żywię się rybami,
korzonkami, bulwami, a czasem, jak mnie* przyciśnie, to
chrabąszczami i mlekiem czarnych mrówek. Odziewam się
w skóry upolowanych zwierząt. Bogiem moim jest słońce,
a boginią księżyc...
- Tak jak w starodawnym Egipcie.
- No, proszę, nawet nie wiedziałem, że ktoś przede mną
coś takiego wymyślił.
- Żartuje pan ze mnie.
- I z siebie.
- A właściwie kim pan jest?
- Ja? - spojrzał zaskoczony. - Żebym to wiedział. Z zawodu jestem włóczęgą, pozytywnym włóczęgą, rozumiesz?
- Nie. Włóczęga to nie zawód.
- Jak się bardzo chce, to może być zawodem. - Zatoczył
ręką szeroki krąg. - Świat jest ogromny i diabelnie ciekawy.
Mówią, że odkryto i poznano wszystkie lądy i morza. Był już
Kolumb, który odkrył Amerykę, Amundsen, który pierwszy
zawędrował na Biegun Południowy, ale nikt jeszcze nie odkrył
tego, co ja chcę odkryć... - Urwał nagle, jakby zrozumiał, że
34
się zapędził. Chwilę grzebał patykiem w dogasającym
ognisku.
- Pan lubi filozofować - wtrąciłem nieśmiało.
- To nie filozofia, to instynkt pierwotnego człowieka.
A w ogóle, za dużo chcesz wiedzieć.
- Chciałbym wiedzieć, kto uratował mi życie.
- Nieznajomy, który przypadkowo wieczorem wypłynął na
ryby. Wystarczy?
- Nie.
- A ja chciałbym wiedzieć, kogo uratowałem.
- Nieznajomego, który nieprzypadkowo znalazł się na
środku jeziora w dziurawym kajaku.
- Cięty masz język i nie dasz się przegadać, a wyglądasz tak
niewinnie i dobrze ci z oczu patrzy.
Przekomarzaliśmy się jeszcze chwilę, trawiąc jednocześnie
wspaniałego okonia z rożna i popijając wyśmienitą herbatę,
gdy nagle za namiotem dał się słyszeć warkot silnika. Mój
wybawca zerwał się i ruszył z okrzykiem oburzenia.
- Do jasnej Anielki, kto tutaj zakłóca ciszę natury!
Ruszyliśmy razem w stronę leśnej drogi, biegnącej wzdłuż
jeziora. Nie czekaliśmy długo. Wnet między pniami wielkich
sosen ukazała się taksówka, a z taksówki wychyliła się głowa
kierowcy. Na widok pustelnika kierowca zatrzymał wóz,
wyskoczył na drogę i rzucił się ku pustelnikowi z rozwartymi
ramionami.
- Jojo, jak pragnę zdrowia, ty chyba zakopałeś się pod
ziemią. Od rana cię szukam i szukam.
- Zmyliłeś adres - zażartował. - To drugie zakole pod
kaczym kuprem, numer nieparzysty, mieszkanie - niebo
naszym dachem.
- Żarty się ciebie trzymają, a ja o mały figiel a zabłądziłbym
w tej puszczy. Dobrze, żeś wyszedł na drogę.
fi; - Przecież byłeś tutaj.
- Człowieku, w lesie to ja jakniemowlę. Jak tu trafić, kiedy
35
wszędzie drzewa i drzewa, a nie ma krasnoludków, żeby
wskazywały drogę. - Nagle spojrzał na mnie, jakby mnie
dopiero teraz zobaczył.
- To jeden z tych krasnali, których nie ma - zażartował
Jojo, wskazując na mnie głową. - Wyłowiłem go z jeziora
podczas pełni księżyca. A to - skinął w stronę kierowcy - mój
niedawny wspólnik, u którego odbywałem niewolę.
- Żarty żartami - mruknął już poważniej kierowca - a ja do
ciebie w ważnej sprawie. Ty, Jojo, pamiętasz tych dwóch
facetów, których w marcu odwoziłeś na dworzec, a którzy
zniknęli, kiedy...
- No jasne - przerwał mu Jojo. - Do końca życia ich nie
zapomnę, bo musiałem ci za nich wybulić sto sześćdziesiąt
złotych.
- No właśnie - powtórzył tamten w zamyśleniu. - Zjawili
się wczoraj u mnie.
- To długo się zastanawiali.
Kierowca potarł zarośnięty policzek.
- Mówią, że w bagażniku mieli jakąś paczkę i że ty...
- Zostawili paczkę, to fakt, ale ja tę paczkę odwiozłem
z powrotem na Kościuszki, tam, skąd ją zabrali.
Kierowca spojrzał z niedowierzaniem.
- Odwiozłeś?... A oni twierdzą, że paczka zginęła i robią
straszliwy raban.
- Chwileczkę - zastopował go Jojo. - Niech się nie wygłupiają, bo ja dobrze pamiętam, jak było. Złapali mnie na rynku.
Jeden taki wysoki z pociągłą gębą, łysawy i pierwszorzędnie
ubrany. Elegant, daję słowo. A drugi niski, taki szmondakowaty. Obaj byli trochę zdenerwowani i niedobrze im z oczu
patrzyło. Kazali się zawieźć na Kościuszki, pod taki stary
dom. Tam weszli do środka i po jakimś czasie wytaszczyłi
paczkę. Chciałem te paczkę położyć na tylnych fotelach, ale
poprosili mnie, żebym schował do bagażnika. Nie wiem, co im
na tym zależało. Wsadziłem więc do bagażnika, odwiozłem ich
36
na dworzec. Paczki jednak nie wyjęli, tylko kazali na siebie
czekać. No i wiesz, jak się skończyło. Czekałem chyba pół
godziny, szukałem ich po całym dworcu. Kamień w wodę...
- To się zgadza - potwierdził zatroskany kierowca. - Ale
Oni mówią, że paczkę ty zabrałeś.
- To im się chyba przyśniło. Paczkę zawiozłem na Kościuszki do tego samego domu. Odebrała ją jakaś stara kobieta.
Mówiła, że przychodzi sprzątać do tego faceta, który tam
mieszkał. Jakiś rencista czy ktoś w tym rodzaju. Niech mi nie
ćmą oczu, że to ja paczkę zabrałem. Niech lepiej zwrócą tę
forsę, co wybił licznik.
- To twardzi goście i podejrzani. Z nimi lepiej nie zadzierać.
- A co robili od marca?
- Zdaje mi się, że siedzieli w pace.
- No właśnie. To niech się cieszą, że oddychają świeżym
powietrzem, i niech nie grymaszą.
Taksówkarz wzruszył ramionami.
- Jak uważasz... To co im mam powiedzieć?
- Powiedz im, żeby mi dali spokój, a paczki niech szukają
u lego rencisty na Kościuszki.
- Jak uważasz - powtórzył taksówkarz nieco zakłopotany.
(Ihciał się żegnać, lecz Jojo zatrzymał go.
- Co się tak spieszysz? Chodź nad jezioro. Upiekę ci
okonia.
- Dziękuję. Wiesz, że mam zamówione kursy. Muszę
odwieźć jednego doktora do chorej.
- To przynajmniej weź te ryby. Zosia się ucieszy. - Naraz
spojrzał na mnie i, jakby mu coś w głowie zaświtało, trącił
kolegę łokciem.
- Ty, Zenek, może byś podrzucił tego topielca do Ełku.
"Jedzie do swojego ojca.
- Czemu nie, to przecież po drodze.
Jojo przyjaznym ruchem rozczochrał mi włosy na głowie.
37
- No, widzisz, Maciek, tyś chyba w czepku urodzony. Nie
będziesz musiał lecieć helikopterem.
A mnie się nagle zrobiło smutno, bo niby chciałem jak
najszybciej zobaczyć ojca, a jednocześnie dobrze mi było z tym
pustelnikiem nad jeziorem. Chciałbym mieć takiego starszego
brata albo ojca.
- Coś się tak zacukał? - usłyszałem głos Jo jo.
- A nic... U pana było zupełnie fajnie.
- Przecież ojciec czeka na ciebie.
- No tak, ale... - Znowu chciałem mu powiedzieć, że
właściwie jadę w nieznane, na niepewne, i nie wiem, jak mnie
ojciec przywita. Bałem się tego spotkania, sam ukrywałem to
przed sobą. Chciałem mu to wyjaśnić, lecz obecność nieznajomego taksówkarza onieśmieliła mnie.
- Ale co? - zapytał Jojo.
- No, właśnie... ojciec czeka na mnie.
Jojo przyjrzał mi się uważniej.
- Ty, Maciek, czyś ty sobie nie wymyślił tego tatusia?
- Co pan! - udałem oburzenie. - Już panu powiedziałem,
że może pan ze mną jechać, to się pan przekona.
Jojo wzruszył tylko ramionami. Poszliśmy nad jezioro. Jojo
pakował dwa tłuste okonie, a ja naciągałem na siebie wilgotne
jeszcze ubranie. I było mi całkiem nieklawo. Spakowałem
torbę, włożyłem do niej mokre książki, a kiedy mieliśmy
odejść, podszedłem do Joja.
- Nie wiem, jak panu mam podziękować.
- Nie wygłupaiaj się, stary.
- U pana było zupełnie klawo.
- To się cieszę. I ty mi się podobasz. Przypominasz mi
Cesia, mojego młodszego brata... - Głos mu się lekko załamał
i twarz nagle stężała.
- A gdzie on?
Nie patrzył na mnie. Czułem, że nagle spoważniał.
- Cesiek? ... O, bracie, on już dawno nie żyje - powiedział
38
cicho, a potem uśmiechnął się nikle i dał mi kuksańca, żeby
zatrzeć to przykre wrażenie. - No to cześć, Maciek. Pomyślnych wiatrów. A jak będziesz wypływał na jezioro kajakiem, to
najpierw sprawdź, czy nie przecieka. Trzymaj się, stary.
- Dziękuję panu za wszystko.
- Nie dziękuj, wyznam ci szczerze - zadeklamował i zaśmiał się pełną gębą.
- A jak ci znudzi się u ojca, to odwiedź mnie. To niedaleko.
W tę stronę jeżdżą ciężarówki z budowy.
7
Jechaliśmy w milczeniu. Taksówkarz próbował zagadywać,
lecz po kilku moich zdawkowych odpowiedziach zrozumiał,
że nie jestem w nastroju i dał mi spokój.
Mijaliśmy piękną okolicę: jeziora ukryte w pierścieniach
lasów, wesołe przylaski, zboża falujące na wietrze, nad nimi
kłębiaste obłoki, a wszystko pod słonecznym niebem. Dokoła wesoło i śpiewnie, a we mnie bolesna zadra, jakby ta
przypadkowa znajomość z samotnym człowiekiem znad jeziora zostawiła bliznę. Zdawało mi się, że zaczęło się coś pięknego, coś, co wiąże, a jednocześnie miałem uczucie niedosytu,
jakby zapowiedź czystego dnia skończyła się na pogodnym
poranku, a potem wszystko zasnuło się mgłami.
W tym nieoczekiwanym spotkaniu z Jojem było wiele
niedopowiedzeń i niejasności. Właściwie nic o nim nie wiedziałem. Z rozmowy z taksówkarzem domyśliłem się, że jest
kierowcą, lecz z tego, co sam mi opowiedział w sposób
tajemniczy i mglisty, mogło wynikać, że nigdzie nie pracuje
albo poszukuje jakiejś roboty. Z zawodu włóczęga - uśmiechnąłem się na tę myśl. Piękny zawód. Mógł równie dobrze być
magikiem cyrkowym jak połykaczem ognia. A wreszcie sprawa zniknięcia paczki. Nie jestem podejrzliwy, a jednak przyplątała mi się nikczemna myśl, czy przypadkowo nie świsnął
tej paczki z bagażnika, a teraz ukrywa się samotnie nad
jeziorem. Rzucało to cień na jego tajemniczą postać, a mnie
pozostawiało w rozterce.
Przypomniałem sobie, jak na pożegnanie powiedział: „Podobasz mi się. Przypominasz mi Cesia, mojego młodszego
40
brata..." I ten dziwny, nieco smutny ton, jakim to mówił.
Wszystko w nim było dziwne, niedopowiedziane, a jednak
miał jakiś przemożny wpływ na mnie i gdyby tylko skinął,
zostałbym przy nim bez zastanowienia.
Zamyśliłem się ... Tak głęboko się zamyśliłem, że zapomniałem, dokąd jadę i w jakim celu. Dopiero taksówkarz
wyrwał mnie z tych rozmyślań.
- Jesteśmy na miejscu. Dokąd mam cię podrzucić?
- Do kombinatu.
- To tutaj! - Pokazał mi rozległy plac budowy.
Podziękowałem mu. Wyskoczyłem z taksówki. I nagle
znalazłem się w innym świecie. Przed chwilą jeziora, lasy,
pola, a tu głębokie wykopy, potężne kratownice rusztowań,
ruch, zgiełk, rwetes. Jednym słowem - wielka budowa. Było
trochę tak jak w telewizji, a jednak prawdziwie, żywo i potężnie. A ja stałem jak zagubiony nędzny pyłek przed tym
gigantycznym galimatiasem.
I tu właśnie pracował mój ojciec. Był jednym z przodujących montażystów. Rozejrzałem się. Dokoła maszyny-wielotonowe ciężarówki, potężne spychacze, suwnice, dźwigi, betoniarki i nie wiadomo co. Ludzie ginęli w plątaninie stali
i betonu. Robotnicy pracujący na kratownicach przy montażu
wyglądali jak nikłe pajączki zaplątane w stalowych sieciach.
I szukaj tu ojca!
Przez chwilę stałem z rozdziawioną gębą, ale nie mogłem
stać długo, bo nagle przede mną zjawił się młody robotnik
w białym, ochronnym hełmie, więc zagadnąłem go nieśmiało:
- Czy pan może zna Waldemara Łańkę? On tu jest przodującym montażystą.
Spojrzał na mnie jak na intruza.
- Kolego, tutaj pracuje kilka tysięcy ludzi. Jak chcesz się
dowiedzieć, to idź do dyrekcji, do wydziału personalnego.
Odpowiedź logiczna, prosta i rzeczowa, ale gdzie ta dyrekcja? Zanim zdążyłem zapytać go o to, zniknął za nadjeżdżają41
cym ciągnikiem. Okazało się, że dyrekcja jest w barakach po
drugiej stronie budowy.
Dobra nasza, klawo, ale nie za bardzo, bo zanim tam
dobrnąłem, musiałem zrobić porządny marsz z przeszkodami.
Brnąc po kolana w piachu i błocie, klucząc między wykopami
i szkieletami hal, zdawało mi się, że nigdy nie dotrę do biur,
które majaczyły w dali wśród lichych sosen i wyłysiałych
pagórków. A wszystko dokoła wydało mi się ogromne, nie na
zwykłą, dotąd znaną miarę. I myślałem z przekąsem, że w tych
halach zamiast tuczników i bukatów będą przerabiali na
salcesony słonie albo przedpotopowe mamuty.
Jakoś jednak dobrnąłem i z pomocą dobrych ludzi odnalazłem wydział personalny. I znowu onieśmielenie. Wydział jak
wydział, tylko tą skala. Bo pomyślcie, cała duża hala baraku
nabita rozmaitymi maszynami. Właściwie nic, tylko maszyny
- stuka wszystko i szumi, a ludzie są jakby dodatkiem do tego
zmechanizowanego biura. Zdało mi się, że to wszystko wymyślili, żeby mnie pognębić i do końca onieśmielić. Na szczęście
znalazła się młoda urzędniczka w niebieskim kitlu, która
łaskawie zauważyła moją obecność. Wyjaśniłem jej, co i jak: że
szukam ojca, który był chlubą budowy i pokazywano go
w telewizji. Uśmiechnęła się bezradnie, zapytała, na którym
odcinku ojciec pracuje. Nowy klops. Skąd mogłem wiedzieć.
Uśmiechęła silę znowu bezradnie, ja odpowiedziałem żałosnym uśmiechem i usłyszałem przy sposobności, że ewidencję
pracowników prowadzi teraz maszyna elektronowa i żeby się
o kogoś dowiedzieć, trzeba znać jego odcinek pracy. Ciemna
mogiła i żałosna muzyka. Okazało się, że w tej chwili mój
przodujący w pracy ojciec jest bloczkiem perforowanego
papieru. Piękna sprawa - mechanizacja i nowoczesność, komputeryzacja i cacy - cacy, po prostu rozpacz w najnowocześniejszej formie.
Byłbym tam tkwił do końca świata, gdyby nie jakiś rozsądny facet, który poradził mi zgłosić się do hotelu robotniczego.
ł2
'
Jeśli ojciec mój tam mieszka, to na pewno go znajdą. Poszybowałem więc do stojącego za barakami wśród sosen hotelu.
Hotel był już mniej nowoczesny, ale bardziej ludzki, a jeszcze mniej nowoczesny okazał się portier. Wyglądał po prostu
jak kmieć z filmu „Kazimierz Wielki" - wąsaty, wysuszony,
gęba spod Grójca, a spojrzenie sprzedawcy zgniłych pomidorów.
- Ty w jakiej sprawie? - spytał mnie krótko i rzeczowo.
- Ja do ojca. Nazywa się Waldemar Łańko.
- Łańko? Łańko? Zaraz, zaraz... - Zamiast wprowadzić
w ruch komputer, podrapał się w łysinę i spojrzał na mnie
zezem. - Łańko, mówisz? Nie przypominam sobie.
- Mój ojciec jest przodującym montażystą. Niedawno pokazywali go w telewizji. Może pan oglądał ten program?
Moje oświadczenie nie zrobiło na nim wrażenia. Znowu się
podrapał i ziewnął przeciągle.
- W telewizji, mówisz. Czy ja tam wiem? Nas to często
w telewizji pokazują. Ale zaczekaj, może będzie w książce. Spod stołu wyciągnął książkę meldunkową i z niezmąconym
spokojem zaczął wertować nazwiska na „Ł". Na szczęście
wiele ich nie było, a na nieszczęście wśród tych nielicznych nie
znalazł mojego ojca.
- Co ja ci poradzę? Nie ma. Może mieszka w innym hotelu
albo na mieście. On rodzinny czy kawaler?
Uśmiechnąłem się kpiąco:
- Przepraszam, ale jestem jego synem, więc chyba nie
kawaler.
Nie spodobał mu się ten mój uśmieszek, łypnął na mnie
podejrzliwie.
- Rozmaicie bywa. My tu takich kawalerów z dziećmi
mamy na pęczki. Przyjeżdżają, a potem milicja ich szuka, żeby
alimenta płacili. - Zamknął mi przed nosem książkę. Powiedziałem ci, że taki nie był tu zameldowany.
Pierwszą rundę przegrałem wysoko na punkty, lecz nie
43
poddałem się. Wyciągnąłem z kieszeni fotografię ojca robioną
w wojsku.
- Proszę, może widział pan ojca. Może pozna go pan.
Stary nasunął na oczy okulary. Przyglądał się chwilę
zdjęciu.
- Nie. U nas wojskowi nie pracują.
- Proszę pana - broniłem się bezsilnie - to przecież stare
zdjęcie. Mój ojciec ma już trzydzieści sześć lat i dawno wojsko
odsłużył.
- To co mi takie zdjęcie pokazujesz? - sarknął i znowu
spojrzał spode łba.
Czułem, że go nudzę i chce się mnie jak najszybciej pozbyć.
Przegrywałem drugą rundę, dostałem porządną wcirę, ale się
jeszcze nie załamałem. Broniłem się do końca.
- Niech pan będzie człowiekiem - zagrałem na najszlachetniejszych uczuciach, jeśli w ogóle takowe miały dla niego
jakiekolwiek znaczenie. - Niech pan się dobrze przyjrzy.
Przyjechałem z daleka i strasznie mi na tym zależy. Byłem już
w personalnym, ale nikt mi nie może wyjaśnić... - mówiłem
starając się głosowi nadać jak najmilszy ton. Nic do niego nie
docierało.
- Zaraz, zaraz... - mruknął. - Byłeś, mówisz, w personalnym?...
- Byłem.
- To czego chcesz ode mnie?
- Prosiłbym pana, żeby się pan dobrze przyjrzał zdjęciu.
Może pan zapamiętał tego człowieka, może pan go widział. Daję słowo, że kilka dni temu pokazywali go w telewizji.
Portier był znudzony, a jego wodniste oczy wyrażały najczystszą obojętność.
- Zaraz, zaraz... - zastanawiał się chwilę, lecz zerknął
wspaniałomyślnie na zdjęcie, a na jego tonącym w trzydniowym zaroście obliczu odbiło się nagle zainteresowanie. Uśmiechnął się zagadkowo. - Zaraz, zaraz, mnie się zdaje, że ja tego,
44
panie, gdzieś widywałem... Czy on tu przypadkiem me przychodził, a może nawet mieszkał? Coś mi się widzi, że taki był
tutaj.
- To na pewno mój ojciec - podjąłem z werwą, bo czułem,
że wygrywam tę rundę. Byłem niemal dumny ź mojego uporu
i przełamania trudności, gdy nagle na horyzoncie zjawiła się
nowa postać: zwalista, tęgawa, z szopą utlenionych włosów na
głowie i barwnie napacykowaną buzią.
- Panie Grzywacz - zawołała z daleka do portiera - nie było
tu Drylskiego?
- Drylskiego? Nie, nie widziałem, pani kierowniczko.
- No widzi pan, jak potrzebny, to go nie ma, a tu robotnicy
zostawili otwarty kran pod ósemką i cały pokój zalało. Ej,
ludzie, ludzie - westchnęła niemal zaziemsko. - Wszystko na
mojej biednej głowie.
Na jej biednej głowie, prócz wszystkiego, była wysoko
spiętrzona szopa mocno lakierowanych włosów. Nic też dziwnego, że tak zaziemsko westchnęła mając takiego portiera. On
tymczasem przypomniał sobie o mnie.
- Pani kierowniczko, ten chłopiec szuka swojego ojca.
Może pani go znała? Jak się nazywa? - skinął w moją stronę.
- Waldemar Łańko - odpowiedziałem.
Pełne jeszcze nieokiełznanego gniewu spojrzenie kierowniczki spoczęło teraz na mnie.
- Waldemar Łańko - powtórzyła z naciskiem. Znowu
powróciła nadzieja, lecz nie na długo, bowiem kierowniczka
przymrużyła ociekające błękitnym tuszem powieki i tak na
mnie popatrzyła, jakbym był nędznym robakiem. Na jej
ustach zakwitł, jak to piszą powieściopisarze, mdły uśmieszek. - A ty nazywasz się Maciek Łańko.
- Tak - bąknąłem nieśmiało, olśniony jej znajomością
naszych stosunków rodzinnych.
- Ładne rzeczy - przechyliła głowę, kiwając nią z politowaniem. - To ciebie od wczoraj szukają.
45
- Mnie?...
- Tak, tak. Dzwonił tu pan Sielicki z Jerzmanowa. Podobno uciekłeś z internatu.
- Ja?...
- A kto? Archanioł Gabriel? Pan Sielicki prosił mnie,
żebym się tobą zaopiekowała, jak się zjawisz. - Skinęła na
mnie władczo głową. - Chodź do biura, to pogadamy.
W biurze poczułem się o dwa stopnie gorzej niż w portierni.
Myślałem, że zaraz zadzwoni do milicji albo uczyni coś jeszcze
gorszego i wszystko wyjdzie na jaw: że zwiałem, że kontroler
przyłapał mnie w pociągu bez biletu i w ogóle, że jestem
wyrzutkiem społeczeństwa. Pani kierowniczka tymczasem
grzebała w stercie papierów, nie spoglądając nawet w moją
stronę, jak gdybym był załącznikiem do jakiejś błahej sprawy.
A na mnie skóra cierpła i wzywałem wszystkie siły na pomoc.
Nie mogłem znieść tej przewlekającej się ciszy ani szelestu
papieru, więc powiedziałem zupełnie mimochodem:
- Przepraszam, ale chciałbym zobaczyć się z ojcem.
- Ojciec tu już nie pracuje - rzuciła rzeczowo i oschle.
- Przecież widziałem go w telewizji.
- Tak, ale ten wywiad nagrywali przed miesiącem.
- A co się z ojcem stało?
- Nie mam pojęcia. Jeżeli chcesz wiedzieć, zapytaj w personalnym.
- Byłem już w personalnym i nie potrafili mi nic powiedzieć o ojcu. Czy pani znała mojego ojca?
Zamiast odpowiedzieć, wyszarpnęła z papierzysk kartkę,
na której ujrzałem zapisane moje nazwisko i jakiś numer
telefonu.
- No, dobrze - podjęła, pomijając zupełnie moje pytanie. Szczęście, że masz tak wspaniałomyślnego opiekuna. Pan
Sielicki bardzo się o ciebie niepokoił. Prosił, żebyś natychmiast wracał do Jerzmanowa.
- Ale co z ojcem? Przecież ja do niego przyjechałem.
46
- Najpierw wrócisz do internatu, a potem...
- Nie po to tutaj jechałem - przerwałem jej, choć szczerze
mówiąc, nie powinienem tego uczynić, gdyż wprowadziłem ją
w jeszcze gorszy humor.
Chlasnęła dłonią w biurko.
- Słuchaj, jeżeli ci się nie podoba, to mogę oddać sprawę
milicji, a wtedy...
Przeholowała. Targnęło mną, bo nie lubię, jak ktoś mi
grozi. Uśmiechnąłem się szatańsko.
- A co ja takiego zrobiłem? Proszę, może pani dzwonić,
niech mnie odwiozą, ale ojca mi nie zabronią szukać.
Jej oczka pociemniały nagle i zdawało się, że wybuchnie
awantura, ale na szczęście uderzyła w inny ton.
- Ale z ciebie zadziora. Pan Sielicki prosił mnie, żeby ci nie
robić przykrości. Zrozum, chłopcze, tak będzie najlepiej.
Wrócisz do internatu, a pan Sielicki rozpocznie poszukiwanie
i wego ojca.
Na myśl o powrocie do internatu i o układaniu desek na
placu zrobiło mi się nijako, a właściwie bardzo nieklawo, i żal
mi było, że ta moja wyprawa skończyła się tak niefortunnie.
Zamurowało mnie na chwilę, a w głowie poczułem zupełną
pustkę, jakby mi mózg wyssało. Kierowniczka spostrzegła to
i dorzuciła z obłudnym współczuciem:
- Jeżeli mogę ci radzić, to zrób tak, jak pragnie pan
Sielicki. On jest naprawdę bardzo dobry dla ciebie.
- No jasne, tylko że on ma swojego fatra i nie potrzebuje go
szukać.
- Rozumiem cię. I żal mi...
- Żal mi nic nie pomoże.
- Zrobimy, co możemy, żeby ci pomóc. Najlepiej będzie
jak zostaniesz do jutra w naszym hotelu. Rano kupimy ci bilet
do Warszawy i wrócisz...
- Pani to tak łatwo mówić. A co z ojcem?
47
- Wybacz, wydaje mi się, że ojciec, gdyby chciał, to już
dawno by się do ciebie odezwał.
Uderzyła w najczulsze miejsce i miała rację. Zrobiło mi się
głupio i przykro. Stary, jak opowiadała ciotka, nigdy do nas
nie napisał, ani nie dał na mnie grosza. Łatwo być przodownikiem pracy i udzielać wywiadu reporterom, ale trudniej...
Ssało mnie w dołku od tego wszystkiego i chciałem się jak
najszybciej ulotnić, zniknąć z oczu kierowniczce, bo nie lubiłem pokazywać smutnej gęby.
- No, dobrze - powiedziałem z namysłem. - Jeżeli pan
Sielicki tak chce, to mogę wracać. - Wnet jednak tego
pożałowałem. Pomyślałem, że za szybko dałem się nabrać.
A może ojciec do tej pory pracuje na budowie, a oni nie chcą
żebym się z nim spotkał. Może znają jego adres. Chciałem coś
jeszcze powiedzieć, lecz w tej samej chwili do kancelarii weszła
pokojowa.
- Pani kierowniczko - powiedziała od drzwi - proszę
o klucze do magazynu z bielizną. Pod piętnastką muszę
zmienić pościel.
- Dobrze się składa. - Kierowniczka zadzwoniła pękiem
kluczy. - Czy szesnastka zajęta?
- Jest tam jeszcze jeden dźwigowy, ale on pracuje na
drugiej zmianie.
- To weźmiesz jeszcze jedną zmianę bielizny i zaprowadzisz pod szesnastkę tego chłopca. - Wskazała mnie ruchem
głowy. - A potem dasz mu kartki żywnościowe na dziś i na
jutrzejsze śniadanie.
No, proszę - pomyślałem - załatwili mnie kartkami.
8
Pokój hotelowy był niewielki, lecz schludnie urządzony.
Dwa łóżka zasłane łowickimi derkami, umywalka, stolik,
szafka. Zupełnie jak w normalnym hotelu, a do tego widok na
budowę: w ramie okna jak na ekranie telewizora przesuwał się
wolno potężny dźwig, niosący wielką żelazną belkę. Słychać
było nawoływanie robotników i dudnienie pneumatycznego
młota. Jednym słowem krajobraz wielkiej budowy odpowiednio udźwiękowiony.
Na ścianie widoczek z Puszczy Białowieskiej. Brodaty żubr
na tle dziewiczej natury - zupenie jak żywy, jakby miał zamiar
rzucić się za chwilę i wziąć mnie na potężne rogi. Tu żubr,
najwspanialszy okaz natury, a tam nowoczesny dźwig, a między nimi ja, pożal się Boże, zawiedziony i rozżalony na świat.
Chciało mi się zawyć z gniewu i rozpaczy, ale wobec żubra nie
wypadało okazywać słabości. Zacisnąłem zęby i leżałem chwilę w koszmarnym milczeniu.
Nagle przypomniałem sobie mego wybawcę znad jeziora.
Zobaczyłem jego przekornie uśmiechniętą gębę i usłyszałem
niski, mile dźwięczący głos. I jakby mi ulżyło. „Świat jest
szeroki... - zabrzmiały mi w uszach jego słowa - a ludzie
diabelnie ciekawi... Nie martw się, a na drugi raz nie wsiadaj
do dziurawego kajaka..." Zatęskniłem za nim i pomyślałem,
że gdyby był tutaj, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Myślałem jeszcze chwilę, ale niedługo, bo weszła pokojowa
Stasia z czystą pościelą i zegnała mnie z łóżka. Była młoda,
ruchliwa, miała doleczki w pucatych policzkach, a w oczach
iskierki zadowolenia.
4-Telemach...
49
- Co się tak wylegujesz? Lepiej byś poszedł nad jezioro, na
przystań. Tam kajaki...
- Dziękuję - uśmiechnąłem się cierpko. - Do końca życia
dość mam kajaków.
Nie rozumiejąc, o co mi chodzi, zachichotała figlarnie i dała
mi porządnego kuksańca.
- Podobno uciekłeś? Słyszałam, jak kierowniczka rozmawiała teraz z Jerzmanowem. Mówiła, że jutro wracasz.
- To się jeszcze okaże - palnąłem pyszałkowato.
- I chce ci się tak poniewierać?
Wzruszyłem ramionami.
- A pani tu długo pracuje?
- O, już dwa lata. Najpierw byłam w kuchni za pomoc.
Wyciągnąłem z kieszeni fotkę ojca. Podsunąłem jej pod
oczy .
- Niech się pani dobrze przypatrzy. Może pani zna tego
człowieka?
Zamrugała wesoło oczami. Pfychnęła.
- No, jakże... przecież to Waldek.
- Jaki Waldek?
- Waldek Łańko. On tu kilka miesięcy robił na budowie.
Montażysta z brygady Stawiaka.
- Może tu mieszkał?
- Nie. Mieszkał na mieście, ale stołował się u nas i często tu
przychodził, bo lubił pograć z kolegami w karty.
Zamurowało mnie na chwilę, bo wszystko się zgadzało. Ale
dziwiło mnie nieco, że ta młoda pokojowa tak poufale wspomina ojca.
- Znała go pani?
- No jakże... Wesoły z niego był człowiek. I zabawić się
lubił. A jak była wypłata, to wszystkim stawiał. Lubił fason.
- Lubił fason... - powtórzyłem z nutką przekąsu. - A niech
mi pani powie, jaki to był człowiek?
- Waldek? No, fajny, szkoda gadać. Wszyscy go tutaj
50
lubili. Do różańca i do tańca. I dobrze zarabiał, bo robotny,
a jak zarobił, to lubił wydać. - Naraz spojrzała uważniej. A co ty się tak o niego wypytujesz, to twój krewny czy może
znajomy?
- To mój ojciec.
Jej oczy nagle stały się okrągłe ze zdumienia.
- Ojciec?... To niemożliwe. Wszyscy tu myśleli, że był
kawalerem.
Uśmiechnąłem się kwaśno, bo cóż mogłem innego zrobić,
i nagle poczułem, że policzki i uszy mnie pieką, a w głowie
znowu mam zamęt. Inaczej wyobrażałem sobie ojca. Tymczasem pokojowa w krótkich słowach naszkicowała jego sylwetkę. Pracowity - o tym mogłem przekonać się w telewizji lubi się bawić, fundować, wesoły człowiek. Jednym słowem
ptaszek, który wyrwał się z rodzinnej klatki na swobodę,
fruwał beztrosko i do tego udawał kawalera. A ja właśnie
szukałem tego człowieka.
Pokojowa patrzyła na mnie z zakłopotaniem. Byłem zapewne zgaszony, bo po chwili rzuciła, jakby usprawiedliwiając się.
- Nie wiedziałam, że to twój ojciec.
- Nie szkodzi. Ja już jestem prawie dorosły i dużo rzeczy
rozumiem.
- To naprawdę porządny człowiek.
- Wierzę - bąknąłem z przekąsem. -1 niech mi pani powie,
co się z nim stało? Dlaczego już tutaj nie pracuje?
Zabrała się do powlekania poduszki, jak gdyby chciała
zakończyć ntonowę.
- Czy ja wiem?... Mówili, że miał jakieś kłopoty.
- Jakie kłopoty? Przeskrobał coś?
- Nie, nie - zaprzeczyła. - Jego tu cenili. To dobry
fachowiec.
- Wiem. Pokazywali go w telewizji.
- I zawsze dostawał premie.
- To dlaczego stąd odszedł? Wyrzucili go?
51
- Nie. Mówię ci, że miał jakieś kłopoty. Musiał wyjechać.
- A wie pani dokąd?
- Mówił, że do Gdańska. Tam miał już napiętą robotę.
Zresztą taki fachowiec nie martwi się o robotę. Takich
wszędzie potrzebują. -. Pościeliła moje łóżko, przyklepała
poduszkę. - To ja już pójdę - rzuciła pospiesznie.
- Proszę pani - zatrzymałem ją - może pani zna jego adres?
- Przecież ty wracasz do Jerzmanowa.
- To jeszcze nie takie pewne. Oni chcą, żebym wracał,
a ja... pani rozumie, koniecznie chcę się rozmówić z ojcem.
- Rozumiem... Może jednak lepiej by było, żebyś wrócił.
- To mnie pani nie zna. Jak coś sobie postanowię, to dopnę
swego. Niech pani na mnie tak nie patrzy. Ja już jestem prawie
dorosły i nie musi się pani nade mną litować. To prosta
sprawa. Zobaczyłem go w telewizji i powiedziałem sobie, że
muszę do niego pojechać. Nie znam go i on mnie nie zna, ale
jak ze sobą porozmawiamy, to może... - Urwałem, bo
zrozumiałem, że za dużo chciałem powiedzieć. Spojrzała na
mnie trochę weselej.
- Rozumiem... Ale adresu nie znam. Czekaj... - Uniosła
dłoń do ust, chwilę się zastanawiała. - On mieszkał u jednej, co
tu sprząta, niejaka Korbielowa, a ona mówiła mi, że zostawił
u niej część rzeczy i powiedział, że jak znajdzie na Wybrzeżu
mieszkanie, co do niej napisze. I do mnie też ma napisać...
- To świetnie - powiedziałem w zamyśleniu. W tej samej
chwili wiedziałem, że nie wrócę jednak do Jerzmanowa. - To
znakomicie - powtórzyłem w nieco lepszym nastroju. ~ Ja tu
będę za kilka dni, a pani zachowa dla mnie adres ojca. Wyjąłem z szafy swoją ukochaną torbę turystyczną, wrzuciłem do niej rzeczy i pogwizdując ruszyłem do drzwi.
- Co ty?! - zdumiała się pokojowa. - Nie wracasz do
Jerzmanowa?
- Wracam, wracam, ale jeszcze nie teraz. Teraz wracam
w inne strony.
52
9
Słońce tkwiło w obłokach jak pomarańcza w śmietanie.
Wiatr wyginał topole, odsłaniając srebrzystą podszewkę listowia, trzciny szeleściły słodko i sennie, a woda jeziora marszczyła się w drobne fałdy. Srebrzyła się tam, gdzie padało
słońce, a w cieniu była zielona i chłodna.
Leżałem w suchych trawach nad brzegiem jeziora, tego
samego, w którym o mały figiel nie utonąłem. Pod głową
miałem torbę, a spod przymkniętych powiek obserwowałem
grę świateł w obłokach. I było trochę tak jak w „Przygodach
Hucka", kiedy ten zwiał z domu ciotki i włóczył się wzdłuż
potężnej rzeki Missisipi, a trochę jak w albumie fotograficznym Puchalskiego.
Skąd się tu wziąłem? Prosta sprawa. W Ełku zastopowałem
ciężarówkę. Kierowca podrzucił mnie na sam skraj jeziora,
a teraz odpoczywałem przed dalszą drogą. Do biwaku Joja
miałem jeszcze kilka kilometrów.
Żałowałem trochę, że się pospieszyłem i nie zjadłem w hotelu robotniczym obiadu, ale licho z nim. W kiosku nad
jeziorem kupiłem paryską bułkę i kawał kiełbasy, a teraz
z rozkoszą trawiłem to paliwo ludzkiego organizmu.
Trawiłem kiełbasę, a mnie trawił niepokój, bo sami wiecie,
że położenie moje nie było najlepsze. Wszystko niepewne
i w proszku. Pan Sielicki oczekuje mnie w Jerzmanowie, ja
leżę nad jeziorem w Ełku, kierowniczka hotelu robotniczego
martwi się, co się ze mną stało, a ojciec ma kłopoty i wędruje
gdzieś po Wybrzeżu, a do tego nie wiadomo, kiedy przyśle
adres pani Stasi i czy pokojowa nie doniosła kierowniczce
53
o moim zniknięciu, a kierowniczka nie dała znać milicji.
Jednym słowem - węzeł gordyjski, na którego przecięcie
trzeba będzie długo czekać, i do tego galimatias sytuacyjny jak
w starym filmie.
Tymczasem jednak trzeba wędrować do Joja. I w tym
wypadku gnębiła mnie niepewność. Wprawdzie przy pożegnaniu zapraszał mnie do siebie. „Cześć, stary, jak będziesz
miał czas, to odwiedź mnie nad jeziorem. Podobasz mi się.
Przypominasz mi Cesia, mojego młodszego brata..." W ogóle
klawo i optymistycznie, ale zawieszone w próżni, bo kto może
wiedzieć, co mu przez ten czas do głowy strzeliło? Z zawodu
włóczęga! Może znudziło mu się nad jeziorem i poszybował
w inny krajobraz, a może ma jakieś komplikacje z powodu tej
paczki. Licho wie.
Zagwizdałem ulubioną piosenkę: „Takiemu to dobrze,
takiemu dobrze...", zwinąłem wątpliwości i złe myśli, posłałem je do jasnej Anielki i z torbą na ramieniu powędrowałem
brzegiem jeziora.
Kiedy zbliżałem się do namiotu, z daleka usłyszałem odgłos rąbania drzewa. Dobra jest - pomyślałem - ktoś żywy
urzęduje na biwaku.
Tym żywym był oczywiście pustelnik, włóczęga i Jojo
w jednej osobie!
- Panie Jojo! Hej! - zawołałem na przywitanie.
Cisnął siekierę i mrużąc oczy pod zachodzące słońce, zbliżył
się pełen zdumienia.
- Święty Niespodziewany, to ty, człowieku? - Przyjrzał mi
się bystro, jak gdyby chciał mnie przewiercić wesołymi oczami. - To szybko wróciłeś, szkoda gadać.
- Nie zastałem ojca - wyjaśniłem.
Zmrużył porozumiewawczo oko.
- Tak właśnie przypuszczałem. I kolegów też nie było?
- Pan wciąż jeszcze mi nie wierzy?
- Ty, Maciek - powiedział żartobliwie - jeżeli chcesz ze
54
mną żyć w zgodzie, to nie czaruj. Czarowanie zostaw dla
innych. Jedziesz niby do ojca, a wracasz z torbą i książkami.
Głupio mi się zrobiło, bo trafił w dziesiątkę, ale nie chciałem
go czarować, tylko nie lubiłem się wybebeszać ani spowiadać.
Co mu powiem: że jestem sam na świecie i szukam kogoś
bliskiego, że ojciec jest wesołym birbantem, który udaje
kawalera, a ja wpadłem na pomysł, żeby z nim porozmawiać.
Jojo wyczuł, że się łamię, więc powiedział blatująco:
- Powiedzmy, że ojca nie zastałeś. To na co czekasz?
Rozpalaj ognisko i bierz się do roboty. Szef kuchni zarządził
makaron z sosem pieczarkowym, a na deser poziomki ze
śmietaną.
Stałem jeszcze chwilę odęty i nadąsany.
- Jeżeli pan mi nie wierzy, to mogę odejść.
- Nie wygłupiaj się. Cieszę się, że wróciłeś. Już ci powiedziałem, że mi się podobasz. Masz takie wilcze spojrzenie jak
mój Cesiu. Spode łba patrzysz, ale szczerze. No, jazda, pewno
jesteś głodny jak psiak.
Trafił znowu w dziesiątkę, bo po kilkukilometrowym marszu mój zdrowy organizm domagał się paliwa. Rzuciłem torbę
do namiotu, wyciągnąłem worek z jedzeniem, menażki i szybko rozpaliłem ognisko.
I było zupełnie fajnie, tak fajnie, że aż nieprawdziwie.
I znowu zdało mi się, że znam Joja od dawna i nie muszę przed
nim niczego ukrywać. Miałem sporo kolegów rówieśników,
ale do mężczyzn, może z powodu mojego ojca, nie lgnąłem,
trzymałem się od nich z daleka, z respektem. A w nim
wyczuwałem starszego brata, wujka lub kogoś w tym rodzaju.
Siedzieliśmy przy ognisku. Wiatr miałko szeleścił w listowiu, woda mlaskała o burtę łodzi, a nad nami było wysokie
niebo - nasz dach, jak to pięknie określił przedtem Jojo. Jedliśmy z apetytem przypalony makaron i poziomki z trochę
kwaśną śmietaną. Milczeliśmy przy jedzeniu jak prawdziwi
55
mężczyźni. Dopiero gdy podał w kubkach herbatę, powiedział
wesoło:
- No, to mamy do siebie szczęście. I tak po prawdzie, to
brak mi ciebie było.
- A pan wciąż tutaj samotnie?
- Dziwak ze mnie i samotnik. Jeszcze mnie dobrze nie
znasz, ale już ci raz powiedziałem, przypominasz mi Cesia.
- A co się z nim stało?
- Długa historia. Może ci kiedyś opowiem. A tym masz
brata?
- Nie. Byłem zawsze jedynakiem.
- Do jakiej szkoły chodzisz?
- Do zawodowej przy fabryce sklejek.
- To ciekawe?
- Skądże. Nie miałem wyboru.
- A kim byś chciał być?
- Ja?... - Zastanawiałem się. Zagadka matematyczna dla
słonia. Gdy mi zadawano to pytanie ogarniał mnie popłoch, bo
kim chciałby być chłopiec w moim wieku? Jedno pewne, że
nie miałem zamiaru zostać w fabryce sklejek i podtrzymywać
tradycji rodziny. Wiele się naczytałem i wiele pomysłów
kłębiło mi się w głowie, ale tak naprawdę, to dobrze jeszcze nie
wiedziałem, kim chciałbym zostać. W każdym razie chciałem
się uczyć, a potem zostać kimś takim, o którym ludzie mówią
z szacunkiem.
Jo jo w lot pojął moje zakłopotanie i z wyczuciem zażartował:
- Chciałbyś być sławnym człowiekiem, o którym piszą
w gazetach i którego pokazują w telewizji.
- Może tak...Aletodla mnie nie na j ważniej sze. Chciałbym
być szczęśliwy, bo do tej pory życie nie układało mi się
najlepiej.
- Ho, chłopie, to wysoko mierzysz. Wszyscy chcieliby być
szczęśliwi, a szczęście - skinął w stronę jeziora - to jak ta
56
wieczorna mgła nad jeziorem - pojawi się i wnet ją wiatr
rozwieje.
- Ale są przecież ludzie szczęśliwi.
- Ze szczęściem to trochę tak jak z górami - powiedział trąc
zarośnięty policzek. - Wspinasz się na szczyt i zdaje ci się, że
jak go osiągniesz, to będziesz szczęśliwy. Tymczasem drapiesz
się, wspinasz mozolnie, stajesz na nim i nagle widzisz, że za
tym szczytem jest jeszcze jeden, może jeszcze większy, wspanialszy i znowu idziesz po swoje szczęście. Myślałem o tym
nieraz i zdaje mi się, że największe szczęście to dążenie do
niego.
- Ładnie to pan powiedział.
- Bo ze szczęściem to rozmaicie bywa; są szczęścia najrozmaitszego kalibru. Jest to ogromne, od którego człowieka
roznosi i zapiera, a są małe, które dają ci radość i uciechę.
Powiedzmy, że robisz coś i wykonasz dobrze swoją robotę. To
przecież też szczęście. Albo masz jakąś trudność i ją pokonasz.
Czy wtedy nie czujesz, że zrobiłeś coś dużego? Albo jest
pogodny wieczór nad jeziorem, siedzisz w spokoju ducha
i patrzysz na gwiazdy, a w sitowiu śpiewają ptaki. I jest ci
dobrze. Czy to nie małe szczęście?
- Tak jak teraz - wtrąciłem nieśmiało.
- Powiedzmy, tak jak teraz. Tylko ty, przyjacielu, nie
wyglądasz na szczęśliwego.
- Może. Bo pan nie wie... Mam kłopoty.
- I to niemałe. Ale nic nie mów, jak nie chcesz. Ja nie
jestem spowiednikiem. Jak przyjdzie czas, to mi powiesz.
Milczeliśmy chwilę. Dokoła było cicho i tajemniczo. Na
drugim brzegu jeziora ktoś palił ognisko, a wąska smużka
światła biegła nikle po czarnej wodzie. I ptak łomotał skrzydłami w gałęziach, jakby dostał się w sidła. Jojo grzebał patykiem
w ognisku, dorzucił kilka gałązek. Wnet zajęły się i żywe
języki ognia zatańczyły na de namiotu.
- A pan... - zagadnąłem - też ma swoje kłopoty?
57
- Kto ich nie ma. Kłopoty są po to, żeby je usuwać.
- Na przykład z tą paczką w bagażniku.
Drgnął, jakby, go coś dźgnęło, ale chwilowe zakłopotanie
pokrył wnet uśmiechem.
- To drobiazg. To wcale nie kłopot. Niech się tamci
martwią. A te sto sześćdziesiąt złotych, które musiałem
odpalić Zenkowi, zapisałem na straty. Jedno, co mnie szarpie... to nie lubię takich ciemnych spraw.
- I mówił pan - podjąłem z dziwnym uporem, bo koniecznie chciałem się czegoś o nim dowiedzieć - że zrobi pan kiedyś
wielkie odkrycie.
Roześmiał się.
- Jeżeli mi się tylko uda, ale to nie takie proste.
- Wspomniał pan, że jest pan z zawodu włóczęgą.
- Coś w tym rodzaju.
- A tymczasem jest pan kierowcą.
- Domyślny z ciebie chłopiec. Kierowca to jeden z moich
licznych zawodów. Zrobiłem kurs na zawodowego kierowcę,
bo to mi się zawsze przydaje. Rozumiesz, że łatwiej poruszać
się na czterech kółkach niż na dwóch nogach. I bliżej do nieba
- zażartował. - W gruncie rzeczy jestem z zawodu włóczęgą.
- Pozytywnym.
- Pamiętasz każde moje słowo i za dużo chciałbyś wiedzieć.
Ja ciebie o nic nie wypytuję.
- A ja jestem ciekawy. Bo jeszcze ńie znałem zawodowego
włóczęgi i do tego pozytywnego.
Pociągnąłem go porządnie za język, bo nagle się rozgadał.
- Zaraz ci to wytłumaczę. Świat jest szeroki, piekielnie
ciekawy, rozumiesz? Nie lubię gnić w jednym miejscu, bo
dostaję kosmicznej melancholii i obrzydzenia do samego
siebie, a jednocześnie nie lubię zbijać bąków. Ja też nie miałem
łatwego życia. Od szesnastego roku musiałem na siebie pracować. Na szczęście żyjemy w takich czasach, że wszędzie
58
poszukują ludzi do roboty. Zacząłem w hufcach pracy. To
było dla mnie dobre przedszkole życiowe. Dali mi porządnie
w kość. Przydało mi się to. Od tego czasu nie miewam kataru,
życiowego oczywiście. I nie rozczulam się nad sobą. Nauczyłem się najpierw murarki, potem przerzuciłem się na zbrojenie
betonu. Jestem pierwszorzędnym zbrojarzem, a jak mi się
znudziło zbrojenie, to poszedłem na kurs operatorów i jakiś
czas robiłem na koparkach. I tak szczerze mówiąc, na każdej
budowie znajdę jakąś odpowiednią robotę.
- I złapał pan dziesięć srok za ogon - dodałem nieco
kąśliwie.
Roześmiał się.
- Ty, filozof, nie bądź taki przemądrzały. Mówię tak, jak
było. Bo coś mnie gnało po Polsce. Chciałem poznać kraj,
ludzi. A to wszystko piekielnie ciekawe. Zwłaszcza ludzie.
Natkniesz się na takiego - przymrużył porozumiewawczo oko
- jak ty, na przykład, i zaczynasz go rozgryzać.
- Niech pan uważa - zażartowałem - żeby pan sobie na
mnie nie połamał zębów.
- Zęby mam jak pies i, nie martw się, niejednego już
rozłupałem. - Zapalił od żarzącej się gałązki papierosa i dziwnie uśmiechnął się do siebie. - Mówię ci, świat jest ciekawy,
tylko trzeba mieć do niego odpowiednie podejście. Nie trzeba
bać się życia. Trzeba iść przebojem.
- Jak Jack London - palnąłem ni stąd, ni z owad.
- O, widzisz - potwierdził z uśmiechem. - Jak Jack
London. Czytałem kilka jego książek. Nawet mi się podobały.
Bo w nich jest surowe życie i prawda. Twardy był z niego
człowiek i nie cackał się, a z włóczęgi wyrósł na tęgiego pisarza.
- Może pan kiedyś opisze swoje życie?
- Co to, to nie. Może ty mi pomożesz?
- Może... Poznałem pana jako włóczęgę, a gdzie ten pozytywny? - dodałem z przekąsem.
- Człowieku, przecież mnie widziały wszystkie najważniej59
sze wielkie budowy w Polsce. Robiłem w Turoszowie i w Nowej Hucie, przy zaporze we Włocławku i przy cementowni
„Odra", budowałem „Azoty" w Puławach i „Petrochemię"
w Płocku, a kiedyś, jak przeczytałem w gazecie, że potrzebują
drwali w Bieszczadach, to i tam pojechałem, żeby nam buki
i jodły nie gniły. Widzisz, bracie, nawet pionierem byłem, a ty
pytasz, gdzie pozytywny włóczęga.
- I nie znudziło się panu to wieczne wędrowanie?
- Mówiłem, że mnie nosi, lubię poznawać kraj i ludzi.
Gdzie tu można się znudzić? Nudzą się tylko mięczaki, którzy
martwią się o swój kałdun i marzą o kupieniu syrenki.
Obrastają powoli w ciuchy, meble, garnki i stają się niewolnikami martwych przedmiotów. A ja... ja jestem swobodny
człowiek i lubię tam oddychać, gdzie się coś ciekawego dzieje.
Mnie nikt nie zaszczepi na drzewku stabilizacji. O, nie, mój
przyjacielu. Nigdy nie dam się ujarzmić.
No, proszę, miałem przed sobą Jacka Londona w polskim
wydaniu, pozytywnego budowniczego i trampa doby socjalizmu. Siedział przede mną żywy, palił papierosa, a w oczach
miał wesołe iskierki, jak gdyby już myślał o tym, dokąd się
przenieść. A ja, pożal się Boże, jeszcze niedawno martwiłem
się, czy ojciec przyśle adres pani Stasi. W towarzystwie tego
człowieka poczułem się o dwa stopnie pewniejszy siebie i zdało
mi się, że już pokonałem wszelkie trudności. Tymczasem nie
wiedziałem jeszcze, co mnie czeka i jakie baty dostanę od
życia.
Nad jezioro wypłynął księżyc. Stało się jasno, srebrzyście
i bardzo nastrojowo. Spóźniony słowik zaśpiewał w przybrzeżnych olszynach i żaby zakumkały w leśnych mokradłach, a ta
muzyka była jak kołysanka zapraszająca do snu. Ziewnąłem
więc zdrowo i przeciągle, a Jojo skinął na mnie głową.
- Królewiczu, jego wysokość powinna już uderzyć w kimono. Dzień był pogodny, pełen wrażeń, życzę więc ciekawych
i miłych snów.
60
Ziewnąłem jeszcze kilka razy, przeciągnąłem się.
- Jego królewska mość - podtrzymałem ton Joja - była
łaskawa dla mnie, ale wpierw królewicz musi umyć menażki.
- Królewicz zostawi menażki. Może dobre wróżki zlitują
się nad nami i podczas naszego snu będą łaskawe umyć nasze
srebrne tace i złote talerze, a jak nie, to pies z nimi, rano się
same w rosie umyją.
- Pytał mnie pan - powiedziałem już poważniej - kim
chciałbym być. Może właśnie królewiczem na dworze jego
wysokości.
- Ho, ho... - zażartował. - Królestwo moje nie z tej ziemi
i nie z tego świata. Nie ma nic, co mógłbym ci oddać w zamian
za twą łaskawość i szczodrość twego serca. Królestwo moje bez
dworu i pałacu, a dachem moim niebo gwiaździste...
10
Trzy dni żyliśmy spokojnie, jak w jakiejś sadze o leśnych
ludziach, i byłoby wszystko najkławiej, gdyby na trzeci dzień
nie zjawił się taksówkarz Zenek z tymi dwoma, którzy mieli do
Joja pretensje o paczkę pozostawioną w bagażniku.
Pod wieczór jak zwykle poszedłem zebrać trochę chrustu
i suchych gałęzi na ognisko, a gdy wróciłem, przed namiotem
zobaczyłem taksówkarza z Jojem. Rozmawiali o czymś żywo.
Obaj byli wzburzeni, a taksówkarz z przejęciem tarł czoło.
- Człowieku, wierz mi - mówił do Joja - nie mogłem zrobić
inaczej.
- To po coś ich tu przywiózł? Wiesz, że nie lubię takich
szmatławych spraw.
- A co miałem zrobić? Nachodzili mnie i grozili. Z takimi
nie warto zadzierać.
- Co mnie to zresztą obchodzi? Już powiedziałem, że
paczkę zostawiłem u tego starszego faceta na Kościuszki.
- Oni tam byli, a ten stary twierdzi, że nigdy tej paczki nie
widział. Przysięgał. Na własne uszy słyszałem.
Jo jo żachnął się gniewnie.
- Ej, Zenek, myślałem, że masz lepiej poukładane. Teraz
odwieź ich, bo nie mam ochoty z nimi rozmawiać.
- Oni czekają przy wozie.
- Niech czekają.
- Chcą z tobą pogadać.
- Nie mam im nic do powiedzenia. Niech zwijają żagle
i odpływają. Ja chcę mieć spokój.
- Ty - powiedział Zenek przeciągle i znowu uniósł dłoń do
62
czoła, jakby go coś swędziało. - Mówię ci, że to twardzi faceci
i lepiej będzie dla mnie i dla ciebie, jak z nimi porozmawiasz.
Jojo wzruszył ramionami.
- Jak chcą, to niech tu przyjdą. Ja nóg na loterii nie
wygrałem.
Taksówkarz wahał się, zastanawiał, ale wnet ruszył w stronę
lasu. Po chwili otrzymał się i rzucił przez ramię:
- Jak chcesz, ale radzę ci - bądź ostrożny!
- Dawaj ich, to ja ich załatwię.
Taksówkarz odszedł, a Jojo zaklął soczyście i zwrócił się do
mnie:
- No, widzisz, Maciek, nawet tutaj nie dadzą mi spokoju.
Po co ja tę paczkę wtedy odwiozłem na Kościuszki, mogłem
przecie zawieźć na milicję i cześć, milicja by się o nią martwiła.
- No, jasne - powiedziałem, bo nic mądrzejszego nie
wpadło mi do głowy. Ale ta sprawa nie była wcale taka jasna.
Skomplikowała nam życie i przerwała sielankę nad jeziorem.
Wnet taksówkarz wrócił z tymi dwoma. Gdy ich zobaczyłem, od razu przyznałem rację panu Zenkowi, że z takimi to
lepiej nie zadzierać. Jeden kościsty, wysoki, chudy, ubrany
był w jasny, letni garnitur w kratkę. Elegant, daję słowo. Na
nogach mokasyny błyszczące jak polerowany metal, pod
marynarką najmodniejsza koszula w ciapki i krawat, że aż
dech zapierało. Włoski, jedwabny - najdroższy, jaki można
kupić. Ale gęba blada, zmięta i szmondakowata, jakby na niej
było wypisane całe jego łajdactwo. A do tego łysawy. Drugi,
niski i jeszcze bardziej bazyliszkowaty. Twarz szczurza i przebiegłe, złe oczy.
Wyszli z lasu jak zza kulis teatralnych i, jak w teatrze albo
w filmie kryminalnym, stanęli przed Jojem. A Jojo nic, jakby
byli cieniami. Uśmiechnął się tylko kpiąco, zmarszczył czoło,
przymrużył wyzywająco oczy i czekał. Ten elegant oparł się
plecami o pień sosny i też nic. Zdawało się, że będą się tak
zmagali spojrzeniami.
63
Zenek stanął z boku, niby statysta.
Pierwszy odezwał się ten mały.
- Niech się pan dobrze przyjrzy, może pan sobie nas
przypomni.
Jojo zadarł głowę. .
- Nie muszę sobie przypominać. Dobrze was pamiętam.
Lepiej wy sobie przypomnijcie, że nie zapłaciliście wtedy za
kurs. Wybiło sto sześćdziesiąt złotych.
Mały sprężył się, jakby chciał skoczyć, lecz elegant zastopował go.
- Ty, Lucek, powiedz mu, że to poważna rozmowa.
- Nie ma o czym rozmawiać - wypalił Jojo zadziornie.
Paczkę, jak powiedziałem, odwiozłem na Kościuszki i zostawiłem. Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Mały zmrużył zbójecko oczy.
- To twój tekst, a my wiemy, żeś paczki tam nie zostawił.
- To zgłoście się do prokuratora albo na milicję. Ja tu nie
mam zamiaru dyskutować.
Mały zrobił znowu taki gest, jakby chciał go uderzyć, ale
elegant powiedział niskim, cichym głosem:
- Wolałbym załatwić to między nami.
- I ja też - rzucił spokojnie Jojo. - Więc wracajcie, bo
niczego więcej ode mnie nie usłyszycie.
Mały chrząknął ostrzegawczo, a elegant nie ruszając się
rzucił cicho:
- Ty, Lucek, wytłumacz mu, z kim ma do czynienia.
- Domyślam się - powiedział Jojo, bacznie obserwując
małego, który drobnymi kroczkami chciał go zajść z boku. I powiedzcie-, czego chcecie ode mnie?
Mały wysunął do przodu głowę i dolną szczękę jak atakujący bokser.
- Gdzie ta paczka?
- Nie będę więcej powtarzał.
- Przycisnęliśmy dobrze tego starego. Przysięga,
64
że paczki na oczy nie widział. Komu ją oddałeś?
- Zaniosłem na werandę. Była tam jakaś kobieta, która
powiedziała, żebym ją zostawił.
- Co to za kobieta?
- Mówiła, że przychodzi sprzątać.
Mały odwrócił się i zamienił krótkie spojrzenie z elegantem.
Ten wciąż tkwił pod sosną, jakby się do niej przykleił
i zapuścił korzenie. Spojrzał podejrzliwie na Joja.
- Tego nam stary nie mówił. Nie wspomniał o żadnej
kobiecie. To trzeba wyjaśnić.
- Wyjaśnijcie sobie, jak chcecie - palnął z uśmiechem Jojo.
- A mnie dajcie spokój, bo już tracę nerwy.
Przeholował, bo nagle elegant oderwał się od sosny i jakby
skradając się, zrobił kilka drobnych kroczków w jego kierunku.
- Ty, cwaniak, ja już takich jak ty widziałem.
- To przyjrzyj się jeszcze raz.
- I... radziłbym ci, żebyś z nami elegancko, bo my też do
ciebie z fasonem.
- Dziękuję. Znam takich fasoniarzy.
- Zapamiętaj sobie, że z nami lepiej nie zadzierać.
- Grozicie mi?
- Pouczamy.
- To pouczajcie sobie kogo innego. Mam podstawowe
wykształcenie w tych sprawach i nie lubię, jak mi ktoś grozi. Nagle cofnął się, bo spostrzegł, że mały zachodzi go od tyłu.
Łypnął na mnie ostrzegawczo, a ja, stojąc jeszcze z toporkiem
w ręce, zbliżyłem się do niego. Wyrwał mi z ręki toporek
i roześmiał się kpiąco. - Teraz spróbuj, łachudro. Uszy ci
poobcinam jak kundlowi. - Powiedział to tak pewnie, że
tamten cofnął się o krok, a elegant zbladł, jego twarz
zrobiła się prawie przezroczysta.
- Daj mu spokój, Lucek - syknął przez zaciśnięte zęby. A ty - zwrócił się do Joja - pamiętaj, że my takie sprawy
65
inaczej załatwiamy. Elegancko, bez krzyku. I jeszcze raz
radziłbym ci, żebyśmy po ludzk i wyjaśnili tę sprawę.
- To czego właściwie chcecie ode mnie?
- Zrozumienia - powiedział pojednawczo i jakby spuścił
z tonu. - Musimy to wyjaśnić. Skoro twierdzisz, że oddałeś
paczkę jakiejś kobiecie, to musimy ciebie skonfrontować
z tym starym. Rozumiesz nas chyba'. Tu chodzi o wielką rzecz.
- Właśnie - zakpił - może mieliście białego słonia w tej
paczce?
- Nie martw się o to, co tam było. Paczkę musimy znaleźć,
a ty nam w tym pomożesz.
- Wolnego - zniżył głos. - Mnie ta paczka nic nie obchodzi.
Tamten cmoknął zniecierpliwiony.
- Co z ciebie za człowiek! Gdybyś z nami grzecznie to
mógłbyś nawet skorzystać.
- Dziękuję.
- Zastanów się, Jojo - wtrącił nagle Zenek i zrobił okrągły
gest ręką, który miał wyrażać chęć złagodzenia całej awantury.
Jojo zaśmiał się chrypliwie.
- No, proszę, teraz cacy-cacy. Skorzystać, mówicie. Schowajcie sobie waszą propozycję do kieszeni. O co wam chodzi?
- Musisz z nami pojechać do Olecka i przycisnąć tego
starego, niech śpiewa, gdzie ta paczka. Inaczej będziemy
myśleli, że ty w tym ręce maczałeś.
- Przyhamuj, człowieku. - Jojo łypnął gniewnie oczami. Musi to w Pernambuco, u nas po dobremu, z własnej woli.
- To co? Jedziesz? - podchwycił skwapliwie elegant.
- Co wam się tak spieszy? Chwilowo biwakuję. Przy sposobności mogę tam wdepnąć i zapytać starego, co się stało
z paczką.
- Od pytania to my jesteśmy - wtrącił z boku mały. Stał
cały czas między linkami namiotu a Jojem, jak gdyby go chciał
szachować.
Jojo cofnął się w stronę jeziora.
66
- Pytajcie sobie, ile wlezie. Niech wam na zdrowie to
wyjdzie. Ja i tak nic wam nie mogę pomóc.
- Jedziesz? - zapytał twardo elegant.
- Kiedy?
- Teraz, a kiedy myślałeś?
- Natychmiast albo jeszcze wcześniej - zażartował kpiąco
Jojo. - Teraz nie mam czasu. Złowiłem kilka ryb i muszę
oporządzić do kolacji.
- Zastanów się.
- Już się zastanowiłem.
- To dla nas ważna sprawa.
- A na co czekaliście od marca? - kpił, wyczuwając swą
przewagę. - No, panowie, coście robili od marca?
- Ty, cwaniak - powiedział ponuro i groźnie elegant - nie
żartuj ze mnie, bo cię będzie drogo kosztować. A jeśli
przekonamy się, że to ty zahaczyłeś tę paczkę, to ciemna
mogiła.
Zrobiło się nagle groźnie jak w filmie, kiedy bandyta sięga
po spluwę i w powietrzu wisi strzelanina. Zdawało mi się
bowiem, że elegant sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jojo spoważniał. Jego twarz spięta kpiącym grymasem
stężała, a z warg znikł nagle uśmiech. Rzucił mi ostrzegawcze
spojrzenie, potem skrzyżował wzrok z Zenkiem, jakby chciał
się poradzić, co robić, a gdy tamten wzruszył tylko ramionami, cofnął się gwałtownie o dwa kroki, tak że piętami zarył się
w mokrym piasku brzegu i powiedział już spokojnie i cicho:
- Nie lubię rozróbek. Jeżeli chcecie, to mogę przyjechać do
Olecka, ale nie dziś, bo mam tu tego chłopaka. Najpierw go
odprawię, a* jutro rano sypnę się. Ale, wierzcie mi, to i tak nic
wam nie pomoże, ani niczego nie wyjaśni. Powiedziałem wam
już wszystko, co wiem o tej sprawie.
Elegant porozumiał się spojrzeniem z małym. Skinął głową:
- Może tak być. Najpóźniej jutro zjawisz się w Olecku i na
miejscu pogadamy, co dalej.
67
11
Odjechali. Jojo jeszcze chwilę patrzył za nimi, potem
splunął ze złością i obrzydzeniem.
- Widzisz, przez takich gangsterów mamy zepsute wczasy.
Człowiek chce żyć spokojnie, a tacy zjawiają się nieproszeni
i zamącą.
- Ale im pan dosunął! - powiedziałem z nutką dumy.
- Eee... - machnął lekceważąco ręką - czort z nimi, nawet
nie warto splunąć. - Nagle spojrzał na mnie dziwnie troskliwie, uśmiechnął się i rzucił wesoło: - Królewiczu, co dzisiaj na
kolację?
Taki był Jojo, Nie lubił się przejmować i wszystko traktował z humorem.
- Co jego wysokość rozkaże? - podjąłem jego żartobliwy
ton. - Może być zupa rybna po węgiersku.
- Halaszle. Pycha. Tylko niech królewicz pamięta - dużo
cebuli i papryki. Papryki! - Roześmiał się i odwrócił w stronę,
gdzie tamci zniknęli, i pogroził im pięścią: - ja bym ich
paprykował i solił, solił i paprykował, na żywe mięso.
Kolacja była wspaniała, mówię wam, palce lizać, cmokać
i mlaskać z zachwytu, ale nasz nastrój spadł przynajmniej
o dwa stopnie w skali Joja. Obaj przygaśliśmy trochę i siedzieliśmy nad tą zupą jak Turcy nad wieprzowiną. Niby wszystko
było jak dawniej: ogień szumiał wesoło, sypał iskrami, w trzcinach śpiewały trzciniaki, żaby kumkały jak oszalałe i księżyc
wytoczył się nad ciemną linię drugiego brzegu, a jednak było
inaczej.
- No, tak - powiedział Jojo - przykro mi, że to się tak stało.
68
Dobrze nam tu było.
- Zupełnie fajnie. A czy pan musi zwijać biwak?
- Niestety.
- Może ja zostanę, a pan pojedzie na jeden dzień i wróci.
- Nie da rady. I tak za trzy dni miałem jechać do Gdańska.
Dostałem list od jednego dobrego kolegi. Kupił taksówkę
i prosi mnie, żebym z nim jeździł za zmiennika. - Nagle łypnął
na mnie i zapytał z nutką troski: - A ty, Maciek... co z tobą
będzie?
- Ja?... - zacukałem się. - No trudno... Najchętniej bym
z panem pojechał.
, Oczy jego lekko się zaszkliły. Czułem, że mu żal rozstawać
się ze mną, ale wnet zebrał się w sobie i zażartował:
- Ty, stary, co się tak do mnie przykleiłeś? Czekasz przecie
na powrót ojca. Ojciec miał wrócić za tydzień.
- Niby tak, ale... dopiero trzy dni upłynęły. A z panem tu
zupełnie fantastycznie. I w ogóle, to ja pana trochę bujdnąłem.
- Nie musisz mówić. Wiedziałem. Czy ty myślisz, że
jestem taki naiwny? Ty, bracie, nie umiesz kłamać. Powiedz,
ale tak z ręką na sercu, tego twojego starego to w ogóle nie ma
w Ełku?
- Był. Bujałem, ale niezupełnie. Ja, pod chajrem, jechałem
do niego, ale... - Głos mi się lekko załamał i coś mnie nagle
zdławiło.
Jojo przysiadł się do mnie, położył mi rękę na plecach.
- Nie łam się, stary. Ja ciebie dobrze rozumiem.
Wtedy opowiedziałem mu wszystko, tak jak było, bez
cienia kłamstwa. Wyspowiadałem się, wybebeszyłem wszystkie sprawy na wierzch i dokończyłem całe opowiadanie:
- Widzi pan, jestem w podbramkowej sytuacji. Nie wiem,
co robić. Chciałbym odnaleźć starego, ale wydaje mi się, że to
nie takie proste. Ale w każdym razie ojciec to ojciec.
- Masz rację, ojca nikt ci nie zastąpi. A twój stary, jak
mówisz, fruwa po świecie. Ale ja na twoim miejscu spróbował69
bym go odnaleźć. Pamiętaj, że ludzie rozmaicie o ludziach
mówią. Nie zawsze trzeba im wierzyć. T wój ojciec, z tego, co
opowiadała pokojowa, nie jest świętym Franciszkiem z Asyżu
ani rycerzem bez skazy. Po prostu człowiek z wadami jak inni.
Kiedy go znajdziesz, pogadaj z nim szczerze i niczego nie
owijaj w bawełnę, bo najgorzej to się okłamywać. Wywal mu
cały żal, może mu się to spodoba. I postaw sprawę jasno. Może
on się zmienił i dojdziecie do porozumienia. Między ludźmi
rozmaicie sprawy się układają. O jedno cię tylko proszę, nie
licz na niego za bardzo, bo się możesz rozczarować.
- I ja tak myślałem. Jak zobaczyłem go w telewizji, to
powiedziałem sobie: niech się dzieje, co chce, ale go muszę
odszukać. Zawsze chciałem mieć ojca. T o musi być fantasty czne mieć kogoś, na kogo można liczyć, kto zawsze pomoże,
komu można zaufać. Moi koledzy mieli dom, mieli ojców,
zazdrościłem im... A pan... czy pana ojciec jeszcze żyje?
- Nie - odparł poważnie. Wolno zapalił papierosa od małej
żagwi. - Mój ojciec był kolejarzem w Gorlicach. Wiesz, gdzie
to?
- T ak, na Podkarpaciu.
- No, właśnie. Ładnie tam było. Mieszkamy w małym
domku za miastem. Z okna widok na góry i lasy. Ojciec mój
był wesołym człowiekiem. Miał jedną wadę: trochę za często
zaglądał do kieliszka. Kiedyś pracował przy torach, był
kierownikiem odcinka. Pamiętam - ostra zima, zawieja. Ludzie dla rozgrzewki pili wódkę. I stało się... Robotnicy nieśli
szynę. Jeden z nich pośliznął się. Szyna im wypadła i potoczyła
się z nasypu, a pod nasypem stał ojciec. Zmiażdżyło mu nogę
i już się z tego nie wykaraskał. Po dwóch miesiącach... Zamilkł i długo patrzył w ognisko. Naraz łypnął burymi
oczami. - Coś my tu dzisiaj na żałosną nutę. Gorzkie żale,
człowieku. Życie jest życiem i trzeba się do niego dostosować.
Ognisko dogasało. T ylko wśród popiołów żarzyły się popękane żagwie. Księżyc przedzierał się przez chmury jak pocisk,
70
a dokoła wszystko ucichło, nawet trzciny nie zaszemrały nad
brzegiem. I zdawało mi się, że nadeszła chwila zupełniej ciszy
i za chwilę coś się stanie.
Nic się właściwie nie stało, tylko Jojo przeciągnął się, jak
gdyby chciał walczyć z kimś niewidzialnym.
- No, to przeskoczyliśmy jeszcze jeden dzień. Następny
będzie na pewno lepszy, a w każdym razie dowcipniejszy.
- I może pan zrobi nareszcie to swoje epokowe odkrycie,
przed którym Kolumb schowałby się w mysią dziurę.
- No, właśnie. T rafiłeś w sedno.
- Może odkryje pan nowy ląd, jakąś Atlantydę?
- Atlantydę?... Phi. Coś ciekawszego, ważniejszego. Coś,
o czym marzy każdy człowiek.
- Raj?
- Coś w tym rodzaju. - Nagle uśmiechnął się do siebie,
a potem popatrzył na mnie rozbawionymi oczami. - Bo,
widzisz, mamy cztery strony świata.
- Północ, południe, wschód, zachód - wyrecytowałem.
- A ja poszukuję piątej...
Uśmiechnął się.
- Piątej strony świata, której nie ma.
- A skąd wiesz? Może ja ją właśnie wymyślę. Nie wiadomo.
- Pan ze mnie chyba żartuje.
- Wcale nie. Bo słuchaj, krzątamy się w granicach tych
czterech geograficznych stron świata jak wskazówki, szukamy
szczęścia, a może istnieje piąta, gdzie człowiek poczuje się
naprawdę szczęśliwy. - Wstał, jeszcze raz się przeciągnął
i zaśmiał się cicho: - No, widzisz, jaki ze mnie fantasta. A ta
piąta strona to fantazja.
- Kto wie - wyszeptałem - może właśnie my ją znajdziemy.
12
Na drugi dzień rano na pożegnanie wypłynęliśmy na
jezioro. Dzień był mglisty, zakisły, a gdy minęliśmy cypel
z czaplimi gniazdami, zaczął siąpić deszcz. Dziobał zaciekle
gładką powierzchnię wody, a na gładziźnie tworzyły się
drobniutkie pęcherzyki. Drugiego brzegu nie było widać, tylko glos niósł się po wodzie i słyszeliśmy wyraźnie rozmowy
turystów, płynących kajakami środkiem jeziora.
Jojo milczał. Leniwie pracował wiosłami. Próbował śpiewać
swoją ulubioną piosenkę „Dziś wieczorem do San Marka
przypłynęła marynarka...", ale głos miał matowy i grzęznący
przy każdej zwrotce. Ja nawet nie próbowałem zaczynać.
Byłem zakisły jak ta pogoda. Myślałem, że musimy się
pożegnać, a może i rozstać. Żal mi było, bo te ostatnie dni
spędzone z Jojem należały chyba do najlepszych w mym
życiu.
Zabraliśmy ze sobą wędki, ale nie zarzuciliśmy ani razu, bo
i po co? Zwijaliśmy przecież namiot i ryby nie były nam
potrzebne, a te nie złowione powinny się cieszyć, że nie
dostaną się na naszą patelnię.
- Co będziesz robił? - zapytał nagle Jojo,-gdy zawracaliśmy
do brzegu. Nie mógł sobie wynaleźć lepszego pytania. Prawdę
mówiąc, nie wiedziałem i właściwie nie chciałem wiedzieć.
Jojo uśmiechnął się przekornie, choć widziałem, że nie ma
ochoty na uśmiechy. - Co cię tak zamurowało?
- No, bo... bo tu było nam zupełnie fajnie. I z panem, to
jakoś tak inaczej.
- Wracasz do Ełku?
72
- Wolałbym pojechać z panem.
- Dobry jesteś. I w ogóle, coś ty się tak do mnie przyfastrygował? Było nam zupełnie klawo, ale musimy się pożegnać.
- Za tydzień miałem się zgłosić po adres, a upłynęło
dopiero trzy dni. Tak się umówiłem.
- Może ta pokojowa wcześniej dostała list od ojca. Trzeba
wstąpić i zapytać.
- Pan chce się mnie koniecznie pozbyć.
- Nie zawracaj głowy. Wiesz, jaki układ. Nie będę cię
wodził z sobą, bo sam nie wiem, jak to się skończy. To męska
sprawa.
- Wiem, ale chciałbym jeszcze te trzy dni...
- Wykluczone - przerwał mi dość ostro. - Nie bądź babą.
Spotkaliśmy się, dobrze tu było, ale życie jest życiem.
- Życie jest życiem - westchnąłem. - A panu to łatwo tak
mówić.
- Znasz mnie trochę. Za trzy dni muszę walić do Gdańska,
za miesiąc znowu mnie gdzieś poniesie, a ty musisz szukać
ojca.
- A jak go nie odnajdę, to co?
- Tego to już perski mag nie odgadnie. Masz przecież bazę
w Jerzmanowic Nie zginiesz.
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, lecz ze złością zaciąłem
usta. Miał rację, nie wypadało się rozklejać. Nie można być
babą. Zakończyliśmy tę rozmowę po męsku, ale między nami
zostało coś drażliwego, jak gdybym miał żal do niego, a on
krępował się tą sytuacją. Nic więc dziwnego, że namiot
zwijaliśmy w żałosnym nastroju i boczyliśmy się na siebie.
Potem w ulewnym deszczu staliśmy pół godziny na szosie.
Byłoby jeszcze gorzej, gdyby brodaty kierowca dychawicznego tarpana nie zlitował się nad nami i nie zatrzymał wozu.
Jojo ożywił się. Podbiegł truchcikiem do szoferki.
- Kolega dokąd?
Brodacz wysunął z szoferki kudłatą głowę.
73
- Do Gołdapi.
- To świetnie. Tego królewicza - wskazał na mnie wysadzicie w Ełku, a ja walę do Olecka. - Pięknie to powiedział, szkoda gadać, zupełnie jakby wyśpiewał z rozkładu
jazdy. A potem jeszcze dodał: - A ty pakuj się do tyłu, bo
razem nie zmieścimy się w szoferce. Wrzuciliśmy więc do
wielkiego bagażnika namiot i wszystkie bambetle, potem sam
się wrzuciłem - i jazda poprzez mazurski krajobraz zasnuty
prapolskimi mgłami!
W bagażniku było strasznie ciasno, bo nabity był workami
z surową wełną. Pachniało swojsko - owieczkami, oborą
i jeszcze czymś, czego jednak chwilowo nie mogłem odróżnić.
Rozciągnąłem się między dwoma workami i, mając pod sobą
czystą polską wełnę „madę in Mazury", a nad sobą przeciekający celtowy dach, suszyłem się w żarze moich, pożal się Boże,
rozmyślań. I byłbym się prawdopodobnie wysuszył, gdybym
nagle nie usłyszał żałosnego sieknięcia, a potem głosu dochodzącego jakby z innej, nieziemskiej sfery.
- Ty, bracie, uważaj, bo leżysz na mojej głowie.
Rozejrzałem się. Źródła głosu nie mogłem nigdzie odnaleźć.
Dopiero gdy przetaszczyłem się na drugą stronę worków,
spomiędzy namiotu i plecaka wyłoniła się dziwna postać. Jakiś
krasnal albo ktoś w tym gatunku. Włosy miał zmierzwione,
a we włosach firmową mieszankę polskich traw i ziół. Jakieś
mchy i porosty, mięta, piołun, a do tego surowa wełna
z mazurskich baranów. A twarz jak piernik z zapieczonym na
wierzchu popiołem. Oczy zaspane, lecz wyraz twarzy zadziorny i pyszałkowaty. Wygrzebał się z pieleszy, otrzepał
niedbale, ziewnął i powiedział cienkim głosikiem:
- Mógłbyś przynajmniej na moje uszy uważać, bo mi jedno
przylepiło się do głowy. - A mną szarpnęło, jakbym chwycił za
przewód wysokiego napięcia. Poznałem go.
- Romeo!
Uśmiechnął się jak ślimak do sałaty.
74
- Przepraszam, ale nie wiem, z kim mam do czynienia.
- Ty fałszywy muminku, ty gnomie, jak dostaniesz
w ucho, to zaraz mnie poznasz.
Ziewnął lekceważąco.
- I dlaczego tak krzyczysz? Czy wszyscy muszą wiedzieć,
że jedziesz autostopem?
Nie wytrzymałem. Chwyciłem go za kołnierz, przyciągnąłem do siebie i potrząsnąłem jak grzechotką.
- Masz pecha, bo dzisiaj piątek trzynastego, a do tego
wstałem lewą nogą i mamut nastąpił mi na odciski. Przyjrzyj
mi się dobrze i nie udawaj, bo to twoje ostatnie chwile!
Nawet nie zbladł ani rumieniec wstydu nie oblał jego
oblicza, tylko zatrzepotał naiwnie jasnymi jak pszenica
rzęsami.
- To jakieś nieporozumienie. O kogo ci chodzi?
- O ciebie, pluskwiaku pospolity, i zaraz mi zapłacisz za
ten bilet.
Romeo zrobił minę świętej Teresy albo jeszcze niewinniejszą.
- Przepraszam cię bardzo, ale nie przypominam sobie
żadnego biletu.
'*, Chciałem go palnąć, żeby wreszcie oprzytomniał, podniosłem rękę, lecz skulił się i zawołał żałośnie:
- Napad! Rabują!
Zamknąłem mu dłonią usta. Przyciągnąłem bliżej, tak że
siedzieliśmy na workach opierając się o siebie nosami.
- Teraz mnie poznajesz?
Na jego pucołowatej twarzy zakwitł mdły uśmieszek.
- Maciek, o rany, jak się cieszę.
Nie było na niego lekarstwa. Ja w nerwach i doprowadzony
do szewskiej pasji, a on się cieszy i świdruje mnie niewinnie
oczkami, jakby zobaczył biedronkę albo pasikonika. Potrząsnąłem nirn jeszcze mocniej i skręciłem koszulę na jego szyi, aż
mu oczy na wierzch wylazły.
75
- T y, zakichana stokrotko, czy ty sobie zdajesz sprawę, coś
zrobił?
- No, cóż takiego? Uciekłem z domu.
- Ale czy wiesz, jaki numer wyciąłeś z tym biletem?
- Z jakim biletem?
T ego było już za wiele, nie mogłem pozwolić mu robić ze
mnie kosmicznego balona. T rzepnąłem go w ucho. Nie za
silnie, ale tak po bratersku, żeby poczuł. Rozpłakał się, jakby
pasy z niego darli.
- Myślałem, że jesteś lepszy kolega.
- Jaki ja tam twój kolega. Zgniłek jesteś. Przez ciebie
o mały figiel nie utonąłem w jeziorze.
Romeo przestał płakać i spojrzał na mnie z pogardą.
- Myślałem, że umiesz pływać.
I gadaj tu z takim. Nic do niego nie dociera, a jak dotrze, to
ten diabelski muminek wszystko przerobi na swoje kopyto.
Nie było na niego silnych. Spociłem się od samego myślenia,
jak mu wytłumaczyć, że popełnił piramidalne świństwo.
Przyciągnąłem go jeszcze raz do siebie.
~ T y, słuchaj uważnie, bo ci wstawię takie bańki, że cię
rodzona babcia nie pozna. Pamiętasz, że jechaliśmy razem
pociągiem do Ełku?
- T o pamiętam, jasne.
- I że ja miałem cały bilet, pamiętasz?
Romeo uśmiechnął się chytrze.
- Wybacz, uciekłem z domu i miałem straszliwego pietra.
Czy w takiej sytuacji mogę pamiętać o takich drobiazgach?
Jęknąłem z bezsilnej wściekłości.
- T y, Romeo, ciebie chyba szpakami karmili. Nie przypo minasz sobie, że zabrałeś mi bilet i rozpłynąłeś się?
- T ego, żebym się rozpłynął, nie przypominam sobie.
- A bilet? - zaryczałem.
- Bilet pokazałem przecież kontrolerowi.
Ręce mi opadły, bo w takich wypadkach zwykły opadać,
76
i nagłe roześmiałem się. Romeo wyczuł, że wygrał ze mną tę
rundę. Uśmiechnął się szatańsko, sięgnął do plecaka, a spod
klapy wyciągnął przetłuszczone zawiniątko.
- Ty, stary, może byś zjadł kawałek kury?
- Co, masz jeszcze tę kurę, którą świsnąłeś matce
z lodówki?
- Coś ty! To zupełnie świeżutka. Dostałem ją od pewnej
gospodyni na wsi. Powiedziałem jej, że w prostej linii po
kądzieli pochodzę od naczelnika Tadeusza Kościuszki.
- I uwierzyła?
- A dlaczego nie miałaby uwierzyć? Rozczuliła się staruszka i na moich oczach ucięła łeb pierwszej z brzegu zielononóżce. Płakać mi się chciało.
Pokręciłem z podziwu głową.
- Romeo, z ciebie to prawie geniusz krętactwa i czarowania. Mówię ci, gdybyś był trochę starszy, tobym cię stłukł na
kwaśne jabłko i zrobił z ciebie siekane kotlety, a tak... płakać
mi się chce nad tobą. Co z ciebie wyrośnie?
- Phi... - wydął wargi - czy to takie ważne? Ojciec mówi,
że mam zdolności pelepapiczne.
- Jakie? Może telepatyczne?
- O właśnie. Nie wiem, co to takiego, ale jak się coś takiego
ma, to można być spokojnym o przyszłość.
Pokrętna figura, na wszystko znajdzie odpowiedź. Chciałem z godnością wyjść z tej dziwnej rozmowy, więc powiedziałem filozoficznie:
- Ciebie to jednak wrony na gniazdo nie porwą. Dasz sobie
radę.
- No, jasne - odparł z szatańskim uśmiechem, oddarł
z kury udko i podał mi. - Wcinaj i nie gniewaj się na mnie.
Tym razem odmówiłem bezwarunkowo. Ambicja nie pozwalała, a przy tym byłem po solidnym śniadaniu.
- Schowaj sobie na obiad, bo ze Szwecji to już pewno
zrezygnowałeś.
77
- Fakt - bąknął z żalem. - Powiedzieli mi, że tam od dwóch
tygodni leje. Nie mam zamiaru dostać kataru.
- To dokąd się wybierasz?
- Z tobą jadę.
- Człowieku, wybij sobie z głowy! Ładnie bym wyglądał.
- A co, niedobrze się nam jeździ? - Pchnął mnie łokciem,
przymrużył tajemniczo oko i szepnął: - Zamelinujemy się na
statku, pryśniemy do ciepłych krajów, bo tu deszcz, zimno
i w ogóle nudno.
Pokiwałem nad nim głową.
- Ja tu zaraz wysiadam, a ty możesz pryskać nawet na
Tahiti. Szerokiej drogi. Ale zdaje mi się, że najszybciej
wylądujesz w „ochronce".
Spojrzał zdziwiony i odęty.
- A cóż to takiego?
- Izba zatrzymań dla nieletnich. Zwiną cię i odeślą ciupasem do rodziców.
Romeo obrzucił mnie najpogardliwszym ze swych uśmiechów.
- O mnie to się nie martw. Myśl lepiej o sobie.
Był przewidujący i musiał mieć zapewne zdolności telepatyczne, bo istotnie wcześniej od niego znalazłem się w „ochronce". Tymczasem jednak byliśmy w drodze do Ełku. Jechaliśmy przez typowy krajobraz mazurski w typowy deszczowy
dzień. Romeo z apetytem zajadał kurze udko, którym wzgardziłem, a ja pogrążyłem się na chwilę w rozmyślaniu. Zastanawiałem się, co będę te trzy dni robił w Ełku. Nikogo tam ni^
znałem, forsy miałem niedużo, a przede wszystkim trawiła
mnie piekielna niecierpliwość. Chciałem jak najszybciej zobaczyć ojca i porozmawiać z nim. Niech raz się skończy ta
niepewność.
Zastanawiałem się chwilę, jak to będzie, kiedy zobaczę ojca.
I co mu powiem. Co można powiedzieć człowiekowi, który
jest twoim ojcem, a którego się w ogóle nie zna? „Dzień
78
dobry, panu. Jak panu się powodzi? Co u pana słychać?" Albo
jeszcze lepiej: „Słyszałem, że pan jest przodownikiem pracy
i widziałem pana w telewizji..." Wszystko wydało mi się
banalne, niestosowne i, zamiast sobie cokolwiek wyobrazić,
w głowie znów miałem zamęt i kompletny galimatias. Lecz
trwało to niezbyt długo, gdyż samochód zatrzymał się nagle.
Romeo żuł kurze udko, usta miał pełne drobiu, a oczy nieco
zdziwione.
- To my już na miejscu?
- O jakie miejsce ci chodzi?
- No, właśnie, zapomniałem cię zapytać, dokąd jedziesz?
- W każdym razie nie na Fidżi ani do Zanzibaru. I w ogóle,
co cię to wzrusza?
- Bo myślałem, że dalej pojedziemy razem.
- To się myliłeś.
- I... że tak we dwóch to zawsze fajniej. - Miał jeszcze coś
powiedzieć, ale nie zdążył, bo za tarpanem ukazał się Jojo. Na
widok nas dwóch zdziwił się i zażartował:
- Coś ty się, Maciek, rozdwoił? Pączkowałeś?
- Nie daj Boże - zaśmiałem się cierpko. - To zupełnie inna
roślina. Niech mu się pan dobrze przyjrzy.
Jojo odsunął szerzej płótno plandeki, zajrzał do samochodu.
Na widok Romea uśmiechnął się,
- Smacznego.
Romeo podał mu drugie udko.
~ Może pan spróbuje. Fantastyczne.
Jojo zerknął na mnie.
- A co to za pasażer?
- No właśnie. Niech mu się pan dobrze przypatrzy. To ten
Romeo, przez którego...
- Romeo! - zawołał Jojo ubawiony. -1 ty dałeś się wykołować takiemu mikrusowi?
- Niech pan spróbuje pojechać w jego towarzystwie jeszcze
kilka kilometrów, to pan się sam przekona. Wystrychnie pana
79
na takiego dudka, że pan się nie opamięta. Geniusz! westchnąłem z nutą podziwu.
Nie było jednak czasu zastanawiać się nad geniuszem.
Musieliśmy się pożegnać. I znowu coś mną targnęło. Zrobiło
mi się tak smutno, że słowa nie mogłem z siebie wydusić.
- Trzymaj się, stary - powiedział Jojo. Wyjął z kieszeni
karteczkę i wcisnął mi ją w dłoń. - Tu masz adres mojej mamy.
Jakbyś chciał do mnie napisać, to na ten adres, bo ja...
rozumiesz, nie wiem, gdzie będę żeglował. - Potem z kieszeni
wyłuskał kilka banknotów: - A to na wszelki wypadek, jakby
ci zabrakło. Wybacz, ale nie mam więcej. Podzielimy się. Tak
będzie po męsku.
Chciał mi wsunąć banknoty do ręki, ale cofnąłem się.
- Dziękuję, mnie nie trzeba, a panu się przyda.
- Coś taki honorowy. Jesteśmy przyjaciółmi czy nie?
Milczałem, bo nagle ogarnął mnie jeszcze większy żal.
- Nie wiem... - wyszeptałem po chwili.
Chwycił mnie mocno za ramię.
- Ty, Maciek, nie łam się jak baba. Powiedziałem ci, że tak
będzie najlepiej. Inaczej nie może być. Wziąłbym cię, ale
wiesz, jakie mam układy.
Znowu milczałem, zaciekle, złośliwie, jakbym chciał się
odegrać. Trącił mnie żartobliwie:
- Stary, z kim mam do czynienia, z płaczliwą panienką czy
z morowym towarzyszem? No, co tak na mnie patrzysz?
Zagryzłem mocno wargi, żeby się nie rozbeczeć. Podałem
mu rękę.
- Jeszcze raz dziękuję za wszystko.
Uścisnął mi mocno dłoń, odwrócił się i odszedł bardzo
szybko. Stałem jak skamieniały, patrzyłem w jego stronę.
Zdawało mi się, że już nigdy go nie zobaczę, że coś minęło
bezpowrotnie. Do tarpana dobiegł drobnymi krokami, a gdy
wsiadł do szoferki, spojrzał w moją stronę i zastygł na chwilę
w bezruchu. Nagle zawrócił, ruszył w moją stronę.
80
- Jedziemy do Olecka - zawołał z daleka. - Nie mogę cię
tak zostawić.
Odtajałem i w jednej chwili wszystko wydało mi się proste,
jak gdyby życie wkroczyło na nową drogę. Byłem tak urado wany, że zapomniałem o Romeo. Mikrus stał obok mnie,
wciąż żuł tę kurę jakby była z gumy i z bazyliszkowatym
uśmiechem przyglądał się scenie naszego pożegnania. Gdy
ruszyłem za Jojem, zawołał za mną:
- A ze mną co będzie?
- T rzymaj się wiatru i uważaj na życiowych zakrętach!
Miałem nadzieję, że zostanie na szosie i przynajmniej w ten
sposób zrewanżuję mu się za jego numer w pociągu, ale była to
czcza nadzieja. Szczeniak porwał z asfaltu plecak i truchcikiem pobiegł za nami.
- T y, nie bądź taki ważny! - wołał pełen oburzenia. Chciałeś mnie zostawić. T aki z ciebie kolega! - Potem już nie
zwracał na mnie uwagi, a gdy doszliśmy do dychawicznego
tarpana, z fantazją wrzucił do środka plecak i wpełznął na
worki z żywą owczą wełną.
Ruszyliśmy w milczeniu.
13
W ylądowaliśmy według własnego rozkładu w Olecku.
Brodaty kierowca zatrzymał tarpana na rynku, bo gdzież mógł
zatrzymać, i zaczęliśmy się wypakowywać, pełni świadomości, że tutaj rozegra się następny etap naszej wspólnej wędrówki. Gdybym wiedział, jak ten etap się skończy, wolałbym
z Romeem zawędrować na Fidżi albo jeszcze daiej. Ale cóż,
losy młodego wędrowca są pełne zasadzek i niczego nie można
przewidzieć.
Prócz namiotu, mojej torby i rozmaitych bambedi mieliśmy
jeszcze Romea, który uparł się, że zostanie z nami. Masz,
babo, placek. Do wszystkich kłopotów potrzebny nam był
jeszcze ten niesforny gnom ze swoimi genialnymi posunięciami. Kiedy więc stanęliśmy pewną stopą na bruku oleckiego
rynku, Romeo wyskoczył spomiędzy worków z owczą wełną i,
jak gdyby nigdy nic, powiedział:
- Wiecie, że mi się tu bardzo podoba. I muszę przyznać, że
7, wami fajnie się podróżuje.
Jojo zmierzył go chłodnym spojrzeniem, jeżeli w ogóle
można spojrzeniem kogoś.zmierzyć, uśmiechnął się cierpko.
- Dziękujemy za towarzystwo, ale o jednego jest tu za
dażo.
Konus udał, że nie usłyszał tej niedwuznacznej uwagi.
- Pan to jest prawdziwym przyjacielem młodzieży.
- Panie Jojo - wtrąciłem. - Niech pan uważa, bo bierze
pana pod włos.
~ Jakie masz, przyjacielu, plany? -zapytał Jojo lodowatym
tonem.
82
- Posiedzimy tu trochę, a potem sypniemy się dalej.
- A ja ci radzę, wracaj do domu i nie zawracaj mi głowy, bo
nie mam czasu.
Romeo zrobił płaczliwą gębę.
- Pan nie wie, co mnie w domu czeka. Mój ojciec jest
alkoholikiem i nie panuje nad sobą, jakmniezobaczy, to mnie
rozszarpie albo...
- Bierze pana na litość - ostrzegłem.
- To jedź dalej z tym kierowcą - poradził Jojo.
- Kiedy w tym samochodzie tak strasznie śmierdzi wełną,
a ja na wełnę mam uczulenie.
- To miej i zlituj się nad nami, bo nam się spieszy.
Romeo nie znał uczucia litości. Powiedział, że bez nas zginie
marnie albo zupełnie się zdemoralizuje i w ogóle nie wyobraża
sobie dalszej podróży bez naszego towarzystwa.
Jojo rozejrzał się. Na szczęście zauważył spacerującego pod
sklepami milicjanta. Chwycił Romea za ramię, ustawił go
w kierunku milicjanta.
- Widzisz tego pana w siwym mundurze z bananem przy
pasie? - zapytał żartobliwie.
Romeo skrzywił się żałośnie.
- Taki z pana opiekun! Milicją pan mnie straszy.
- Nie straszę, nie straszę, tylko zaraz oddam cię w ręce tego
anioła stróża, on już ci wskaże odpowiednią drogę do domu.
"Poskutkowało. Romeo posłał nam serię gniewnych spojrzeń, odął się, obraził, zarzucił plecak na ramiona i powiedział
na pożegnanie:
- Z takimi to umrzeć można, ale nie żyć.
Pomaszerował w nieznanym kierunku. Po chwili znikł na
horyzoncie, lecz jeśłi wtedy pomyślałem z ulgą, że to nasze
ostatnie spotkanie, to grubo się myliłem. Romeo prawdopodobnie po to tylko przyszedł na świat, żeby mnie prześladować
do końca życia.
Po jego odejściu odetchnęliśmy z ulgą. Taszcząc cały nasz
83
dobytek, udaliśmy się do restauracji „Kolorowa", której.
wielki szyld zapraszał z daleka: „Smaczne obiady, kolacje,
śniadania. Napoje chłodzące. Zakąski. Piwo." Napisy na
szybach okiennych zapowiadały zasłużony posiłek. Zostawiliśmy bagaż w szatni, otrząsnęliśmy się z podróżnego odrętwienia i pełni optymizmu udaliśmy się do sali restauracyjnej.
Z tych szumnych zapowiedzi reklamowych realny okazał się
tylko śledź w śmietanie, krupnik polski i gulasz wołowy
z buraczkami, pożal się Boże. Śledzia pominęliśmy niemal
ostentacyjnie, krupnik był chyba na kościach przedpotopowego mamuta, a kawałki mięsa w nędznym sosie udające gulasz
miały konsystencję piłeczek pingpongowych przypieczonych
na diabelskim ogniu.
Ten niby obiad, a raczej tortura dla . ystemu trawiennego,
osadził nas na twardym gruncie rzeczywistości. Pierwszy
stwierdził to Jojo:
- Teraz, stary, będziemy mieli jeszcze gorszy gulasz do
przełknięcia. Muszę szybko załatwić sprawę z tymi obwiesiami, żeby odetchnąć nareszcie świeżym powietrzem. Walimy
na Kościuszki.
Zostawiliśmy więc bagaż w „Kolorowej" i w bojowych
nastrojach poszliśmy dokąd należało. Pod numerem szóstym
znaleźliśmy stary, drewniany domek z werandą. Wśród nowych bloków mieszkalnych wyglądał niepokaźnie, lecz swojsko. Dach był kryty dachówką, okna świeżo wymalowane,
a na werandzie pełno kwiatów. Jednym słowem - poczciwy
domek nastrajający ufnie i pogodnie.
Przez otwartą furtkę weszliśmy do niewielkiego ogrodu.
Kilka owocowych drzewek, grządki sałaty i jarzyn, starannie
utrzymane rabaty kwiatów, trochę jak z bajki o krasnoludkach, a trochę jak w starych powieściach Rodziewiczówny.
Jojo nacisnął dzwonek. Po chwili na werandzie ukazał się
stary, ale krzepki jeszcze mężczyzna w tużurku. Twarz miał
rumianą, krzaczaste siwe brwi i zawadiacko podkręcone wąsy.
84
Uchylił drzwi zabezpieczone łańcuchem i zerkając nieufnie,
zapytał:
- Pan do kogo?
- -Do pana.
- A w jakiej sprawie?
- Chciałem coś wyjaśnić. Może pan nas wpuści do środka, bo to ważna sprawa.
- Ja pana nie znam - powiedział, nie otwierając drzwi.
- Byłem raz tutaj - wyjaśnił Jojo. - Nie wiem, czy pan sobie
przypomina? W marcu przywiozłem dwóch facetów, a potem
zabraliśmy od pana paczkę.
Staruszek cofnął się, chciał zatrzasnąć Jojowi przed nosem
drzwi, lecz ten przezornie wetknął nogę w szparę. Twarz
starego stężała, a spojrzenie stało się jeszcze bardziej podejrzliwe.
- Panie, mnie tu nachodzą i nachodzą, a ja nic nie wiem
o tej paczce. Wyjechałem wtedy do siostry, potem tej paczki
już nigdy nie widziałem.
- Spokojnie - osadził go Jojo. - Niech się pan nie denerwuje. Nie mam do pana pretensji. Chciałbym tylko wyjaśnić
kilka spraw, bo mnie też napastują i posądzają, że to ja
zatrzymałem tę paczkę.
- Nie mam nic do wyjaśnienia. - Chciał drobnymi kopniakami wypchnąć ze szpary stopę Jo ja, lecz Jojo trzymał ją
mocno i nie ustępował. Chwycił mocno drzwi i powiedział
ostro:
- Jeżeli pan nie wyjaśni, co się stało z paczką, to muszę iść
na milicję.
Na twarzy staruszka odbił się popłoch.
- Po co zaraz na milicję? Ja jestem spokojnym człowiekiem. Nikomu nic nie zrobiłem. A pana nie znam i dlatego...
- Boi się pan wpuścić mnie do domu. To niech pan wyjdzie
do ogrodu. Tutaj też można pogadać.
Stary uśmiechnął się maślanie.
85
- No, nie... może pan wejść. - Spojrzał na mnie, jak gdyby
mnie dopiero teraz spostrzegł i dorzucił jeszcze łagodniej: Widzi pan, ja tutaj sam... i nigdy nie wiadomo... A ten
chłopiec to pana syn?
- Przyszedł ze mną - wyjaśnił Jojo - i niech się pan nie boi,
zna całą sprawę.
Zwolnił łańcuch z zaczepu, wpuścił nas na werandę i przez
niewielką sień zaprowadził do pokoju, a kiedy otworzył drzwi,
wydało mi się, że znalazłem się w zupełnie innym świecie.
Usłyszeliśmy nagle świergot i było trochę jak w lesie, a trochę
jak w starej bajce, bo cały pokój wzdłuż ścian zajmowały klatki
z ptakami. Świergotało to, śpiewało, trzepotało barwnymi
skrzydłami i stało się tak świergotliwie i ptasio, że i mnie
przyszła chęć zaświergotać, ale oczywiście w tej sytuacji nie
wypadało. Staliśmy zaskoczeni i zdumieni. Stary chrząknął
i powiedział dla wyjaśnienia:
- Rozumiecie, ja już na rencie i tyle mi z tego mojego życia
zostało.
Z szafy sfrunęła nagle błękitna papużka. Usiadła renciście
na ramieniu. Pogłaskał jej dziobek palcem. I wtedy zmienił się
nastrój. Stary uśmiechnął się, Jojo złagodniał, a ja gapiłem się
na papużkę i pomyślałem, że kiedyś może będę miał taką
błękitną i też będzie mi siadała na ramieniu.
- Widzi pan - podjął Jojo - ja tu przez dłuższy czas
pracowałem jako taksówkarz... U Walusiaka... Może go pan
zna?
- Nie, nie - potrząsnął przecząco głową. - Znam wielu
ludzi, ale Walusiaka, pan wybaczy...
- Mniejsza z tym. A wtedy przyjechałem do pana z tymi
dwoma. Tych to pan z pewnością zna?
- A tak... To koledzy mojego siostrzeńca.
- I jak zabraliśmy tę paczkę, to pojechaliśmy na dworzec.
Tamci tam wysiedli, ale paczki nie zabrali. Czekałem może
z pół godziny, szukałem ich po całym dworcu. Rozpłynęli się.
86
Stary w zakłopotaniu tarł palcami koniec nosa, jak gdyby
w ten sposób starał się opanować zdenerwowanie.
- To dziwna sprawa... bardzo dziwna.
- Dziwna i podejrzana. Bo ja tę paczkę odwiozłem do pana.
- Mnie już wtedy w domu nie było.
- Nie wiem, ale paczkę odebrała jakaś starsza kobieta.
- No tak, Musiałowa.
- Co to była za kobieta?
- Poczciwa Musiałowa - wyszeptał w zamyśleniu - przychodziła do mnie sprzątać.
- To znaczy, że ona mogłaby tę sprawę wyjaśnić i powiedziałaby nam, co się z paczką stało.
- Niestety, nie, bo ona... już nie żyje.
Jojo syknął zniecierpliwiony.
- Umarła na zamówienie czy co, do jasnej Anielki?
- Nie, proszę pana - powiedział tamten i westchnął. - Ona
miała wylew do mózgu.
- A pan jak długo był u siostry?
- Nie pamiętam, ale zdaje się, że na drugi dzień wróciłem.
- I nic panu nie powiedziała, że zostawiłem tę paczkę?
- Nie, proszę pana.
- Nie wierzę.
- O, właśnie, to dziwne, bo tamci dwaj też mi nie wierzą.
Mówią, że to ja zabrałem tę paczkę... albo pan.
- To znaczy dla nich jesteśmy wspólnikami albo coś w tym
rodzaju - zakpił szyderczo Jojo.
Staruszek żachnął się.
- Jeżeli pan mi nie wierzy, to nie ma o czym rozmawiać.
- Zaraz, zaraz - uspokoił go Jojo. - Trzeba wszystko
wyjaśnić do końca. Ja tę paczkę przywiozłem z powrotem
i zostawiłem ją tu na werandzie. Paczkę odebrała Musiałowa.
Więc proszę mi wyjaśnić, co się z tą paczką stało.
Stary bezradnie rozłożył ręce, a papużka, która wciąż
87
siedziała mu na ramieniu, sfrunęła teraz na jego dłoń, jakby
zrozumiała, że ten gest był sygnałem dla niej.
Stary cmoknął zniecierpliwiony.
- Mówiłem już panu, że nic nie wiem i nie widziałem tej
paczki.
- To znaczy Musiałowa ją zabrała.
- Tego nie powiedziałem. To była uczciwa kobieta.
Jojo zrobił taki ruch ręką, jakby chciał przeciąć tę bezowocną rozmowę.
- Może zaczniemy z innej beczki. Czy pan wie, co było
w tej paczce?
- Nie wiem.
- Powinien pan wiedzieć. Przecież paczkę zabrali z pana
domu.
- Nie mam pojęcia.
Jojo wykonał ręką teatralny gest, godny Hamleta.
- Przykro mi, ale skoro pan o niczym nie ma pojęcia, to
jednak będę musiał iść na milicję, bo nie mam ochoty chandryczyć się z tamtymi dwoma.
Rencista znieruchomiał na chwilę, a jego maślane oczy stały
się duże i przejrzyste.
- Daję panu słowo, że nie wiem, co się stało z tą paczką.
I przykro mi... - Nagle, jakby powziął jakąś decyzję, powiedział z namysłem: - Z milicją nie warto zaczynać. Mógłbym
mieć przykrości, a ja jestem starym, spokojnym człowiekiem.
Bo widzi pan, wszystko przez tego Misze, mojego siostrzeńca.
Jojo miał go już na haczyku. Muszę przyznać, że rozgrywał
tę partię po mistrzowsku. Niby obojętny, chłodny, jakby mu
na niczym nie zależało, a jednak za każdym zdaniem wyprowadzał cios albo precyzyjnie ripostował. A tamten był już na
widelcu. Potarł palcami koniuszek ostrego nosa i spojrzał
bezradnie na Jo ja. Ten uśmiechnął się chytrze.
- Słucham, słucham... Co z tym siostrzeńcem?
- Nicpoń - zawołał staruszek. - To on wpakował mnie w tę
88
sprawę. Daję słowo, że początkowo o niczym nie wiedziałem.
Zawsze myślałem, że to porządny chłopak, ale wdał się
w nieodpowiednie towarzystwo. Właśnie z tym jednym Dołowińskim. To ten wysoki, łysawy - wyjaśnił.
- Ciekawe. A skąd były te paczki?
- Ze Szwecji, panie. Bo Misza był marynarzem i kilka lat
temu został w Szwecji.
- Z tego jeszcze nic nie wynika - przyduszał bezlitośnie
Jojo.
- Od tego się zaczęło. Początkowo przysyłał w paczkach
stare rzeczy, rozumie pan. Niczego się nie spodziewałem. Aż
pewnego razu przyszedł do mnie ten Dołowiński i pokazał mi •
list od Miszy. Misza pisał, że nadal będzie przysyłał paczki, ale
najpierw będę musiał oddawać je Dołowińskiemu. Chytrze to
obmyślił. Bo, widzi pan, jako rencista zwolniony jestem z cła.
- A co było w tych paczkach?
- To samo. Ciuchy...
- I pewno coś jeszcze...
Stary cofnął się. Zrobił taki gest, jakby chciał się bronić.
- O tym nic nie chcę wiedzieć.
- Rozumiem, ale pan się chyba domyślał.
Stary przymrużył porozumiewawczo oko.
- Tak samo jak pan.
W tym momencie usłyszeliśmy warkot silnika, a po chwili
pisk hamulców. Wyjrzeliśmy przez okno. Z samochodu,
który zatrzymał się przed furtką, wyskoczyli ci dwaj. Rencista
wpadł w popłoch. Ruszył na werandę i zdenerwowany zaczął
szamotać się z łańcuchem.
- Co pan robi? - zapytał Jojo.
- Przecież nie mogę ich teraz wpuścić. Mogliby jeszcze
pomyśleć, że spiskujemy z panem.
Jojo roześmiał się.
- Ma pan czyste sumienie czy nie?
- Mam.
89
- Ja też. To czego się mamy bać?
Staruszek uniósł ręce i zatrząsł nimi nad głową.
- Panie, pan ich nie zna. Oni niedawno wyszli z więzienia.
Z nimi lepiej nie zaczynać.
Tamci już byli pod drzwiami. Jojo odsunął delikatnie
starego i zwolnił drzwi z łańcuchowego zatrzasku.
- Niech się pan nie boi i zostawi to wszystko mnie. Ja z nimi
porozmawiam.
Nie należę do podszytych strachem, ale na samą myśl o tej
rozmowie ugięły się pode mną nogi i zrobiło mi się mdławo, bo
tamci samym swym wyglądem budzili niepokój, jeżeli nie
grozę. Powiało nagle chłodem i pociemniało mi w oczach.
Ten wysoki elegant wszedł pierwszy. Zatrzymał się przed
Jojem w lekkim rozkroku, jakby tę pozycję wystudiował
z kowbojskich filmów. W oczach miał zapiekły gniew.
- Miał się pan najpierw spotkać z nami.
Jojo uśmiechnął się zadziornie.
- Przepraszam, ale tu miałem bliżej.
Elegant obejrzał się. Ten drugi, chudy, o szczurzej twarzy,
stał w drzwiach oparty plecami o framugę. W zębach trzymał
zapałkę. Przesuwał ją z jednego kącika ust do drugiego i nie
spuszczał wzroku z Jo ja. Ja tkwiłem w kącie między pelargonią a rododendronem. Miałem takie uczucie, jakby mi borowano w sercu dentystycznym świdrem. A rencista pobladł jak
ściana. Zapomniał zapewne o swoich papużkach, kanarkach
i szczygłach. Najchętniej rozpłynąłby się w nirwanę albo
włożył czapkę niewidkę na swą błyszczącą łysinę. Jednym
słowem piękny układ... aż w kościach mroziło.
- Miałem bliżej i po drodze - powtórzył Jojo. Z jego warg
nie znikał kpiący uśmieszek.
Elegant skinął głową w stronę rencisty.
- A pan, panie Knapik, co mu pan naopowiadał?
- Ja... - zająknął się. - Broń mnie Boże, ja nic, panie
Dołowiński.
90
- I coście między sobą uzgodnili?
Jajo wzruszył ramionami.
- Okazało się, że nie macie szczęścia. Paczka zniknęła
w tym czasie, kiedy pan Knapik wyjechał do swojej siostry.
- Ładna bajeczka. - Podszedł do starego i złapał go za klapy
tużurka. - No mów, przecież twierdziłeś, że paczki tu w ogóle
nie było.
- Ja tej paczki nie widziałem.
Tamten odepchnął go lekko od siebie.
- A ty? - Zbliżył się do Joja. - Ty twierdzisz, żeś ją
przywiózł z powrotem. Coś tu się nie zgadza.
- Wszystko się zgadza - odpalił Jojo wyzywająco. - I nie
tym tonem, przyjacielu, bośmy razem do szkoły nie chodzili.
- Co się z nim patyczkujesz, Lolek - wycedził przez zęby
ten mały. - Pogadaj z nim inaczej.
Jojo sprężył się w sobie i nagle w jego oczach pojawił się
groźny błysk.
- Wolnego - powiedział cicho, lecz dobitnie. - To ja nie
będę się z wami patyczkował. Już dość mam tej zabawy.
Wyszliście z kryminału, to potulniej, proszę, bo możecie tam
wrócić!
Tak ich zaskoczył, że na chwilę zbaranieli, jeśli w ogóle
człowiek może zbaranieć. Skrzyżowali zdziwione spojrzenia
i zamilkli na chwilę.
A Jojo dodał:
- Nie lubię takich spraw i nie mieszajcie mnie w to łajno.
Już wam raz powiedziałem, że paczkę odwiozłem i cześć. Nie
będę się przed wami tłumaczył. A jak chcecie ze mną wojować,
to zaczynajcie.
- Ciszej ~ syknął elegant. Nonszalanckim ruchem poprawił
włoski krawat. Ta czynność dodała mu zapewne animuszu,
gdyż znowu stanął w rozkroku, opuścił bezwładnie ręce, jakby
się szykował do natarcia. - Ciszej... bo mam delikatne uszy
i nie cierpię wrzasku.
91
■. .
- A ja nie znoszę takich cwaniaków jak wy. I dajcie mi
spokój. A jak chcecie, to wszystko wyjaśnię na milicji i wtedy
dowiemy się, co było w tej paczce. - Naraz odwrócił się do
mnie i dał mi znak głową: - Chodź, Maciek, bo tu zalatuje
padliną. - Szarpnął mnie za rękę i pociągnąwszy za sobą,
ruszył ku drzwiom z takim impetem, że elegant usunął się
z drogi. Ale ten drugi, stanął w drzwiach. Wbił w Joja swe
zbójeckie spojrzenie, zacisnął pięści. Jojo zatrzymał się na
chwilę. Dyszał ciężko i też zaciskał pięści. Zdawało się, że runą
na siebie, gdy nagle rozległ się beznamiętny głos eleganta:
- Puść go. Gdzie indziej z nim pogadamy.
14
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Jojo spojrzał za siebie.
T amci stali jeszcze na werandzie. Rozmawiali z rencistą* Jojo
splunął z obrzydzeniem.
- Widziałeś gangsterów?! Myśleli, że mnie nastraszą.
W tej chwili Jojo był dla mnie prawdziwym bohaterem,
takim, o jakich piszą w książkach. Patrzyłem na niego z podziwem i byłem dumny, że jestem jego towarzyszem. Dobrze by
było mieć takiego starszego brata albo wujka. W ogóle kogoś
bliskiego. Zdawało mi się, że i ja przy nim jestem silny,
odważny.
- Pan to się niczego nie boi - rzuciłem z nutką podziwu.
•Wzruszył ramionami.
- T o ci się tylko tak zdaje. Ale takich cwaniaków to się nie
boję. T akim nie można okazać strachu, bo wyczują jak szczury
i zniszczą człowieka.
- I co teraz robimy?
Jojo jeszcze raz zerknął w stronę drewnianego domu. T amci
wychodzili właśnie z ogrodu, wsiadali do samochodu.
- T eraz to im nie popuszczę .Nie lubię mieszać się w cudze
sprawy, ale oni sami mnie w to wciągnęli. Grożą, zgniłki
jedne! Myślą, że się przestraszę.
Usłyszałem cichy szum silnika, a gdy się obejrzałem,
zobaczyłem ich samochód jadący wolno za nami. Była to stara
skoda.
- Jadą za nami - ostrzegłem.
Jojo nawet nie spojrzał w tamtą stronę.
93
- Niech sobie jadą. Szkoda benzyny, bo i tak pójdę na
milicję. Tym razem im nie daruję.
- A jak pana zahaczą?
- W biały dzień nie odważą się. Ich tu pewno dobrze znają.
- Nie boi się pan, że będą się mścić?
- Pies z nimi. Nie takich cwaniaków w życiu widziałem.
Zbliżaliśmy się do rogu ulicy, która prowadziła do rynku.
Jojo zatrzymał się.
- Trafisz do „Kolorowej"?
- No jasne.
- To idź tam, zamów na moje konto porcję lodów i czekaj.
Ja wnet wrócę.
Zerknąłem w stronę czerwonej skody. Zatrzymała się w odległości pięćdziesięciu metrów. Przez przednią szybę widziałem dwie sylwetki. I nagle ogarnął mnie strach. Pomyślałem,
że ta przygoda może się źle skończyć.
- Może lepiej najpierw ich stracić z oczu - powiedziałem
cicho.
- Nie. Niech widzą, że idę na milicję. Skończyły się figle.
Trzeba oczyścić atmosferę. Gdybym im darował, to napastowaliby mnie do końca życia.
- Może jednak...
- Nie. Takie sprawy trzeba załatwiać szybko i kategorycznie.
- Ale niech pan na nich uważa.
- Nie martw się. To niech oni uważają na mnie. Cześć! Skinął mi ręką i ruszył przed siebie. Szedł szybko, zdecydowanie. Po chwili pogrążył się w cieniu wielkich kasztanowców,
zniknął mi z oczu. Skoda ruszyła wolno za nim.
Miałem zawsze bujną wyobraźnię, więc wydało mi się, że
jest trochę tak jak w gangsterskich filmach, kiedy przestępcy
jadą samochodem za śledzącym ich detektywem. Detektyw
oczywiście powinien być zawsze mądrzejszy i przebieglejszy
od nich. Musi ich wyprowadzić w pole i potem w decydującym
94
momencie wywinąć taką figurę, żeby im oko zbielało. Wierzyłem w Joja, lecz jednocześnie batem się o niego. Poszedłem
więc za samochodem. Oni to zauważyli, zatrzymali się na
chwilę, a potem wyruszyli po rajdowemu, aż opony zapiszczały na asfalcie, i skręcili w boczną ulicę.
Ten nieoczekiwany manewr uśpił moją czujność. Uspokojony skierowałem się na rynek. Wnet znalazłem się w „Kolorowej".
W „Kolorowej" było zupełnie tak jak w „Kolorowej".
Usiadłem w sali kawiarnianej i zamówiłem coca-colę i dwa
duże ciacha z kremem, bo chciałem zagłuszyć w sobie nieznośny niesmak po gulaszu wołowym z buraczkami.
W kawiarni o tej porze było pustawo. Z głośnika umieszczonego nad bufetem płynęła senna muzyka, a mnie po dwóch
ciastkach zrobiło się mdławo, oczy zaczęły się kleić, zachodzić
mgłą. I byłbym zapewne usnął, gdyby na horyzoncie nie
zjawiły się dwie barwne postacie: jedną poznałem z daleka. Był
to Romeo we własnej osobie. Towarzyszył mu starszy od niego
wyrostek, odbijający od szarego tła otoczenia niezwykle barwnym ubiorem; na głowie miał czerwony słomkowy kapelusz
o bardzo szerokim rondzie i dzięki temu przypominał meksykańskiego vaquero, wchodzącego do cienistej traktierni na
kieliszek masąuity. Odziany był w kraciastą koszulę,
skórzaną kamizelkę z fantazyjnymi frędzlami i niebieskie
portki typu bermudy, sięgające nogawkami do połowy fantazyjnie brudnych ud. Na nogach przepisowa dziurawe trampki. Co najbardziej wyróżniało go spośród podobnych wyrost
ków włóczących się podczas wakacji po Polsce, to trzy rzędy
wspaniałych odznak i plakietek sportowych, zdobiących jego
wychudłą pierś, a raczej frędzlastą kamizelkę. Romeo wydawał się być dodatkiem do niego.
Zjawienie się tych dwóch barwnych postaci ożywiło nagle
atmosferę i dodało jej uroku, a mnie wybiło z sennego
nastroju. „Kolorowa" nagle stała się prawdziwie kolorową.
95
Miałem nadzieję, że Romeo obraził się na mnie i nie raczy
mnie zauważyć, lecz myliłem się, gdyż ten przewrotny muminek na mój widok wydał okrzyk radości i skierował się wprost
do mojego stolika.
- Cześć, Maciek - przywitał mnie niemal entuzjastycznie widzę, że zostałeś na lodzie.
- Na lodzie?
- No, bo nie widać twojego Joja.
- Nie spoufalaj się, szczeniaku. I czego szukasz?
- Przyprowadziłem fantastycznego kolegę. - Niedbałym
ruchem wskazał na stojącego za nim Meksykanina. - Fuga.
- Jaka fuga?
- Tak go nazywają. I, mówię ci, przyłącz się do nas. On ma
fantastyczne plany. Chce autostopem przejechać trzy tysiące
kilometrów. Już sześćset ma na liczniku.
- Na jakim liczniku?
- Tak się mówi, kapujesz. Przejechał już sześćset kilometrów i zna wszystkie sposoby na kierowców. Jemu nikt nie
odmówi.
- To fakt - bąknął stojący za nim Fuga.
Przyjrzałem mu się z bliska. Nawet sympatycznie wyglądał.
Gębę miał ogorzałą i trochę jamnikowatą i jamnikowate łzawe
oczy, ale uśmiechał się łagodnie i dobrze mu z tej jamnikowatej
gęby patrzyło. Podał mi rękę, przysiadł się i zagaił rzeczowo:
- Jakbyś chciał, to mogę cię zabrać. Ja już mam doświadczenie. W zeszłym roku zrobiłem dwa tysiącze kilometrów, w tym roku chczę dobić do trzech. To nie takie trudne.
Trzeba znać tylko szposzoby.
Z respektem i podziwem zerknąłem na trzy rzędy wspaniałych odznak sportowych i turystycznych, zdobiących jego
skórzaną kamizelkę. Wzbudził moje zaufanie, więc uścisnąłem mu dłoń i głową wskazałem Romea.
- Z nim to nie dojedziesz nawet do Pacanowa.
Fuga uśmiechnął się dobrotliwie.
96
- A czo chczesz od niego?
- Wykołuje cię na pierwszym zakręcie.
Romeo skrzywił płaczliwie usta.
- Ty, Maciek, wszystko musisz popsuć.
- Mam już z nim doświadczenie. - Chciałem mu opowiedzieć o zdarzeniu w pociągu, lecz na widok płaczliwej miny
Romea, żal mi się go zrobiło. „Niech podróżują" - pomyślałem.
Fuga patrzył na mnie badawczo i dociekliwie.
- To dobry kolega. Poczęsztował mnie kurczakiem.
- Drogo za to zapłacisz.
Romeo łypnął sprytnie błękitnymi jak niezapominajkami
oczkami. Chciał zmienić temat, więc zaczął z innej beczki.
- Masz trochę forsy?
- A o co ci chodzi? - zapytałem niechętnie wyczuwając
z góry podstęp.
- Bo my robimy wspólną kasę. Każdy daje swoją dolę.
Uśmiechnąłem się z politowaniem.
- Na mnie nie licz. Wiesz, że szukam ojca i za wami nie
pojadę.
- A może kupiłbyś japoński tranzystor? - Nie czekając na
moją odpowiedź wyłuskał z torby Fugi tranzystorowy odbiornik i zamigał mi nim przed oczami. - Pierwszorzędny, odbiera
nawet Australię, cztery zakresy...
- I komputer do liczenia włosów na głowie - zażartowałem,
bo mnie zaczęli bawić.
- No co, kupujesz czy nie? Sprzedamy ci za pół ceny, bo
nam potrzebny kapitał.
- Źle trafiłeś, muminku.
Romeo zrobił gębę syna lorda Cundelbury'ego, zamrugał
białymi rzęsami, trącił Fugę.
- Chodźmy, stary, bo od niego wieje nudą i zarazą.
W ten sposób chciał mnie pogrążyć w oczach tamtego, lecz
Fuga uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, zrobił taki
97
gest, jakby go chciał usprawiedliwić . prosić mnie o wyrozumiałość.
- Czo się śpieszysz?
- Bo z nim nie ma życia.
Fuga chwycił go za ramię, przygwoździł do krzesła. Zamówili podwieczorek, a raczej Romeo zamówił. Miał szczeniak
lordowski gest: dwa sułtańskie kremy, dwa kawałki tortu,
cztery rurki z kremem i do tego oranżada. Jak to usłyszałem,
to mnie zemdliło i nie mogłem wyjść z podziwu.
Z podziwu nie mogła również wyjść kelnerka, bo kiedy
usłyszała tasiemcowe zamówienie, zai zepotała naklejanymi
rzęsami.
- A pieniądze, kawalerzy, macie?
Oto jest pytanie godne czujnej pracownicy lokalu gastronomicznego. Romeo obrzucił ją wzgardliwym spojrzeniem.
- Co się pani martwi? -1 ruchem głowy pokazał Fugę. - To
solidna firma.
Uwierzyła, lecz, daję słowo, ja jednak miałem pewne
wątpliwości. Wprawdzie Fuga wyglądał po meksykańsku
i imponująco, ale za taki podwieczorek w lokalu drugiej
kategorii trzeba porządnie wybulić. Zerknąłem w stronę Fugi.
Ten siedział z przymkniętymi oczami, jakby już był na
trzytysięcznym kilometrze swej autostopowej eskapady, a minę miał hinduskiego fakira.
15
Pół godziny trwała uczta i zmaganie się z górą kremu i ciasta
pachnącego margaryną i migdałowym olejkiem. Ja tymczasem
co chwila zerkałem w stronę wejścia, gdyż coraz większy
niepokój wstępował we mnie zdradliwie i podstępnie. Jo jo już
dawno powinien wrócić z posterunku milicji. Ale nie zjawiał
się.
Oczami wyobraźni widziałem scenę godną najlepszego gangsterskiego filmu: oto ci dwaj jadą za Jojem, który niczego się
oczywiście nie spodziewa. Limuzyna sunie wolno i bezszelestnie, w dłoniach gangsterów połyskują sześciostrzałowe spluwy, a w ich oczach czai się okrucieństwo. I nagłe zajeżdżają
Jojowi drogę. Jeden wyskakuje... W tym miejscu usłyszałem
głos Romea:
- Ty, stary, może jednak zdecydujesz się na ten tranzystor?
Oddamy za jedną czwartą.
- Nie handluję z nieletnimi - odparłem niemal wyniośle.
Wtedy zjawiła się kelnerka. Miała zupełnie urzędowy wyraz
twarzy, a w oczach jej tlił się lęk i pytanie: czy oni wyrównają
rachunek?
Z miną dewizowego turysty wyciągnąłem pugilares.
- Płacę za to, co zamawiałem. - Było nie było, niech Jojo
nie myśli, że muszę być stale na jego garnuszku.
Kelnerka zignorowała mnie. Cóż to coca-cola i dwa Uchę
ciastka wobec tamtego zamówienia! Skierowała więc spojrzenie na Fugę, który według Romea miał reprezentować solidną
firmę.
Fuga właściwie jej nie zauważył. Trącił Romea końcem
rozdartej trampki.
99
- Płać.
Romeo oburzył się i prychnął.
- Świetny kawał. Przecież ty zamawiałeś.
- Na czeszarza Abisynii, nie - rzucił flegmatycznie, a ja
wtrąciłem ze złośliwą satysfakcją:
- Ostrzegałem cię, żebyś uważał.
Romeo posłał mi jedno z swych lisich spojrzeń - chytre
i podstępne.
- Widzisz go... - oburzył się. - Zamawiał, a teraz gra
Turka. Byłeś przecież świadkiem. - Jego bezczelność przechodziła ludzkie wyobrażenie. Uśmiechnąłem się cierpko
i znacząco.
- Ty mnie już drugi raz nie naciągniesz. - A potem
rzeczowo stwierdziłem: - Słyszałem, że to ty zamawiałeś.
Zniecierpliwiona kelnerka trzepnęła dłonią w bloczek rachunkowy.
- No, chłopcy, uzgodnijcie wreszcie, kto zamawiał, bo nie
mam cierpliwości.
Romeo miał nie tylko cierpliwość, ale i tupet. Posłał jej
najrozkoszniejszy, na jaki go było w tej chwili stać, uśmiech
i rąbnął:
- Może pani kupi od nas japoński tranzystor? Światowa
marka, cztery zakresy, na ultrakrótkich można nawet złapać
Honolulu.
Tak ją zaskoczył tą propozycją, że chwilę w roztargnieniu
trzepotała ociekającymi tuszem rzęsami, lecz wnet rozsądek
kazał jej powiedzieć:
- Tu nie komis ani handel zamienny. Tu trzeba płacić.
W tym momencie popełniłem kardynalny błąd, który mnie
drogo kosztował... w sensie dosłownym i moralnym zarazem.
- To ja zapłacę za siebie - powiedziałem, żeby nieco
rozładować napiętą atmosferę.
Kelnerka widząc mój pugilares odetchnęła z prawdziwą
ulgą. Uśmiechnęła się anielsko i wyciągnąwszy dłoń z karmi100
nowo wylakierowanymi paznokciami, zaszczebiotaia zupełnie
innym tonem:
- Może zapłacisz za wszystkich, a później się między sobą
rozliczycie?
- Ja ich nie znam.
- Przecież siedzicie razem.
- I nie mam zamiaru za nich płacić.
- No, widzi pani - wtrącił z szatańskim uśmieszkiem
Romeo - tak będzie najlepiej. My się z nim rozliczymy.
Gdybym miał w sobie siłę magiczną, zamieniłbym go w tej
chwili w gnidę albo jeszcze coś gorszego. Tymczasem musiałem świecić przed kelnerką oczami i tłumaczyć się. Niewiele
do niej docierało. Była bowiem święcie przekonana, że razem
siedzimy i chcemy z niej zrobić balona.
- Płacicie czy nie - powiedziała twardo - bo zaraz zawołam
milicjanta?
Wywaliła z najcięższej armaty, ale celnie, bo, szczerze
mówiąc, nie miałem zamiaru mieć do czynienia z milicją
i w ogóle sytuacja wydała mi się nieco skomplikowana: ja tu
czekam na Joja, Jojo nie wraca, ci dwaj mogą za chwilę
wywołać awanturę... Nie było innego wyjścia, musiałem
zapłacić za ich podwieczorek i za swoją nieziemską naiwność.
Wybuliłem z ciężkim sercem, bo suma, którą wydałem,
nadszarpnęła mój i tak bardzo skromny kapitał. I dla pogrążenia siebie samego pomyślałem, że za te pieniądze chyba trzy
dni musiałem układać deski na placu w Jerzmanowic Byłem
więc wściekły i cięty jak bąk w śmietanie.
- Znikaj mi z oczu - powiedziałem do Romea, gdy odeszła
kelnerka. -1 nie plącz mi się pod nogami, bo cię rozgniotę.
Czcze słowa. Rzuciłem je na wiatr, żeby zachować twarz.
Na Romea nie było silnych. Uśmiechnął się z politowaniem,
a Fuga popatrzył ze współczuciem:
- Nie martw się, ja ci oddam, jak tylko szprzedamy ten
tranżysztor.
101
- Schowajcie sobie na drobne wydatki - odparłem uniesiony ambicją i powodowany honorem.
Przyjęli to dosłownie, bo skinęli mi z ulgą, rzucili zdawkowe słowa pożegnania i odeszli. Uszli jednak niedaleko, gdyż
zaczepiła ich kobiecina, która podczas poprzedniej sceny
siedziała o dwa stoliki dalej i bacznie, ze sroczą ciekawością
przyglądała się tranzystorowi.
- Japoński, mówicie? Jak japoński, to pokażcie. - Z wyglądu przypominała handlarkę z targu ciuchami, a oczy miała tak
przebiegłe, że przebieglejszych nie widziałem. Z nadzieją
pomyślałem, że ona odegra się na nich.
W Romea w jednej chwili wstąpił duch Hermesa, boga
wiatrów, opiekuna handlarzy. Postawił na stoliku odbiornik
tak delikatnie i z takim namaszczeniem, jakby to była korona
Karola Wielkiego.
- Super klasa, przez rok nie trzeba zmieniać baterii, odbiór
czysty, można bez przeszkód słuchać chórów anielskich i odgłosu dżungli brazylijskiej jednocześnie.
Muszę przyznać, że Romeo rozwinął wszystkie możliwe
umiejętności czarowania, lecz natrafił na skałę, do której
chóry anielskie nie przemawiały. Kobiecina zmierzyła go od
stóp po czubek głowy i przerwała niemal brutalnie:
- Ty mi tu nie opowiadaj takich bajeczek, tylko mów, ile
chcesz.
Zamienili z Fugą porozumiewawcze spojrzenia, jakby się
chcieli naradzić, lecz na nic im się to zdało, bo kobiecina ich
rugnęła:
- Mów uczciwą cenę, bo ja się znam na takich drobiazgach.
- To fantastyczny odbiornik. Super. Wujek mojego kolegi
przywiózł go z Hamburga. Taki w sklepie komisowym kosztuje trzy tysiące, a my pani. oddamy za pół ceny.
- Tysiąc pięćset - zaśmiała się ostentacyjnie. - Czy ty
wiesz, co to jest półtora patyka?
- Okazja, proszę pani. Takiego pani nigdzie nie dostanie.
102
\
- Baju, baju. - Pokiwała głową nad tranzystorem i nad
Romeem. - Dodam ci jeszcze setkę i idź na łąkę zbierać
stokrotki.
Trafiła kosa na kamień. Tak go zażyła, że biedny muminek
zapomniał języka w gębie, co mu się nigdy nie zdarzało. Nie na
długo jednak, bo po chwili udał obrażonego królewicza.
- Pani chciałaby pewno za darmo. Jak pani taka chytra, to
niech pani zagra w toto-lotka.
Kobiecina zerknęła z większym nieco respektem.
- Mów, ile chcesz, ale poważnie.
- Tysiąc dwieście.
- Pięćset.
- Za pięćset to pani może popatrzeć na ten cud techniki
i podziwiać jego ton. Tysiąc sto.
- Za tysiąc sto trzy prosiaki na targu. Sześćset.
- Na prosiaku pani nie będzie słuchać meksykańskich gitar
z Honolulu. Tysiąc i po krzyku.
- Biedronko, moja kochana, o trzysta złotych jesteś za
mądry. Siedemset i grobowa płyta.
- Ha, ha - zaśmiał się spontanicznie Romeo. - Za siedemset droga pani, niech pani kupi bilet z przesiadką do stacji
Wypchaj Się. Ostatni dzwonek - dziewięćset.
- Dziewięćset, mówisz robaczku, za dziewięćset to pooddychaj sobie świeżym powietrzem i zmów paciorek do Bozi.
Ostatnie słowo osiemset.
Romeo zrobił gębę agenta nowojorskiej giełdy i nadstawił
dłoń do przybicia.
- Przyklepane.
No, proszę. Typowa polska transakcja handlowa z wszystkimi ubocznymi dodatkami. Przyklepane i cześć. Znowu
powiało geniuszem. Patrzyłem z podziwem na mistrza czarowania. On tymczasem z namaszczeniem liczył wyłożone na
stół pieniądze. Fuga stał obok z miną wniebowziętego autostopowicza. Obliczał zapewne, jak daleko za te pieniądze zaje103
dzie. Widział się już na czwartym tysiącu kilometrów, a może
i dalej. I ja cieszyłem się skrycie, przypuszczałem bowiem, że
wnet zwrócą mi honorowy dług.
Niedługo jednak mogłem się cieszyć, gdyż w tym samym
momencie, kiedy Romeo z miną milionera zgarniał ze stolika
ciężko wywalczone pieniądze, na swym ramieniu poczułem
czyjąś ciężką, gorącą i lepką od potu dłoń. Myślałem, że to
Jojo, ale gdy odwróciłem się gwałtownie, nad sobą zobaczyłem
twarz obcego mężczyzny.
- To ty przyjechałeś tu z Jojem? - zapytał, jakby mnie znał
już dobrze.
- Tak - wybąkałem zaskoczony. Przyjrzałem mu się bliżej.
Sylwetkę miał boksera wagi półciężkiej, a twarz aktora grającego w westernach rolę zawodowego rewolwerowca. I jakieś
dziwne, natarczywe spojrzenie. Zalatywało od niego piwem
i kiszonymi ogórkami, a zjawił się tak niespodziewanie, jakby
spadł z wiszącego nad nami świecznika. Nie spodobał mi się
i coś mi szepnęło, żebym miał się na baczności. Ten tymczasem uśmiechnął się wujaszkowato i zagadał jak opiekun
społeczny lub ktoś w tym rodzaju:
- Jojo przysłał mnie do ciebie. Powiedział, żebym się tobą
zajął, bo on chwilowo w tarapatach.
Nagle opanował mnie lęk.
- A co z Jojem? Gdzie on jest?
- Nie martw się. Nic mu nie będzie. Chwilowo zatrzymała
go milicja.
- To niemożliwe! - zawołałem zdławionym głosem.
- Niestety, to fakt. Ale nie przejmuj się, na pewno go
wypuszczą.
- Nie wierzę, żeby go aresztowali. Znam go dobrze. On
nigdy nie zrobiłby nic takiego...
- Uspokój się - powiedział nieznajomy niemal ojcowsko. Jojo kazał mi powiedzieć, żebyś się o niego nie martwił i żebyś
wracał, skąd przyjechałeś.
104
. - Ale co z Jojem? Niech mi pan powie, dlaczego go
zatrzymali?
- Znasz tę sprawę z paczką?
- Znam.
- To właśnie w tej sprawie zatrzymali go aż do wyjaśnienia.
- Nie wierzę - powiedziałem tak twardo, że tamten aż się
żachnął. Zerknął na mnie spode łba, wyjął papierosa, zapalił. .
- Jak nie wierzysz, to idź na milicję i zapytaj o niego.
Mówił to tak spokojnie i z takim przekonaniem, że chwilowo rozwiał moje wątpliwości. Zamurowało mnie, bo tego nie
spodziewałem się po Joju. I nagle zrodziło się we mnie
podejrzenie. A może Jo jo miał coś wspólnego ze zniknięciem
tej paczki? Może był umówiony z tą kobietą, Musiałową,
która, świeć Panie nad jej duszą, umarła na wylew. Tak już
bywa, że jedno podejrzenie rodzi następne, a człowiek staje się
nagle czujny i we wszystkim węszy podstęp. Może Jojo
widząc, że w domu nie ma starego rencisty, pomyślał, iż warto
by zachachmęcić tę paczkę. I co w tej paczce było? Jeżeli coś
bardzo cennego, to mógł się połakomić, stwierdziwszy
uprzednio zawartość paczki. Jednym słowem w mej głowie
zrodziła się seria wstrętnych podejrzeń i ja, który tyle Jojowi
zawdzięczałem, wpadłem nagle w rozterkę. Tamten od razu to
wyczuł. Ze zmiętego pliku banknotów wyłuskał pięć stów. Jojo kazał ci dać te pieniądze, żebyś sobie kupił bilet i miał na
drobne wydatki.
Cofnąłem się gwałtownie.
- Dziękuję, nie potrzebuję pieniędzy.
- Przecież to od przyjaciela. Wie, że jesteś w tarapatach.
- Dziękuję. Niech mi pan powie, czy nie mógłbym zobaczyć się z Jojem?
- To wykluczone. Jojo jest w śledczym, rozumiesz? Nikogo do niego nie dopuszczą, zanim nie wyjaśnią sprawy.
- A pan jednak widział się z nim.
Zawahał się, jakby moja uwaga wprowadziła go w kłopot,
105
lecz wnet pokrył zmieszanie cwaniackim uśmieszkiem.
- Jestem jego kolegą, razem nas capnęli. Jo jo zdążył mi
powiedzieć, żebym przyszedł tu do ciebie. - Potem dodał
wujaszkowato. - Nie gniewaj się, nie mogę cię odwieźć, ale
wyglądasz na fajnego chłopca i sam dasz sobie radę. - Podstępnie podsunął mi pieniądze, jak gdyby wiedział, że przed
chwilą poniosłem nieoczekiwane straty i grozi mi manko.
Miałem piekielną ochotę zabrać tę forsę, ale w ostatniej chwili
coś mi podszepnęło, żeby jej nie dotykać.
- Ciekawe - palnąłem - dokąd pan by mnie odwiózł?
- No... - znowu się potknął - tam, skąd przyjechałeś.
- A skąd przyjechałem?
Rozłożył szeroko ręce.
- Wybacz, bracie, ale Jojo mi tego nie powiedział.
- Ciekawe... - Uśmiechnąłem się cierpko. - Jeżeli powiedział panu, żebym wracał, to wiedział, dokąd.
Nieznajomy usiadł przy stoliku, opadł szeroko łokcie oblat
i objął mnie chłodnym spojrzeniem.
- Kolego... Jojo jest w pace i nie chciałby mieć z tobą
kłopotu. Posyła mnie, daje pieniądze, a ty jeszcze grymasisz
i filozofujesz.
W tej chwili wiedziałem już, że w tej całej sprawie jest coś
niejasnego. Nie wiedziałem jednak, co. W głowie miałem
zamęt i zupełny galimatias. Ale czułem jakiś podstęp. Starałem się uporządkować myśli i fakty, lecz nie było na to czasu,
bo tamten naciskał.
- Odprowadzę cię na dworzec. Teraz będziesz miał wieczorny pociąg. Nie masz tu na co czekać. - Wciąż patrzył na
mnie chłodno i przynaglająco.
Nie podobało mi się to jego spojrzenie i ta bezwzględna
natarczywość. Wzruszyłem więc ramionami.
- Dziękuję, mnie się wcale nie spieszy. Mam tu jeszcze
kilka spraw do załatwienia.
- Może ja bym ci pomógł?-podjął skwapliwie.
106
- Dziękuję. I nie wierzę, żeby Joja zatrzymali.
Uśmiechnął się tajemniczo, sięgnął wolnym ruchem do
kieszeni, po chwili położył przede mną zegarek.
- Poznajesz go?
To był zegarek Joja, nie ulegało wątpliwości. Radziecka
zoria ze stoperem i kalendarzem. Jeszcze niedawno pytałem
Joja o dzień miesiąca, a on spojrzał na zegarek i pokazał mi
maleńką cyferkę na tarczy zegarka. Tak, to bez wątpienia był
jego zegarek.
- Skąd go pan ma?
- Poznajesz?
- Tak, ale takich zegarków jest więcej - rzuciłem, żeby go
wybić z tej natarczywej pewności siebie.
- To zegarek Joja. Dał mi go, żebym go przechował. Uśmiechnął się przebiegle i zmrużył porozumiewawczo oko. Teraz już chyba wierzysz, że to on posłał mnie do ciebie.
- Możliwe... - odparłem bez przekonania. - Ale nie wierzę, żeby Jojo miał coś wspólnego ze sprawą paczki. Ja go
dobrze znam...
- Chłopcze - przerwał mi - bądź spokojny, znam go dłużej
niż ty i też jestem pewny, że nic nie przeskrobał. To porządny
gość. Ale co poradzimy, kiedy milicja przyczepiła się do niego.
Muszą wyjaśnić sprawę.
Wstał, spojrzał na mnie przynaglająco i nagle chwycił mnie
mocno za ramię.
- No, chodź, bo pociąg zaraz odjeżdża, a na następny
będziesz czekał do rana.
Nie lubię, gdy mnie ktoś zmusza i chce pokazać siłę.
Szarpnąłem się.
- Niech mnie pan puści. Już panu powiedziałem, że nie
pojadę.
Ścisnął mnie jeszcze mocniej i spojrzał groźnie.
- Chodź, szczeniaku, bo nie mam czasu.
- Tylko nie szczeniaku, nie szczeniaku - zawołałem za107
dziornie. - I niech mnie pan puści, bo zacznę krzyczeć.
Rozejrzał się. Sala już była nabita, a ludzie od stolików
z zaciekawieniem spoglądali w naszą stronę. Wśród nich,
o dziwo, zobaczyłem Rcmea i Fugę. Nie ulotnili się, jak
przypuszczałem, tylko z mpiętą uwagą śledzili przebieg akcji
przy naszym stoliku. Po chwili Fuga zbliżył się do nas. Minę
miał bojową.
- Czego pan chcze od naszego kolegi? - Przymrużył zaczepnie oczy, a jego głos zabrzmiał ostro i zuchwale.
Na chwilę zbaraniał. Nie spodziewał się widocznie, że ktoś
mnie wesprze. Zrobił zdziwione oczy, uśmiechnął się niemrawo. Puścił mnie.
- Rób, jak chcesz - warknął gniewnie. - Ale, jeśli szanujesz
Jojo, to radziłbym ci wyjechać.
- O Joja niech się pan nie martwi - odpaliłem takim tonem,
jakbym mu chciał dać kopniaka na odchodne. - Jojo da sobie
radę beze mnie i bez pana.
Ściągnął ciemne, zarośnięte nad nosem brwi, zacisnął mięsiste wargi i nagle pogroził mi.
- Ech, z ciebie to kawał nygusa. Zobaczymy jak na tym
wyjdziesz!
Chwilowo w ogóle nie wyszedłem. Wyszedł natomiast on,
trochę jak pokonany zapaśnik, a trochę jak pies odpędzony od
biesiadnego stołu.
Spoza pleców Fugi, a właściwie spod cienia jego meksykańskiego kapelusza wysunął się Romeo.
- Aleśmy go spławili! - rzucił z przechwałką w głosie, jakby
to była wyłącznie jego zasługa. - Co to za jeden?
- Ba, gdybym wiedział - odpowiedziałem prawie lekceważąco, chociaż do tej pory miałem porządnego pietra i skóra nie
przestała mi cierpnąć na grzbiecie. Wiedziałem przecież, że on
mi tak łatwo nie daruje. Tymczasem jednak wygrałem tę
ciężką rundę i czułem się o kilka stopni lepiej. Wzruszyłem
więc ramionami. - Jakiś amator kwaśnych jabłek.
108
Nie miałem zamiaru tłumaczyć im zawiłego splotu zdarzeń
ani sytuacji, w jakiej nagle się znalazłem. Sami rozumiecie, że
nie była sielankowa. Ja tu w „Kolorowej", mój ojciec gdzieś
na Wybrzeżu, Jojo nie wraca. Jednym słowem 'dops polany
truskawkowym sosem i same niewiadome.
- Czego chciał od ciebie? - nalegał Romeo, a Fuga z uśmiechem fakira dorzucił:
- Może to twój wujek albo jakiś krewny i chcze cię
szprowadzić na drogę cznoty.
- Nikt w tym rodzaju.
- A Jojo gdzie się podział? - zapytał Romeo.
- O, właśnie, w tym sęk, że umówił się tutaj ze mną i nie
przychodzi. Musiało się coś stać.
- Możesz na nas liczyć - palnął Romeo, chociaż nigdy nie
spodziewałem się po nim tego. Na niego nie miałem co liczyć,
ale Fuga z miną męczennika autostopu wzbudzał większe
zaufanie, zwłaszcza że z gestem lorda albo bankiera oddał mi
forsę, którą za nich wybuliłem. Wyjaśniłem im więc w skrócie
całą moją, pożal się Boże, sytuację, a na koniec powiedziałem:
- Widzicie, jak jest i co w trawie piszczy. Musimy odnaleźć
Joja.
- Ale gdzie go szukać? - zapytał Fuga.
- Jest tylko jeden trop, po którym możemy dojść do Joja to jego wspólnik, kierowca taksówki. Jeżeli go znajdziemy, to
będzie po krzyku.
- W porządku, tylko jak on się nazywa?
- Człowieku, gdybym wiedział, to nie prosiłbym was o pomoc. Można go jednak znaleźć. Trzeba i/ylko iść na postój
taksówek i dowiadywać się o Zenka - tak mu na imię.
- Ale jak wygląda?
Opisałem go jak najdokładniej: przysadzisty, szeroki w barach, ciemny szatyn, włosy krótko przystrzyżone, oczy piwne.
Romeo przerwał mi z kpiącym uśmieszkiem na pyzatej
gębie:
109
- Takich to może tu być dziesięciu. Jakie znaki szczególne?
- Najważniejsze, że pracował z Jojem. Jak powiecie, że
Jojo był jego wspólnikiem, to wszystko będzie jasne. Ja pójdę
na postój przy dworcu kolejowym, a wy kręćcie się na rynku.
Mój plan spodobał im się. Ruszyliśmy więc pełni nadziei.
Nie uszliśmy jednak daleko, bo gdy tylko pełen optymizmu
wyszedłem z „Kolorowej", pod rozłożystym kasztanem zobaczyłem mojego anioła stróża. Stał oparty plecami o pień, ćmił
papierosa, a na jego szerokiej twarzy malowała się nuda
i zaduma. Na mój widok ożywił się. Podszedł do nas i zagadnął
mnie:
- Może się rozmyśliłeś? Może jednak podrzucić cię na
dworzec? Pociąg jeszcze nie odjechał.
Potraktowałem go szczególnie; po prostu uznałem, że jest
otaczającym nas powietrzem, a Romeo, choć go o to nie
prosiłem, zaświergotał:
- Nie szkoda panu czasu tak podpierać to drzewo?
A Fuga dorzucił sentencjonalnie:
- Niech pan uważa, bo wysztygnie panu kolaczja.
Tamten nie zwracał jednak uwagi na kolację ani na tych
dwóch szczeniaków, gdyż ruchem niemal przyjacielskim wziął
mnie pod rękę, jakby się wybierał ze mną na spacer. Miałem
na tyle rozsądku, że uwolniłem się od tego uchwytu i cofnąłem
się do drzwi „Kolorowej".
- Chłopcy - rzuciłem w stronę sprzymierzeńców - ja
wracam do kawiarni, a wy róbcie swoje.
Fuga skinął mi porozumiewawczo, a na jego jamnikowatej
gębie pojawił się szelmowski uśmieszek.
- W porządku. Czekaj na nasz.
Anioł stróż nie wiedział, czy iść za nimi, czy wrócić za mną.
Został więc na środku chodnika jak dziecię w jesiennej mgle.
16
N iech to gęś kopnie. Najgorsze
jest oczekiwanie. Siedziałem znowu w kawiarni nad ciastkiem z kremem. Nie mogłem
jeść. W rozklekotanej mózgownicy jak porwana taśma filmu
przewijały się fragmenty zdarzeń ostatnich dni. Raz widziałem
się na środku jeziora w tonącym kajaku, to znowu przy
ognisku z Jojem. Mówił mi, że szuka piątej strony świata!
Gdzie ona jest? Gdzie jest ta spokojna kraina, gdzie można
swobodnie odetchnąć? Potem zobaczyłem twarze tych dwóch
i wydało mi się, że są gdzieś blisko, ukryci może za kotarą
drzwi prowadzących na zaplecze kawiarni, kotarą, spoza
której co chwila wyłaniały się zamazane sylwetki kelnerek.
Może za chwilę ukaże się elegant w kelnerskim kitlu, podejdzie do mnie z tacą pełną szkła i ciastek, zatrzyma się, spojrzy
groźnie, a spod marynarki wyjmie spluwę... i ujrzałem Joja
żegnającego się ze mną na rogu ulicy... Dokąd on poszedł? Czy
trafił na posterunek? Czy tam doszedł? A może w ogóle nie
miał zamiaru tam iść. Co się z nim stało?...
Byłem tak udręczony gonitwą myśli i obrazów, że wreszcie
skłoniłem głowę na zgięte ramię i zasnąłem.
Obudził mnie czyjś głos dochodzący z daleka, jakby z innego świata, innej sfery. Ocknąłem się. Nad sobą ujrzałem
kelnerkę.
- Zamykamy. Musisz już iść.
Rozejrzałem się zaspanymi oczami. Sala była zupełnie
pusta, tylko za bufetem kobieta o twarzy mojej nieboszczki
ciotki - surowej i zatroskanej - porządkowała resztki ciastek
w gablocie.
111
Kelnerka mocniej potrząsnęła moim ramieniem.
- Zamykamy, rozumiesz?
A tamta spoza bufetu zapytała matowym głosem:
- Skądżeś ty, kawalerze? Może znad jeziora, z obozu?
Sam nie wiedziałem dobrze, skąd jestem. Przeciągnąłem
się, ziewnąłem.
- Przepraszam - zapytałem kelnerkę - czy nie było tu
takich dwóch, co ze mną siedzieli?
- Nie. Nikogo nie widziałam.
- To cześć! Bądź zdrów! - powiedziałem do siebie. Czułem
się jak rozbitek na środku spienionego burzą oceanu. I czułbym się jeszcze gorzej, gdyby nagle od szatni nie zbliżyli się
moi dobrzy znajomi. Romeo miał rozpromienioną gębę. Z daleka zawołał:
- Ciesz się. Znaleźliśmy tego taksówkarza.
Byłem tak rozespany, że chwilowo nie rozumiałem, z czego
mam się cieszyć, dopiero gdy Fuga z miną perskiego maga
podał mi kartkę z adresem, uświadomiłem sobie, że złapałem
najważniejszy trop.
Romeo poklepał mnie protekcjonalnie po plecach.
- Trzymaj się, stary. Powodzenia. I pamiętaj, że masz
dobrych kolegów.
A Fuga dodał ospałym głosem:
- A jakbyś chciał szypnąć się ż nami, to szukaj nasz
w szchroniszku młodzieżowym.
- I nie bój się niczego. My dobrze kapowaliśmy na rynku.
Nigdzie nie było twojego goryla.
No, proszę, rzeczowa informacja z domieszką wspaniałomyślności. Pomyślałem sobie, że z tego Romea w gruncie
rzeczy dobry konus, tylko należałoby go trochę przeszkolić.
Ucieszyłem się z takiego obrotu sprawy, trochę jednak za
wcześnie, bo gdy pożegnaliśmy się, a ja ruszyłem w stronę
podanego na kartce adresu, miałem wrażenie, że ktoś
idzie za mną. Może mi się tylko zdawało, ale wciąż czułem, że
112
grozi mi niebezpieczeństwo. Szedłem więc szybko, rozglądając się dokoła i gwiżdżąc ulubioną piosenkę „Takiemu to
dobrze, takiemu dobrze..."
Dom, w którym mieszkał taksówkarz, znajdował się daleko
od rynku, przy ulicy Kolejowej. Uliczka była wąska, domki
niewielkie, a dokoła panowały ciemności. Na szczęście w momencie, kiedy zbliżałem się do numeru siedem, z przeciwka
wyjechał samochód i oświetlił mi ulicę. Zdziwiło mnie tylko,
że samochód stanął przede mną i nagle wygasił światła.
Zatrzymałem się, lecz po chwili ruszyłem ku furtce prowadzącej do. niewielkiego ogrodu. W ogrodzie było ciemno, dom
tonął w mroku, tylko z jednego okna spoza zasuniętych
firanek ciekła na trawnik smuga światła.
Kiedy byłem już na ścieżce, raptem spoza pnia drzewa
wyszedł mężczyzna. Drgnąłem i targnął mną nagły atak
strachu. Poznałem go. Był to mój anioł stróż z „Kolorowej".
Chciałem uciekać, lecz on chwycił mnie za wiatrówkę, przyciągnął do siebie, a jednocześnie usłyszałem, że od furtki
zbliżają się tamci dwaj, którzy wysiedli z samochodu. Widziałem tylko ich sylwetki, lecz po ruchach poznałem wysokiego
eleganta. Wtedy szarpnąłem się z całej siły. Wiatrówka trzasnęła w szwach i w łapie anioła stróża został cały rękaw. Ja
tymczasem byłem już wśród drzew niewielkiego sadu.
Błysnęła biała smuga z kieszonkowej latarki. To jeden
z tamtych szperał światłem wśród pni. Oświetlił mi na chwilę
plecy, lecz gwałtownie skręciłem i znowu ukryłem się w cieniu. Anioł stróż biegł za mną. Słyszałem jego ciężkie kroki
i krótki, świszczący oddech. Był blisko. Nie miałem czasu
obejrzeć się. Biegłem jak po rozgrzanej blasze i wydało mi się,
że w tej chwili nie ma szybszego ode mnie.
Minąłem sad, wpadłem do ogródka. I nagle ugrzązłem
w miękkiej, wilgotnej ziemi; byłbym upadł, gdybym nie oparł
się o płot. Płot był wysoki. Nie mogłem dostać rękami do jego
krawędzi. Tamten był coraz bliżej. Usłyszałem, że zaklął
8-Telemach...
113
sążniście. Obejrzałem się. Leżał jak długi między grządkami
kapusty i pietruszki, a może czegoś innego. Cofnąłem się
o kilka kroków, żeby nabrać rozpędu. Skoczyłem. Chwyciłem
się krawędzi płotu i jednocześnie czułem piekący ból. Płot
z wierzchu był odrutowany kolczastym drutem. Nie zważając
na to, wspiąłem się z pomocą kolan, przesadziłem płot i po |
chwili byłem na drugiej stronie. Za sobą słyszałem ich głosy. 1
Ktoś wołał zaciekle:
|
- Lucek, Lucek ścigaj go!
j
Drugi klął i powtarzał:
- Ale z ciebie łajza, ale z ciebie łajza!... Nie mogłeś go
dobrze przytrzymać?
Pędziłem przez łąkę jak źrebak, któremu udało się urwać
z uwięzi; a pewno jeszcze szybciej, bo gnały mnie lęk i świadomość, że gdybym wpadł w ich łapy, to... O tym, co by ze mną
było, nie chciałem nawet myśleć. Bo i po co? Niech mnie teraz
pocałują w piętę. Przed sobą zobaczyłem niewielki sosnowy
zagajnik. Świeży powiew owionął spoconą twarz i zrobiło mi
się raźniej. Nie zatrzymałem się jednak. Biegłem jeszcze z rozpędu, aż wreszcie ujrzałem ciemną taflę jeziora ze smugami
świateł na pomarszczonej powierzchni. Dopiero wtedy runąłem jak długi na mokrą trawę. Na twarzy poczułem przyjemny
chłód. Leżałem jak rozbitek, którego fala wyrzuciła na brzeg.
Wnet jednak wstałem, gdyż pomyślałem, że mogą mnie znaleźć. Postanowiłem natychmiast udać się na posterunek milicji. Bałem się nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o Joja.
*
Musiałem wyglądać jak zjawa z innej planety, duch albo
jeszcze straszniej, bo dyżurny milicjant na mój widok zbladł
i wydał okrzyk przerażenia. Zbladł jednak nie na długo, bo
milicjantowi na służbie nie wypada blednąc ani wydawać
okrzyków przerażenia. Chrząknął więc urzędowo i huknął na
114
mnie z całą odpowiedzialnością swej władzy. Ja zaś stałem jak
kukła i słowa nie mogłem z siebie wydusić. Twarz całą - czego
jednak nie wiedziałem - miałem umazaną krwią, gdyż biegnąc
na posterunek, wycierałem ją poranionymi o druty dłońmi.
I tak staliśmy naprzeciw siebie - on pohukujący urzędowo, a ja
w stanie zupełnej niemożności.
Dopiero gdy zbiegli się inni milicjanci - dwaj mundurowi
i jeden w cywilu - zacząłem opowiadać przebieg zdarzeń.
Mówiłem zapewne tak chaotycznie i bez sensu, że nic z tego
nie zrozumieli. Ba, sam nie wiedziałem, co mówię. Dali mi
więc gorącej herbaty, kazali się umyć i dopiero wtedy opowiedziałem im to, co należało - krótko, składnie i rzeczowo.
Kiedy wymieniłem imię Jo jo, zamienili ze sobą spojrzenia.
Cywil uśmiechnął się przyjaźnie.
- Jojo - powiedział z nutką serdeczności - no jasne, my go
znamy. On tu pracował jako zmiennik u jednego taksówkarza.
- Panowie - zawołałem - musicie coś zrobić, bo Jojo
w wielkim niebezpieczeństwie..
Dyżurny, chłop zwalisty, posępny, o twarzy japońskiego
zapaśnika, uspokoił mnie dobrodusznie:
■ - Nie martw się. Nic mu się nie stanie. On za cwany, żeby
mu takie łachudry coś zrobiły.
- Z nimi nie ma żartów.
- Bądź spokojny. Wcześniej czy później my ich i tak
zwiniemy.
- Wolałbym jednak wcześniej, bo to straszne typy.
Cywil skinął na mnie głową, żebym poszedł na piętro. Tam
wyciągnął z szafy plik zdjęć fotograficznych, położył je przede
mną na biurku.
- Przyjrzyj się dobrze tym ludziom, może wśród nich
rozpoznasz któregoś z tamtych.
Piękny album fotograficzny, szkoda gadać. Takimi gębami
można by wytapetować cały przedsionek piekieł. Na sam
widok ciarki przechodzą po grzbiecie i mdło się robi. Z obrzy115
dżemem przeglądałem tę niezwykłą kolekcję i nagle na jednym
ze zdjęć ujrzałem swego anioła, pożal się Boże, stróża. Ta sama
gęba, dwie brodawki na czole, lekko opadając i powieka
i zbójeckie spojrzenie.
- To ten przyszedł po mnie do „Kolorowej".
- Wilek Ciełkosz! - stwierdził uradowany, jakby chodziło
o dobrego znajomego. - No, widzisz, my ich wszystkich tu
mamy jak w rodzinnym albumie. - Chwycił za słuchawkę
telefonu i zaczął z kimś rozmawiać. - Ty, Franek, chłopiec
rozpoznał jednego. Ciełkosz... No, wiesz, ten który siedział za
skóry. Znasz jego adres, co? No tak. Zabieraj karetę i wal do
niego. Przyciśnijcie go zdrowo, a jak się będzie mizdrzył, to go
zwińcie na posterunek. Tylko pospiesz się, bo wiesz, że to
pilna sprawa.
Proszę, oto rzeczowe załatwienie sprawy. „Bierz karetę
i wal pod znany adres. A jak się będzie mizdrzył, to go zwiń".
Z respektem patrzyłem na przedstawiciela władzy ludowej
w cywilu. Zrozumiałem jednocześnie, że jest bardzo zajęty
i nie wypada mu przeszkadzać. Wtrąciłem więc równie rzeczowo:
- W takim razie ja już mogę odejść?
Uśmiechnął się jak starszy brat albo jeszcze serdeczniej.
- No, nie, przyjacielu, rozpętałeś całą burzę, to musisz
złożyć zeznanie. Taki już u nas zwyczaj. - Przysunął bliżej
maszynę do pisania, wprawnym ruchem wkręcił arkusz papieru. W tej chwili wyglądał nie jak przedstawiciel władzy, ale jak
powieściopisarz zabierający się do pisania powieści kryminalnej. Bo, szczerze mówiąc, temat nadawał się nie najgorzej.
Przyglądałem mu się z respektem, a w myśli rozdawałem
już główne role: on będzie prywatnym detektywem, Jojo - bohaterem, który na własną rękę wykończy wszystkich
przestępców, a ja - chłopcem, który przypadkowo rozwiąże zawikłaną zagadkę kryminalną. Tamten tymczasem napisał na maszynie kilka słów i przerwał. Spojrzał na mnie
116
inaczej, trochę jak urzędnik, a trochę jak członek rodziny:
- Słuchaj, przyjacielu, kto ty jesteś i skąd się tu właściwie
wziąłeś?
Chwilowo byłem nawet zadowolony, że się mną zainteresował.
- Ja... No, jadę do ojca, który pracował na budowie
kombinatu w Ełku.
- A co cię wiąże z Jojem?
- On się mną zaopiekował. To tak jakby mój starszy brat...
- Zaraz, zaraz... Jesteś jego krewnym?
- No, nie... ale...
- Ale co?
- No, w ogóle... Uratował mi życie.
- Kiedy, gdzie?
- Śmieszna sprawa. Wypłynąłem na jezioro w dziurawym
kajaku. Zresztą, co ja panu będę opowiadał, to nie ma nic do
rzeczy.
- Ciekawe - spojrzał na mnie dociekliwie. - A ty gdzie
właściwie mieszkasz?
*
- Ja?... No, w Jerzmanowic
- U kogo?
- W internacie zawodowej szkoły przyzakładowej... - wydukałem, bo w tej chwili jego zbytnia ciekawość wydała mi się
niepokojąca.
- Mówisz, że w Jerzmanowic. - Uśmiechnął się trochę
dziwnie i nagle otworzył szufladę biurka, a z szuflady wyciągnął zieloną teczkę. Zaczął w niej przerzucać papiery. To mi
się już nie spodobało. Przypomniałem sobie rozmowę z kierowniczką hotelu w Ełku. Skóra ścierpła mi na karku. - A jak
się nazywasz? - usłyszałem głos o ton ostrzejszy i mniej
przychylny.
- Maciej Łańko.
Cywil chlasnął dłonią w plik papierów.
- No, to pięknie się składa, bo my ciebie też szukamy.
117
17
W padłem jak mucha w kisiel i długo się z tego kisielu nie
mogłem wykaraskać. Przepowiadałem Romeowi, że zwiną go
do „ochronki", tymczasem sam znalazłem się pod opiekuńczymi skrzydłami stróżów porządku publicznego. Nie miałem
do nich o to pretensji ani żalu. W raporcie było wyraźnie, że
poszukuje się Macieja Łańkę lat piętnaście, ubranego tak
a tak, uciekiniera z internatu w Jerzmanowic Święte słowa,
urzędowo przyklepane, a władza to przecież władza i trudno
się jej sprzeciwiać.
Było mi jednak bardzo niewyraźnie, bo co innego raport na
papierze, a co innego nagie fakty, czyli siedzieć w izbie
zatrzymań dla nieletnich. O, ironio losu! - jak się to pięknie
mówi i pisze. Przyszedłem na posterunek ochotniczo, niemal
jak bohater, a przesiedziałem się w tym samym miejscu w roli
petenta i prawie przestępcy. A najbardziej złościło mnie, że
chwilowo musiałem zaniechać poszukiwań ojca i nic nie
wiedziałem o Joju.
Bałem się o niego. Wprawdzie cywil uspokajał mnie: Jojo to
Jojo, dobrze go tu znają i wiedzą, że twardy chłop i bardzo
sprytny. Ale trafił na jeszcze twardszych, a do tego niebezpiecznych.
Nie wiedziałem, co się z nim stało. Przemyślałem różne
warianty i możliwości: dlaczego nie dotarł do posterunku?
Jakim cudem mieli jego zegarek? Czy tó możliwe, żeby za.
pośrednictwem tych nicponi nakłaniał mnie do wyjazdu
z Olecka? Sto pytań, a na żadne nie mogłem odpowiedzieć.
Przestałem więc zadawać sobie pytania, zwłaszcza że zaprowa118
\
dzili mnie do innego pokoju, gdzie stanąłem oko w oko
z obywatelką porucznik, której na posterunku podlegały
sprawy młodzieży.
Na moje nieszczęście obywatelka porucznik podobna była
do mojej nieboszczki ciotki: to samo surowe spojrzenie, te
same wąskie, zaciśnięte wargi, nawet głos miała podobny szorstki i matowy. A najgorsze, że tak samo jak ciotka umiała
prawić kazania.
Dowiedziałem się o sobie więcej, niż sam wiedziałem.
Byłem ponoć nieodpowiedzialny, krnąbrny, lekkomyślny,
a przede wszystkim nie szanowałem uczuć moich opiekunów.
Chodziło mianowicie o pana Sielickiego, kierownika internatu. Biedny martwi się i niepokoi o mnie, nie śpi po nocach, a ja
tymczasem bimbam sobie i tak mu się odwdzięczam. Nie mam
wstydu ani poczucia przyzwoitości. Po tym kazaniu czułem się
jak nędzna pchła na nosie świętego Jana z Oleju; byłem
pewny, że bez wyroku wsadzą mnie przynajmniej na dwa lata.
Mam poczucie sprawiedliwości i wiedziałem, że należy mi
się porządna wcira. Nie pisnąłbym ani słówka, nie uśmiechnąłbym się ironicznie, gdyby nie ten ton kaznodziejski i potępiający, a zwłaszcza oklepane powiedzenie, że jestem trudna
młodzież.
- Jaki ja tam trudny!? - oburzyłem się, chociaż wcale nie
miałem zamiaru mędrkować, a słowa same ze mnie wylatywały, jak mydlane bańki, daję słowo. Potem dodałem: - Nikt do
tej pory nie miał ze mną kłopotu. Uczyłem się nieźle. Ciotce
pomagałem, jak mogłem. W internacie układałem deski na
placu, a że chciałem znaleźć własnego ojca, to przecież nie
przestępstwo. Ciekawe, co by pani porucznik zrobiła na moim
miejscu, gdyby pewnego razu zobaczyła w telewizji ojca, który
fruwał gdzieś po świecie i nie dawał znaku życia, aż tu nagle
okazuje się, że to przodownik pracy, budowniczy wielkiego
kombinatu, chwalą go i rozmawiają na ekranie jak z bohaterem naszych dni?
119
/
Wysłuchała mnie bardzo uważnie, pokiwała głową.
- No tak, tak... chciałabym cię zrozumieć. Przeszłość masz
nienaganną, tylko dlaczego bez opowiedzenia uciekłeś z internatu?
Nie mogłem jej tego wytłumaczyć. Nie zrozumiała, że
owładnęła mną nagła tęsknota. Chciałem mieć kogoś bliskiego, na kogo mógłbym zawsze liczyć, komu mógłbym się
zwierzyć i zaufać. Bo to już tak jest - gdy ktoś jest syty, nie
zrozumie głodnego.
Dostałem więc na zadatek porządne paternoster, ale muszę
przyznać, że obeszli się ze mną oględnie. Z magazynu dali mi
czystą pościel, koc, ręcznik i zaprowadzili do znajdującego się
w suterenie pokoiku. Pokoik nie różnił się od pokoju hotelowego, poza pewnymi drobnymi szczegółami: zamykał się
tylko od zewnątrz i miał w oknie kraty. Widok był nawet
znośny - fragment dobrze utrzymanego ogródka z krzewami
na pierwszym planie.
Na pożegnanie pani porucznik powiedziała, żebym przeczytał wiszący na drzwiach regulamin i nie usiłował uciekać.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, bo ostatnia uwaga.wydała
mi się nieco śmieszna: jak tu uciekać z izby zamykanej na
cztery spusty i z zakratowanym oknem. A zresztą nawet mi się
nie śniło opuszczać ten zaciszny zakątek, gdyż byłem solidnie
zmęczony i śpiący. Podziękowałem więc za opiekę i poprosiłem, żeby w razie jakiejś wiadomości o Joju zawiadomili mnie
jak najszybciej. Przy sposobności zapytałem również, co
zamierzają ze mną zrobić.
- Bądź spokojny - odparła z łagodną wyrozumiałością pani
porucznik - my już się tobą zajmiemy. Zawiadomimy twojego
opiekuna, a potem zobaczymy... Może przyjedzie po ciebie...
Tego tylko brakowało, żeby mnie pan Sielicki zobaczył
w takim wnętrzu. Cóż, trudno, pogodziłem się nawet z taką
ewentualnością, bo co innego miałem począć?
120
Dopiero po odejściu obywatelki porucznik ogarnęły mnie
najczarniejsze myśli i wydało mi się, że spadłem na dno. Nie
trwało to jednak długo, gdyż byłem piekielnie zmachany i,
zanim zdążyłem zamartwić się i samoudręczyć, zasnąłem jak
anioł.
Nad ranem miałem dziwny sen. Szliśmy z Jojem przez
wielki, bezkresny step. Skąd ten step wziął się w mym śnie nie
mam pojęcia. Nigdy nie widziałem prawdziwego stepu.
A więc szliśmy przez ten step, wiatr kołysał wysokimi trawami, a nad nami krążyły czarne ptaki niby kruki, niby jastrzębie, niby licho wie co. I szliśmy tak bez celu, bez drogi, aż
nagle step się kończył przepastnym urwiskiem. Pod naszymi
stopami rozciągała się wspaniała kraina, jak w baśni. Wśród
kęp drzew płynęła łagodnie wielka rzeka, a po rzece żaglowe
okręty. A dalej były łąki pełne cudownych kwiatów. Wszystko
to wyglądało niby realnie jak na pięknym obrazie, a niby
złudnie ja we śnie. Chcieliśmy zejść do tej rajskiej krainy, lecz
urwisko było tak przepastne i wysokie, że aż mąciło się
w głowie. Zawróciliśmy więc, szukając drogi, ale pod nami
znowu rozwarła się przepaść. Gdziekolwiek skierowaliśmy
kroki, tam otwierała się otchłań i coraz mniej ziemi zostawało
pod naszymi stopami. Naraz rozwarła się ziemia oddzielając
nas od siebie. Widziałem Joja, jak oddala się ode mnie.
Chciałem go zatrzymać. Krzyczałem głośno. Nie słyszał mnie.
Raptem odwrócił się i też zaczął krzyczeć. Widziałem, jak
otwierał usta, lecz jego głos nie dochodził do miejsca, gdzie
stałem.
Zerwałem się obudzony własnym krzykiem. Byłem cały
zlany potem i drżałem jak w febrze. Wtedy znowu usłyszałem
głos Joja. Chwilowo nie wiedziałem, gdzie jestem, dopiero gdy
na tle bladego nieba zobaczyłem kraty, zrozumiałem, że
jestem właśnie tutaj, a nie gdzie indziej. I to mi się już nie
śniło. Było na jawie. Głos Joja dochodzący skądś z góry był
żywy i brzmiał gromko jak jerychońska trąba. A we mnie
121
drgnęło coś radośnie, jakby świat przekoziołkował na lepszą
stronę, a może - jak gdybym odnalazł tę mityczną piątą stronę
świata.
Zawołałem bezwiednie:
- Jojo! Panie Jo jo! - Zerwałem się z łóżka, podbiegłem do
drzwi i zacząłem walić pięściami.
Chwilowo nikt mi nie otwierał. Słyszałem na górze rozmaite głosy. Ktoś biegł szybko po schodach, ktoś klął soczyście. A potem w tej gmatwaninie dźwięków odezwał się głos
Joja:
- Panowie, tylko szybko! Oni są w piwnicy.
Brzmiało to trochę jak w komedii, a trochę jak w sensacyjnym filmie. A ja, nie przebudzony jeszcze dobrze ze
snu, nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Czy Joja też aresztowali? Kto jest w piwnicy? Dlaczego Jojo tak głośno
krzyczy?
Po chwili usłyszałem już wyraźny głos kroków na schodach,
a potem bliżej, na korytarzu. I nagle ktoś odsunął zasuwę,
a w drzwiach stanął Jojo w całej okazałości swej postaci,
a właściwie w całej lichocie, bo wyglądał, zlituj się Boże, jakby
go ktoś przepuścił przez piekielny młyn tortur. Ubranie miał
poszarpane, włosy zmierzwione, twarz posiniaczoną, a cały
był w węglowym pyle jak przodujący górnik, który przed
chwilą wrócił spod ziemi. Tylko w jego oczach iskrzyła się
radość i diabelne podniecenie. Na mój widok uśmiechnął się
po swojemu.
- A mówiłem ci, a prosiłem, żebyś nie jechał ze mną do
Olecka.
- Co się z panem stało?
- To ty mów, skąd się wziąłeś w tym przedszkolu? zażartował.
- Chciałem pana ratować.
- Dobra, dobra... ratować, a sam wpadłeś.
- Czy pana też aresztowali?
122
- Mnie? - Roześmiał się. - A za co? Za niewinność? - Nagle
odwrócił się i pogroził pięścią: - Ale tamtych załatwiłem. Na
cacy, mówię ci, Maciek, na perłowo. Popamiętają mnie do
końca swych nędznych dni.
Wciąż mi się zdawało, że śnię jeszcze, bo nic z tego nie
rozumiałem. Przez chwilę wymienialiśmy chaotyczne okrzyki, krzyżowaliśmy pytania, dziwiliśmy się i nie mogliśmy
wyjść z podziwu, dopiero gdy Jojo usiadł na bielutkim łóżku
i ochłonął trochę, zaczął opowiadać historię, którą postaram
się przekazać jego słowami.
18
""~ i^l ie martw się, stary, tamtych zrobiłem na perłowo.
Niech sobie nie myślą, że mieli do czynienia z byle kim. Jojo to
Jojo i dawno mówiłem, że z Jojem nie warto zadzierać. Bo jak
pożegnaliśmy się wtedy na rogu, wiedziałem, że jadą za mną.
Niech sobie jadą, pomyślałem, jak mają za dużo benzyny. Ich
sprawa. Ale potem skręcili nagle, zniknęli mi z oczu. A ja kierunek MO, elegancko i z fasonem. Nie doszedłem do
posterunku, gdy nagle podchodzi do mnie jakiś gość i prosi
o ogień. Proszę bardzo. Daję słowo niczego się nie spodziewałem. Wyciągnąłem zapałki i w tej samej chwili fiknąłem kozła.
Słuchaj, taki cios mógł zadać tylko zawodowy bokser. Prosto
w splot słoneczny. Wiesz chyba, co to znaczy. Zatyka cię
w jednej chwili i myślisz, że jedziesz prosto do Bozi. Rozłożył
mnie jak początkującego boksera na macie. Nie wiedziałem,
czy żyję, czy śnię, czy mnie anieli kołyszą. Ocknąłem się
dopiero w samochodzie.
- Nieprzerywaj, z łaski swojej. Bądź cierpliwy. Oczywiście,
zgadłeś. Była to czerwona Skoda. A w skodzie te dwa zwiędnięte bratki i jeszcze trzeci, ten, co mnie tak pięknie rozłożył.
Gębę miał boksera, a pięść jak młot pneumatyczny, daję
słowo. Byłem tak zamroczony, że nie wiedziałem, co się ze
mną dzieje. Myślałem, że jedziemy na turystyczną wycieczkę
albo na grzybobranie. Ocknąłem się dopiero w piwnicy, kiedy
ten goryl z bokserską gębą chlusnął na mnie całym wiadrem
zimnej wody.
- Błagam cię, nie przerywaj. Wszystko musi być po kolei.
A więc, bracie, piwnica, ciemno jak w przedpieklu, w kącie
124
węgiel, a ja na węglu cały mokry. Nade mną ten suchotniczy
elegant. Byli pewni, że to ja zaopiekowałem się tą paczką albo
byłem w zmowie z tamtym rencistą od ptaszków. I dalej mnie
wałkować. A ja twardo, żeby się ode mnie odczepili i dali mi
spokój. Na to ten zgniłek, że jeśli im nie powiem, gdzie ta
paczka, to zwiędnę w tej piwnicy i nikt się już o mnie nie
dowie. Ciemna mogiła, pomyślałem, ale nie dałem się zastraszyć. „Wolnego - mówię - zanim mnie tu wykończycie, to ten
chłopiec, z którym przyjechałem, narobi takiego rabanu, że
się nie pozbieracie."
- Aleś ty w gorącej wodzie kąpany! No jasne, że dlatego
poszli do ciebie do „Kolorowej". Skąd wiedzieli, że tam
jesteś? Człowieku, czy trudno trafić do „Kolorowej". To
przecież jedyna kawiarnia w tym mieście. Maciek, bo cię
palnę. Daj mi opowiedzieć po kolei. No więc było tak: mówię
im, że ty w te pędy pobiegniesz na milicję. Zamurowało ich,
daję słowo. Poszeptali coś między sobą i bokser znikł nagle,
jakby się rozpłynął. No jasne, poszedł do „Kolorowej", żeby
odegrać dobrodusznego wujaszka. Dawał ci pięć stów? No to
dlaczego, lebiego, nie wziąłeś? Czysty zysk. Odszkodowanie
za straty moralne. I pokazywał, łachudra, mój zegarek? No,
proszę, nawet nie wiedziałem, że mi zdjęli z ręki zegarek.
W zębach odniosą, zobaczysz.
- Pytasz, co dalej? Więc tamten odszedł, a ci dwaj związali
mi ręce i nogi, zakneblowali usta i na odchodne powiedzieli, że
zgniję na tym węglu, jeśli im nie powiem prawdy. Ciemna
mogiła i brak perspektyw. Nie znali jednak Joja. Nie wiedzieli, co Jojo potrafi. Myśleli, że będę leżał na tym węglu jak
padlina i czekał bożej łaski. A ja, bracie, jak tylko trochę
odsapnąłem i minął mi ten piekielny ból w okolicy dołka, zaraz
zacząłem szperać dokoła. Wymacałem wbity w mur hak,
kapujesz. Położyłem się na brzuchu ręce lekko uniosłem i o ten
hak zacząłem trzeć powrozem, którym miałem skrępowane
ręce.
125
- Nie śmiej się. Znasz mnie dobrze. Tyle tylko ci powiem,
że nigdy w życiu tak się nie natyrałem. Bo powróz był gruby
i mokry, a ręce tak mnie bolały w przygubach, że wyłbym,
gdybym nie miał knebla w ustach. Harowałem, piłowałem,
tarłem, aż mi kości trzeszczały. Zdawało się, że do końca
świata nie przetrę tego sznura. Dziwisz się, że oni nie przyszli?
Skowronki kaszanką karmione chcieli, żebym skruszał przez
noc, a jak rano zejdą, żebym ich błagał na kolanach o litość.
Sprytnie to obmyślili, ale nie wiedzieli, z kim mają do
czynienia.
- Czemu się dziwisz? Szli na całego, bo gra była o wielką
stawkę. A ja, kolego, wciąż tarłem sznurem o hak, aż sznur
puścił. Czy się cieszyłem? Człowieku, byłem tak skonany, że
myślałem tylko o tym, jak się wydostać z tej piwnicy. Jak się
wydostałem? Wolnego, ptaszyno. Najpierw musiałem wszystko obmyśleć, żeby nie strzelić jakiegoś kosmicznego byka. Bo
rozumiesz, w jakiej byłem rozkosznej sytuacji. Jedno było
pewne, musiałem ich zwabić na dół. Zacząłem więc krzyczeć,
ale to nie wyszło, bo po tym kneblu głos miałem taki cieniutki
jak pisklę. Wpadłem więc na inny pomysł. Zacząłem kawałami węgla walić w drzwi. Waliłem z taką złością i zaciętością, że
deski trzeszczały i cały dom dudnił.
- Mówisz, że ich tam nie było. Ich nie było, ale zbiegła
jakaś kobieta i zaczęła mnie błagać na wszystkie świętości,
żebym przestał, bo cały dom zbudzę. Wybrała się! Myślała, że
się zlituję nad wygrzewającymi się pod kołdrami. Niedoczekanie. Waliłem więc jeszcze mocniej. Na to tamta, że zaraz kogoś
zawoła. Zgodziłem się, ale powiedziałem, żeby się pospieszyła, bo nie ręczę za siebie.
- Nie bądź naiwny. Myślałeś, że to była jakaś obca kobieta?
Człowieku, przecież nie zamknęliby mnie w domu gdzie
mieszkają obcy ludzie. Ona już dobrze wiedziała, o co chodzi,
bo wnet przyprowadziła tego zgniłka z plastykową twarzą
i tego jego faceta. Zaczęli ze mną pertraktacje. Przez drzwi,
126
oczywiście, jak przez kratkę konfesjonału. Najpierw hardo
i z pogróżkami, ale jak im powiedziałem, na niby, rozumiesz,
że wszystko wyśpiewam, żeby tylko weszli, to zmiękli i dali się
podejść.
- Naiwni, mówisz. Nie tacy naiwni, jak ci się wydaje.
Musiałem dobrze się napocić, żeby ich wziąć podstępem. Bo
oni otworzyli wprawdzie drzwi, ale nie chcieli wejść do
środka. Wtedy ja znowu za węgiel i dawaj walić w otwarte
drzwi, aż ze ścian na korytarzu posypał się tynk. Skąd miałem
tyle sił? Człowieku, jak się ma w perspektywie wieczne
odpoczywanie, to i siły się znajdą. Zaczęła się wojna nerwów;
oni nie chcą wejść do piwnicy, ja nie chcę stamtąd wyjść.
Przetrzymałem ich, bo już świtało i z pewnością bali się, żeby
ktoś nie usłyszał tego rabanu.
- Nie denerwuj się. Weszli, weszli... Najpierw wszedł ten
mały. Jak mu przywaliłem kawałkiem węgla w czaszkę, to
rozłożył się jak żaba na lodzie. Nie zipnął. Gorzej było z tym
drugim. Ale i na niego znalazłem sposób. Złapałem leżącą na
węglu łopatę i śledziłem jego cień na ścianie. Skradał się.
Chciał mnie zaskoczyć, ale trudno mu było, bo mnie nie
widział. Więc gdy się tylko wychylił, rąbnąłem go w ramię.
Jęknął, zatoczył się, a ja na niego. Przydusiłem go do ziemi,
zrobiłem mu lekki masaż twarzy i brzucha... Nie śmiej się. To
nie było takie łatwe. Facet wygląda na suchotnika, ale krzepę
ma, a ja byłem przecież zupełnie wypruty z sił. Ale dałem mu
radę. Trochę zmęczyłem go, a potem wziąłem za pi udry
i zaciągnąłem do piwnicy. Finał był najlepszy: zamknąłem
drzwi i jak widzisz... wieczne odpoczywanie racz mi dać,
władzo ludowa, w cieniu więziennych murów.
Jojo to jednak Jojo - nikt nie potrafiłby tak zwięźle i z taką
fantazją opowiedzieć tego zdarzenia. Patrzyłem na niego
z podziwem. Od razu lżej mi się zrobiło na duchu i na ciele,
a skromna izba zatrzymań dla nieletnich wydała mi się
słoneczną komnatą, w której opowiada się niezwykłe przygo127
dy. Jojo tymczasem tarł z przejęciem policzek i zerkał na mnie
zatroskany.
- A ty, człowieku, wpakowałeś się przeze mnie. I po co ci to
było? Mogłeś spokojnie wylądować w Ełku i cierpliwie czekać
na wiadomość od ojca. A tak... - Machnął desperacko ręką. Widzisz, jesteś jeszcze młody, duszyczka twa niemal niepokalana - ciągnął żartobliwie - a tu nagle wmieszałeś się w męskie
i brutalne sprawy. Wybacz mi...
- Pan chyba żartuje. Przecież ja... ja jestem już prawie
dorosły.
- Baju, baju... Ale nic już na to nieporadzimy. Stało się.
Teraz przyjdzie opiekun z Jerzmanowa i wrócisz jak niemowlę
dó internatu.
- To się jeszcze okaże.
- Nie kozakuj! I radzę ci odpokutować za grzechy. Władza
to władza. I nie próbuj wykonać jakiejś nieobliczalnej wolty.
Wrócisz rozgrzeszony jak baranek, w Jerzmanowie na pewno
pomogą ci odnaleźć ojca.
- To nie takie proste. Bo ja zawsze byłem samodzielny
i teraz też na własną rękę...
- Na własną rękę - przerwał mi - to możesz zbierać
stokrotki. Masz nauczkę, jeżeli chcesz się puszczać na głęboką
wodę, to musisz mieć doświadczenie. Ech, co ja ci będę prawił
kazanie. Ja nie od tego. Jeszcze dobrze się nasłuchasz. Ale nie
łam się, bo z tego jeszcze nikt nie zmądrzał ani nie wyporządniał. Postępuj tak, żebyś był w zgodzie z własnym sumieniem.
19
Żebym był w zgodzie z własnym sumieniem, powinienem
ulotnić się z tego przytulnego pokoiku, z tej chwilowej
kwatery mimo woli. Sumienie dyktowało mi, bym został
z Jojem, poczucie lojalności wobec władzy kazało tkwić tutaj
na państwowym wikcie. A Jojo... Jojo jak Jo jo, swobodny
ptak, poszukiwacz piątej strony świata, pozytywny włóczęga
poszybował w kierunku Gdańska, gdzie na sezon letni miał
pracować jako zmiennik swojego kolegi, taksówkarza. Nie
miałem do niego pretensji, ale gdzieś głęboko pod skórą tkwiła
zadra - dlaczego nie mogę z nim jechać?
Tymczasem trwała najdłuższa niedziela w moim życiu.
Siedziałem samotnie w pokoiku za kratkami, obserwowałem,
jak wróble tarmoszą się w krzakach i pierwszy raz w życiu
liczyłem godziny. Kiepskie zajęcie, łatwo można dostać świra
czy czegoś w tym rodzaju. Przestałem więc liczyć i zapadłem
w dziwne odrętwienie.
Jedyną pociechą było to, że wszyscy trzej aktorzy wczorajszych wydarzeń dzielili ze mną pomieszczenia w suterenie. Ja
wprawdzie tymczasowo i na ulgowych warunkach, oni zupełnie urzędowo, można powiedzieć - oficjalnie. Dwóch przywiozła karetka milicyjna wczesnym rankiem, trzeciego boksera - dopiero przed samym obiadem.
Jojo, który przed wyjazdem do Gdańska odwiedził mnie
w mojej, pożal się Boże, pustelni, powiedział, że śledztwo jest
w toku.
- Ale co było w tej paczce? - zapytałem pełen chorobliwej
ciekawości.
9-Telemach...
129
- Pies z nimi - zażartował. - Jeszcze się nie przyznali.
Pewno coś bardzo cennego, bo o byle głupstwo nie robiliby
takiej afery. A zresztą - machnął ręką - co nas to obchodzi?
Mogli nawet przemycać brylanty. Ich sprawa. Grunt, że
bekną nie tylko za to, ale i za mnie im dołożą. Ale nie mówmy
o tym, bo mnie mdli. Wypłynęliśmy już na czyste wódy.
- No, dobrze - nie ustępowałem - ale w jaki sposób paczka
zniknęła z domu rencisty?
- Podobno bokser był dalekim krewnym tej kobiety, która
sprzątała u rencisty. Gdy się dowiedział, że koleżkowie siedzą
w pace, skorzystał z sytuacji i w zmowie z tamtą wyniósł
paczkę z mieszkania. Dobrana banda, nie tylko oszukują
innych, ale kantują się między sobą.
- A jak pan znajdzie tę piątą stronę świata - powiedziałem
na pożegnanie - to niech mi pan da znać, niech mnie pan tam
zaprosi.
Uśmiechnął się smutnawo.
- Chłopie, chętnie bym tam pojechał z tobą.
- I dobrze byłoby nam razem.
- Pierwszorzędnie... Tylko najpierw trzeba ją znaleźć.
Kiedy odszedł, zrobiło mi się jeszcze smutniej, więc sięgnąłem do mojej torby i wydobyłem „Odyseję". Zacząłem czytać
ten fragment, w którym olbrzym Cyklop wziął do niewoli całą
załogę Odysowfego statku i uwięził ich w grocie. Im dłużej
czytałem, tym bardziej mi się podobało. Dałem się ponieść
fantazji. Wyobraziłem sobie, że jak dzielny i nieustraszony
Odys pływam po pełnych zasadzek, zdrad i niespodzianek
morzach. Niesie mnie wysoka fala na zdradliwe skały, kuszą
mnie śpiewające Syreny, a ja z podniesionym czołem i z nadzieją w sercu dążę do mojej urojonej Itaki. Gdzie ta moja
Itaka, wyspa marzeń? Może właśnie spotkanie z ojcem będzie
kresem tej długiej wędrówki?
Tymczasem jak Odys tkwiłem uwięziony w grocie. Niestety, nie było tu skał, strasznego pasterza Cyklopa ani baranów,
130
pod brzuchami których Odys i jego załoga wydostali się
przebiegle z niewoli. Gdyby w tym przybytku skruchy były
barany, może i ja próbowałbym... Ech, niewinne chłopięce
rojenia. Jednak przyjemnie było trochę pofantazjować. I tak
fantazjowałem aż do momentu, kiedy drzwi się otworzyły,
a w drzwiach zobaczyłem pana Sielickiego we własnej osobie.
Pan Sielicki zjawił się w samą porę, bo właśnie wnoszono
kolację. Z daleka poczułem zapach grochówki, a dla mnie nie
ma nic okropniejszego, i to od dawna, od czasu, kiedy
pewnego razu moja nieboszczka ciotka przez roztargnienie do
grochówki zamiast szczypty soli wsypała szczyptę proszku do
prania marki „Pollena", a na dodatek chciała mnie zmusić do
jedzenia tego przysmaku.
Spadł mi z nieba ten nasz pan kierownik. Minę miał
świętego Jana-Apostoła i - daję słowo - wydał mi się podobny
do niego; długie włosy, wąsy, broda, łagodny wyraz twarzy
i w ogóle cały z usposobienia był apostolski.
Myślałem, że na wstępie powie: „Aleśnam.narobił wstydu.
Zaszargałeś dobre imię naszego internatu..." lub coś w tym
rodzaju, lecz - na szczęście - myliłem się. Pan Sielicki spojrzał
na mnie jak na zbłąkaną owieczkę, a w jego oczach wyczytałem
dobrotliwą wyrozumiałość.
- Mam nadzieję, Maciek, że to się już więcej nie powtórzy.
Oto prawdziwie pedagogiczne sprawy; zwięzłe i niosące
zapowiedź pojednania. Był w ogóle super. Przywitał się ze
mną, jakby mnie odwiedził na koloniach lub wycieczce harcerskiej, a nie w izbie zatrzymań, a potem udawał, że właściwie
nic się nie stało. Od milicji -przejął mnie jak podarunek
gwiazdkowy. Podpisał nawet pokwitowanie, że odebrał mnie
w pełni zdrowia i sił.
Dopiero w miejskim hotelu, gdzie mieliśmy spędzić noc,
zaczął pochrząkiwać, a ja już wiedziałem, że zanosi się na
poważną rozmowę. Nie myliłem się. Stanął przede mną w całej
okazałości swej apostolskiej postaci.
131
- Maciek - powiedział surowo - musimy poważnie porozmawiać.
- O czym tu rozmawiać? Przecież pan zrobiłby to samo na
moim miejscu.
- Proszę cię, nie stawaj sztorcem, bó ja tego piekielnie nie
lubię.
- Proszę pana, ja już się wyspowiadałem na milicji. Pan
mnie zna. Musiałem tak zrobić.
- I ty mnie znasz. Chodzi przecież o twoje dobro. Mam
nadzieję, że nigdy nie zawiodłem twego zaufania. Odnosiłem
się do ciebie Zawsze ze zrozumieniem i nie jestem belfrem,
tylko wychowawcą.
Święte słowa. Pan Sielicki to był porządny chłop. Lubiłem
go. Młody, wysportowany, świetnie grał w gałę i w siatkówkę.
Był dla mnie jak starszy kolega i nie miałem z nim żadnych
nieporozumień.
- Wiem - powiedziałem - pan jest zupełnie fajny. Mnie nie
0 to chodzi. Niech pan zrozumie, musiałem to zrobić- Nie
mogłem czekać, aż mi pan pozwoli. Czy pan nigdy nie był
w takiej podbramkowej sytuacji?
- Daj mi dojść do słowa. Chodzi o twego ojca.
- Właśnie, chodzi o mojego ojca - powtórzyłem z naciskiem.
- A ty go wcale nie znasz...
- Pan również.
- Nie przerywaj mi. Nie znasz go i nie wiesz, kto on jest.
1 dlatego musisz się dobrze zastanowić...
- Już się zastanowiłem. Chciałbym z nim koniecznie porozmawiać. Zobaczyć go, bo to zupełnie co innego.
- Nie o to chodzi, Maciek. Twój ojciec opuścił was, kiedy
byłeś zupełnie małym dzieckiem. Zniknął, chociaż poszukiwali go sądownie. Nigdy się tobą nie interesował. Nie dał na
ciebie ani grosza, a teraz...
- Właśnie! - podjąłem gniewnie, bo mnie wpiekliło i z wro132
dzonej przekory chciałem bronić ojca. - Właśnie teraz może
jest zupełnie inny niż się ludziom wydaje. Mógł się przecież
zmienić. Sam mi pan kiedyś mówił, że każdemu zawsze trzeba
• dać szansę.
- Zrozum, od tego czasu upłynęło sporo lat. Twój ojciec,
gdyby mu na tym zależało, mógł się z tobą porozumieć, mógł
przynajmniej do ciebie napisać. Przecież wiedział, gdzie cię
szukać.
- Ale mnie nie widział - ciągnąłem z piekielnym uporem,
chociaż wiedziałem, że pan Sielicki mówi rozsądnie. - To
zupełnie co innego zobaczyć człowieka, pogadać z nim. Mój
ojciec to znowu nie taki, jak panu się zdaje. Jest przodownikiem pracy, dobrym fachowcem. Pokazali go w telewizji...
- Ech - jęknął - z ciebie to uparciuch, rogatą masz naturę.
Przecież do tego zmierzam. Nikt ci nie zabroni zobaczyć się
z ojcem. Wpierw jednak trzeba go znaleźć, bo jak wiesz,
wyjechał z Ełku i nie wiadomo, gdzie się podziewa!
- Pojechał na Wybrzeże.
- Wybrzeże jest duże, a nikt nie zna jego adresu.
- Są tacy, co znają.
- Nic więc łatwiejszego, jak skomunikować się z ojcem,
napisać do niego, dowiedzieć się, czy chce w ogóle z tobą
rozmawiać. A może właśnie przed tobą ucieka.
- Nie - zaprotestowałem głośno — czego by się miał bać. Ja
też nie będę go prosił, żeby mnie zabrał do siebie.
- O, właśnie, nie wiadomo, czy będzie chciał zabrać cię do
siebie. Radzę ci, żebyś się nie narażał na rozczarowania.
Wrócimy do Jerzmanowa, poszukamy ojca, a gdy go znajdziemy, porozumiemy się z nim i wtedy będziesz mógł się z nim
zobaczyć.
Niby mówił rozsądnie, niby miał rację, a we mnie jednak
coś kipiało, buntowało się. Dlaczego nie chcą, żebym sam
odnalazł ojca? Przecież nie jest przestępcą ani mi głowy nie
urwie. Ojciec to jednak ojciec. Już dawno wyobraziłem sobie
133
to spotkanie. Stoimy naprzeciw siebie jak dwaj mężczyźni,
patrzymy na siebie i jest nam strasznie głupio. Nie wiemy, co
powiedzieć. Wreszcie ja mówię: „Jestem Maciek, twój syn",
a on uśmiecha się żartobliwie: „Cześć, stary. Dawno nie
widzieliśmy się. Popatrz, popatrz, jak wyrosłeś. Kiedy wyjeżdżałem z Jerzmanowa, byłeś jeszcze oseskiem. No, nie patrz
tak na mnie. Mów, jak ci leci? Do której chodzisz klasy?"
A potem siedzimy gdzieś w kawiarni albo u niego w pokoju
i rozmawiamy. Początkowo jest nam strasznie głupio. Nic się
nie klei, aż nagle ktoś z nas powie żartobliwe słowo i od razu
zrobi się inaczej. Roześmiejemy się i będzie zupełnie, zupełnie
dobrze...
- Dlaczego nic nie mówisz? - usłyszałem pana Sielickiego.
Wzruszyłem ramionami.
- Czy ja wiem? Trudno coś powiedzieć. Jedno jest pewne,
że muszę się z nim zobaczyć.
*
Na drugi dzień jechaliśmy autobusem z Olecka do Ełku.
Tak sobie wykombinował pan Sielicki. W Ełku mieliśmy się
przesiąść na autobus do Łomży, a potem z Łomży pospiesznym pociągiem już wprost do Warszawy. Podobno było to najszybsze połączenie. Nie znałem się na rozkładach jazdy więc
siedziałem cicho, ale już z góry wiedziałem, że coś się kroi.
Tymczasem nic się jednak nie kroiło. Dzień był jak na
pocztówce ze Słonecznego Brzegu w Bułgarii i jak w Bułgarii
upalny, a autobus nabity ludźmi jak kiszka kaszanką, bo po
drodze w pegeerze wsiadła cała drużyna piłkarska, i do tego
jeszcze kibice. Huragan - daję słowo. Tak przynajmniej mieli
wypisane na zielonych dresach - LZS „Huragan". Pięknie.
Piłkarze zachowywali się potulnie, jakby jechali na pogrzeb,
natomiast kibice, szkoda gadać. To był dopiero prawdziwy
huragan, ba, tajfun, kłębiący się w blaszanym pudle autobusu.
134
Piłkarze popijali skromnie oranżadę, coca-colę i wodę
sodową, kibice coś mocniejszego. Nie powiem nawet co, bo
i tak wszyscy wiedzą. Na następnym przystanku wpakował się
jeszcze cały obóz wędrowny harcerzy z namiotami i pełnym
ekwipunkiem. Jednym słowem komfortowa podróż wysłużonym sanem przez piękny krajobraz mazurski.
Po chwili na kolanach miałem zgrzybiałego staruszka, który
bez przerwy wykrzykiwał: „Nie dajcie się, chłopcy! Wsuńcie
im do kółka! „Huragan" górą!", a na głowie obozowy kociołek miedziany z resztkami przyschniętego gulaszu wołowego
z makaronem. Zapachniało mi wołowiną i grochówką, która
stanowiła dolną warstwę pokładów archeologii kulinarnej.
Mdliło mnie, a pot strugami spływał z mej twarzy na brodę
zgrzybiałego staruszka. Dopiero wtedy poczułem się nieco
lepiej, gdy cały szczep wędrowny harcerzy zaintonował optymistyczną pieśń: „Jak dobrze nam zdobywać góry..."
Gór wprawdzie nie widziałem, nie widziałem również mazurskiego krajobrazu, natomiast oczami wyobraźni ujrzałem
Jerzmanów, a w Jerzmanowie fabrykę sklejek ze sterczącym
nad dachami blaszanym kominem i plac drzewny, na którym
układałem deski.
I coś mną boleśnie szarpnęło: jedni jadą rozgromić drużynę
przeciwnika, inni „zdobywać góry i młodą piersią chłonąć
wiatr", a ja... szkoda gadać. I znowu znalazłem się na
dnie rozpaczy, jeśli w ogóle takie dno istnieje.
Byłbym pozostał na tym dnie chyba do końca podróży,gdyby panu Sielickiemu nie zachciało się ze mną rozmawiać. Nie
trafił na najlepszy moment: ja na dnie rozpaczy, na moich
kolanach zgrzybiały kibic „Huraganu", na głowie kociołek, w autobusie brzmi pieśń „jak dobrze nam", a pan
Sielicki do mnie:
- Maciek, zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Nie
łam się...
Jak tu się nie łamać, skoro spod kociołka zalatuje grochów135
ką, której - jak wiecie - nie cierpię, a z ust zgrzybiałego kibica
bucha na ninie opar browaru.
- To mnie pan nie zna - powiedziałem jeszcze bardziej
wpieklony.
- Jeżeli chcesz, to mogę cię od razu wysłać na kolonie do
Muszyny. Będziesz na dwóch turnusach. Co o tym myślisz?
- Dziękuję, ale wolałbym najpierw odszukać ojca.
-, Rozumiem.
Powinienem być wdzięczny panu Sielickiemu, że z takim
zrozumieniem i troską podszedł do mojej sprawy, a tymczasem coś mną szarpało. Kłuła mnie ta jego apostolska wyrozumiałość.
- Niczego pan nie rozumie - palnąłem, chociaż zupełnie
inaczej myślałem, a wrodzona przekora kazała mi dodać: - Ja
i tak nie zostanę w internacie.
- A co będziesz robił?
- Nie wiem.
- Nie rozumiem cię. Wszys'cy ci dobrze życzą.
- Dziękuję za życzenia. Z życzeń nie skorzystam.
Może chciał mi spojrzeć w oczy, może skrzyżować ze mną
spojrzenie, ale nie mógł, gdyż po brodę tkwiłem pod tym
piekielnym kociołkiem. Zadowolił się jedynie lekkim trąceniem mnie w ramię.
- Ty, Maciek, co się z tobą dzieje?
- Nic.
- Dlaczego jesteś taki zaczepny? Przecież wiesz, że w Jerzmanowic wszyscy chcą dla ciebie jak najlepiej.
- No, właśnie, chcą jak najlepiej, tylko nikt mi nie może
pomóc.
Trącił mnie jeszcze raz łokciem - przyjaźnie, po kumplowsku.
- Ty, stary, co cię ukąsiło? Lepiej dajmy spokój. Pogadamy, jak ci przejdzie.
Ale mnie wcale nie chciało przejść. Przeciwnie, rósł we
136
mnie żal zmieszany z gniewem i zdawało mi się, że wszyscy
krzywdzą mnie dokoła, a najwięcej Bogu ducha winien pan
Sielicki. Bo cóż to za przyjemność opiekować się takim jak ja.
Same kłopoty. Zamiast z chłopcami z klubu pograć w siatkówkę albo popływać kajakiem, musiał mnie odbierać z izby
zatrzymań. A ja mu tutaj odgrywam skrzywdzonego królewicza. Tak sobie myślałem, ale to mi nic nie pomogło i byłem
coraz bardziej wpieklony.
Byłbym się wpieklił do samego rdzenia własnej istoty,
gdyby nagle autobus nie zahamował gwałtownie i nie zatrzymał się.
- Jakaś kraksa - usłyszałem głos pana Sielickiego.
Z wielkim wysiłkiem wydostałem się spod kociołka. Wyjrzałem przez okno. Staliśmy przed zakrętem. Przed nami
tkwiły już dwa autobusy turystyczne i kilka osobowych
samochodów, a na zakręcie, na poboczu, gromadził się
tłumek ciekawskich. Poza ich plecami widać było przewrócony wóz z sianem i dyszel sterczący wysoko jak ostrzegający palec, a z boku pod drzewem leżała na dachu szara
syrenka.
- Jechać, jechać, bo się spóźnimy na mecz - pokrzykiwał
zgrzybiały staruszek.
Nikt go nie słuchał. Wszyscy pchali się do wyjścia; na
samym przodzie kibice, za nimi wędrowni harcerze, ą na
końcu piłkarze. Droga zaroiła się od barwnych dresów i koszul. Zostaliśmy sami z panem Sielickim.
- Teraz piekielnie niebezpiecznie na drogach, bo zwożą
siano - zakomunikował mój opiekun.
Chwilowo nic nie powiedziałem, gdyż rozkoszowałem się
swobodą. Nie miałem już na głowie miedzianego hełmu, ani
na kolanach kościstego staruszka, świeży powiew ochładzał mi
spoconą twarz. Odetchnąłem z ulgą. Pan Sielicki, jako człowiek o apostolskim usposobieniu, nie wytrzymał długo w autobusie.
137
Zerwał się nagle, wystartował, a opuszczając autobus powiedział mi przez ramię:
- Czekaj na mnie, ja tylko zobaczę.
Byłem przekonany, że do tego kroku pchnęła go chęć
niesienia pomocy bliźnim, a nie zwykła ciekawość. Zniknięcie
opiekuna przyjąłem więc jako normalne następstwo zdarzeń
i nawet mi przez myśl nie przyszło, że może ono mieć jakieś
znaczenie. Dopiero gdy pan Sielicki znikł wśród zbitego
w ciżbę tłumu, pomyślałem, że nadarza się okazja...
Daję wam słowo, że wcale nie chciałem uciekać, ale jak na
złość wróciła do mnie gnębiąca mnie od rana myśl, że ja
spokojnie wracam do Jerzmanowa, a tam, w Ełku, w hotelu
robotniczym, pokojowa pani Stasia otrzymała list od mego
ojca wraz z jego adresem. I poczułem nagle, że podnoszę się na
zdrętwiałych nogach, wychodzę z autobusu i idę w przeciwnym niż pan Sielicki kierunku. Jakaś przemożna siła popychała mnie ku cienistemu lasowi. Wnet znalazłem się na wąskiej
ścieżce" biegnącej wśród smukłych pni sosen i pachnących
krzewów trzmielowca.
Szedłem może kwadrans, może trochę dłużej, nie zatrzymując się i o niczym nie myśląc, jak człowiek zahipnotyzowany albo lunatyk. Dopiero, gdy usłyszałem głos kukułki,
ocknąłem się z dziwnego odrętwienia. Rozejrzałem się. Byłem
w głębi starego lasu. Dokoła cisza i dziwna senność, jakby
wszystko na chwilę zamarło. Słyszałem tylko uderzenia własnego serca i niosący się nad koronami drzew głos kukułki.
Przede mną była wąska ścieżka. Na wilgotnym piasku ślady
opon rowerowych i trop jakiegoś małego zwierzęcia. Patrzyłem chwilę na tę ścieżkę i nagle zapytałem siebie: „Dokąd
mnie ta ścieżka zaprowadzi?"
CZĘŚĆ II
W PIĄTĄ
STRONĘ
ŚWIATA
1
Dzień
miałem zezowaty i parszywy, jakby się los na mnie
uwziął i co chwila płatał mi figle; bo zanim wyszedłem z tego
lasu, pobłądziłem jak w amazońskiej dżungli. Nawet kukułka
mi nie pomogła ani drogowskazy, które widniały na skrzyżowaniach leśnych dróg strasząc nie znanymi mi nazwami. A na
dodatek zaczął padać drobny deszcz. Zrobiło się mglisto
i żałośnie, a nawet straszno. I w tym wszystkim ja, Maciek
Łańko, poszukiwacz własnego ojca, pożal się Boże.
Ale jakoś dobrnąłem wreszcie do Ełku. Zawdzięczałem to
lie szczęściu, lecz własnemu uporowi. Było już bardzo późno,
kiedy znalazłem się przed hotelem robotniczym. Deszcz siąpił
uparcie, jędzowato. Cały byłem nasiąknięty wodą, jakbym
wyszedł przed chwilą spod zimnego natrysku. Szczękałem
zębami, drżałem galaretowato i żałośnie. Przede mną hotel jak
niedostępne zamczysko, bo gdy człowiek zziębnięty i przemoczony, to mu się wszystko wydaje trudne i niedostępne. Co tu
dużo mędrkować, po prostu nie miałem odwagi wejść do
środka; bałem się, żeby mnie kierowniczka nie zahaczyła.
Ładnie bym wtedy wyglądał. Jeden telefon na milicję i po
filozofowaniu.
Obszedłem więc cały hotel jak warowny zamek i zbliżyłem
się do okien suteren, gdzie była kuchnia hotelowej stołówki.
W kuchni jak w kuchni - lśniąco, biało i kuchennie. I na złość
cała ta sceneria kojarzy się z żarciem, a ja od śniadania
skubnąłem tylko kilka poziomek w lesie. Taki już los wędrowca.
Na szczęście w kuchni zauważyłem panią Stasię. Z drugą
140
pokojową, której nie znałem, zmywały naczynia. Były radosne, roześmiane jakby ? mywanie należało do największych
przyjemności. Co chwil i zaczynały nową piosenkę, ale jej nie
kończyły, bo zawsze któraś wpadała w środek rytmu żartobliwą uwagą. Chciałem najpierw zapukać w okno i wywołać
panią Stasię na dwór, ale zauważyłem, że po tym królestwie
garów i patelni kręci się tęgawa kucharka. Wolałem więc nie
ryzykować.
Czekałem: one tam w cieple, rozświergotane i wniebowzięte, ja pod daszkiem - nieszczęście do którejś tam potęgi.
Zdawało mi się, że czas stanął w miejscu, a one zmywają
naczynia po mieszkańcach całego miasta albo po uczcie u Gargantui. Wreszcie skończyły, powycierały, wyczyściły zmywaki i znikły w korytarzu. Zaczaiłem się przy wyjściu kuchennym.
Po chwili usłyszałem szczebiotliwe tralala i w smudze
bijącego od drzwi światła zobaczyłem pokojową. Była tak
rozświergotana, że nie raczyła mnie zauważyć. Podbiegłem
więc do niej.
- Proszę pani... proszę pani...
Zrobiła taką minę, jakby zobaczyła słonia w karafce.
- A... to ty. Skąd się tu wziąłeś?
- To nieważne, proszę pani. Chciałem się dowiedzieć, czy
dostała pani list od ojca.
- Jeszcze nie.
Te dwa krótkie słowa zabrzmiały jak zabijanie trumny
zardzewiałymi gwoździami. Masz, babo, placek posmarowany samą goryczą. To po to cały dzień błądziłem po okolicznych
lasach, po to brnąłem w deszczu przez błoto, żeby w jednej
chwili dostać pałą w łeb. Zamurowało mnie zupełnie i zaćmiło.
Pani Stasia zapewne to wyczuła, bo nagle załamała nade mną
ręce.
- Ale cię dolało, biedaku. Jak ty wyglądasz!
Zdawało mi się, że w ogóle nie wyglądam, bo jak można
141
wyglądać w deszczowy, ponury wieczór po takiej wiadomości.
- Na pewno pani nie dostała tego listu?
- Nie dostałam, daję słowo.
- I do nikogo ojciec nie pisał?
- Nie wiem, ale... - Urwała i spojrzała na mnie ze współczuciem. -1 co ty teraz zrobisz?
- Ja? - powiedziałem hardo. - Niech się pani o mnie nie
martwi. Jakoś sobie poradzę. - Nie miałem ochoty, żeby się
nade mną dłużej litowała, więc uniosłem dłoń do czapki. - To
ja już sobie pójdę. Może wpadnę za kilka dni, żeby się
dowiedzieć.
- Zaczekaj - zatrzymała mnie gwałtownym ruchem. Dokąd pójdziesz na taką pluchę?
- Do miasta.
- Nie zawracaj głowy. Nie będziesz się poniewierał. Chwilę zastanawiała się, jakby chciała wynaleźć aparat do
liczenia kropel deszczu, a potem powiedziała już wesoło: - Ja
cię tu urządzę. Jest jeden wolny pokój, bo dwaj zaopatrzeniowcy wyjechali na kilka dni. Przenocujesz, a jutro zobaczymy. Poczekaj chwilę. Wezmę tylko klucz od portiera i przeprowadzę cię przez kuchnię.
- A kierowniczka? - napomknąłem nieśmiało.
- Nie bój się, ona tu nie mieszka. Dawno już poszła do
domu.
Odetchnąłem z ulgą i nagle, mimo że drżałem z zimna,
owionęło mnie ciepło. Pomyślałem, że jednak zawsze znajdzie
się ktoś, kto pomoże i trzeba Uczyć na ludzi. Zrobiło mi się
nieco raźniej i gdybym mógł, ucałowałbym panią Stasię, ale
przecież nie wypadało.
Ona tymczasem zniknęła w kuchni. Wnet jednak wróciła,
skinęła, żebym szedł za nią. Oczami wyobraźni widziałem już
przytulny pokój, a w tym pokoju jasne światło i czystą pościel
i zrobiło mi się jeszcze cieplej. Jak cienie przemknęliśmy przez
142
kuchnię i kotłownię, a potem bocznymi schodami weszliśmy
na pierwsze piętro. Pani Stasia zatrzymała się przed drzwiami,
otworzyła, ale zanim weszła, uniosła palec do warg.
- Tylko musisz być cicho, bo gdyby się kierowniczka
dowiedziała, to... szkoda gadać.
- Szkoda gadać - powtórzyłem, chociaż nie miałem
zamiaru.
- Odpocznij, wyśpij się, a jutro rano przyniosę ci śniadanie.
- Tylko niech pani nie mówi kierowniczce, że tu byłem.
- Coś ty... - To powiedziawszy pchnęła drzwi i nagle
znieruchomiała.
Pokój był rzęsiście oświetlony, oba łóżka rozbebeszone,
jakby przed chwilą ktoś w nich leżał, a na stole, na papierach
walały się resztki jedzenia. Zapadła głęboka cisza, która lubi
właśnie w takich momentach zapadać, a mnie znowu coś
szarpnęło. Poczułem ćmiący ból zawodu, a w wyobraźni
zobaczyłem błotnistą drogę w deszczu i w podmuchach wiatru. Brrr... tego jeszcze brakowało.
Pani Stasia zdębiała, ale tylko na chwilę, bo wnet zawołała
zdumiona:
- Panie Boczak, toście panowie nie wyjechali?
Nie wiem, do kogo mówiła. Do ścian czy do niewidzialnego
człowieka unoszącego się gdzieś w niewymiernej przestrzeni.
Chwilę myślałem, że rozmawia z duchem, a i ona prawdopodobnie tak sądziła, gdyż nagle roześmiała się i powiedziała:
- Do licha, przecież portier powiedział mi, że nie wrócili.
Oknem wleźli czy przez komin?
Poszukałem wzrokiem komina, ale mimo chęci nie mogłem
go znaleźć. Były tylko ściany i okno, a w powietrzu wisiała
tajemnica. Niedługo jednak wisiała, gdyż pani Stasia szybko
zbliżyła się do jednego łóżka i spod zwiniętego koca wyszarpała dżinsy.
- A to co? - zawołała zdumiona. Chwyciła dżinsy za
143
nogawki, rozciągając je, jak to dawniej mierzono spodnie na
straganach. Dżinsy były niewielkie, można powiedzieć nawet
małe i zapewne nie należały do dorosłych lokatorów tego
pokoju. Pokojowa pokręciła głową. - Czyje to portki? Przecie
Boczak to chłop jak góra.
- Może się zbiegły w praniu - zauważyłem nieśmiało.
- Gdzież tam... A to? - W rękach jej jak flaga zatrzepotała
trykotowa koszulka w biało-granatowe pasy. - Przecie to na
liliputa, a nie na dorosłego mężczyznę. -1 znowu spojrzała na
mnie, jak gdyby ode mnie chciała się dowiedzieć, do kogo
należą części tej garderoby. Wzruszyłem tylko ramionami.
W tej samej chwili w ściennej szafie odezwało się głośne
kichnięcie. Zamarliśmy na chwilę, bo nic innego nie wypadało
zrobić, lecz pani Stasia wnet się ocknęła i jednym skokiem była
przy szafie. Szarpnęła drzwi... Wtedy dopiero nas prawdziwie
zamurowało.
>-W szafie, pomiędzy wiszącymi ubraniami i płaszczami
tkwiły dwie tajemnicze postacie... Dwóch chłopców - jeden
pyzaty o bazyliszkowej gębie, drugi chudy jak syn fakira
z gębulą zaszczutego jamnika. Poznałem ich...
- A co wy tu robicie? - padło nieodzowne pytanie.
I znowu zapadła cisza. Myślałem, że coś się stanie, ale
myliłem się, gdyż Romeo z miną niewinnego oseska wygrzebał
się spomiędzy ubrań, uśmiechnął i zapytał:
- Proszę pani, a kiedy odchodzi pociąg do Olsztyna?
Riposta była tak nieoczekiwana, że pokojowa zamrugała,
chrząknęła i wybąkała zdumiona:
- Do Olsztyna pewno już odjechał... A właściwie to nie
wiem.
- To bardzo panią przepraszamy - palnął bezczelnie Romeo i z wyciągniętą na powitanie dłonią, skierował się prosto
do mnie, tak jakby nic nie zaszło: - Cześć, Maciek, myślałem,
że siedzisz jeszcze w kiciu.
- To wy się znacie? - westchnęła pani Stasia i jeszcze
144
bardziej zdębiała. Bo któż by nie*zdębiał na widok tej sceny.
- To nasz najlepszy kolega - pochwycił z szatańską przebiegłością Romeo. - Pochodzimy z jednego miasta i do jednej
chodzimy szkoły - łgał bezwstydnie. - A teraz umówiliśmy
się, że razem pojedziemy do Olsztyna.
- Zahamuj, szczeniaku!-krzyknąłem. -I w ogóle, ź jakiej
racji przyznajesz się do mnie?
Romeo odął się.
- Widziała pani, jaki ważny! Wsadzili go do mamra, to
zaraz zadziera nosa i nie chce się przyznać do kolegów. Nie
wstyd ci?
Chciałem pani Stasi wytłumaczyć, że ten zatracony muminek kpi z nas wszystkich w żywe oczy, ale byłem tak zmęczony, że trudno mi było pozbierać myśli. Zresztą na Romea nie
było silnego. Zanim pani Stasia zdążyła powiedzieć jedno
słowo, uśmiechnął się bazyliszkowato i rzucił wspaniałomyślnie:
- Nawet niezłe to wasze schronisko młodzieżowe.
- Jakie schronisko? - zdumiała się pani Stasia. - Przecież
jesteście w hotelu robotniczym.
- Robotniczym?... To mylnie nas poinformowano.
Przeholował. Pani Stasia fuknęła gniewnie:
- Ty mi się tu nie wymądrzaj, tylko zbieraj manatki i wynoś
się, bo cię przechrzczę mokrą ścierką.
Romeo przygasł nagle. Jego oczka zrobiły się okrągłe,
niezapominajkowate, a uśmiech skromny jak u najlepszego
•ucznia w klasie. Spojrzał błagalnie na Fugę.
- No mów, Fuga, co powiedzieli nam w informacji turystycznej?
Fuga do tej pory tkwił jeszcze w szafie jak męczennik
i ofiara nieoczekiwanych zdarzeń. Gębę miał wzniosie zamyśloną. Pewno obliczał, ile mu brakowało kilometrów do
trzech tysięcy w jego autostopowej podróży albo chciał swym
męczeństwem okupić bezczelność swego towarzysza.
10-Telemach...
145
Na pytanie Romea skrzywił się jamnikowato i bezsilnie.
- Czo się będziesz patyczkował i uszprawiedliwiał - powiedział z godnością. - Pakujemy manatki i jedziemy dalej.
Tak to leciutko i beztrosko powiedział, jak gdyby przed
hotelem czekał na nich ośmiocylindrowy mercedes albo coś
jeszcze lepszego. Trzeba przyznać, że trafił w dziesiątkę, bo
pani Stasia powodowana zapewne dobrocią i litością, a może
wrażeniem, jakie na niej zrobił, załamała ręce.
- Ej, chłopcy, chłopcy, co ja z wami pocznę. Przecie nie
wyrzucę was na taką pluchę.
2
~~" ^jo zjesz na śniadanie: marynowany comber sarni czy
szynkę z dzika? - zapytał Romeo, przysuwając do łóżka
plecak.
Po burzliwym dniu i spokojnej nocy nastał dzień nowy.
Wypogodziło się. W oknie pejzaż gigantycznej budowy.
Szkielet olbrzymiej hali na tle jasnego nieba. Dźwigi wielkie
jak przedpotopowe stwory, suwnice, potężne wywrotki. Jednym słowem - rozmach i nowoczesność. A dalej krajobraz
sielski jak z obrazów dawnych malarzy - pola dymiące oparem, ciągnące na pastwisko krowy, kępy rozczochranych
wierzb i kawał jeziora z sitowiem i ciemnymi olchami.
W pokoju my trzej: Romeo, Fuga i ja. Dobrane towarzystwo, pożal się Boże.
- No, mów, co jesz? - usłyszałem natarczywy głos malca.
- Nie masz przypadkowo płetwy z rekina? - zażartowałem.
- Może nie wierzysz, że mam comber i szynkę z dzika?
Może myślisz, że czaruję?
- Gdybyś mnie poczęstował łapą niedźwiedzia pieczoną na
diabelskim wgniu, to może bym uwierzył.
- Widziałeś takiego? - zwrócił się do Fugi.
Fuga mył zęby. Usta miał pełne piany i wyglądał pociesznie
- trochę jak wściekły fakir, a trochę jak kwitnąca jabłoń.
Odpowiedział coś, ale brzmiało to jak w narzeczu Murzynów
z Górnej Wolty: Szwu-mamba-tumba-szawira - czy coś
w tym rodzaju. Romeo nie czekał na potwierdzenie. Wyciągnął z plecaka wielkie zawiniątko opakowane pergaminowym
papierem, rozłożył je na stoliku. Zapachniało dziczyzną.
- Skąd to masz?
147
- Zdobyłem sposobem.
- Jakim?
- Najprostszym.
- No, mów, bo nie lubię czarowania.
- Właśnie oczarowałem żonę leśniczegt
- Na niby czy naprawdę?
- Na modelkę.
- Nie żartuj.
- Daję słowo. Powiedziałem jej, że jest przepiękna, że...
w ogóle powinna być modelką i występować w telewizji.
- Bujasz.
- Jak nie wierzysz, to spytaj Fugę, on ci powie.
Fuga nic jednak nie mógł powiedzieć gdyż wciąż z cierpliwością fakira szorował zęby. Myślalem że za chwilę jego
dziąsła trysną krwią, ale nic takiego się stało. Tymczasem
Romeo z miną łowczego podsunął mi pod nos słoik z marynowaną sarniną. Zapachniało tak rozkosznie, że aż poczułem
w dołku ucisk. Opanowałem się jednak.
- Ty, Romeo, zwijajmy lepiej manatki, bo zaraz przyjdzie
pani Stasia i będziemy musieli się ulotnić.
- Coś ty, tak bez śniadania?
- Śniadanie zjemy później.
- Coś ty, tak na czczo?
- Chodzi o to, żeby nas kierowniczka nie zobaczyła, bo
będzie wsypa.
- Śmiej się z tego. Kierowniczka ważna osoba i lubi sobie
pospać. Najpierw zawsze przychodzą najniższe figury. Dyrektorzy i kierownicy na końcu, kapujesz.
- Nie kapuję, bo musimy stąd nawiewać.
- To idź, nikt cię nie trzyma.
Chciałem mu dać w ucho. Szczeniak został w hotelu tylko
dzięki wspaniałomyślności pani Stasi i memu poparciu, a teraz
się stawiał. Bylibyśmy się pokłócili, ale Fuga skończył właśnie
mycie zębów i rzucił obojętnie:
148
- Czo się będziesz śpieszył. Czo się ma sztać, to się i tak
sztanie.
Tęgi filozof, szkoda gadać. Zawierzyłem mu, a właściwie
jego bezgranicznej obojętności, ale jednocześnie uległem pokusie, bo muszę przyznać, że comber sarni, a zwłaszcza
szynka z dzika wyglądały bardzo smacznie, nie mówiąc o ich
cudownym zapachu. Siedliśmy więc do śniadania.
Jedliśmy chwilę w milczeniu. Obserwowałem tych dwóch
obieżyświatów i zastanawiałem się, kto wymyśla takie typy.
Bo nawet ze sposobu jedzenia można było określić ich charaktery. Romeo jadł spontanicznie. Z nieokiełznaną radością
wpychał palcami w czeluść swej bezdennej gęby kawały
sarniny, łamał chleb i rzucał do paszczy. Fuga konsumował
dary boże z ponurą systematycznością: scyzorykiem krajał
równe kromki, smarował je cieniutko i dokładnie masłem
roślinnym, a potem niby desenie układał na nich misternie
plastry szynki z dzika.
- Słuchajcie - zahaczyłem po chwili - powiedzcie, ale tak
z ręką na sercu, skądżeście się tutaj wzięli?
- Z fantazji - palnął Romeo, a Fuga dodał tajemniczo:
- Życie jeszt piękne i nigdy nicz nie wiadomo...
No, proszę, odpowiedź godna tajemniczego maga z bajek
perskich.
- Nie możecie mi powiedzieć?
- Drogą dedukcji - uśmiechnął się chytrze Romeo. - Wydedukowaliśmy, że ty tu będziesz.
- Nie żartuj, tylko mów, bo cię palnę.
- Przyprowadziła nas dobra wróżka...
- Ty, muminku, zastanów się, bo już tracę cierpliwość.
~* Niewiele masz do stracenia.
Mów tu z takim! Nie odrósł jeszcze dobrze od ziemi, a już
ma język jak tybetański młynek do klepania modlitw.
- Jak nie chcesz, to nie będę cię prosił.
Fuga spojrzał na mnie wyrozumiale.
149
- Czy to takie ważne. Grunt, źe mamy piękną pogodę.
I życie takie piękne.
Piękne, szkoda gadać. Może dla niego, lecz dla mnie?
Miałem dostać adres ojca, a tymczasem musiałem się zadowolić towarzystwem tych typków spod ciemnej gwiazdy. Początkowo byłem strasznie wpieklony, ale po sarnim combrze
i szynce z dzika Świat wydał mi się jeszcze piękniejszy niż
Fudze. I byłoby zupełnie fajnie, gdyby nagle ktoś nie zastukał.
Pani Stasia - pomyślałem i z rozmachem szarpnąłem za
klamkę. Byłbym zapewne padł zemdlony, gdybym się nie
oparł o ścianę, bo zamiast pani Stasi w drzwiach ukazała się
kierowniczka we własnej, majestatycznej osobie.
- A mówiłem ci, żebyśmy się ulatniali - zawołałem bezwiednie do Romea.
Ten nie przejął się zjawieniem się nowej postaci na scenie
zdarzeń; z wilczym apetytem wbijał spokojnie nowy słoik
sarniny. Kierowniczka ogarnęła cały pokój władczym spojrzeniem. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje: czy weszła do
nieodpowiedniego pokoju, czy też jej lokatorzy skurczyli się
w ciągu nocy. Nie byłaby jednak kierowniczką, gdyby nie
huknęła:
- Gdzie jest Boczak?
- Słyszałem, że wyjechał służbowo - pozwoliłem sobie
poinformować władzę. Uczyniłem to wbrew własnej woli i na
swą zgubę, gdyż w tej samej chwili pani kierowniczka poznała
mnie. Zrobiła oczy starego puchacza i jeszcze głośniej
huknęła:
- A ty skąd się tu wziąłeś?
Nieodpowiednie pytanie w nieodpowiednim miejscu i czasie, bo szczerze mówiąc, w tej chwili nie miałem pojęcia, skąd
się wziąłem i czy w ogóle istnieję. Cały rozum wszedł mi nagle
w pięty. Nie mogłem wydobyć; z siebie głosu, ani uporządkować rozkołatanych myśli. Zostawiłem więc pytanie bez odpowiedzi.
150
Wyręczył mnie Romeo, a raczej pogrążył jeszcze bardziej,
bo zamiast okazać kierowniczce należyty szacunek, uśmiechnął się przekornie i zagaił:
- Może pani zje z nami kawałek sarniego combra? Pycha!
. Kierowniczka nie skorzystała jednak z zaproszenia.
- Co wy tu robicie? Kto was tu wpuścił?
Pytanie znowu pozostało bez odpowiedzi. Bałem się, że
puszczą farbę i sypną naszą panią Stasię, ale oni milczeli jak
trusie. I to było najgorsze, bo nikt nie wiedział, co za chwilę
nastąpi. Właściwie nic nie nastąpiło, tylko Fuga przełknął
ostatni kęs kanapki z szynką dzika i rzucił pojednawczo:
- Czo się pani tak denerwuje, kiedy taka piękna pogoda
i życie takie piękne.
Bęc! Tego tylko brakowało. Kierowniczka nie wzięła do
serca optymistycznej filozofii Fugi. Zapłonęła straszliwym
gniewem. Zdawało się, że rozniesie cały pokój, a z nim nas,
biednych rozbitków losu, lecz nie rozniosła. Wydała tylko
sykliwy okrzyk:
- Dość mam tych kpin! - I zawołała donośnym głosem
w stronę pustego korytarza: - Panie Grzywacz! Panie Grzywacz, niech pan tu przyjdzie na chwilę.
Chwila ta trwała straszliwie długo, gdyż portier Grzywacz
był wysłużonym rencistą, a pokonanie schodów stanowiło dla
niego niemały wysiłek.
- Proszę pani, myśleliśmy, że to schronisko młodzieżowe wtrącił mimochodem Romeo.
Spudłował. Taki argument dobry był dla pani Stasi, lecz nie
dla kierowniczki.
- Ty mnie tu nie czaruj! - zawołała. - Zaraz przyjdzie
portier, to się przekonamy.
Myliła się jednak, gdyż portier nie potrafił niczego wyjaśnić. Stał w progu jak kmieć u drzwi swego groźnego-pana,
przebierał nerwowo palcami po klapie wytartej marynarki
i spoglądał na nas pełnymi zdumienia oczami.
151
- Oni... Ci... A skądże ja mogę wiedzieć? Daję słowo, pani
kierowniczko, że ich nawet nie widziałem.
- To co, z nieba spadli?
- Z nieba?... - zastanowił się głęboko. - No, nie... Sama
pani wie, że ja tu siedzę i nikogo nie przepuszczę, a znam
wszystkich, proszę ja kogo. I nikt mi się nie przemknie.
- Dobra, dobra, panie Grzywacz. Pan pewno zasnął.
- Święci anieli, ja, pani kierowniczko? Cały czas czuwałem.
- Czuwał pan, a oni przez ścianę przeniknęli.
- Daję słowo, że nie... - urwał, spojrzał na nas błagalnie,
jakby szukał naszej pomocy.
Żal nam się go zrobiło, a najwięcej Fudze, bo ni stąd, ni
zowąd wtrącił:
- To niewinny człowiek. On nie szpał, tylko my przez
kuchnię... Taki deszcz, czo można robić?
- A któ wam pozwolił? - zagrzmiała.
- Nikogo nie było, proszę pani - dorzucił Romeo.
Na taki argument kierowniczce opadły bezsilnie ręce. Żal
mi się jej zrobiło. Nie przypuszczała, że na takich jak Romeo
nie ma silnych. Nie wiedziałem jednak, jak mam okazać to
szlachetne uczucie, więc tkwiłem pod ścianą czekając, aż się
wyładuje, oczywiście na mnie, bo na kim mogło się to skrupić.
Nie myliłem się. Kierowniczce wnet powróciły nowe siły.
Spojrzała na mnie jak na przyczynę całego zła.
- To tak mi się odwdzięczasz?
Nie miałem zielonego pojęcia, skąd mógł pochodzić mój
dług wdzięczności, postanowiłem jednak puścić w niepamięć
wszelkie żale i wziąć na siebie całą odpowiedzialność, żeby
tylko panią Stasię ominął paternoster.
- Proszę pani - powiedziałem jak prawdziwy mężczyzna to ja ich tu przyprowadziłem. Przyszedłem, żeby dowiedzieć
się o adres ojca. Nikogo nie było w tym pokoju, a na dworze
wczoraj, pani dobrze wie... psa nie wypędzisz. Niech się pani
na nas nie gniewa. Możemy za ten nocleg zapłacić.
152
Pani kierowniczka uniosła dłonie do skroni, bo dokąd
mogła w tej sytuacji unieść.
- Czy wy, chłopcy, nie rozumiecie, że weszliście bez
pozwolenia do cudzego pokoju. Przecież tu ludzie mieszkają.
Mają swoje rzeczy...
- Maciek - wtrącił nagle Fuga - czo się będziesz patyczkował. Zapłać i po krzyku.
Brak mu było wyczucia. Strzelił kapitalnego byka, bo
kierowniczka dopiero teraz wpadła w prawdziwą złość.
- Co wy sobie, smarkacze, myślicie? Ja do was po ludzku,
a wy... słów mi brak...
Mnie też zabrakło słów, więc milczeliśmy chwilę we wzrastającym napięciu. Zapanowała cisza jak przed burzą, a ja już
dobrze wiedziałem, że gromy polecą na mnie. Nie musiałem
długo czekać. Pani kierowniczka stanęła przede mną jak góra
pachnąca perfumami „Fascination" czy czymś w tym rodzaju, połyskująca lakierem, groźna i pełna oburzenia.
- A z tobą to na osobności pogadam. Dlaczego wtedy
uciekłeś?
Proszę, oto proste pytanie, nie wymagające żadnych wyjaśnień. Wprawiło mnie ono w szczere zakłopotanie. Dlaczego
wtedy uciekłem? Dla mnie były to już czasy niemal historyczne, a ona spojrzeniem, zmarszczeniem brwi, zacięciem warg
i całą swoją osobą domagała się odpowiedzi.
- Proszę pani - napomknąłem mimochodem - od tego
czasu sporo wody upłynęło w Wiśle. Niech się pani na mnie
nie gniewa. Nie mogłem inaczej...
- I skąd się tu właściwie wziąłeś? Myślałam, że już dawno
wróciłeś do Bierzmanowa.
- Jerzmanowa - poprawiłem dyskretnie. - Nie, proszę
pani, nie byłem jeszcze w Jerzmanowic
- A tu kierownik internatu, pan Bielicki, bez przerwy
dzwonił i wypytywał o ciebie.
- Pan Sielicki - zauważyłem.
153
- No, właśnie. I co właściwie z tobą się dzieje?
Ba, gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Działo się
ze mną nie najlepiej; gdyż właśnie w tej chwili przypomniałem
sobie, że nie mam adresu ojca, i zastanowiłem się, co w tej
sytuacji będę robił. Romeo z Fugą nie zastanawiali się.
Zgarnęli swój nędzny dobytek i, nie zważając na okoliczności,
wybierali się właśnie w siną dal albo jeszcze gdzie indziej.
- No, czo, idziesz ż nami? - zapytał Fuga.
Ja tymczasem tkwiłem jeszcze w miejscu, gdyż nie mogłem
znaleźć odpowiedzi na pytanie pani kierowniczki.
- Radziłabym ci, żebyś został i porozumiał się z panem
Bielickim.
- Sielickim - poprawiłem, chociaż w tej chwili było bez
znaczenia, jak się mój opiekun nazywa. - Już się z nim
porozumiałem - powiedziałem bez ogródek całą prawdę.
Zrobiła zdziwioną minę.
- I co? Pan Sielicki pozwolił ci wrócić tutaj?
- On już jest w Jerzmanowie, a ja... - potknąłem się, ale
wnet dodałem: - wracam tam za kilka dni.
- A tymczasem włóczysz się z tymi... - w jej słowach
zabrzmiała nutka pogardy.
- No, chodź, czo się będziesz uszprawiedliwial - ponaglał
mnie Fuga.
Byłem między młotem a kowadłem: tutaj pani kierowniczka domagała się wyjaśnień, których, niestety, nie mogłem
udzielić, a tam Fuga miłosiernie pragnął mi pomóc wydostać
się z przykrej sytuacji. Wahałem się chwilę, lecz jak dobrze
wiecie, nie lubię się wahać, złapałem więc w biegu moją torbę
i posyłając pani kierowniczce najmilszy z mych uśmiechów,
rzuciłem usprawiedliwiająco i tajemniczo:
- Przepraszam panią, ale wkrótce wszystko się wyjaśni.
Zanim zorientowała się, co się ma wyjaśnić, byliśmy już
daleko za hotelem.
- Upiekło się - stwierdził Romeo, a Fuga dodał:
154
- Widzisz, nigdy nicz nie wiadomo. Grunt to się nie
przejmować, bo życie takie piękne.
- To cześć! - powiedziałem, bo mnie zaczęli znów denerwować.
- Co, nie idziesz z nami? - zapytał Romeo.
- Znikaj mi z oczu. Czy ty nie kapujesz, że stale przynosisz
mi pecha. Kiedy tylko cię spotkam, to wsypa.
Romeo zatrzepotał jasnymi rzęsami.
- Takiś kolega!
- Już ci powiedziałem, szczeniaku, że nie jestem twoim
kolegą. Szerokiej drogi.
Fuga objął mnie obojętnym spojrzeniem.
- Daj mu szpokój. On się nie nadaje.
Wyrok był bezapelacyjny. Nie nadawałem się. Nie wiedziałem do czego, ale to mnie w tej chwili nie interesowało. Skinęli
mi z daleka i odeszli jak dwaj wytrawni wędrowcy. Ja tymczasem stałem wpatrzony bezmyślnie w pracującą obok koparkę.
Jej zębata paszcza ryła piaszczystą ziemię ojczystych Mazur,
a mnie zdawało się, że wyrywa mi wnętrzności. Bo oto znowu
zostałem na krze lodowej, wśród wezbranego nurtu życia.
Zdawało mi się, że kra pod moimi stopami topnieje w zawrotnym tempie, a ja wnet zanurzę się w bezdennej głębinie.
I byłbym tak sterczał do wieczora, gdyby nagle nie zjawiła się
pani Stasia. Przechodziła właśnie z kuchni do baraków.
- Wiem już wszystko - powiedziała z tajemniczym uśmiechem. - Grzywacz mi powiedział. Nakryła was kierowniczka.
- Nic się nie stało, pani Stasiu. Nie puściliśmy farby.
- Wiem. - Trąciła mnie żartobliwie w bok. - Musiałeś się
najeść strachu.
- To mnie pani nie zna. Tyłka teraz - dodałem minorowo nie wiem, co robić.
Pani Stasia przymrużyła zabawnie swe czarne oczy.
- Nie martw się. Jak wczoraj wróciłam do domu, to
zastałam list od twojego ojca. Jest w Gdańsku.
155
3
Dwa dni wędrowałem do Gdańska. Pr-zejechałem
tę trasę
rozmaitymi środkami lokomocji - wytwornym peugeotem
404, starem do przewożenia nierogacizny, chłodnią wiozącą
zdechłe śledzie, betoniarką i karawanem przerobionym ze
starego chaussona. Z uśmiechem zniosłem wszystkie trudy
i niewygody, bo przecież jechałem do wyznaczonego celu
i miałem nadzieję zobaczyć ojca, a jak masz nadzieję, to
wszystko wydaje ci się błahe i pełne uroku.
Na drugi dzień po południu byłem już w Gdańsku. Adres
ojca brzmiał: Gdańsk - Jelitkowo, ulica Przymorska 6 mieszkania 9. Z Gdańska sypnąłem się tramwajem do Jelitkowa
i bez trudu odszukałem wymienioną ulicę.
Wtedy dopiero doznałem uczucia niepewności. Coś mnie
ścisnęło mocno za gardło i nie chciało puścić. Bałem się tego
spotkania. Sto razy powtarzałem sobie, że to przecież tylko
próba, że nie należy się przejmować, a jednak za każdym
razem ogarniał mnie lęk. I czułem straszną tremę, jak gdybym
za chwilę miał być wywołany do tablicy. „Łańko, do tablicy!"
- brzmiało mi w uszach. Miałem w głowie straszliwą pustkę,
w uszach szum, piekły mnie policzki, a nogi były ciężkie jak
z ołowiu. Zawróciłbym zapewne spod domu, gdyby nie
piekielny upór, który kazał mi iść dalej.
Kamienica była stara, zaniedbana. Z szerokiej bramy
z przejazdem wchodziło się na kamienną klatkę schodową.
Wstąpiłem więc na schody jak na stromiznę nie do pokonania
i wspinałem się coraz wolniej, jakbym na plecach dźwigał dwa
worki piasku. Wreszcie stanąłem przed drzwiami z numerem
156
dziewiątym. I nagle poczułem, że ogarnia mnie panika.
Chciałem uciec, lecz zupełny bezwład trzymał mnie w miejscu. Nacisnąłem guzik dzwonka. Usłyszałem ciche brzęczenie...
Cisza... tylko w uszach dzwoniło mi coraz głośniej. Nikt się
nie zjawiał. Zadzwoniłem drugi raz. Znowu cisza.* Trzeci raz
już nie zadzwoniłem, gdyż nagle coś się we mnie przełamało;
wydało mi się, że ktoś mnie zwodzi. Oto ja od tylu już dni
wędruję przez pół Polski jak przez tor przeszkód, męczę się,
uciekam, wywijam, a tymczasem...
Sądziłem, że ojca zastanę w domu. Powinien przecież
czekać na mnie. Tyle lat nie widzieliśmy się... Coś mną
szarpnęło i raptem wszystko stanęło dęba, jakby świat się
odmienił. Krew uderzyła we mnie spłoszonym rytmem, rozdygotały się nerwy i, nie zważając na nic, zacząłem walić
pięścią w drzwi.
- Co ty tak hałasujesz? - usłyszałem z boku czyjś głos.
W sąsiednich drzwiach stała stara kobieta wbita w zniszczony
szlafrok i świdrowała mnie gniewnie oczami.
- Ja do ojca.
- Do jakiego ojca? Tu mieszka pani Talaberska.
- Mam adres ojca i muszę się z nim koniecznie zobaczyć.
- Mówię ci chłopcze, że tu mieszka pani Talaberska.
- Może ojciec odnajmuje od niej pokój. Mam przecież jego
adres. O, proszę, niech pani patrzy. - Podałem jej zmiętą
kartkę. Przyjrzała się jej z niedowierzaniem, a potem skierowała na mnie guzikowate oczy.
- Ona tu wynajmuje jeden pokój, ale teraz jej nie ma.
Wyjechała do córki do Wejherowa.
- t>o Wejherowa - powtórzyłem bezwiednie. - A kiedy
wróci?
- Mówiła, że wróci dopiero jutro rano.
- No to cześć - wyszeptałem pełen rezygnacji.
Kobieta przyjrzała mi się baczniej i przychylniej.
157
- Mówisz, że przyjechałeś do ojca?
- Tak. I bardzo mi na tym zależy, żeby się z nim
spotkać. Może pani go widziała? Taki przystojny z ciemnymi oczami.
- Czy ja wiem? Tylu tu się kręci.
Wyjąłem z kieszeni fotkę ojca. Podsunąłem jej pod oczy.
- To mój ojciec. Może pani go spotkała?
Kobieta wygrzebała z kieszeni szlafroka okulary.
- Zaraz, zaraz... coś mi się zdaje, że widziałam tu takiego.
No jasne, kiedyś zadzwonił, żeby pożyczyć zapałki. To chyba
ten.
- Może pani wie, gdzie ojciec pracuje?
- Skądże, chłopcze. Ja go wtedy tylko raz widziałam. Mnie
tam nie obchodzi, kto tu mieszka i co robi. - Jej twarz znowu
stężała w starczej niechęci i obojętności, - Przyjdź jutro rano,
może zastaniesz panią Talaberską. - To powiedziawszy, zatrzasnęła mi przed nosem drzwi.
Stałem jeszcze chwilę pod drzwiami. Czułem, jak narasta
we mnie żal. Zdawało mi się, że znowu ktoś mnie oszukał,
a cały świat jest mi przeciwny i nieprzychylny. Przed chwilą
bałem się spotkania z ojcem, a teraz zapragnąłem go zobaczyć.
Może on doda mi otuchy, osłoni, wesprze, bo nagle przeraziła
mnie samotność. Zdawało mi się, że wokół jest tylko ogromna
pustka, a ludzie mnie unikają.
Zastanawiałem się, co robić? Przypuszczałem, że ojciec
pracuje na rannej zmianie, więc powinien się wkrótce zjawić.
Postanowiłem więc czekać na niego. Zszedłem na dół, na
ulicę, i kręciłem się wokół bramy. Wiadomo jednak, że im
dłużej czekasz, tym czas wolniej upływa, a dla mnie to nawet
nie płynąłj tylko ciągnął się jak zakrzepła smoła.
Dokoła ruch. Pełnia letniego sezonu i ludzie jacyś wczasowi, wakacyjni; wszyscy opaleni, jakby przysmażeni na baranim łoju. Jednym słowem czerwonoskórzy Indianie w europejskich fatałaszkach. Obija się to towarzystwo, snuje się po
158
ulicy rozleniwione słońcem i plażą. A ja wśród nich zagubiony
i niedojdowaty, jakby z innego gatunku, z innej gliny.
Znudziło mi się obserwowanie ulicy. Przystanąłem przed
wystawą warzywniczego sklepu. Młoda kapusta, kalafiory,
ogórki, kalarepa... poukładane w piramidy i rozmaite figury
geometryczne. Tchnęło od nich świeżością i zielenią. Najdłużej przyglądałem się kalafiorom. Wyglądały trochę jak kwiaty,
a trochę jak źle ugniecione ciasto. Wydało mi się, że te
poczciwe warzywa spoglądają na mnie ludzkimi oczami,
patrzą dociekliwie i kpiąco, jakby się ze mnie nabijały...
Nagle w szybie zobaczyłem odbicie starej kobiety, z którą
rozmawiałem na górze. Była już ubrana w znoszoną suknię,
a w odbiciu wyglądała jeszcze starzej i bardziej przywiędła.
- Ty wciąż jeszcze czekasz? - zapytała.
Odwróciłem się.
- Może ojciec wieczorem wróci do domu.
- Nie doczekasz się, biedaku. Tacy młodzi mężczyźni nie
wracają o tej porze do domu.
Odeszła, powłócząc cienkimi jak szczudła nogami. Ruszyłem prawie bezwiednie. Nie zastanawiałem się, dokąd i po co,
bo to i tak nie miało żadnego znaczenia. Szedłem główną ulicą
Jelitkowa, a potem znalazłem się w alei prowadzącej w stronę
morza. Mijałem wracających z plaży-ogorzałych, rozleniwionych, zadowolonych z siebie, a wszystko dokoła - krajobraz
i ludzie - wydawało mi się nierealne, jakby przyćmione
i pozbawione życia.
Dopiero kiedy zatrzymałem się na wydmach, obraz otaczającego mnie świata wrócił ze wzmożoną wyrazistością. Zobaczyłem morze. Pierwszy raz w życiu, daję słowo, i zachłysnąłem się jego olśniewającym widokiem. Przede mną ogromna
przestrzeń, jak gdyby nagle świat poszerzył się i wyolbrzymiał. Słońce stało już nisko nad horyzontem jak balon na
uwięzi. Po oleistej tafli biegła rozedrgana smuga refleksów,
a woda była miedziana i sinobłękitna. Nad wodą strzępy
159
nasiąkniętych światłem obłoków i ta przemożna dal zapierająca oddech i ciągnąca ku sobie.
Stałem długo. Na twarzy czułem ostry powiew morskiego
wiatru i zdawało mi się, że cały żal taje we mnie, kruszy się,
a kojący spokój napływa wraz z przybojem. Zbiegłem z wydm
na plażę. Grzązłem w skrzypiącym pod podeszwami piasku, aż
wreszcie doszedłem do ubitego przybojem pobrzeża. Plaża
była niemal pusta. Mewy z krzykiem siadały na brzegu,
szukając resztek pożywienia. Wokół - szumnie, szeroko,
świetliście.
Szedłem wzdłuż pobrzeża, obserwując grę fal przetaczających się przez palisadę falochronów. Miarowy oddech morza,
rytm melodii fal wywołał w mojej pamięci fragment Odysei.
Oto ja, Telemach, wychodzę na brzeg morza i spoglądam
w dal, czy z mgieł nie wyłoni się łódź ojca, Odysa.
Oddałbym się zapewne całkowicie marzeniom i fantazji
gdybym nie spostrzegł, że z przeciwnej strony zbliża się do
mnie dziewczyna. Szła wolnym krokiem, co chwila schylając
się i grzebiąc patykiem wśród wyrzuconych na brzeg muszelek
i morskich porostów. Na mój widok zatrzymała się. Spojrzała
wesoło i zalotnie.
- Ty też zbierasz bursztyny? - zapytała swobodnie, jakbyśmy się od dawna znali.
- Ja?... - Ocknąłem się z zadumy. - Ale skąd? Ja po prostu
idę... - palnąłem bez sensu. Przyjrzałem jej się uważniej.
Spodobała mi się. Była smukła, wysoka i wiotka. Uśmiechała
się łagodnie, a właściwie cała była delikatnym uśmiechem.
I ruchy miała dziwnie płynne, harmonijne.
Pokazała mi woreczek nylonowy pełen drobnych bursztynów.
- Zobacz, ile nazbierałam. Ubóstwiam bursztyny. A ty?
- Ja?... - Byłem zaskoczony jej pytaniem i chwilowo nie
miałem pojęcia, czy lubię je, czy nie.
- Czy lubisz bursztyny?
160
- Nie zastanawiałem się nad tym.
- Zabawny jesteś. I wystraszony. Co ci jest?
- Nic.
- Spójrz, jaki piękny zachód słońca. Ubóstwiam takie
zachody. A ty?
- Ja?... No pewnie.
- Mówisz to bez przekonania. Jesteś zgaszony.
- Wcale nie. To ci się tylko tak zdaje.
- Pewno coś przeżywasz.
- Każdy coś przeżywa.
- Mieszkasz tutaj, w Jelitkowie?
- Nie. Jestem tu przypadkowo. Przyjechałem do ojca.
- I zostaniesz?
- Nie wiem.
- Bo ja tu mieszkam niedaleko. Moglibyśmy się spotykać.
Byłoby zupełnie fajnie.
- Powiedziałem ci, że przyjechałem do ojca i nie wiem, jak
długo tu zostanę-. Może już jutro będę musiał wracać. To
wszystko zależy...
- Od czego?
- Za dużo chciałabyś wiedzieć.
Roześmiała się.
- Zgadłam, zgadłam... Jesteś porywczy i nieopanowany.
Tak cię określiłam w myślach.
- Ty, słuchaj, czego ty właściwie chcesz ode mnie?
- I potrafisz być niegrzeczny. - Przechyliła żartobliwie
głowę i spojrzała wyczekująco. - No, powiedz coś jeszcze- Przepraszam... Gdybyś była na moim miejscu... - Urwałem, bo pomyślałem, że się trochę zagalopowałem. Cóż tę
dziewczynę mogło obchodzić, że nie zastałem ojca w domu,
i że w ogóle nie lubiłem się zwierzać.
Zatoczyła ręką krąg jak w baletowej figurze.
- No, proszę, i to zgadłam, że masz jakieś kłopoty. Coś cię
gnębi.
161
- Pleciesz. Nie mam żądny en kłopotów am mc mnie me
gnębi. Po prostu taki jestem, jaki jestem.
Podobała mi się. Wydawało mi się, że trochę kpi ze mnie,
i tego nie mogłem znieść. Ruszyłem więc wolno przed siebie,
grzebiąc butem w muszelkach. Nagle wśród muszelkowego
miału zobaczyłem błyszczący kamyk. Schyliłem się. W dłoni
błysnął piękny, duży bursztyn.
- Pokaż, pokaż - zawołała radośnie. - Jaki piękny!' Ty
jednak masz szczęście.
- Zezowate - dodałem z goryczą.
- Pod jakim znakiem zodiaku urodziłeś się?
- Pod żabą - zakpiłem ponuro.
- Żartujesz. Nie ma takiego znaku.
- Astrologowie dla mnie go wymyślili.
- Jesteś śmieszny i zabawny. Wiesz, że zaczynasz mi się
podobać.
T- Nic z tego. Nie jestem w nastroju. I w ogóle...
- W ogóle jesteś sfrustrowany... - Bęc, zabiła mi porządnego ćwieka, bo, chociaż czytałem wiele książek, to jednak nie
znałem znaczenia tego słowa. W jej ustach zabrzmiało ono
nieco drwiąco, więc pomyślałem, że się ze mnie po prostu
nabija, a to jedno słowo wprawiło mnie nagle w zakłopotanie.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- No to cześć - wydukałem. - Ja już idę.
- Obraziłeś się?
- Nie, tylko nie mam czasu.
- Odprowadź mnie, to po drodze do miasta. - Uśmiechnęła
się tak mile i serdecznie, że nie wypadało mi odmówić.
Ruszyliśmy w stronę wydm. Zatrzymaliśmy się pod karłowatą sosną, widniejącą na tle seledynowego nieba jak proporzec zatknięty w piachu. Dziewczyna odwróciła się ku morzu.
- Spójrz, jaka cudowna gra barw.
Spojrzałem, ale chwilowo nie poddałem się urokowi gry
barw, gdyż wciąż jeszcze zastanawiałem się, co może znaczyć
162
to tajemnicze słowo „sfrustrowany". Dziewczyna oparła się
plecami o pień sosny.
- Czy mógłbyś to opisać?
- Ja?... Nigdy nie próbowałem.
- Może nie lubisz opisów przyrody?
- To zależy. Są pisarze, którzy potrafią tak opisać przyrodę, że czujesz każde drgnienie ziemi.
- Na przykład kto?
- Dajmy na to Curwood. Czytałaś jego książki?
- Tak, ale to raczej dla chłopców.
- Curwood - westchnąłem. - Pamiętam taki jeden opis
zimowej nocy w puszczy kanadyjskiej. Gdy to czytałem,
czułem, że tam jestem: widzę księżyc wiszący nad lasem,
wielką przestrzeń zamarzniętego jeziora i słyszę tupot łosi
uciekających przed wilkami. Albo London, kiedy opisuje
Daleką Północ, to cię aż ciarki przechodzą i myślisz, że za
chwilę zamarzniesz w sopel lodu. Albo Sienkiewicz. Pamiętasz ten opis, kiedy Bohun jedzie przez step? Chociaż nigdy
nie widziałem prawdziwego stepu, to wtedy, gdy czytałem ten
fragment, słyszałem falujące trawy i czułem zapach kwitnących kwiatów. Nie mówię już o Conradzie. Pamiętam doskonale opis ciszy na morzu. Zdawało mi się wtedy, że morze
zakrzepło, a z nim wszystko zamarło, nawet dusza w człowieku... - Urwałem. Wydało mi się, że za dużo plotę. Ona
spojrzała na mnie ciepło i westchnęła.
- Mów... tak ładnie opowiadasz.
- Przesadzasz. Lubię czytać książki, ale opowiadać to nie
bardzo... - Chciałem coś jeszcze wyjaśnić, ale w tej samej
chwili spoza sośniny wyłoniła się malownicza grupa i nagle
wydało mi się, że nie jestem nad Bałtykiem, ale gdzieś daleko
w Meksyku pod Acapulco. Trzej chłopcy mieli bowiem na
głowach słomkowe kapelusze o wielkich rondach, niby wspaniałe sombrera, kraciaste koszule i szerokie jak spódnice
spodnie. Jednym słowem folklor meksykański w polskim
163
wydaniu. Jeden z nich brzdąkał coś na gitarze. Przez chwilę
zdawało mi się, że gra rumbę albo habanerę, lecz myliłem się,
gdyż wnet usłyszałem zawadiacki rytm rodzimego big-beatu.
Rąbał na tej gitarze, aż iskry leciały. Dwaj jego towarzysze szli
w tanecznym rytmie.
Kiedy nas spostrzegli, zatrzymali się.
-- Patrzcie, patrzcie, na randkę się wybrali! - zawołał
piegowaty blondynek.
Prysł nagle nastrój egzotyki i powiało zwykłym, przyziemnym cwaniactwem. Wyczułem, że szukają zaczepki. Gitarzysta rzucił bowiem gitarę na piasek i bezczelnie skinął na
dziewczynę.
- Ty, królewno, zostaw tego szczeniaka. Chodź z nami.
Zagramy ci coś ładnego.
- I zaśpiewamy - dodał z cwaniackim uśmiechem piegus.
Dziewczyna crfwyciła mnie mocno za rękaw koszuli, pociągnęła w bok.
- Nie zwracaj na nich uwagi.
Nie należę do zabijaków i nie lubię awantur, lecz w tym
układzie nie wypadało uciekać. Spojrzałem na nich wyzywająco. Byli ode mnie starsi i roślejsi. Ich trzech - ja jeden.
Wiedziałem, że to nie przelewki i chętnie nie zwróciłbym na
nich uwagi, lecz wobec dziewczyny nie mogłem stchórzyć.
Stanąłem więc w bojowej postawie.
- Hej, czego szukacie? - zawołałem gniewnie. - Idźcie
swoją drogą.
- Prosiłam cię, żebyś się nie odzywał - jęknęła błagalnie
dziewczyna.
Trzeci z nich, czarny, krępy, z sypiącym się pod nosem
"'ąsikiem zabiegł nam drogę.
- Odpływaj, szczeniaku, pókim dobry! -Łypnąłgniewnie,
jakby chciał mi dać do zrozumienia, że mam się ulotnić.
- Widziałem jeszcze lepszych.
- Zamknij dziób i nie głosuj!
164
- A ty nie tak ostro, bo się przelęknę. Jak szukasz szczęścia,
to nie u mnie.
- Zgaś go, Heniek! - zawołał z boku gitarzysta.
Dziewczyna krzyknęła głośno:
- Czego chcecie od tego chłopca?!
- Rozsądku - zaśmiał się piegus i posuwistym krokiem
zbliżył się do dziewczyny. Zasłoniłem ją, lecz ten odepchnął
mnie mocno i chwycił ją za rękę. - Chodź z nami. Ten
szczeniak nie pasuje do ciebie.
Przeholował. Targnęło mną. Rzuciłem się na niego z pięściami, lecz zanim zdążyłem zadać cios, ten z wąsikiem podciął
mi nogi. Upadłem na ziemię. Piegus był już na mnie. Chciał
mnie przydusić do ziemi, lecz wywinąłem się. Zaczęliśmy się
siłować. Był mocny i zwinny, nie mogłem mu dać rady, ale
broniłem się zaciekle. Nie wiem, jak długo z nim wałczyłem,
lecz w pewnym momencie poczułem straszliwe uderzenie
w ucho. To ten krępy z wąsikiem kopnął mnie leżącego.
Zwinąłem się z bólu. Traciłem siły... Słyszałem krzyk dziewczyny:
- Bohaterowie, trzech na jednego! Chuligani!
Nagle piegus puścił mnie. Zaczął uciekać. Podniosłem się
z ziemi. Obok zobaczyłem dziewczynę, a dalej uciekających.
Za nimi wielkimi susami sunął jakiś mężczyzna. Tamci rozpierzchli się wachlarzykiem, każdy w inną stronę. Mężczyzna
ścigał tego krępego wyrostka. Nie dogonił go jednak, gdyż
tamten wpadł w gęstą sośninę ciągnącą się zagajnikami pod
wydmami.
Wyprostowałem się z trudem. Dotknąłem ucha. Piekło
boleśnie. Czułem, że puchnie, a w ustach miałem słodki
smak krwi. Dziewczyna podała mi chusteczkę.
- Co ci jest?
- Nic. Zaraz przejdzie.
- jesteś blady.
- To ci się tylko tak zdaje.
165
Zbliżyła się i delikatnie wycierała mi twarz chustką.
- Tak strasznie się bałam.
- Niepotrzebnie. Gdyby był jeden...
- To zwykli chuligani, łobuzy...
- Tak, ale było ich trzech. - Otrzepywałem się z piasku.
Przyglądała mi się bacznie i nagle roześmiała się.
- Czego się śmiejesz?
- No, bo... ubóstwiam takie sytuacje.
- Ty wszystko ubóstwiasz.
- Wszystko, co ciekawe i odbiega od przeciętności. Wiedziałam, że tak się zachowasz. Przecież to piękne jak
w książce.
- Piękne - mruknąłem z przekąsem. - Bardzo piękne,
tylko mi ucho puchnie. Ale to nic...
- Zupełnie w stylu Waltera Scotta. Wyobraź sobie: jest
wieczór w mglistych górach Szkocji, przepastnym borem
jedzie księżniczka i nagie napadają na nią zbójcy... I zjawia się
dzielny rycerz.
~ Daj spokój z Walterem Scottem. Mogłem oberwać takie
baty, żebym się stąd nie wykaraskał, a ty mi o romantycznej
przygodzie... Muszę już iść - powiedziałem z nutką żalu, bo
dziewczyna bardzo mi się podobała i chętnie bym z nią jeszcze
został.
- Szkoda. Myślałam, że mnie odprowadzisz. - W głosie jej
wyczułem żal.
- Bardzo się spieszę. Chciałbym zastać ojca w domu.
- To może jutro się spotkamy.
- Może...
~ Ja tutaj przychodzę na plażę.
Podałem jej rękę.
- To cześć. Trzymaj się.
- Śmieszne, nawet nie wiem, jak ci na imię.
- Maciek.
- Mnie Dorota.
166
- Cześć, Dorota.
- Do zobaczenia.
Odszedłem szybko, nie chcąc przedłużać tego pożegnania.
Nagle, gdy włożyłem rękę w kieszeń, poczułem gładką grudkę
bursztynu. Zatrzymałem się.
- Dorota!
Była już daleko. Podbiegłem więc do niej.
- Weź ode mnie na pamiątkę. Może się już nie zobaczymy.
T rzymała chwilę złocistą grudkę bursztynu w dłoni.
- Jaki piękny. A ty... jesteś naprawdę miły.
4
Huśtawka, daję słowo - raz na wozie, raz pod wozem,
a właściwie nie wiadomo gdzie. Raz windujesz się do góry
i zdaje ci się, że cały świat do ciebie należy, to znowu spadasz
na łeb, na szyję i myślisz, że jesteś na dnie. Widocznie takie już
życie i nic na to nie poradzisz. Trzeba być linoskoczkiem albo
kaskaderem, żeby sobie kości nie pogruchotać.
W takim właśnie nastroju szedłem na ulicę Przymorską,
a właściwie biegłem, bo chciałem jak najszybciej zobaczyć się
z ojcem. Tym razem nie miałem już żadnych oporów. Raz
kozie śmierć. Zobaczę, jaki ten mój stary. Powiem mu po
prostu: „Widziałem cię w telewizji i chciałem się z tobą
spotkać. Nie myśl, że będę o coś prosił. Ja nie z tych, co się
dopraszają. Pogadamy jak mężczyzna z mężczyzną..." Tak
sobie to pięknie ułożyłem i gdy nacisnąłem dzwonek, byłem
zupełnie spokojny.
Ale ojca nie zastałem. Na odgłos dzwonka odezwała się
cisza, która w takich wypadkach najchętniej się odzywa.
Stałem więc pod drzwiami jak przywiędły tulipan i na nic
zdało się moje kozakowanie... Znowu coś mnie ogarnęło, nie
będę nawet pisał co, bo to byłoby nudne. Powlokłem się dokąd
nogi niosły, a nogi zaniosły mnie znowu na plażę.
Było pusto, cicho, tyłko mewy z krzykiem siadały na palach
falochronów, a morze szumiało sennie i kojąco. Usiadłem
w plażowym koszu i bezmyślnie patrzyłem na przybój. Wydało mi się, że jestem Robinsonem wyrzuconym przez fale na
brzeg samotnej wyspy i oczekuję czegoś, co nigdy się nie
spełni. A morze było wciąż ogromne, bezbrzeżne, a przestrzeń
168
otchłanna, wsysająca człowieka jak tajfun bezbronnego ptaka.
Poczułem wielkie znużenie. Nie miałem już sił szukać
noclegu, więc postanowiłem przenocować na plaży; zdrowo,
tanio i oryginalnie. Złączyłem więc dwa kosze, tak że zrobiłem
z nich wspaniały bungalow, włożyłem na siebie wszystkie
ciuchy, jakie miałem w plecaku - sweter, wiatrówkę, ciepłe
skarpety, czapkę - i kołysany melodią fal chciałem zasnąć...
Nie udało mi się jednak, gdyż za chwilę usłyszałem, że ktoś
zbliża się do moj ego bungalowu. Niech mu stokrotki zakwitną
na podniebieniu, nawet tutaj nie można mieć spokoju. Wtuliłem się w najgłębszy kąt mojego schronienia, lecz nie przewidywałem, że jest ono chwiejne. I oto bęc! Kosz się wywrócił,
a ja jak ryba wyrzucona z wody, wylądowałem na piasku.
Nade mną stał jakiś młody człowiek. Śmiał się serdecznie.
- Cześć! To ty, sieroto, tu biwakujesz?
- A co? Nie wolno?
- Czemu nie? - powiedział wesoło. - Tylko ostrzegam cię,
że milicja może cię w nocy zwinąć, bo oni takich jak ty,
szukają.
Ważkie słowa. O tym przecież nie pomyślałem. Otrzepałem
się z piasku, zarzuciłem torbę na ramię, chciałem odejść, lecz
młody człowiek zatrzymał mnie.
- Czekaj, co się tak spieszysz? Nie masz gdzie spać, co?
Dopiero teraz bliżej mu się przyjrzałem. Był trochę starszy
ode mnie, rok, może dwa lata, miał na sobie znoszone dżinsy,
tenisówki i luźny, zniszczony sweter, ale to przecież nieważne,
co człowiek nosi na sobie, najważniejsze, co w nim siedzi.
A w tym od razu wyczułem bratnią duszę Londonowskiego
trampa. Twarz miał pogodną, ogorzałą i przypominającą
młodych kowbojów z filmów, a w oczach ciepłe, przychylne
mi błyski.
- Co cię tak zamurowało? - zapytał z uśmiechem. - Nie
wstydź się, bo nie masz czego. Przeskrobałeś coś? Uciekłeś
z domu?
169
Nie lubiłem, jak mnie zbyt dociekliwie wypytywano, więc
odpaliłem kpiąco:
- To moja sprawa.
- Nie tak ostro, kolego. Nic mnie to nie obchodzi, tylko
widzę, że jesteś, bracie, w poślizgu.
- Coś w tym rodzaju.
- Szkoda cię i jesteś porządnie nadszarpnięty.
- To ci się tylko tak zdaje.
- Widać to z twoich oczu. Ze mną możesz być szczery. Ja
już nie raz byłem w takim impasie.
- To cześć, martw się o siebie.
- I nie kozakuj, bó z tego nic ci nie przyjdzie. Powiedz,
masz jakąś bazę czy nie?
- Bazę?
- No, czy masz gdzie spać, bo tu przecież nie zostaniesz.
Przewiałoby cię do szpiku.
- Niby nie... Nie mam.
- To pójdziesz ze mną. Ja cię ulokuję. I nie patrz tak na
mnie. Znam się na takich i chciałbym ci pomóc. Pewno nie
masz już forsy?
Trafił w ciemno, bo przez ostatnie dni wydałem już niemal
wszystko, co zabrałem z Jerzmanowa. W kieszeni zostało mi
trochę drobnych. Jednym słowem byłem goły jak święty
turecki, jeśli taki w ogóle istnieje.
- Mam trochę - rzuciłem niepewnie.
- Trochę to prawie nic, a ze mną możesz zarobić. I pewno
jesteś głodny.
- Jadłem obiad w barze mlecznym.
- A głosik masz słaby, jakbyś trzy dni był na diecie. Chodź,
postawię ci kolację.
No, proszę, sam w podartych dżinsach, a gest ma angielskiego lorda. Stawia nie wiedząc, com za jeden.
- Dziękuję ci, ale naprawdę...
- Coś ty taki niewinny kwiatuszek, taka lilia. Nie krępuj
170
się. Ja znam życie i wiem, co kiedy wypada. - Trącił mnie
przyjacielsko w ramię, uśmiechnął się. - No, chodź, a rachunek sumienia wystawisz potomnym.
Pisałem, że życie to huśtawka - przed chwilą byłem w zimnym koszu na plaży, a teraz w nadbrzeżnej restauracji drugiej
kategorii w towarzystwie Londonowskiego trampa. Siedzieliśmy na tarasie. Dokoła gwar, w dali księżyc w sieci obłoków
i morze z rtęciową smugą świateł. Szumiało mi w głowie i nie
wiedziałem właściwie, gdzie się znajduję i skąd się tu wziąłem.
Było trochę tak jak w starej piosence, a trochę jak w książce lub
w filmie. Jednym słowem, nie za bardzo prawdziwie.
- Jak ci na imię? - zapytał fundator.
- Maciek.
- To fajnie, a do mnie mów Bufalo. Tak mnie od szczeniaka nazywali, bo, kapujesz, jak bawiliśmy się w Indian, to
zawsze chciałem być Bufalo Billem.
- Fajno.
- Co zjesz?
- Może być to, co ty.
Zerknął w kartę.
- Fundniemy sobie dwa razy sznycel cielęcy i dwa fule.
- Fule?
- No, piwa eksportowe, nie kapujesz?
- Może być - powiedziałem z namysłem, chociaż nie
cierpiałem piwa, bo dostawałem po nim czkawki, a potem
przez cały dzień puszczałem bańki nosem. Nie wypadało
jednak odmawiać. Skoro zaprosił, trzeba było dotrzymać
towarzystwa.
Bufalo gestem bywalca zawołał kelnerkę.
- Dwa sznycle cielęce, królowo Bałtyku.
Ofuknęła go opryskliwie i przy sposobności poinformowała, że w kuchni jest już tylko bigos firmowy. Wiadomo, o tej
porze ludzie jedzą tylko bigos, bo inne potrawy zostały już
skreślone z kart.
171
- Może być bigos, jak nie ma nic innego. Trzy razy. Dla
kolegi podwójną porcję i dwa fule.
Kelnerka spojrzała na nas z góry jak prawdziwa królowa
nadbałtyckiej krainy i zmęczonym krokiem poszybowała
w stronę kuchni. Bufalo zapalił papierosa. Przyjrzał mi się
troskliwie.
- Co z tobą?
- Nic.
- Orbitujesz?
- Co znaczy, orbituję?
- No, czy nawiałeś z domu i teraz szukasz szczęścia
w plenerze?
- Nie... - powiedziałem z namysłem i nagle zacząłem mu
opowiadać o sobie. Nie wiem, co mnie do tego skłoniło. Może
wydał mi się bliski, jakbym go znał od dawna, a może
- odczułem potrzebę zwierzenia się. Słuchał z uwagą, czasem
tylko mocniej zmrużył oczy albo uśmiechnął się, jakby to
wszystko razem ze mną przeżywał, a gdy skończyłem, nakrył
moją dłoń swą mocną dłonią.
- Fiu, to ty jesteś nietypowy. Myślałem, że orbitujesz, a ty
szukasz ojca. Nie zazdroszczę ci.
- A ty masz ojca?
- Mam i wiem, co to znaczy. Bez ojca musi być trudno. Ja,
kolego, zawsze porządnie czułem, że mam. starego, bo on nie
patyczkował się ze mną, ale nie mam mu tego za złe. Zawsze
był sprawiedliwy. Jak trzeba było, to mi tak przyłożył, że
tydzień spałem na brzuchu. Twardo mnie trzymał.
- A teraz?
- Teraz dobrze ze sobą żyjemy. Ja, bracie, jestem już
w technikum samochodowym, w drugiej klasie. W domu było
nas siedmioro. Dobra szkoła. Każdy pomagał każdemu i każdy był samodzielny. Teraz to już żyję na swoje konto, a co od *
ojca dostałem, to odłożyłem i nieźle na tym wyszedłem. Bo nie
znoszę pieszczoszków i maminsynków.
172
Kelnerka przyniosła nareszcie bigos i dwie butelki piwa.
Bigos był rzadki i nie bigt sowaty, lecz kapuścianowodnisty,
jakby go po drodze ochrzczono źródlaną wodą, a kiełbasy
w nim trzeba by szukać przez szkło powiększające, lecz na
szczęście byliśmy nad morzem, a morski klimat sprzyja
apetytom, więc wbijaliśmy ten bigosik, jakby to była pularda
z rożna lub coś jeszcze lepszego. Piwa nie tknąłem. Wietrzało
w powiewach ciągnącej od morza bryzy.
Po podwójnej porcji bigosu od razu poczułem się o kilka
stopni lepiej i odzyskałem swobodę.
- A ja myślałem, że też orbitujesz - zagadnąłem z nieoczekiwaną werwą.
- Nie, bracie, orbitowanie dobre dla szczeniaków. Ja legalnie lubię halsować.
- Halsować?
- No, tak... podróżować. Przychodzą wakacje, to startuję.
A system mam już opracowany bez pudła. Jadę tam, gdzie mi
się podoba, popracuję trochę, zarobię nieco grosza, a potem
dalej. Teraz przez trzy dni pomagałem szatniarzowi na plaży,
ale to kiepski biznes. Złapałem już lepszy. Od jutra na stacji
*
benzynowej będę czyścił szyby. Gdybyś chciał, to mogę cię
zabrać, bo starczy roboty dla dwóch.
- A co, tam tyle szyb? -~ wtrąciłem ni w pięć ni w dziesięć,
a może w jedenaście, licho wie.
Roześmiał się.
~ Chodzi o szyby w samochodach, kapujesz? Przyjeżdżają
tankować, to ty, bracie, w podskokach myjesz przednią szybę
i czekasz, ile ci odpalą. Każdy da najmniej piątaka. Nie bój się,
nie stracisz. Robota łatwa i przyjemna, bo się przynajmniej
napatrzysz na rozmaite wozy.
Nie myliłem się w swej pierwszej ocenie. Oto klasyczny
typ z Londonowskiej książki, życie dla niego to puch, chleb
z masłem posmarowany miodem, przeszkody nie liczą się- są
przecież po to, by je pokonywać; przenieść się z miejsca na
173
miejsce, to tak jak przespacerować się w słoneczny dzień po
parku; zarobić forsę - drobnostka, forsa w ogóle się nie liczy,
jest - to dobrze, nie ma jej - to kiedyś będzie. Ludzie, jeśli
tylko nie brużdżą, to przyjaciele, a czas? Kto by się przejmował czasem. Niech sobie płynie, bo i tak nikt go nie zatrzyma.
Dziś się żyje, wczoraj minęło bezpowrotnie, szkoda o nim
wspominać, a jutro będzie na pewno lepsze od dnia dzisiejszego.
- Coś się tak zamyślił?
- A nic... tak sobie... Myślałem o tym, co powiedziałeś...
Cieszę się, że cię poznałem.
- To fajnie. A jak chcesz, to możemy razem pracować na
stacji benzynowej.
- Nie wiem... Może ojciec zjawi się wreszcie.
- No właśnie. Może jeszcze raz pójdziemy do niego, a jak
go nie zastaniesz, to walniemy się do stodoły... Tak nazywają
schronisko młodzieżowe w Oliwie. Tramwajem stąd niedaleko. Chcesz, to pójdę z tobą.
- Nie szkoda ci czasu?
- Chciałbym ci pomóc, człowieku, bo widzę, że już ledwo
dychasz.
Ojca nie zastaliśmy w domu. Sypnęliśmy się więc tramwajem do Oliwy, a stamtąd do „stodoły", jak to pięknie nazwał
Bufalo schronisko młodzieżowe PTTK. Nazwa zupełnie przylegała do charakteru budynku. Ni to spichlerz, ni wozownia
z szerokim wjazdem na wielki dziedziniec, na którym rósł
stary dąb. W środku jak w ulu, a raczej mrowisku, w którym
zmęczone całodziennym łazikowaniem mrówki - turyści szukają schronienia. Wyglądało to bardzo malowniczo,- lecz
niezbyt zachęcająco, bo oceniając na oko, na jedno łóżko
przypadało przynajmniej trzech obieżyświatów, członków
rzeczywistych akademii spod znaku wędrownej laski.
Na dziedzińcu kłębił się barwny i rozkrzyczany tłumek.
Kogo tam nie było? Przede wszystkim była młodzież od lat
dziesięciu do sześćdziesięciu z okładem. Sześćdziesięcioletni
młodzieńcy w krótkich spodenkach śpiewali chórem „Jak
dobrze nam..."i „Szła dzieweczkado laseczka...", apięćdziesięcioletnie dzieweczki odpowiadały piosenką: „Hej, chłopcy,
morze ma barwę zieloną..." Młodzież poniżej łat trzydziestu
nie śpiewała.
Zatrzymaliśmy się przed wejściem.
- Ty, stary - zagadnąłem - czy zarezerwowałeś miejsce?
- Człowieku - zaśmiał się Bufalo - tutaj wszystkie są już
zajęte do września.
- To jak chcesz nocować?
- Na waleta.
- Przepraszam, nie bardzo rozumiem.
- To stary sposób. Przychodzi się wieczorem i robi się taką
175
minę, jakbyś już dawno miał zajęte miejsce. O dziesiątej gaszą
świaiła i obowiązuje cisza, wtedy bracie zdejmujesz buty
i wchodzisz do pierwszej lepszej sali zbiorowej, tam się bacznie
rozglądasz, gdzie jest łóżko, w którym śpi tylko jeden gość,
kapujesz?
- Przepraszam cię, ale nie kapuję.
- Oj, Maciek, ty dzisiaj ciężko myślisz. Pakujesz się do tego
gościa i śpisz z nim na waleta.
- We dwóch? A jak tamten nie będzie chciał?
- Wykluczone. To już taka tradycja. Jak ci odmówi, to
będzie spalony na wszystkie młodzieżowe schroniska.
- A jak trafię na takiego sześćdziesięciolatka, to co?
- To powiesz grzecznie: „Posuń się, staruszku, bo jestem
bardzo zmęczony".
- A jak...
- Ech, Maciek, od czego nosisz głowę na karku?
Istotnie, nie powinienem zadawać takich naiwnych pytań,
bo sytuacja tego nie przewidywała, zwłaszcza że w tej samej
chwili wygaszono światła i w całym schronisku powstał nieopisany bałagan- Skorzystaliśmy z chwilowego zamieszania, wpakowaliśmy się do zbiorowej sali, a Bufalo pchnął mnie lekko
w stronę piętrowych łóżek.
- Na co czekasz? Szukaj miejsca, a jutro rano spotkamy się
w hallu. - To powiedziawszy, zostawił mnie na łaskę rozpętanego żywiołu. W iście egipskich ciemnościach kotłowało się
jak na dnie piekła. Cienie ludzi błądziły w labiryncie wytyczonym przez ciasno ustawione łóżka. Ktoś krzyczał przeraźliwie: „Gdzie moje okulary? Gdzie mój plecak?", ktoś
nucił piosenkę o pięknie kaszubskiego krajobrazu, ktoś potknął się i leżał pod moimi stopami jak ofiara niedoinwestowania bazy turystycznej. Rozejrzałem się, lecz nic mi to
nie pomogło, gdyż w ciemności i tak nie zdołałem dostrzec
tego, czego szukałem, a miałem przecież szukać wolnego
miejsca.
176
Zacząłem więc błądzić po omacku. Wyciągniętymi przed
siebie rękami obmacywałem otaczającą mnie przestrzeń. Najpierw wsadziłem rękę do słoika z dżemem, potem tą samą
dłonią natknąłem się na czyjąś twarz. Znowu krzyk i pomstowanie. Ktoś błysnął latarką i wtedy dopiero, w kącie pod
samym oknem spostrzegłem pod kocem zarys czyjegoś ciała.
Ucieszyłem się, gdyż byłem pewny, że to egzemplarz ludzkiego gatunku. Rozebrałem się więc szybko, ubranie zwinąłem
w rulon, który miał mi posłużyć za poduszkę, i wolno
wsunąłem się pod koc. Czekałem, kiedy wybuchnie awantura.
Miałem jednak szczęście, osobnik tkwiący pod kocem chrapał
smacznie. Był tak zmęczony całodzienną wędrówką, że nawet
się nie poruszył.
Wyciągnąłem się wygodnie wzdłuż rozłożonego na pościeli
ciała, przytknąłem głowę do zwiniętego w rulon ubrania i,
zanim zdążyłem zdać sobie sprawę z mojej sytuacji, zasnąłem.
Obudził mnie przykry zapach. Początkowo myślałem, że
leżę obok zdechłego kota, lecz kiedy otworzyłem oczy, tuż pod
nosem zobaczyłem czyjeś sterczące spod koca stopy. Z wyglądu przypominały mi kończyny przedstawiciela pewnego
szczepu amerykańskich Indian, nazwanego wzniosie Czarne
Stopy, lecz skąd by się mógł tutaj przybłąkać szlachetny
wojownik z Nebraski albo ze stanu Washington, skoro znajdowaliśmy się na prapolskiej ziemi. Zastanawiałem się więc
chwilę, czy nie są to stopy pielgrzyma, który przemierzył
tysiące mii w wędrówce do Ziemi Świętej, lecz i ta ewentualność wydała mi się złudna. Stopy bowiem należały do chłopca,
który, nakrywszy się po głowę kocem, pochrapywał jak
dziurawy miech.
Odsunąłem więc szanowne kończyny na przyzwoitą odległość i wtedy spod koca usłyszałem znajomy głos:
- Czo się tu dzieje? Nie pozwolą się człowiekowi porządnie
wyszpać.
- Fuga! - zawołałem radośnie.
177
Spod koca wyłoniła się jamnikowata twarz mego dobrego
znajomego.
- To ty, Maciek? Przepraszam cię, że wpakowałem się do
ciebie na waleta, ale nie było miejszcza.
- To ja się do ciebie wpakowałem.
- Myślałem, że tu ktoś już śpi. - Przeciągnął się, ziewnął
i spojrzał w okno, za którym budził się pogodny dzień. - Świat
jeszt piękny i taka fantasztyczna pogoda.
- A gdzie Romeo?
Machnął z rezygnacją ręką.
- Szkoda gadać. Miałeś raczję, on że mnie zrobił żałosnego
idiotę.
- A co się stało?
- Szkoda gadać. Kazał mi udawać głuchoniemego, żeby się
nade mną zlitował kierowcza.
- I co, zlitował się?
- Człowieku - westchnął Fuga ~ dwie godziny nie puściłem
pary z uszt, a potem kierowcza zapytał mnie, czy palę, a ja
powiedziałem, że nie, i wyszadził nasz na środku szoszy. Ale to
nicz. Życie i tak jeszt piękne, a Romeo źle skończy, ja ci to
mówię.
- Mnie się też tak zdaje. I co, zostawiłeś go na drodze?
- Człowieku, to on mnie żosztawił i zapomniał mi oddać
moje pieniądze. Ale to nicz, bo ja i tak dobiję do tych trzech
tysięczy.
Powiedział to z takim przekonaniem, iż byłem pewny, że
jeszcze w tym sezonie zrobi ponad cztery. Fuga tymczasem,
nie wstając z łóżka, sięgnął w przepastne głębiny swego
plecaka i spośród brudnych skarpet, koszul, ręczników i innych części garderoby wyciągnął ogromny kawał turystycznej
kiełbasy. Przełamał go, podał mi jeden kawałek.
- Jedz, to jeszcze z Przemyśla.
Gdyby nawet była z Jasnej Góry i poświęcona przez biskupa
na Wielkanoc, to też bym jej nie tknął.
178
- Dziękuje ci, stary, ale ja już po śniadaniu.
''- Coś ty, przecież dopiero czo się obudziłeś.
- Tak, ale śniadanie to ja już wczoraj zjadłem - powiedziałem z humorem, żeby go nie urazić.
- Nie to nie. - Odłupał zębami kawał turystycznej kiełbasy
z Przemyśla. Obliczyłem w myśli, ile to dni mogło upłynąć od
jego wędrówki z grodu Przemysława, a im dłużej obliczałem,
tym mnie bardziej mdliło. On tymczasem zajadał z apetytem.
Między jednym kęsem a drugim powiedział: - To czo,
Maciek, jedziemy teraz razem?
- Chętnie bym z tobą pojechał, ale wiesz, nie znalazłem
jeszcze ojca.
Spojrzał na mnie ze wzniosłą wyrozumiałością.
- Czy do podróżowania koniecznie potrzebny ojciecz?
- Wiesz, stary, że szukam go już od dawna.
- Dziwny z ciebie człowiek, na ogół ojczowie szukają
szynów, a ty się przejmujesz.
Cóż mogłem rzec na taki argument. Spakowałem się szybko, pozostawiając Fugę z jego własnymi myślami, marzeniami, z kawałkiem kiełbasy z Przemyśla, a gdy byłem gotów,
rzuciłem na pożegnanie:
- Szerokiej drogi, stary. Świat jest taki piękny.
6
Bufalo czekał na mnie w hallu. W dziennym świetle wyglądał jeszcze bardziej Londonowsko i trampowato. Przywitał
mnie pogodnym uśmiechem.
- No, jak ci poszło?
- Wspaniale.
- Jak powędrujesz jeszcze kilka tygodni, to wszystko wyda
ci się proste jak małe piwko.
- Jak małe piwko - powtórzyłem bezwiednie. Dla niego
wszystko było proste jak małe piwko, a ja... No cóż, łamałem
się od rana, bo nie wiedziałem, czy zastanę ojca i czułem się
trochę tak, jakbym szedł bez busoli, ale dzień był jeszcze
przede mną i miałem nadzieję, że będzie szczęśliwszy niż
poprzedni.
- Zobaczysz, stary, że wszystko będzie grało - pocieszył
mnie Bufalo widząc moją niewyraźną gębę. - Zastaniesz ojca
i dogadasz się z nim. Tylko nie odgrywaj pokrzywdzonego
synalka, bo to nic nie pomoże.
- No jasne - potwierdziłem zuchowato.
- A gdybyś go nie zastał, to się nie łam, tyłko wal prosto na
stację benzynową przy rozjazdach w Oliwie. Zobaczysz, że
razem nie zginiemy.
Nie ma to jak kilka pokrzepiających słów i poranna dawka
optymizmu. Jadąc rozklekotanym tramwajem do Jelitkowa
układałem nowy scenariusz spotkania z ojcem. W myśl rad
Bufala postanowiłem odegrać tę scenę zupełnie inaczej wdechowo i bez sentymentu. Na początek powiem: „Jestem
tu przejazdem i przypadkowo dowiedziałem się, że ojciec tu
180
mieszka... Co u mnie? Wszystko gra. Halsuję po Polsce
z jednym kolegą. Jak mi się powodzi? Zupełnie fajno. Chciałem się tylko dowiedzieć, co u ojca słychać i w ogóle jak leci, bo
w telewizji ojciec był zupełnie na poziomie. Pierwszorzędnie
ojciec przygadał temu ciekawskiemu reporterowi. I w ogóle
możemy się częściej spotykać. Dla mnie sypnąć się do Gdańska to małe piwko..." Tak kozakowałem w myśli, lecz im
bliżej byłem Jelitkowa, tym więcej traciłem animuszu, a kiedy
wysiadłem z tramwaju, znowu wszystko poprzestawiało mi się
i właściwie nie wiedziałem, co ojcu powiem.
I nie wiedziałbym prawdopodobnie do końca, gdybym nie
spotkał Doroty. Szła lekkim krokiem z siatką pełną zakupów
i wyglądała jeszcze lepiej niż wczoraj na plaży. Miała na sobie
dżinsowe ubranie z jasnoniebieskiego drelichu i słomkowy
kapelusik z szeroką wstążką. Wszystko pierwsza klasa. Byłem
przy niej jak ubogi krewny, ale się tym wcale nie przejmowałem.
- Cześć!-przywitałem ją wesoło.
- Cześć. Jak to dobrze, że cię spotkałam. Pomożesz mi
zataszczyć tę siatkę do domu. Ciotka wysłała mnie po zakupy,
bo źle się czuje. Myślałam dużo o tobie. A ty?
- Ja?... No też. Wczoraj było zupełnie fajnie.
- Opowiedziałam ciotce o naszej przygodzie. Powiedziałam jej, że uratowałeś mi życie.
- Czy ty zawsze musisz przesadzać?
- Śmieszny jesteś, to wcale nie przesada, bo pomyśl, gdyby
tamci rzucili się we trzech...
- Masz fantazję, szkoda gadać.
- I ciocia chce cię koniecznie poznać. Odprowadzisz mnie?
Nie wypadało odmówić, choćby ze względu na ciężką jak
nieszczęście siatkę. Zdawało mi się, że ma w niej polędwicę
z nosorożca lub coś jeszcze cięższego. Siatka jak tona piasku,
a mnie, gdy szedłem obok Doroty, było dziwnie lekko.
- Z ciotką mieszkasz? - zagadnąłem po chwili.
181
-. Tak, bo rodzice przyjadą dopiero w sierpniu. Mama
wynajęła dla mnie pokój na cale kto. Ciocia jest cudowna,
mówię ci, cudowna. Trochę staroświecka i zabawna, ale
bardzo ją lubię. A ty zastałeś ojca?
- Nie, bo jeszcze nie wrócił.
- A skąd ma przy jechać?
- Skąd?... - zastanawiałem się, przez chwilę nie wiedziałem co odpowiedzieć, lecz wnet małe kłamstewko wśliznęło się
podstępnie do mojej świadomości. - Z rejsu - palnąłem,
chociaż wcale nie miałem ochoty bujać. Głupio mi było
tłumaczyć całą moją skomplikowaną sytuację.
- To twój ojciec jest marynarzem?
- Tak... Kapitanem.
- Może na „Batorym"?
- Skądże, na zwykłym statku handlowym - brnąłem, bo już
nie mogłem powstrzymać całej lawiny kłamstw, która, jak to
piszą w powieściach, sama pchała mi się na usta. A może
chciałem jej zaimponować? Kłamałem więc bez namysłu,
chociaż każde kłamstwo piekło mnie i złościło.
- To ty pewno dużo podróżujesz?
- ja,. No tak... czasem mnie ojciec zabiera.
- To wspaniałe. Gdzie byłeś?
Gdzie ja byłem? Dobre pytanie, Przeważnie w Jerzmanowic. Raz tylko z wycieczką szkolną pojechałem do Krakowa
i uważałem wtedy, że jadę na koniec świata. Zwiedzałem
świat, ale tylko z autorami podróżniczych książek. Gdzie ja
z nimi nie byłem? Nawet przywędrowałem z Amundsenem na
Biegun Południowy, a z Coockiem odkrywałem Australię.
I odpowiedz na takie pytanie. Jedno kłamstwo pociąga drugie
i robi się piękny łańcuszek, aż uszy palą ze wstydu. Chwilowo
więc pytanie zostawiłem zawieszone w powietrzu. Dziewczyna spojrzała z ukosa.
- Coś taki skromny? Jak się ma ojca wilka morskiego, to
można zwiedzić pól świata.
182
- I jeszcze kawałek.
- Coś taki opryskliwy?
- Bo tobie się zdaje, że jak ojciec jest kapitanem statku, to
nie ma nic innego do roboty, tylko holować swego syna.
- Przecież mówiłeś, że cię czasem zabiera.
- No, tak... Byłem w Norwegii.
- To musiało być cudowne. Widziałeś fiordy?
- Widziałem, ale nie bardzo... bo była mgła.
- To miałeś pecha. I gdzie jeszcze byłeś?
- W Szwecji, bo ojciec pływa przeważnie małymi statkami
po Bałtyku.
- Ach tak - w słowach jej odbiło się rozczarowanie. Myślała
zapewne, że opowiem jej o egzotycznych wyspach Pacyfiku,
o wulkanach Jawy i niedostępnej dżungli Nowej Gwinei,
a biedaczka musiała pozostać w basenie Bałtyku. - W każdym
razie - dodała po chwili - Norwegia musi być cudowna.
Wyobrażam sobie wspaniałe fiordy, dokoła skały, a ze skał
spadające prosto do morza wodospady. I nastrój starych sag. Naraz zatrzymała się. - O, ja mieszkam w tym domu.
Odetchnąłem z ulgą. Staliśmy przed schludnym, ogrodzonym siatką, świeżo otynkowanym domkiem. W głębi był duży
ogród z owocowymi drzewami i kwiatami. Podałem jej siatkę.
- To cześć.Cieszę się, że cię spotkałem.
- Nie wstąpisz do nas na chwilę? Ciocia bardzo ciebie
chciała poznać.
- Przepraszam cię, ale muszę iść do portu, może statek ojca
już przypłynął.
- To świetnie... Zaczekaj na mnie, może ciocia pozwoli mi
iść z tobą. Nigdy jeszcze nie byłam w porcie.
Tego się nie spodziewałem. Zamurowało mnie. Chwilowo
nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Najchętniej zapadłbym
się pod ziemię, ale przekraczało to moje możliwości. Stałem
więc z nędznie uśmiechniętą gębą i rozkołatanymi myślami
pod czaszką.
183
- Może nie masz ochoty iść ze mną? - powiedziała.
- Przepraszam cię, ale naprawdę bardzo się spieszę, a po
drugie muszę wstąpić do jednego kolegi.
- Dziwny jesteś... I dlaczego tak się denerwujesz?
- Przesadzasz.
- Przyjdź do mnie po południu, to mi opowiesz o Norwegii.
- W porządku. I nie gniewaj się, bo naprawdę się spieszę.
Odszedłem jak zmyty. Przeklinałem tę chwilę, kiedy z zanadrza fantazji wygrzebałem tego przeklętego kapitana statku. Piękna historia. Ojciec gdzieś w mglistej przestrzeni,
prawie nierealny jak zjawa, a ja z niego robię wilka morskiego.
Całe szczęście, że nie zjawiła się ciotka Doroty, bo zapewne
musiałbym jej wytłumaczyć i opowiadać, na jakim statku
ojciec pływa i ile zarabia. Ludzie starsi są przecież ciekawi
i dociekliwi. Piekliłem się na samego siebie, i zanim doszedłem
na ulicę Przymorską, naurągałem sobie co niemiara. A najgorsze, że już nigdy nie będę mógł zobaczyć Doroty, bo na samą
myśl, że miałbym opowiadać o fiordach Norwegii, łamało
mnie w kościach. Drogo więc zapłaciłem za jedno głupie
kłamstwo.
Nic dziwnego, że przed drzwiami, za którymi miałem
zobaczyć ojca, stanąłem wcale nie bojowo ani czupurnie, lecz
ślamazarnie, mydłkowato. Zadzwoniłem... Chwila ta, która
miała być jak krótkie spięcie, okazała się tak samo rozmydlona
jak ja. Bo oto zamiast ojca, w ciemnym korytarzu ujrzałem
kobietę.
- To ty byłeś tu wczoraj? - zapytała łagodnie.
- Tak... Przyszedłem do ojca.
- Właśnie... mówiła mi sąsiadka. Może wejdziesz na chwilę. - Zapraszała mnie gościnnym gestem.
- Dziękuję, ale ja do ojca.
- Jak się nazywasz?
- Łańko.
184
- Jesteś synem pana Waldemara Łańki?
- Tak. Przyjechałem do niego.
Uczyniła nikły gest ręką, jak gdyby chciała się usprawiedliwić.
- Niestety, twój ojciec wczoraj rano wyprowadził się stąd.
Zrobiło mi się zimno, potem gorąco i miałem takie uczucie,
jak gdyby ziemia się pode mną rozstępowała. Musiałem
zdobyć się na wielki wysiłek, by nie jęknąć. Kobieta przypatrywała mi się z łagodną cierpliwością.
- Może jednak wstąpisz na chwilę?
- Przepraszam panią, czy ojciec zostawił adres?
- Nie.
- A może pani wie, gdzie pracował?
- Mówił, że pracuje w Porcie Północnym. - Ujęła mnie
delikatnie za ramię i wciągnęła do środka. - Może jednak
napijesz się herbaty? Wyglądasz bardzo mizernie.
- Dziękuję, ale ja chciałbym jak najszybciej zobaczyć się
ź ojcem. Pojadę do Portu Północnego...
- Chłopcze, przecież to ogromna budowa, a ty nawet nie
wiesz, gdzie go szukać.
- Dam sobie jakoś radę.
- Wierzę, ale nie gorączkuj się. Nie jestem pewna, czy twój
ojciec tam jeszcze pracuje.
- A dlaczego wyprowadził się od pani?
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko miej trochę cierpliwości. Odpocznij, bo wyglądasz zmęczony i wystraszony.
Zaprowadziła mnie do niewielkiego pokoju. Było w nim
jasno i przytulnie. Stare meble, pełno kwiatów, barwne
makaty i kilimy tworzyły miłą atmosferę, a gospodyni, kobieta
tęgawa, spokojna, o dobrym, ciepłym wejrzeniu i matczynym
podejściu wpływała kojąco. Poczułem się nieco lepiej, zwłaszcza gdy w kącie pokoju zobaczyłem klatkę, a w niej kanarka,
który - jak gdyby na moje powitanie - zaśpiewał kilka
wesołych treli.
185
Kobieta przyniosła z kuchni filiżankę gorącej herbaty.
- Napij się, to ci dobrze zrobi, ja tutaj od śmierci mego
męża jestem sama i wynajmuję jeden pokój.
- Czy ojciec długo u pani mieszkał?
- Nie. On niedawno przyjechał z Ełku. I dziwne, nie
wspomniał mi o tobie. Czy ojciec wiedział, że masz do niego
przyjechać?
- Nie.
- Nie uprzedziłeś go?
- Nie mogłem. I proszę mi powiedzieć, dlaczego wyprowadził się tak szybko?
- Nie mam pojęcia, ale domyślam się. Miał jakieś kłopoty.
- Może zmienił pracę?
- Tego mi nie mówił. Raz tylko wspomniał, że robi przy
budowie Portu Północnego.
- To może tam jeszcze pracuje.
- Może. Chociaż nie jestem pewna. Robił takie wrażenie,
jakby chciał stąd wyjechać.
Wyczułem, że kobieta mówi o ojcu oględnie, jak gdyby nie
chciała mnie urazić.
- Proszę pani, niech pani niczego przede mną nie ukrywa.
Ja właściwie nie znam ojca, więc chciałbym się o nim jak
najwięcej dowiedzieć.
- Przepraszam, nie znam ciebie ani twojej rodziny.
Nie wiem, jak to się stało, lecz nagle zacząłem mówić
o mojej sytuacji. Wyjaśniłem jej wszystko szczerze, bez
ogródek, gdyż ujęła mnie swą dobrocią i łagodnością. Wysłuchała z uwagą, a gdy skończyłem powiedziała:
- Teraz rozumiem, dlaczego przyjechałeś bez uprzedzenia.
Żal mi tylko, że nie zastałeś ojca.' Mój Boże - westchnęła cicho
- że też taki los musiał cię spotkać.
Wzdrygnąłem się na samą myśl, że zacznie się nade mną
litować, więc wtrąciłem szybko:
. - Mnie jest zupełnie dobrze.
186
- Ej, chłopcze, jak może być dobrze bez rodziny.
- Jakoś się do tego przyzwyczaiłem.
- Widzę, że jesteś dzielny, lecz bez rodziny niełatwo jest
żyć na tym świecie. Chciałabym ci pomóc, ale cóż ja mogę
zrobić? Twój ojciec mieszkał tu bardzo krótko. Nawet go
dobrze nie poznałam. Muszę ci powiedzieć, że to miły człowiek. Ma wesołe usposobienie. Jak się gołił w łazience, to
zawsze pogwizdywał, aż mi się śmiać chciało. Raz pomógł mi
zawieszać wyprane firanki, a raz to mi nawet kwiaty przyniósł.
Pytam go, czemu to mam zawdzięczać, a on z htimorem:
„Przypuśćmy, że dzisiaj jest dzień gospodyni, więc raczy pani
przyjąć od wdzięcznego lokatora".
- Wspomniała pani, że miał jakieś kłopoty.
- Domyślałam się, bo... - Utknęła na chwilę i spojrzała
z obawą, jakby się zagalopowała.
- Proszę mówić, ja już jestem dorosły.
- Właściwie tak... Rozmawiasz jak dorosły... Przyjechała
tu do niego jakaś kobieta. Zdawało mi się, że nie byli
w najlepszych stosunkach. Kłócili się. Ona czyniła mu
wymówki.
- Kto to był? Nie domyśla się pani?
- Nie mam pojęcia. Nie pytałam go, bo cóż mnie to mogło
obchodzić. Wiem jedynie, że po jej wyjeździe ojciec stracił
humor. Chodził przybity i przygnębiony. Ale właściwie, po co
ja ci to powiedziałam.
- Nie szkodzi. Nie myśli pani, że uważam ojca za chodzącą
doskonałość?
- Nie, nie... Właściwie to sprawy dorosłych i nie powinny
cię dotyczyć. Patrzę na ciebie i myślę sobie, po co po tylu
latach szukasz swego ojca. Przecież was już nic nie łączy.
- No, tak.., ałe jednak mam ojca. On jest, żyje, może nawet
myśli o mnie. Może doszłibyśmy do porozumienia.
- Może... Radziłabym ci jednak, żebyś sobie za wiele nie
obiecywał.
187
- Wszyscy mi tak radzą, ale nikt nie wie, co ojciec powie, co
odczuje, kiedy mnie zobaczy. Dlatego chciałbym z nim
porozmawiać. - Wstałem. - Ja już musze iść. Dziękuję pani,
była pani dla mnie bardzo miła.
- A dokąd ty chcesz iść?
- Pójdę najpierw do Portu Północnego, może go jeszcze
zastanę.
- Jak uważasz, ale zrozum, radzę ci jak matka, wracaj
lepiej, skąd przyjechałeś, bo gdzie się będziesz poniewierał.
- Pani mnie nie rozumie. Ja muszę odnaleźć ojca. Nigdy
nie zawracam z połowy drogi.
- To pięknie, ale czasem lepiej zawrócić, bo można pobłądzić. A jeżeli będziesz potrzebował pomocy, to przyjdź do
mnie. Teraz nie mam lokatora, mogłabym cię nawet przenocować.
- Dziękuję pani, ale ja... dam sobie radę.
7
Jak detektyw śledzący swą ofiarę zbierałem mozolnie dane
o ojcu. Z wolna w wyobraźni wyłaniał się mglisty jego portret.
Teraz miał jakieś kłopoty. To jasne, bo już pani Stasia w Ełku
wspominała o tym. Zjawiła się jakaś kobieta, robiła mu
wymówki, a po jej odjeździe ojciec stracił humor. Może
właśnie przed nią ucieka i wciąż zmienia pracę? Kto to może
być? Żona? Trudno dociec. Mężczyźni często mają kłopoty
z kobietami, a ojciec, sądząc z opowiadań ludzi, nie należał
przecież do pustelników szukających spokoju w odosobnieniu. Był wesoły, pogodny i lubił dobrze żyć. Nic więc
dziwnego, że musiał mieć jakieś kłopoty. Może lepiej, że je
ma. Może właśnie teraz przyjąłby mnie chętnie do siebie.
Kto to może wiedzieć?
Tak rozmyślając dojechałem do Oliwy. Od tej chwili zaczęła
się wędrówka Teiemaeha z Jerzmanowa po wzburzonych
falach wielkiego miasta. Po raz pierwszy poczułem się zagubiony w ludzkim mrowiu. Poznałem, co to znaczy wielkie
miasto. Jak dostać się do Północnego Portu, jak odnaleźć
ojca i czy w ogóle w tym ogromie, w dżungli murów,
labiryncie ulic, mrowisku łudzi człowiek może poruszać się
bez lęku. Spadło to na mnie nagle i gwałtownie. Bo przecie
Gdańsk to nie Ełk ani Olecko. Tutaj panował zupełnie inny
rytm życia.
Myślałem, że się zgubię i zatracę, ale wnet sobie przypomniałem najprostszy system poruszania się - koniec języka za
przewodnika. Zacząłem wypytywać, jak się dostać do Portu
Północnego, a potem jeździłem tramwajami, autobusami
189
i zdawało nu się, że poruszam się w zaczarowanym kręgu i już
nigdy nie dotrę do celu.
Jakoś jednak dotarłem i dopiero wtedy ogarnęło mnie
zwątpienie. Przypuszczałem - budowa jak budowa. Byłem już
przecież na budowie kombinatu mięsnego w Ełku, nigdy
jednak nie sądziłem, że może być coś tak wielkiego.
Stałem przed jedną z bram i nie śmiałem się ruszyć. Przede
mną rozpościerał się księżycowy krajobraz: ziemia zryta do
rdzenia jak po walce gigantów, spiętrzona betonem i żelazem,
owałowana granitem. Zdawało się, że na pobojowisku gigantów inni przybysze z pozaziemskiej planety budują dla siebie
schrony. A wśród tego gigantycznego chaosu wzmożony ruch.
Koparki wgryzające się w caliznę gruntu, spychacze przesuwające góry ziemi, wielkie ciężarówki poruszające się jak
powolne owady, dźwigi przenoszące stalowe kolumny, suwnice toczące się po szynach jak potwory. Dokoła ludzie jak
mrówki mozolnie i pracowicie organizujący ten rozbełtany
krajobraz.
W dali widać było skrawek morza - cichy, spokojny, jakby
zakrzepły z trwogi przed inwazją techniki i nowoczesności.
A na wodzie holowniki i pogłębiarki.
I szukaj tu ojca wśród tych tysięcy ton stali, betonu, między
tysiącami ludzi, na rozleglej przestrzeni rozdartej i spiętrzonej
ziemi. Stałem więc przytłoczony tym ogromem i czułem się
wobec niego jak nikły robaczek w kraterze potężnego wulkanu, a może jeszcze gorzej. Czułbym się tak jeszcze długo,
gdyby nagłe nie wyrósł przede mną młody mężczyzna w granatowym kombinezonie, w gumiakach i w ochronnym hełmie na
głowie.
- Czego tu szukasz? Nie wiesz, że tu nie wolno się kręcić?
Dopiero teraz nad bramą ujrzałem ogromny napis „Nie
zatrudnionym wstęp wzbroniony".
- Przepraszam - powiedziałem nieśmiało. - Szukam ojca,
który tutaj pracuje.
190
- A w którym przedsiębiorstwie?
~ Nie wiem.
- No to czego szukasz? Człowieku, na tej budowie działa
kilkadziesiąt przedsiębiorstw i jeżeli chcesz znaleźć ojca,
musisz wiedzieć, w którym pracuje.
Załatwił mnie krótko i bez ceregieli. Zostałem na lodzie,
a raczej na zrytym oponami piachu. Kilkadziesiąt przedsiębiorstw, proszę bardzo, rozmaite mostostale, stalbudowy,
inżtransy, betonmontaże, licho wie co jeszcze, a w każdym
przedsiębiorstwie, najmniej tysiąc ludzi. Szukaj wiatru w polu,
igły w stogu siana i pana Waldemara Łańki na budowie Portu
Północnego. To chyba zagadka dla cybernetyka, a nie dla
chłopca z Jerzmanowa.
I nagle po raz pierwszy od wyjazdu zatęskniłem za Jerzmanowem, za jego cichymi uliczkami, za domkami ukrytymi
w cieniu ogrodów, leniwie płynącą rzeką i łąkami, na których
graliśmy w piłkę i urządzaliśmy zawody lekkoatletyczne,
nawet za placem drzewnym w fabryce sklejek, gdzie wszystko
było urządzone na skalę jerzmanowskiego człowieka.
Obok mnie, jak dyszące siarką i benzyną dinozaury,
przejeżdżały potężne ciągniki załadowane betonem, prętami,
żwirem, a ja stałem nie wiedząc, co począć. Czułem się
zupełnie bezsilny i ubezwłasnowolniony. Dopiero kiedy obok
siebie ujrzałem przechodzącego mężczyznę z teczką pod pachą, ocknąłem się i podszedłem do niego.
- Przepraszam pana, chciałbym pana o coś zapytać.
Przystanął zaskoczony, jakby mnie dopiero teraz zobaczył.
Nasunął głębiej opadające okulary i spojrzał zdziwiony.
- Słucham.
- Przyjechałem tu z daleka i szukam ojca.
- To zgłoś się do wydziału personalnego.
- Proszę mnie wysłuchać. Nie wiem, w którym przedsiębiorstwie ojciec pracuje.
- A znasz jego adres?
191
- Niestety, nie, bo właśnie wczoraj wyprowadził się i nie
podał nowego.
Nieznajomy rozłożył ręce.
- To co ja ci poradzę?
- Właśnie chciałem pana prosić o radę. Może pan wie,
gdzie mógłbym się dowiedzieć, w którym przedsiębiorstwie
pracuje mój ojciec?
Na jego suchej, spoconej twarzy odbiło się zakłopotanie.
- Czekaj, może zgłosiłbyś się na milicję. Ojciec prawdopodobnie jest gdzieś zameldowany, to oni by go znaleźli.
Pięknie trafił. Ja i na milicję. Jeszcze tego brakowało, żeby
mnie znowu capnęli i odwieźli do Jerzmanowa. Ładnie bym
wyglądał. Tego jednak nie mogłem wyjaśnić mojemu rozmówcy, więc chrząknąłem nieznacznie i udałem, że nie słyszę.
- A może jednak jest jakieś biuro, gdzie rejestrują robotników?
- Czy ja wiem? Mnie się zdaje, że takiego biura nie ma.
Każde przedsiębiorstwo prowadzi kartotekę swych pracowników.
- To dziękuję i przepraszam...
- Nie ma za co. - Uśmiechnął się, jak gdyby mi w ten
sposób chciał osłodzić gorycz rozczarowania.
Rozeszliśmy się w dwie strony i on ruszył urzędowo,
z teczką pod pachą, a ja cherlawo, jakby mnie połamało.
Chciałem jeszcze kogoś zaczepić, zapytać, poinformować się,
ale uległem wreszcie przytłaczającemu ogromowi budowy
i chwilowo skapitulowałem. Wlokłem się w stronę przystanku
autobusowego onieśmielony i zrezygnowany.
Po drodze przypomniałem sobie Joja. Jeździ po tym wielkim Trójmieście, wozi pasażerów i nawet nie domyśla się, że
gdzieś tu wmieszany w ludzkie mrowisko pętam się i truję
zakalcowa tymi myślami. Może minęliśmy się gdzieś po dro- „
dze, nie zauważając siebie. Ludzie pędzą ulicami, jakby mieli
ćmę na oczach. Jojo... ten na pewno dałby sobie radę, nie
192
cackałby się ani łamał. Huknąłby do kogoś: „Kolego, gdzie tu
pracuje Waldek Łańko?", uśmiechnąłby się i po krzyku. Ale
na to trzeba być Jojem.
Wspominałem go z rozczuleniem, a jednocześnie z żalem
tkwiącym gdzieś głęboko i dokuczliwie. Dlaczego nie zabrał
mnie ze sobą. Razem byłoby nam zapewne lepiej, raźniej
i weselej. Po chwili jednak pomyślałem, że za dużo od niego
wymagam. Zrobił dla mnie i tak wiele, a że wolny ptak
i włóczęga, nikt o to nie może mieć do niego żalu.
Tak dowlokłem się do przystanku, a potem wędrowałem
przez wielkie miasto aż do Jelitkowa. Dlaczego właśnie tam,
z tego nie zdawałem sobie sprawy. Może ciągnęło mnie na
plażę, a może... licho wie. Kto by się nad tym zastanawiał.
Byłem dostatecznie skołowany, żeby wylądować nawet na
księżycu.
B-Telemach...
o
0>
W jetlitkowie jakw jelitkowie ... plaża, morze, mrowie letników, wczasowiczów, dzieciarni, urwipołciów,
złodziei czasu, amatorów lodowatej kąpieli, pagórków, naturszczyków urodzonych w niedzielę, na każdy metr
kwadratowy przynajmniej troje i wsztscy cieszą się, że tak huczno i hałaśliwie.
Mnie to nie obchodziło, niech sie cisną i niech im bąble wyskakują na plecach i gdzie kto woli. Miałem własne
zmartwienia., Zdjąłem trampki, koszulę, torbę przwiesiłem przez ramię i wędrowałem wylizanymfalami
brzegiem, jakbym bezmyślnie wytyczał granicę między lądem a morzem. Szedłbym tak może do granicy,
gdybym nagle nie usłyszał czyjegoś wpłania:
- Maciek! Maciek!
Obejrzałem się. Zobaczyłem Dorotę i zaraz przypomniały mi się zamglone fiordy norweskie, których - jak
wiecie - nigdy nie widziałem. I spadające z wysokich skał wodospady. Gdybym mógł, chętnie rzuciłbym się z
tych skał prosto w przepaść, żeby tylko nie opowiadać Dorocie o Norwegii.
Ona tymczasem podbiegła do mnie dziewczęcym truchcikiem, zawijając lekko nogami. Stałam jak skazaniec
oczekujący na wyrok, a raczej na pytanie "Powiedz, jak tam było w Norwegii? Czy fiordy rzeczywiście tak
piękne, jak je opisują?"
Tymczasem Dorota chwyciła mnie za ręce i niemal w biegu okręciła dokokoła siebie.
- Jak to świetnie, że cię spotkałam. Wyobrażasz sobie, dziś wieczorem przyjeżdżają moi rodzice. Oni koniecznie
muszą cię poznać.
If4
— Czy to takie konieczne - zapytałemz nutką powątpiewania.
— No, jasne.. Opowiesz o swoich podróżach i wogóle,
zobaczysz, będzie cudownie. Mama zawsze przywozi świetne
rzeczy do jedzenia., a mój staruszek jest uradzonym gawędziarzem. Pójdziemy na wydmy i zapalimy ognisko. To takie romantyczne.
Odsapnąłęm. Wyrok zostali odroczony, skazaniec ma jeszcze kilka godzin do rozmyślań nad znikomością tego
świata,
a może nad smakołykami przywiezionymi przez matkę Doroty
i nad gawędziarskimi zdolnościami jej staruszka. Tak szczerze
mówiąc, Dorota byk nieocenion. Kilkoma zdaniami potrafiła rozpętać burzę nie istniejących zdarzeń. Otóż ja, Maciek
Łańka, niby syn kapitana wielkiej żeglugi, podróżnik, odkrywca fiordów, mam być główną atrakcją pieczenia ziemniaków i smażenia kiełbasy na wydmach bałtyckiego wybrzeża.
- Coś taki zgaszony:?— usłyszałem jej szczebiotliwy głos.
— A nic. Ojciec jeszcze nie przypłynął.
— Nie martw się, przecież nic mu się nie stało.
— Nic.
— Skąd wiesz?
— Tak przypuszczam.
— A jednak jesteś zmartwiony.
— To ci się ty lko tak zdaje.
- Ty musisz bardzo kochać ojca.
— Nie muszę, nie powinienem.
— Dlaczego tak dziwnie odpowiadasz, jakbyś coś przede mną ukrywał.
— Poniekąd.
— Poniekąd tak czy poniekąd nie?
— Dorota daj mi spokój bo na prawdę jestem wpieklony.
— A co się stało?
— Właściwie nic.
- Coś cię gnębi. Już wczoraj to zauważyłam.
- Dorota - rzekłem stanowczo - daj spokój, bo zaraz
wracam...
Złapała mnie znowu za ręce i wywinęła ze mną młyńca.
- Jesteś strasznie śmieszny, ale coraz bardziej mi się podobasz, bo jest w tobie coś tajemniczego.
- Pleciesz głupstwa.
- Nie wypieraj się, ja już cię dobrze poznałam i dużo
myślałam o tobie. Jesteś bardzo zamknięty, masz twardą
skorupę, ale oczy szczere.
- Przestań.
- Czy ty potrafisz oceniać ludzi z ich twarzy?
- Nie zastanawiałem się nad tym.
- Bo ja tak. A ty masz bardzo interesującą gębulę. Pokaż
dłoń.
- Chcesz mi powróżyć?
- Nie, tylko chciałam zobaczyć linię życia.
- Nieciekawa, możesz mi wierzyć.
- Pokaż, czego się krępujesz?
- Nie wierzę w takie bzdury. Jeżeli mi powiesz, że umiesz
wróżyć z fusów, to ja ulatniam się jak duch.
- To byłoby cudowne. Wyobrażasz sobie, jesteś ulotnym
duchem, przychodzisz na plażę i spotykasz mnie, zwykłą
ziemską dziewczynę.
Starałem się wyobrazić sobie, ale nic z tego nie wychodziło,
gdyż byłem zajęty zupełnie innymi myślami. Dorota miała
zapewne bujniejszą wyobraźnię. Po chwili chwyciła mnie za
rękę i pociągnęła za sobą.
- A teraz, mój duchu, pójdziemy do mnie i zagram ci coś na
pianinie.
Co chwila niespodzianka. Przed chwilą była wróżką, teraz
już pianistką.
- To ty grasz na pianinie?
- Oczywiście. Przecież ci mówiłam.
196
- To chyba komu innemu.
- Może. Chodzę do szkoły muzycznej. Grałam już raz na
koncercie szkolnym. A ty grasz na jakimś instrumencie?
- Tak, na harfie.
- Żartujesz. Mama wypożyczyła mi pianino, żebym mogła
ćwiczyć podczas wakacji.
- To twoja mama musi być super.
- Już ci mówiłam, że jest cudowna. Jest projektantką
mody. Wspaniale rysuje, a jej projekty są rozchwytywane.
Chciałaby, żebym była wielką pianistką, a mój cudowny
staruszek widzi mnie jako inżyniera. Sam jest inżynierem
elektronikiem.
Bęc, w ładne dostałem się towarzystwo: pianistka, projektantka mody, elektronik, a ja... prosty chłopiec z Jerzmanowa, który niedawno na placu przekładał deski z jednej sterty
na drugą. I do tego miałem im opowiadać o Norwegii.
Dziękuję.
- To ci się życie dobrze układa - powiedziałem z nutą
lekkiego żalu, chociaż nigdy nie zazdrościłem innym.
Spojrzała na mnie, jakbym ją zaskoczył. Spoważniała.
- Czy ja wiem? Życie takie dziwne. Jest ci dobrze, .o
chciałbyś, żeby było jeszcze lepiej. Zawsze pozostają nr żenią. Właściwie niczego mi nie brakuje. Rodzice są dl? mnie
dobrzy, hojni, niczego mi nie żałują, a ja... - Urwała nagle
i zamyśliła się.
Szliśmy w milczeniu. Wspięliśmy się na wydmy, a potem
wąską ścieżką prowadzącą przez liche, sosnowe przylaski
doszliśmy do ulicy. Przez ten czas kącikiem oczu obserwowałem Dorotę. Byłem zaskoczony. Obok mnie szła zupełnie inna
dziewczyna. Gdzie się podziała tamta - beztroska, rozszczebiotana, zmieniająca co chwilę temat, filuternie rozbawiona,
skłonna do zachwytu. Teraz była skupiona i jakoś boleśnie
spięta. Dopiero kiedy stanęliśmy przed domem, uśmiechnęła
się dziwnie.
197
- Słuchaj, czy ty byłeś kiedyś naprawdę szczęśliwy?
- Ja?... - zająknąłem się.
Patrzyła, mi woczy natarczywie i przynaglająco, Nie wiem,
co w mich zobaczyła, w każdym razie po chwili, rzekła z namysłem:
- Przepraszam, że cię a to pytam.
W tej samej chwili, z ogrodu odezwał się dziwnie tubalny
glos,, ni to męski, ni to kobiecy;
- Dorota, coś ty tak szybko wróciła?
- Ciocia — szepnęła dziewczyna.
Nie musiała jej prezentować, .gdyż za chwilę na ścieżce
ukazała się oryginalna postać: z budowy przypominała japońskiego zapaśnika szeroka,, zwalista, jakby ulepiona z samych
mięśni. Twarz maiła łagodną i bardzo wesołe oczy. Ubrana jak
traper najczystszej wody: welwetowe portki, kraciasta koszula
i słomkowy kapelusz z fantazyjnie wygiętym nad czołem
rondem. Na nogach, mokasyny. A głos miała tak mocny, żegdy mówiła, te zdawało aię, że szyby drżą w oknach.
- Ta jest właśnie Maciek: - powiedziała Dorota wprowadzając mnie do ogrodu.
- .Maciek bohater! — zawołała przyjaźnie — Pogromca,
chuliganów. Miech ja się tobie lepiej przyjrzę. - Zbliżyła się
i uścisnęła mi dłoń. Myślałem, że dostałem się w żelazne
kleszcze. — Dorota stale mi o tobie opowiada. Wyglądasz
trochę mizernie, ale widać, że masz krzepę.
- Dorota, trochę przesadza —bąknąłem zakłopotany,
- Dorota buja w obłokach, a ty widzę, mocno stoisz na
ziemi. Słyszałam, ŻE jesteś synem marynarza. Na jakim statku
plywa twój ojciec?
Struchlałem. W głowie począłem zupełną pustkę, jakby mi
mózg: nagle wyparował. Z wielkim wysiłkiem wydukałem
- Na handlowym.
- Ale jak się ten statek nazywa,, bo jeden z moich kuzynów
też jest w marynarce. Może zna twojego ojca?
Jak się może nazywać statek? Długo szukałem w pamięci
i zdawało mi się, że nie znajdę, gdy nagle przypomniałem
sobie, że niedawno czytałem w gazecie o statku który zrobił
najdłuższy rejs w historii naszej żeglugi.
— "Jarosław Dąbrowski".
— No tak - drobnicowiec — podjęła ciocia - Pływa na linii
japońskiej. A mój Władek zamustrował się na trampie.
Czekałem, kiedy padną następne pytania, a ja szkoda
gadać, będę musiał grzebać w pamięci albo skapitulować
i przyznać się do kłamstwa. Przeklinałem tę chwilę kiedy
palnąłem, o tym nieszczęsnym ojcu kapitanie i najchętniej
zniknąłbym z powierzchni, lecz niestety tkwiłem jak ćwiek
w spruchniałej podeszwie i czułem, że pocę się coraz bardziej.
Wyratowała, mnie Dorota.
— Ciociu.—wtrąciła — czy mogę zagrać soś Maćkowi?
Chwała temu, kto wymyśli- pianino i obdarzył Dorotę
zdolnościamimuzycznymi. Chwilowo bylemuratowany. Ciocia bowiem zgodziła się wspaniałomyślnie, a Dorota wprowadziła mnie do domu i zaciągnęła do pokoiku, w kącie któregostał. zbawienny instrument.
— Co ci zagrać? - zapytała otwierając wieko klawiatury.
— Czy ja wiem? Nie znam. się na muzyce.
— Ale lubisz słuchać.
— Lubię — powiedziałem, bez przekonania..
Przerzucała chwilę nuty leżące na pianinie.
— Zagram ci scherza z suity fortepianowej Schuberta. Tomój ulubiony utwór.
Gdyby powiedziała, że zagra lumbago z rundy Hiperbajera
też bym uwierzył, gdyż nie znałem skomplikowanej terminologii muzycznej, a sama.muzyka, chociaż ją bardzo lubiłem,
była dla mnie po prostu melodia, którą się grało.
Dorota przymknęła oczy, jak prawdziwa pianistka uniosia
dłonie nad klawiaturą i na chwilę zamarła w tej skupionej
i pełnej natchnienia pozie. Zdawało mi się, że czaruje klawia-; .: 'i
turę, a gdy w nią uderzy, spod pudła instrumentu wylecą
czarodziejskie ptaki. Wreszcie usłyszałem pierwsze takty.
Zamiast podziwiać, zachwycać się, myślałem jak wybrnąć
z tej kompromitującej sprawy z moim ojcem niby-kapitanem. I było mi strasznie głupio, bo Dorota co chwila zerkała w moją stronę. Nagle uderzyła mocniej w klawiaturę i przerwała.
- Ty nawet nie słuchasz, co gram.
- Przepraszam cię, ale nie mam dzisiaj nastroju.
- Może cię to nudzi?
- Nie...
- Może sprawiłam ci przykrość?
- Przeciwnie. Dziękuję ci, że chciałaś mi zagrać. Ty jesteś
bardzo fajna dziewczyna... Tylko ja... - Żal, który wzbierał
we mnie od rana, wstyd, który piekł boleśnie, całe otoczenie pianino, pokój z pięknymi obrazami, nastrój, jaki tu panował
- to wszystko zwaliło się na mnie ogromnym ciężarem.
Chciałem się wyswobodzić, więc powiedziałem zaczepnie: Ty mnie nie znasz. Wcale nie jestem taki, jakim sobie mnie
wyobraziłaś. Jestem zwykłym chłopcem z małego miasteczka,
a mój ojciec nie jest kapitanem wielkiej żeglugi.
W jej oczach przez chwilę zamigotało przerażenie, lecz wnet
uśmiechnęła się po swojemu - zalotnie i figlarnie.
- To całkiem oryginalne i bardzo ciekawe.
- Przestań, nie nabijaj się ze mnie. I tak mnie nigdy nie
zrozumiesz. Żyjesz w innym świecie... - mówiłem z goryczą. Okłamałem cię. Nigdy nie byłem w Norwegii. Cały czas
mieszkałem w Jerzmanowic Raz tylko wyjechałem do Krakowa. To całe moje podróżowanie. A mój ojciec jest po prostu
robotnikiem, spawaczem... A właściwie go nie ma, bo gdy
byłem zupełnie mały, opuścił naszą rodzinę.
- Nie chciałam cię urazić. Ale to przecież szalenie oryginalne. Historia, którą wczoraj opowiadałeś, była banalna, a to...
- Nie mam ochoty na żarty! - zawołałem.
200
- Ależ ja mówię zupełnie serio. Dopiero teraz zaczynasz mi
się naprawdę podobać.
- Wiem, chcesz mnie pocieszyć, ale ja nie jestem taki
naiwny. I w ogóle znalazłem się w sytuacji podbramkowej.
Mówię ci, dennej. Uciekłem z internatu, bo szukam kochanego ojczulka, który wciąż zmienia miejsca pracy i fruwa sobie
jak swobodny ptak. Do tego poszukuje mnie milicja...
- To cudowne, zupemie jak w książce! - zawołała z zachwytem.
- Nie wygłupiaj się. Dla mnie to wcale nie cudowne, bo
w każdej chwili mogą mnie zwinąć.
- Ja cię będę ukrywać.
- Dorota, czy ty nie potrafisz mnie zrozumieć? To nic nie
pomoże. Ja przecież muszę znaleźć ojca. Tak sobie powiedziałem i nikt mnie od tego nie odwiedzie.
- Rozumiem cię doskonale. Jesteś jak bohater powieści.
- Mów tu z taką! Nie chcę być bohaterem powieści. Chcę
odszukać ojca. I żyć jak zwykły śmiertelnik. Tobie się zdaje,
że wszystko jest piękne, tajemnicze, ciekawe, bo jeszcze
niczego nie zaznałaś. Żyjesz jak królewna w bajce, grasz na
pianinie, masz świetnych rodziców, nie masz żadnych trosk
i wszystko ci się fajnie układa.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, a potem nagle palcami
przejechała po klawiaturze. Dźwięki posypały się jak szklane
paciorki spadające na blachę. I zrobiło się cicho.
- Powiedziałeś, że niczego w życiu nie zaznałam. Że ciebie
nie rozumiem. A mnie też było bardzo źle.
- Nie wierzę.
Uśmiechnęła się dziwnie.
- Jeżeli ci coś powiem, to może mi uwierzysz. - Znowu
wydobyła z instrumentu kilka dźwięków i nagle odwróciła się
do mnie. - Wyobraź sobie, ja nie jestem naturalną córką moich
rodziców. Zabrali mnie z domu dziecka. Miałam wtedy
siedem lat.
201
Q
O proszę, jak to łatwo kogoś niesłusznie posądzić, obwinić,
a jeszcze bardziej rozczulaś się nad sobą, mazgaić sięi ronić
fałszywe łzy.Byłem wściekły, że dałem się ponieść własnemu
mimozowatemu żalowi i chętnie unieważniłbym tę całą przemowę przy pianinie. Wygłupiłem się solidnie, a teraz musiałem świecić' oczami. Chwilowo jednak nie świeciłem, gdyż
Dorota, jak gdyby chcąc mi dopomóc, zaczęła brzdąkać na
pianinie. Chwilę było jakoś tak brzdąkająco i nijako, wnet
jednak, odwróciła się do mnie.
— Maciek - powiedziafe bardzo poważnie — ja ciebie doskonale rozumiem i zawsze możesz na mnie liczyć.
Oto męskie słowa wypowiedziane przez najbardziej dziewczęcą. dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkałem. Chciełem jej
podziękować, lecz jak zwykle w takim wypadku nie mogłem
znaleźć odpowiednich słów. Nie musiałemjednak ich szukać,
gdyż w tej samej chwili z głębi domu odezwał się doniosły głos ciotki.
— Dorotka, co tam tak cicho? Dlaczego nie grasz:?
— Rozmawiamy a bardzo ważnych sprawach — odparła
dziewczyna, gdy cioska zjawiła się w progu.
Wyglądała teraz jak szef kuchni w pierwszorzędnym zakładzie gastronomicznym: miała na sobie nieskazitelnie biały
fartuch, a na głowie czepek jucharski. Pachniała zrazami ponelsońsku, gruszkami w waniliowym sosie, a może czymś
jeszcze bardziej smakowitym..
— Czy to tak ładnie — żartowała — zapraszasz gościa na
koncert, a tymczasem zanudzasz go pewno swoimi fantazjami.
— Wcale nie ciociu. Mówimy o bardzo konkretnych sprawach.
— Naresz zleciałaś spod sufitu na podłogę? I dobrze, bo
za chwilę będę miała gotowy obiad. Zostaniesz u nas na
obiedzie? -zwróciła się do mnie.
— Proszę pani bardzo dziękuję ale niestety...
— Zastaniesz, zostaniesz - ucieszyła się Dorota. — Zobaczysz jak ciocia fantastycznie gotuje. To po prostu poezja.
— Chętnie bym został, ale niestety umówiłem się z kolegą bujałem przekornie, zapachy które ciocia przywlokła za sobą
z kuchni, korciły mnie, by zostać, fałszywa ambicja dyktowała
co innego.
Cocia pokiwała nade mną głową.
— Żałuj mój drogi boobiad przygotowałam jak dla prawdziwego wilka morskiego.
Wciąż jeszcze pokutował ten wilk morski, odzywał się.
w nieodpowiednim momencie. Może zostałbym, ale myśl, że
mój ojciec niby-kapitan i bohater oceanów znowu się znajdzie
na tapecie, odstraszała mnie.
— Bardzo mi przykro, ale na prawdę umówiłem się z jednym
kolegą.
Ciocia rozłożyła ręce.
— Trudno mój drogi, nie będę się zatrzymywała, ale mam
nadzieje, że wstąpisz jeszcze do nas.
— Dziękaje za zaproszenie.
Dorota odprowadziła mnie do furtki,, a kiedy zegnaliśmy
się, chwyciła mnie za rękę.
— Maciek,co się z tobą dzieje? W tobie siedzi jakaś -dzika
zadra, i nie możesz sobie z nią poradzić. Przyjdź wieczorem,
poznasz moich radziców, zobaczysz jacy fajni. I pamiętaj
możesz zawssze na mnie liczyć.
Niby taka zwiewna, romantyczna, bujająca w obłokach.,
a jednak zawstydziła mnie. I było mi znów piekielnie
:m
głupio. Żałowałem, że nie zostałem u Doroty na obiedzie. Co
tu dużo mówić, obiad zapowiadał się fantastycznie, a ja byłem
piekielnie głodny. Wyobraziłem sobie pięknie nakryty stół,
zapachniała mi wspaniała zupa pomidorowa z lanymi kluskami, zrazy zawijane i właśnie te CL downe gruszki w waniliowym
sosie, które tak bardzo lubiłen.. Ogarnęła mnie rozkoszna
niemoc, granicząca z błogością. Ocknąłem się dopiero w barze
mlecznym, gdzie za ostatnie złotówki fundnąłem sobie duże
kakao i dwie bułki z masłem. Też wspaniały obiad i do tego za
własne pieniądze.
Potem sypnąłem się na stację benzynową w Oliwie.
- Człowieku, gdzie ty się podziewasz? - przywitał mnie
Bufalo. - Tutaj prawdziwe Klondike, kopalnia złota - żartował. - Od rana stałem się już milionerem. Goście dają w łapę
bez zmrużenia powieki i jeszcze dziękują. A ty...
- Ojciec się wyprowadził - poinformowałem go krótko.
- Pewno nawiał przed tobą.
- Nie. Wyprowadził się jeszcze przed moim przyjazdem.
- I co dalej?
Pytanie zostało bez odpowiedzi, gdyż w tej samej chwili pod
pompę zajechał piękny mercedes. Bufalo był już w akcji.
Z uśmiechem przywitał wysiadającą z limuzyny właścicielkę
samochodu. Nie pytając o pozwolenie odchylił wycieraczki
i specjalnym płynem w aerozolu do mycia szyb samochodowych z gracją spryskiwał przednią szybę. Zdawało się, że
głaszcze ją i pieści. Po chwili przejechał po szybie mokrą
szmatką, a potem zebrał wodę specjalną gumową wycieraczką.
Szyba błyszczała jak kryształowe lustro, a Bufalo stał rozpromieniony i z dumą przyglądał się swemu dziełu. Na właścicielkę, która tymczasem płaciła należność za benzynę, nawet nie
spojrzał. Sztuka dla sztuki. Udawał, że dla niego istnieje tylko
wypucowana szyba.
Tamta tymczasem pogrzebała w woreczku, a potem
z uśmiechem lady wręczyła mistrzowi błyszczącą monetę.
204
Bufalo niedbałym ruchem uniósł dłoń do daszka drelichowej
czapki, właścicielka obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem
i w ten sposób zakończyła się odegrana po m strzowsku scena.
Bufalo zbliżył się do mnie. Mrużąc porozumiewawczo oko,
podrzucił w dłoni dziesięciozłotową monetę.
- Się robi - podsumował krótko i treściwie. - A ty, bracie,
zabierasz się do drugiego samochodu. - Naraz zwrócił się do
pompowego: - Panie Michasiu, to ten kolega, o którym panu
wspominałem.
Pan Michaś przyjrzał mi się uważnie. Nie powiedziawszy
ani słowa skinął tylko głową, jakby w ten sposób pieczętował
nie spisaną umowę. I tak zostałem czyścicielem szyb.
Robota interesująca. Ocierasz się o wielki świat i zdaje ci się,
że stoisz na rozstajach światowych szlaków. Patrzysz na
tabliczki rejestracyjne: tu volvo ze Szwecji, za chwilę wielki
mustang z USA, potem volkswagen z RFN, moskwicz
z ZSSR, alfa-romeo z Włoch, citroen z Francji, a między nimi
gęsto nasze poczciwe fiaty i syrenki. Masz takie wrażenie,
jakby ten zmotoryzowany świat przybliżał się do ciebie,
a każdy samochód niósł z sobą smak egzotycznej podróży,
koloryt dalekich krajów i zapowiedź wielkiej przygody.
W samochodach ludzie wszelkiego rodzaju i wszelkiej
maści. Dziwisz się, skąd taka rozmaitość typów i charakterów.
Każdy zachowuje się nieco inaczej, ale po kilku gestach
można ich łatwo określić. Najłatwiej jednak wtedy, kiedy dają
ci lub nie dają napiwku. Jedni czynią to wylewnie, jakby cię
obdarzali złotym wianem, inni skromnie, pokątnie, jak gdyby
wstydzili się, że poskąpili; jedni są wspaniałomyślnie hojni,
inni skrycie skąpi, inni jeszcze udają roztargnionych, jak
gdyby cię w ogóle nie zauważyli, a szyby wypucował im duch
świętego Krzysztofa-patrona zmotoryzowanych. Przeżywasz
przy tym małe radości i małe rozczarowania, obserwujesz
wielkoduszność i czczą małostkowość, uczysz się spoglądać na
świat ze swego tymczasowego punktu obserwacji.
205
Początkowo pracowaliśmy na zmianę - ja jeden samochód,
Bufalo drugi — ale gdy wieczorem zaczął się wielki ruch, a wozy
ustawiały się sznurami przed stacją, okazało się, że i dwóch nas
też za mało. Zwijaliśmy i nie mogliśmy nadążyź. Wreszcie
Bufalo ogłosił fajrant.
- Dosyć na dzisiaj. Muszę iść do dyskoteki
- Człowieku - zauważyłem nieśmiało - przecież jeszcze
z godzinę moglibyśmy pofedrować.
- Nie bądź taki gorliwy.
- A co powie pan Michaś?
- Będzie zadowolony, Dostanie swoją dolę i cześć,
- Jak to? Przecież on nie mył szyb.
- Tak ale pozwolił myć. To taki zwyczaj, że musisz
odpalić pompowemu, bo jak nie to weźmie kogo innego.
Czemu się dziwisz? jeżeli ci się nie podoba, to łap muchy na
plaży.
Przestałem się dziwić, zwłaszcza gdy po sprawdzeniu kasy
okazało sie, że w ciągiu tego popołudnia zarobiłem więcej niż
przez tydzień układania desek w Jerzmanowie. Bufalo przeliczył forsę, podzielił ją na trzy równe części, jedną odniósł
panu Michasiowi, drugą dał mnie,
- Stary - zaprotestowałem - przecież ty dłużej ode mnie
pracowałeś.
- Nie wygłupiaj się, jak spólka to spólka. Innym razem ty
będziesz poszkodowany. No powiedz jak ci sie ta robota
podoba.
- Pierwszorzędme. To bombowa sprawa.
- Klondike, daję słowo. Pomachamy na tydzień, a zarobimyna dwa tygodnie luksusowej podróży po bałtyckim wybrzeżu. Trzeba tylko mieć fart.
Byłem tak zachwycony, w niebowziety, że chwilowo zapomniałem o wszystkich kłopotach i zdawało mi się, że przeskoczyłem bez tyczki i bez niepotrzebnego cackania się ze sobą trzy
metrv nonad poprzeczką życia. Widziałem już siebie z Bufalo
jak w luksusowaych warunkach wędrujemu wzdłuż bałtyckiego
wybrzeża. I byłbym w wyobraźni zapewne zajechał aż do
Świnoujścia, gdyby nagle z boku nie odezwał się klakson.
Pomyślałem, że ktoś domaga się bym przetarł szybę, więc
rzuciłem się w tym kierunku i nagle wbiło mnie w ziemię. Za
szybą taksówki zobaczyłem Joja.
Jak zwykle w takich wypadkach, nie mogłem wydobyć
głosu, ani drgnąć, ani odetchnąć. Jojo wysiadł z samochodu.
— Cześć królewiczu, ty nie w Jerzmanowie?
— Chwilowo jeszcze nie.
— No właśnie patrzę i własny oczom nie wierzę. Może to
nie ty stoisz przede mną? Musisz mieć sobowtóra?
- Eeee, pan zawsze żartuje.
—A gdzie pan Sielicki?
—Pan Sielicki w Jerzmanowie.
—Odwiozłeś go całego żeby ci przeszkadzał,
— Eee, pan to ma pomysły.
— A gdzie ty jesteś?
— Ja, no widzi pan.
— Znowu, cię pięty swędziały. Znowu ci tam powietrze nie
służyło? Wolisz morski klimat, co? A mnie to porządnie
nadszarpnąłęś.
- Ja?
- No jasne, rękamnie do tej pory boli. Wiesz jak nie lubię
pisać listów, a do ciebie napisałem. Piekny adres, obywatel
Maciej Łańko, Jerzmanów, szkolny internat przy fabryce
Jak ci się te podoba?
—Dziękuję, że nie zapomniał pan o mnie..
—Nie dziękuj tylko mów co z tobą , bo mi się zdaje, że cie
ktoś wymyślił. Co ty właściwie robisz?
—Pracujemy z kolegą. Myjemy szyby.
— To pięknie, pięknie. A tak w ogóle?
— W ogóle to niefajno, bo miałem adres ojca, ale starego nie
zastałem.
:>,r
- Nie znudziło ci się to. poszukiwanie?
- Pan mnie zna... powiedziałem sobie...
- Dobra, dobra... znam tę piosenkę. - Chciał jeszcze coś
dodać, ale z boku ktoś dawał sygnał klaksonem, żeby nie
tarasował drogi. Jojo jak to Jojo, zawołał z humorem:
- Nie tak szybko, kolego, co się panu tak spieszy, zdąży
pan zamówić wieczne odpoczywanie. A potem zwrócił się do
mnie: - Poczekaj tu na mnie, ja tylko zatankuję. Cieszę się, że
cię spotkałem.
No, proszę, cały Jojo. Myślałem, że dopiero teraz zacznie
się kazanie, a on uśmiecha się, żartuje i do tego się cieszy.
Z boku podszedł Bufalo.
- Co to za gość?
r, - To Jojo. Opowiadałem ci o nim. Mówię ci-fantastyczny
chłop.
- Czekasz na niego?
- Tak.
- A ja walę do dyskoteki. Dzisiaj śpimy jeszcze w Peteteku,
a jutro poszukamy czegoś wygodniejszego.
- Jutro?... - Spojrzałem w stronę Joja, który podjeżdżał
pod pompę. - Czy ja wiem, co będzie jutro?
- W każdym razie przyjdź rano na stację.
- Nie wiem... Może będę musiał rozejrzeć się za ojcem.
- Rezygnujesz?
- No, nie, ale... sam rozumiesz.
- Zastanów się i powiedz mi jutro, bo będę musiał poszukać kogoś innego. Cześć! - Skinął mi ręką.
Odszedł lekko rozkołysanym krokiem, trochę jak kowboj
opuszczający swe ranczo, a trochę jak zalotnik, spieszący na
spotkanie z dziewczyną. Wprowadził mnie w chwilowe zakłopotanie. Miałem ochotę pracować z nim na stacji benzynowej,
a potem... ho, ho, wyruszyć w daleki rejs po nieznanych
obszarach, szukać przygody, a jednocześnie niepokoiłem się
sprawą ojca. Czułem, że Bufalo był dotknięty. Nie dawał tego
208
po sobie poznać, ale lekceważący gest ręki, leciutko kpiący
uśmieszek, wskazywały na pewne rozdrażnienie. Długo odprowadzałem go wzrokiem i byłbym się zupełnie zagapił,
gdyby nie Jojo, który zawołał od samochodu:
- Ekscelencjo, powóz gotowy. Jedziemy.
Jeden żart rozładował całe moje napięcie. Usiadłem obok
Joja.
- Dokąd jedziemy?
- Do mojej wspaniałej mansardy. Zobaczysz, jak mieszka
jego ekscelencja kierowca - zmiennik jego wysokości taksówkarza. Zapraszam cię na kolację i myślę, że chwilowo zostaniesz u mnie.
- Dziękuję, ale mam gdzie spać.
- Ciekawe gdzie?
- W schronisku młodzieżowym na waleta. Już raz tam
spałem.
- Wykluczone, będziesz spał u mnie. Mnie i tak nigdy
w nocy nie ma w domu.
- To pan nocny Marek.
- Jeżdżę na nocnej zmianie. Zajęcie jakby dla mnie stworzone. Sezon, człowieku, ruch, ludzie, jak osy na wiosnę, bez
przerwy tylko wędrują. Raz kurs z Wrzeszcza do Gdyni, raz
z Gdyni do Sopotu, z Sopotu znowu do Oliwy. Hotele nabite
zagranicznymi gośćmi. Mówię ci, wesoło i zabawnie. Wczoraj
woziłem faceta, który urodził się w Polsce, jest obywatelem
Kuwejtu, żonę ma Brazylijkę, dzieci wychowuje w Szwajcarii,
a interesy robi ze Szwedami. Taki dopiero naopowiada o życiu
i wtedy zdaje ci się, że jest trochę więcej stron świata...
- To pan teraz szuka nocą swej piątej strony świata?
Jojo wzruszył ramionami.
- Może... Czy to wiadomo, gdzie i kiedy jej szukać?
10
I ego ekscelencja kierowca-zmiennik mieszkał w Jelitkowie
na uliczce pełnej cienistych ogródków, cichych zakamarków, gołębników, szop, zapachu mięty i piołunu. Zagnieździł
się w starym domku podobnym do poukładanych na sobie
klocków, chylącym się, a jednak dziwnie wesołym i pasującym
do usposobienia Joja. Do jego rezydencji wchodziło się po
przylepionych do bocznej ściany drewnianych schodach niby
na mostek kapitański na starym okręcie. Na górze mała
weranda, a dalej pokoik z oknem wychodzącym na karłowaty
sad i ogród. Krajobraz jak w małym miasteczku na największym wydmuchowie: w dali ciągnęły się wydmy z pióropuszami traw, a jeszcze dalej, jakby na samych czubkach drzew,
jaśniała smuga rozjarzonego zachodem morza.
Jojo uśmiechnął się tajemniczo.
- Jak ci się tu podoba?
- Zupełnie fajnie. Jak na latarni morskiej.
- Zgadza się, bo kiedy mocniej zawieje od morza, to
wszystko trzeszczy i kołysze się.
Pokoik był w sam raz dla Joja, a Jojo w sam raz dla pokoiku.
Panował tu rozkoszny bałagan, jak gdyby stado rozbrykanych
kóz stratowało przed chwilą te kilkanaście metrów kwadratowych powierzchni. Łóżko oczywiście rozbebeszone, szafa
otwarta, na krześle cały stos najrozmaitszych ciuchów, na
podłodze pokład śmieci pamiętający wojnę stuletnią. Mimo to
z kątów wionęło swojskim ciepłem i, o dziwo, po raz pierwszy
od bardzo dawna poczułem się jak w prawdziwym domu.
- Ale tu u pana piękny bałagan - nie omieszkałem zauważyć mimochodem, chociaż wobec gospodarza nie wypadało.
210
- Profanie - rugnął mnie żartobliwie. - To artystyczny
nieład. Spójrz na ściany, a zmienisz zdanie.
Ściany były zmyślnie udekorowane wycinkami z ilustrowanych pism i kalendarzy. Wyglądało to jak fresk ułożony przez
niedbałego artystę: oto siłacz o mięśniach jak balony, podnoszący bez najmniejszego wysiłku Wieżę Eiffla, człowiek o stalowych bicepsach z dolepioną twarzą Maryli Rodowicz, dalej
trębacz dmący we wspaniały okaz ogórka, drużyna hokejowa
grająca zamiast krążkiem głową kapusty, słoń kąpiący się
w wannie, puszka sardynek, z której wyfruwają skowronki,
bramkarz piłkarski broniący w otwartej szafie i wiele innych
dowcipnie na komiksowy sposób zmontowanych obrazków.
- No, co? Artysta ze mnie czy nie?
- Można powiedzieć Picasso.
- Picasso i Michał Anioł w jednej osobie.
- I do tego Walt Disney...
- I mistrz Bartłomiej z Koziej Wólki. - Jo jo szerokim
gestem zaprosił mnie do kąta, w którym stała gazowa kuchenka. - A teraz jego ekscelencja będzie łaskaw wejść do kuchni
i usadowić odwrotną stronę medalu na krześle. Zaraz szef
kuchni poleci omlet z pieczarkami z Czarodziejskiej Góry
i kefir a la osioł dardanelski.
Oniemiałem z zachwytu, bo cóż miałem począć wobec tak
wspaniałego zaproszenia. Nad kuchenką spostrzegłem ułożony z barwnych liter napis - Kuchnia Głodomora. Napisów
było więcej. Nad stołem na baloniku -Jadłodajnia Truciciela,
nad łóżkiem - Sypialnia Alibaby i Dwunastu Rozbójników,
a nad umywalką na ścianie widniało napisane czerwoną kredką
memento: Myj się umiarkowanie, żeby ci się skóra nie starła.
Oto cały Jojo - dowcipny, kpiący i dobroduszny. W jednej
chwili przemienił się w szefa kuchni. Nad syczącym płomykiem gazu uwijał się jak magik, a w jego rękach patelnia, jajka,
solniczka, pieczarki nabierały magicznego czaru. W Irilka
chwil dwie patelnie skwierczały pryskającym masłem - na
211
jednej smażył się omlet, na drugiej pieczarki. Butelka z kefirem posłusznie czekała na swoją kolej. Jojo tymczasem przekomarzał się ze mną.
- Powinieneś dostać czarną polewkę. Pięknie urządziłeś
pana Sielickiego. Dbałeś widocznie o jego zdrowie i dobre
samopoczucie. Napisałeś przynajmniej do niego?
- A cóż mogłem napisać?
- Że ci powietrze w Jerzmanowie nie służy i masz ciasne
buty.
- Przykro mi, ale, mówię panu, pan na moim miejscu...
- Ja na twoim miejscu napisałbym kilka słów.
- Żeby się zdradzić, gdzie jestem.
- Żeby zachować twarz.
- Nawet myślałem o tym.
- I co, rozmyśliłeś się?
- Jakoś tak głupio...
- Głupio, głupio... - Pokręcił z przyganą głową. Niedług
jednak mógł kręcić, gdyż na moje szczęście lekko złocista,
przyrumieniony omlet sam się prosił, żeby go spałaszować,
a pieczarki domagały się, żeby je natychmiast dodać do ,
omletu.
Jedząc te dary natury z należytym szacunkiem i odpowiednim apetytem, rozmawialiśmy o rzeczach błahych - sporcie,
pogodzie, samochodach. Dopiero gdy Jojo rozlał do szklanek
kefir, zaniosło się na poważniejszą rozmowę. Szef kuchni
i magik w jednej osobie, a do tego Picasso i Michał Anioł nagle
zmarszczył brwi, spojrzał uważniej i chrząknął:
- Maciek, właściwie co z tobą?
- Ze mną?.... Zupełnie w porządku.
- Nie czaruj cioci, gdyś coś sknocił. Bo, bracie, tak dłużej
nie pociągniesz. Zobacz się w lustrze. Połowa z ciebie została.
Jak długo już jesteś w tym rejsie?
- Ja... no co... nie tak znowu długo. I w ogóle coraz lepiej
się czuję.
212
- Dobra, dobra. Pomówmy jak przyjaciele. Co masz zamiar robić?
- Pan dobrze wie, chcę odnaleźć ojca.
- Wiem, ale sądząc z tego, coś mi opowiadał, to nie taka
prosta sprawa. Nawet nie wiesz, w jakim pracuje przedsiębiorstwie.
- Można się dowiedzieć.
- W informacji turystycznej - zakpił. - Zrozum, że taka
budowa jak Port Północny to...
- Wiem bo na własne oczy widziałem.
- Przekonałeś się. I co dalej? Czy jesteś pewny, że ojciec
tam jeszcze pracuje?
- No... nie.
- Właśnie. A jeśli zwinął manatki i poszybował gdzieś
dalej? Zabawmy się w detektywów. Z tego, coś mi opowiadał,
wynika, że ojciec ma jakieś poważne kłopoty i przed kimś
ucieka. Może właśnie przed tą kobietą. Jesteś już prawie
dorosły i wiesz, że mężczyźni często pakują się w rozmaite
kłopoty z kobietami. Ojciec może nie chce mieć stałego adresu
i dlatego tak często zmienia miejsca pracy. A ty, człowieku, nie
masz szans, żeby go szybko odnaleźć.
- To pan znowu chce mnie wyprawić do Jerzmanowa?
- Nie zawracaj głowy. Umówmy się po przyjacielsku jak
dwaj niężczyźni. Pomogę ci poszukać ojca, ale jeśli go tutaj nie
znajdziemy, to obiecaj, że wracasz do Jerzmanowa. Zgoda?
- Zgoda. Może być - powiedziałem po chwili namysłu, bo
cóż innego mogłem zrobić, skoro Jojo odwoływał się do naszej
przyjaźni i postawił sprawę uczciwie po męsku.
Jojo uniósł kubek z kefirem.
- Za twoje zdrowie, stary. Życzę ci, żebyś nie musiał
wracać do Jerzmanowa.
Wypiliśmy duszkiem, jakby to był szampan, i zaraz poczułem się raźniej, gdyż pomyślałem, że z takim przyjacielem
nigdy nie zginę i mogę na niego liczyć jak na starszego brata.
213
D
zień miałem podobny do rozkapryszonej
dziewczyny -
raz uśmiechał się do mnie filuternie, to znowu krzywił
twarz w przedziwnych grymasach. I żyj tu, człowieku, na
takiej huśtawce. Ale jakoś żyłem, bo kiedy Jojo oouścił swój
apartament mieszczący w jednym pokoju jadalnię, sypialnię,
kuchnię i łazienkę, poszedłem do tej ostatniej, pod kapiącym
kranem umyłem wymizerowaną gębulę i postanowiłem walnąć się do Doroty. Teraz mogłem już iść z otwartą przyłbicą nie musiałem obawiać się mojego ojczulka, niby to kapitana
wielkiej żeglugi i wilka morskiego. Byłem już sobą-Maćkiem
Łańką - i miałem pod stopami kawał prawdziwej podłogi
niemal rodzinnego domu, a w takiej sytuacji człowiek czuje się
pewnie i nie musi świecić przed nikim oczami.
Nucąc pod nosem ulubioną piosenkę „Takiemu to dobrze,
takiemu dobrze...", szedłem w kierunku domu Doroty, lecz
zanim tam dobrnąłem, zanim zdążyłem porozkoszować się
smakiem pieczonych na ognisku ziemniaków i smażonej
kiełbasy, na tle cienistej i źle oświedonej ulicy ujrzałem dobrze
mi znaną sylwetkę. Cofnąłem się, jak gdybym spotkał czarnego kota albo jeszcze coś bardziej fatalnego, lecz właściciel
sylwetki walił już prosto na mnie z wyciągniętą do przywitania
ręką.
- Cześć, Maciek. Ty jeszcze żyjesz?
- Jak widzisz... - westchnąłem. - I, proszę cię, Romeo,
zjeżdżaj mi z drogi, bo wiesz, że zawsze przynosisz mi pecha.
Romeo uśmiechnął się smętnie, trochę zaziemsko i nie po
swojemu. Zauważyłem, że to nie był ten sam Romeo, którego
214
pożegnałem pod hotelem robotniczym w Ełku, ani ten, który
mnie tak perfidnie wykołował w pociągu. Zmienił się; jego
oczy nie rzucały już chytrych i pełnych zasadzek błysków ani
jego gęba nie przypominała twarzy obieżyświata, wędrowca,
odkrywcy Bermudów i Honolulu. Był dziwnie zgaszony i taki
jakiś matowy. Spojrzał na mnie dziwnie, psio niemal.
- Inne czasy, Maciek.
- Inne, ale skąd się tu wziąłeś?
- Tak się złożyło.
- Pięknie wykołowałeś Fugę, gratuluję - zauważyłem z domieszką przygany w głosie.
Romeo ożywił się nieco. Łypnął na mnie spode łba.
- Coś ty, to przecież on mnie wykołował. Zostawił mnie
pod Elblągiem na pustej>szosie. Cwaniak.
- Ty, Romeo, nie mogę już na ciebie patrzeć.
- To nie patrz.
- I nie czaruj, tylko oddaj Fudze tę forsę, coś mu zabrał.
- Ja? Jaką forsę? Pierwszy raz słyszę - wymówił jednym
tchem i zaraz odzyskał dawną bezczelność i przebiegłość.
- Dawaj, to ja mu oddam. Spotkałem go w schronisku
młodzieżowym. - Złapałem szczeniaka za ramię i przyciągnąłem go do siebie.
Nie drgnęła mu nawet powieka. Patrzył na mnie guzikowatymi oczami, jak gdybym mu zrobił krzywdę.
- To była nasza wspólna kasa.
- W porządku, to oddaj mu chociaż połowę.
Łypnął przebiegle oczkami.
- Może być... Ile wynosi połowa zera?
Potrząsnąłem nim.
- Ty, stary, mnie już nie nabierzesz. Dawaj forsę i żegnaj.
Romeo skrzywił się płaczliwie.
- Coś ty... Mam zupełne manko. Mankiem to się mogę
nawet z tobą podzielić.
Złapałem go za koszulę, przyciągnąłem jeszcze bliżej.
215
- Dawaj, pókim dobry!
Romeo uśmiechnął się rozbrajająco.
- Maciek, wierz mi, jestem zupełnie spłukany. Znudziło
mi się to wszystko. Wracam do domu.
Bęc! Tego się nie spodziewałem. Zaskoczył mnie zupełnie.
On, wielki podróżnik, wybierający się najpierw do Szwecji,
a potem na Bahama, szczeniak potrafiący zapędzić w kozi róg
nawet największego cwaniaka, czarodziej i mały hochsztapler
w jednej osobie, on miał teraz wracać do domu! Nie, to
przechodziło granice nawet mojej wyobraźni.
- Bujasz. Znowu chcesz mnie podejść.
- Daję słowo.
- Zatrzymaj sobie słowo dla siebie.
- Jak nie wierzysz to nie, ale się przekonasz.... - Naraz
łypnął znowu chytrze i podstępnie, jakby szykował nową
zasadzkę. - A ty znalazłeś swego starego?
- Nie, ale jestem na jego tropie.
- Jak nie, to chodź ze mną „Pod Tańczącego Słonia".
Uśmiechnąłem się drwiąco.
- To ma być jakiś nowy twój numer?
- Coś ty, to pierwszorzędna instytucja - Harcerska Samopomoc Koleżeńska „Pod Tańczącym Słoniem".
- Dlaczego pod słoniem?
- Bo nie pod krokodylem ani hipopotamem. Mają taką
figurkę tańczącego słonia. Oryginalne, prawda?
- Kiedyś sobie wymyślił tę bajeczkę?
Romeo wzruszył ramionami.
- Chcesz zobaczyć, to chodź ze mną. Ja tam mam jeden
interes. Chcę od nich wykombinować trochę forsy na powrotną drogę. Co tak na mnie patrzysz? To fakt. Matylda na
wszystko znajdzie radę.
- Jaka Matylda?
- Taka jedna, co jest ich szefem. Jak ją zobaczysz, to
zrozumiesz, że wszystko jest na świecie możliwe.
216
- Taka genialna?
- Nie, taka brzydka, ale to nic nie szkodzi, jeżeli tylko
pożyczy mi forsę, a tobie znajdzie ojczulka. Nawet dwóch,
jeżeli tylko zapragniesz. Ona na wszystko ma .sposób.
Zabił mi porządnego ćwieka. Nie wierzyłem mu, lecz sam
fakt założenia taMej instytucji młodzieżowej bardzo mnie
zainteresował, więc pomyślałem, że niewiele ryzykuję, idąc
z nim „Pod Tańczącego Słonia" - najwyżej porcję pieczonych
na ognisku ziemniaków i nastrój gawędy z rodzicami Doroty.
W tej chwili najważniejszą jednak sprawą było odnalezienie
mego ojca. Chwyciłem więc jeszcze silniej Romea i potrząsnąłem nim odpowiednio.
- Pójdę z tobą, ale pamiętaj, jak mnie jeszcze raz nabierzesz, to ci uszy do pięt przylepię.
Romeo skrzywi! się żałośnie i skinął z rezygnacją głową.
- Możesz mi nawet uciąć, bo mi i tak wszystko jedno...
Wracam do domu.
Szliśmy jeszcze chwilę ciemną i piaszczystą drogą. Romeo o dziwo - milczał uparcie. Może przeżywał gorycz powrotu do
domu, a może szykował dla mnie nową pułapkę, licho wie.
Nigdy nie wiadomo, czego się po takim spodziewać. Wreszcie
zatrzymaliśmy się przed furtką w ogrodzie.
- To tutaj - powiedział Romeo. - Tylko pamiętaj, z Matyldą trzeba poważnie, bo ona nie zna się na żartach.
- W porządku - skwitowałem obojętnie.
Weszliśmy do ogrodu. W głębi stał dom. Obeszliśmy go
i zatrzymaliśmy się przed drewnianą szopą. Wejście do szopy
było jasno oświetlone, a na ścianie widniała wielka plansza
z napisami. Wyglądała trochę jak reklama biura podróży,
a trochę jak szyld sklepu warzywniczego, zachwalający kiszone ogórki. Na samej jej górze widniał wspaniale wymalowany
słoń w pozycji tanecznej. Stał na jednej nodze, trąbę miał
optymistycznie uniesioną, a dwie przednie - nogi w ruchu
zapraszającym do samby albo innego egzotycznego tańca. Pod
217
słoniem wielki napis: Harcerska Samopomoc Koleżeńska,
a niżej różnobarwnymi literami przeróżne hasła i slogan;. Uciekłeś z domu - pomożemy ci wrócić.
Nie masz pieniędzy - pomożemy ci zarobić.
Masz trudności - przyjdź po radę,
Nuda - wróg młodzieży nr 3.
Zamiast się nudzić, przyjdź do nas. Dyskuteka czynna od
godz. 16. Rano atrakcyjne wycieczki do Trójmiasta. Chcesz
poznać zabytki Gdańska - zgłoś się do kolegi Franka.
Nie trać głowy! Z każdej sytuacji jest wyjście.
Mamy opatentowany młotek do wybijania z głowy
ćwieków.
Wybierasz się w dalekie kraje - na Bermudy lub na Fidżi wstąp „Pod Tańczącego Słonia" - zamówimy ci miejsce
w samolocie lecącym codziennie do krainy rozsądku.
Nie martw się - bo od zmartwień wypadają włosy.
U nas możesz zdobyć Order Uśmiechu. .
Pięknie to było wszystko napisane i ilustrowane dowcipnymi rysunkami. Samo przeczytanie planszy nastrajało optymistycznie i bojowo. Szopa była obszerna, starannie wysprzątana,
a stare ściany z nie heblowanych desek zawieszone słomianymi
matami, plakatami i malowanymi na płótnie scenami z letnich
wędrówek młodych poszukiwaczy przygód. Z boku stała
trzypiętrowa prycza, a każde legowisko starannie zasłane
kocem. W głębi - wielki stół. Za stołem zobaczyłem trzy
postacie - w środku Matyldę. Poznałem ją od razu. Romeo
bowiem nie przesadzał twierdząc, że nie grzeszy urodą.
Na widok malca wydała jęk zdumienia.
- Ty znowu tutaj?
- Dopiero trzeci raz - palnął Romeo głosikiem ucznia
stojącego przed nauczycielką.
- Wystarczy. I powiedz, o co ci właściwie chodzi?
- O sprawiedliwość.
- To już wiemy. Ale tak naprawdę?
218
- Przecież mówiłem, że chcę bezboleśnie wrócić do domu.
!- O tym też już wiemy. - Pokręciła z politowaniem głową.
Mnie jakby w ogóle nie zauważyła, ale to przecież nic dziwnego, gdyż bez trudu można było stwierdzić, że ma z Romeem
wielki kłopot. Przyjrzałem jej się dokładniej. Nie chciałbym
być ani jej bratem, ani kimś w tym rodzaju, bo wyglądała
surowo i nie bardzo pociągająco. Miała krótko obcięte włosy,
twarz starej panny, nos lekko rozpłaszczony, jak pyza przejechana przez towarowy pociąg, głos chropowaty, spojrzenie
ostre i władcze, a do tego na tym pyzowato-spłaszczonym
nosie wielkie okulary w rogowej oprawie. Jednym słowem
Matylda, szef Samopomocy Koleżeńskiej, przed którym należało mieć respekt. Obok niej z jednej strony siedziała ładna
dziewczyna z włosami spiętymi w koński ogon, a przy maszynie do pisania - chłopiec z kopą włosów koloru międlonego
lnu. Wszyscy troje patrzyli na Romea jak na eksponat z wystawy osobliwości. Matylda jeszcze chwilę kręciła głową.
- Właściwie jak sobie wyobrażasz ten powrót?
Malec żachnął się.
- To od tego wy jesteście, żebyście sobie wyobrazili.
Zachichotali cicho, ale króciutko i półgębkiem, a Matylda
wnet spojrzała surowo na Romea.
- A co, myślisz, że zrobimy z ciebie paczkę i odeślemy
stęsknionym rodzicom?
- Wcale tak nie myślę. Chodzi mi tylko o to, żeby mnie
ojciec nie stłukł na kwaśne jabłko.
- Rozumiem - zakpiła. - Żeby cię przywitał z bukietem
orchidei. Za duże masz wymagania.
- Mówisz tak, bo nie znasz mojego fatra. To nałogowy
alkoholik z pięcioletnią odsiadką. Jak mnie zobaczy... szkoda
gadać.
- Romeo - wtrąciłem mimo woli - przecież mówiłeś, że
twój ojciec to cybernetyk.
Rzucił mi miażdżące spojrzenie.
219
- A co ma jedno do drugiego? A matka - ciągnął bez
zająknienia - zeszła na złą drogę. Dajcie pożyczkę na podróż,
bo się zupełnie zmarnuję.
Oświadczenie to nie zrobiło na tamtych najmniejszego
wrażenia. Matylda uśmiechnęła się ukradkiem i muszę powiedzieć, że uśmiech miała miły i ujmujący.
- O tym też już wiemy. Piękne świadectwo wystawiłeś
swoim rodzicom.
- A ja ich mimo wszystko kocham i chcę wrócić do domu.
- To pięknie - powiedziała z przekąsem Matylda - tylko
już ci mówiłam, że na bilet nie mamy funduszów.
- Już raz mieliśmy tu takiego - wtrącił chłopiec z szopą
lnianych włosów. - Kupiliśmy mu bilet, a ten sprzedał go na
dworcu i poszybował dalej.
- Nie macie do mnie zaufania? - zawołał Romeo głosem
pełnym świętego oburzenia. - Tu jest mój kolega. -Wskazał
na mnie. - On może za mnie poświadczyć.
Świetnie trafił. Chciałem zaprzeczyć, ale ubiegła mnie
Matylda. Zastukała w stół długopisem.
- Uspokój się, stary. Mówiłam ci, że masz do wyboru dwa
warianty.
- Nie chcę żadnych wariantów, tylko chcę forsy na podróż.
Matylda cmoknęła zniecierpliwiona.
- Albo wyślemy depeszę do ojca, żeby po ciebie przyjechał,
albo zgłosimy cię do izby zatrzymań dla nieletnich i tam...
- Dziękuję, odpada. Z milicją nie chcę mieć do czynienia.
- Przeskrobałeś coś?
- Nie, tylko chcę wracać z honorem.
- To wyślemy depeszę do ojca, a on po ciebie przyjedzie.
- Odpada, bo wy go jeszcze nie znacie. Widzę, że chcecie
mieć mnie na sumieniu, bo daję słowo, zrobi ze mnie kalekę.
A mówiłaś, że pracujecie społecznie i nie macie żadnych
uprzedzeń. I w ogóle... -zrobił nagle gębę najniewinniejszego
aniołka - że znajdziecie na wszystko radę.
220
- Tylko na ciebie nie możemy znaleźć - przerwała mu
sucho Matylda. Poznała się na nim. Rozszyfrowała go. Patrzyła nań jak na preparat. Nagle uśmiechnęła się rozbrajająco. Ty, Romeo, po co się tak męczysz? Ja już cię dobrze przejrzałam. Na ciebie jest jeden jedyny sposób.
- Ciekawe? - Łypnął okiem gburowato nadąsany.
- Rozłożyłabym cię na tym stole i wlepiła dwadzieścia
batów. Zaraz przyszedłbyś do głowy po rozum i tak zrobił, jak
ci radzimy.
Romeo zbladł. Zerknął na mnie, jak gdyby szukał pomocy
lub ratunku, potem obejrzał się na drzwi.
- A mówiłaś... mówiłaś - wybąkał - że do każdego trzeba
mieć odpowiednie podejście. - Naraz w jego guzikowatych
oczach pojawił się bezsilny gniew. - Dobrze! Popamiętacie
sobie... Będziecie żałować, bo ja zrobię coś takiego strasznego,
że będą o mnie pisali w gazetach.
- Nie strasz - powiedziała spokojnie - bo my już nie
z takimi jak ty mieliśmy do czynienia. - Spojrzała na siedzącego przy maszynie chłopca: - Antek, damy mu koca?
Chłopiec podniósł się, wyprostował i dopiero teraz ujrzeliśmy jego sylwetkę w całej okazałości - metr osiemdziesiąt
wzrostu, bary jak u ciężarowca, klatka piersiowa jak u boksera
- jednym słowem potęga do potęgi. Na ten widok Romea
ogarnęła panika. Rozejrzał się, jakby szukał dziury w ścianie,
chwycił mnie mocno za ramię i zawołał:
- Na mnie nawet matka ręki nie podniosła.
- Szkoda - powiedział Antek. - Już dawno przydałoby ci
się porządne lanie. - Uśmiechnął się, przymrużył oczy. - No,
mów, co będzie z nami?
- Wszystko... wszystko tak, jak chcecie.
- Oto właściwe słowo - odetchnęła z ulgą Matylda.
Okazało się, że jednak na Romea jest sposób i sprawdziło się
przysłowie - trafiła kosa na kamień. Romeo stał się nagle
pokorny i tak łagodny, że można go było rozsmarować na
221
razowym chlebie. Matylda władczym ruchem skinęła na
Antka.
- Wciągniemy go do kartoteki. - Potem zwróciła się do
malca: - A ty zostaniesz u nas, żebyśmy mieli cię na oku.
Będziesz nocował tutaj, na najwyższej pryczy, bo te dolne już
zajęte. Jutro włączymy cię do grupy Pająka. Pójdziesz razem
z całą grupą sprzątać plażę. Musisz odrobić koszty depeszy.
Reszta będzie dla ciebie. Jedzenie na miejscu. Pobudka
o godzinie siódmej. Śniadanie o ósmej. Zrozumiałeś?
Któż by nie zrozumiał tej zwięzłej i nie podlegającej dyskusji instrukcji. Bo muszę przyznać, że Matylda była stworzona
na szefa i znała się na organizacji. Pracowała, jakby miała
w mózgu elektroniczne podzespoły. Romeo stał przed nią jak
krasnal przed królewną i nawet nie łypnął guziczkowatymi
oczkami, a minę zrobił taką, jak gdyby za chwilę miał unieść
się w zaziemskie sfery niebytu.
A ja... Właśnie... Dopiero po załatwieniu Romea Matylda
raczyła zwrócić na mnie uwagę.
- Ty też uciekłeś z domu? ~ zabrzmiało surowe pytanie.
- Ja?... Nie, ja szukam ojca.
- Ciekawy wypadek - powiedziała zdumiona. - Nietypowy. Na ogół rodzice szukają swych dzieci.
Nie chciałem dłużej jej zadziwiać, więc w krótkich słowach
opowiedziałem jej o sobie i o moich poszukiwaniach. Słuchali
wszyscy z zapartym tchem i z rozwartymi ustami, jakbym im
opowiadał baśń o żelaznym wilku albo coś w tym rodzaju,
a gdy skończyłem, Matylda stwierdziła rzeczowo:
- Takiego wypadku nie mieliśmy jeszcze. Antek - zwróciła
się do sekretarza - wciągnij go do kartoteki.
Wzruszyłem tylko ramionami.
- Wciągniecie do kartoteki nic mi nie pomoże, bo ja...
- Taki jest u nas porządek sprawy - przerwała mi głosem
nie znoszącym sprzeciwu. - Nie martw się. Zrobimy wszystko, co będzie możliwe. Miej do nas zaufanie, bo rozwiązywa222
liśmy jeszcze trudniejsze zagadki. - Proszę, oto proste i pełne
niekłamanego optymizmu wyjaśnienie szefa Samopomocy
Koleżeńskiej.
- Dziękuję wam. Byłbym bardzo wdzięczny...
- Dziękować będziesz później, jak znajdziemy ci ojca.
Teraz podaj tylko dane personalne.
- Czyje? Moje?
- Nie, ojca. Najpierw rysopis.
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem starą fotografię fatra.
- To zdjęcie pochodzi z czasów służby wojskowej ojca wyjaśniłem rzeczowo, bo wszystko tutaj było rzeczowe, konkretne, jak w dobrze pracującym mechanizmie. - Ojciec
wtedy miał dwadzieścia lat. Teraz ma trzydzieści sześć, ale
podobno się nie zmienił.
Matylda przyglądała się chwilę zdjęciu.
- Nawet przystojny - zauważyła zupełnie mimochodem.
Potem nagle zacisnęła mocno usta, jak gdyby chciała zdławić
i unieważnić to mimowolne stwierdzenie. Skinęła na Antka: Na jutro rano musimy zrobić kilkanaście odbitek, powiększonych oczywiście. Niech się tym zajmie Teoś. A ty - zwróciła
się znowu do mnie - opowiadaj, co wiesz o swoim ojcu.
Opowiedziałem wszystko, co miałem do opowiedzenia. Nie
pominąłem - jeśli się nie mylę - żadnego najdrobniejszego
nawet szczegółu, a gdy napomknąłem o rozmowie z panią
Talaberską, zwłaszcza o tym, że do ojca przyjechała jakaś
kobieta i przez nią ojciec stracił humor i już nie gwizdał przy
goleniu w łazience, Matylda przerwała mi:
- Wydaje mi się, że mamy już motywy.
- Jakie motywy? - zapytałem nieco zaskoczony.
- Motywy stałego zmieniania miejsca zamieszkania. Ojciec
jest zapewne w tarapatach. Ucieka przed tą kobietą. Najpierw
zawrócił jej w głowie, a potem ją porzucił jak twoją matkę.
Uwaga ta wydała mi się nie na miejscu, więc żachnąłem się
gniewnie:
223
- Z tego, co słyszałem, ojciec to porządny człowiek. A najważniejsze, że jest świetnym fachowcem. Nie na darmo
pokazywali go w telewizji i w ogóle cenią go za dobrą robotę.
- Tak - powiedziała w zamyśleniu - ale taki przystojny
mężczyzna może mieć kłopoty. I ciekawe, że ty po tylu latach
chcesz odnaleźć ojca.
- Chcę, bo wiem, że jest. Chciałbym z nim pogadać, bo to
przecież mój ojciec, a ojciec jest jeden i nikt go nie zastąpi.
Skinęła głową.
- Tak. Masz rację. I podobasz mi się, bo jesteś konsekwentny i nawet uparty. Nic cię nie zraziło... I w ogóle świetny
z ciebie chłopak.
- Przesadzasz. Chcę po prostu znaleźć ojca.
- No właśnie. Wiesz, do czego zmierzasz. Bądź spokojny,
zajmiemy się twoją sprawą. A ty... zostaniesz u nas. Niestety,
na pryczy już wszystkie miejsca zajęte, ale damy ci materac.
- Dziękuję, mam gdzie spać.
- A wikt?
- Jestem dobrze urządzony i mam dobrą pracę - powiedziałem z nutką dumy. - Wy się już o to nie martwcie.
- No, proszę - zwróciła się do tamtych dwojga. - Żeby
tylko wszyscy tacy byli. - Podała sekretarzowi notes, w którym skrzętnie notowała wszystkie informacje o ojcu. - Przepisz to, Antoś, na maszynie. Jutro rozpoczynamy akcję „Zaginiony ojciec".
Bęc! Całą akcję od razu zmontowała. Odbitki fotograficzne,
dane personalne, motywy, okoliczności, brakowało tylko
jeszcze odcisków palców i dowodów rzeczowych. Jedynym
dowodem rzeczowym byłem w tej chwili ja - Maciek Łańko,
którego wciągnięto już do kartoteki i zarejestrowano jako
jednego z petentów. Wszystko było obmyślone, żadnej improwizacji ani zabawy w ciuciubabkę. Byłem przekonany, że tym
razem ojciec nie zdąży zmienić adresu. Odszukają go, choćby
zaszył się w Puszczy Białowieskiej.
224
12
"""" W stawaj, królewiczu, bo już kur przestał dawno piać usłyszałem nad sobą tubalny, dobrze znany głos. Nie wiedziałem jednak, gdzie się znajduję i czy w ogóle jestem, a skoro
mnie nie było, zasnąłem i dopiero we śnie pojąłem, że dzieją się
wokół dziwne rzeczy. Niby byłem jeszcze w Jerzmanowie
na placu drzewnym fabryki sklejek, a jednocześnie wędro wałem jakąś krętą drogą, jak gdyby labiryntem, i w gorączko wym pośpiechu szukałem wyjścia. Nagle znalazłem się nad
morzem, na wydmach. Wiatr wyginał karłowate sosny i rozczesywał czupryny kępom morskich traw. Siedziałem przy
ognisku z Dorotą i jej rodzicami. Nie mogłem tylko przypomnieć sobie ich twarzy. Byli to więc ludzie bez twarzy. Piekliśmy w żarze ogniska ziemniaki, a Dorota opowiadała o tym, jak
rozbójnicy porwali ją w górach Szkocji i zaciągnęli na bezkresne wrzosowiska. Raptem zjawił się Jojo z wędką. Nie miałem
pojęcia, dlaczego właśnie z wędką na wrzosowiskach, ale
prawdopodobnie dlatego, żeby było dziwniej. I naraz gdzieś
daleko, jakby na tle starych murów ponurego zamczyska,
ujrzałem mojego ojca. Stał uśmiechnięty i acetylenowym
palnikiem spawał dwie ogromne żelazne sztaby. Czego on tam
szukał? T ego też nie wiedziałem. I wszystko było dziwne,
dopiero gdy spośród ruin zamczyska wyłoniły się trzy twarze Matyldy, Antka-sekretarza i tej trzeciej dziewczyny, pojąłem,
że poszukują ojca. Wtedy wszystko stało się jasne.... bo,
oczywiście, obudziłem się. Nade mną stał Jojo, spoglądał na
mnie trochę kpiąco, a trochę przyjaźnie i nucił z humorem:
15-Telemach...
225
- „Kiedy ranne wstają zoraj, śpi wciąż ten, co wstać nie
może"...
Zerwałem się, bo cóż innego mogłem zrobić w takiej
sytuacji. Ziewnąłem przeciągle. Jojo zaśmiał się wesoło.
- Królewiczu, śniadanie. Czego jego wysokość sobie życzy
- jajecznicy na boczku czy boczku na jajecznicy?
- Może być to i to.
- A może ucho śledzia zapiekane w małpim szpiku i do tego
dwa jaskółcze gniazda po chińsku?
- To też może być, jeśli łaska.
Jojo pokiwał nade mną głową.
- Spać to ty umiesz. Ja już dawno wróciłem, chodzę na
palcach, żeby cię, broń Boże, nie zbudzić, a ty chrapiesz
i bańki nosem puszczasz jak syrena.
- To dlaczego pan mnie nie obudził?
- Gadaj zdrów, a on znów. Ciebie by bomba atomowa nie
zbudziła. - Nagle spojrzał poważniej. - Byłem w Porcie
Północnym. Spotkałem jednego kolegę, z którym fedrowałem
w Mostostalu w Płocku. Powiedział, że się rozejrzy za twoim
ojcem.
- Dziękuję, ale...
- Jakie znowu ale?
- No bo wczoraj... - Nie dokończyłem, gdyż zrobiło mi się
trochę głupio i nieswojo. Ja tu wyleguję się, leniuchuję,
barłożę, a tam już rozwija się akcja „Zaginiony ojciec". Pewno
rozdali całej grupie fotki mojego ojczulka i wszyscy przeistoczyli się w Sherlocków Holmesów, panów Poirot i innych
niedoścignionych bohaterów powieści kryminalnych.
Jojo przyjrzał mi się uważniej.
- Gdzie wczoraj byłeś?
- Miałem być u Doroty i potem z jej starymi piec ziemniaki
na wydmach i przysmażać kiełbasę.
- A byłeś?
- Zupełnie przypadkowo „Pod Tańczącym Słoniem".
226
'. : - : ■'"■■■■
- A cóż to takiego, restauracja, gospoda?
- Samopomoc koleżeńska. Sprytnie to urządzili.
- Mów po ludzku, bo nic z tego nie rozumiem.
- Pan myśli, że ja rozumiem?
- To po co tam chodziłeś?
- No właśnie... Matylda obiecała mi, że odnajdą mi ojca.
- Ty się chyba jeszcze nie przebudziłeś. Jaka Matylda?
- Taka jedna ze swoją paką. No wie pan. Oni świetnie to
zorganizowali. Pomagają różnym rozbitkom życiowym, zabłąkanym na Wybrzeżu, i przyrzekli, że i mnie pomogą.
- Zaraz, zaraz... zaczynam coś kapować. Jakiś klub młodzieżowy?
- Coś w tym rodzaju. Świetnie zorganizowany i wszystko
na dużych obrotach.
- Tak się niby bawią.
- To wcale nie zabawa. Matylda jest poważna jak mumia
egipska albo jeszcze bardziej. Mówię panu, klasa paczka
i z elektronowymi mózgami.
- I z komputerem na naftowych lampach.
- Pan zawsze tylko żartuje, a tu poważna sprawa. Mówię
panu, podchodzą do każdego nowocześnie i bez czarowania.
Jak pan ich pozna, to pan się przekona.
- W porządku - powiedział Jo jo i zbliżył się do „kuchni
głodomora", gdzie na gazowej kuchence skwierczał już
tłuszcz.
Zapachniało mi wspaniałym boczkiem i kawą, która parzyła
się w dzbanku, i świeżymi bułeczkami. I nagle poczułem
piekielny głód. Po takim dniu jak wczorajszy można zjeść
jajecznicę z dziesięciu jajek. Jojo nalał mi kawy.
- Napij się, to ci się może przejaśni w głowie. - Ze
zręcznością zawodowego kuchcika i z gracją gospodyni domowej wbijał jajka na patelnię. - A więc ... mówisz, że Matylda
obiecała ci odnaleźć ojca.
- Wcale nie obiecała, tylko powiedziała, że się postara.
227
- A o mnie zupełnie zapomniałeś - dodał z przekąsem.
- Ja... o panu? Nigdy. Chyba nie ma pan nic przeciwko...
Nadął się komicznie.
- Jestem śmiertelnie obrażony. Poderwałeś mój autorytet
i w ogóle masz mnie za hetkę-pętelkę.
- Co pan... ja tylko...
Jo jo z fantazją wbił ostatnie jajko na patelnię.
- Żartuję. - Roześmiał się pojednawczo. - To nawet dobra
rzecz. Dobra i ciekawa. Tacy mają sporo pomysłów. Nic się
nie stało, ja będę szukał ojca na własną rękę. Współzawodnictwo w najszlachetniejszym sensie i rozumieniu, kapujesz.
- Właśnie tak myślałem.
- Jeżeli ojczulek nie prysnął z Gdańska, to powinniśmy go
capnąć. Bo ten mój kolega ma przecież innych znajomych
i nitka po nitce może dojdziemy do kłębka, a wtedy... Klepnął mnie przyjaźnie w ramię. - No, jedz, królewiczu, bo
coraz mizerniej wyglądasz. Muszę cię trochę podkarmić, żeby
ojciec nie zobaczył głodomora.
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Jadłem z apetytem
supergłodomora i w ogóle było super. Jojo przekomarzał się ze
mną po swojemu - żartobliwie, kpiąco i przyjaźnie. Jajka
znikały z patelni błyskawicznie, a ze stosu świeżych bułeczek
zostały wnet tylko okruchy. Pomyślałem, że gdy ma się przed
sobą pomyślną perspektywę, to i świat wydaje się jasny i pełen
uroku. Przypomniałem sobie Fugę i niby za jego podszeptem
przy ostatnim łyku kawy westchnąłem radośnie:
- Jednak świat jest piękny.
- I ciekawy - dodał Jojo. - Zwłaszcza gdy ma się do
czynienia z takimi egzemplarzami jak ty. Pięknie to sobie
obmyśliłeś - żartował. - Zaangażowałeś całą armię niewolników, którzy mają poszukiwać twego tatusia, a sam...
- A sam - podjąłem - muszę zarabiać na życie, bo będę miał
spore wydatki. - Przypomniało mi się bowiem, że prawdopodobnie będę musiał Matyldzie zwrócić koszty poszukiwania
228
ojca, bo skoro zażądała od Romea odpracowania wysłanej
depeszy, to i mojej kieszeni nie oszczędzi. Wyjaśniłem to
Jojowi.
Uśmiechnął się, podrapał za uchem.
- Ho, ho... ty już myślisz zupełnie jak kapitalista. Chcesz
zbić forsę, a potem...
- Trzeba załatwić honorowo - zauważyłem. - Oni już na
same odbitki fotograficzne wydali pewno majątek. Ą poza tym
dobrze jest pokazać się ojcu z gotówką w kieszeni, żeby nie
pomyślał, że chcę go od razu nadszarpnąć finansowo.
- Dobrze to wykombinowałeś. Więc domyślam się, że
walisz teraz na stację benzynową zbijać majątek.
- Umówiłem się z Bufalem.
- W porządku. Ja się trochę prześpię, bo ciężką miałem
noc, a potem pojadę do Portu Północnego. Może Suliga będzie
już coś wiedział.
- A ja tymczasem posprzątam.
Jojo rozejrzał się po swoim królestwie.
- Przecież tu niemal idealny porządek.
Parsknąłem śmiechem. Wokół panował jeszcze więks? /
bałagan niż wczoraj wieczorem. Jednym słowem galimatias ;0
siódmej potęgi plus nie umyte naczynia ze śniadania.
- Ma pan fantazję!
- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami, kiedy chodzi „
o ważne życiowe sprawy. To się jakoś samo posprząta.
Najważniejsze, żeby mieć ład o tutaj. - I wskazujący palec
przytknął do czoła. - Jeżeli tutaj porządek, to możemy spać
spokojnie.
Zostawiłem więc Joja w jego stajni Augiasza, a sam sprintem pobiegłem na przystanek tramwajowy. Zanim jednak tam
dobiegłem, wpadłem na Dorotę. Wychodziła właśnie ze sklepu z warzywami z koszykiem pełnym wspaniałych kalafiorów
i młodej kapusty. Uderzyłem z takim impetem, że jedna
główka kapusty wypadła z koszyka i potoczyła się po chodni229
ku. Ruszyłem za nią jak gracz w rugby za jajowatą piłką. Ale
zanim ją złapałem, stoczyła się z krawężnika i wpadła pod
opony nadjeżdżającej ciężarówki. Dorota krzyknęła przeraźliwie:
- Uważaj!
Ciężarówka przemknęła mi obok ucha, a zamiast kapusty
na asfalcie zobaczyłem kapuściany placek. I tak zaczęło się to
pechowe spotkanie.
- Zawiodłam się na tobie - powiedziała Dorota.
- Bardzo cię przepraszam, ale nie mogłem złapać tej
kapusty.
- Jakiś ty przyziemny. Tu nie chodzi o kapustę.
- A o co?
- Lekceważysz mnie.
- Ja? Coś ty... przecież ja ciebie...
- A kto miał wczoraj przyjść wieczorem?
- O to ci chodzi... Bardzo cię przepraszam, ale...
- Zupełnie mnie zaniedbujesz.
- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem. Miałem
bardzo ważne sprawy. Wyobraź sobie...
- Wiem. Byłeś u Matyldy.
Zamurowało mnie. Oto Dorota, dziewczyna o słonecznym
uśmiechu i pełnym fantazji usposobieniu, nagle pokazała swe
odmienne oblicze. Czarodziejka. Skąd wiedziała, że byłem
„Pod Tańczącym Słoniem"?
- Byłem, bo Romeo mnie tam zaprowadził.
- Nie musisz się tłumaczyć. Baśka wszystko mi opowiedziała.
- Jaka Baśka?
- Nie widziałeś jej? Rozumiem... byłeś zajęty Matyldą.
- Dorota, o co ci właściwie chodzi?
- Nie udawaj. Matylda jest tobą oczarowana. Nieprzytomna. Powiedziała, że spod ziemi wytrzaśnie ci twego ojca.
- Bo ona jest przecież szefem tej całej samopomocy.
230
- I dodała, że masz zabójcze oczy.
- Ja?... To chyba na głowę upadła.
- Ona dobrze wie, co mówi i dlaczego. Zarzuca na ciebie
sieci.
- Ale ja na nią nie zarzucam.
- Nie wiadomo, nie wiadomo... Wczoraj byłeś tak oszołomiony, że nawet zapomniałeś, gdzie mieszkam.
- Zastanów się, Dorota, co mówisz.
- Już dobrze się zastanowiłam. Myślałam, że jesteś inny...
że odbiegasz od przeciętności, a ty... zupełnie jak wszyscy
chłopcy.
- Masz chyba gorączkę.
- To Matylda wstała dzisiaj z temperaturą, takie zrobiłeś na
niej wrażenie.
Roześmiałem się.
- Słuchaj, przecież ja mam zupełnie czym innym zajętą
pałę. Co mnie obchodzi Matylda? Powiedziała, że mi pomoże
odszukać ojca i koniec. Co ci do głowy strzeliło?
- Phi, ja już dobrze wiem, jak to się skończy.
- Będę szczęśliwy, jeśli odszukają mi ojca.
- Bądź spokojny, ona już niejednemu zawróciła w głowie.
- Coś ty? Przecież ona strasznie brzydka.
- Dla chłopców nie ma to znaczenia. Imponuje im. Już tego
Antka ze strzechą na głowie owinęła dokoła palca.
- Śmiej się z tego.
- To dlaczego do mnie nie przyszedłeś?
- Mówię ci... nię, miałem czasu, było już późno, a zresztą...
no wiesz, twoi starzy... a ja nie należę do najśmielszych.
- Nie wykręcaj się. Powiedz całą prawdę. Jestem na to
przygotowana.
Rozłożyłem bezsilnie ręce i w tej samej chwili pomyślałem, że mój ojciec nie bez powodu uciekał przed tamtą
nieznajomą kobietą, która go napastowała, i nie bez powodu stracił humor i już nie gwizdał w łazience przy goleniu.
231
- No wiesz - powiedziałem - nie spodziewałem się tego po
tobie. Myślałem, że jesteś dobrym kumplem.
- Właśnie, właśnie... o to chodzi, że ty mnie tak stale
traktujesz. Brak ci zupełnie subtelności...
- Jak ja mogę być subtelny, kiedy wychowałem się w Jerzmanowic, a ty jesteś z wielkiego świata.
- I brak ci odwagi cywilnej. - Nagle złapała mnie za rękę
i spojrzała ostro w oczy. - Powiedz, ale tak szczerze, zakochałeś się w Matyldzie?
- W imię Ojca i Syna... - jęknąłem.
- Nie wypieraj się. Ja już wiem dobrze. Teraz pewno
idziesz „Pod Tańczącego Słonia".
- Właśnie, że nie. Jadę do Oliwy na stację benzynową.
Umówiłem się z jednym kolegą. Będziemy myli szyby.
Spojrzała z niedowierzaniem, a jej oczy zrobiły się bardziej
modre i dziwnie jasne.
- Bujasz.
- Daję słowo. Muszę zarobić trochę forsy.
Odetchnęła z ulgą.
- Jednak jesteś nieco inny. - Ścisnęła moją dłoń. - Przepraszam cię, ale ja jestem piekielnie głupia... Może nie głupia, ale
jak każda dziewczyna zazdrosna.
- Zastanów się. O mnie?
Uśmiechnęła się.
- Właśnie o ciebie, bo... bo cię bardzo lubię, a może nawet
trochę więcej.
Chciałem jej coś powiedzieć, lecz byłem tak zaskoczony, że
nic mądrego nie przyszło mi do głowy. Ująłem więc jej drugą
dłoń i spojrzeliśmy sobie w oczy. Dziwna sprawa, nagle
ogarnęło mnie wzruszenie. Łzy napłynęły mi do oczu i zawirowało mi w głowie. Obok nas przechodzili ludzie, przejeżdżały
samochody, a my staliśmy w milczeniu trzymając się za ręce.
- Miły jesteś - wyszeptała. - I tak mi strasznie głupio, że
tyle ci naplotłam.
232
Powinienem w tej chwili powiedzieć, że ona też jest miła, że
ją też bardzo lubię i w ogóle klasa z niej dziewczyna, ale jak na
złość przypomniałem sobie, że na stacji czeka na mnie Bufalo
i pewno piekli się, że nie przychodzę. Puściłam więc jej dłonie.
- Przepraszam cię, Dorota, ale ja bardzo się spieszę.
- Wiem. Odprowadzę cię do tramwaju.
Nie musiała mnie wprawdzie odprowadzać, gdyż przystanek był po przeciwnej stronie ulicy, lecz miło było pozostać
z nią jeszcze chwilę.
- Szkoda, że nie przyszedłeś wczoraj. Opowiedziałam o tobie moim staruszkom. Bardzo im się spodobałeś.
- Dorota, przecież oni mnie wcale nie znają.
- Ale ciocia powiedziała im, że jesteś świetnym chłopcem.
Wiesz, co im jeszcze powiedziała?
- Pewno, że mój stary jest wilkiem morskim.
- Nie. Ja jej to wszystko wytłumaczyłam. Powiedziała, że
ci dobrze z oczu patrzy.
- Dziękuję, ale to przecież nie moja zasługa.
- I że jesteś dzielny.
- Wy wszyscy przesadzacie.
- A mama chce cię koniecznie poznać. Może dzisiaj przyjdziesz do nas wieczorem?
- Nie wiem. Teraz dla mnie najważniejsza sprawa, to
odszukanie ojca. Cześć! - krzyknąłem, bo właśnie nadjeżdżał
tramwaj.
Dorota przytrzymała mnie za rękę.
- Zaczekaj. Zapomniałam ci powiedzieć, że już trafili na
ślad twego ojca.
- To mi dopiero teraz mówisz! - zawołałem. Targnęło
mną, jakbym został nagle podłączony do wysokiego napięcia.
- Cześć! - rzuciłem przez ramię i jak rakieta poszybowałem
w kierunku klubu „Pod Tańczącym Słoniem".
W lokalu była sama Matylda. Siedziała przy maszynie do
pisania i dwoma palcami wystukiwała mozolnie jakiś tekst.
233
- Słuchaj, podobno macie ślad mojego ojca?-spytałem bez
zbytecznych wstępów.
Matylda ruchem spokojnym, niemal władczym, poprawiła
okulary.
- Przepraszam, ale kto ci to powiedział?
- Spotkałem właśnie Dorotę.
- Tę elegantkę, pianistkę? - zapytała z nutką ironii.
- Właśnie ją.
- To powiedz jej, żeby nie rozpuszczała nie sprawdzonych
wiadomości.
- Może jednak coś wiecie?
Ogarnęła mnie dziwnym spojrzeniem.
- Przede wszystkim uspokój się i nie krzycz, bo cię doskonale słyszę.
- Rozumiesz chyba, że jestem zdenerwowany.
- Ciekawe, skąd Dorota miała taką wiadomość? Ona ma
przecież inne zainteresowania. Mizdrzy się do każdego
chłopca.
- Przepraszam cię, ale to jest bardzo fajna dziewczyna.
Wydęła wargi w kapryśnym grymasie.
- Tak sądzisz?
- Wiem, bo ją dobrze znam.
- Ciekawe. Już cię zdążyła oczarować, a myślałam, że jesteś
inny...
- A co w tym złego, że ją znam?
- Ciekawe, co was łączy ze sobą?
- Nic. Po prostu spotkaliśmy się na plaży.
- Romantyczne spotkanie, a potem ona swoim zwiędłym
głosikiem zaczęła opowiadać o zachodzie słońca.
- Skąd wiesz?
Matylda uśmiechnęła się cierpko.
- Domyślam się, bo ona ma takie sentymentalne usposobienie. - Nagle przymrużyła zabójczo oczy i spojrzała
na mnie jak na pieczone kurczę nadziane na rożen. - Po234
wiedz, ale tak z ręką na sercu, ty się pewno w niej kochasz?
Pięknego ze mnie zrobili don Juana - Dorota sądzi, że
kocham się w Matyldzie, Matylda, że w Dorocie, a ja...
Westchnąłem głęboko i pokiwałem głową.
- Ech, wy, dziewczęta. Wam się zdaje, że ja mam na to
czas.
- Nie wykręcaj się, nie wykręcaj. Ja już dobrze wiem.
- Słuchaj - powiedziałem ostro - gdybyś od dwóch tygodni
błąkała się po świecie w poszukiwaniu ojca, gdybyś była
przyskrzyniona przez milicję, a potem uciekała, gdybyś...
- To nie ma nic do rzeczy - przerwała mi ze zjadliwym
uśmieszkiem. - Dorota każdego potrafi okręcić dokoła małego
paluszka. Żal mi ciebie, ale trudno, nie będę na to zważała.
Twoją sprawę załatwimy, tak jak gdyby nic nie zaszło.
- A co właściwie zaszło? - wykrzyknąłem zniecierpliwiony.
Skinęła lekceważąco ręką.
- Dajmy lepiej temu spokój. - Zajrzała do teczki, którą
miała obok maszyny do pisania. - Twoją sprawę oddałam
grupie Baśki, bo ona zajmuje się poszukiwaniami. Odbitki już
gotowe. Każdy dostał fotografię twego ojca i wszystkie dane,
jakie wczoraj zdołaliśmy od ciebie wydusić. Sprawa jest
w toku, a ty możesz robić sobie, co ci się podoba, nawet... Nie dokończyła, bo w tej samej chwili do lokalu wtargnęła
dziewczyna z włosami upiętymi w koński ogon.
- Bomba! - powiedziała od progu. - Trafiliśmy na ślad tego
Waldemara Łańki. - A gdy mnie zauważyła, ruszyła w moim
kierunku. - Dobrze, żeś przyszedł. Pracujemy dzisiaj od rana.
Staszek na ulicy Przymorskiej zahaczył listonosza i, wyobraź
sobie, jakie miał szczęście. Listonosz niósł właśnie paczkę do
niejakiego Waldemara Łańki na ulicę Przymorską... - Wyrzuciła to z siebie jak wulkan gorącą lawę i spojrzała na mnie
triumfalnie.
- Chwileczkę - zastopowałem ją - pod jaki adres?
- Przymorska sześć mieszkania dwadzieścia dwa.
235
I
- To się zgadza - powiedziałem z nutką kpiny - bo właśnie
pod tym adresem nie zastałem swego ojca.
Basia wydała okrzyk zdumienia.
- Nie rozumiem.
- Przecież mówiłem wam wczoraj, że ojciec mieszkał pod
tym adresem, ale potem nagle s ;c wyprowadził.
- No proszę - wtrąciła Matylda. - Ty, Baśka, jesteś nie
skoordynowana. Przecież masz to wszystko czarne na białym
na kartce.
Baśka uniosła dłonie do skroni.
- Boże, zupełnie o tym zapomniałam. Ale paczka! Skąd
wzięła się ta paczka?
- To proste - wyjaśniłem spokojnie. - Ojciec pracował
w Ełku przy budowie kombinatu mięsnego. Wyjechał stamtąd, ale zostawił część swoich rzeczy u jednej sprzątaczki- Ta,
kiedy dostała jego adres, odesłała rzeczy.
- Kapujesz? - wtrąciła z przekąsem Matylda.
- Nic z tego nie kapuję. Ojciec w Ełku, rzeczy na Przymorskiej, my tutaj... W ogóle klops z powidłem popieprzony
papryką.
Matylda ruchem pełnym wymowy wskazała na Basię.
- No, popatrz, jakich mamy współpracowników. I powiedz, czy można z takimi coś zdziałać?!
Basia zmrużyła swe kocie oczy. Natarła na Matyldę:
- Przemądrzała! Geniusz! Siedzisz tutaj w swoich teczkach
i raportach i nawet palcem nie kiwniesz, a my mamy za ciebie
wszystko robić. Matylda zerwała się, jakby ją ktoś ukłuł.
- Baśka, zastanów się, co mówisz. Już cię kilka razy
prosiłam, żebyś nie dyskutowała ze mną przy petentach. Jeżeli
nie masz ochoty prowadzić tej sprawy, to ja się nią osobiście
zajmę.
- Nie kłóćcie się - wtrąciłem pojednawczo. - Właściwie nic
złego się nie stało. Jeżeli ten chłopiec sam trafił na ślad mojego
236
ojca, to albo jest geniuszem, albo ma wyjątkowe szczęście.
Wszystko na to wskazuje, że wnet fatra znajdziecie.
Myślałem, że rozładuję napiętą sytuac'?, ale bardzo się
myliłem, gdyż Matylda teraz dopiero na nr nie fukneła:
- A ciebie, przepraszam, kto prosił, żebyś się mieszał w nie
swoje sprawy?
- Przecież chodzi o mojego ojca - starałem się protestować.
Nic nie pomogło. Szef Samopomocy Koleżeńskiej spojrzała
na mnie jak na koguta z obcego podwórka.
- Lepiej idź do Doroty. Ona na pewno na ciebie czeka.
Możesz się zgłosić w porze obiadowej. Otrzymasz informacje.
- Załatwiła mnie krótko, prosto i bezapelacyjnie, bo gdy
chciałem coś dorzucić na temat Doroty i plaży, a właściwie
powiedzieć, że idę na stację benzynową, odwróciła się i ze
śmiertelną powagą rasowej biurokratki zaczęła grzebać w teczkach poukładanych na półce za stołem.
- Z dziewczętami to zawsze tak... i nigdy nic nie wiadomo -powiedziałem dobitnie, żeby sobie nie myślała, że można mnie
odprawić z kwitkiem.
Nie dotarło to ani do niej, ani do Baśki. Gdy wychodziłem,
słyszałem, że znowu się kłócą. A wychodziłem z bardzo
niepewnymi uczuciami. Wczoraj bowiem myślałem, że mam
do czynienia z bezbłędnie działającą maszyną, z nowoczesną
organizacją i w ogóle z ósmym albo którymś tam z rzędu
cudem świata, a tu trach, coś się zepsuło w trybikach. Ładnie
będę wyglądał, jeśli tak dalej pójdzie. Genialni, odszukali
adres ojca, który im wcześniej podałem! Ciekaw jestem, czego
dowiedzą się dzisiaj, może tego, że mój ojciec ma syna
Macieja, który mieszka w Jerzmanowie i teraz martwi się,
gdzie jego stary przebywa. Szedłem więc do tramwaju nieco
zbity z tropu i zawiedziony, lecz po drodze pomyślałem, że
nie trzeba tracić nadziei. Jeśli ten chłopiec odnalazł jednak
adres mego ojca, to dowód, że ta organizacja nie działa
najgorzej.
237
13
N a stacji benzynowej było zupełnie inaczej.
To już nie
babskie sprawy i intrygi - po prostu czysta, męska robota.
Bufala zastałem w akcji - z gracją i fantazją czyścił szyby
wielkiego jak krążownik plymoutha.
- Stary, przepraszam cię, nie mogłem przyjść wcześniej usprawiedliwiłem się, gdy mnie zobaczył.
- Nie szkodzi. Nie było jeszcze wielkiego ruchu. - Głową
wskazał na krążownik. - Widziałeś kiedyś taką maszynę?
- Nie.
- To się przypatrz. Automatyczna skrzynia biegów, elektroniczny zapłon, klimatyzacja i w ogóle. Tylko pije jak
smok.
- Kto?
- Ten wóz... benzynę, oczywiście. Dwadzieścia litrów na
setkę. Ale dla nich to małe piwko.
- Dla kogo?
- Dla Amerykanów. U nich tania benzyna, a forsa to się
w ogóle nie liczy. Małe piwko.
- Małe piwko - powtarzałem w zamyśleniu.
Oczywiście dla Bufala wszystko było małym piwkiem,
zwłaszcza robota, bo wykonywał ją, jakby się przy tym bawił.
Z przyjemnością patrzyłem, jak uwija się dokoła lśniącego
niklem plymoutha. Pogwizdywał przy tym, uśmiechał się,
a po chwili wszystkie szyby były tak przejrzyste, że można się
było w nich przeglądać. Gdy skończył, wywinął w powietrzu
irchową szmatką i powiedział filozoficznie:
- Takiego smoka to warto pucować. - Dopiero, gdy właści238
ciel wozu odjechał, nie dawszy mu nawet złamanego szeląga,
zmarkotniał nieco, ale nie na długo, bo wnet znalazł wytłumaczenie: - To nic dziwnego, w Ameryce nie dają napiwków, bo
na stacjach benzynowych każdemu myją szyby za frajer.
- Nie daj Boże - zauważyłem mimochodem - żeby tu
przejeżdżały same amerykańskie wozy. Zbankrutowalibyśmy
na cacy.
Bufalo zamyślił się. Nagle po bratersku klepnął mnie
w ramię.
- No, co z tobą, Maciek?
- Niby co?
- W ogóle. Jak sprawa z ojcem?
- Z ojcem nie najgorzej... - Opowiedziałem mu o Joju,
o przypadkowym zetknięciu się z wiarą spod „Tańczącego
Słonia" i dokończyłem z humorem: - Zdaje mi się, że tym
razem wszystko skończy się pomyślnie.
- To się cieszę. A jakby się nie udało, to się nie martw.
Zbijemy tu mały kapitał, a potem ruszymy Wybrzeżem do
Szczecina. Mówię ci - nie ma to jak takie halsowanie. W zeszłym roku jeździłem na Podkarpaciu, od Bieszczad aż po
Beskid Śląski, a potem sypnąłem się jeszcze w Karkonosze.
Ale w górach za często leje. Nad morzem cieplej i słoneczniej.
Zobaczysz...
Chwilowo niczego nie zobaczyłem, bo nadjechał polski fiat
125 i musiałem brać się do roboty. Fiat nie miał wprawdzie
automatycznej skrzyni biegów ani klimatyzacji, lecz jego
właściciel - dobroduszny jegomość w połatanych dżinsach wsunął mi na pożegnanie dwadzieścia złotych. Jeszcze jeden
dowód, że nie wszystko złoto, co się świeci, a pozory mogą
zmylić nawet najwytrawniejszego wygę i specjalistę od mycia
samochodowych szyb.
- Jak na początek to wcale nieźle - powiedziałem uradowany. Chuchnąłem na monetę, oddałem ją koledze do wspólnej
kasy.
239
I tak myliśmy szyby do trzeciej. Robota nie szła mi
najlepiej, bo byłem piekielnie zdenerwowany. Stale tylko
myślałem, czy odnaleźli mojego fatra. Zastanawiałem się, co
mu powiem, gdy się spotkamy. W myśli układałem teksty.
Raz była to scena z sentymentalnego filmu: „Jestem twoim
synem, poznajesz mnie? Chciałem tylko z tobą pogadać.
Ciężko mi było przez te lata. Nie wiem, dlaczego opuściłeś
naszą rodzinę, ale teraz wszystko będzie już dobrze. Przebaczani ci. Pewno się zmieniłeś... Zobaczysz, że dobrze będzie
nam razem." Potem buntowałem się, stawałem się nagłe
zadziorny i opryskliwy. „T o pan jest moim ojcem? Ciekawe,
że pan tak łatwo o mnie zapomniał. Niech pan sobie nie
wyobraża, że mam zamiar zostać z panem. Chciałem tylko
zobaczyć tego gościa, co rzucił moją matkę i przez tyle lat
nawet nie napisał do mnie. Dobrze się panu powodzi... Ma
pan kłopoty? No jasne, tacy jak pan, zawsze mają jakieś
kłopoty. A co u mnie? Wszystko w porządku. Nie mam
zamiaru zostać z panem. Powodzi mi się nie najgorzej.
Zarabiam już na siebie. Dziękuję za wspaniałomyślność, ale
po tylu latach nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Niech
pan się o mnie nie martwi. Do tej pory dawałem sobie radę, to
i teraz nie potrzebuję pomocy..."
Ułożyłem może dziesięć, może więcej takich monologów,
ale każdy wydawał mi się fałszywy i pozbawiony sensu.
Wirowało mi w głowie od słów, obrazów i czułem się coraz
gorzej.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Bufalo, kiedy zamiast
gumową wycieraczką zacząłem wodę z szyby zbierać własnym
grzebykiem.
- A nic... strasznie gorąco.
- Może jesteś zmęczony albo głodny?
- Nie zawracaj głowy, czuję się zupełnie dobrze. Dla mnie
to małe piwko - rzuciłem nadrabiając miną.
Bufalo przyjrzał mi się uważnie, potem trącił mnie łokciem.
240
- Rozumiem cię, stary. Przeżywasz. Nie dziwię się. To
musi być męczące...
Odetchnąłem dopiero, kiedy Bufalo ogłosił fajerant. Poszliśmy na zaplecze stacji, żeby się trochę umyć pod kranem.
I wtedy nadjechał ten peugeot.
- Peugeot 505, ropniak - wyszeptał Bufalo z odpowiednim
znawstwem i nabożeństwem. - To jest dopiero wóz!
Myślałem, że na tym poprzestanie, ale on wytarł szybko
twarz i zbliżył się do samochodu. Przyglądał mu się chwilę
oczyma pełnymi podziwu. Skinął na mnie, żebym podszedł
bliżej.
- Widzisz, to jest wóz taki właśnie, jaki być powinien.
- Każdy jest taki.
- Ty się na tym nie znasz. Popatrz na te proporcje. To jest
zupełne cudo. Nie za duży, nie za mały. W sam raz. A jak
chodzi, szkoda gadać. Na ropę, kapujesz. Jest miękki i bardzo
szybki, a przy tym wspaniale trzyma się na zakrętach. Gdyby
mi kazali wybierać, to wskazałbym właśnie na niego. Idealny!
- A mercedes, a volvo? - zapytałem zdziwiony.
- Mercedes za luksusowy na nasze warunki, a volvo za
krowiasty.
- Volvo krowiaste, coś ty?
- Nie znasz się, stary. To jest właśnie to! - zakończył
dyskusję.
Właściciel wozu zupełnie nie pasował do tego cuda motoryzacji. Był baryłkowaty, brzuchaty, łysawy i do tego strasznie
się pocił. Co chwila wycierał zaczerwienioną od upału twarz
chusteczką. I oczy miał lekko wyłupiaste, wodniste jak rozpuszczająca się galareta. W tej chwili kupował u pana Michasia
zagraniczny olej, shell - oczywiście, bo do takiego wozu inny
nie pasuje. A kiedy płacił w okienku pawilonu, nagle coś
zabrzęczało. Jegomość spojrzał pod nogi i nagle zawołał
zirytowany:
- Panie Michasiu, kluczyki mi wypadły.
16-Telemach...
241
1
Pan Michaś, podszedł nie spiesząc się, drobnymi kroczkami,
a potem podrapał się za uchem.
- Ciężka sprawa, panie dyrektorze.
Nie mylił się, sprawa nie należała do lekkich. Kluczyki jak
na złość wpadły w kanał ściekowy przykryty z wierzchu ciężką
kratą.
- Chłopaki - zawołał pan Michaś - pomóżcie! Spróbujcie
podnieść tę kratę.
Podeszliśmy wolno do kraty. Zaczęliśmy ją obchodzić jak
dziurę w piekle. Potem Bufalo pochylił się i próbował ruszyć
kratę. Nie puściła.
- Ciężka sprawa, panie Michasiu - oświadczył i łypnął na
łyska.
Ten wycierał spoconą twarz, na której w tej chwili malowało
się roztargnienie. Cóż bowiem miało się malować, skoro
kluczyki leżały gdzieś głęboko pod kratą.
Pan Michaś skinął na Bufala.
- Weź, bracie, klucz i spróbuj podważyć.
Bufalo zakręcił się na pięcie i zniknął na chwilę za pawilonem. Właściciel peugeota zerknął na zegarek.
- No widzi pan - zwrócił się do pana Michasia -cozapech!
Jestem umówiony, a tu taka historia.
- Niech się pan nie denerwuje, panie dyrektorze. Zaraz to
zrobimy.
Lecz dyrektor wbrew radom zaczął się jeszcze bardziej
niecierpliwić. Dreptał w miejscu, jakby stał na rozpalonej
blasze i nerwowo przebierał palcami, szukając czegoś w kieszeniach. Wreszcie odsapnął.
- Nic się nie stało. Mam przy sobie zapasowe kluczyki.
Panie szefie, jak wyciągniecie, to odeślijcie mi do domu, bo to
zawsze pewniej, jak się ma przy sobie zapasowe.
- W porządku, panie dyrektorze. Zaraz odsuniemy kratę.
Zrobi się...
- Wie pan, gdzie mieszkam?
242
- Oczywiście, panie dyrektorze.
Jegomość sięgnął do kieszeni i dyskretnym ruchem wsunął
panu Michasiowi do kieszeni monetę. Płacił za swoje gapiostwo.
Po chwili peugeot wypuścił z rury wydechowej błękitnawą
mgiełkę, ruszył miękko i niemal wytwornie. Bufalo w tej
chwili zbliżył się właśnie do nas z ciężką łyżką do zdejmowania
opon. Zatrzymał się. Wzrokiem pełnym uwielbienia i podziwu spoglądał za odjeżdżającym samochodem.
- Cholerny świat - wyszeptał. - Ten łysek jeździ takim
wozem, a ja... Raz się takim przejechać i umrzeć.
Doceniłem to westchnienie, gdyż wiedziałem, że ma lekkiego bzika na punkcie motoryzacji. Potem zabraliśmy się do
podważania kraty. Tym razem puściła. Kluczyków jednak nie
było widać. Bufalo znalazł w pobliżu kawałek drutu, wyprostował go, zagiął na końcu i zaczął sondować. Po chwili
wyciągnął kluczyki.
Pan Michaś skinął na Bufala.
- Chcesz zarobić kilka groszy?
- Czemu nie.
- To odnieś te kluczyki temu gościowi. Wiesz, gdzie jest
Wyższa Szkoła Wychowania Fizycznego?
- To przecież niedaleko. Jadę właśnie w tamtym kierunku.
- No właśnie... Tam, przy takim lasku jest skwer.
- I taki stary dom z czerwonej cegły.
- Zgadza się. A od skweru w kierunku stadionu uliczka
i kilka jednorodzinnych domków. Zapytasz się o dyrektora
Wasiutę. To właśnie ten. On zresztą zawsze parkuje przed
domem.
- Mnie nie trzeba powtarzać, panie Michasiu.
- To podrzuć mu te kluczyki.
- Zrobione. - Bufalo potrząsnął kluczykami w dłoni, jak
gdyby był właścicielem peugeota. - Fajerant - rzucił do mnie
wesoło. - Idziemy.
243
Poszliśmy w kierunku przystanku tramwajowego. Bufalo
kilka razy podrzucił kluczyki w dłoni. Był dziwnie rozmarzony, jak gdyby jeszcze teraz miał przed oczami pięknego
peugeota.
- To co, spotkamy się za godzinę? - zacząłem nieśmiało.
- Nie. Po południu nie mogę przyjść do roboty.
- Co się stało?
- Nic. Umówiłem się z jedną dziewczyną.
- Ale kluczyki odniesiesz?
- Bądź spokojny. Powiedziałem, że odniosę, to odniosę.
- Pamiętaj, żeby nie było jakiejś wsypy.
Spojrzał dziwnie, jakby mnie nie rozumiał. Potem uśmiechnął się.
- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogę przyjść. A ty"r
- No ja będę, ale nie wiem, czy sam dam sobie radę.
- Z powodzeniem, masz już przecież wprawę. Zrobisz a ś
dla mnie?
- No jasne.
- Przynieś mi forsę do „Narcyza". Wiesz, gdzie to?
- Nie mam pojęcia.
- Dyskoteka w Oliwie. Niedaleko stadionu. Jak będziesz
chciał, to zostaniesz. Zabawimy się.
- Ja?... Człowieku, ja nie umiem tańczyć.
- To się nauczysz.
- I w ogóle mnie to nie interesuje. A właściwie po co ci
forsa?
- Po tq, żebyś zadawał głupie pytania. Przyniesiesz?
- No, nie wiem... Nie wiem, czy będę miał czas.
- Jak nie chcesz, to nie. Obejdzie się.
- Co ci się stało?
- A nic... Właściwie nie musisz przynosić. Wystarczy mi
to, co mam. Cześć - dodał szybko, gdyż nadjeżdżał właśnie
tramwaj. Skoczył zręcznie na stopnie i skinął mi ręką.
- Cześć, Bufalo! Pamiętaj o kluczykach! - zawołałem,
244
chociaż wiedziałem, że nie usłyszy, gdyż tramwaj już był
daleko, a Bufalo dawno zniknął w jego wnętrzu. Stałem chwilę
dziwnie rozdrażniony. Zastanawiałem się, dlaczego Bufalo
nagle zrezygnował z popołudniowego dyżuru. Wiedziałem
przecież, jak bardzo mu zależało na zarobku i jakie z tym
wiązał nadzieje. Gdyby się naprawdę umówił z jakąś dziewczyną, to powiedziałby mi wcześniej. Coś tu było niejasnego, ł do
tego ta nagła zmiana nastroju. „Przynieś mi forsę". Dobrze
trafił. Tyle spraw na głowie, a jeszcze mam biegać za nim, żeby
mu dostarczać gotówkę. Pięknie to wykombinował! A najbardziej byłem niespokojny o kluczyki. Przemknęło mi nawet
przez myśl podejrzenie, lecz szybko je odpędziłem. Znałem
Bufala i sądziłem, że nie popełni takiego szaleństwa. Zastanawiałem się jeszcze chwilę, lecz niedługo, gdyż nadjechał
tramwaj jadący do Jelitkowa.
14
y *Ei od Tańczącym Słoniem" było o tej porze tak tłoczno
i romantycznie jak w Klondike podczas gorączki złota, albo
jeszcze barwniej. A jakie typy! Zbieranina obieżyświatów,
wycieczkowiczów, uciekinierów, poszukiwaczy przygód,
amatorów kwaśnych jabłek i licho wie jeszcze kogo w pełnym
wyborze i przekroju. A wszyscy cisnęli się do kotła, z którego
Matylda własnoręcznie wydawała obiad.
Źle trafiłem - pomyślałem, kiedy zobaczyłem tę barwną
zgraję głodomorów. - Teraz pewno wszyscy zajęci. - Nie
śmiałem nawet podejść do Matyldy. Wyglądała bowiem groźnie i niedostępnie, a przy tym wyniośle i chmurnie. Stanąłem
więc z boku, lecz po chwili usłyszałem dobrze znany głos.
- Cześć, Maciek!
Wśród stojących w kolejce po obiad zobaczyłem-Romea.
- Cześć. Jak ci leci?
Romeo skrzywił się boleśnie i smętnie.
- Widzisz, na co mi przyszło? Fasolowa zupa z zacierkami
i kawałkami ścierwa. A pamiętasz pieczone kurczaki? A przypominasz sobie marynowany comber z sarny i szynkę z dzika
od leśniczyny z Wądorka? To były czasy!
- Ta zupa całkiem dobrze pachnie - powiedziałem na
pocieszenie.
Malec zrobił płaczliwą gębę.
- I nie ma perspektyw.
- Jakich?
- No bo zawiadomili już ojca. Przyszła depesza, że przylatuje po mnie samolotem.
246
'
- Przecież sam chciałeś wracać do domu.
- Tak, ale bezboleśnie. Ty wiesz, co mnie teraz czeka? Nie
chcę o tym myśleć.
- To po co uciekałeś z domu?
- Bo nudno. - Nagle w jego guzikowatych oczach pojawił
się chytry błysk. - Ale ja już coś wykombinowałem, tylko nie
mów nikomu. Nie powiesz?
■ - A co by mi z tego przyszło?
- Zjem tę zupkę męczenników i cześć. Już mnie nie ma.
- Stary, przecież ojciec po ciebie przylatuje. Czy ty wiesz,
ile to forsy buli się za bilet?
- Właśnie. Będzie ogromnie cięty, że tyle przeze mnie
wybulił i wlepi mi podwójnie. Nie ma głupich. A do tego
będzie wypoczęty i będzie miał więcej sił. - Rozejrzał się,
przymrużył tajemniczo oczy, ściszył głos. - Nawiewam. Nie
chcę być pośmiewiskiem tych gnojków, a potem kaleką do
końca życia.
- Kiedyś jednak będziesz musiał wrócić do domu. Lepiej
wcześniej, bo mniej się uzbiera.
- Ty niczego nie kapujesz. Mówił mi taki jeden, że granica
wytrzymałości to trzy tygodnie.
- Jaka granica? Jakiej wytrzymałości?
- Do trzech tygodni starzy się pieklą, a potem błagają na
klęczkach, żebyś wrócił, i wtedy wraca się z honorem i bez
siniaków na siedzeniu.
Pokiwałem nad nim z politowaniem głową.
- Ech, ty... na ciebie naprawdę nie ma sposobu. Szkoda, że
ci wczoraj nie dali koca.
Romeo udał, że nie usłyszał mej cennej uwagi. Trącił mnie
łokciem.
- Ty, Maciek, pożycz stówę, oddam ci z procentem.
- Pożyczyłbym ci nawet dwie, żebyś mi wreszcie zniknął
z pola widzenia.
Romeo wprawdzie nie zniknął, lecz ukazała się nagle Baśka.
247
- Jak to dobrze, że cię widzę! - zawołała z daleka. - Właśnie
wrócili chłopcy z wywiadu. Wyobraź sobie, mamy dla ciebie
wiadomości.
Zdrętwiałem cały z emocji.
- Znaleźli ojca?
- Nie, ale dowiedzieli się, że już nie pracuje w Porcie
Północnym.
- To cześć, dziękuję za takie wiadomości.
Piękna rzecz - pomyślałem. - Jutro dowiedzą się, że ojciec
nie jest blondynem, pojutrze, że nie je pierogów z kapustą,
a wreszcie wpadną na genialną myśl, że ojciec nie jest cesarzem
Etiopii.
Basia uraczyła mnie karcącym spojrzeniem.
- Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany?! Widzieli go,
niecierpliwy. A wiesz, jak długo oni musieli stać przed bramą
Północnego Portu? Nie wiesz i wcale cię to nie obchodzi. To
przyjmij do wiadomości, że Tolek z Witkiem sterczeli tam od
rana, prześledzili całą armię wchodzących i wychodzących
robotników, zrobili sto wywiadów i wreszcie dowiedzieli się
od jednego faceta, co pracował z twoim starym w jednej
brygadzie, że od dwóch dni nie zjawił się na budowie.
- To piękne, tylko powiedz mi, co ja z tego mam?
Basia przechyliła kpiąco głowę.
- Jesteś jedyny. Może chciałbyś, żebyśmy ci tatusia przynieśli na półmisku. Proszę bardzo, oto pan Waldemar Łańko
we własnej osobie.
- Nie kpij, bo to poważna sprawa.
- O, właśnie. To jest ważne, bo już przynajmniej wiemy, że
tam nie pracuje. Będziemy go szukali gdzie indziej.
- Racja. Nie pomyślałem o tym. I przepraszam cię, ale
rozumiesz...
Basia uśmiechnęła się pojednawczo.
- Nie martw się, stary. Tylko błagam cię, miej trochę
cierpliwości, bo sam rozumiesz, to nie jest prosta akcja.
248
Gdańsk to duże miasto, a nas jest tylko siedmioro. W każdym
razie, jak będziemy mieli jakąś wiadomość, damy ci znać.
Kiedy przyszedłem do rezydencji Joja, ten przywitał mnie:
- Mam już od Suligi pierwsze wiadomości. Niestety, muszę cię zmartwić, twój stary nie pracuje już w Porcie Północnym.
- To się zgadza, bo „Pod Tańczącym Słoniem" to samo mi
powiedzieli.
- No, proszę, to oni pięknie pracują. Dzielne słoniątka. Ale
nic się nie martw. Suliga powiedział mi, że postara się dowiedzieć, gdzie się ojciec przeniósł. A tak szczerze mówiąc, to oni
go tam znają. Nawet nieźle o nim mówią. Zgadza się, że jest
dobrym fachowcem,.ale to też się zgadza, że nie lubi zagrzać
miejsca. Mówili, że klawy kolega i fajno się z nim robi, a to
wśród robociarzy bardzo ważne. Teraz musimy czekać. Może
Suliga dowie się czegoś więcej. W tej chwili nikt nie wie,
dokąd się przeniósł. Jeśli został w Trójmieście, to pół biedy,
ale jak prysnął gdzieś dalej, to, ho, ho, takiego pędziwiatra
niełatwo będzie znaleźć. W każdym razie musimy uzbroić się
w cierpliwość i czekać, bo nic więcej nie potrafimy zrobić.
Wszyscy do mnie przemawiali rozsądnie i oględnie, a we
mnie tymczasem rósł niepokój. Bo to bardzo łatwo powiedzieć: „Nie martw się, stary. Uzbrój się w cierpliwość! Nic
więcej nie można zrobić", lecz trudniej czekać i denerwować
się, czy ojcu nie przyszło do głowy zmienić klimat i otoczenie.
W każdym razie miło mi było usłyszeć, że koledzy dobrze się
o nim wyrażają i cenią go za dobrą robotę.
Jojo uśmiechnął się do mnie po swojemu, trochę kpiąco,
trochę łobuzersko, a właściwie to bardzo serdecznie.
- Coś się tak zamyślił? Głowa do góry, stary. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to odnajdziemy ojca. Ale nie owijajmy
sprawy w bawełnę i musimy być na wszystko przygotowani.
A teraz - zatarł dłonie - szef kuchni poleca wspaniałe gołąbki
w pomidorowym sosie.
249
- Takie, co same lecą do gąbki? - zażartowałem, chociaż
nie miałem nastroju do żartów.
- Coś w tym rodzaju. Miałem szczęście, dostałem trzy
puszki. - Tanecznym krokiem zbliżył się do kuchenki gazowej
i uniósł pokrywkę, spod której buchnęła para, a z nią wydostał
się znakomity, łechcący podniebienie zapach.
Po gołąbkach i dwóch pysznych ciastkach z „remem poczułem się oczywiście dużo lepiej i bardziej k zepko, ale nie na
długo, bo już w tramwaju wiozącym mnie do Oliwy ogarnęło
mnie zwątpienie. Powtarzałem sobie w myśli zalecenia życzliwych ludzi: „Nie martw się. Miej cierpliwość. Trzeba być na
wszystko przygotowanym. Nie trzeba niczego owijać w bawełnę. Prawda jest prawdą i przed nią nie uciekniesz." A jednocześnie dziwny żal sączył się do moich myśli. Wydało mi się, że
jestem zgubiony w olbrzymim świecie. Co ja tu robię wśród
tego mrowia krzątających się ludzi? Gdzie właściwie jestem
i czego szukam? Szukałem wprawdzie ojca, lecz pomyślałem,
że szukam jeszcze czegoś innego. Może właśnie tej nie istniejącej piątej strony świata? Wiecie już, że nie potrafiłem się długo
martwić ani zastanawiać nad własnym losem, więc kiedy
zjawiłem się na stacji benzynowej, przywitałem pana Michasia
jak najukochańszego wujaszka.
- Jak leci, panie Michasiu?
Ten spojrzał na mnie trochę zdziwiony, uśmiechnął się
kwaśno i zagadnął:
- A gdzie ten drugi?
- Bufalo?
- No właśnie. Chciałem go zapytać, czy odniósł kluczyki
dyrektorowi Wasiucie.
- O to niech pan będzie spokojny. Bufalo to solidna firma.
- Może, ale dlaczego nie przyszedł?
- Ma randkę z dziewczyną - rzuciłem beztrosko.
Zdaje mi się, że popełniłem fatalny błąd, bo pan Michaś
sposępniał i podrapał się za uchem.
250
- Solidna firma, a roboty nie pilnuje. - Spojrzał na mme
trochę dziwnie i bez entuzjazmu. - Ty sobie sam nie dasz rady,
a ja byle bubkom szyb czyścił nie będę. Firma na tym ucierpi.
- Parne Michasiu, będę tyrał za dwóch - powiedziałem
nieco zbyt gorliwie i pochopnie.
- Ty to nie Bufalo - ocenił mnie szczerze. - Tamten ma
odpowiednie podejście do klienta.
- Postaram się, panie Michasiu - brnąłem dalej.
- Eee... starać to się możesz, ale on ma dryg i odpowiednie
obycie. To co innego. Z tym to się człowiek rodzi.
- Czy do szyb trzeba mieć obycie?
- Do wszystkiego trzeba. No, do roboty! -powiedział, bo
właśnie pod pompę zajechał jakiś renault.
Złapałem w biegu aerozol firmy ,,Polex" i z ogromnym
zapałem zabrałem się do czyszczenia zakurzonej i oblepionej
owadami szyby. Chciałem wykazać, że nie jestem gorszy od
Bufala. Na próżno. Pan Michaś i tak nie zmienił o mnie
zdania. Uważał mnie prawdopodobnie za mało znaczący dodatek do Bufala. Starałem się jak mogłem, glansowałem szyby,
jakby były lustrami w pałacu na szklanej górze, zdawało się, że
zetrę je. Wycierałem, polerowałem, chuchałem, lizałem niemal, ale nic nie pomogło. Przekonałem się o tym pod wieczór,
kiedy nagle na stacji zjawili się dwaj studenci.
Przygnały ich chyba moce piekielne albo zły duch czyhający
na moją zgubę. Niby to układni, cacy, cacy, z kumpelskim
podejściem „Kolego, jak ci leci? Mieliśmy szczęście. Jakiś star
podrzucił nas aż spod Elbląga..." Autostopowicze od siedmiu
boleści, słuchacze akademii, pożal się Boże, a podstępni
i pazerni na grosz. Bo zaraz zaczęli petraktować z panem
Michasiem - pokątnie oczywiście, a raczej na zapleczu stacji,
tak żebym nie widział i nie słyszał. Ale dobrze wiedziałem, o co
im chodzi. I nie myliłem się, bo za chwilę wyszli z gębami
zadowolonymi i butnymi, jakby wygrali w toto-lotka.
- Kolego, będziemy teraz razem pracować - powiedział
251
student nr 1, picusiowaty blondynek z mimozowatą gębulą.
- O dwóch nas za dużo - palnąłem zaczepnie.
Drugi, zarośnięty po oczy, kudłaty jak Robinson, gburowaty i kanciaty trącił, mnie łokciem.
- Ty, koleś, mówię ci, że razem będziemy myli szyby.
- Tylko nie koleś, nie koleś... - żachnąłem się gniewnie bo my tu z jednym kolegą już wczoraj zaklepałiśmy to miejsce.
Blondynek chciał zblatować.
- Co ci zależy? My tylko na kilka dni.
- A co myślisz, że my na wieczność? Ta stacja to w sam raz
na dwóch.
- No właśnie - podjął podstępnie kudłacz - dla nas dwóch,
a ty możesz nam pomagać.
Nie lubiłem takich, co to przyjdą na gotowe i szaro się gęszą.
Widzieli go, niby student, autostopowicz, a nie ma podejścia.
Szarpnęło mną i od razu się wpiekliłem.
- Pomyłka w druku - powiedziałem nadrabiając miną. To wy możecie mi pomagać, bo ja mam umowę z panem
Michasiem.
Blondynek był gładki, taki na „ę" i „ą", więc chciał to
wszystko pięknie zakitować.
- Kolego, to się da zrobić. Możemy myć na zmianę.
Czułem, że mnie chcą wszyscy pięknie wystawić do wiatru.
Zamiast cicho siedzieć i pracować w trójkę, zacząłem się
jeszcze bardziej szarpać. Cisnąłem ze złością mokrą irchę,
poszedłem do pana Michasia. Ten odwrócił się ode mnie,
jakby zapomniał, że istnieję.
- Panie Michasiu, co ci dwaj tutaj robią?
Wzruszył ramionami i tak na mnie spojrzał, jakbym mu coś
złego zrobił albo zawadzał.
- O co ci chodzi? - zapytał wykrętnie.
- Jak to o co? Przecież Bufało umówił się z panem.
- A gdzie Bufalo?
- Powiedziałem panu, że nie ma czasu.
252
- Jak się ma dobrą robotę, to trzeba jej pilnować, a ja ślubu
z nim nie brałem.
- Czy nie pracujemy solidnie? A może się obijamy? A może
w ogóle nie podobamy się panu?
- O co ci chodzi? - powtórzył zniecierpliwiony. - Ci dwaj
też chcą zarobić.
- Ale my byliśmy pierwsi.
- Tu każdy jeden jest pierwszy, jak tylko chce solidnie
pracować.
- Ale trzech to już za dużo.
- To myjcie na zmianę.
- W porządku - wyszeptałem przez zaciśnięte zęby - ale
zobaczymy co będzie, jak przyjdzie Bufalo. - Palnąłem bez
zastanowienia. Taki już byłem, że nie uznawałem krętactwa
ani owijania w bawełnę.
Popełniłem błąd, bo pan Michaś zrobił się czerwony jak
piwonia. Złapał mnie mocną łapą za ramię.
- Co ty! Bufałem mnie będziesz straszył?!- Bo on się z panem umawiał.
- U notariusza, a może w sądzie, co?
- Nie, ale panu odpalał, co się panu należało.
Przeholowałem. Pan Michaś zbladł na odmianę i tak mnie
ścisnął, że jęknąłem z bólu.
- Wynocha, smarku jeden, a jak ci się nie podoba, mogę ci
jeszcze dołożyć.
Bęc, tego się nie spodziewałem. Tak mnie zaskoczył, że nie
wiedziałem, co mu odpowiedzieć. On tymczasem potrząsnął
mną jak nędzną grzechotką.
- To tak mi się odpłacasz za moją dobroć?! Zmiataj i nie
wracaj, bo przegonię! - Pchnął mnie tak silnie, że się zatoczyłem.
Nie mogłem zostawić tych zniewag bez odpowiedzi. Stanąłem więc w rozkroku, dłonie wbiłem w kieszenie spodni,
spojrzałem mu wyzywająco w oczy.
253
- Jak tak, to ja w ogóle rezygnuję.
Dopiero, kiedy poszedłem, zrozumiałem, jak strasznie się
wygłupiłem. Bo o co mi właściwie chodziło? Pompowy miał
rację, tamci też chcieli zarobić, a że nas było trochę za dużo, to
przecież drobiazg, mogliśmy myć szyby na zmianę, tak jak
z Bufalem. Zgubiła mnie nędzna pazerność. Chciałem w krótkim czasie zbić kapitał, a tymczasem musiałem odejść jak
zmyty. A tamci dwaj nie byli wcale najgorsi. Blondynek
podszedł do mnie i powiedział, żebym z nimi dalej pucował
szyby, ale mnu. już nie wypadało. Nie mogłem przecież prosić
pompowego, żeby mnie przyjął, bo co by o mnie pomyślał i jak
bym wtedy wyglądał.
Splunąłem więc na pocieszenie dwa razy, ale to nic mi nie
pomogło. Rozjątrzyło mnie jeszcze bardziej, bo pomyślałem
o Bufalu i o tym, co mu powiem, jeśli przeze mnie straci to
dobre miejsce. Prysnęły marzenia o luksusowej podróży
wzdłuż polskiego Wybrzeża i o halsowaniu w beztroskim
nastroju wakacyjnej przygody. Wnet jednak pocieszyłem się,
że to nie ma dla mnie znaczenia, bo i tak, jeśli tylko odnajdę
ojca, nie pojadę z Bufalem.
Oto jeszcze jedna nauczka - łaska pańska na pstrym koniu
jeździ, a właściwie na kulawej i do tego znarowionej szkapie.
Nie wiesz, kiedy cię ta szkapina poniesie i kiedy spadniesz z jej
grzbietu i nabijesz sobie solidnego guza.
Szedłem bez celu,ix> właściwie dokąd miałem iść. Dopiero
gdy znalazłem się blisko przystanku tramwajowego, przypomniałem sobie, że Dorota zapraszała mnie do siebie. Wsiadłem
więc w tramwaj i sypnąłem się do Jelitkowa.
;
:- - ;:■
15
JL aki już los, że jak się raz potkniesz, to potykasz się do
końca dnia. I ze mną też tak było, bo gdy przyszedłem do
Doroty, okazało się, że wyjechała z rodzicami do Orłowa
odwiedzić znajomych. Zostałem więc na lodzie, a właściwie na
piasku, bo nad morzem najwięcej piachu. Gdziekolwiek stąpniesz, zaraz sypie ci się do trampek, a kiedy się rozbierasz, to
ci się zdaje, że cały dzień tarzałeś się na wydmach.
I co tu robić z tak pechowo zaczętym wieczorem? Chwilowo
nic nie robiłem, tylko wałęsałem się nad brzegiem morza, ale
wnet mi się to znudziło, więc wsiadłem do tramwaju i pojechałem z powrotem do Oliwy. Chciałem oddać Bufalowi jego
część. A właściwie to cięty byłem na niego. Pięknie mnie
urządził! Gdyby przyszedł po południu do roboty, nie byłoby
tej całej historii z panem Michasiem. A jemu tymczasem
dziewczęta w głowie. Fiu, fiu... Tyrałem za niego, potem
chandryczyłem się z pompowym, wygłupiłem się, a on w dyskotece podrygiwał wesoło z jakąś podfruwajką w takt najnowszych big-beatowych przebojów.
Wszedłem więc do „Narcyza" solidnie wpieklony, w bojowym nastroju i z postanowieniem, że mu wygarnę, niech sobie
nie myśli, że wszystko to małe piwko. Są jeszcze poważniejsze
sprawy na tym świecie. W wejściu na salę ostudził mnie jednak
młody człowiek z opaską na ramieniu - „porządkowy".
- A ty dokąd, kolego? - zapytał bez wstępu.
- Prosto przed siebie - rzuciłem wyzywająco.
- T Q w złym kierunku, kolego. Zawracaj.
- A właściwie z jakiego powodu?
•'255
- I nie szarp się, bo cię obłaskawię.
- Wolnego. Umówiłem się z jednym kolegą.
- To złe miejsce wybrałeś, tu wpuszczają od szesnastu lat.
- To się zgadza.
-.Nie wyglądasz mi na tyle. *
r- Ale kolega trochę starszy, więc przeciętna będzie
pasować.
Uśmiechnął się, klepnął mnie w ramię.
- Z wymowy to wyglądasz na osiemnaście, ale i tak cię nie
puszczę. Taki przepis.
- Ja tylko na chwilę. Mam do niego ważną sprawę.
- Nie kiwniesz mnie, kolego.
- Chodź ze mną, to się przekonasz.
- A kto zostanie przy wejściu?
- Bądź człowiekiem. Daję ci słowo, że zaraz wrócę.
Porządkowy okazał się jednak człowiekiem i wpuścił mnie
wspaniałomyślnie. Nie zażądał nawet za wstęp. W ten sposób
oszczędziłem dwadzieścia złotych, a jednocześnie przeszedł
mi gniew i na salę taneczną „Narcyza" wchodziłem łagodny
jak świętojański robaczek.
To, co zobaczyłem, było jednak sprzeczne z moim cielęcobiedronkowatym nastrojem. Zdawało mi się, że wpadłem na
dno piekła, a może jeszcze głębiej. Wokół mnie działy się
sceny godne pióra Dantego. Oto na estradzie grała młodzieżowa orkiestra „Diabły znad Drwęcy" - sześciu wirtuozów
w jaskrawoczerwonych koszulach. Wszyscy brodaci, wąsaci
i nie domyci. Grali i śpiewali utwór, który w swej tonacji
i brzmieniu przypominał burczenie w brzuchu Lucyfera.
Jeden z nich, z najdłuższą brodą i najdłuższymi wąsami, ryczał
i wykrzywiał gębulę, jak gdyby był podłączony do linii
wysokiego napięcia, pozostali dreptali wokół niego niby zbójnicy z filmu „Janosik" wokół rozpalonej watry, cała sala
kłębiła się w rytmicznych drgawkach, jak gdyby wszyscy za
chwilę mieli dostać padaczki. Rytm tej piekielnej muzyki był
256
ak zniewalający, że i ja za chwilę zupełnie mimochodem
bezwolnie zacząłem się trząść i podrygiwać. Trzęsło mną jak
febrze, ale nie za długo, gdyż wnet przy barze ujrzałem
ondonowskiego typa. Siedział w pozycji kowboja popijająceo ognistą whisky przy barze saloonu na Dzikim Zachodzie,
dzieś w Arizonie albo pod błękitnym niebem Colorado. Przy
'm, jak w westernie, młoda dziewczyna w dżinsach, kwiecisej bluzce i w słomkowym kapeluszu nasuniętym na twarz,
rakowało tylko coltów, olstrów, zapachu prochu i Indian,
hociaż wszyscy wyglądali trochę jak czerwonoskórzy, gdyż
ębule mieli spieczone nadbałtyckim słońcem.
Kiedy podszedłem do baru, Bufalo był tak zajęty dziewczyną, że nawet mnie nie zauważył. Nagle w jego dłoni ujrzałem
kluczyki od cudownego peugeota 505. Podrzucał nimi jak
prawowity właściciel - niedbale, ale tak, żeby dziewczyna
zrozumiała, że ma do czynienia z wytrawnym kierowcą. I coś
mną wtedy szarpnęło. „Nie odniósł kluczyków i dlatego nie
przyszedł po południu na stację benzynową." W tej chwili
zapomniałem o orkiestrze, o tłumie wijących się w drgawkach
tancerzy. Widziałem tylko te kluczyki. Skóra cierpła mi na
grzbiecie, w głowie czułem zamęt i nie wiedziałem, co robić.
Bufalo wiedział doskonale. Z uśmiechem Londonowskiego
włóczęgi, z wdziękiem bohatera westernu czarował dziewczynę. Stałem tuż za ich plecami, więc mimo piekielnego jazgotu
słyszałem ich rozmowę. Dziewczyna zaśmiała się uroczo.
- Świetny jesteś, tylko bujasz jak z nut.
- Daję ci słowo. Nie wierzysz?
- Wierzę, ale nie bardzo. Zmień płytę, bo mnie śmieszysz.
- Może strzelimy jeszcze po soku pomarańczowym?
- Może być.
Bufalo władczym ruchem skinął na barmankę.
- Pani Kasiu, jeszcze dwa soczki.
- I orzeszki?
- Mogą być. - Jeszcze raz podrzucił kluczyki, zagrzechotał
17-Telemach...
257
nimi z fantazją, a mnie się zdawało, że to kawałki rozżarzonego
węgla. Potem położył kluczyki przed dziewczyną. Ta ujęła je
delikatnie i uniosła jak coś cennego. Przyglądała się im chwilę.
- Może powiesz, że to od twego wozu?
- Tego nie powiedziałem.
- A czyj to wóz?
- Mojego starego.
- To on tak... w ogóle... pozwala ci?
- Mówiłem ci, że to kapitalny staruszek.
- Nie boi się?
- A czego miałby się bać?
- Masz prawo jazdy?
- Mówiłem ci, że jestem po technikum samochodowym.
Chcesz zobaczyć wóz?
- Myślisz, że samochodu nie widziałam?
- Wcale nie myślę, ale takiego to, ręczę, nie widziałaś.
- A gdzie go masz?
- Tu niedaleko. Zaparkowałem w bocznej ulicy, żeby mi
nie porysowali...
Tego było już dla mnie za wiele. Czułem, że za chwilę padnę
zemdlony albo dostanę ataku czkawki. Cudowny czaruś ten
Bufalo. A troskliwy! Zaparkował w bocznej ulicy, żeby nie
porysować karoserii, a teraz udaje syna właściciela wspaniałego peugeota. Za chwilę pewno powie jej, że zawiezie ją tym
wozem do Sopotu albo jeszcze dalej. Nie mogłem na to
pozwolić. Wyrwałem się z odrętwienia i dyskretnie trąciłem
Bufala w bok. Obejrzał się niechętnie, a gdy mnie zobaczył,
przymrużył porozumiewawczo oko i syknął:
- Zjeżdżaj, stary.
Chwyciłem go mocno za rękaw.
- Przyniosłem ci forsę.
- Powiedziałem ci, zjeżdżaj. - Odsunął moją rękę i znowu
zwrócił się do dziewczyny.
Ta przez jego ramię zerknęła na mnie jak na natręta.
258
- Co to za jeden? - zapytała.
- Nie mam pojęcia - odparł niemal obojętnie. - Pewno
szuka kogoś. - Uniósł szklankę z sokiem pomarańczowym,
trącił nią szklaneczkę dziewczyny. - Miejmy się.
- Cześć! Fajny jesteś, ale mnie z tym wozem nie nabierzesz.
- Fajny jesteś. - Walnąłem go z całej siły w bok.
Bufalo jęknął i w jednej chwili znalazł się w pozycji stojącej.
- Cześć, Maciek - powiedział z promiennym uśmiechem
i jednocześnie kopnął mnie dyskretnie w kostkę.
Syknąłem z bólu. Ten tymczasem powiedział do dziewczyny:
- Przepraszam, muszę coś załatwić. - Złapał mnie mocno
za ramię i pchnął przed siebie. Po chwili znaleźliśmy się
między pustymi stolikami. Bufalo spojrzał na mnie groźnie,
ale wnet roześmiał się i trącił mnie przyjaźnie w ramię. - Ty,
Maciek, gdzieś ty się wychował, przecież widzisz, że jestem
z dziewczyną.
- Nic mnie to nie obchodzi, tylko powiedz, dlaczego nie
odniosłeś kluczyków?
- Dwa razy tam byłem. Nie zastałem tego faceta.
- Nie bujaj.
- Fakt. Idź tam, to się przekonasz. Parkowa dwanaście.
- To daj kluczyki.
- Po co ci kluczyki?
- Odniosę przy sposobności.
- Jeszcze zgubisz i co będzie?
- Nie martw się. Jak nie zastanę faceta, to zabiorę do domu.
- A do czego ci w domu potrzebne kluczyki?
- No, właśnie... Do czego tobie potrzebne tutaj?
Bufalo spojrzał na mnie z politowaniem.
- Człowieku, przecież widziałeś... Świetna dziewczyna.
- Bez kluczyków też będzie świetna.
- Niczego, stary, nie rozumiesz.
- Rozumiem, tylko nie chciałbym, żeby była wsypa.
259
■ ' ■■' .': .■■
' ■■■
■.■.■■ ■
:- ■.: ■
'. ■
. '■■■.-■'.■■.■■';.' .■\ ■■■
.■' .'■.■■
."
■'
.■ ■■
: . ■'■'■ ' ■■:: . ■
; '"
■: ,■
' ■'■ :'. '
'■■
. ■.'". ■■.■,■'■."
■'■■'■'<
..
- Jaka wsypa? Nie widzisz, że chcę tylko zaimponować
dziewczynie.
- A potem?
- Śmiej się z tego. Nie mam przy sobie prawa jazdy. Trącił mnie jeszcze raz i roześmiał się. - Fantasta z ciebie.
Masz wybujałą wyobraźnię. Przyniosłeś forsę?
- Przyniosłem. - Wyjąłem z kieszeni przygotowaną garść
bilonu. Podałem mu ją.
c
Zerknął przelotnie.
- Co tak mało?
- Jutro będzie jeszcze mniej - rzuciłem z przekąsem.
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- Bo mnie pan Michaś wyrzucił. Wziął na nasze miejsce
dwóch studentów.
- Nie mów! Przecież umówiłem się z nim na procent.
- Cięty na ciebie, żeś nie przyszedł.
Bufalo uśmiechnął się lekceważąco.
- Nie martw się, stary, małe piwko. Jutro z nim pogadam
i wszystko będzie okej.
- Małe piwko - powtórzyłem smętnie.
Dla niego wszystko to małe piwko. Dziewczyna, kluczyki,
robota na stacji benzynowej, w ogóle wszystko. Takiemu to
dobrze... Małym piwkiem załatwił całą sprawę. Stałem chwilę
bezradnie, spoglądałem na jego uśmiechniętą łobuzersko gębę, a potem zupełnie bez zastanowienia rzuciłem:
- To cześć, baw się dobrze. - Cóż miałem powiedzieć
Bufalowi, typowi z Londonowskich książek, koledze, który
w najtrudniejszym momencie mej wędrówki podał mi rękę.
Mrugnął tylko porozumiewawczo i skinął mi ręką. Wychodziłem z tego przybytku drgawek i spazmów, z przedpiekla
rozhasanego żywiołu z uczuciem ulgi, a kiedy przy drzwiach
obejrzałem się, zobaczyłem przy bufecie mojego Bufala. Siedział jak syn Dzikiego Zachodu, uśmiechał się do dziewczyny,
a w dłoni podrzucał kluczyki od cudownego peugeota 505.
260
16
Kiedy wróciłem do rezydencji jego ekscelencji Joja, było
już późno. Stary dom wydał mi się miły i przyjazny. Witał
mnie rozjarzonymi światłem oknami. Na dole, w ogrodzie,
było mroczno. Cienie drzew układały się na trawie w fantastyczne wzory. Gdzieś w zaroślach trzepotał się zapóźniony ptak,
a od morza szedł monotonny szum przyboju. Ogarnęło mnie
dziwne uczucie spokoju. Zdawało mi się, że wracam do
domu... do własnego domu.
Joja jednak nie było. Zamiast Joja w szparze drzwi prowadzących na werandę ujrzałem wetkniętą kartkę. Zapaliłem
więc światło i... zamarłem w radosnym zdumieniu. Na kartce
bowiem było kilka słów:
,,Maciek - trafiliśmy na ślad ojca - wiemy
już, gdzie pracuje - czekaj na nas jutro rano
oósmej - w s zy s t ko b ę dzi e w p o r zą dkut r z y m się - Baśka.''
Kilka słów, a każde jak świergotliwy skowronek - wesołe
i pełne nadziei. Jednak ci spod „Tańczącego Słonia" to
porządna wiara. Byłem tak zachwycony, iż zdawało mi się, że
cała weranda wiruje w radosnym podnieceniu. Uniosłem więc
wysoko kartkę i, jak wojownik ze szczepu Czarnych Stóp,
zatańczyłem taniec zwycięstwa. W skocznych pląsach, przy
akompaniamencie bojowych okrzyków wdarłem się do rezydencji kochanego Joja i tam nowe zaskoczenie. Na stole, pod
nie umytym oczywiście talerzykiem zobaczyłem drugą kartkę.
Poznałem pismo Joja.
„Stary -donosił- jesteśmy na dobrej drodze.
261
Twój ojciec pracuje pj zy budowie rafinerii.
Jutro będę wiedział szczegóły. Kolacja w szafce. Zagrzej sobie herbatę. Ściskam szanowną
grabulinkę. Jojo"
Forma telegraficzna, a treść jak chleb posmarowany najsłodszym miodem, z podkładem masła oczywiście. A przy tym
przedsmak sportowych emocji. Bo, szczerze mówiąc, zaczynały się fantastyczne zawody - kto pierwszy odnajdzie ojca: ci
spod „Tańczącego Słonia", czy jego ekscelencja zmiennik
gdańskiego taksówkarza, czyli mój nieoceniony Jojo. I ogromne zaskoczenie - jak oni wszyscy niemal jednocześnie trafili na
zgubiony ślad mego starego?
Kolację jadłem w nastroju kąpiącego się w piasku, świergotliwego wróbla i cały byłem nie tylko w skowronkach, ale
w figlarnych krasnalach z najzabawniejszej na świecie kreskówki. Nie mogłem zasnąć. Wydawało mi się, że świat jest
bezmiernym oceanem dobroci, a ja pływam w gondoli
szczęścia.
Zasnąłem jednak, lecz nie na długo, gdyż z pierwszego snu
wyrwało mnie głośne dobijanie się do drzwi. Zerwałem się,
wyskoczyłem z łóżka i nieprzytomny zawołałem:
- Panie Jojo, to pan?
- Nie, to ja - usłyszałem głos Bufala. - Otwieraj!
Wyrwany ze snu nie wiedziałem, o co chodzi. Zdawało mi
się, że jestem w schronisku PTTK i przed chwilą spałem
z Fugą na waleta. Rozejrzałem się i dopiero wtedy oprzytomniałem. Stałem na werandzie, a za drzwiami słyszałem przyśpieszony oddech Bufala.
- Wchodź, otwarte - powiedziałem ziewając.
Bufalo pchnął drzwi. W bladym świetle bijącym od ulicznej
latarni zobaczyłem jego twarz. Przestraszyłem się. Była blada
i spięta strachem.
- Co się stało?
- A nic... - rzucił zdławionym głosem. - Schronisko było
już zamknięte. Przenocujesz mnie, stary?
262
- Chodź - skinąłem mu głową. - Joja nie ma w domu, to
możesz się ze mną przespać do rana.
Weszliśmy do pokoju. Zapaliłem światło i wtedy ogarnęło
mnie przerażenie. Na czole Bufala ujrzałem krwawą szramę
i plamę zakrzepłej krwi.
- Co ci się stało?
- Nic - krzyknął niemal.
- Masz krew na czole.
Nerwowym ruchem sięgnął do czoła, palcami przejechał
przez ranę. Na palcach zostało trochę krwi.
- O, psiakrew, nawet nie wiedziałem... - A potem, nie
patrząc na.mnie, dodał pośpiesznie: - Biłem się z jednym
chłopcem o tę dziewczynę. Daj mi się umyć.
Poszedłem do naszej „łazienki", odkręciłem kran i rzuciłem na krzesło ręcznik.
- I spodnie masz rozdarte.
Spojrzał niedbale na stare dżinsy. Uśmiechnął się.
- Rzeczywiście... Pewno o coś zahaczyłem.
Dopiero w tej chwili na dobre oprzytomniałem i naraz
w wyobraźni, jak na zamazanym obrazie filmowym, ujrzałem
Bufala podrzucającego w dłoni kluczyki.
- A kluczyki? - zapytałem gwałtownie.
Bufalo zmywał z czoła krew.
- Kluczyki mam w kieszeni. Możesz sprawdzić... - Wyprostował się, chwycił ręcznik, a gdy wytarł twarz, spojrzał na
mnie ostro. - Ty... Maciek, umiesz trzymać język za zębami?
- Coś ty, przecież mnie znasz.
Rzucił ręcznik na krzesło.
- Krewa, bracie - powiedział wolno. - Rozwaliłem tego
peugeota.
Znowu wszystko zawirowało dokoła, jak gdyby podłoga,
ściany, przedmioty i stojący przede mną Bufalo ruszyły
w taneczny pląs. Potem nagle szarpnął mną gniew. Chciałem
krzyczeć, lecz nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie wydukałem:
263
- A mówiłem, że będzie wsypa,
Bufalo tarł dłonią twarz.
- Nic groźnego. Błotnik i reflektor. Chciałem zaimponować dziewczynie. - Podszedł do mnie i złapał mnie mocno za
ramię. - Ty tego nie rozumiesz, ale ja... mówię ci, gdy tylko
zobaczyłem ten wóz, to mnie coś opętało. No i te kluczyki.
Gdyby ten facet nie zgubił... ~ Urwał, gdyż na dole pod
werandą odezwał się czyjś głos. Zbliżyliśmy się dcotwartego
okna. Chwilę było cicho. Gdzieś dalej, w krzakach bzów
odezwał się głos nocnego ptaka i spoza ogrodu dochodził ciężki
jak oddech śpiącego człowieka szum przyboju. Po chwili
jednak odezwał się ten sam, męski, niski głos:
- Panie Pujkiewicz, otwieraj pan!
Z głębi domu ktoś zawołał zaspanym głosem:
- A, to pan, panie plutonowy.
Bufalo mocniej ścisnął moje ramię.
- Milicja.
Spojrzałem spłoszony.
- A gdzie zostawiłeś samochód?
- Tu niedaleko, przy kiosku.
- Widział cię?
- Nie wiem, ale... - Znowu zamilkł, gdyż na dole milicjant
zapytał już głośno:
- Panie Pujkiewicz, mieszka tu jaki chłopiec?
- A co się stało?
- Bo mi się zdawało, że uciekał w tę stronę.
- Ano mieszka... u taksówkarza na górze.
Bufalo cofnął się gwałtownie.
- Widział mnie, jak parkowałem - wyszeptał. Nagle cofnął
się do pokoju i rozejrzał, jakby czegoś szukał. Wzrok jego
zatrzymał się na welwetowej zasłonie, za którą Jojo wieszał swą
skromną garderobę. Spojrzał na mnie. - Maciek, nie sypniesz
mnie?
- Nie.
264
- Mów, że spałeś i o niczym nie wiesz. - Jednym ruchem
odsunął zasłonę. Wcisnął się między stary deszczowiec a podarte spodnie Joja;
Tymczasem na dołe zatrzeszczały schody pod ciężkimi
krokami milicjanta. Zgasiłem światło. Jednym susem znalazłem się pod kocem. Byłem tak spłoszony, że zacisnąłem
powieki, jak gdybym chciał zmusić się do spania. Kroki
brzmiały coraz głośniej. Zdawało mi się, że pod ich ciężarem
cały dom kołysze się i trzeszczy. Wreszcie usłyszałem łomotanie do drzwi. Udawałem, że śpię, lecz byłem strasznie naiwny,
bo jak długo można udawać, skoro milicjant tak mocno walił
w liche drzwi, że zbudziłby zapewne egipską mumię spoczywającą od tysięcy lat we wnętrzu piramidy. Nie wytrzymałem.
Wyskoczyłem z łóżka i boso pobiegłem na werandę.
- Kto tam? - zapytałem, choć pytanie wydało mi się
bezmiernie głupie.
- Otwierać! Milicja.
Usłyszałem to, co powinienem usłyszeć. I gdyby nawet
milicjant przedstawił się jako Archanioł Gabriel albo Ignacy
Paderewski, to i tak bym wiedział, że mam się bać. A bałem się
tak strasznie, że aż dygotałem, bo w tej samej chwili uzmysłowiłem sobie, że jeśli nawet uchronię Bufala, to nie potrafię
ocalić siebie. Zdawało mi się, że na swej wystraszonej gębie
mam wypisane „Maciej Łańko - przestępca, który uciekł
z autobusu i do tej pory nie wrócił do Jerzmanowa". Trwało to
oczywiście bardzo krótko; chcąc nie chcąc musiałem przecież
otworzyć drzwi. W czarnej ramie zobaczyłem zwalistą postać
milicjanta. W mroku jaśniała tylko jego twarz i biała pała
przypięta z boku do pasa.
- Zapal światło! - Głos plutonowego zabrzmiał jak wyrok
bez zawieszenia.
Spełniłem jego życzenie. Nacisnąłem kontakt i nagle stanęliśmy naprzeciw siebie w pełnym blasku stuwatowej żarówki on posągowo groźny, a ja żałośnie śmieszny. Byłem bowiem
265
boso, w krótkiej, sięgającej mi do pępka koszulce gimnastycznej. Musiałem wyglądać jak sierota do drugiej potęgi. Wstydziłem się, a jednocześnie pocieszałem, że mój widok wzbudzi
w nim litość. Lecz myliłem się, bo przedstawiciel władzy
spojrzał na mnie spod marsowo ściągniętych brwi i huknął:
- To ty zaparkowałeś na Słupskiej przy kiosku ten rozbity
wóz.
- Ja?... Wóz?... Jaki wóz?
- Nie wykręcaj się. Widziałem, jak uciekałeś i wbiegłeś na
tę posesję.
- Przepraszam, na jaką posesję?
- Nie udawaj! - huknął. - Mów prawdę, bo i tak nic ci nie
pomoże.
Walnąłem się w wychudłą pierś.
- Niech mnie robaki stoczą, jeśli nie mówię prawdy.
Spałem tutaj. O, proszę, niech pan zobaczy. - Ruchem niemal
teatralnym wskazałem na jeszcze ciepłe i rozbebeszone łóżko.
Milicjant spojrzał z niedowierzaniem, bo inaczej przecież
nie mógł spojrzeć.
- Nie graj cwaniaka, bo widziałem, że przed chwilą świeciło się tu na górze.
- To może się panu zdawało.
- Nie zdawało - zagrzmiał - pamiętaj, jak ja mówię, że się
świeciło, to musiało się świecić!
- Tak jest - szepnąłem posłusznie.
Plutonowy pokiwał nade mną głową.
- Piękne przedstawienie urządziłeś.
- Jakie przedstawienie? - zapytałem mimochodem.
- I szybko się rozebrałeś, ale nie na mnie takie czary.
Widziałem cię, jak parkowałeś.
Przeżegnałem się symbolicznie.
- W imię Ojca... Ja? A cóż ja miałem parkować?
- Tego rozbitego renaulta.
I tu palnąłem największe głupstwo mego piętnastoletniego
266
żywota, bo zaprotestowałem zupełnie podświadomie i spontanicznie:
- Peugeota, chciał pan powiedzieć.
Ten dopiero teraz uśmiechnął się szatańsko i chlasnął dłonią
w udo.
- No, proszę, teraz już wszystko wiemy. - Spojrzał na mnie
jak na marnego robaka, jak na przestępcę i huknął: - Ubieraj
się, bo nie mam czasu. Na posterunku spiszemy protokół.
Dziwne, w tej samej chwili, kiedy uświadomiłem sobie, że
nie ma już dla mnie ratunku, przestałem się bać i byłem już tak
spokojny jak niezłomny bohater powieści.
- W porządku - powiedziałem z godnością. - Tylko niech
pan na mnie nie krzyczy, bo ja tu naprawdę spałem i nie mam
nic wspólnego z tym wozem.
- Dobra, dobra. - Z politowaniem pokiwał głową. - Ubieraj się, a tłumaczyć to się będziesz tam, gdzie należy.
Podszedłem do krzesła, na którym powiesiłemjubranie. Po
drodze zerknąłem na zasłonę. Zafalowała nagle. Bufalo odgarnął ją jednym ruchem i w całej okazałości swej Londonowskiej
postaci stanął przed plutonowym.
- Niech pan da spokój temu chłopcu. To ja rozbiłem tego
peugeota.
Patrzyliśmy na niego w milczeniu; ja, jak na bohatera
westernu, szlachetnego kowboja, który wyłania się spoza
spalonych wzgórz Arizony; plutonowy jak na zjawę z innego
świata. Obu nas zamurowało. I przez chwilę w powietrzu
wisiało to, co powinno wisieć: nieodgadniona i pełna napięcia
cisza, aż wreszcie Bufalo spojrzał na mnie.
- Maciek, przepraszam cię, stary, że sprawiłem ci tyle
kłopotu.
- Bądź spokojny - powiedziałem - dla mnie to małe piwko.
Bufalo do końca nie wypadł ze swej roli. Skinął lekko głową
w stronę milicjanta.
- To co, idziemy, panie plutonowy.
267
'
Tamten przyjrzał mu się bacznie i z zainteresowaniem.
- Człowieku - powiedział niemal spokojnie - po coś zabierał taki luksusowy samochód?
Bufalo uśmiechnął się wyrozumiale.
- Panie plutonowy, taki wóz... taki wóz! - wyszeptał
z zachwytem. - Gdyby pan wiedział, jak on chodzi... jaki
zrywny i jak się trzyma drogi, to...
- Ale cudzy - przerwał mu ostro plutonowy.
- Właśnie - westchnął Bufalo - to jedyna jego wada. Ruszył
ku drzwiom, jak gdyby w ten sposób chciał mnie uwolnić od
plutonowego. Ten postąpił kilka kroków za nim. Myślałem,
że jestem uratowany, lecz nagle plutonowy zatrzymał się
i zapytał mnie ostro:
- A ty co tu robisz?
- Ja?- Ciebie przecież pytam.
- On tu przyjechał na wakacje do swojego stryjka - odpowiedział za mnie Bufalo.
Milicjant skarcił go spojrzeniem.
- Ciebie nie pytam. - Skinął na mnie: - No mów. U kogo tu
jesteś?
- U Joja - odparłem z całą naiwnością.
- Kto to jest Jojo?
- Zmiennik taksówkarza. Jeździ na nocne kursy.
- A do szkoły gdzie chodzisz?
Masz, babo, placek. Teraz wszystko się wyda, jak wtedy na
posterunku w Olecku. Zaraz sobie skojarzy Jerzmanów
z chłopcem, którego zapewne szukają i... Nie chciałem myśleć, co będzie dalej, bo zresztą dobrze wiedziałem. Przez
moment widziałem się w izbie zatrzymań dla nieletnich,
a potem w pociągu jadącym do mojego rodzinnego miasteczka.
- Dlaczego nie odpowiadasz? - usłyszałem jego głos.
- Do szkoły chodzę w Jerzmanowic
268
O dziwo, nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Widocznie nie skojarzył.
- W Jerzmanowie? A gdzie to?
- Niedaleko Warszawy.
- Warszawy - powtórzył. - No właśnie, z tymi z Warszawy
zawsze mamy największy kłopot.
Myślałem, że jeszcze o coś zapyta, ale on tylko z politowaniem i odrazą pokręcił nade mną głową, położył dłoń na
ramieniu Bufala i powiedział niemal obojętnie.
- Idziemy.
Bufalo zatrzymał się przede mną. Spojrzał twardo i ciepło
jednocześnie.
- Cześć, Maciek. Nie łam się. Taki układ.
Coś mną szarpnęło. Stanąłem obok niego i zwróciłem się do
plutonowego:
- Pójdę z nim.
Bufalo odepchnął mnie.
- Nie wygłupiaj się, stary. Prawo jest prawem. Każdy
odpowiada za siebie. Trzym się, Maciek. A jak się jeszcze
spotkamy, to pojedziemy razem...
- I razem będziemy halsować - dodałem.
17
- Prawo jest prawem, a jak ktoś je przekroczy, to musi
odpowiadać - powiedział w zamyśleniu Jojo.
Siedzieliśmy przy stole w naszej kuchni głodomora. Jojo
smarował chleb masłem, a ja rozbijałem jajka na jajecznicę.
- Zdaje mi się, że porządnie beknie - dorzuciłem z żalem.
- Ma już siedemnaście lat, więc będzie odpowiadał przed
normalnym sądem. Dostanie swoje, sprawiedliwie, ale na
pewno z zawieszeniem, bo nie był jeszcze karany. Uśmiechnął
się jakby do własnych myśli. - Ho, ho, znam dobrze takich
fanatyków motoryzacji. Potrafią godzinami stać przy samochodzie i podziwiać. No cóż, to nowa choroba naszych czasów.
- Potem wywinął w powietrzu nożem, jak gdyby chciał
przeciąć tę dyskusję. - Ą ty, bracie, przygotuj się na spotkanie
z ojcem.
- No właśnie - mruknąłem z zakłopotaniem. - Sto razy
o tym myślałem i właściwie nie wiem, co mu powiem.
- Nie o to mi chodzi. Słowa same się znajdą. Musisz jednak
być przygotowany na wszystko, bo zdajesz sobie sprawę, że
dla ojca będzie to może większym zaskoczeniem niż dla ciebie.
- Rozumiem.
- I nie wiadomo, jak cię przyjmie. Tyle lat, człowieku. On
szedł swoją drogą, a ty swoją. I teraz nagle spotkanie. Tylko
pamiętaj o jednym - nie obiecuj sobie za dużo.
- Wiem. Chodzi mi tylko o to, żeby z nim pogadać.
- No właśnie. Pogadaj z nim szczerze. Niczego nie owijaj
w bawełnę. I nie odgrywaj pokrzywdzonego, bo to ci nic nie
pomoże. Zobaczysz, a raczej wyczujesz, jak on cię przyjmie.
270
J
Zresztą, co ja ci będę tłumaczył. Masz swój rozum i wierzę
w ciebie; a przede wszystkim masz swoją godność. -Trzepnął
mnie dłonią w ramię i uśmiechnął się po swojemu. -1 spokojnie, Maciek, bo przecież wiesz, że świat jest twardy, a ludzie
nie z jednej gliny ulepieni. A jak coś nie wyjdzie, to też się nie
łam, bo życie wszystko wyprostuje. Chwycił nagle miseczkę
z rozbitymi jajkami i podszedł do patelni. - No widzisz, bracie. Rozgadałem się jak stara ciotka, a tu masło już się za
bardzo przyrumieniło.
Kilka minut przed ósmą zjawiła się delegacja spod „Tańczącego Słonia". Baśka od progu zawołała:
- Ubieraj się, ale piorunem, bo ojciec na ciebie czeka.
Bęc! Na to nie byłem przygotowany. Rozejrzałem się,
jakbym chciał ujrzeć ojca za ich plecami, ale mojego fatra
z nimi nie było.
- Gdzie? - zapytałem zdławionym z emocji głosem.
- Na budowie rafinerii.
- Ale gdzie? Budowa to przecież ogrom...
- Nie zawracaj głowy, to przecież nieważne - wyrzucała
z siebie słowa jak pociski. -Wczoraj Witek poszedł do urzędu
zatrudnienia. Pierwsza klasa robota. Dostał za to od Matyldy
dwadzieścia punktów. Powiedzieli mu, że twój ojciec przed
dwoma dniami zgłosił się w okienku i skierowano go na
budowę rafinerii jako wykwalifikowanego spawacza. Mietek
miał zbadać teren budowy. Dostał za to piętnaście punktów.
- No dobra - przerwałem jej - ale mnie nie chodzi o punkty, tylko o mojego ojca.
- Nie przerywaj - rugnęła mnie z kpiącym uśmieszkiem.
- Ty zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany i chcesz wiedzieć
wcześniej niż należy. Otóż Mietek trafił do wydziału socjalnego i tam na liście ludzi pobierających posiłek regeneracyjny
znalazł nazwisko twego starego. Waldemar Łańko - wszystko
się zgadza. A teraz idziemy.
- Dokąd? - zadałem niewłaściwe pytanie.
271
- Jak to - dokąd? Jedziemy na budowę rafinerii. Mietek
wie, gdzie to jest. Jedzie się autobusem;..
- Myślałem, że helikopterem - przerwałem znowu, bo
nagle zrozumiałem, że ten pośpiech i podniecenie są nieco
przedwczesne. Jojo doszedł do tego samego wniosku, gdyż
przeniósł się z „kuchni głodomora" na werandę i z należytym
szacunkiem przywitał ferajnę.
- Moje uszanowanie. Jeśli się nie mylę, mam przyjemność
z brygadą śledczą spod „Tańczącego Słonia".
Baśka wydęła lekko policzki.
- Z grupą do specjalnych poruczeń - sprostowała.
Jojo skłonił się nieco przesadnie.
- Bardzo mi miło i gratuluję. Spisaliście się na piątkę.
Tylko powiedzcie, na jakim oddziale pracuje ojciec Maćka?
Na chwilę ich zamurowało. Stracili rozpęd i nieco zawiedzeni spojrzeli po sobie. Wnet jednak odezwał się Mietek, jasny
blondynek o kędzierzawych jak amorek włosach i wielce
uduchowionej twarzy.
- Niech pan się o nas nie martwi. My mamy znakomitą
organizację. Przystępujemy do pracy z dobrze przygotowanym planem.
- To się chwali - Jojo pokręcił z podziwem głową.
- I w ogóle - wtrąciła nagle Baśka ni w pięć ni w dziewięć w ogóle, kto pan jest i dlaczego pan się wtrąca w sprawy, na
których pan się zupełnie nie zna.
Myślałem, że Jojo obrazi się i tak jej odpowie, aż jej pójdzie
w pięty albo jeszcze głębiej, ale Jojo uśmiechnął się wyrozumiale i trąciwszy mnie łokciem w bok, zapytał:
- A ta rezolutna panienka to kto?
- Szef grupy - wyjaśniłem rzeczowo.
- I w ogóle - dodała Basia - odpowiedzialna za całą akcję.
- Bardzo mi miło. - Skłonił się jeszcze głębiej. - A ty zwrócił się do mnie - przedstaw mnie, bo samemu mi nie
wypada.
Chrząknąłem, żeby dodać informacji więcej powagi.
272
- To jest pan Jo jo... Poszukiwacz piątej strony świata.
- O właśnie - podjął z humorem Jojo.
- I mój opiekun - dodałem. - Pan Jojo też szukał mego
ojca.
Na twarzy Basi odbiło się zdumienie.
- Ciekawe... - westchnęła i nagle naskoczyła na mnie: A z ciebie to sprytna sztuka. Obstawiłeś się na wszystkie
strony.
- Przepraszam - stanął w mojej obronie Jojo - ja jestem
jedynie początkujący amator. Gdzie mnie tam do was, wykwalifikowanych wywiadowców.
Basia nastroszyła się.
- Dobra, dobra. Pan tylko pokpiwa z nas i wciąż stroi sobie '
żarty, a to bardzo poważna sprawa. Ciekawe, czego pan się
dowiedział?
- Przyznaję, że niewiele. Na razie wiem, na którym oddziale pracuje ojciec Maćka i na której zmianie.
Spoza pleców Basi wysunął się Wojtek, chłopiec nieco
ociężały, o twarzy pucołowatej, okrągłej jak spodek i czarnych
jak dwa węgielki oczach. Potrząsnął zaczepnie głową i wbił
w Joja błyszczące oczy.
- Ale i tak my pierwsi wpadliśmy na ślad fatra Maćka.
Jojo uczynił taki ruch, jakby chciał się bronić.
- Nie przeczę. Za to daję wam sto punktów.
- Pan wciąż sobie dowcipkuje.
- Mówię poważnie. Sto punktów jak strzelił. Należy wam
się. Wykonaliście zadanie bez pudła. Może wiecie, gdzie pan
Łańko mieszka?
f
Znowu spojrzeli po sobie. Czekali chwilę, kto odpowie
Jojowi. Pierwszy odezwał się amorkowaty Mietek:
- No nie, bo nie jest nigdzie zameldowany. Sprawdziliśmy
we wszystkich urzędach meldunkowych. Nie ma śladu.
- A co wam powiedzieli w wydziale socjalnym?
- Że się postarają...
- Pięknie. A teraz dokąd chcecie iść?
18-Telemach...
273
- Na budowę.
- Na jaką budowę?
- Na budowę rafinerii.
- Człowieku - wtrąciłem - czy ty widziałeś kiedyś taką
budowę? Tam pracuje kilka tysięcy ludzi. Gdzie będziemy
szukać?
- Żarty na bok - podtrzymał mnie Jojo. - Chodzi przecież
o to, żeby jak najszybciej odnaleźć pana Łańkę.
Witek przymrużył kpiąco oczy.
- Niech pan się o nas nie martwi, my już nie z takimi
sprawami daliśmy sobie radę.
- Wierzę, ale po co tracić czas, kiedy ja wiem, na jakim
oddziale pracuje i na jakiej zmianie.
Witek spojrzał błagalnie na Basię, ta wzruszyła tylko ramionami i jeszcze błagalniej zerknęła na Mietka. Amorkowaty
blondasek przeczesał palcami złociste kędziory i natarł na Joja:
- To pana sprawa, ale... ale pan nam nie może zrobić
świństwa.
A Basia zachęcona atakiem Mietka wyjaśniła:
- Bo w raporcie musimy napisać, że to nasza grupa doprowadziła tę akcję do końca. Inaczej jej nam nie zaliczą.
- I nie dostaniemy dodatkowych punktów - dodał Witek.
- Rozumiem, rozumiem - uśmiechnął się wyrozumiale
Jojo. - O to możecie być spokojni. Robimy rzetelną spółę.
Zarobiliście na te punkty uczciwie, więc zgoda?
- Może być. - Basia wysunęła nieśmiało rękę.
Jojo uścisnął z należytym szacunkiem dłoń szefa grupy.
- W porządku. Zapiszcie sobie. Pan Waldemar Łańko
pracuje na oddziale montażu zbiornika numer 3, w brygadzie Jeremiego Mamziuka. Dzisiaj zaczął pierwszą zmianę
o godzinie szóstej, a kończy o czternastej. Ze swoich punktów
rezygnuję, a wam życzę powodzenia.
Oto cały Jojo - wielkie serce i wielki dyplomata.
18
O godzinie ósmej piętnaście wyruszyliśmy z domu w bojowym nastroju i pełni młodzieńczego optymizmu.
O dziewiątej pięć znaleźliśmy się przed główną bramą
budowy. Na widok placu budowy, którego nawet nie śmiem
opisywać, ogarnęło mnie zwątpienie. Baśka powiedziała, żebym się nie przejmował.
O dziewiątej piętnaście przestałem się przejmować. Zdobyliśmy pierwszą informację: budowa zbiornika nr 3 znajduje się
o dwa kilometry od głównej bramy. Żeby się do niej dostać,
trzeba okrążyć cały ogromny plac i zrobić dodatkowo pięć
kilometrów. Zniechęcenie ogarnęło tym razem Witka. Powiedział, że woli iść na plażę, na co Baśka skreśliła go z listy
swoich wywiadowców, lecz tylko na pięć minut, bo po
krótkim spięciu słownym i wymianie poglądów pogodzili się.
O dziewiątej dwadzieścia pięć zaczęliśmy forsować zwały
gruzów i góry piachu, żeby zacząć to pięciokilometrowe
okrążenie. Ktoś nam poradził, że szybciej dostaniemy się
jadąc trzema tramwajami. Pojechaliśmy!
O dziewiątej pięćdziesiąt znaleźliśmy się w tym samym
miejscu, gdyż pomyliliśmy linie tramwajowe. Przez pół godziny toczyła się zażarta dyskusja, kto z nas pomylił. Nie
doszliśmy jednak do sedna i z rozmowy wynikło, że każdy
z nas ponosi winę. Zdawało się, że nasza grupa rozleci się na
trzy podgrupy, ale wreszcie Baśka huknęła, że to nie banda
zakichańców, tylko zdyscyplinowana wywiadowcza grupa
pod. jej przewodnictwem. Przyjęliśmy to do wiadomości i znowu zaczęliśmy podróż tramwajem.
275
O dziesiątej pięćdziesiąt pięć znowu znaleźliśmy się na tym
samym miejscu i nikt nie wiedział, jak to się stało. Byliśmy już
u kresu wytrzymałości psychicznej. Stał się jednak cud, gdyż
Mietek złapał kierowcę, który jechał właśnie w kierunku
budowy zbiornika nr 3.
O jedenastej dziesięć ruszyliśmy jako żywy ładunek na platformie pełnej butli z acetylenem. Uwaga! Materiał łatwopalny! Przez piętnaście minut nie odezwaliśmy się do siebie,
bo każdy zastanawiał się, która butla wybuchnie pierwsza.
Pierwszy wybuchnął Witek. Wybuchnął entuzjazmem na widok koparki, której łyżka za jednym zamachem napełniła ziemię piętnastotonową ciężarówkę.
O jedenastej dwadzieścia pięć zepsuł się przewód hamulcowy między ciągnikiem a platformą. Byliśmy w tym momencie
o dwa kilometry od celu podróży, a trzy od startu. Sahara,
krajobraz księżycowy. Dokoła brak przejawów życia - tylko
wysypiska, wykopy, zwały ziemi, zwoje przewodów i kabli.
Kierowca poradził, żeby wrócić do głównej bramy i objechać
tę wyklętą ziemię tramwajem. Na to Witek powiedział, że mój
ojciec to chyba widmo, które zaprzęgło wszystkie siły, żebyśmy go nie znaleźli. Baśka oburzyła się i postanowiła trwać do
końca na posterunku. Trwaliśmy więc jeszcze piętnaście
minut, kłócąc się, co dalej robić.
O jedenastej pięćdziesiąt wciąż jeszcze nie wiedzieli, co
robić. Zdobyłem się na bohaterską decyzję: róbcie, co chcecie,
a ja idę przed siebie. Zaimponowałem im. Poszli za mną.
Mietek twierdził, że te dwa kilometry zrobimy w ciągu pół
godziny. Szliśmy pięćdziesiąt pięć minut, a kiedy wyszliśmy
przed bramę, przywitał nas zachwycający ogromny napis
„Nie zatrudnionym wstęp surowo wzbroniony". Była już
dwunasta pięćdziesiąt pięć, a my wyglądaliśmy jak grupa
rozbitków, błądzących po pustym Gobi. -,
Minutę później okazało się, że ktoś nas mylnie poinformował i budowa zbiornika nr 3 znajduje się niedaleko głównej
276
bramy, skąd właśnie wyruszyliśmy o godzinie dziewiątej
dwadzieścia pięć. Na tę wiadomość wszystkim opadły ręce,
które zwykły w takich momentach opadać.
O trzynastej byliśmy już na skraju rozpaczy i nikt nie miał
sił myśleć, co dalej robić.
O trzynastej pięć uświadomiłem sobie, że mam już tylko
pięćdziesiąt pięć minut do zakończenia zmiany. Zdobyłem się
jeszcze raz na bohaterską decyzję. Róbcie, co chcecie, ale ja
muszę zdążyć, zanim ojciec skończy zmianę. Przez pięć minut
każdy robił, co chciał, to znaczy nic, dopiero o trzynastej
dwanaście Baśka powiedziała, że trzeba złapać taksówkę.
O trzynastej trzynaście nie złapaliśmy taksówki.
O trzynastej piętnaście zjawił się wyjeżdżający z bramy żuk.
Kierowca za skromną opłatą zgodził się podwieźć nas pod
główną bramę budowy. Byliśmy już tak wykończeni fizycznie
i psychicznie, że było nam wszystko jedno.
W tym stanie o trzynastej czterdzieści pięć znaleźliśmy się
tam, skąd wyruszyliśmy z górą pięć godzin temu. Dowiedzieliśmy się również, że na plac budowy nie wolno wchodzić pod
karą aresztu lub grzywny.
Dopiero o trzynastej pięćdziesiąt pięć wstąpił w całą grupę
nowy duch i uśmiechnęło się do nas szczęście. Spotkana
przypadkowo starsza kobieta, która okazała się sprzątaczką
w stołówce, poinformowała nas, że robotnicy, którzy pracują
przy montażu zbiornika nr 3, wychodzą po pracy do baraku nr
15, gdzie znajduje się szatnia i natryski. Na szczęście barak
znajdował się poza placem budowy.
O trzynastej pięćdziesiąt dziewięć...
Nie, tego, co przeżyłem w ciągu ostatnich minut, nie będę
opisywał, bo nie udałoby się to nawet mojemu ukochanemu
Jackowi Londonowi ani nawet Janowi Parandowskiemu. Byłem wypompowany jak długodystansowiec na ostatnich metrach przed taśmą. Zdołałem tylko powiedzieć do moich
kolegów z grupy wywiadowczej:
277
- Dziękuję wam. Teraz na mnie kolej. - Zabrzmiało to jak
słynne powiedzenie Juliusza Cezara, kiedy ze swymi legionami przekroczył Rubikon: „Kości zostały rzucone".
Oni też byli porządnie zmachani, więc przyjęli to oświadczenie z rezygnacją. Jedynie Basia zdążyła wykrzyknąć:
- Trzymaj się, Maciek. I przyjdź „Pod Tańczącego Słonia", bo musisz poświadczyć.
Co miałem poświadczyć, nie miałem pojęcia. Nie miałem
również pojęcia, co powiem swojemu staremu, gdy staniemy
oko w oko i trzeba będzie jakoś zacząć. Chwilowo w głowie
miałem tak idealną pustkę, że można było w niej robić
doświadczenia z absolutną próżnią. Tylko nogi instynktownie
niosły mnie w kierunku baraku, do którego zmierzali już
robotnicy. Zapytałem więc pierwszego z brzegu, czy zna
przypadkowo Waldemara Łańkę z brygady Mamziuka. Przypadkowo znał mego fatra i powiedział mi, że już wszedł do
baraku.
W baraku było trochę jak w łaźni, a trochę jak w przedsionku piekła: kłębiło się od gęstej pary buchającej z kabin
z natryskami, a ludzie wyglądali jak zagubieni we mgle. Ładne
miejsce wybrałem sobie na pierwsze spotkanie z moim ojcem.
Piękne, szkoda gadać! Ludzie dzielili się tutaj na takich, co się
rozbierają, na rozebranych i na ubierających się. Najwięcej
było zupełnych nagusów. I jak tu rozmawiać z takim, co przed
chwilą wyszedł spod gorącego natrysku. Wygląda, pożal się
Boże, jak Adam w raju, a pozbawiony jest właściwie swej
osobowości. Wydało mi się, że rozmawiać można jedynie
z człowiekiem odzianym.
Brodząc po omacku w kłębach pary, dobrnąłem do szafek
z ubraniami i zapytałem jednego rozbierającego się, czy
przypadkiem nie widział tu Waldemara Lanki. Na szczęście
widział. Wskazał mi bowiem kabinę, w której pod bijącym
tuszem stało trzech mężczyzn. Spoza zamkniętych drzwi
widać im było tylko nogi. Po nogach trudno jednak poznać
nawet własnego ojca. W narastającym napięciu przyglądałem
278
się więc dolnym kończynom i próbowałem odgadnąć, które
należą do fatra: te zupełnie gładkie, te osypane czarnym
włosem, czy te trzecie z rudawym owłosieniem? Jednocześnie
zastanawiałem się, co powiem ojcu, gdy go ujrzę całego?
Niedługo jednak myślałem, gdyż nagle jeden z nagusów
pchnął wahadłowe drzwi kabiny i stanął przede mną w całej
nagości. Poznałem go. To był ten sam mężczyzna, którego
fotografię miałem w kieszeni. Skierował się wprost do szafek
z ubraniami. Na jego widok wbiło mnie w ziemię. Zdawało mi
się, że z wrażenia zaczynam wypuszczać korzenie. Nie mogłem się ruszyć. Po chwili przemogłem jednak tremę. Zbliżyłem się do szatni. Oto na wyciągnięcie ramienia miałem przed
sobą ojca, za którym przewędrowałem pół Polski. Stał do mnie
tyłem i ręcznikiem starannie wycierał plecy. Jak tu przemówić
do nagiego człowieka, który jest zajęty wycieraniem pleców?
Nie mogłem więc wydusić słowa, dopiero gdy skończył wycieranie i zwrócił się do mnie bokiem przemogłem się.
- Przepraszam... - wydukałem - czy pan Waldemar
Łańko?
Łypnął na mnie wesołymi oczami i z nutką zdumienia
w głosie powiedział:
- Tak... A ty?
- Jestem Maciek Łańko.
Jego wesołe oczy zmętniały, a smagła twarz stężała w napięciu.
- Z Jerzmanowa?
- Tak... I jeśli się nie mylę jestem pana synem.
Patrzył chwilę zdumiony. Nagle gwałtownym ruchem opasał się ręcznikiem, jak gdyby w ten sposób chciał się osłonić
przede mną. Potem uśmiechnął się.
- Mylisz się, chłopcze, jestem twoim dalekim stryjem... bo
twój ojciec, Waldek Łańko, to mój stryjeczny brat.
- Pan... stryjem? - wyszeptałem i zrobiło mi się słabo.
Myślałem, że upadnę, jednak nadal stałem mocno na nogach,
tylko w głowie szumiało mi, jak gdybym wypił dwie butelki
279
piwa. Naraz krew uderzyła mi do głowy i zawołałem gniewnie:
- Nie dam się nabrać! Pan znowu chce się wykręcić!
Spojrzał łagodnie, niemal wyrozumiale.
- Uspokój się... Ktoś ci źle powiedział...
- Mam pana zdjęcie - przerwałem mu porywczo. Nie
panowałem nad sobą. Zdawało mi się, że ten stojący przede
mną mężczyzna kpi ze mnie. Zawołałem więc jeszcze głośniej:
- Pan mnie nie wykołuje. Od dwóch tygodni jeżdżę za
panem... Ludzie poznali pana w telewizji. ..Iw ogóle szukam
pana, a pan...
- Uspokój się! - rzucił ostro.
Wytargnąłem z kieszeni zdjęcie ojca i oskarżającym ruchem
podsunąłem mu pod oczy.
- Proszę. Przecież to pan. Kubek w kubek mój ojciec.
Przyjrzał się zdjęciu i dziwnie się uśmiechnął.
- To się nawet zgadza, bo my z Waldkiem z Jerzmanowa
jesteśmy podobni jak bliźniacy. To po dziadku z Ostrołęki.
- Nie wierzę w dziadka z Ostrołęki. Jeżeli pan nie chce się
do mnie przyznać, to niech pan powie. Nie będę miał żalu.
- Zrozum, chłopcze, że nie mogę się do ciebie przyznać, bo
nie jestem twoim ojcem.
- Ciekawe - uśmiechnąłem się kpiąco - to samo imię i nazwisko i ta sama twarz. Niczego od pana nie żądam. Chciałem
tylko z panem porozmawiać, ale teraz to i tak wszystko jedno.
- Odwróciłem się i ruszyłem w stronę drzwi.
Zatrzymał mnie gwałtownym ruchem.
- Siadaj. Co się tak gorączkujesz? Jestem Waldemar Lanko, lecz nie z Jerzmanowa tylko z Ostrołęki. Cała nasza
rodzina pochodzi z Ostrołęki.
- To ciekawe - kpiłem gorzko i wbrew sobie. - I wszyscy
mieli na imię Waldemar. Stu Waldemarów...
- A żebyś wiedział, że wielu chłopców z naszej rodziny
nosiło to imię. To po pradziadku Waldemarze, który bił się
w powstaniu styczniowym. Taka u nas tradycja.
280
- Ciekawe. Powstaniem styczniowym nie zamydli mi pan
oczu.
Rozłożył ręce gestem wyrażającym bezradność.
- Ale z ciebie uparciuch! Tak jak wszyscy Łańkowie. Jeżeli
nie chcesz uwierzyć, to trudno.
- Bo trudno w to uwierzyć - rzuciłem z przekąsem.
Podszedł do mnie, położył mi dłoń na ramieniu i spojrzał
łagodnie.
- Ja ciebie dobrze rozumiem. Widzę, że jesteś bardzo
rozczarowany, ale zrozum, że naprawdę nie jestem twoim
ojcem. Zastanów się, dlaczego miałbym cię okłamywać. Jeżeli
chcesz ze mną porozmawiać, to zaczekaj na mnie przed
barakiem. Ja się piorunem ubiorę.
Przed barakiem zrozumiałem, że niepotrzebnie się szarpałem. Jeżeli to był mój ojciec, to i tak nic przez to nie wskórałem, gdyż nie zmuszę go, by się do mnie przyznał. Jeśli był
moim stryjem, setnie się wygłupiłem. Początkowo miałem zamiar prysnąć, gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale
zatrzymała mnie ciekawość. Przypuszczałem, że od stryja dowiem się, co się stało z moim starym. Nic więc dziwnego, że
gdy zobaczyłem go w drzwiach, zaraz zagadnąłem:
- Może pan wie, gdzie jest mój ojciec?
- Nie mam pojęcia. Ostatnio, może dziesięć lat temu, może
więcej, widziałem go w Szczecinie. Robił wtedy w porcie.
Potem zamustrował się na jakiś statek handlowy i kamień
w wodę. Pewno został gdzieś za granicą.
- I nikt z rodziny nie wie, gdzie przebywa?
- Nie.
- No tak - powiedziałem w zamyśleniu. - Teraz już jestem
bez ojca.
Szliśmy wolno w kierunku przystanku autobusowego. Milczeliśmy przez chwilę, bo nikt z nas nie wiedział, od czego
znowu zacząć tę rozmowę. Klamka już zapadła. Ojciec gdzieś
w dalekim kraju, a ja... No cóż, musiałem się pogodzić, że nie
281
mam ojca. Idąc miałem czas przyjrzeć się dokładniej stryjowi.
Był zgrabnym, dorodnym mężczyzną. Twarz miał smagłą jak
ojciec i ciemne oczy, a w oczach figlarny błysk. Ubrany był
starannie: jasne spodnie, niebieska koszula i eleganckie sportowe wdzianko. Poruszał się swobodniej z wdziękiem, jak
dobrze wysportowany mężczyzna, a przy tym miał w sobie coś
ujmującego. Nawet wtedy, kiedy mówił o sprawach poważnych, zdawał się być beztrosko przekorny. Podobał mi się,
i szczerze mówiąc, żałowałem wtedy, że to nie mój ojciec.
Stryj pierwszy przerwał milczenie.
- Jak ci na imię? A... prawda, już mi mówiłeś. I powiedz,
jak na mnie trafiłeś?
- Zobaczyłem pana w telewizji. Pamięta pan, pokazywali
pana z całą brygadą z Ełku.
- To śmieszne, ale ja tego nawet nie widziałem.
- Robotnicy, którzy z ojcem pracowali w fabryce sklejek,
byli przekonani, że to właśnie on. A potem... Potem jeździłem
za panem. Byłem w Ełku, w Jelitkowie. Wszędzie przyjeżdżałem za późno. Zdawało mi się, że pan przede mną ucieka.
- To miałeś pecha, bo ja...
- Tak, mówili mi, że pan ma jakieś poważne kłopoty.
- Kłopoty?... - Westchnął, ale wnet uśmiechnął się przekornie i wzruszył ramionami. - Takie już życie. Jak chcesz być
kawalerem, to nie możesz uniknąć kłopotów.
- Z kobietami oczywiście - wtrąciłem z nutką kpiny.
Roześmiał się.
- Trafiłeś. Widzę, że jesteś już niemal dorosły i można
z tobą rozmawiać po męsku. Wpakowałem się, bracie, zupełnie niepotrzebnie.
- Mówili mi, że pan jest w ogóle...
- Co w ogóle...
- No... wesoły i lubi się bawić.
- To fakt. Ale nikomu nigdy niczego nie obiecywałem.
- Małżeństwa?
282
■
Stryj trącił mnie żartobliwie łokciem.
- Lotny jesteś i wszystko w mig chwytasz.
- Bo ta pani, u której pan mieszkał w Jelitkowie, powiedziała mi, że ktoś do pana przyjeżdżał.
- O, właśnie... Jak ktoś lubi lekkie życie, to kiedyś musi za
to płacić. Co tu ukrywać. Takie mam usposobienie... Podobno po dziadku z Ostrołęki.
- Najłatwiej zwalić wszystko na dziadka - puściłem lekką
szpilkę.
Roześmiał się i nagle dodał:
- Twój ojciec też... - Urwał, jakby zrozumiał, że się
zapędził.
- Nietrudno się domyślić... I czuję to na własnej skórze.
Czy pan dobrze znał mego ojca?
- Nie za bardzo. On był ode mnie starszy, a po wojnie zaraz
wyjechał z Ostrołęki do Jerzmanowa. Wiesz, jak to było po
wojnie. Każdy szukał roboty. W domu była bieda, to wszyscy
wyfruwali z gniazda w cztery strony świata. Miałem szesnaście
lat, jak pojechałem do Szczecina.
- A czy pan znał moją matkę?
- Nie. Nawet jej nie widziałem. Gdzie teraz mieszkacie?
- Matka już dawno umarła. Miałem wtedy trzy lata.
- Nie wiedziałem... Przykro mi. To ty właściwie jesteś
sierotą.
- Już się do tego przyzwyczaiłem. I dobrze mi się powodzi
- palnąłem z gorzką przekorą.
- Właściwie u kogo teraz jesteś?
- Powiedziałem, że dobrze mi się powodzi. Mam opiekunów i mieszkam w internacie szkoły zawodowej przy fabryce
sklejek.
Stryf zatrzymał się nagle, ujął mnie za ramiona i spojrzał
poważnie w oczy.
- Przykro mi, że tak się stało. Miałeś nadzieję odszukać
ojca, a tymczasem...
283
Coś mną szarpnęło i, jak zwykle w takim przypadku,
stałem się cierpko przewrotny, czupurny. Uśmiechnąłem się
kpiąco, rzuciłem z przekąsem:
- Może pan być spokojny. Ja się tym zupełnie nie przejąłem. Gdybym nawet spotkał ojca, to i tak bym go o nic nie
prosił.
Stryj trącił mnie lekko w ramię.
- Maciek, nie zgrywaj się. Ja cię dobrze rozumiem, bo
byłem zawsze taki sam i nigdy nie lubiłem, jak ktoś się nade
mną roztkliwiał. Mów ze mną szczerze. Powiedz, co mogę dla
ciebie zrobić?
Wzruszyłem ramionami.
- Przecież pan ma dość własnych kłopotów.
- Może ci trzeba trochę forsy? .
- Nie, dziękuję, mam na powrót do Jerzmanowa.
Wziął mnie pod ramię.
- To chodź, pójdziemy na dobry obiad.
Wymknąłem się.
- Dziękuję. Ja tu mieszkam u jednego znajomego. On
czeka na mnie z obiadem.
- To może spotkamy się wieczorem?
- Nie mogę, bo mam pociąg do Warszawy.
Rozłożył ręce ruchem wyrażającym rozterkę.
- To w takim razie...
- Przepraszam, ale ja już pójdę.
- Przykro mi, że spotkaliśmy się w takiej sytuacji. Może
zostawisz adres, bo ja teraz mieszkam kątem i nie mam
własnego mieszkania.
- Mnie łatwo znaleźć w Jerzmanowic
- No tak... ale to jakoś tak głupio wypadło.
- Niech pan się tym nie przejmuje. Taki układ. Do
widzenia.
Ruszyłem szybko w stronę przystanku autobusowego. Coś
mnie gnało przed siebie. Chciałem być sam.
284'
19
Droga przeorana tysiącem opon. Zakurzone, skazane na
śmierć topole. Baraki o oknach jak bielmem zaciągnięte oczy.
Jazgot. Piętnastotonowe ciężarówki przetaczające się jak żelazne smoki. Turkot i huk. Porzucone ciągniki niby ścierwo
żelaznych potworów. Zwoje kabli, przewodówjak wyszarpane z żywego ciała nerwy. Skrawek błękitu wiszący nad
ospowatymi dachami. Szum... A w to wplątane myśli.
Szedłem w kierunku miasta - ni to lunatyk, ni zaczadzony.
Jak fala odbita od nadbrzeża wracały do mnie strzępy ostatniej
rozmowy. Początkowo czułem nawet ulgę. Zdawało mi się, że
przebrnąłem przez pełną wybojów i przeszkód drogę. Teraz
już nie będzie rozczarowań. Byłem nawet wdzięczny temu
obcemu człowiekowi, który przez przypadek okazał się moim
dalekim stryjem... Byłem mu wdzięczny za to, że nie odgrywał
przede "mną dobrego stryjaszka, nie cackał się ani rżnął
litościwego. Był taki, jaki był, taki, jak go ludzie widzieli.
A ja... No cóż, odegrałem swoją rolę. Zachowałem twarz,
a teraz było mi ciężko i piekielnie mnie to wszystko ubodło.
Taki już los. Spadłem z tej dychawicznej kobyły prosto na łeb.
Bolało mnie, ale nie roztkliwiałem się nad sobą.
Kim ja właściwie jestem? Niby nazywam się Maciek Łańko,
niby skończyłem piętnaście lat, niby chodzę do zawodowej
szkoły przemysłu drzewnego i mam zamiar być kiedyś...
Żebym to wiedział, kim mam zamiar zostać. Może przed tą
rozmową wiedziałem, ale teraz, kiedy grunt usunął mi się spod
nóg i zdawało mi się, że lecę głową w dół w jakąś kosmiczną
dziurę bez dna i nadziei?
285
Ładnie to sobie wymarzyłem: spotkam ojca, pogadam z nim
po męsku, dojdziemy do porozumienia i zaczniemy nowe
życie. On pomoże mnie, a ja jemu. I będziemy wspólnie
zmierzać do celu. A teraz... Co mi właściwie zostało? Szkoła
zawodowa, do której nie miałem zapału, i plac drzewny
w fabryce, który wzbudzał we mnie odrazę. Nie dlatego,
żebym się wstydził pracy, nie dlatego, że to było właśnie
w Jerzmanowic Po prostu inaczej wyobrażałem sobie siebie
i swoje życie. Widziałem je w innych wymiarach. Może
dlatego, że dużo czytałem, a każdą książkę, jeśli tylko trafiała
do mej wyobraźni, przekładałem na własne życie, na moją
przyszłość. I widziałem siebie jako bohatera przez siebie
pisanej powieści. A teraz?...
Szedłem jeszcze długo, a kiedy napotkałem szyny tramwajowe, dobrnąłem do pierwszego przystanku i pojechałem
w kierunku miasta. Nie wiem nawet, jak i kiedy znalazłem się
w Jelitkowie nad morzem.
Morze było wzburzone i groźne. Dął silny wiatr, a spienione
fale nacierały gwałtownie na plażę. Na maszcie powiewała
. czarna flaga. Plaża opustoszała. Ludzie chowali się od wiatru
za wydmami. Tylko nieliczni przechodnie mocując się z wiatrem, spacerowali wzdłuż brzegu. A nad wodą toczyły się
ciemne chmury. Ich cienie płynęły szybko po piaszczystym
brzegu, raz zatapiając go>w mrocznej martwocie, to znowu
zalewając jaskrawym światłem.
Stanąłem na brzegu, zapatrzyłem się w spienioną dal.
Czułem, że z wolna opada ze mnie żal i ogarnia mnie dziwny
spokój. Oddychałem głęboko, jak gdybym wraz z oddechem
chciał wciągnąć w płuca tę oszałamiającą dal. I nagle wydało
mi się, że ta groźna, rozkołysana przestrzeń wciąga mnie
w siebie. Idę gdzieś daleko, daleko przed siebie w nieokreślonym kierunku, do nieokreślonego celu.
A potem przypomniał mi się fragment książki Parandowskiego o Telemachu czekającym na brzegu Itaki na powrót
286
swego ojca. I nowa fala żalu napłynęła ku mnie wraz z atakującymi mnie myślami. Oto ja, Telemach, nigdy już nie ujrzę
łodzi niosącej ku moim brzegom mojego Odysa. Zostanę sam
na skalistej wyspie rozterki...
Wtedy usłyszałem dalekie wołanie. Obejrzałem się. Na
wydmach stała Dorota. Wyciągnęła ku mnie rękę i coś wołała,
lecz szum morza i wiatru tłumił jej słowa. Wnet jednak zbiegła
z wydm, a biegnąc wyglądała trochę jak barwny motyl niesiony przez wiatr, a trochę jak prawdziwa Dorota.
- Maciek - przywitała mnie zdyszana - jak to dobrze, że cię
spotkałam. Wybacz, że wczoraj nie czekałam na ciebie.
Wyobraź sobie, do rodziców zatelefonowali znajomi z Orłowa
i musieliśmy do nich pojechać.
- Wybaczam - mruknąłem wspaniałomyślnie.
- I nie gniewaj się, bo chciałam zaczekać na ciebie, ale
mama...
- Nie szkodzi - przerwałem. - Nic się nie stało.
- Ciotka mówiła mi, że byłeś u nas.
- Byłem, ale naprawdę nic się nie stało.
- Ale dzisiaj przyjdziesz? Zobaczysz, będzie uroczo.
- Nie mogę przyjść, bo wieczorem wyjeżdżam.
- Nie wygłupiaj się. Przecież musisz poznać moich rodziców. Ja już im tyle o tobie naopowiadałam. Nie zrobisz mi
tego.
- Niestety, muszę wyjechać.
Spojrzała na mnie z ukosa jak rozkapryszona mała dziewczynka.
- Coś taki struty? Przecież Baśka mówiła mi, że odnaleźli
twojego ojca.
Uśmiechnąłem się cierpko.
- To nie był mój ojciec. To był mój daleki stryj.
Zamurowało ją. Zatrzepotała gęstymi rzęsami.
- To zupełnie, zupełnie jak w przygodowej powieści.
Nagle stałem się cierpki i opryskliwy. Bałem się, że zacznie
287
mi współczuć, albo - co gorsza - litować się. Przybrałem więc
kpiący ton:
- Zupełnie jak w złej powieści, bo ja... ja was wszystkich
nabrałem.
- Nie rozumiem.
- Tak, nabrałem was. To nie mógł być mój ojciec, bo mój
ojciec jest w tej chwili w Jerzmanowie i - spojrzałem wymownie na zegarek - prawdopodobnie je w fabrycznej stołówce
obiad.
- Ty coś fantazjujesz. Właściwie kogo szukałeś?
- Szukałem mojego dalekiego stryja z Ostrołęki, który nosi
to samo nazwisko i imię, co ojciec.
- Żarty sobie stroisz.
- Wcale nie... Po prostu uciekłem z domu, bo się okropnie
nudziłem. Wiedziałem, że mój stryj pracuje gdzieś na Wybrzeżu, więc... rozumiesz. Chciałem przeżyć przygodę.
- To wspaniale! - zawołała nagle z podziwem. - To
cudownie. Wiedziałam, że ciebie stać na takie fantastyczne
improwizacje. Słuchaj, ty przechodzisz samego siebie.
- Przesadzasz. Przykro mi, że ciebie okłamałem.
- Nie przejmuj się. Przecież w tym nie ma nic złego.
Rozumiem cię. Ty przecież lubisz książki, a w książkach tyle
wspaniałej fantazji! Wiesz, że mi się coraz bardziej podobasz.
- Ciekawe - kpiłem bezlitośnie z samego siebie - a myślałem, że będziesz mną gardzić, że mnie potępisz.
- Zwariowałeś, przecież wiesz, że lubię takie fantastyczne
historie. Jesteś zupełnie super. Jeszcze nigdy nie spotkałam
chłopca z taką wyobraźnią.
- Mylisz się. Jestem po prostu zwykły bujacz i czuję
obrzydzenie do siebie, gdy pomyślę, że cię tak nikczemnie
nabrałem.
- Śmiej się z tego. Jesteś najcudowniejszym fantastą na
świecie. Zaimponowałeś mi. To przecież kapitalne-mieć ojca
i szukać go jednocześnie.
288
- Tak. To się nawet zgadza - ciągnąłem z gorzkim samozaparciem. - To rzeczywiście kapitalne.
- I wracasz teraz do Jerzmanowa? - zapytała z nutką żalu.
- Nie mam innego wyjścia. Liczyłem na stryja, ale okazało
się, że on sam jest teraz w tarapatach. Zresztą znudziło mi się
to włóczenie się. Żegnaj, przygodo! - zawołałem.
Spojrzała na mnie nieco inaczej, jak gdyby coś zrozumiała.
- Mówiłeś mi przecież, że nie chcesz wracać do Jerzmanowa.
- Rozmyśliłem się. Jerzmanów to też miejsce na świecie.
Urodziłem się w Jerzmanowic Mam tam rodziców. Oboje
pracują w fabryce sklejek. Nieźle nam się powodzi. Trzeba
być zadowolonym z tego, co się ma.
Skinęła tylko głową.
- Rozumiem cię, ale... nie przypuszczałam, że przy tej
fantazji stać cię na taki rozsądek.
- Fantazja jest od święta, a rozsądek na co dzień. W Jerzmanowic też można znaleźć swoje miejsce... - Zastanowiłem
się nagle nad tym, co mówię. Zrozumiałem, że przez kpinę
z samego siebie przebija jakaś prawda. Ciągnąłem już bez
ironii: - Bo widzisz, z Jerzmanowa też można wystartować.
Chwilowo chodzę do szkoły zawodowej, ale postaram się
przenieść do ogólniaka. Może mi się uda. A potem... to już
zależy ode mnie. Mam ambicję, żeby przebijać się przez życie
o własnych siłach.
Szliśmy brzegiem. Fale zalewały piasek, a piana z sykiem
wsiąkała w ziemię. I było szumnie, faliście i groźnie. Dorota
ujęła moją dłoń.
- Szkoda, że musisz wyjechać.
- Szkoda.
- Bo właściwie było fantastycznie i bardzo cię polubiłam.
- Ja też... też cię bardzo lubię, ale trudno, taki już układ.
r -
- Może zostaniesz jeszcze jeden dzień.
- Nie da rady. - Było mi strasznie głupio, bo nie dość, że
19-Tekmach...
289
wiedziony żalem i przekorą naplotłem co niemiara, to jeszcze
czułem, że za chwilę zupełnie się rozkleję i będę tkliwy jak
dziewczyna. Spojrzałem więc jeszcze raz na zegarek. - Przepraszam cię, Dorota, ale Jojo na mnie czeka. Muszę już iść.
Złapała mnie kurczowo za obie dłonie.
- To już musimy się pożegnać?
- Napisz do mnie.
- Oczywiście. Mam zanotowany adres.
- I pomyśl czasem... bo było naprawdę fantastycznie.
- I ty pomyśl o mnie. •
- I powiedz Matyldzie, że odnalazłem ojca, bo chodzi o to,
żeby Baśka i cała grupa dostali punkty. Podziękuj im. Cześć!
Odwróciłem się. Ruszyłem biegiem w stronę wydm, a biegnąc czułem, że łzy bezwolnie napływają mi do oczu. Kiedy
byłem już na szczycie wydmy, przystanąłem. Dorota stała nieruchomo. Zdawało mi się, że wzbierające fale omywają jej stopy. Naraz uniosła rękę i skinęła mi. Wyglądała jak motyl
niesiony porywem wiatru.
20
N ajtrudniej było mi się rozstać z Jojem.
Czekał już na mnie w swej latarni morskiej, a kiedy otworzył
drzwi i spojrzał na mnie, jego twarz stężała.
- Maciek - powiedział poważnie - czuję, że coś nie
wyszło.
- Zgadza się - odparłem w minorowym nastroju. Potem
szybko i skrótowo opowiedziałem o całym spotkaniu. Słuchał
nie przerywając, a gdy skończyłem, trzepnął mnie mocno
w ramię.
- Maciek - dumny jestem z ciebie. Zachowałeś się jak
dorosły mężczyzna.
- Starałem się, panie Jojo, i cały czas myślałem o tym, co mi
pan powiedział.
- I co teraz?
- No nic, wracam do Jerzmanowa... tak jak umówiliśmy
się.
- I ja tak myślę, stary, bo nie widzę innego wyjścia.
- Wiem i zrozumiałem dobrze, co pan mi mówił. Tylko...
tak głupio rozstawać się z panem, bo z panem było mi zupełnie
fajnie.
- A z tobą, ho, ho... jeszcze fajniej niż fajnie.-Trącił mnie
przyjaźnie łokciem. - Ty, tylko nie róbmy z siebie bab i nie
roztkliwiajmy się. Nic, co jest rzetelne i piękne między
ludźmi, nie ginie. Mam nadzieję, że rozumiesz mnie. Bo nasza
przyjaźń to coś mocnego. I trzymajmy się.
- Jak bracia.
291
- Jak bracia - powtórzył. - A teraz - zerknął w stronę
,,kuchni głodomora" - szef kuchni zaprasza jego ekscelencję
na wspaniałe filety z halibuta złowionego blisko Przylądka
Dobrej Nadziei.
Bo Jojo nie byłby Jo jem, gdyby nie zakończył całej sprawy
żartem.
Zakopane-Obory 1976/77

Podobne dokumenty