Untitled - Forum Kobiet Polskich
Transkrypt
Untitled - Forum Kobiet Polskich
„Jesteśmy liczne i jesteśmy silne” 3 NASZA WIARA, NASZ KOŚCIÓŁ Zimą o radości 4 Mówić różaniec życiem 5 Nienapisane listy. Impresje świętopawłowe 6 POSZUKUJĄC DRÓG Usunięcie krzyża w roku byka 8 Słowo o Robercie Schumanie i Unii Europejskiej 9 KOBIETA, RODZINA Znaleźć swojego księcia z bajki 10 Matki z gołej ziemi 12 KOBIECE INICJATYWY Wręczenie Kart Dużych Rodzin 14 POLSKIE DZIEJE Męczeństwo w Mikołowie 16 Dom na skale, czyli pomoc, jakiej nam trzeba 17 KULTURA I SZTUKA Kobiety odznaczone Orderem VM 18 Książki, które niosą nadzieję 19 Ogród wszelkich rzeczy 20 Zimowe strofy 22 W klimacie dwudziestolecia 27 SYLWETKA Hrabianka z Kresów, czyli Matka Elżbieta Czacka 24 CON AMORE Kto poszedł górą (6) 28 EKOLOGIA Rozum ekologiczny, prawda ekologiczna 30 Nakarmić ptaki 31 ZDROWIE Żywić się zdrowo 32 Pyłek i pierzga 34 NaPro Technology – sukces w leczeniu niepłodności 34 POMAGAJMY Dom na gryfińskim wzgórzu 36 NIE TYLKO O MODZIE Zabawy i zabawki 38 SEKRETY PANI DOMU Jak dbać o biżuterię? 40 COŚ DOBREGO Smacznie i zdrowo 41 Krzyżówka 42 Zapamiętajcie, przypominamy 43 Matki z gołej ziemi Anna T. Pietraszek Ciocia Joanna ma 88 lat, od dwóch lat nie widzi nic, jej świat skulił się do łóżka. Gdy pierwszy raz powiedziała mi: „Nie widzę koloru twojej bluzeczki, czy jest czarna, czy zielona…”, a za kilka tygodni widziała już tylko, czy w pokoju pali się światło czy jest zupełnie ciemno – wtedy, od tamtej chwili, nasz świat nagle stał się niezwykle bogaty, a nawet bardzo kolorowy! Ciocia prosiła, by jej wszystko opisywać, kolory, kształty, miejsca… Na początku opowiedziałam cioci jej wszystkie kwiaty, które właśnie rozkwitały w jej pokoju. Jak ogromnie trudno opisywać coś tak oczywistego. Druga opowieść – była o kobietach, one jakoś specjalnie przykuły uwagę chorej. Właśnie wróciłam z Pakistanu. Byłam z kamerą w wielu obozach dla uchodźców afgańskich. Mieszka tam ponad 5 milionów Afgańczyków, od ćwierć wieku, odkąd rozpoczęła się wojna z radzieckim okupantem… Wysypisko śmieci na rogatkach Lahore. Między stertami odpadków, jakiś plac ogrodzony murem z najróżniejszych cegieł, kamieni, patyków. To osada Afgańczyków, namioty ze szmat, papieru. Upał. Szczury, chmury much, ani odrobiny cienia, więc jest pewnie ponad +40 stopni. Woda tylko w beczkach dowożonych z miasta. Jakby uliczki, ścieżki wydreptane między namiotami. Prowadzą mnie tam bose dzieciaki, pomagają dźwigać kamerę, statyw, roześmiane. Pytam o kobiety. Kłócą się, do której matki powinnam pójść najpierw. Wtem czuję, jak mała rączka delikatnie wsuwa się w moją dłoń i zdecydowanie się w niej zaciska, a cichutki głosik prosi: „Moja madar jest najlepsza ze wszystkich! Chodź do niej, moja madar jest taka piękna!… W rogu zatłoczonego namiotami pola, na dwóch drągach wbitych w ziemię, rozpięty stary dywan, daje cień. Piątka dzieciaków segreguje plastikowe butelki, torby, makulaturę. Uśmiechają się, przekomarzają, ale nie wolno im oderwać się od pracy, ani na chwilę. Szóste – to maleństwo, może ma z pół roku? Leży na worku, niczym na kocyku, przykryte skrawkiem dziurawej firanki, taka osłona przed muchami… obok nich, matka, w kucki, na gołej ziemi, segreguje szmaty. Jedyny stołeczek z wikliny podsuwają mnie, gościowi, niczym komuś z innej planety. Matka rozpala ogień z chrustu, czajnik z herbatą dla mnie. Matka ma może ze 20 lat. Nie wie dokładnie, ile. Urodziła się tutaj, jej rodzice uciekali przed „szurawi” [bolszewikami] z wioski w górach Hindukuszu. Umarli tutaj, z chorób, braku pożywienia, ot, z biedy. Kobieta ma piękne włosy, czarne i lśniące, afgańska uroda. Zielone oczy. Góralka. Jest w ciąży. Uśmiechnięta, pochyla się nad najmniejszym dzieckiem, przyciska do piersi, gdy zapłakało i nuci kołysankę… taką samą śpiewali dwaj tragarze, gdy sprowadzali mnie z gór, ze wspinaczki, poranioną, z obandażowanymi nogami. Nie czułam wtedy bólu, tak wiele w obu tragarzach było troski dla mnie – śpiewali: „Szab, szab, szab… o madar…” – noc, noc, noc, matka spokoju… przychodzi do nas, by nie było bólu…tuli nas w ramionach tęsknoty… za ciepłem domu… noc, noc, noc… matka spokoju…”. Po latach słyszę ten śpiew, na wygnaniu… te same słowa, które kiedyś poznałam w szczęśliwym kraju najpiękniejszych lodowcowych gór! Ta matka tuli dziecko, gotuje herbatę, podaje mi czarkę jedyną, jaką mają w swoim nędznym dobytku, co chwilę dogląda dzieci pochylonych nad pracą przy śmieciach, czasem pogłaszcze, a to da klapsa, a to przytuli. Gdy pytam o męża, mówi, że też urodził się tutaj, ale on wie, jak wygląda ich ojczyzna, bo jego rodzice żyją i ciągle opowiadają. Na pewno jest tam pięknie, rosną drzewa morwy, jabłonie, płyną krystalicznie czyste rzeki spod lodowców i wody do picia jest tyle ile tylko się chce. Marzą o powrocie tam, ale przecież nie mają dokumentów potrzebnych do przekroczenia granicy, ani pieniędzy na przejazd, ani tym bardziej oszczędności na osiedlenie. Pytam więc tak, jak zwykle pytają dziennikarze: – To po co wam tyle dzieci… to straszne, takie życie tutaj? Kobieta aż przysiada na tej gołej, a obcej ziemi, zdruzgotana pytaniem: „Przyjrzyj się, ten najstarszy ślicznie rysuje, często znajdujemy w śmieciach kredki, stare zeszyty, zobaczysz, on pokaże ci swoje rysunki, najładniej rysuje konie… ten drugi wspaniale śpiewa, umie już wszystkie piosenki, których nauczyli go inni uchodźcy, czasem sporo zarobi śpiewem, gdy są tu jakieś rodzinne uroczystości, te dwie dziewczynki bardzo ładnie piorą i doglądają najmłodszych. A jak wszyscy tu śpimy, gdy jest już pod wieczór chłodniej, to świecą nad nami gwiazdy i nie musimy się już niczego bać”. Siedzę na stołeczku, popijam herbatę, dzieci siadają wokoło mnie, wprost na ziemi. Zadają mnóstwo pytań o moją kamerę, jak to działa. Robimy „próbne zdjęcia”. Przepychają się, by zajrzeć w wizjer kamery, którą trzymam na kolanach. Tulą się, ufne. Namawiają mnie: „Filmuj, filmu, nasza mama jest taka piękna!”, a wtedy kobieta poprawia nieśmiało lśniące włosy. To dziwne, nie ma żadnych ozdób, których Afganki zwykle noszą tak wiele. Wieczorem, gdy będę spacerować po bazarze w centrum Lahore, natrafię na stragan uliczny – gruby handlarz pakistański oferujący afgańskie stare precjoza wyjaśni mi: „To od afgańskich kobiet, one wszystko sprzedają, na chleb dla dzieci, no przecież muszą jakoś żyć!”. Druga matka, o której opowiadałam niewidzącej cioci, była w Kongo, w szpitaliku misyjnym. Była jakaś pulchna, tak myślałam, widząc jej krągłe policzki, ramiona. Siostry-misjonarki wyjaśniły jednak, że opuchlizna głodowa daje takie mylące objawy. Mieszkała w wiosce, gdzie rosną tylko banany, w szałasie z bananowych liści, spali całą rodziną na gołej ziemi, zapewne. Matka szła z dżungli dwa tygodnie. Niosła dziecko, obrzmiałe z głodu. Dotarła tu wycieńczona, nocą. Siostry podłączyły dziecko do rurek z mlekiem. Było jednak już za późno. Niemowlę umarło nad ranem. Matka siedziała w bezruchu z zawiniątkiem na kolanach. Nic się nie działo. Szykowałam kamerę. Nakręcę unikatowe zdjęcia. Pytam, czy to jej pierwsze dziecko. Nie, to dziesiąte dziecko. Wszystkie żyją, tam w wiosce. No to, czy jest sens to filmować, przecież zaraz urodzą jej się kolejne. I wtedy – niemy krzyk, wycie z dna matczynej piersi – ten krzyk ogłusza mnie do dzisiaj, powraca, rozdziera, gdy tylko słyszę tu, w Polsce, syczące uwagi kobiet o kolejnej ciąży koleżanki z pracy. Tamta kongijska matka wyła z rozpaczy, jakby jedyna miłość na świecie umarła na jej rękach! Inna matka miała skręcone w tysiące loczków włosy, rudawe, z braku witamin. Ubrana w suknię z kwiecistej bawełny, na nogach i rękach – bransolety plecione z włókien kokosowych. Miała może ze 25 lat. Matka w Kabulu – siedziała na gruzach domu. Na gołym betonie, jakieś szmaty, niby dywaniki. Wokoło niej siedmioro dzieci. Każde inne, a to rudawe, a to czarnowłose, a to o ostrych rysach, a to pyzate. Matka miała na imię Holia, białą chustę na głowie, oczy o kamiennym spojrzeniu, powolne ruchy, nic jej nie było w stanie spłoszyć. Holia bardzo kaszlała, zapalenie płuc. Dzieci wątłe, jakieś przezroczyste. Holia mówi mi, że każde z dzieci jest od innego ojca, jeśli by tak trzeba nazywać, tych mężczyzn, mudżahedinów, szurawi [bolszewików], czy talibów, którzy ją gwałcili. Zauważa moje przerażenie, jakoś gorliwie spieszy z wyjaśnieniem: „Wojna, ty nie wiesz co to jest. Tu kobieta bez mężczyzny nic nie znaczy. Jest gorsza od psa, do niczego nie przydatna, więc i nikt się o nią nie troszczy. Sama musi wyżebrać odzienie, chleb, kąt do spania. Teraz mam pięciu chłopców, niedługo będą mogli pracować, a islam nakazuje opiekę wobec matki. Wiesz tu, w islamie, matka jest najważniejsza w rodzinie, decyduje o wielu sprawach”. Teraz Holia trudni się przemytem. Często chodzi przez góry, nosi co tam jej dadzą, narkotyki, części broni… wszystko to na chleb dla dzieci. Prosi codziennie Allaha, by pozwolił jej bezpiecznie wrócić, w ruiny, do swoich! Matka w szpitaliku w Puri, w Indiach, nad Oceanem Indyjskim. U Ojca Mariana Żelazka. Ojciec odnalazł ją żebrzącą na ulicy, spała na skraju jezdni, na gołym asfalcie Teraz przebywa w czystym pokoiku w klinice dla trędowatych, jest tu 6 kobiet. Ona w najcięższym stanie. Popłakuje, łzy same jakoś tak cichutko płyną po jej policzkach. Leży w białym zawoju, stopy w świeżych opatrunkach. Nie ma już palców. Wychudzona. Siadam przy niej, a ona wtula twarz w moje ramię i cichutko popłakuje. Trwamy tak godzinę, dwie, a łzy nie przestają płynąć. Ojciec Marian prosi, bym była przy niej, ile tylko mogę, bo ta matka tak bardzo tęskni za domem! Ma dwoje dorosłych dzieci, męża. Mieszkają w odległej miejscowości. Gdy zauważyła u siebie pierwsze oznaki trądu, w nocy uciekła z domu. Nikt nie wie, gdzie teraz jest. Nikt… nie może się dowiedzieć, że jest chora na trąd, ani nawet, że niedługo, za miesiąc najdalej, już umrze. Nie będzie mogła nawet pożegnać swoich dzieci. Bo – gdyby ktokolwiek w tamtej, rodzinnej miejscowości dowiedział się, że matka jest trędowata, mąż natychmiast straciłby pracę, dzieci wyrzucono by z ich rodzin, a wszystkich skazano by na wygnanie na ulicę. Więc ona, z miłości do nich, uciekła! Siedzę więc przy tej matce każdego wieczoru, 10 dni, tyle, ile tu możemy być, przynosimy jej cukierki, ofiarujemy kolorową chustkę, jakieś obrazki świętych… a ona wtedy zaraz siada na łóżku i wtula twarz w moje ramię i tylko cichusieńko płacze. Z tęsknoty. Moja ciocia wtedy powiedziała: – A ja tu mam wszystko… kwiatki na stole, jak mówisz, kwitną pomarańczowo, mam pachnącą pościel… I nie mogę wcale nikomu już nic dać… Przyszła nam wtedy myśl: modlitwa za matki, te żyjące na gołej ziemi. Za te wszystkie kobiety w różnych krajach świata. I – 20 euro co miesiąc, z naszych tu oszczędności, na „adopcję serc”, dla dzieci w szkole w Puri. Jedno z nich właśnie przysłało cioci świąteczne życzenia, bo już nauczyło się pisać. Teraz czytam te życzenia mojej cioci, niemal codziennie, choć święta już dawno minęły.