Szortal Na Wynos. Wydanie Specjalne. Zima 2014

Transkrypt

Szortal Na Wynos. Wydanie Specjalne. Zima 2014
Redakcja
REDAKTOR NACZELNY:
Marek Ścieszek
POMYSŁODAWCA:
Krzysztof Baranowski
WSPÓŁPRACA I KOORDYNACJA:
Milena Zaremba, Aleksander Kusz
KOREKTA OPOWIADAŃ POLSKICH:
Kinga Żebryk, Dagmara Adwentowska, Anna Klimasara
DZIAŁ OPOWIADAŃ ZAGRANICZNYCH:
Koordynator działu: Dawid Wiktorski
Tłumaczenie: Magdalena Małek, Monika Olasek, Tomasz Borkowski,
Joanna Triss Baron, Michał Wróblewski
Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Matylda Zatorska, Dawid Wiktorski,
Olga Sienkiewicz
DZIAŁ GRAFICZNY:
Katarzyna Serafin, Małgorzata Lewandowska, Piotr A. Kaczmarczyk, Maciej Kaźmierczak,
Joanna Sapielak, Katarzyna Olbromska, Małgorzata Brzozowska
DTP:
Andrzej Puzyński
OPRACOWANIE GRAFICZNE
Natalia Maszczyszyn
PROMOCJA
Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz
OKŁADKA:
Natalia Maszczyszyn
WYDAWCA:
Aleksander Kusz
ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry
42–600 Tarnowskie Góry
Email: [email protected]
3
Cześć
Powiem, jak to wyglądało. Geneza powstania tego numeru była
krótka, zawarta w jednym zdaniu pytającym: „Jak idą przygotowania do świątecznego numeru specjalnego?” Autorem pytania był nasz szortalowy Ojciec Redaktor, baranek, mniej znany
jako Krzysztof Baranowski. Odpowiedź była jeszcze krótsza: „Eeee…?”. Dalej poszło z prędkością kamienia
toczącego się z góry a ja zagrałem rolę uciekającego przed tymże kamieniem Syzyfa.
Numer ma się ukazać przed świętami. W numerze powinny się pojawić utwory najbardziej znanych i poczytnych polskich autorów, którzy zechcą potwierdzić zaproszenie. Jak to, skąd wziąć do nich kontakty? Znajomości na fejsie… Znajomości znajomych na fejsie… Pisz, pytaj, im krócej tutaj tak gadamy, tym więcej masz
czasu na wysyłanie zaproszeń.
Dobrze. Nie do końca tak wyglądał dialog z barankiem. Zdanie pytające, które padło na początku i które stało się ciałem, również brzmiało trochę inaczej. Ważne, że to do baranka należy akt własności pomysłu numeru
zimowego Wydania Specjalnego.
W takim numerze, wyjątkowym, bo pierwszym specjalnym, a do tego świąteczno–zimowym, nie powinny
być same opowiadania – to już moje własne przemyślenia. Musi się też znaleźć miejsce dla grafik, a reklamy
powinny mieć specjalną, świąteczną oprawę. Tutaj z pomocą przyszli mi Milena Zaremba i Alek Kusz. Milena
zachęciła do współpracy rzeszę zdolnych grafików, Alek zaś jął pisać do wydawnictw. Wcześniej również pomógł mi na etapie poszukiwań autorów. Wszak Facebook to nie powszechny spis ludności. Jeszcze nie… A czas
pędził, niczym kamień goniący Syzyfa, i trzeba było tym szybciej przebierać nogami.
Tak, w wielkim skrócie, narodziło się niniejsze dziełko. Pierwsze, czyli nie jedyne. Pomysł wypuścił pędy.
Będą kolejne numery Wydania Specjalnego. Seria przybierze postać kwartalnika. Nie będzie tematyczna, obecny numer jest pod tym względem wyjątkowy. Poświęcona premierom, opowiadaniom dotychczas niepublikowanym. Pojawią się w niej również teksty dłuższe niż szortalowe pięć tysięcy znaków. W tym celu powstał na
portalu nowy dział, Longarem zwany. Jakiś czas temu – pewnie zauważyliście – znikły z Na Wynos premiery.
Mniej więcej w takim systemie, w jakim dotychczas działały teksty premierowe, będzie się odbywał związek pomiędzy Wydaniami Specjalnymi a portalem: wybrane utwory z Wydań Specjalnych wędrować będą do
odpowiednich działów. Odwrotnie, jak to jest z zawartością naszego miesięcznika, stanowiącego dopełnienie
każdego miesiąca wytężonej portalowej pracy Ekipy Szortalu.
Pozostaje mi życzyć upojnej, świąteczno zimowej lektury. Miłych Świąt. Oraz zimy, jaką kto
sobie wymarzy (ja wolałbym, aby była jednak trochę bielsza). A także, aby Nowy Rok zaowocował kolejnymi utworami, które będziecie mogli przeczytać na Szortal.com,
w „Szortal Na Wynos” oraz, już w marcu albo kwietniu, w kolejnym wiosennym
numerze „Szortal Na wynos – Wydaniu Specjalnym”.
Marek „terebka” Ścieszek
4
…i po świętach Krzysztof Baranowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
Bałwan Sylwia Błach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Białe Święta Konrad Jaskólski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Bohaterowie międzymiastowi Paweł Paliński . . . . . . . . . . . . . . . . . 20
Boże Narodzenie Anna Tess Gołębiowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23
Coraz bliżej święta Michał Cetnarowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28
Czerwony kaszkiet Romuald Pawlak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
Dobra nowina Tomasz Duszyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33
Duch Przyszłych Świąt Duncan Shields . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35
Duchy przyszłych świąt Bożego Narodzenia Mark Gorton . . . . . . . . . . 38
Dumps Krzysztof Maciejewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39
Dziadek Jacek Istvan Vizvary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41
Faceci w czerwieni Jacek Inglot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44
Gość Aleksandra Brożek–Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47
Jak co roku Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49
Jutro Piotr Gociek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
Już po… Tomasz Duszyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53
Książka ze szkła Anna Klejzerowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 56
Lód–134 Andrzej Zimniak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60
Magia świąt Marcin Wełnicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63
Mallfables Kamil Śmiałkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64
Marsjańska zima Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67
Moja głowa wcale nie jest moja Dawid Kain . . . . . . . . . . . . . . . . . . 69
Moje własne Święta Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 72
Nie taki znowu Święty Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73
Niebieski śnieg Tomasz Semik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 75
Nieroztropni Władimir Arieniew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83
Noc dziwów Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 87
Noefilologia Grzegorz Janusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92
O tannenbaum Krzysztof Maciejewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94
Oskarżony Krzysztof T. Dąbrowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 95
Ostrożnie z ogniem! Andrzej W. Sawicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97
Pluszak Aleksander Kowarz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 99
Post festum Grzegorz Janusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102
Prezent Karol Mitka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105
Prezentorium Jan Maszczyszyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107
Prezenty gwiazdkowe, 1914 Autor nieznany . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
Siekierą w płot Jacek Rostocki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
Spokojne święta Tomasz Siwiec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 116
Sylwester Agnieszka Hałas . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 118
Szlachetna Paczka Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121
Szumią zimowe jabłonie i woda w płytkim strumieniu Marek Dryjer . . . . 123
Śnieżynka Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 126
Świąt nie będzie Karol Mitka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 127
Świąteczna opowieść: w stylu flash fiction Darynda Jones . . . . . . . . . . 129
Taki zwyczaj Rafał Cywicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 131
W Betlejem wesoła nowina Wiktor Żwikiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . 132
Wiolonczela dla Amadeusza Caesar Voghan . . . . . . . . . . . . . . . . . 137
Wrzeciono Chronosa Marek Żelkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 140
Wyprawa Robert Rusik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 143
Z kalendarza adwentowego pożytek Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . 144
Zbawienie zdrajcy Konrad Staszewski . . . . . . . . . . 146
Zbłąkany wędrowiec Rafał Dębski . . . . . . . . . . . . 150
Zimno Marcin Rusnak . . . . . . . . . . . . . . . . . . 154
5
Ilustracja: Andrzej Łaski
6
…I PO ŚWIĘTACH
Krzysztof Baranowski
„Dobrze wrócić do domu.” – myślał, człapiąc powolutku ulicami miasteczka. – „Nawet jeśli ten
dom znajduje się w zapyziałym, nudnym Betlejem. W Betlejem, w którym nigdy nic się działo, nic się
nie dzieje i nigdy, przenigdy nie wydarzy się nic godnego uwagi.”
Owszem – marudził. Ale lubił marudzić. Taką już miał naturę. Zresztą, kiedy tak narzekał, czas
zdawał się płynąć wolniej, było jeszcze nudniej i więcej było powodów do narzekań, a on utwierdzał
się w przekonaniu, że ma rację. Niektórzy tak mają. On miał.
Minął ostatnie domy i znalazł się na obrzeżach miasteczka. Zakładając oczywiście, że miasteczko
składało się z czegoś więcej niż jedynie z obrzeży. I nareszcie ujrzał rodzinną stajnię. Stajnię! Stajenkę
zaledwie. Mizerną taką i zawsze cichą. Ale jednak rodzinną.
Podszedł do drzwi i delikatnie pchnął je kopytkiem. Ustąpiły z głośnym skrzypieniem i otworzyły
się szeroko. A potem wypadły z zawiasów i głucho uderzyły o ziemię. Wszedł do środka.
– O rany… – Szepnął ze zgrozą, obrzuciwszy spojrzeniem zdemolowane wnętrze.
– O rany! – Powtórzył znacznie głośniej. – Co tu się działo?
– A żebyś wiedział, że się działo. – Dobiegło z kąta. I spod stosu drewna, które wyglądało jak resztki żłobu, wygramolił się Wół. – Żebyś wiedział, że się działo. Witaj Osiołku.
– Coś ty tu wyprawiał?
– Ja? W zasadzie nic. Ale oni…
– Jacy oni?
– No, oni wszyscy. Chociaż najgorsi to chyba byli pasterze. Ich w każdym razie było najwięcej.
– Jacy znowu pasterze?
– Okoliczni. Wiesz, ci co wypasają swoje stada tutaj niedaleko. No i jeszcze ci, co przyjechali z Baltazarem. Też nie bardzo potrafili się zachować.
– Z jakim znowu Baltazarem?
– Jak to z jakim? No przecież z tym mędrcem.
– Stop! Powoli! W ten sposób niczego się nie dowiem. Opowiadaj po kolei.
– Po kolei? Proszę bardzo.
Wszystko zaczęło się trzy dni temu. Zmierzchało już, wiał wiatr, deszcz padał… Ogólnie nieprzyjemnie. A w stajence spokojnie, cieplutko. Zjadłem właśnie kolację i chciałem sobie spokojnie potrawić – wiesz, że to zawsze trochę trwa – kiedy drzwi otworzyły się z hukiem i wpadli oni. Kobieta
i mężczyzna. Ona młodziutka i piękna, jak z obrazka. On bardziej tak w latach, z wyglądu zupełnie
niepodobny do nikogo. Obcy. Znaczy – wtedy ich jeszcze nie znałem.
On szybko ściągnął płaszcz i rozłożył go na ziemi. O ona: bach! Na ten płaszcz. I dawaj rodzić.
– Co?
– Jak to co? A co może rodzić ludzka kobieta? Kucyka? Dzieciaka oczywiście. Leży cała spocona i wrzeszczy.
„Spokojnie, Marysiu” – powiada facet. – „Spokojnie. Oddychaj. Ja ci pomogę. Rozłóż szeroko nogi.”
Rozłożyła. On się schylił, zajrzał jej pod szatę i padł. Zemdlał. Ale szybko się
podniósł. Usiadł obok niej i złapał ją za rękę. A ta ciągle wrzeszczy.
„Nienawidzę cię, Józek! Nienawidzę!”
7
„Ale dlaczego?”
„Dlaczego? Ty obrzydliwy egoisto! Ty podła, męska świnio!”
„Ale przecież…”
„Wszystko przez ciebie! Mamuniu, jak boli! Ty bydlaku!”
„Ale przecież to nie ja!”
A jej się nagle twarz wypogodziła, oczy zaniebieściły, oddech jakby wyrównał i powiada:
„No wiem. Ale przecież nie mogę Bogu złorzeczyć. Dla Boga miłość jeno i szacunek w serduszku
noszę.”
A potem znowu się wykrzywiła i znowu w krzyk. Dość długo to jeszcze trwało, ale wreszcie
urodziła. Spociła się jak mysz. Ochrypła. On jeszcze dwa razy zemdlał. Raz, już przy pępowinie, się
porzygał, ale udało się. Chłopak wyszedł jak malowanie. Ta cała Marysia zdjęła z głowy rąbek, otuliła
dzieciaka, narzuciła sianka do żłobu i tam go ułożyła. Odsapnęła trochę, odetchnęła głęboko i chyba
jej się poprawiło, bo nawet tego swojego chłopa po głowie pogłaskała.
Myślę sobie: „Nareszcie koniec.” Ale gdzie tam, wtedy dopiero się zaczęło.
Patrzę – leci coś. Z daleka, jakby mucha, tylko spora taka raczej. Z bliska, facet ze skrzydłami. Chyba facet… Blondasek taki z długimi loczkami i w sukienkę ubrany, ale mówił jak facet. Latał dokoła,
chwalił jakiegoś pana i ogólnie mocno był zadowolony.
A zaraz po nim przyszli ci pasterze. Powyciągali instrumenty i zaczęli grać. I śpiewać. I też tego
pana chwalili. Nie wiem dlaczego, skoro całą robotę to właściwie przecież Maria odwaliła. Ale w końcu nie moja sprawa. Niech sobie chwalą kogo chcą, tylko niech przestaną wreszcie śpiewać i niech
sobie idą, bo późno się robi.
A gdzie tam! Więcej ich jeszcze przyszło. Do tego mędrcy zjechali. Trzech niby tylko, ale każdy ze
służbą. No i ta służba właśnie poprzesuwała wszystko, żeby miejsce zrobić. Żeby mędrcy mogli paść
na kolana i złożyć dary. Nawet nie wiem jakie, bo mi akurat pasterze wszystko zasłonili. Przyklęknąłem nawet, żeby może między kolanami coś zobaczyć, ale co tam zobaczysz w takim tłumie.
No ale w końcu wyszaleli się, wycieszyli, pana wychwalili i zaczęli się rozchodzić. Aż wreszcie
poszli sobie wszyscy. Tylko wiesz, jak to goście, żaden nie pomyślał żeby zostać i pomóc trochę cały
ten bałagan ogarnąć. A ja sam – co zrobię? Bez rąk…
Wół zamilkł. Osioł również milczał zadumany.
– A ta niebieska poświata, tam w kątach? – zapytał po chwili.
– A nawet nie wiem. Teraz to już tylko resztki zostały, ale przedtem pełno jej było wszędzie.
– Taaak… – stwierdził Osioł. – Wygląda na to, że przegapiłem coś naprawdę ważnego.
Westchnął. Po oślemu.
– Nic to. Trzeba tu trochę posprzątać. Ale najpierw zjem coś, bo głodny jestem po podróży jak
wielkie nieszczęście.
Wół opuścił głowę.
– To może być problem. – powiedział. – Nie mamy nic do żarcia. Bo wiesz, większość siana goście
na butach roznieśli, a resztę…
– Co z resztą?
– Resztę dzieciak zasikał.
8
BAŁWAN
Sylwia Błach
Znudzeni zakazami rodziców – założyliśmy się. Pierwszy był Maciek.
Rozebrał się, włączyłem stoper.
Kulił się w sobie, walczył. Bity płatkami śniegu, drżał... Po pięciu minutach wskoczył w ciuchy.
Chwilę później ja stałem nagi na środku polany.
Śnieg wirował, kalecząc moje ciało. Ból rozrywał płuca. Po ośmiu minutach okryłem się hańbą.
Przyszła kolej Damiana.
Najmniejszy i najmłodszy, trzymał się nas bardziej z podziwu niż sympatii. Zrzucił ubrania.
Nie drgnął przez godzinę. Dwie. Patrzyliśmy zahipnotyzowani, jak lód oplata drobne ciało...
Codziennie przychodzimy popatrzeć. Był nam przyjacielem, stał się bałwanem. I tylko my wiemy,
że pod węglowym uśmiechem kryje się grymas bólu. I zwycięstwa.
Ilustracja: Katarzyna Serafin
9
BIAŁE ŚWIĘTA
Konrad Jaskólski
Grube jak pukle bawełny płatki momentalnie topniały. Było zbyt ciepło. Śnieg zdawał się padać
przez ziemię, ściany i ludzkie ciała, jakby przebijał się do jakiegoś innego świata z inną materią.
– …Nie wiem. Bogaci ludzie muszą kupować te wszystkie drogie rzeczy. Schodzi na to mnóstwo
czasu – wycedził Bogdan, wlokąc się za Mariolą. – No i te ich rezydencje. Przypominają świątynie
albo meczety. Widziałem kiedyś taką w telewizji. Mówię ci, trzeba się dobrze pilnować, żeby przypadkiem nie odmówić pacierza przy komodzie.
– Ależ ty bredzisz! – wrzasnęła Mariola. Była kilka metrów z przodu i musiała przystawać co kawałek. – Masz wyciągnąć od gościa trochę forsy, żebyśmy mieli na święta, a gadasz, jakby chodziło
o miliony.
Bogdan stanął w miejscu. Wsparł się o kolana, dysząc jak astmatyk.
– Dalej, twardzielu. Zawsze się dusisz, gdy za dużo rozmyślasz o niebieskich migdałach.
– Zrzędzisz jak kura pazurem! – wycharczał zgięty w pół Bogdan. – W ogóle nie da się ciebie słuchać. Dzień w dzień. Kołowanie forsy i zrzędzenie. Jak w jakimś cyrku. Moje płuca coraz trudniej to
znoszą.
– Powiedz to tym swoim dłużnikom, którym wisisz kasę!
– Oddam… Ychu! Wszystko… Ychu! Do przyszłego tygodnia – wykaszlał Bogdan.
– Chciałabym to zobaczyć! – Mariola zbliżyła się do Bogdana. Wyjęła z paczki ostatniego papierosa i próbowała znaleźć ogień. Rozglądała się wokoło, chcąc przywołać podpałkę niczym psa. – Choć
jedną osobę! Tak, właśnie takiego bożonarodzeniowego cudu potrzebuję, a potem spełnią się wszystkie
moje marzenia! A teraz daj mi zapalniczkę.
– Nie mam zapalniczki – trwożył się Bogdan. – Myślisz, że pisałbym te cholerne książki, gdyby
stać mnie było na zapalniczkę?
Szli ulicami miasta od kilku dni pogrążonego w przedświątecznej gorączce. Ulice, sklepowe witryny, balkony mieszkań, parki, wszystko przepełnione było Bożym Narodzeniem. Krwista czerwień
i śnieżna biel tryskały zewsząd jak z wulkanu. Zapadał wieczór, ale kolory były silniejsze od zmroku,
ziemi i nieba.
Chodnikami przechadzały się tłumy mikołajów, zachęcających do wigilii w restauracji, hotelu czy
salonie samochodowym. W myjni, na skuterze, w fotelu, w bikini na klapie od bagażnika. Momentami
było ich więcej, tych mikołajów, niż ludzi. Poprzybijani gwoździami do drzew, wiszący na słupach,
nadmuchani w balony z wielkimi, rozdętymi brzuchami, a także nieogoleni, w stroju batmana albo
spidermana. Tysiące mikołajów w najróżniejszych odsłonach i szatach graficznych. Na bilbordach,
plakatach, w trójwymiarowych kształtach.
Ekrany na ścianach wyświetlały reklamówki z mikołajem w roli głównej: mikołaj wsuwający
kluski, mikołaj biorący kredyt, mikołaj przy stercie poplamionych koszul, chory mikołaj w aptece i szczęśliwy po wyjściu z apteki. Zupełnie jak przed wyborami do parlamentu.
– Skąd ludzie mają tyle pieniędzy? – zapytała Mariola.
Bogdan sięgał po ukryty na czarną godzinę niedopałek.
– Gdzieś tu był – mówił do siebie, przeszukując dziurawe kieszenie. – Pamiętam, że latem go tam wkładałem.
– Też powinieneś znaleźć robotę. Mielibyśmy forsę na wszystko.
– Nie potrzebuję roboty. Już się napracowałem w życiu.
10
– Patrzcie go! – oburzyła się Mariola. – Trzydzieści siedem lat i on się napracował. Mówisz o tych dwóch dniach w księgarni, z której cię wywalili, a może
o czymś nie wiem? Kiedy to było, dziesięć lat temu?
– Nic nie poradzę, że nie znoszę widoku książek. Denerwują mnie te wszystkie okładki... Ychu!
– Pewnie dlatego nawet elementarza nie przeczytałeś.
– Nie zrzędź. Nie będę czytał słabych książek. Od tego psuje się warsztat – Bogdan odnalazł niedopałek w podwiniętej nogawce spodni. – Muszę tylko znaleźć dobrego wydawcę… Ychu! Potem będzie
z górki. Urządzimy sobie najpiękniejsze święta na świecie. Na Wyspach Kanaryjskich... Ychu! Przy
kominku.
– Boże, czemuś mnie pokarał takim nieudacznikiem – burzyła się Mariola. Targała włosy dłońmi,
jakby chciała z nich wytrzepać nerwy. – Na śmierć zapomniałam, że jesteś geniuszem! W końcu każdy
prawdziwy geniusz pisze jedno opowiadanie w życiu. I każdy od roku, tak jak ty, szuka na nie kupca.
Co za przeoczenie.
Na przystanek zajechał przeładowany autobus. Wszyscy wysiedli i natychmiast przepadli w blasku ulic. Po chwili tłum czekających ładował się do autobusu na oślep, gwałtownie niczym wrzucany
łopatą do pieca. Każdy rezerwował dla siebie miejsce do siedzenia, miejsce do stania oraz miejsce do
trzymania na poręczy.
Bogdan z Mariolą z trudem wepchnęli się do środka. Stali blisko siebie, tuż przy drzwiach. Autobus
ruszył. Zrobiło się cicho i duszno. Przez zaparowane okna nie było widać nic prócz poświaty świątecznej czerwieni i bieli. Ludzie trzymali w rękach torby z portretem mikołaja. Wystawały kolorowe
pudełka z prezentami. Głowy ciekawskich podążały do cudzych siatek, porównując zawartości. Niektórzy pisali wiadomości na telefonach. Słychać było pojedyncze poszeptywania.
Siekący śnieg pomału osadzał się na ulicach i murach. Wilgotne powietrze wypierał mróz.
Jedna z siatek tuż nad Bogdanem szamotała się, jakby uwięziony w niej był nie karp, a wściekły
pies. Zwalisty, wysoki właściciel siatki z trudem mieścił się w autobusie. Sprawiał wrażenie mocno
podpitego. Zionęło od niego wódką i miał mętny wzrok. Stojąc bezwładnie między ludźmi, usiłował
się zdrzemnąć.
– Zrób pan z tym coś! – dobiegł nagle głos z tłumu. – Słyszysz pan?!
– Czego pani chce? – odezwał się mężczyzna zmęczonym głosem, spoglądając w dół.
– Trzymaj pan za uchwyt, bo mnie rura w żebra pije – żalił się niski jegomość z ulizaną fryzurą.
– Idź pan do cholery – odpowiedział mężczyzna.
– Nie ma pracy, to pije! – wtrąciła się kobieta. Siedziała pod oknem.
– Ale ja nie do pani mówię!
– Mądry się znalazł! – wycharczał ktoś przy kasowniku.
– O co panu chodzi?
Razem z podpitym facetem wysiadło na przystanku paru ludzi. Siatka z szaloną zawartością zaczepiła się o uchwyt i rozdarła na pół, uwalniając przestraszoną kurę.
– Kurwa, mój karp! – wrzasnął mężczyzna, podążając wzrokiem za ptakiem, który wbiegł pod
autobus.
– Patrz pan, co za czasy – zwrócił się mężczyzna do Bogdana. – Karpie z łapami i dziobem. Czym
oni je karmią?
Zdezorientowana kura nie zdążyła uciec. Kępa piór wystrzeliła spod tylnej osi jak fajerwerk.
– Chińska podróbka, źle pan trafił – wesoło zagaił Bogdan.
– Ale pióra? A łuski? – dociekał zdezorientowany mężczyzna.
– Na mrozie rzeczy się odkształcają, prawa fizyki. Bierz pan i tak. Będzie na jasiek.
– Ludzie, widzieliście? Pomylił karpia z kurczakiem! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Pewnie z Wielkiejnocy jeszcze nie wrócił, cha, cha – dodał ktoś inny.
– Albo ukradł z cmentarza!
Głupim komentarzom nie było końca.
– Chodźmy stąd – Mariola złapała Bogdana za rękaw. – To jakieś świry.
11
– Pewnie. Idę o zakład, że za chwilę zaczną strugać ważniaków, jeden do drugiego.
Mariola z Bogdanem zniknęli między blokami osiedla.
Padający śnieg stroił drzewa w suknie ślubne. Świat świecił bielą jak zaczarowany.
Brudne chodniki zamieniały się w nastrojowe alejki z dziecięcych baśni. Gdzie niegdzie,
spod białego puchu niczym zwłoki zmarłych na przeklętym cmentarzysku wypełzały pasy
czarnego asfaltu, przegniłego trawnika lub gołego betonu.
– To tu – powiedziała Mariola. Idź i załatw to. Ja zaczekam. Tylko się postaraj, bo to twoja ostatnia
szansa. Pierwsze piętro, drzwi na lewo.
Bogdan spojrzał w stronę mieszkania, wziął głęboki oddech i poprawił koszulę.
– Masz to swoje opowiadanie? – zapytała.
– A właśnie – Bogdan odwrócił się. Znów przeczesywał kieszenie. – Gdzie ono jest?
– Ja mam wiedzieć? Twoje genialne, jedyne w życiu opowiadanie! Człowiek siedzi na murku w niedzielę i boli go głowa, masz je w kurtce.
Bogdan znalazł dwie wymięte strony, na których z trudem można było odczytać druk. Gładził je
i rozprostowywał w nadziei, że tarcie przywróci literom wyrazistość.
– A gdzie trzecia? Były trzy – zapytał zaniepokojony.
– Trzymajcie mnie, bo oszaleję. On się mnie pyta, gdzie jest trzecia strona jego opowiadania. Zniknęła! Wyparowała! Sprawdź w księgarni, może ktoś znalazł i wydrukował, a ty jesteś sławny i bogaty!
Idź już stąd, bo za chwilę szlag mnie trafi, a wtedy już na pewno umrzesz z głodu pod mostem.
– Może jakoś wybrnę – zatroskał się Bogdan, ignorując uwagi Marioli. – Co to za redaktor? Jeden
z tych nadętych czy ugodowy?
– To żaden redaktor – tłumaczyła Mariola. – Facet pracuje w kiosku. Czyta czasopisma od rana do
wieczora. Codziennie dowożą mu świeże, więc musi mieć jakieś dojścia.
– Racja. Skąd go znasz?
– Moja siostra do niego chodzi. Mówiła, że on załatwia start artystom. Z tym jej zezem w oczach
żadna telewizja jej nie chce, dlatego szuka kontaktów.
– Nie wiedziałem, że ma zeza – wtrącił Bogdan.
– Historia sprzed lat. Przespała się kiedyś ze statystą i dostała takiego orgazmu, że rozszedł jej się
wzrok. Gość robił za tłum w serialu kryminalnym, a teraz żaden okulista nie chce jej pomóc. Podobno
wcale się nie pieprzyli, tylko ten drań naobiecywał tyle, że dziewczyna za mocno szczytowała.
Pozytywnie nastawiony Bogdan ruszył do mieszkania redaktora, układając w myślach mowę
wstępną.
– Słucham – powiedział przez szparę w drzwiach wysoki, przygarbiony kioskarz.
– Ja w sprawie propozycji wydawniczej – rzekł Bogdan, marszcząc czoło.
Kioskarz zamyślił się na chwilę. Pustymi oczyma wodził po korytarzu.
– Ach, tak. Niech pan wejdzie – powiedział udawany redaktor, zdejmując łańcuch z zasuwki.
– Dziękuję.
Weszli razem do kuchni. Kioskarz poczęstował Bogdana papierosem.
– Czyli jest pan osobą piszącą – zaczął gospodarz.
– Tak,ale mam kłopoty ze znalezieniem wydawcy. Pan podobno się orientuje.
Kioskarz dumnie wyprężył pierś.
– Wie pan, mogę szepnąć słówko tu i tam. Mam dobre układy w hurtowni. Niech pan pokaże, co
pan tam ma.
– Cóż – rzekł nieśmiało Bogdan, rozkładając na stole dwie zniszczone kartki. – Nie za wiele tego,
ale opowiadanie jest o gościu, który upił się w pewną sobotnią noc.
– Rozumiem. Dwie strony?
– W drodze do pana zaginęła trzecia. Spróbuję ją odnaleźć i do środy
przyniosę.
– Bardzo proszę – kioskarz odłożył tekst na stół. – Proszę wybaczyć, ale mam akurat spotkanie z kontrahentem w sprawie angażu do
12
Teatru Narodowego. Są święta i nie wyrabiam ze zleceniami. To nie potrwa długo.
– W porządku – radośnie odpowiedział Bogdan. – Ale myśli pan, że jest nadzieja?
– Zobaczymy. Ci z hurtowni mają adresy do redakcji, ale znam jednego kierowcę,
który jeździ do nich dwa razy w tygodniu. Załatwiałem już takie rzeczy, niech się pan nie martwi. Przychodzą tu zresztą do mnie różni felietoniści, pisarze. Ostatnio nagrywałem jednemu wieczór autorski w Paryżu. Tak, kilka nazwisk już wypromowałem. Piszą teraz artykuły do Wyborczej,
Newsweeka. Jeden dostał nagrodę i tłumaczą go na szesnaście języków. Zna pan Umberto Eco?
– Niestety nie.
– No właśnie. Był tu u mnie kiedyś, zanim stał się sławny.
Kioskarz wyszedł.
Bogdan stanął przy oknie. Machał do Marioli z wyciągniętymi ku górze kciukami. W odpowiedzi,
Mariola dawała znaki o forsie.
W oczekiwaniu na gospodarza Bogdan wypił kilka piw, które znalazł w lodówce. Dreptał po kuchni w tę i z powrotem, popalając cudze papierosy. Wreszcie zniecierpliwiony udał się bezszelestnie na
poszukiwanie redaktora. Uchylił drzwi do pokoju.
Na tapczanie siedział rozkraczony kioskarz. Między jego nogami klęczała naga kobieta. Regularne
ruchy głowy nie budziły wątpliwości co do rodzaju igraszek. Redaktor miał zamknięte oczy, co sugerowało, że uzupełniał sobie doznania wulgarnymi wyobrażeniami.
W rogu pokoju znajdowała się stara, sztuczna choinka ozdobiona wyblakłymi bombkami i szarym
łańcuchem. Pstrokate lampki wypluwały z siebie migoczące błyski. Przypominało to bardziej postawiony na sztorc grób w Zaduszki niż bożonarodzeniowe drzewko.
Na widok różowego, świecącego jak gwiazda betlejemska tyłka, wezbrało w Bogdanie podniecenie,
które szybko przeobraziło się w zwierzęcą, dziką chuć.
Ostrożnymi krokami zakradł się tuż pod pupę kobiety, rozpinając po drodze rozporek. Czytał kiedyś w gazecie, że skupiona na obciąganiu kobieta traci, na skutek mistycznych doznań, czucie w ciele.
W głowie Bogdana zaświtała idea skorzystania z jedynej w życiu sposobności. Zdjął spodnie, zsunął gacie i cichcem włożył swoją męskość prosto w wilgotne, wypięte krocze, bacznie przy tym obserwując redaktora. Zachodziła bowiem obawa, że kioskarz otworzy oczy i dowie się o wszystkim.
Wyjątkowe okolicznościach wymagały szczególnych środków bezpieczeństwa. Wiadomo nie od
dziś, że charakter człowieka poznajemy po tym, że nie ulega on emocjom i potrafi trzeźwo spojrzeć na
sytuację, oddzielając fakty od namiętności. Dlatego tak lubiane przez Bogdana i praktykowane przy
każdej nadarzającej się okazji sapanie, syczenie, gryzienie, drapanie i charczenie musiały pozostać
w sferze fantazji. Czynnik zimnych dłoni i dodatkowych bodźców mógł zagrozić powodzeniu misji.
Wyczuwając oswojenie się kobiety z nową sytuacją, Bogdan sukcesywnie przyspieszał tempo ruchów, dbając jednocześnie, by rytm posunięć kopulujących zgadzał się w pełni z rytmem manewrów
obciągania.
Ryzyko opłaciło się. Zadowolony z przebiegu spraw, Bogdan ubrał się i gdy tym samym, cichym
krokiem wychodził z pokoju, zauważył leżący na stole banknot pięćdziesięciozłotowy. Było też kilkanaście monet. Schował wszystko do kieszeni i ulotnił się z powrotem do kuchni.
Otworzył piwo i zapalił papierosa.
– No więc wygląda to dość obiecująco – powiedział zarumieniony kioskarz. – Rozmawiałem właśnie z jednym znajomym, który przekaże pańskie opowiadanie we właściwe ręce.
– To wspaniała wiadomość! – ucieszył się Bogdan. – Kiedy mogę liczyć na jakieś wieści?
– Skontaktuję się z panem w odpowiednim czasie.
– Cudownie.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Aha, jedna sprawa – kioskarz zatrzymał Bogdana, gdy ten był już przy drzwiach.
– Wie pan, proces wydawniczy wiąże się z pewnymi kosztami. Nie będę pana
zanudzał szczegółami, ale proponuję podział wydatków w stosunku dwa do
jednego.
13
– Nie rozumiem – Bogdan zmarszczył czoło.
– Dwie trzecie kosztów biorę na siebie. Uważam, że jest pan wart, żeby w niego zainwestować. Pana udział finansowy obejmie jedną trzecią całości.
– O jakiej sumie mówimy? – zapytał Bogdan.
– Myślę tu o… – kioskarz zamilkł, kalkulując w pamięci. – Myślę o kwocie stu dwudziestu
pięciu złoty. Tak, to powinno wystarczyć.
Twarz Bogdana pokrył szary odcień smutku.
Mężczyźni wrócili do kuchni. Bogdan wyciągał z kieszeni monety i kładł na stole.– To wszystko,
co mam.
– Sześć czterdzieści, sześć pięćdziesiąt, sześć siedemdziesiąt – kioskarz skrupulatnie liczył każdy
grosz. – Sześć dziewięćdziesiąt osiem. Trudno, niech będzie. Na poczet zaliczki. Resztę doniesie pan
razem z trzecią stroną opowiadania w środę, tak?
– W porządku – zgodził się Bogdan.
W progu kuchni pojawiła się kobieta. Granatowy szlafrok był niedbale zawiązany i odsłaniał znaczną część nagiego ciała, w tym pierś i kawałek łona.
– Zez mi minął! – stanowczo oznajmiła.
Zdziwieni mężczyźni popatrzyli na siebie, a zaraz potem na kobietę.
– No to ekstra, kochanie! – krzyknął kioskarz. – Wróć proszę do pokoju, zaraz to omówimy. Załatwiam tutaj z panem ważną sprawę.
– Nie wiem, czy tak ekstra, bo jak sobie nad tym myślę teraz, to jestem prawie pewna, że ktoś mnie
wyruchał, jak ci obciągałam – kobieta mówiła ze wzrokiem skierowanym na Bogdana.
Kioskarz zbladł. Zawstydzony Bogdan chował ręce w kieszeniach. Znał siostrę Marioli tak, jak ona
jego. Mieszane uczucia potęgowały się.
– Jak to? – zapytał redaktor Bogdana.
– To są bardzo poważne zarzuty – wyjaśniał od razu Bogdan, wyciągając przed siebie dłonie i odsuwając się w tył. – Do tego niepotwierdzone dowodami. Przypominam, że w kodeksie karnym jest
artykuł za nieuzasadnione zniesławienie osób trzecich.
Kobieta rozstawiła nogi, sięgnęła ręką w krocze i okazała znalezisko do publicznego wglądu.
– A to?! – zapytała. – Skąd się to we mnie wzięło?
W mgnieniu oka rozpętała się okropna burza. Bogdan uciekał przed siostrą Marioli po pokojach,
między meblami.
– Ty chamie! – wrzeszczała rozwścieczona siostrzyczka. – Ty gnoju! – rzucała wszystkim, co miała
pod ręką, naczyniami, krzesłami.
– To wy się znacie? – zapytał kioskarz.
– Ten cham chodzi z moją siostrą! – kilka talerzy poleciało w stronę Bogdana.
– Ale zaraz! – redaktor próbował przerwać pościg. – To są wasze osobiste porachunki! Dlaczego
moje naczynia mają na tym cierpieć?
– Jesteś taką samą świnią! – burzyła się kobieta. – Od roku robię ci laskę, a ty nic, tylko obiecujesz!
Film tu, angaż tam, rola tu, scena tam!
Kubki i naczynia zmieniły kierunek lotu. Na celowniku znalazł się teraz gospodarz. Zasapany
Bogdan mógł chwilę odetchnąć.
– To nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje! – krył się za kredensem redaktor. – Szukam dla ciebie odpowiedniej roli, po której zabłyśniesz jak gwiazda! Nie chcę, żebyś grała w serialach ani w reklamach!
– Ty świnio! Wszyscy jesteście tacy sami! – kobieta chwyciła obiema rękami donicę z ziemią,
w której nie rosła żadna rośliną, a następnie roztrzaskała ją na głowie kioskarza.
– Nie rozumiem dlaczego się wściekasz. Nawet nie uregulowałaś
zaliczki za zeszły miesiąc – wymruczał redaktor, strzepując z siebie
kawałki porcelany oraz ziemię.
– Wszystkie moje oszczędności leżą na stole, bydlaku!
14
Bogdan chciał się wymknąć, ale kredens stał na wylocie z kuchni.
– Nie ma nic na stole, dopiero co sprawdzałem!
– Bo pewnie ten cham ukradł! – kobieta wskazała palcem Bogdana.
– Ukradłeś?! – rozjuszony kioskarz ruszył w pogoń za Bogdanem. – Zabiję cię, złodzieju!
– wrzeszczał w niebogłosy.
– Uspokój się, człowieku! Uzgodnimy konsensus i dogadamy się! Połowa dla ciebie, połowa
dla mnie! – proponował w popłochu Bogdan.
– Ja ci, kurwa dam konsensus! Mnie chciałeś zrobić?! Mnie?! Starego wyjadacza?!
Krzyki awantury niosły się aż na skwer przed kamienicą, gdzie czekała Mariola.
W którymś momencie z okna wypadł kioskarz. Spadł w krzaki, pojękując z bólu.
Z klatki wyszedł Bogdan.
– Pani tu sprząta? – zapytał staruszkę ubraną w szary fartuch.
– Tak, dorabiam do emerytury, a recepty są coraz droższe, o co chodzi?
– Tam w krzakach leży człowiek. Przed minutą wypadł z okna. Niech pani zadzwoni gdzieś, na pogotowie albo straż, żeby przyjechali, zanim się biedak przeziębi. Trzeba być człowiekiem, nie? Święta
za pasem.
– O, Jezusie przenajświętszy, gdzie? – staruszka złożyła dłonie do modlitwy i pobiegła w stronę
krzaków.
`– Mam dla ciebie dwie wiadomości, moja kochana, dobrą i złą – uroczyście zaczął Bogdan.
Mariola milczała. Czuła, że coś jest nie tak.
– Dobra wiadomość jest taka, że twoja siostra nie ma już zeza – Bogdan klasnął w dłonie.
– A zła wiadomość?
– Zła jest taka… Ale musisz wiedzieć, że to były nadzwyczajne okoliczności.
– Gadaj, co tam się stało.
– No, doszło do niekontrolowanego… – Bogdan zawahał się z ujawnieniem prawdy. – Doszło do
odrzucenia mojej propozycji wydawniczej z niewiadomych przyczyn.
– Nie rób ze mnie idiotki. Dlaczego Maryśce minął zez?
– Widzisz… To był moment.
– Gadaj wreszcie!
– Zupełnie niechcący odbyliśmy z twoją siostrą stosunek.
– Ty świnio! – Mariola trzasnęła Bogdana z otwartej dłoni. – Ty parszywa, zepsuta świnio!
Bogdan nie wiedział, co robić. Mariola rozpłakała się i darła, jakby przed momentem przyszła na
świat.
– Nie chcę cię więcej znać! Brzydzę się tobą! Obyś zdychał w piekle!
Wyzwiskom nie było końca. Mariola dostała szału. Bogdan pożałował, że dał się skusić losowi.
Gdyby dało się cofnąć czas i odwrócić bieg wydarzeń, na pewno postąpiłbym inaczej, myślał w duchu… Ychu!
Został na lodzie pośrodku ponurego osiedla i na kilka dni przed Bożym Narodzeniem.
Nie miał dokąd pójść. Przez ostatnie dziesięć lat wiązali z Mariolą koniec z końcem w jej mieszkaniu. Teraz musiał zacząć wszystko od początku: znaleźć dom, pracę, dziewczynę. Świąteczna atmosfera nie sprzyjała działaniu. Wszyscy byli zajęci przygotowaniami do wigilii. Nikt nie myślał
o zatrudnieniu na etat początkującego artysty. Widok krzątających się za prezentami ludzi, dodatkowo
rozczulał Bogdana.
– Jestem ostatnim gościem w tym mieście, który chce z tobą gadać – powiedział Wąsacz, drobny
krętacz z aspiracjami do mafijnego bossa. – Masz szczęście, że się znamy i że
są Święta. Pomogę ci.
– Dzięki, stary.
– Przenocujesz u mnie. Jutro załatwię ci lewe papiery do pracy jako
kierowca. Znasz się trochę na autobusach?
– Nie znam się – odparł Bogdan. – Jeżdżę zawsze bez biletu.
15
– Nauczysz się, to nie jest skomplikowane. Znajomy przyjmie cię za moim poleceniem.
– Co chcesz w zamian?
– Będę ci pobierał dwie stówy co miesiąc przez dwa lata. To i tak po kosztach. Resztę dogadamy,
jak będziesz jeździł. Nie przejmuj się. Będzie sporo okazji do rewanżu.
Kilka dni później Bogdan przymierzał służbowy uniform. Na swój pierwszy kurs do Otwocka,
gdzie czekała na niego grupa ludzi do przewiezienia, dostał fabrycznie nowy autokar.
Przy Trakcie Lubelskim źle obliczył prędkość i wpadł w poślizg, roztrzaskując na drzewie autokar
wart półtora miliona złotych.
Nie opłacało się czekać z wyjaśnieniami. Kraksa obyła się bez ofiar w ludziach. Z kilkoma zadraśnięciami, Bogdan przepadł w lasach Wawra.
Po nocy spędzonej w śmietniku wrócił do Warszawy, desperacko szukając szans na przetrwanie.
– Towar, wszystko do koniec roku! Ty być sam! Żadna Polski człowiek nie chce pomagać! Nie ma
ludzi! – tłumaczył Bogdanowi zasady krzykliwy Chińczyk, wyładowując dziesiątki pudeł ze zdezelowanego vana prosto na chodnik. – W razie deszcz, niech dzwoni! Bai, bai, biały kolor! Nieszczęście
na deszcz!
Właściciel odjechał, zostawiając Bogdana na pastwę gromadzących się tłumnie wokół kartonów
staruszek.
Nie było najgorzej. Do południa udało się opróżnić czternaście pudeł. Potem zaczął padać śnieg
z deszczem, rozganiając kupujących. Zrobiło się okropnie zimno. W pobliskim sklepie Bogdan kupił
pół litra cytrynówki na rozgrzewkę i usiłował skontaktować się z Chińczykiem. Bez skutku.
– Halo, proszę pana! – szturchała śpiącego w kartonach, pijanego Bogdana, starsza pani. – Po ile te
ścierki?
Bogdan pochrapywał. Kobieta odkopała cenę: siedemdziesiąt groszy jedna sztuka i złoty dwadzieścia, komplet sześciu.
– A będzie pan jutro? – dopytywała się nachylona nad śpiącym Bogdanem klientka. – Bo wzięłabym dwa komplety, ale nie mam pieniędzy. Ureguluję jutro, dobrze?
Bogdan spał twarzą w ścierkach i nie był świadom rozkradania towaru. Pod wieczór, gdy wszystkie
kartony przesiąknięte były śniegiem, deszczem i błotem, nikomu nie chciało się nawet kraść ścierek.
Bez rozliczenia się z Chińczykiem wrócił do śmietnika, gdzie spędził poprzednią noc.
Nie widząc dla siebie innego wyjścia, posunął się do ostateczności.
– O, pan Bogdan, jak miło. Ile to już, tydzień odkąd się widzieliśmy? – zapytał życzliwie redaktor
naczelny najzacniejszego wydawnictwa w kraju.
– Dwa tygodnie, panie redaktorze.
– Proszę usiąść. Czym mogę służyć tym razem?
– Sprawa jest delikatna. Otóż znalazłem się chwilowo w bardzo trudnej sytuacji. Moja dziewczyna,
którą kocham odeszła ode mnie, wie pan jak jest. Jedynym sposobem, żebyśmy znów byli razem jest
stała praca, którą chciałbym podjąć oraz regularne dochody.
– Bardzo rozsądne podejście, panie Bogdanie. Jak mógłbym pomóc?
Bogdan zaczął wyciągać z kieszeni zapisane świstki papieru, pokreślone paragony, znalezione bilety tramwajowe. Była też pomazana ścierka i gruby kawałek kartonu, na którym namazane było coś
w rodzaju wykresu.
– To są wszystkie notatki, jakie mam. Przepraszam, że tak nieestetycznie, ale mam obecnie
trochę problemów. Tutaj, jak pan zwróci uwagę – Bogdan wskazał na ścierkę i część pudła –
jest cały plan. Gdybym mógł liczyć na zaliczkę, w ciągu trzech miesięcy od dnia dzisiejszego
jestem w stanie dostarczyć panu maszynopis powieści. Mam tu na myśli pierwszy tom sagi.
Redaktor milczał. Założył okulary i z właściwą sobie dostojnością przejrzał każdy
zapisany świstek z osobna. Gdy skończył, odłożył notatki na bok niczym archeolog bezcenne znalezisko.
Wreszcie zdjął okulary i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
16
– W porządku, panie Bogdanie – rzekł redaktor, wzdychając głęboko. – Myślę, że dojdziemy do porozumienia – wyciągnął z kieszeni portfel.
– Ogromnie dziękuję, panie redaktorze. Nie zawiodę pana.
– Tu jest dwadzieścia siedem złoty, które wręczam panu a conto. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko, odstąpimy od nudnych formalności. Nasz sekretariat i tak ma pełne ręce roboty.
– Oczywiście, panie redaktorze, nie ma sprawy.
Redaktor wstał i otworzył drzwi gabinetu.
– Wobec tego życzę Wesołych Świąt i do zobaczenia za trzy miesiące z pierwszym tomem powieści.
Bogdan natychmiast pognał do klubu, gdzie pracowała Mariola. Był z siebie dumny i chciał podzielić się sukcesem ze swoją ukochaną.
Mariola była tancerką erotyczną. Pracowała w klubie gogo w śródmieściu.
– Teraz wszystko się ułoży, znów będziemy szczęśliwi – przekonywał Bogdan, nachylając się nad
nagą Mariolą.
– Zejdź stąd! Nie możesz tu wchodzić! – upominała w gniewie. Dzisiejszego wieczoru Mariola
była nieco spięta. Od dawna przygotowywała nowy układ choreograficzny do swojego tańca. Była to
mieszanka jogi i flamenco z elementami stepowania.
– Wybaczysz mi? – dopytywał się Bogdan, wyszukując w plątaninie ciała głowę.
Noga Marioli była dwukrotnie owinięta wokół szyi. Splecione na kręgosłupie ręce, wciągnięty do
granic wytrzymałości brzuch oraz zawinięte na kark biodro budziły mieszane emocje. Wydawało się,
że nawet narządy wewnętrzne uległy przemieszczeniu, bo żebra wystawały z łydki, a żołądek gniótł
się w piętach. Wszystko wieńczyła kokarda zrobiona z drugiej nogi, nadgarstka i obnażonej pupy.
Głowy nie było widać.
– Wynoś się! Powiedziałam ci, że z nami koniec! – rzekła wątroba Marioli.
Próby pojednania nie przyniosły rezultatów.
Włóczęga po ulicach w poszukiwaniu schronienia i pracy na dzień przed Wigilią mijały się z celem.
Była poza tym ryzykowna. Na każdej z ulic czekał na Bogdana topór, siekiera albo kajdanki. Mimo to
artysta nie poddawał się. Posprzątał śmietnik, w którym mieszkał, wypił butelkę cytrynówki, zrobił
kilka notatek i usnął. W środku nocy chłód przybrał na mocy i Bogdan przeniósł się do stajenki w centrum. Ukryty głęboko w sianie, zasłonięty osłem i królami, spał jak niemowlę. Nad ranem przepędzili
go policjanci.
O północy, w godzinę pasterki zdecydował się na kolejny desperacki krok. W drodze do kościoła
rozmyślał nad swoją kondycją.
Łopocząca plandeka starego vana z pudłami ścierek, krzykliwy Chińczyk, lista dłużników, którzy
aż się rwali, żeby powyrywać Bogdanowi nogi z tyłka, ucieczka przed wymiarem sprawiedliwości
i list gończy, rozesłany pewnie do każdego posterunku w kraju. Do tego rozwalony autokar o wartości
półtora miliona złotych, bolesne rozstanie z Mariolą i zdemolowana chata kioskarza.
Nie wiadomo, po co się oddycha, gdy jest za dużo powietrza. Niech te tajemnicze słowa poety
będą dla nas świąteczną metaforą. W natłoku cudów, prezentów, suto zastawionego stołu, najlepszych
życzeń i spełnionych marzeń, nie zapominajmy o Jezusie. O Jego narodzinach. Nie pod choinką, nie
w gąszczu niespodzianek i potraw, ale w naszych sercach, gdzie odbywa się prawdziwa uczta i prawdziwa Wigilia. Gdzie stoi nasza własna, wewnętrzna choinka, udekorowana tym, co naprawdę czujemy i myślimy...
Bogdan przeciskał się przez tłum skupionych na kazaniu ludzi.
Wyczekując komunii świętej dostrzegł modlącego się kioskarza z zagipsowanym barkiem. Tuż
obok stała Mariola, wtulona w ramię ochroniarza z klubu gogo. Dalej Wąsacz
z rodziną, Chińczyk z żoną, prezes firmy przewozowej i redaktor naczelny
wydawnictwa.
Wszyscy, z wyjątkiem uśmiechającego się redaktora, jak na zawołanie zaczęli ciskać pioruny z oczu w stronę Bogdana, zaciskając przy
tym pięści. Bogdan ukląkł.
17
– Musisz być zdrowo pieprznięty, jeśli myślisz, że udzielę ci komunii – wyszeptał kapłan.
– Odpuść sobie, księżulku. Mam i tak dość problemów na głowie. Od trzech dni nic nie
jadłem. Odpal mi Ciało Chrystusa, a nigdy więcej mnie nie zobaczysz – droczył się Bogdan.
– Po twoim trupie, bydlaku. Przez ciebie chcą mnie przenieść na jakieś zadupie w Beskidach. Masz tu zostać i odszczekać przed biskupem całe piwo, którego nawarzyłeś.
– Trzeba wierzyć w zmarnowane życie, księżulku. Mam w zanadrzu kilka atutów ekstra na czarną
godzinę, więc lepiej spuść z tonu. Chyba, że wolisz stracić swój immunitet kapłański – z przekonaniem
powiedział Bogdan.
– Wynoś się stąd.
Bogdan wstał. Rozglądał się, ale nikogo z pragnących zemsty już nie było. Czekali na zewnątrz, by
wyrównać rachunki.
Wyszedł tylnym wyjściem, przez zakrystię, prosto do swojego śmietnika. Zostało jeszcze trochę
cytrynówki.
Grube płatki śniegu znów sypały. Przynajmniej nie mieszkam w Chinach, pomyślał Bogdan. W krajach wschodu bai, czyli kolor biały uważany jest za oznakę nieszczęścia.
18
BOHATEROWIE MIĘDZYMIASTOWI
Paweł Paliński
Zadzwonił do mnie kolega z życzeniami na święta. Spytałem, co słychać. Powiedział: wojna.
– Jak to? – żachnąłem się.
– No, normalnie. Ludzie biegają u nas z karabinami, jak, kurwa, na plejstejszyn, tylko to nie my
trzymamy dżojstik.
Siergiej, bo tak ma na imię mój kolega, mieszka w prostej linii sto kilometrów na wschód ode mnie.
Pomyślałem, że to nieopodal, tuż za progiem. I że jeszcze nigdy nie byłem tak blisko wojny.
– Wybuchy są? – dopytywałem.
– Wybuchy, rakiety…
– Ale słuchaj... – przerwałem mu. – Teraz nie ma wojen. Są konflikty zbrojne.
– Co? Konflikt to mam, bo mi się snajper zalągł na dachu. Kaszanki z zakusocznej nabrał na kredę
i żre, a jak ktoś nos wychyli, to krzyczy, że ubije.
– Widzisz go teraz?
– Zgłupiałeś? Do okna musiałbym podejść. Każdy gamoń wie, że na wojnie od okien jak najdalej.
– Podejdź tylko na chwilę i zerknij.
– A po co?
– Bo mi nikt jeszcze nie relacjonował przez telefon, jak taki wygląda.
Nastała długa pauza, po której oczekiwałem odmowy, a potem coś zaszurało w słuchawce i zrozumiałem, że Siergiej się jednak skrada.
– Dotarłeś? – wyszeptałem po jakiejś minucie.
– Ta – odszeptał.
– Żre, jak żarł. Leży. Wódkę pije.
– Na służbie?
– Na wojnie, baranie. Na wojnie się pije, pali, grabi i gwałci.
– Daj spokój. Tak to sobie radzili pięćdziesiąt lat temu.
– A co ty myślisz, że jak nam dorzucają klimatyzację i abs do zeszłorocznej oferty czterech kółek,
to mamy nowe lepsze wojny?
– Po prostu nie wierzę, że tak można. Bez polotu.
– Pięć minut temu nie wierzyłeś, że u mnie wojna.
– Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają.
– No to zapraszam z wizytą.
– Bez sensu – mruknąłem i zacząłem zastanawiać się, czy nie włączyć tiwi, bo tam przynajmniej
zrobiliby z tego jakieś widowisko. Chłopaki w mundurach popuszyliby się, pojeździli na transporterach. Ktoś podpaliłby stos opon i zaraz zrobiłoby się bitnie i mrocznie. Co mi po takiej sąsiedzkiej
wojnie, kompletnie odartej z epiki?
– Halo?
Po drugiej stronie linii Siergiej stęknął przeciągle:
– Starczy tego dobrego. Wycofałem się do kuchni. Prądu nam jeszcze nie wyłączyli,
mam całą lodówkę konserw. Mogę siedzieć.
– A wodę masz?
– W mordę, o wodzie nie pomyślałem!
– Dobra, nałapiesz deszczówki.
20
– Myślisz, że trzeba będzie łapać deszczówkę?
– No masz!
Zajął nas ten temat. Od tej jednej uwagi od razu jakoś tak lepiej, surwiwalowo się zrobiło; on był kiedyś skautem, ja harcerzem, znaliśmy parę przydatnych sztuczek. Zaczęliśmy je
sobie przypominać. Ognisko odpalane od zapałki, wnyki, ręczna pralnia. Jak wysuszyć mokre
drzewo. W tle rozmowy wyłowiłem odgłos kilku eksplozji. Głos Siergieja zadrżał tylko raz, ale
zgadłem, że musiało walnąć całkiem blisko. Z poczucia solidarności zasłoniłem żaluzje w oknach
i położyłem się na podłodze. Eksplozje powtórzyły się jeszcze parokrotnie. Niespodziewanie zachciało
nam się milczeć. Żeby zrobić cokolwiek, włączyłem wiadomości, bez fonii. I aż podskoczyłem.
– Słuchaj! Pokazują twoją ulicę!
– Co ty mówisz? – ożywił się.
– Blok twój! Poczekaj. – Kamera powoli przesunęła się z lewa na prawo. – O rany, ale coś jebło.
– Gdzie?
– Zaraz przy parkingu. Redaktor stoi przy takiej dziurze w ziemi.
– Ten redaktor w parce?
– Też go widzisz?
– Zerkam.
No, tiwi to jednak tiwi, pomyślałem, a do tego nadajemy obaj z Siergiejem w czasie rzeczywistym,
kompletny odlot.
– To zakusoczną wysadzili!
– Jezu! – jęknąłem. – Wszędzie pełno krwi.
– Kaszanka i ketchup. Na świeżo przygotowywali. Taka dobra zagrycha.
– Myślisz, że z samolotu?
– Prędzej z moździerza.
– Albo takie granatniki mają, fuuum, brzmią jakby strzelać z rury od odkurzacza.
– Chodzi plotka, że…
– Poczekaj, Sierg – przerwałem mu – bo mi tu blok reklamowy wcisnęli i nic nie widzę.
– To ja w tym czasie pójdę nastawić herbaty – odparł. – Nie rozłączaj się.
Odłożył słuchawkę, ale ja nie odłożyłem i słuchałem tego, jak zachowuje się człowiek na wojnie,
kiedy nikt nie patrzy. Wyszło na to, że chyba bez zmian, co niemile mnie zaskoczyło, ponieważ na
przykład u Remarque’a robił wtedy rzeczy słuszne i lepsze. Sierg we własnej kuchni, mimo że pod
obstrzałem, szukał cukru, moczył torebkę w szklance. Kompletny banał. Ostatni news mówił, że na
naszej granicy pocisk przebił ścianę domu, ale okazało się, że to ichni celnicy mieli doroczne ćwiczenia i wszystkim zrzedły miny. My naprawdę potrzebujemy wojny, pomyślałem, patrząc głęboko
w oczy dziennikarzowi, próbującemu ratować sytuację. Znowu ktoś z nas zakpił i wywołał ją o miedzę
dalej. Potrzebujemy powstania, a już na pewno rozbioru. I nie będziemy wtedy robić sobie herbaty,
tylko zbierać tajne komplety, i będziemy znać miejsca, do których zaglądać należy, gdy chce się zginąć
ku chwale. Głód odrzucimy, ponieważ odżywiać nas będzie energia z kosmosu. Każdy będzie pisał
wiekopomne wiersze (redaktor w parce zwymiotował na wizji, bo to chyba nie była jednak całkowicie
kaszanka), oraz będziemy brać śluby wojenne, spadnie nam liczba rozwodów, potem nadejdzie wyż
demograficzny i może nareszcie władza powie, że jednak dzieje się lepiej. Każdy znajdzie pracę przy
odbudowie ojczyzny. Tak, powinni nas bombardować co pięćdziesiąt lat, może wtedy ludzie by się
opamiętali.
Redaktor w parce zapłakał na czworakach. Bardzo nieprofesjonalne.
Siergiej na przykład zupełnie nie umiał poradzić sobie z potencjałem konfrontacji. W naszej szerokości geograficznej to naprawdę rzadkość. Można
rzucić pracę i iść na barykady. Nikt cię za to nie zgani. Oczywiście
istniało ryzyko śmierci, potencjalnie, ale Sierg miał ten luksus, że to
na nich napadli, zawsze więc występowałby z pozycji ofiary, zawsze
to jakiś bonus, kwiaty na grobie od nieznajomych. Dżizas, przyszło
21
mi do głowy, jakby tak czołgi wjechały, zrobiłbym drugi tjenanmen, flaszmob
zorganizował, tylko pewnie trzeba byłoby się spieszyć, żeby być pierwszym na miejscu. Wow. Tyle możliwości. Ostra broń znajduje się niby po obu stronach, ale Bóg mi
świadkiem, nigdy nie widziałem, żeby wyraźnie strzelano do kogoś, nawet jak pokazywali Afgan,
to pruli w powietrze. Pewnie na wiwat. Komu opłacałoby się teraz zabijać, strasznie to psuje pi–ar.
Tchórze, po prostu, my, Polacy, byśmy im pokazali, jak ginąć. Oczywiście można by to było zorganizować po ludzku, na ochotnika, lub kwartałami, żeby się czterdziesty–czwarty nie powtórzył, dość
naszego doświadczenia.
Rozmyślałem tak i rozmyślałem, a tymczasem redaktor w parce znikł z wizji. To mnie zaniepokoiło. Nadstawiłem ucha i po chwili zrozumiałem, że Siergiej udziela mu wywiadu.
– Siergiej! – ryknąłem do słuchawki. – Natychmiast wracaj!
Już, już, na pasku na dole ekranu pojawiła się informacja, że zaraz rozmowa z naocznym świadkiem działań i to było tak nie fair, aż w oczach stanęły mi łzy. Jak on tak mógł, bez pytania? Bez odpowiedniego kontekstu. Zanim jednak zdążyłem rozzłościć się na dobre, przyciszony dialog w telefonie
zdmuchnęła potężna eksplozja.
– Sierg? – rzuciłem parokrotnie w ciszę po drugiej stronie połączenia.
Nie doczekałem się odpowiedzi. W tiwi pokazywali chmurę pyłu i dymu, na razie bez komentarza,
jeszcze do komentarzy nie doszli. Ale ja wiedziałem, że dupnęło prosto w niego.
Bohaterem skurwiel został, pomyślałem z zawiścią. I to kompletnie bez przygotowania. Przez zupełny przypadek. Tacy to mają szczęście.
22
BOŻE NARODZENIE
Anna Tess Gołębiowska
Ciężkie kroki w korytarzu oznajmiły jednoznacznie – Torgh wrócił do domu. Chrząknięciem przywitał swoją małżonkę, krzątającą się przy choince.
– Zawiesiłam nowe ozdoby – pochwaliła mu się. Miała niski, chrypiący głos. – Ale skrzaty znowu
nam zgniły.
– Gniją i gniją... – mruknął i rozłożył się na posłaniu. – A co tam tak świeci? – Skinieniem wskazał
na drzewko. Wśród gałązek coś błyskało i mieniło się jasnymi barwami.
– Nowe ozdoby. Ghtor nałapał elfów.
– Ach... Ta nowa moda. Obrzydlistwo. – Torgh odwrócił wzrok od choinki i sięgnął po wielką
płachtę gazety.
– Nie pozwolę, żeby Loga miała chałupę przystrojoną lepiej niż my. A wiesz, że co roku nas odwiedza.
– Baby, baby... Nona, kobito... – Z powątpiewaniem pokręcił głową. Irytowało go, że żona zapewne
znów nie da mu się skupić na lekturze.
– Właśnie, Torgh, nałapałbyś mi skrzatów? – Postarała się, by ton jej głosu brzmiał przymilnie.
– Wszystkie ci zgniły? – Założył nogę na nogę.
– Wszystkie... spójrz zresztą sam. Są jakieś mniej odporne niż rok temu.
Chcąc nie chcąc, dźwignął się z posłania i podszedł do drzewka. Na dolnych gałęziach leżały związane skrzaty. Powykrzywiane twarze tych, które jeszcze nie zaczęły się rozpadać od zgnilizny, przywodziły na myśl niechętne skojarzenie, że ich śmierć nie była przyjemna. Najprawdopodobniej, jak
reszta ozdób, padły z głodu. Niektóre dopiero zaczynały zielenieć, inne osiągały już ostateczny etap
rozkładu. Smród zapewne byłby nie do wytrzymania, gdyby nie to, że normalny zapach w domu orków niczym nie różnił się od woni psujących się ciał. Torgh pokiwał głową.
– Słaby rok, nie wiem, czemu te skrzaty się tak psują. Rok temu trzymały do świąt…
Ork przeniósł wzrok na wyższe gałęzie choinki. Wisiały na nich fragmenty mięsa, kości, uszy i łapy
zwierząt, skrzydła ptaków – wszystko w stanie podobnym do martwych skrzatów. Na niektórych piórach zakrzepły resztki krwi. Do kilkunastu gałązek przywiązane były miniaturowe elfy, trzepoczące
rozpaczliwie migoczącymi skrzydełkami i próbujące oswobodzić skrępowane kończyny. Gdy Torgh
potrącił palcem jedną z istotek, ta pisnęła boleśnie. Na ten dźwięk aż podskoczył.
– Tyyy! – ryknął na żonę. – To twoje modne drzewko wyje! Ja sobie wypraszam, żeby w mojej
własnej chałupie choinka zakłócała mi drzemkę! Albo je ucisz, albo wyrzucę tego drapaka przez okno!
– Ork wrzeszczał tak głośno, że Nona miała ochotę zatkać uszy, ale nie zrobiła tego. Przeczekała wybuch, niechętnie patrząc na grube krople śliny jej męża, opryskujące skórę dzika leżącą na klepisku.
– Elfy są teraz najmodniejsze – warknęła. – Twój syn nałapał je z trudem, są rzadkie, i bardzo
cenne – po śmierci skrzydełka mienią się tylko jeden dzień. Loga nie będzie miała ładniejszej
choinki od mojej!
– Skrzaty to umiałaś zakneblować... – Torgh nabrał powietrza, przygotowując się do nowego wybuchu, ale Nona weszła mu w słowo.
– Skrzaty są większe, więc można je zakneblować. Te są tak małe, że jednego
popsułam, jak próbowałam. Cicho piszczą, a twojego snu nie przerwie nawet
ryk goblina.
23
– Głupie baby i ich głupie święta... Skąd wam się to w ogóle wzięło, tobie i tej
twojej tępej siostrze? Co ci ludzie obchodzą... przyjście jakiegoś... jak mu tam, Meniska?
– Mesjasza – prychnęła. – Nieważne, w co wierzą ludzie. Chodzi o to, żeby przystroić chałupy
i dać sobie prezenty, a potem pić, jak rozbłyśnie gwiazda.
– Daj mi spać, babo. Jak już nie poczytałem...
– Jaki przykład synowi dajesz? Znowu błota naniosłeś!
– O błocie żeś sobie teraz przypomniała? Nałapię ci tych skrzatów, zadowolona? Głupie babskie
święta, jakby nie można było pić i wręczać sobie padliny bez jakiejś tam gwiazdki i Men... Mesjasza.
Gdy ork rozwalił się na posłaniu i przymknął oczy, Nona zakrzątnęła się wokół obiadu. Zdrapała
trochę pleśni z upolowanego trzy tygodnie temu dzika i wrzuciła strzępy padliny do kotła. Palenisko
ustawione w rogu pomieszczenia rzucało nerwowe cienie na ściany. Samica orka zadowolona uśmiechnęła się na myśl o gulaszu i zbliżyła się do drzewka. Szturchnęła palcem najbardziej wyczerpanego
z elfów. Jego kwilenie było bez porównania cichsze – krew spływała po nadgarstkach i kostkach u nóg
w miejscu, gdzie więzy poprzecierały delikatną skórę. Skrzydełka lśniły jeszcze, ale elf nie miał już sił
nimi trzepotać. Widać było, że pogodził się ze swoim losem i z tym, że zamiast przeżyć jeszcze długie
lata gdzieś między barwnym kwieciem runa leśnego, goniąc się z towarzyszami między krzewami
leszczyny i ukrywając w ptasich gniazdach, sczeźnie w śmierdzącej chałupie rodziny orków, patrząc
na cierpiących przyjaciół, słuchając ich niemego płaczu, gdzieś nad zwłokami skrzatów, wyglądających teraz jak pozawieszane na gałęzi gnijące kawałki mięsa. Jasna szatka elfa pierwszy raz była
splamiona krwią, a małe niebieskie oczy lśniły łzami. Białą dotąd skórę pokrył brud. Bolesne łkanie
wyrywało się z piersi stworzonka, gdy tylko Nona szturchała je swoim grubym, zgniłozielonym palcem, a elf zaczynał dyndać w więzach, jeszcze boleśniej ocierając ręce i nogi.
Smród palonego mięsa oznajmił, że woda z kotła już się wygotowała, ale samica nie zwróciła na to
uwagi. Oderwała się od swojej zabawki dopiero, gdy ciężkie kroki oznajmiły powrót kolejnego członka
rodziny.
– Ghtor, skarbeńku! – zaszczebiotała radośnie, klepiąc syna po ramieniu. Młody ork wyglądał jak
wyższa kopia swego ojca, w dodatku bardziej śmierdząca. – Jak ci dzień minął, tęskniłeś za mamusią?
Przybysz mruknął coś w odpowiedzi i ruszył w stronę kotła.
– Nie, jeszcze niegotowe, synku, może pogawędzisz trochę ze starą matką?
– No dobra... – Słychać było, że mówienie nie sprawia orkowi przyjemności i najchętniej zrezygnowałby z niego całkowicie. – Mam coś dla mamy...
Ghtor sięgnął do kieszeni brudnych spodni i wyjął z nich coś, co ukrył w zaciśniętej pięści.
– Proszę, mama weźmie...
Samica chrząknęła radośnie i wyciągnęła łapy po prezent. Syn wyrzucił na jej wyciągnięte dłonie
kilka elfów o mocno pogniecionych skrzydłach. Żaden z nich nawet nie pisnął – przerażenie, a może
też ciasnota orkowych spodni odebrały im głos. Nona wiedziała jednak, że przedwcześnie na radość –
poprzedni transport też nie krzyczał przy wręczaniu.
– Mój kochany chłopiec! – zawołała i poklepała Ghtora energicznie, cmokając go głośno w policzek.
– Dziękuję ci, skarbeńku, a teraz popilnuj ich, a mamusia pójdzie nakarmić twoją siostrzyczkę.
Młody ork ponownie zamknął w dłoni migoczące istotki i odprowadził wzrokiem matkę, udającą
się do sąsiedniego pomieszczenia. Samica podeszła do małej, topornie wydłubanej z jednego kawałka
drewna kolebki i wyjęła z niej orkowe dziecko. Miało może trzy lata, jego naga skóra nie była pokryta tak grubą warstwą brudu jak u jego rodziców, ale była już zielona i zaczynała śmierdzieć.
Nona odsłoniła chudą, obwisłą pierś i wepchnęła ją dziewczynce do ust. Ta najpierw odwróciła się niechętnie, ale gdy poznała znajomy smak matczynego mleka, wessała się łapczywie,
tak że w pewnym momencie samica musiała odciągnąć ją siłą, a mimo to na sutku
pozostały jej krwawe ślady małych zębów. Dziecko zapłakało, chcąc więcej, ale
Nona zdecydowanym ruchem wsadziła je z powrotem do kołyski i wyszła z pomieszczenia. Wróciła do kotła z przypalającym się gulaszem – siwy, gryzący
24
w oczy dym zdążył już wypełnić chałupę orków. Trzylatka nie ustępowała jednak – jej
krzyki dawały się usłyszeć nawet przez korytarz.
– Ghtor, przyprowadź tu siostrę! – warknęła wściekle Nona. – I zajmij się nią.
– Tak, matko – chrząknął ork. – A elfy matki?
– Rzuć je na stół, najwyżej się rozlezą.
Syn wypełnił polecenie i ruszył po siostrę. Zbyt długie ręce kiwały mu się wzdłuż boków,
nim sięgnął do kolebki. Orkowe dziecko natychmiast przestało płakać i zaczęło ciągnąć brata za ucho.
Przyniósł je do pokoju, w którym krzątała się Nona, i położył na posłaniu obok chrapiącego ojca.
– A cio tio? – zapytała dziewczynka, wyciągając pulchną, zieloną rączkę w stronę migocących
punktów na stole.
– Moma, nie marudź – warknęła jej matka.
– Cio tio, Ghtor, powieć!
– Elfy – burknął ork, patrząc ponurym wzrokiem na migotliwe istoty. Najwyraźniej transport zbyt
je wyczerpał, bo nie próbowały nawet uciekać. A może już dostrzegły towarzyszy i sparaliżował je
strach.
– A to cio?
– Choinka.
– Ja cię tam!
Moma zsunęła się z posłania i raczkując, ruszyła w stronę drzewka. Brat, chcąc nie chcąc, wziął
ją za rączkę i podprowadził do dekoracji. Dziecko szturchnęło jednego z elfów wiszących na gałązce.
Istotka załkała z bólu.
– Ono ksici! Zjób, ziebi nie ksiciało!
– Matka coś wymyśli…
– Masz tam widelec, skarbeńku…
Ork zaśmiał się głucho, podniósł sztuciec ze stołu i zbliżył do twarzy elfa. Ten pisnął jeszcze przeraźliwiej, a jęk przeszedł w okrzyk agonii, gdy Ghtor wbił ząb widelca w małe, załzawione oko elfa,
przebijając mu czaszkę. Mózg wymieszany z krwią splamiły niegdyś białą skórę i jasne włosy.
– Pupsiuleś tio! Djaciego? – Moma załkała. – Psied chwiją był ładni… A tejaź juź nie…
– Matka coś powie… – chrząknął zdezorientowany ork, próbując uciszyć siostrę. – Moma, one albo
piszczą, albo się psują…
– To niech ksicią, woje, ziebi ksiciałi!
Ghtor rozejrzał się niepewnie i utkwił wzrok w elfach o pogniecionych skrzydełkach, leżących na
stole. Złapał jednego i wcisnął do pulchnej łapki siostry.
– Masz.
Stworzonko, szarpane za skrzydło przez rozradowaną Momę, bało się pisnąć i bezgłośnie płakało
z bólu.
– Ciem śpać! – oznajmiło dziecko. Ghtor wziął ją na ręce i zaniósł do kolebki.
Moma wierciła się w niej przez chwilę, niemal przygniatając sobą błyszczącą istotkę, po czym
uniosła ją do twarzy.
– Jeśteś ładna, wieś? Bajdzio ładna. Fajnie cię mieć. – Dziecko śmiało się, szczęśliwe. – Maś śksidła, lataś? Pokaś!
Uniosła elfa na wysokość wyciągniętej rączki i upuściła. Istotka zatrzepotała rozpaczliwie zmęczonymi skrzydłami i zawisła w powietrzu. Moma aż zaklaskała.
– Pokaś, pokaś mi, jak lataś! Świeciś się, pokaś, jak świeciś na niebie!
Moma, zachwycona latającą zabawką, zrobiła to, czego w pewnej chwili
uczy się większość dzieci, a z czego rodzice nie zdają sobie sprawy – wysunęła się z kołyski i miękko opadła na klepisko. Wyciągnęło rączkę
w stronę elfa, który opadł na nią, zmęczony. Moma zaczęła raczkować w stronę okiennicy, której nigdy nie dało się do końca domknąć,
a która sięgała aż do ziemi. Posuwając się naprzód, zaciskała małą
25
dłoń na elfie, niemal go dusząc, nieświadoma, jak dużą krzywdę może mu wyrządzić. Dziecko myślało tylko o ładnej błyskotce na tle nieba, które oglądała tak rzadko, bo mama powtarzała, że to głupie. Tylko czasami brat brał ją na ręce i pokazywał
jej to, co jest poza chałupą orków. No i sama, od niedawna, wypełzała czasem z kołyski, a rodzice
myśleli potem, że z niej wypadła.
Wreszcie Moma dotarła do okiennicy. Otworzyła rączkę, a wyczerpany elf z trudem zaczerpnął
powietrza.
– Leć, leć! Pokaś mi! – Orkowe dziecko z zapałem wyrzuciło rączki w górę, jak mogło najwyżej.
Elf ponownie rozpaczliwie zatrzepotał skrzydłami i utrzymał się w powietrzu. Przed nim był jednak
większy wysiłek – unieść się aż do szczeliny i przecisnąć się przez nią. Na to istotka nie miała już sił,
a jednak, z mozołem, zaczęła się wznosić. Dziecko szczebiotało radośnie i pokrzykiwało, ale elf myślał
tylko o jedynej szansie na przeżycie. Wreszcie udało mu się, osiągnął wysokość szczeliny i poczuł,
że traci siły. Opadając, chwycił się szyby drobnymi rączkami, natychmiast kalecząc je na szkle, ale
nie puścił. Ostatkiem sił podciągnął się na ramionach i zeskoczył w dół. Powiew świeżego powietrza,
tak inny od smrodu w chałupie orków, napełnił go nadzieją i dodał sił, istotka ponownie zatrzepotała
skrzydłami i ruszyła przed siebie, wiedząc, że już długo tak nie wytrzyma. Leciała w stronę roślin,
by zaszyć się w nich choć na chwilę. Po twarzy elfa spływały gęste łzy, nie potrafił przestać myśleć
o towarzyszach, którym nie potrafił pomóc, o tych, którzy już zginęli i o tych, których śmierć miała
dopiero zabrać.
A trzyletnie dziecko orków, mała naga dziewczynka o zgniłozielonej skórze, klaskało pulchnymi
rączkami i szczebiotało radośnie, patrząc na tę błyszczącą drobinkę, która zniknęła już między liśćmi.
Moma podpełzła pod swoją kołyskę, zwinęła się w kłębek i ssąc kciuk, zasnęła. Śniła o ślicznej, latającej zabawce, o tyle ładniejszej od tych wepchniętych na choinkę jej podobnych i od tych, które leżały
na stole rodziców. O zabawce o wiele ładniejszej od tej dziwnej gwiazdy, której rodzice wypatrywali
rok temu, zanim wymienili się padliną i zaczęli żłopać wino, aż zasnęli. Nie mogła być świadoma,
że z okazji świąt właśnie podarowała komuś wolność i życie. Wiedziała tylko, że to, co zrobiła, było
ładne – więc takie, jakie Moma chciała, żeby było.
26
Aniołki na śniegu, Milena Zaremba, http://milena-zaremba.deviantart.com
27
CORAZ BLIŻEJ ŚWIĘTA
Michał Cetnarowski
Święta w tym roku rozpoczęły się już we wrześniu. Pierwszy do boju ruszył Zgniatacz.
– A więc tak – tłumaczył gnomom w zielonych kubraczkach ten kobold o uśmiechniętej twarzy
siwego pedofila, ostrzem szerokiego noża myśliwskiego typu Bowie wydłubując spod paznokci brunatne skrzepy i co chwilę krzywiąc się na czerwony mundur, który od ostatniej ofensywy musiał się
najwidoczniej skurczyć. Chochliki tłoczyły się wokół niego i patrzyły z uwielbieniem w maślanych
oczkach ćwierćidiotów. Kiedy któryś zapomniał się i wbił z rozpędu spiczaste ząbki w potężną łydkę
Zgniatacza, ten odtrącał go beznamiętnie albo z cichym pstryknięciem zgniatał małą główkę między
potężnymi paluchami i kontynuował: – Najważniejsze to opanować główne żerowiska, szlaki wiodące
do wodopojów i paśniki. Dalej: główne natarcie poprzedza zawsze uderzenie oskrzydlające. Wozy
z zaopatrzeniem już ruszyły, mamy dżingle, plakaty, wykupione bilbordy na głównych kierunkach
ofensywy. Kto odpowiada za bombki, lampki i choinki?
Rudolf z nosem umazanym towotem uniósł łapę i zaraz wrócił do przerwanej roboty. Jako jedyny
mógł sobie pozwolić na poufałość z bossem, znali się ponoć jeszcze z dawnych, pogańskich czasów.
Bezwiednie wyszczerzył wilcze kły i zabrał się za wymianę przedniego wahacza.
– Dobrze. Przed kim musimy się bronić?
– Polokokciarzami i frajerami od kolęd!
– A co mamy w odwodzie?
– Cukierasy i plastikowe pozytywki – rozmarzył się jeden z gnomów. Kubraczek, jak u nich wszystkich, obwieszony miał przez granaty puszkowe z płynnym cukrem, bardzo żrące, i batony czekoladowe o podwyższonej zawartości nugatu.
Zgniatacz pokiwał z uznaniem i z rozpędu pstryknął jego małą główką, jakby bawił się folią bąbelkową, której hałdy leżały w dalszej części przepastnego magazynu i czekały, żeby owinąć w nie
ten cały chłam, toksyczną broń ostatniej szansy, kiedy zawiodą już wszystkie inne środki masowej
zagłady ducha. Podjął:
– Pamiętajcie: żadnej, kurwa, litości. Co mamy dla wydymanych?
I chór dziecięcych głosików odpowiadał z uczuciem, a diabelskie oczka łyskały złośliwie spod
szmaragdowych filcowanych czapeczek:
– Płacz i zgrzytanie zębów! Ogień ciemności zewnętrznych! Chuja i figę z makiem!
Na metalowym stole roboczym od dawna nieużywanej tokarki, który pełnił teraz rolę biurka dyrektorskiego, rozdzwonił się staroświecki telefon. Zgniatacz przerwał doroczne przemówienie motywacyjne i, rozzłoszczony, poszukał wzrokiem Niedźwiedzia.
Polarny, tłusty jak śledź w oleju, zgramolił się z kanapy, poprawił buchalteryjne zarękawki. Sierść
na łapach brudziła mu się jednak nawet mimo takiej osłony. Odebrał i słuchał dłuższą chwilę.
– No, kto tarabanił? – zagadnął zniecierpliwiony Zgniatacz, kiedy już Polarny odłożył aparat.
Bossa rozpierała energia, ale poczuł też lekkie ukłucie niepokoju. Te punki tutaj nie muszą
o tym wiedzieć, ale on także miał swoich szefów i zdawał sobie sprawę, że komu jak komu,
ale im lepiej nie poskakiwać i kiedy szczają ci na plecy, grzecznie potakiwać, że ciepły
deszcz pada. Hajs się musiał zgadzać.
28
– Ci od Dżisasa – sapnął Niedźwiedź. Zgniatacz wypuścił powietrze i zamaszyście schował szerokie ostrze do wyślizganej pochwy na udzie. Wiedział, że zaczęło
się na poważnie. – Nie chcę cię martwić, szefie, ale musimy się zbierać. Dostaliśmy cynk
od Zajączka, że i oni zaczęli już walczyka. Muszę przyznać, że nie pierdolą się w tańcu.
Zgniatacz popatrzył pytająco.
– Właśnie wykupili na cały kwartał pasmo reklamowe na Polsacie.
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
29
CZERWONY KASZKIET
Romuald Pawlak
Był późny wieczór dwudziestego pierwszego grudnia.
W kamienicy na Piłsudskiego 12 – o ile nie spał snem starczym i płytkim – straszył Euzebiusz,
zwany Zębem z racji nie tyle nawet imienia, ile okropnego charakteru. Nikt nie chciał pod „12” mieszkać, co staremu dziadydze bardzo odpowiadało.
Ale to w ogóle musiała być jakaś felerna okolica, bo pod „14” wcale nie działo się lepiej. A przynajmniej tak uważał Dominik Górski, mężczyzna po przejściach, niby w sile wieku, a jednak czujący się
jak wypalony pożarem samotny wrak.
Od roku wynajmował pod „14” mieszkanie, i właśnie dowiedział się, że jest jak papierek, którego
najlepiej by się było pozbyć. Nikt mu nie powiedział niczego wprost, o nie! Wkrótce jednak kamienica
miała przejść generalny remont – a on coraz boleśniej zdawał sobie sprawę, jak bardzo nie przystaje do
tej kamienicy dziś, i jak jeszcze bardziej nie będzie pasować tu w jej nowym życiu, po zakończonym
remoncie. To miało być katharsis dla murów i mieszkańców. Lecz jego życie było tak puste i jałowe, że
nie potrzebował żadnego oczyszczenia, raczej sensu, usprawiedliwienia dla tego półtora tysiąca minut
każdego dnia.
Remont był kwestią przyszłości, póki co w roli czyściciela występowała zima. Nim do prac przystąpią właściciele kamienicy, ona wykona wstępną robotę: wymrozi wszelkie robactwo, które nie zdoła
się schronić dostatecznie głęboko w szczelinach, a sporo brudu wypłucze podczas wiosennych roztopów. Na razie mrozu wciąż przybywało, odgarniany na pobocza śnieg utworzył półmetrowe zaspy,
pomiędzy nimi wąskie tory na chodnikach i nieco tylko szersze, za to bardziej śliskie, na jezdniach.
Tego wieczoru Górski podjął decyzję. Zapakował w papierową torbę trzymaną na jakąś specjalną
okazję butelkę whisky, zrobił w mieszkaniu porządki, do kieszeni marynarki wsadził dokumenty,
a potem narzucił na grzbiet kurtkę i wyszedł z mieszkania, trzymając w ręku zawiniątko z alkoholem.
Napoczął go jednak dopiero przed klatką schodową, przyglądając się światu odzianemu w biel. Biel
bywa oczyszczająca, pomyślał ze smutkiem.
Odkręcił korek i pociągnął pierwszy łyk, potem powoli ruszył chodnikiem przed siebie. Pójdzie,
gdzie go nogi poniosą. Runie w zaspę, zaśnie, noc i śnieg przykryją go swą łaskawością. Raz w życiu
dotknie go szczęście, spotka aniołki. Jak zwykle będzie miał pecha, obudzi się w szpitalu bez rąk czy
nóg. Był gotów na wszystko, byle przerwać stagnację i tę paraliżującą myśl o novum, które go nie
obejmie. Postanowił się z nim zmierzyć, wyjść mu naprzeciw.
Z góry sypał się śnieg. Zapiął szczelnie kurtkę, walcząc z suwakiem i zatrzaskami. Później gdzieś
ją porzuci, ale nie wcześniej niż w połowie butelki i parę przecznic dalej.
Na moment odwrócił wzrok od ulicy, przypominającej wyrąbany w lodzie tor bobslejowy, i przegapił chwilę, gdy znalazła się na niej kobieta (ledwie to rozpoznał, miała narzucony na głowę obszyty
futrem kaptur), ubrana w jasnozieloną kurtkę. Spokojnie przecinała ulicę, może wracała z jakiejś
imprezy przedświątecznej, a teraz dopadło ją zmęczenie, świat zewnętrzny niewiele obchodził.
W tej samej chwili zza zębatych zasp zmrożonego śniegu, niczym krwisty język wysunął
się niewielki opel, kierowany przez mężczyznę w czerwonym kaszkiecie. Ślizgając się
w rynnie wytyczonej zaspami, próbował kobietę ominąć. Ale był jak otwarta butelka w ręku Górskiego – to się musiało skończyć kontaktem. Górski w niemym
przerażeniu obserwował zbiegające się linie trasy kobiety i mastodonta, zbyt
nieruchawego, aby nie stratować przypadkowej ofiary.
30
Raptem kilka metrów od niego, w miejscu, gdzie w nasypie odrzuconego na pobocze
śniegu znajdowała się luka, auto zatańczyło po raz kolejny na wyślizganej jezdni i wykonując ostatni rozpaczliwy ruch, zdołało uniknąć trącenia kobiety maską, zahaczyło ją
lusterkiem. Mimo to impet uderzenia skierował ją prosto w stronę mężczyzny…
Górskiemu przemknęła przez głowę absurdalna w tej sytuacji myśl, że jedną ręką jej nie
złapie, a flaszki szkoda… Zaraz potem puścił papierową torbę i chwycił kobietę, nie pozwalając
runąć na bryły zmrożonego śniegu. Niemal równocześnie rozległ się trzask pękającego szkła i rozeszła
ostra woń alkoholu.
Zszokowana, niewiedząca, co się właściwie stało, zastygła w jego ramionach. Dopiero po kilku
sekundach popatrzyła na niego przerażonym wzrokiem i wstrząsnęła się, wyczuwając alkohol. Odepchnęła go z lękiem.
Auto tymczasem z piskiem odjeżdżało. Kierowca ani myślał się zatrzymać i sprawdzić, czy potrącona żyje.
– Pamiętam numer – wyszeptał Górski, jak najważniejsze w życiu słowo przepowiadając w myślach
„NIK 98V6”, „NIK 98V6”, „NIK…”. – Tego auta, co panią potrąciło.
W jej oczach dostrzegł następujące po sobie błysk zrozumienia i nadziei, że nie zostanie sama
w próbie wymierzenia sprawiedliwości. Już nie patrzyła na niego jak na uciążliwego pijaka.
Zima cięła mrozem, śnieg przykrywał ich oboje dużymi płatkami, wyglądającymi jak małe obrusiki zrzucane z nieba, żeby Wigilia mogła mieć uroczysty charakter. Górski nieustannie przepowiadał
sobie numer drogowego pirata, uśmiechając się niepewnie do kobiety. Miał poczucie, że jego życie
wreszcie, chociaż na chwilę, póki nie złoży zeznań, będzie miało sens.
Numer i czerwony kaszkiet. I spojrzenie tej kobiety. To chciał zatrzymać jak najdłużej w pamięci.
31
Ilustracja: Kinga Schossler, http://crystal-chidori.deviantart.com
32
DOBRA NOWINA
Tomasz Duszyński
– Młody jesteś, mało jeszcze wiesz. Mleko pod nosem, a mądrzysz się, jakbyś wszystkie rozumy
pozjadał. – Kacerpski fuknął coś jeszcze i wpatrzył się w płonące polana.
Anton poczuł, jak rumieńce wykwitają mu na policzkach. Ciepło było od ognia, ale tak naprawdę
płonął ze wstydu. Popatrzył na Zawigrodę. Ten wydawał się nie słuchać ich sprzeczki, ale pewnie
swoje pomyślał. Stary miał czujne spojrzenie i słuch, którego mógł mu pozazdrościć niejeden młodzik.
Głupio było Antonowi przed swoim patronem, że wyszedł na durnia, oj głupio.
Może ta cisza lasu, skrzypienie śniegu ściskanego przez mróz, nastrój chwili poniosły go odrobinę
za daleko. Zawsze miał wybujałą wyobraźnię, a w tej chwili, pod błyszczącym srebrem księżycem,
odczuł niepokój i chciał się nim podzielić ze starszymi.
– Biesy z lasa wychodzą. – Kacerpski widać miał jeszcze ochotę dogryźć młodzieńcowi. – Mutantów też sporo, ale zimą chowają się po cieplejszych kątach. A ty o mechanicznym ludziu gadasz jakieś
niestworzone historie. Jakbyś miał oleju w głowie, to byś wiedział, że taki mechaniczny, to zardzewiałby w tym śniegu. Stałby jak jakowaś rzeźba, co z każdym rokiem chyli się ku upadkowi. Zresztą kto
to słyszał, by mechaniczny mógł działać. Bez prądu? Baterii? Akumulatorów? Po wojnie my ino ogień
rozpalamy, jak jacyś pierwotni. Strzelba jest najbardziej skomplikowaną maszynerią w promieniu setek kilometrów, a ty byś chciał, żeby…
– Starczy już, młodemu dopiekłeś. – Głos Zawigrody nagle zahuczał w powietrzu. Stary zapatrzył
się gdzieś w ciemność lasu, pozostawał czujny, jak gotowy do skoku śnieżny kot. – Ciszej se mędrkuj
i baczaj, żebyś sam na głupka nie wyszedł.
– Bo to się krew w człowieku burzy, jak takie głupoty słyszy…
Kacerpski jeszcze chwilę pojojczył, potem jednak sam jakby poczuł się nieswojo, bo karabin na
kolanach wygodniej ułożył i zlustrował okolicę szybkim spojrzeniem.
Anton wstał, otrzepał nogawki i wyciągnął się, prostując kości. Nie chciał drążyć tematu. Mógł
mieć zwidy. Kto wie, co widział ostatniej nocy, może wszystko mu się przyśniło?
– Ty gdzie? – warknął Zawigroda.
– Siku. – Młodzian wzruszył ramionami. – Biesów i mutantów nie ma się co bać podobno, to idę
za drzewko.
– Idź i zaraz wracaj – zgodził się stary.
Anton przypatrzył się pomarszczonej twarzy. Światło od ognia tańczyło na pobrużdżonych policzkach, cienie wydłużały rysy, nadając im jakiegoś zwierzęcego charakteru. I Anton teraz był w stanie
zgodzić się z Kacerpskim, że wszyscy z Okręgu stali się jak ci ludzie pierwotni. Polowali, uczyli się
budować z drewna i kamienia, uczyli się żyć na powierzchni. Ale im to wszystkim topornie szło.
Zapomniane sztuki z trudem odtwarzali. Odkąd wyszli spod ziemi, nie zapuszczali się do miast.
Nie chodziło o promieniowanie, które już podobno nie robiło krzywdy. Straszyło tam po prostu,
a zgliszcza stały się domeną zmutowanych bestii. Prikaz był, żeby trzymać się od miast z daleka. Wokół wioski rozstawiono posterunki i tak od kilku miesięcy nikt Okręgu nie opuścił,
ani się do niego nie przedarł.
Śnieg skrzypiał pod butami Antona. Młodzian zapadał się w nim coraz głębiej,
ale nie przejmował się tym. Wręcz przeciwnie, wciąż chłonął czyste powietrze,
nie mógł napatrzeć się w niebo i gwiazdy. Przez jedenaście lat życia widział
33
tylko kaszty, stemple i wydrążone tunele. W najlepszym wypadku miał kilka metrów nad sobą, a ciemność była jego największym przyjacielem. Teraz też lepiej
funkcjonował nocą.
Anton odszedł jeszcze kilka kroków, może chciał pokazać Kacerpskiemu, że strach go nie oblatuje z byle powodu. A może miał po prostu dość towarzystwa ludzi, z którymi w tunelach spędził całe
życie. Teraz otwarta przestrzeń przyzywała, chciało się po prostu pójść przed siebie i nie zatrzymywać,
zapomnieć o tym, co było, i pisać przyszłość na nowo.
Chłopak nie zdążył krzyknąć, gdy zapadł się pod nim śnieg. Anton wystawił ręce, ale napotkał
tylko pustkę i miękki puch. Przygotował się na uderzenie, skulił się w sobie, chroniąc kończyny przed
połamaniem.
Upadł na bok. Powietrze uleciało z sykiem z płuc. Podłoże jednak było miękkie.
Chłopak usiadł i zaśmiał się, otrzepując kurtkę i spodnie. Już układał w głowie historię, jaką opowie Marcie i Bazylemu po powrocie do chaty. Nagle jednak uśmiech zamarł na jego ustach.
Znalazł się w pieczarze. W jej środku pulsowało pomarańczowe światło. Wydawało się, że unosiło
się dwa metry nad ziemią. Chłopak jednak dostrzegł, że to światło otoczone jest zwalistą bryłą. Oczy
przyzwyczajone do ciemności wyłowiły kształty; zarys ogromnej głowy, barków podobnych do głazu
i potężnych niczym legary kończyn.
Nie śnił. Widział wcześniej to widmo, które co jakiś czas podchodziło do granic Okręgu, jakby
upewniając się, z kim będzie miało do czynienia.
Kilku stalkerów opowiadało o maszynach pozostawionych przez ludzi. Miały zaprowadzić porządek na świecie ogarniętym radioaktywną pożogą. Ich zadaniem było oczyścić świat z zagrożeń i przygotować na powrót swoich stwórców, którzy znów z podziemi wylegną na świat. Większość włożyła te
opowieści między bajki, bo mutantów wciąż było na świecie od groma. Teraz jednak chłopak znalazł
dowód na to, że ci zaprawieni w boju zwiadowcy mówili prawdę.
Serce podskoczyło, gdy Anton zdał sobie sprawę, że metalowa postać drgnęła, zaskrzypiała jak
śnieg ścięty mrozem. Pomarańczowa kula ognia przygasła, w powietrzu rozległ się za to dudniący
głos.
– Wróciłeś, człowieku, przyszedłeś po swoje…
Strach targnął chłopakiem, Anton zadrżał, jakby gdzieś w jego trzewiach nastąpiło tąpnięcie. Metaliczny niczym echo ze stalowej studni głos przytłoczył go.
– Mój czas się dopełnił. Przejmij moc, którą mi dałeś, człowieku. Zdejmij ze mnie ten ciężar.
*
Anton szedł w stronę Kacerpskiego i Zawigrody wyprostowany, dumnie trzymając dar w wyprostowanych przed sobą rękach. A oni wstali i patrzyli na niego, jakby zobaczyli na nieboskłonie pierwszą gwiazdkę, jakby zwiastował im jaką dobrą nowinę.
34
DUCH PRZYSZŁYCH ŚWIĄT
Duncan Shields
W telewizji właśnie zaczynał się szósty sezon „Akademii Floty Gwiezdnej”. Pudełka po pizzy leżały w stosach dookoła, światło było zgaszone. Brudne ubrania i bielizna porozrzucane były wszędzie,
gdzie się nie ruszyć.
Lenistwo Jima osiągnęło szczyt. Z każdym miesiącem był coraz grubszy. Wujek załatwił mu robotę na stanowisku stróża w skrzydle naukowym uniwersytetu, ale wcale mu się tam nie podobało.
Wprawdzie pracował tylko na kawałek etatu, ale przez to całe pracowanie bolały go plecy, a szef ciągle
go poniżał.
Jim sięgnął po pilota, by podkręcić głośność, a wtedy z telewizora błysnęło światło i pojawiła się
przed nim duża postać, zasłaniając ekran.
Jim odskoczył w tył z taką siłą, że cofnął się z całą kanapą, zarysowując podłogę. Z tego wysiłku
aż się zasapał.
– Jim, nie panikuj. Mamy tylko kilka minut na rozmowę. – Przekopawszy się przez stos pudełek
i ubrań, postać włączyła lampkę stojącą na biurku.
Jim popatrzył na przybysza i zamarł. Patrzył na samego siebie, tylko starszego o ładnych parę lat.
Z ogromną nadwagą, zapuszczonego, tylko włosów jakby mniej, i do tego posiwiałych.
– Jim, jestem tobą. Nadal stróżuję w wydziale naukowym. Wynaleźli podróże w czasie. Jako jeden
z niewielu mam klucze i mogę tam wejść po godzinach. Cały zespół świętuje, a ja jestem sam. Pewnie
mnie za to zwolnią, ale masz.
Postać wręczyła Jimowi kilka kartek papieru, na których zapisane były numery.
– To szczęśliwe zestawy liczb na loterię. Korzystaj z nich mądrze i nie bądź zachłanny. Nie zwolnij
się z pracy i nie wydawaj pieniędzy jak jakiś idiota.
W miarę jak mówił, na jego palcach pojawiło się kilka złotych pierścieni, a w ustach – złoty ząb.
W uchu znalazł się kolczyk z brylantem. Skromny, ale drogi.
– Zrób parę pompek i zapisz się na siłownię. Wystarczy choć parę ćwiczeń, ale regularnie. Moje
serce jest na granicy wytrzymałości, lekarze mówią, że został mi góra rok i będę potrzebować przeszczepu. Na szczęście mnie na to stać, więc się nie martwię, ale proszę, posłuchaj mnie.
Im dłużej mówił, tym był szczuplejszy. Nie stał się mięśniakiem, ale zaczął wyglądać o wiele lepiej.
Nawet przerzedzone włosy nie wyglądały już tak źle. W oczach widoczna była pewność siebie i taki
zdrowy błysk. Stał bardziej wyprostowany i nie przepełniała go już panika.
– Jim, wróć do szkoły. Mamy talent do matematyki. Dzięki temu byłem w stanie zorientować się,
jak działa ta maszyna. Wyobraź sobie, co moglibyśmy osiągnąć, gdybyśmy się naprawdę przyłożyli!
Stary, gdybyś poszedł na studia, nie skończyłbyś jako pożal się Boże stróż.
Poplamiony dres starszego Jima rozpłynął się, zastąpiony przez fartuch laboratoryjny. W ręce
trzymał teraz notes.
– Moi koledzy zaraz wrócą. Nie wolno nam używać maszyny na własne potrzeby, więc na
pewno poniosę konsekwencję, jeśli mnie złapią. Jeszcze jedno. Zaproś Janine na randkę. Mam
fantastyczną pracę, ale żałuję, że nie mam dzieci. A ona była tą jedyną.
Zapadła cisza, a wyraz twarzy starszego Jima się zmienił.
– Okej, muszę lecieć. Czas wrócić do domu, otulić dzieci kołderką na dobranoc i podzielić się z żoną dobrymi wieściami. Zapamiętaj, co powiedziałem.
35
Rozbłysło światło, postać zniknęła.
Jim usiadł, patrząc w pustą przestrzeń, gdzie przed chwilą widział siebie samego z przyszłości. Odłożył pilota, rozejrzał się dookoła, a następnie zaczął sprzątać mieszkanie.
Przełożyła Magda Małek
http://365tomorrows.com/09/05/ghost–of–christmas–future/
36
Bombki, Ewelina Kuczera, http://kot-filemon.deviantart.com
DUCHY PRZYSZŁYCH ŚWIĄT
BOŻEGO NARODZENIA
Mark Gorton
Moi nowi przyjaciele są martwi. Wszyscy. Ale to nie znaczy, że nie dostaję od nich prezentów.
Prezentów w postaci słów i zrozumienia, wzroku i słuchu. Dzięki nim mogę myśleć nie tylko
w swoim języku, ale także w ich językach. Wokół siebie przez cały czas słyszę głosy jak niewidzialne
motyle, które trzepocą skrzydłami i fruwają. I czuję ich miłość do mnie. Jest bardzo silna, bo moja
obecność to obietnica zbawienia. Wierzą, że wielu podąży za mną na statkach o wiele większych niż
ten, który mnie przywiózł. A gdy pasażerowie na statkach przybędą i odejdą, zostawiając niektórych
ludzi, a stanie się to wiele razy w ciągu wielu lat, niektóre z motylich głosów zostaną, a inne odejdą.
I tak się będzie działo do dnia, gdy wszystkie głosy ponownie będą miały ciała i dłonie.
Tymi nowymi dłońmi zbudują miasta i dzięki nim życie pozbawione bólu oraz rozpaczy zostanie
osiągnięte nie w jednym, ale w dwóch światach.
Przedwczoraj głosy płatały figle. Na kilka godzin zniknąłem, jakby było coś ze mną nie tak. Wyobrażam sobie, jak bardzo wystraszyli się wszyscy w domu – chce mi się śmiać, kiedy o tym pomyślę
– gdy głosy niosły mnie na szczyt wzniesienia, skąd mogłem spojrzeć przez ich martwe oczy na rozległe jezioro zasilane krętymi rzekami, a na brzegu jeziora stało wiele budynków, między którymi wiły
się wąskie uliczki. Uliczkami przemieszczali się we wszystkie strony dorośli i dzieci, tańcząc, zawsze
tańcząc w rytm muzyki złożonej z motylich głosów wszelkich barw i tonów. Niegdyś były dziesiątki
tysięcy takich miejsc.
Ich życie było ciągłym tańcem, celebracją ruchu i gracji, i chórem tworzonym przez całą cywilizację, niezliczoną ilość dusz nieustannie wyśpiewujących swoją miłość dla świata i dla siebie nawzajem.
Ja też próbowałem śpiewać i teraz to oni mogli się pośmiać – nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Ale
w ich śmiechu nie było okrucieństwa. Ich miłość otaczała mnie ze wszystkich stron jak skrzydła, trzepoczące gwałtownie, muskające, a ja byłem szczęśliwy, gdy głosy niosły mnie z powrotem do mojego
świata i gdy znów uczyniły mnie widzialnym. Od razu przekradłem się do skały, do której mnie zaprowadziły. Do specjalnej skały z małymi, pełnymi niespodzianek skamielinami.
Pracując, wyobrażałem sobie, jak pewnego dnia Ziemia będzie pełna tańca i śpiewu, jak jedne
miasta upadną, a nowe powstaną. Ludzie będą się bali, ale przysięgam – nie ma powodu. Następują
zmiany, a zmiany są dobre. Śpiew i taniec są o wiele lepsze niż walka i krzyk.
Dziś otrzymałem kolejny prezent, najlepszy ze wszystkich. Nowe imię. Głosy zebrały się, otoczyły
mnie i śpiewały, śpiewały i skandowały moje nowe imię. Ramesh. Tak brzmi moje nowe imię – to ich
słowo oznaczające Wolność.
Myślę, że jest o wiele lepsze niż Ciekawość.
Wszyscy wiemy, do czego prowadzi ciekawość.
Przełożyła Monika Olasek
Tekst pierwotnie opublikowany na 365tomorrows
365tomorrows.com/12/30/ghosts-of-christmas-to-come/
38
DUMPS
Krzysztof Maciejewski
Brodaty mężczyzna w głębokiej studni. W górze wysoko nad jego głową wiatr gra na piaszczystym
instrumencie. Ta muzyka nie dociera jednak do jego uszu, bo wsłuchany jest w burze przetaczające się
gdzieś w głowie. Wszystko tonie w ciemności, nawet pioruny są czarne. Nie widać jego siwej brody,
okularów wieńczących uśmiechniętą onegdaj twarz, płaszcza z kapturem. Porzucony wór u jego stóp
przybrał kształt ludzkiego ciała skazanego na zatracenie.
Mężczyzna czuje, że zostanie tu na zawsze, że mentalnie od wielu lat przynależał do tego miejsca.
Wie, że na niego czekają, ale woła:
Nie będzie żadnych jebanych świąt! Mam, kurwa, depresję!
39
Eryngium, Kamila Stankiewicz, http://vasylissa.deviantart.com
DZIADEK JACEK
Istvan Vizvary
O tym, że dziadek Jacek jest zdrowo pierdolnięty, wiedziała cała rodzina. Nawet ciocia Halinka,
z Alzheimerem, Parkinsonem i astygmatyzmem, kiedy ją odwiedzaliśmy, pytała najpierw o zdrowie
„Jacusia”, a dopiero potem wyzywała nas od Hitlerów i Jaruzelskich.
Dziadziuś potrafił kupić dwadzieścia kilo schabu i ugotować z niego kompot, zapełniając setkę
słoików odrażającym płynem barwy słomkowej, który potem nalewał nam co niedziela do kubków
przy obiedzie, chwaląc, jakie to pyszne mirabelki były tego lata. Zdarzyło mu się też pomylić tramwaj do domu ze sklepem meblowym i przesiedzieć w szafie do otwarcia salonu następnego dnia
rano, a następnie złożyć skargę w MZK na brak świeżego powietrza w wagonach. Niezapomniane
były też jego przygody z domową wędzarnią, w której notorycznie zamykał to jakiegoś kota, to
znów parę wiewiórek, upierając się, że wlazły tam zwabione zapachem środka do usuwania przypalenizny. I oczywiście regularne interwencje policji, wzywanej do uwalniania zaproszonych do domu
świadków Jehowy, których dziadek, nazywając służbą, zmuszał do pieczenia chleba, gotowania
obiadu czy krochmalenia bielizny.
Owego pamiętnego czerwcowego dnia dziadek Jacek wrócił z miasta po trzech dobach nieobecności, taszcząc wyliniałą palmę kokosową w wielkiej donicy. „Była w promocji, myśleli, że jej nie znajdę
na wędliniarskim”, wyjaśnił. „Będzie jak znalazł, sami zobaczycie”. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co konkretnie mu się z czym pomyliło, ale na wyjaśnienie tajemnicy przyszło nam jeszcze trochę poczekać.
Zamykał się wieczorami w gabinecie, szeleścił czymś i pobrzękiwał, nie wiedzieliśmy – złowieszczo
czy może raczej obiecująco, tym bardziej, że nad ranem pakował efekty swojej pracy do plastikowych
worków na śmieci, starannie owiniętych cynfolią dla ochrony przed „szpiegostwem elektronicznym”,
jak to wyjaśnił kiedyś szeptem, rozglądając się podejrzliwie wokoło.
Kiedy w pierwszy dzień lipca, wypadający tamtego roku w niedzielę, wychynął wreszcie ze swojej
kryjówki i zaczął wieszać na rachitycznych liściach bombki i łańcuchy z kolorowego papieru, wszystko stało się jasne. Z pobieżnych rachunków, które każdy z domowników przeprowadził błyskawicznie
na własną rękę wynikało, że do tegorocznych świąt Bożego Narodzenia dziadka Jacka zostały jeszcze
trzy niedziele, a na twarzach wypisane mieliśmy wszyscy pytanie: cóż takiego dostaniemy w prezencie? Nie zdążyliśmy się jeszcze do końca otrząsnąć po zeszłorocznej niespodziance: oryginalnym
zestawie środków do pielęgnacji wózka inwalidzkiego, który każdemu z nas dziadek wręczył w wigilię
Bożego Narodzenia przekonując nas, że to paczka gorzkiej czekolady 99%. Gdyby nie kazał nam jej na
miejscu odpakować i spróbować, zapewne szybko zapomnielibyśmy o całej sprawie, jednak gęsty płyn
pozostawił po sobie trudne do wyparcia, oleiste i wyjątkowo odrażające wspomnienie.
Giełda domysłów rozpoczynała swoją działalność, gdy tylko za dziadkiem zamykały się drzwi
mieszkania. Może tym razem po prostu zapomni? A może zafunduje nam wszystkim wycieczkę
all–inclusive, planowawszy jedynie wręczyć nam zapakowane w papier toaletowy bezcenne zeszłoroczne katalogi biura podróży, które odkupiłby od zdumionych pracownic za równowartość ich trzech lub czterech pensji? Może wreszcie, inaczej niż kiedykolwiek dotąd, wręczy
nam pieniądze, żebyśmy sami sobie coś kupili? Pięć banknotów z Waryńskim, po
sto złotych jakby nie było, z pewnością zaspokoiłoby jego poczucie lekkomyślnej
rozrzutności.
41
Nikt z nas oczywiście nie zgadł, jak nieprawdopodobny pomysł zagościł tym razem
pod czaszką naszego ukochanego praszczura. Nie, nie były to złote rybki w papierowej
torebce z napisem „społem”, ani też cukier puder „od razu zmieszany z solą, żeby się
znowu nie pomyliło z pieprzem”. Otóż dziadek Jacek podarował nam psa. Kundel miał na
imię Wenancjusz (napisane tak było na medaliku na szyi nieszczęśnika) i należał do niejakiej
Wiktorii Mencel, zamieszkałej przy ulicy Paderewskiego, czyli dwie przecznice od nas. Gdyby
nie okoliczności, zapewne podrzucilibyśmy zwierzaka z powrotem nocą i zapomnieli o sprawie.
Niestety, nie było to takie proste. Kiedy wreszcie dowiedzieliśmy się, czym postanowił nas obdarować dziadek, Wenancjusz nie żył od dobrego tygodnia. Tak powiedziała policja, która wyciągnęła
obu z komina, w którym utkwili – pies, zapakowany schludnie w siedem pieluszek pampers, również
na głowie i wszystkich nogach, oraz dziadek, równie starannie odziany w strój psa Pluto, który musiał staruszkowi skojarzyć się w jakiś sposób ze Świętym Mikołajem. Może chodziło o dobroduszny
uśmiech kompletnego idioty, który niezmiennie gościł na obu, jakże poza tym odmiennych obliczach
mitycznych postaci?
Nigdy się tego nie dowiemy, bo chociaż po dziadku Jacku można się było spodziewać dowolnie
frywolnych odwiedzin pod tysiącem postaci zapewne dostępnych duchom, nie odezwał się do nas od
śmierci ani razu. Może po prostu jest zbyt zajęty.
Może zbyt dobrze się bawi.
Bardzo nam cię brakuje, dziadku. Dalej cię kochamy, choć jesteś już pewnie dawno w raju. Miej
tam zawsze Wesołe Święta!
42
FACECI W CZERWIENI
Jacek Inglot
Alarm ogłosił Kazik. Jak zwykle pierwszy zareagował Wojtek, pytając, czy powinien przygotować
kombinezony i dezintegratory. Adam, trzeci członek sekcji, miał z kolei wątpliwości co do zasadności
postawienia oddziału w stan pogotowia, choć głównie chodziło mu o to, że wieczorem umówił się
z dziewczyną do kina. Kazik autorytatywnie uciął wszelkie dyskusje, zarządzając o osiemnastej zbiórkę w garażu Adama, pełniącym zarazem rolę centrum sztabowo–logistycznego.
Kiedy sekcja zebrała się w komplecie i obsiadła ustawiony w kącie pomieszczenia stolik, gdzie
zwykle właściciel grał z sąsiadami w pokera na drobne, Kazik wyciągnął smartfona i pokazał pozostałym zdjęcie.
– Zrobiła je wczoraj Sylwia, nasza Obserwatorka, o siedemnastej szesnaście w kwadracie 44D.
Przyjrzeli się uważnie fotografii, dziewczyna wykonała zresztą jeszcze kilka innych zdjęć „obiektu”. Nie ulegało wątpliwości, fotki przedstawiały Obcego, paradującego w pełnym rynsztunku w hallu wypełnionym ludźmi, podczas akcji DMT (Dekompozycja Mentalności Tubylców, wstępny etap
każdej Inwazji). Namierzony osobnik rozpowszechniał toksyczne artefakty, a niczego nieświadomi
Ziemianie przyjmowali je bez oporów, niektórzy wręcz z entuzjazmem, ulegając tym samym nieodwracalnemu skażeniu wirusem KZ (Kompletnego Zgłupienia).
– Pojawiają się coraz wcześniej, przecież mamy dopiero początek listopada – zauważył Adam. –
Cholera jasna, jak tak dalej pójdzie, to będą się wyrajać już w sierpniu.
– To kwestia adaptacji, ich organizmy coraz lepiej przystosowują się do ziemskiego klimatu –
Kazik, nie bez powodu uchodzący za czołowego obcologa w ich organizacji, potrafił wyjaśnić i ten
fenomen. – Oni najlepiej czują się w zimnie, a nasz klimat, nim się ostatecznie ociepli, najpierw się
schładza, co im oczywiście pomaga.
– To co robimy? – Wojtka jak zwykle interesowały przede wszystkim kwestie praktyczne. – Przecież nie pozwolimy mu się tak szwędać między ludźmi. Dam głowę, że dzisiaj też tam łazi i zatruwa.
– No tak, lubią grasować w tych samych miejscach, moim zdaniem, aby skutecznie zainfekować
człowieka, muszą go zakazić kilka razy – Kazik jeszcze raz przeglądał zdjęcia zrobione przez Obserwatorkę, zastanawiając się, jak powinni postąpić. – Przygotowałeś broń?
Wojtek z dumą wskazał leżące na podręcznym warsztacie trzy pokaźne i w pełni naładowane dezintegratory. Powyżej na ścianie wisiały worki z kombinezonami. Kazik zerknął na zegarek.
– Dobra, jak się pośpieszymy, to go dorwiemy, zanim przemieści się do następnego kwadratu. Przypominam, wychodzimy stąd pojedynczo, zbieramy się przed głównym wejściem i czekamy, aż Obcy
będzie sam.
Zerwali się z miejsc i zaczęli wkładać czerwone kombinezony – ten właśnie kolor przybierali Obcy,
prawdopodobnie uważając go za przyjazny ludziom. Kiedy nałożyli kaptury, chwycili za dezintegratory i, kryjąc broń pod ubraniem, wymknęli się po kolei z garażu.
***
W rubryce kryminalnej jednej z wrocławskich gazet ukazała się następująca
informacja:
44
Dnia 7 listopada br doszło do napadu w rejonie Centrum Handlowego Korona. W późnych godzinach wieczornych trzech nieznanych sprawców zaatakowało 46–letniego Franciszka C., zatrudnionego w Centrum w charakterze Świętego Mikołaja. Mężczyzna w hallu głównym galerii rozdawał klientom ulotki i gadżety promocyjne. Według jego zeznań
ok. 19.30 udał się do toalety. Tuż za nim do ubikacji weszło trzech nieznanych mu osobników, także przebranych w stroje Świętego Mikołaja. Franciszek C. skorzystał z pisuaru i kiedy
mył ręce, został niespodziewanie zaatakowany przez wspomnianych mężczyzn. Napastnicy zaczęli
go okładać skarpetami wypełnionymi najprawdopodobniej piaskiem, a kiedy pod ciosami upadł na
podłogę, został przez nich ograbiony. Bandyci zdarli z niego czerwony kostium oraz zawłaszczyli
worek z materiałami promocyjnymi. Po czym, zagroziwszy mu, że jeśli jeszcze raz go tu zobaczą, to
ulegnie „całkowitej dezintegracji”, wybiegli z toalety i zniknęli bez śladu. Ochrona wezwała policję,
która prowadzi dochodzenie w tej sprawie. Poszkodowany, prócz paru siniaków, nie odniósł większych
obrażeń. Do podobnych incydentów we wrocławskich centrach handlowych dochodziło także w latach
poprzednich. Mamy w związku z tym pytanie do policji – czy stróże prawa zrobią wreszcie porządek
z tą „mikołajkową” mafią?
45
First snow, akitku, http://akitku.deviantart.com/
46
GOŚĆ
Aleksandra Brożek–Sala
To był jeden z tych poranków, kiedy nie musiałam wychodzić. Co prawda czekało mnie dziesięć
godzin majstrowania przy tłumaczeniu „Instrukcji obsługi maszyny do kamienia”, ale, jak mawiał mój
były, „praca w domu to nie praca”.
Zadowolona, że już o siódmej trzy mogę wejść w codzienny kierat, w pidżamie i rozczochrana,
zasiadłam za biurkiem.
Dzwonek do drzwi. Pomyślałam, że to pewnie listonosz, ale trudno, niech zostawi awizo.
Dzwonek niestety dzwonić nie przestał, więc przy piątym donośnym „dryyyyyyń” zaczęłam przeglądać terminarz.
Nic.
„Dryyyyyyń”. Poirytowana, wciąż w pidżamie, rozczochrana, a na dodatek z przesławnym „wkurwem na ryju”, z impetem otworzyłam drzwi.
Korytarz był pusty.
– Głupie bachory, jaja sobie…
– Dzień dobry – rozległ się cieniutki głosik.
– Dzień… – zaczęłam, ale zaraz przerwałam.
– Tu jestem. – Dopiero teraz spojrzałam w dół. Przy windzie stał na oko pięcioletni kajtek.
– Sam jesteś?
– A z kim? – żachnął się. – Zawse sam!
Jako że Lewandowski spod osiemnastki regularnie wykręcał żarówkę, na klatce schodowej panował półmrok. Dlatego nie zauważyłam malca od razu, a gdy już zorientowałam się, gdzie stoi, dłuższą
chwilę zajęło mi dostrzeżenie jego ubrania. Brązowe spodenki, białe kozaczki. Trochę dziwne jak na
chłopca. Jeszcze gorzej było od pasa w górę. Niebieski, spięty pasem kubraczek i czerwona, spiczasta
czapa.
– Dziś bal w przedszkolu? – zapytałam. Próbowałam być miła. Malec pewnie pomylił piętra i wysiadł za szybko, podczas gdy roztrzepana matka mogła zbiegać właśnie z dziesiątego.
– Przeczkolu? Co to?
– Nie chodzisz do przedszkola?
– Pani! Ja poswiątecny jestem!
– Kto?
– Poświąteczny. Normalnie. A co? – Zadziornie rozdziawił gębę w uśmiechu.
– Uhmm. Muszę iść. – Cofnęłam się.
– Czekaj, pani!
– Tak?
– Bo ja tu z misją.
– Mów szybko, pracuję! Nie widać? – Odruchowo zerknęłam na rozciągnięte spodnie od
pidżamy, na których widniały wesołe, bialutkie pieski.
– Oj, chyba źle trafiłem. – Zmarszczył brwi. – Sukam takich, co… cholercia, zawse
zapominam… tam z tym grzechem było…
„Wariat”, pomyślałam. „Taki mały, a już wariat. Na dodatek przeklina. Dziecko Internetu, kurwa jego mać.”
– Wiem! – krzyknął. – Choinka!
47
– Choinka?
– No, bo dziś jest ten… siódmy, nie?
– Tak.
– Stycnia?!
– Nie, marca – przypomniałam, a w głowie pojawiła się myśl: „Termin wykonania zlecenia to
ósmy marca, pani Olu”. – A co? – zapytałam nerwowo.
– No właśnie! – ożywił się. – Siódmy marca! A siódmy grzech główny to…?
– Jestem ateistką – odpowiedziałam z rezerwą i chwyciłam za klamkę.
– A cho... chooo... choinka rozebrana?! – Najwyraźniej był w swoim żywiole.
Nagle zrobiło mi się gorąco.
– Ale …? Nie mam czasu. Spieszę się – zakończyłam możliwie dyplomatycznie i tym razem bez
wahania zatrzasnęłam drzwi. Na wszelki wypadek przekręciłam zamek na dwa razy. „Kawa i papieros”, pojawiła się nader oczywista myśl.
Naraz stanęłam jak wryta. Malec siedział na regale, machając nogami.
– Jak...? – zaczęłam.
– Udało się! – zawołał wesoło, zezując w stronę stojącego w kącie, wysuszonego trupka. Choinki
oczywiście. – Suuuper!
– Co się ud... Wynocha! Bo zawołam policję!
– Na psedzie pycha podąza z tańcącą latarnią – zaczął coś recytować, ignorując mnie.
– Wynoś się!
– Chciwość wcepiła się w siodło i gzebie po sakwach – kontynuował.
Chciałam wykopać gówniarza, ale jakoś wrosłam w ziemię.
– Broi pod zbroją lubiez... lubiezność, pokusa niełatwa.
Zeskoczył z regału i rozłożył ręce niczym amerykański pastor.
– Wandzioch domaga się płynów i straw do psesytu – seplenił.
Byłam w szoku.
Ze strachu przestałam widzieć wyraźnie.
– Wabi rozkosne lenistwo do łós z aksamitu.
Chciałam zaprotestować, wyrazić oburzenie... jednak poczułam, że kleista, cierpka ciecz oblepia mi
wargi. A potem straciłam przytomność albo przynajmniej słuch. Obrazy klepiącego rymy malca przychodziły i odchodziły, w nozdrzach czułam zapach igliwia, po stopach wędrowały tysiące mrówek.
– I obalamy mocalswa – usłyszałam po pewnym czasie, nadzwyczaj wyraźnie.
Odzyskałam też ostrość widzenia.
Poświąteczny stał przede mną i uśmiechał się.
– Wrescie – mruknął.
Miałam go pouczyć, zrugać, wyśmiać, zapytać... ale nie mogłam się ruszyć.
Chwycił mnie za dłoń i uniósł ją na wysokość twarzy. Niemożliwe! Moja ręka zmieniła się w iglastą
gałąź!
– No, pani. Będzies sanować zieleń? Pamiętać o recyklingu?
„Co ma recykling do choinki?”, chciałam zapytać, ale z ust znów wypłynęła żywica.
Skrzat chwycił leżące na biurku nożyczki. „Chcę się obudzić!”, krzyczałam bezgłośnie. Gdy obcinał
pierwszą z gałązek, ból był nie do zniesienia. „Nieeeeeee!” Druga, trzecia, piętnasta... Czy to z upływu
żywicy, czy dzięki dobroczynnemu działaniu jakiegoś roślinnego hormonu, zobojętniałam. Tymczasem skrzat przerwał zbrodniczy proceder. Zaczął grzebać w kieszeni, a w końcu wyciągnął
z niej pomięty papier.
– Kurcę, miałem ją oddać do młodnika, a nie okalecać – skrzywił się. – A, to dlatego ten
recykling. Niech to slag, zawiesą mnie.
Obumierając, mimochodem spojrzałam na ekran telewizora. „Zgrzesz z Magnum siedem razy”, zachęcała reklama. A potem zapadłam w świerkowy sen
o przypadkowości i absurdzie ludzkiego losu.
48
JAK CO ROKU
Joanna Maciejewska
Zebrali się na placu, na tym jego skrawku, który nie był przysypany gruzem. Włodzimierz dla pewności wyciągnął czytnik Gigera, ale sprawdzili już wcześniej: wiatr przegnał radioaktywną chmurę
znad miasta. Franciszka przyniosła papierowe talerze, a Janek z Heńkiem przyciągnęli stół i poustawiali krzesła – każde w innym stylu.
Potem mieszkańcy Poznania po cichu przełamali się sucharami, a Agnieszka podała jedyne tego
wieczoru danie: moczone w wodzie suszone mięso. Piątka niedomytych dzieci biegała wokół żelbetonowego kikuta jakiejś rzeźby, chyba wieszcza Adama, na której Stanisław powiesił kolorowe diody.
Było miło i rodzinnie, jak zresztą co roku.
Bo zagłada zagładą, ale Wigilia musiała się odbyć.
49
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
50
JUTRO
Piotr Gociek
Obudził się bardzo wcześnie, z bólem głowy i wnętrzności.
Długo wymiotował w łazience.
Potem patrzył w porysowane lustro. Człowiek w lustrze miał podkrążone oczy, wilgotną, niezdrową skórę, splątane, brudne włosy. Nie musiał rozsuwać spierzchniętych warg, by przypomnieć sobie,
co kryje się za nimi. I bez tego czuł, że kilka zębów nie trzyma się dobrze. Dwóch nie mógł nawet
dotknąć językiem, by nie wzbudzać fali bólu.
Wszystkie fiolki w szafce były puste: brązowa, zielona, biała.
Muszę pójść do lekarza, pomyślał. Dzisiaj. Najpóźniej jutro.
Jutro. Dziś nie czuł się dobrze.
Był spragniony, lecz z kranu pociekło tylko kilka kropli brązowej wody. Nie zdążył nawet
podsunąć dłoni.
Przez chwilę wodził opuszkami palców po brzegach odpływu w umywalce. Potem dotknął nimi
ust. Odrobina wilgoci przyniosła smak rdzy.
Muszę powiedzieć dozorcy, pomyślał. Rankiem. Najpóźniej w południe. Teraz nie czuł się dobrze.
Może jutro.
Dozorca nigdy nie odbierał telefonu. Prawie zawsze spał albo był pijany. Prawie. Czasem polował
na wielkie gryzonie, które uparcie nazywał szczurami, choć były na to zbyt pękate, zbyt szybkie i zbyt
nieuchwytne.
Czasem przychodzą do mnie we śnie, przypomniał sobie i od razu spróbował zapomnieć. Nie potrafił. Przychodziły we śnie, by wyjadać jego twarz.
W mieszkaniu było duszno. Z trudem łapał powietrze. Kilkanaście kroków dzielących łazienkę od
okna okazało się bardzo długą podróżą. Wsparty o parapet odpoczywał i walczył z mdłościami. Po
drugiej stronie szyby ciemna noc dopiero zamieniała się w szary przedświt.
Kiedy uchylił okno, zamiast chłodu do środka wdarł się regularny dźwięk bębna. Otworzył skrzydła okna i wyjrzał na zewnątrz z wysiłkiem.
Statek płynął w powietrzu, tak jak zwykł to czynić u kresu każdej nocy. Niosło go niewidzialne morze. Sunął nad ulicą, przez kanion milczących kamienic. Wiosła bezgłośnie obracały się na tle nieba.
W takt uderzeń bębna. Coraz bliższych uderzeń bębna.
A więc nie oszalałem, pomyślał.
Ból przeniósł się teraz niżej, do jelit, do podbrzusza, ale przeszkodziło mu to tylko trochę: miał
wrażenie, że zaczyna się przyzwyczajać. W przedpokoju był telefon. Zadzwoni po dozorcę. Będzie
miał świadka. Ktoś musi mu uwierzyć!
Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Nie zdążył powiedzieć ani słowa. Nowa fala bólu powaliła
go na podłogę.
Ocucił go dozorca.
Głowa i wnętrzności bolały jeszcze bardziej niż w chwili porannego przebudzenia. Nieważne! Zza okna wciąż dobiegało dudnienie bębna, choć teraz się oddalało.
Chwycił ramię pokryte czarnymi tatuażami.
– Ona istnieje!
Przerwała mu fala torsji.
51
Nieważne! Był tak podekscytowany, że nie zauważył nawet, że wśród wymiocin jest coś, co się porusza. Odpełza.
Dozorca milczał.
– Łódź istnieje!
Dozorca przekrzywił głowę. Choć nie był wysoki ani gruby, zdawał się wypełniać sobą cały pokój.
– Łódź istnieje! I wróci!
Muszę dojść do okna, pomyślał. Dopełznąć, dotoczyć, nieważne. Zanim dźwięk bębnów umilknie. Zanim łódź zniknie. Wróci, to pewne, lecz dopiero jutro. Trzeba będzie czekać. A czekanie
oznacza ból.
Obrócił się na brzuch i zaczął czołgać się ku oknu. Jak okaleczony insekt, pomyślał. Jak mucha,
której oberwano kilka nóżek. „Po wyrwaniu ostatniej nóżki mucha ogłuchła”, przypomniał sobie stary
dowcip, ale nie pamiętał już, o co w nim chodziło.
Płonął. Ból pełznął wraz z nim. Obok niego. Wyprzedzał go i doganiał.
Dozorca patrzył.
– Dziś nie dałem rady. Jutro – szepnął mężczyzna o spierzchniętych wargach, kiedy uczepił się
wreszcie obiema dłońmi kamiennego parapetu.
Dłonie wyczuły coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Dwa wgłębienia na brzegu parapetu. Jak
dulki na wiosła, pomyślał.
Chwiejnie wstał i spojrzał raz jeszcze.
Wgłębienia były stare.
– To trap! – zawołał chrapliwie, odwracając głowę ku dozorcy. – Kiedy łódź przypływa, rzucają
trap! Stąd ślady. Nie pierwszego mnie stąd zabiorą!
Dźwięk bębna brzmiał teraz gdzieś bardzo daleko, ale wciąż był słyszalny. Był pewien, że nazajutrz znowu go usłyszy. Więc do lekarza musi pójść jeszcze dziś. Jutro musi mieć siłę. Jutro nie może
przegapić łodzi.
Dozorca podszedł do okna.
Gdy dotknął brudnej szyby, pokój rozświetliła na chwilę wizja, w której był i kamienny kanion,
i łódź, i trap, i ludzie.
Zawsze schodzący w dół. Z łodzi ku oknom. Nigdy odwrotnie.
I wtedy mężczyzna o podkrążonych oczach, splątanych włosach i spierzchniętych ustach zrozumiał, że ani dziś, ani jutro nie pójdzie do lekarza. A fiolki: brązowa, zielona, biała, zawsze będą puste.
Zrozumiał wszystko, prócz jednej rzeczy.
– Dlaczego nadal ją widzę?
Dozorca zamknął okno.
Mężczyzna zasnął.
We śnie przyszły do niego wielkie gryzonie, które dozorca uparcie nazywał szczurami, choć były
na to zbyt pękate, zbyt szybkie i zbyt nieuchwytne.
Obudził się bardzo wcześnie, z bólem głowy i wnętrzności.
Długo wymiotował w łazience.
Muszę dziś pójść do lekarza, pomyślał, patrząc w brudne lustro, na którym ktoś umieścił napis,
którego nie rozumiał.
„Po kilkuset latach przestaniesz”.
(-)
52
JUŻ PO…
Tomasz Duszyński
Jej dłoń w mojej dłoni. Pamiętam ciepło delikatnej skóry, poczucie bezpieczeństwa, beztroskę,
jedność. Idziemy środkiem ulicy. Wstaje świt, noc, która przytłaczała miasto, pierzchła. Z ciemności
wyłaniają się kontury budynków. Przystajemy na skrzyżowaniu, czekamy na pierwsze promienie słońca, które przebiją się przez beton i szkło. Nic takiego jednak nie następuje.
Nie jestem w stanie określić źródła światła. Jest jednak na tyle jasno, że mogę przypatrzeć się szczegółom. Widzę budynek obok nas. Kartonowy, otulony szarym pakowym papierem. Wieżowiec z lewej,
niestarannie poukładane pudła, atrapy sklejone przezroczystą taśmą.
Robi się chłodno. Moja towarzyszka wskazuje palcem w górę. Na kartonowej piramidzie pojawia
się jakaś postać. Wydaje się, że tańczy, słyszę jej śmiech, przypominający szelest szarpanego wiatrem
papieru.
Fontanna wirujących płatków odrywa się od tajemniczego mężczyzny, tryska w górę. Powoli rozprzestrzenia nad budynkami, gęstnieje. Stoimy jak oniemiali, nie potrafiąc wydusić słowa.
Wyciągam dłoń przed siebie. Czekam, aż pierwszy płatek opadnie na rękawicę.
Jest, spory. Sześcioramienna gwiazdka, papierowy fraktal. Ten pierwszy w zielonkawe linie, kolejne wycięte z gazet, magazynów, toaletowego papieru.
Strzepuję konfetti z czapki, z ramion. Moja kurtka szeleści. Patrzę na nią. Została wycięta z kolorowego, świątecznego papieru. Na niej rysunki: choinka, bombki i renifer, bardziej podobny do psa
z dużymi uszami. W pasie przewiązany jestem kolorową wstążką.
Powiało ciepłem, jakby ktoś włączył gigantyczną suszarkę. Czuję na policzkach wilgoć.
Zaczyna padać deszcz. Od południa ciągną ciemne, poszarpane chmury. Kłębią się. Są starannie
pocięte w równe pasy przez biurową niszczarkę. Ogarnia mnie zmęczenie. Nie jestem w stanie się ruszyć, ukryć przed nadchodzącą nawałnicą.
Pierwsze atramentowe litery rozpryskują się na chodniku. Tap, tap… coraz głośniejszy odgłos uderzających kropel. Gęsta ciecz przypomina smołę, lśni, wsiąkając w papier, zmieniając jego fakturę
i kolor. Najgorsze są duże litery, nie zdążą rozmięknąć do końca i uderzają z ogromną siłą w przeszkody. Widzę, jak całe wyrazy przygniatają szczyty wieżowców. Jak te falują pod wpływem ciężaru, jak
rozmiękają i gną się.
„Wesołych świąt, wnusiu” wbija się w kartonowy samochód. „Drogi Mikołaju, byłem grzeczny”
przewraca estakadę, przecinek sunie z ogromną prędkością w naszą stronę. Zatrzymuje się dopiero na przystanku autobusowym.
Patrzę w bok, na moją towarzyszkę. Jej dłoń staje się szorstka, a ona sama… Widzę, jak jej
głowa, papierowa torba na zakupy, rozmaka. Jak członki wykonane z tekturowych
walców gną się, rozmiękają i rwą.
53
Odchodzę od brunatnej kałuży, brei rozwodnionego papieru. Biegnę ulicą, która ugina się pod moim ciężarem, a potem rozrywa z mlaśnięciem, wciągając mnie
w arterię gazetowej kanalizacji.
Wiem jedno. Cokolwiek bym nie zrobił, jest już po świętach…
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
54
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
55
KSIĄŻKA ZE SZKŁA
Anna Klejzerowicz
Scena 1
Za oknem padał śnieg. Sypał gęsto, bezgłośnie, wielkimi płatkami – zahipnotyzował mnie. Aż nagle kątem oka zobaczyłam jakiś ruch od strony furtki. Alejką szło dziecko. Mała dziewczynka w białej
sukience. Szła, uśmiechając się – lecz nie do mnie. Zdawało się, że nie dostrzega ani mnie, stojącej
w oknie, ani nawet samego domu. Że nie czuje sypiącego na nią śniegu. Po prostu sunęła uśmiechnięta,
spokojna, a ten uśmiech skierowany był gdzieś do środka. Jak tu weszła, skoro furtkę zawsze przed
wieczorem zamykamy?
Uchyliłam okno i zawołałam do małej: – Hej, dziecko, kogoś szukasz?
Ona nic. Jakby mnie nie widziała, nie słyszała. Szła.
– Co się dzieje? Do kogo mówisz? – Mąż oderwał wzrok od komputera.
– Podejdź tu – poprosiłam, a mój głos musiał brzmieć nagląco, bo od razu, zaniepokojony, znalazł
się obok mnie przy oknie.
– Co? – zapytał, nie rozumiejąc. Spojrzałam, lecz dziecka już nie było. Tylko śnieg wciąż sypał.
– Szła tutaj dziewczynka – usiłowałam mu wytłumaczyć. – Mała. W komunijnym stroju. Na głowie
miała wianek. Nie, raczej nawet nie w komunijnym. Była młodsza. Ale miała białą sukienkę, i koszyk,
i... sypała kwiatki...
– Dziewczynka? Sypała kwiatki? – Zerknął na mnie dziwnie. – Ej, coś ci się chyba… no… przywidziało. – Czułam, że usiłuje obrócić wszystko w żart. – To przecież absurd. Jest zima, jakie kwiatki?...
– Widziałam ją – upierałam się.
Bo przecież widziałam to dziecko, i z pewnością nie było ono przywidzeniem. Poczułam irytację,
kontynuowałam więc z narastającą frustracją:
– Widziałam, i nie spałam, nie piłam, nie mam gorączki. Nie wmawiaj mi. Jeszcze nie straciłam
kontaktu z rzeczywistością!
– Dobra, pójdę sprawdzić. Jeśli tu szła, to musi być teraz gdzieś za domem.
Wyszedł, a ja z bijącym sercem czekałam, nie odchodząc od okna. Nie było go długą chwilę.
Nagle trzasnęły drzwi.
– I co?
– Nie ma tu żadnego dziecka. Sypie śnieg, żadnych śladów, robi się ciemno. Musiało ci się wydawać...
Scena 2
Minęło może kilka dni, gdy znowu zobaczyłam przez okno to samo dziecko. Wszystko odbywało
się dokładnie tak samo. Mała szła w stronę naszego domu, po śniegu, w białej sukni, sypiąc kwiatki. Tym razem od razu zaalarmowałam męża:
– Chodź tutaj, szybko! Znowu! Znowu ta dziewczynka!
– Co jest grane... – Zamilkł.
– Widzisz ją?!
Byłam pewna, że zaprzeczy. Ale nie zaprzeczył.
– Widzisz?
– Widzę.
56
Staliśmy jak przymurowani, obserwując dziewczynkę. Gdy zbliżyła się na tyle, że
mogliśmy zobaczyć jej twarz, nagle... znikła. Jakby wtopiła się w rosnące naprzeciwko
świerki.
– Gdzie ona jest?
– Musi być za drzewami – odparł. – Zaczekaj, wyjdę...
Chwyciłam go za ramię.
– Cicho! Patrz...
Ogród przed nami jakby się rozszerzył, drzewa się rozstąpiły. Leżący dookoła śnieg zamienił się
w bujną, dojrzałą zieleń. Mieliśmy teraz przed sobą park. Piękny park, jak z obrazu. Były tam miniaturowe stawki, groble, wysepki, a także jeden większy staw, na samym środku. Malowniczy, z liliami
wodnymi i drewnianymi pomostami. Zapamiętałam ozdobne balustradki. Małe dziewczynki w bieli
pływały łódkami, mącąc spokój jeziornej powierzchni. Inne bawiły się w trawie. Jak gdyby urządziły
tu sobie jakiś piknik. Niektóre ścigały się, chowały, tańczyły – mniejsze i większe, radosne, roześmiane. Beztroskie, jak to dzieci. I śpiewały. Nie, nie słyszeliśmy stąd ich śpiewu, ale byłam pewna, że
śpiewają. Delikatna muzyka drżała w powietrzu.
– Co jest... ?!
Mąż pobiegł do drzwi, a ja za nim. Nie narzuciliśmy nawet kurtek, więc gdy tylko znaleźliśmy się
na zewnątrz, natychmiast odczuliśmy mroźne zimowe powietrze. Nikogo tu nie było. Nasz ogród nadal spał, przysypany śniegiem i otoczony oszronionymi świerkami.
Scena 3
– Czy ty słyszysz, jak to brzmi?! – Nie mógł pogodzić się z niewytłumaczalnym.
– Słyszę. Ale przecież widzieliśmy to oboje. Nie mogło przywidzieć nam się to samo! To jeszcze
głupsze niż....
– Niż co?
– To było jak projekcja – powiedziałam. – Jakby nasze okno zmieniało się w ekran. A to, co widzimy na nim...
– Nie istnieje.
– Ale...
– Żadne ale. Nie istnieje!
– Może istniało?
– Dobra. Co my wiemy o tym domu? O tym miejscu?
Wzruszyłam ramionami.
– Praktycznie nic. Rodzice kupili go dwadzieścia lat temu. Nie był nowy, podobno został zbudowany tuż po wojnie. Wiem tylko, że... wcześniej w tym miejscu stała jakaś szkoła. Przed wojną i jeszcze
chyba w czasie wojny.
„Szkoła dla dziewcząt” – dodałam w myślach. Wolałam nie mówić tego głośno. Nie byłam zresztą
pewna, czy mam rację. Ani od kogo to słyszałam. Ani czy w ogóle...
– To jakieś czary? Magia? – zapytał.
– A co to jest magia? – odpowiedziałam pytaniem.
– Zostawmy to lepiej – zaproponował z rezygnacją. – I tak do niczego nie dojdziemy. Może samo
się wyjaśni. Podobno na wszystko istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie.
Scena 4
Minęło parę miesięcy, nadeszła wiosna, a wraz z nią wiosenne porządki w ogrodzie. Zapomnieliśmy już o dziewczynkach w bieli, tak jak o śniegu za oknem.
Wycinałam suche gałęzie, mąż naprawiał uszkodzony zimą dach drewutni na
tyłach domu. Zeskoczyłam z drabinki, mokra gałąź uderzyła mnie w policzek
57
Syknęłam, gdy nagle poczułam czyjąś obecność. Ktoś na mnie patrzył. Odwróciłam się
gwałtownie, zaglądając prosto w twarz obcej kobiety. Ubrana w długą, czarną suknię
– podśpiewywała, trzymając za rękę małą dziewczynkę. Dziewczynkę w bieli. Z wielką
kokardą we włosach. W drugiej ręce kobiety dojrzałam książkę.
– Co pani tu robi?! – żachnęłam się. – Kim pani jest?
Już chciałam dodać, że to teren prywatny, nie wolno tu ot tak sobie wchodzić i spacerować,
ale... one mnie w ogóle nie słuchały. Zachowywały się tak, jakby mnie w ogóle nie było. Wcześniej
wydawało mi się, że kobieta na mnie patrzy, teraz jednak nabrałam pewności: nie patrzyła n a m n i e.
Ona patrzyła p r z e z e m n i e.
– Proszę pani... – Nie miałam zamiaru dopuścić tego do świadomości.
Przyjrzałam się kobiecie. Nie była już młoda, raczej w średnim wieku. Na swój sposób nawet piękna, choć twarz miała bladą, zmęczoną. I naraz spojrzała n a m n i e. Prosto na mnie. Jej oczy były
czarne jak dwie studnie. Uśmiechnęła się, wyciągając do mnie dłoń w rękawiczce. Tę z książką.
– Kim pani jest?! – krzyknęłam, ogarnięta paniką. – Co pani robi w moim ogrodzie?!
Jej twarz zaczęła się zmieniać, rozpływać w powietrzu, falować. Wydawało mi się, że widzę nagą
czaszkę. Spojrzałam na dziewczynkę i na jej piersi dostrzegłam wielką, czerwoną plamę. Plama na moich oczach stawała się coraz większa i większa – choć dziecko nadal uśmiechało się słodko, ukazując
szczerby pomiędzy mleczakami. Chciałam krzyczeć, lecz nie mogłam. Coś ścisnęło mi gardło. Wśród
drzew zobaczyłam więcej dziewczynek w bieli. Wszystkie miały zakrwawione sukienki.
Wszystkie.
Kobieta odezwała się do mnie... Odezwała? Nie wiem. Słyszałam jej głos, rozbrzmiewał jednak
w mojej głowie. Aż poczułam ból.
– To jest książka ze szkła. Widzisz? Życie jest tylko książką ze szkła. Pozbieraj okruchy i scal je!
Nie zrozumiałam, dopóki nie zamachnęła się – książka poszybowała w powietrzu kilka metrów
i upadła na ziemię, rozbijając się na tysiące drobnych kawałków. Kawałków szkła.
Dopiero teraz zaczęłam krzyczeć.
– Co ci się stało?! – Nie wiem, jak i kiedy znalazłam się w objęciach męża. Przyglądał mi się ze
strachem w oczach. – Krzyczałaś.
Rozejrzałam się dookoła. Wszystko znikło. Kobieta w czerni i dzieci w bieli. Nawet książka ze
szkła.
– Wszystko w porządku? Nic sobie nie zrobiłaś? – dociekał.
– Nic mi nie jest. – Wysunęłam się z jego objęć. – Ale wiesz co... Już rozumiem. Pamiętasz te dziewczynki w bieli?
– Tak? – Zesztywniał.
– One wszystkie zginęły. Razem ze swoją nauczycielką. Ich życie pękło nagle, jakby było ze szkła.
Rozumiesz? A ja muszę pozbierać okruchy szkła. I je scalić.
I właśnie to robię.
Zbieram okruchy. Sklejam.
Zapisuję.
Za oknem znów sypie śnieg…
58
LÓD–134
Andrzej Zimniak
Profesor Alvin Hadronmage właśnie miał zamiar udać się na bazar po choinkę bożonarodzeniową,
taką prawdziwą, pachnącą żywicą identyczną z naturalną, gdy za oknem zaczął padać czarny śnieg.
Profesor podrapał się po łysinie i wykonał zestaw standardowych testów. Najpierw chuchnął w alkomat, który wykazał normalne pół promila – a więc nie tu leżała przyczyna. Następnie przeanalizował spektrum – od kiedy filozof Dykaj wynalazł czarne światło, podchodził do czerni z należytą
ostrożnością. Ale spektrum także było normalne. Profesor na wszelki wypadek zajrzał jeszcze do pieca, którego czasem używał jako kominka – ale przewód kominowy był względnie czysty, więc sadza
nie miała nic wspólnego z dziwnym zjawiskiem. Pozostało powiedzieć sobie wprost i bez ogródek:
padał czarny śnieg.
Choinka musi poczekać, pomyślał uczony. Mamy świąteczny problem naukowy! Obniżył temperaturę w labie, otworzył okno i zgarnął garść dziwnego śniegu, po czym wrzucił szczyptę pod mikroskop fluorescencyjno–spinowy.
– Ciekawe, bardzo ciekawe – wymruczał. – Dziewiętnasta, nowa odmiana polimorficzna lodu. Nic
dziwnego, że absorbuje wybrane fragmenty spektrum. Jest tak intensywnie granatowa, że wydaje się...
Nagle trzasnęły drzwi i do labu wpadła profesor Wawióra.
– Coś ty najlepszego wykręcił!! – wrzasnęła. – Dzieci chcą pojeździć na sankach!
Hadronmage odchrząknął.
– Że proszę?
– Czekają na Mikołaja! Ma do nich przyjechać po sadzy?
– Ale... dlaczego z tym do mnie?
– A kto krystalizował śnieg?!
Hadronmage zdębiał. Faktycznie zajmował się nowymi odmianami krystalograficznymi lodu, ale
wszystko miał pod kontrolą. I żadna nie była czarna! Ani granatowa.
– Pozwoliłeś, aby wredny polimorf wydostał się z labu i zaraził zwykły śnieg! – wrzasnęła Wawióra, celując oskarżycielsko palcem. – Do dyra na dywanik!
– Ale...
W tej chwili zadźwięczał telefon i Hadronmage już wiedział, że to nie przelewki. Podniósł się powoli i poczłapał do drzwi.
Dyrektor profesor Kryhowsky nastroszył siwe brwi i zgrzytnął sztuczną szczęką.
– Masz coś z tym zrobić, i to natychmiast! Dzieci chcą...
W tym momencie stała się rzecz straszna. Przyprowadzono profesora Dryphinka. Był to mały, zasuszony staruszek, tak wstydliwy, że unikał nawet odgrzewania parówek w zakładowej mikrofalówce.
O dziwo, spodnie wypychało mu od wewnątrz coś dużego i najwyraźniej twardego.
– Czcz... członki mi sztywnieją – wyjąkał, z trudem poruszając rękoma.
Hadronmage nie musiał się specjalnie wysilać, żeby dostrzec delikatny nalot ciemnego szronu, pokrywający skórę nieszczęśnika. Zaklął szpetnie i rozejrzał się, przypadkowo chwytając
triumfujące spojrzenie Wawióry. Wzruszył ramionami i pognał do laboratorium po
antidotum.
W progu natknął się na swoją asystentkę Leię.
– Dziwnie się czuję – powiedziała. – Zwolnisz mnie wcześniej?
60
– Nie ma mowy! – wrzasnął. – Chodź, weź pół łyżeczki tego. To amorfizyna.
– Po co?
– Nowy gatunek lodu wymknął się spod kontroli. Nazwę go lód–19... Albo lepiej Had–
19, prawda? No, łykaj, bo inaczej zamarzniesz od środka w temperaturze pokojowej! Zamienisz się w bałwana!
– Skąd się wziął ten syf?
Rozłożył ramiona.
– Nie mam pojęcia. Wawióra twierdzi, że od nas.
Spojrzał za okno. Na dworze wciąż padało. Na czarno.
– Wawióra? – powtórzyła Leia, mrużąc powieki. – Czy pamiętasz, że miałeś zostać dyrektorem po
Kryhowskym?
– No pewnie! Dorobek, staż, zasługi... – mówił coraz wolniej, marszcząc czoło. – Czy sądzisz...
– Jak przypuszczasz, kogo wskaże szefuńcio na następcę, jak ty okażesz się winny zaniedbań? Będzie jeszcze gorzej, jeśli jakaś ofiara zamarznie, zanim łyknie antidotum.
– Następna w kolejce jest Wawióra, bo Dryphinek idzie na emeryturę. Czy naprawdę myślisz, że
ktoś mógłby coś takiego...?
– A gdyby twój lód–19 wydostał się z labu na miasto? Nic o nim nie wiesz.
– Na jasne bariony niebieskie! – zaklął Hadronmage, spoglądając w okno. – Masz rację! Leć częstować ludzi amorfizyną, a ja zajmę się nauką.
– Że co?!
Ale Hadronmage już dokonywał ekstrakcji w miejscu, w którym o stół opierała się profesor Wawióra. Po chwili triumfalnie uniósł probówkę z różowym płynem.
– Musimy zacząć u źródła, żeby zapobiec proliferacji zła. Oto mamy DNA tej osóbki. Wiem, jak
zrobić lód–134, który będzie działał wybiórczo na nią. Nie zamrozi na śmierć, ale przymrozi do stołka
na dzień i noc. Podoba ci się?
Leia uśmiechnęła się promiennie.
– Zawsze wiedziałam, że jesteś genialny! – zapiszczała. Chwyciła fiolkę z amorfizyną i wybiegła
z pokoju.
Tymczasem Święty Mikołaj też nie próżnował. Zjechał złotymi saniami prosto z ciemnego nieba
i przywiózł najlepszy prezent – biały śnieg. Rozsypał go po świecie i znów zrobiło się tak dobrze, że
aż zwyczajnie. Przy okazji, jako efekt uboczny, znikły wszystkie nietypowe odmiany politropowe lodu
i pozostały tylko te normalne, opisane od dawna w podręcznikach.
Profesor Hadronmage z osłupieniem obejrzał pod światło pustą probówkę, potem wyjrzał za okno,
a na koniec roześmiał się głośno.
– To chyba było optymalne wyjście z sytuacji – mruknął.
Święty Mikołaj też był szczęśliwy, choć nie do końca. Nie potrafię zadowolić wszystkich, chociaż
właśnie po to tutaj przybyłem – pomyślał z odrobiną żalu, ulatując w niebo, z którego wciąż obficie
sypał biały śnieg.
Listopad 2014
61
62
Królowa dmucha, Hanna Kmieć, https://www.facebook.com/pages/Art-of-Haniutek/175932445926342?ref=hl
MAGIA ŚWIĄT
Marcin Wełnicki
Tomasz zachował wiele wspaniałych wspomnień z dzieciństwa: pamiętał matkę, krzątającą
się od rana w kuchni, ojca wracającego z pracy z choinką ciągniętą na sankach, świąteczne ozdoby, kolędy, prezenty i przede wszystkim wspólną nocną wyprawę do kościoła. Ech.
W ostatnim czasie Boże Narodzenie straciło wiele ze swojej magii, pomyślał, przeglądając internetowe porównywarki cen. Chciał kupić żonie zestaw pudełkowy ulubionego serialu, ale nie
miał zamiaru zapłacić za niego ani złotówki więcej niż to absolutnie konieczne. Na szczęście
Ania pojechała do hipermarketu po barszcz i uszka – miał czas. Westchnął, odpalił składankę
świątecznych hitów i zapadł się w fotel. Gdzie prysł ten czar?
Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk
63
MALLFABLES
Kamil Śmiałkowski
Ostatni weekend przed świętami. Wielkie kilkupiętrowe centrum handlowe pęka w szwach. Ledwo
można przecisnąć się pomiędzy setkami osób, które rozpaczliwie usiłują wymyślić coś na prezenty dla
najbliższych pod choinkę. Po alejkach pląta się przynajmniej kilkunastu Mikołajów, rozdających ulotki
różnych sklepów. Niemal z każdego sklepu wychyla się Śnieżynka i kusi, i zaprasza, i wyraźnie daje
do zrozumienia, że właśnie tu znajdziemy tę najważniejszą rzecz, której nam brakuje. Centrum jest
nowoczesne, można by powiedzieć – luksusowe, więc co kilkadziesiąt metrów na szerokich alejkach
umieszczono ławeczki, a przed droższymi sklepami nawet kanapy, na których można usiąść i chwilę
odpocząć. Ale nie dziś. To znaczy dziś też można, ale nie sposób znaleźć wolnego miejsca. Każda
wolna przestrzeń, na której można przysiąść, jest zapełniona rodzinami, siatkami, wielkimi opakowaniami (niektóre są już gotowe, by napisać na kartoniku imię i podłożyć pod choinkę). Głośno, duszno,
męcząco. A jakby tego było mało, z głośników rozmieszczonych we wszystkich pomieszczeniach co
chwila wybrzmiewają kolejne komunikaty. Pani Ela, która całe dnie przesiadywała w punkcie informacyjnym na parterze, ledwo nadąża z odczytywaniem kartek, na których miała zapisane kolejne
informacje od ochrony, zgłoszenia o zaginięciach czy po prostu promocyjne wstawki opłacone przez
poszczególne sklepy. W takie dni jak dziś miała więcej roboty niż przez cały normalny tydzień. Ale
przywykła. Wie, że jeszcze kilka dni i wszystko się uspokoi. Na razie mechanicznie czyta kolejne
karteczki i te już załatwione wrzuca do kosza pod biurkiem. Niestety wciąż dochodzą nowe i stertka
nieprzeczytanych nie maleje. Co chwila włącza więc charakterystyczny sygnał dźwiękowy i czyta
kolejne porcje:
– Siedmioletni Jaś wraz z młodszą siostrą Małgosią czekają już od kilku godzin na rodziców w biurze ochrony na poziomie zero.
Pani, która wychodząc z salonu z obuwiem na poziomie drugim zgubiła jeden z zakupionych pantofelków, proszona jest o kontakt ze sklepem.
Zakład fryzjerski na poziomie minus pierwszym przypomina, że skupuje włosy na peruki za gotówkę. Jeśli brakuje ci pieniędzy przed świętami, może czas pożegnać się z warkoczem? Za te powyżej
10 metrów premia...
Tu głos jej wyraźnie zadrżał. Wyłączyła mikrofon i odezwała się do siedzącej obok koleżanki:
– Kaśka, tu jest dobrze napisane, że „10 metrów”? Przecież jak ja mieszkam na trzecim piętrze, to
by mi do ziemi sięgały... Tu coś pomylili... Nieważne, jadę dalej. O, teraz te przeprosiny, oni tam mają
jakieś jazdy w tym sklepie. Ostatnio im jakaś laska zasnęła gdzieś w kącie, a jak po kilku godzinach
ten Krzysiek, wiesz, ten piękny, ją obudził, to go oskarżyła, że ją całował i macał, jak spała. Ech ludzie,
ja tam bym chciała żeby mnie... No.
Zabrzmiał sygnał dźwiękowy, zapowiadając kolejną porcję sklepowych ogłoszeń:
– Salon z materacami zgodnie z wyrokiem sądowym przeprasza klientów, którzy zakupili
model Christian 1835, mimo wielowarstwowej konstrukcji powodował on u co delikatniejszych nabywców sińce i krwawe wypryski.
Tylko dziś do końca dnia w dziale dziecięcym sklepu Wolfek specjalna promocja dziewczęcych bluz z kapturem. Szeroki wybór kolorów.
64
Właściciel sań, który zostawił je na podziemnym parkingu, zastawiając alejki B i C,
proszony jest pilnie.. Ej!
Pani Ela poczuła, mocne uszczypnięcie pod kolanem. Zajrzała pod biurko, a tam gramolił się właśnie jakiś karzełek z brodą, który za wszelką cenę próbował zwrócić na siebie
jej uwagę. Sześciu następnych obstąpiło biurko Kasi i mocno gestykulując tłumaczyło jej coś
o jabłkach. Widać jakaś grubsza afera.
W całym zamieszaniu niemal nikt nie zauważył, jak otulony w wielki kombinezon facet, który
ledwie trzymał się na nogach i wyglądał jakby znacznie lepiej szło mu poruszanie się na czworakach,
wyszedł chwiejnym krokiem z monopolowego na parterze nieopodal punktu informacyjnego. Wysoko
postawiony kołnierz, gruby szal i wielka, wysoka, dziwnie sztywna czapka powodowały, że z całej
jego twarzy widać było tylko spory czerwony nos. W zarzuconej na ramię siatce pobrzękiwały butelki,
od których zawartości nos pewnie jeszcze bardziej się dziś zaczerwieni, a jeśli ktoś by się wsłuchał
w głos dobiegający spod wielu warstw stroju, może by usłyszał:
– Zaraz tam zastawił, zastawił... Nie było nic wolnego, to stanąłem na chwilę. Już odjeżdżam.
65
Królowa śniegu, Włodzimierz Kukliński, http://bohomaz13.deviantart.com/
66
MARSJAŃSKA ZIMA
Rafał Sala
Krew jak gęsty syrop spływała po twarzy starca. Zrobiło mi się niedobrze, ale zacisnąłem zęby
i zostałem na miejscu. Nie pierwszy raz widziałem Udawacza, lecz ten był naprawdę dobry, choć
miałem nadzieję, że niegroźny. Chciałem go mieć za wszelką cenę, dlatego starałem się opanować.
Każdy, nawet najmniejszy, błąd mógł pozbawić mnie tej szansy. Dziadek poruszył się niespokojnie,
jakby słyszał moje myśli.
– Zimno mi – powiedział z wyrzutem.
– Mogę cię zaprowadzić do ognia – obiecałem.
Staruch pokręcił głową. Siwe włosy kleiły się do pokrwawionych policzków i nosa.
– Na Marsie nie ma ognia, chłopcze – rzekł – i chyba dobrze o tym wiesz, prawda?
– Za tamtymi górami jest gniazdo. Niewielkie, ale ciepłe i przychylne takim jak my. – Zauważyłem,
że oczy mężczyzny rozszerzyły się na moment.
– Pójdźmy.
Ruszyliśmy od razu, brnąc przez śnieżne zaspy. Szedłem pierwszy, z nieodpartym pragnieniem, by
wszystko poszło po mojej myśli, a jednocześnie pełen lęku, że Udawacz przejrzy mój plan i... zginę?
Słońce było odległe jak nigdy dotąd. Na niebie ani śladu chmury. Tylko gdzieś w oddali wzgórza tliły
się pomarańczowym blaskiem. Trwały nieruchomo, choć szliśmy całkiem szybko. Ja i starzec. Człowiek i widmo. Był z nami też głód. Głód lubi takie zimne, surowe miejsca. Uwielbia długie wędrówki
przez lodowe pustynie. Przynajmniej nie chciało się nam pić.
Królik nie uciekał. Zatrzymał się, jakby właśnie ukazała się mu królicza Matka Boska i opadł w jednej chwili na śnieg. Starzec mruczał coś pod nosem, ale nie mogłem niczego zrozumieć z jego bełkotu.
Kolacja była kilkanaście kroków od nas – gotowa do spożycia, martwa kula mięsa.
– Hipnoza? – zapytałem niepewnie.
– Głos wołającego na pustyni, chłopcze – odparł, wyciągając nóż.
Odruchowo cofnąłem się o krok. Przepuściłem mężczyznę, który dopadł do królika, jednym ruchem naciął szyję zwierzęcia i spił krew. Potem poczęstował mnie, a gdy oddałem mu zwierzę, schował je do plecaka. Na później. To musiało wystarczyć na całą drogę. A przynajmniej do momentu, aż
udałoby mi się zapanować nad starcem.
Mars nie był martwą planetą. Zima uczyniła tutaj swoje królestwo. Rządziła się swoimi prawami.
Niewielkie ludzkie robaki przemieszczały się pomiędzy gniazdami, przemierzały pustynie wzdłuż
i wszerz, wspinały się na szczyty górskie, schodziły w doliny. Istniał handel. Wspominałem, że oprócz
ludzi zostali też Marsjanie?
Dziadek wydawał się spać, ale nie wiedziałem, czy mogłem mu ufać. Wtłoczona w żyły nanoparówka grzała nasze ciała, rozprawiła się z mrozem. Nie można było przesadzić. Łatwo się
zagotować. Nie wiem, czy stary zauważył, że zwolniliśmy. Że zatrzymywaliśmy się na coraz
dłuższe i częstsze postoje, podczas których starałem się zrobić swoje. Po kryjomu nadałem wiadomość. Nie dostałem odpowiedzi, ale domyślałem się, że gniazdo nie
chciało ryzykować. Starzec stał się gruby. Poruszał się tak samo sprawnie, ale
był zwyczajnie tłusty. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego przybrał taką formę.
67
Nie obchodziło mnie to, bo niezależnie od jego zamiarów był tylko Udawaczem.
Długa, siwa broda opadała mu na pierś. Fizjonomicznie upodobnił się do Mikołaja.
Z podręcznikowo wyregulowanym uśmiechem na niewinnej twarzy. Wiatr zerwał się
gdzieś po północy. Obudziliśmy się przysypani śniegiem.
Świt kroił świat na grube plastry jasności. Ból głowy rozchodził sie po ciele jak trucizna. Pulsował
w skroniach. Unikałem spojrzenia dziadka, a jednocześnie przyglądałem się mu uważnie, jakby jego
widok mógł mi coś dać. A może zabierał? Przed zimą świat był inny? Wątpiłem. Musieliśmy iść i każdy z nas skazany był na własny przeklęty los. Jeden bardziej od drugiego bezradny.
Zastanawiałem się, czy Marsjanin prowadził ze mną grę, czy po prostu taki już był. Wydaje mi się,
że pierwszy raz od dawna czułem coś więcej niż tylko głód. Nie umiałem tego nazwać i nawet nie starałem się tego zrobić. Pokonaliśmy góry, które stanowiły granicę. Teraz nie było już odwrotu. Zanim
dotrzemy do gniazda, powinniśmy znaleźć ogień. On go znajdzie.
Starzec zatrzymał się. Słyszałem wyraźnie, jak chwyta powietrze. Odwróciłem się. Zobaczyłem
wystającą z gardła mężczyzny strzałkę. Zaczęło się. Udawacz wyrwał igłę, odrzucił daleko od siebie.
Zatoczył się w tył. Powinien upaść, zasnąć, ale tak się nie stało.
– Uciekaj... – Ten szept słyszałem prawie że w głowie.
Wiedziałem, że za chwilę zjawią się ludzie z mojego gniazda. Załadujemy Marsjanina na sanie
i powleczemy do domu. Dałby nam energii na kilka miesięcy, a może dłużej. Był silny. Nie zmienił
swojej fizjonomii nawet pod wpływem stresu. Nadal miał mordę wesołego, choć nieco zdezorientowanego Mikołaja. Wsunął pośpiesznie dłoń do kieszeni i wyjął z niej coś tak małego, że nie powinienem
widzieć, co to jest. Ale wiedziałem. Gdy byłem dzieckiem, o takim właśnie marzyłem.
– Zrobiłem dla ciebie – powiedział Udawacz, opadając na kolana.
Chwyciłem go pod pachy. Zarzuciłem jego ramiona na moje. W głowie miałem obraz starca, który
staje się baterią dla naszej kolonii, by po jakimś czasie wyschnąć na wiór. Tu nie było ropy, węgla czy
innego paliwa. Istnieli Marsjanie, Udawacze, którzy chyba dawno zapomnieli o swojej tożsamości.
Powinienem był coś zrobić, bo gdzieś tam w środku nadal byłem dzieckiem. Powinienem był ratować
Mikołaja, nawet tego udawanego. Nawet takiego, który jest Marsjaninem i tylko dzięki telepatii odczytał moje myśli i stał się tym, kim chciałem, żeby był. Tego chciałem? W dłoni poczułem podarowany
przez Udawacza przedmiot. Prawdziwy gwizdek. Prezent spóźniony o trzydzieści lat. Mógłbym coś
zrobić... Nawet jeśli wszystko jest udawane. Mars. Udawacze. Gniazdo. Wokół nieprzerwana zima.
Wokół śmierć. Tu nie ma miejsca na „Wesołych Świąt!”.
68
MOJA GŁOWA WCALE NIE JEST MOJA
Dawid Kain
Wszyscy zdrowi są do siebie podobni, ale każdy chory jest chory na swój sposób, pomyślał doktor
Sanicki.
Miniony dzień był prawdziwym koszmarem. O siódmej rano pacjent zwany Stukaczem znów chciał popełnić samobójstwo. Nikogo nie powinno to właściwie dziwić – podobne próby podejmował niemal każdego tygodnia. Wieszanie się na pętli zrobionej ze związanych piżam albo prześcieradeł, trucie się czym popadło (leki, zepsute jedzenie, płyn do
mycia podłóg), uderzanie z rozpędu w ściany albo innych pacjentów. To była jego chorobliwa norma.
W korytarzu Szpitala Psychiatrycznego im. Babińskiego doktor dowiedział się, że tym razem Stukacz
podciął sobie żyły kawałkiem lustra, które rozbił, uporczywie stukając w nie głową.
– Moja głowa wcale nie jest moja – zwykł powtarzać, gdy Sanicki pytał go, czemu wciąż robi coś,
co sprawia mu ból. – Zalęgła się w niej ciemność.
W odpowiedzi doktor przytakiwał tylko, bo przecież doskonale wiedział, o co tamtemu chodzi
i zarazem zdawał też sobie sprawę, że nie jest to temat, który dałoby się pomieścić w jakichkolwiek
słowach. Iluż to pacjentów z czaszkami wypełnionymi szczelnie gęstym mrokiem błąkało się po labiryntowych korytarzach tego i innych szpitali? Iluż niezdiagnozowanych gdzieś tam za murami takich
jak ta placówek brnęło niestrudzenie przez szambo własnej egzystencji aż do dnia, gdy coś wewnątrz
nich pękło i ciemność ostatecznie przejęła nad nimi kontrolę?
– Mam na imię Elżbieta. Moje życie to gówno i szczyny – wyznała mu kiedyś inna szalona, od stóp
po czoło ubabrana ekskrementami.
Nie tylko twoje – zamierzał odpowiedzieć, ale przełknął to zdanie, wiedząc, że nikomu nie pomoże.
Teraz, stojąc nago obok stolika na środku swojego pokoju, doktor Sanicki nie chciał już myśleć
o pracy, chociaż praca była dla niego wszystkim.
Na blacie leżał pojedynczy papierowy talerz, a na nim jagodowy muffin z jedną urodzinową
świeczką.
Doktor uklęknął i zdmuchnął świeczkę, powtarzając szeptem to samo życzenie, co zawsze: żeby
wampir pamięci wreszcie przestał go dręczyć. Przeszłość powinna być martwa jak marmur, nie może
wciąż do nas wracać, by w godzinach próby wysysać z nas wszelkie siły psychiczne i witalne. Nie, jeśli
jesteś lekarzem. Nie, jeśli musisz pomagać innym wygrać z ich własnymi wampirami, z ich własnym
mrokiem, niczym czarnym pająkiem w kącie białego pokoju o miękkich ścianach.
Ile to już lat? – zastanawiał się, powoli przeżuwając babeczkę i mnąc palcami wciąż ciepłą świeczkę. Rocznice doprawdy są piekłem.
Jagodowy muffin był jak urodzinowy tort. Personel szpitala godził się na ten osobliwy rytuał,
doskonale wiedząc, że pomaga Sanickiemu pogodzić się z niełatwą przeszłością. To działało
skuteczniej niż jakiekolwiek leki czy terapie.
Świeca upamiętniała ośmioletnią Patrycję, którą zabił dawno temu, bawiąc się
„w doktora”. Sam był wtedy jeszcze dzieckiem. Przez to właśnie do dziś nazywał
siebie „doktorem”, innym także każąc tak siebie tytułować. Doktor Sanicki.
Prawdziwy fachowiec, nie żaden obłąkany psychopata. Specjalista w swojej
dziedzinie. Lekarz, nie żaden pacjent.
69
To był piękny grudniowy dzień, jeden z takich, kiedy wreszcie przestaje się nam wydawać, że nasze życie jest tylko gównem i szczynami. Mama upiekła przepyszne jagodowe
babeczki, więc Sanicki zaprosił do siebie dokazującą za oknem dziewczynkę.
– Zjemy, a potem będziemy się bawić – zasugerował i poczuł, jak ciemność w jego czaszce zaczyna przyjemnie falować.
Sanicki od szóstego roku życia bacznie śledził wszystkie telewizyjne programy o pracy chirurgów, czytał fachową prasę trzymaną w gabinecie ojca. Potwornie nienawidził swojego starego,
chciał więc zacząć praktykę jak najwcześniej, by jak najwcześniej stać się lepszym lekarzem od niego.
Zabawa „w doktora” nie była przecież niczym skomplikowanym. Polegała na wypruwaniu flaków. Bo
tym właśnie zajmują się lekarze, prawda?
Sanicki przełknął ostatni kęs, zgniatając świeczkę w zaciśniętej pięści. Dziecko w jego pamięci
właśnie kazało koleżance rozebrać się. potem w grudniowym słońcu zalśniło trzymane małą rączką
ostrze. Głowa Sanickiego na krótką chwilę przestała być jego głową.
Ilustracja: Maciej Kaźmierczak
70
Kosmita misio, Małgorzata Lewandowska
71
MOJE WŁASNE ŚWIĘTA
Tomasz Czarny
Stoję na balkonie, jestem znowu sam i w myślach tonę. Wszystko zagarnia myśl o samobójstwie, bo
miłość niekiedy przekleństwem jest. I ty, przyjacielu, nie chciałbyś być w mojej skórze. Nie potrafię
inaczej kochać, nie potrafię nie kochać. Pieprzyć wasze dobre słowa. Pada śnieg, a papieros nie smakuje najlepiej. Kokaina już dawno płynie we krwi, to git, bo łączy się jakoś ze śniegiem, może to kolor.
Czy kochałeś kiedyś kogoś tak, że brakowało ci tchu i nic nie było już ważne? I co, że Święta? Mam
paść na kolana i się cieszyć? Moje własne Święta. Już wiesz. A teraz się módl.
Ilustracja: Joanna Sapielak
72
NIE TAKI ZNOWU ŚWIĘTY
Tomasz Czarny
Czy myślicie, że wasze żony czekają tylko na prezenty? Jesteście naiwni. Czy myślicie, że Mikołaj,
wchodząc przez komin do każdego pieprzonego domu, zostawia tam tylko podarki? Czemu wasze
żony, dziewczyny, siostry, matki i kochanki drżą, gdy tylko zbliża się ten magiczny czas? Robią się
wilgotne, wyuzdane i jurne? To wasza sprawka? Nie sądzę. Już od dawna wiadomo, że ten lapoński grzesznik ma wielkiego pytona i bezczelnie go używa. Czemu one wszystkie są tak zmęczone
w pierwszy dzień świąt? I, oczywiście, nie chcą się kochać. Cholerne migreny, cholerne świąteczne,
śmiertelne zmęczenie. Siwe włosy na ich majteczkach. Prawdziwy cud. Mickey tu był!
73
Maiden, Pyokola, http://saigonka.deviantart.com/
74
NIEBIESKI ŚNIEG
Tomasz Semik
Wyszedłem na klatkę i zamknąłem drzwi. Jednocześnie Kamil otworzył swoje i niejako wychynął z mieszkania, zresztą z dość adekwatną, konspiracyjną miną. Uniósł też brew, co jeszcze dodało
komizmu.
– Jedziesz zatem – stwierdził bez zdziwienia, ze wzrokiem utkwionym w torbie przewieszonej
przez moje plecy.
– Jadę.
Pokiwał głową z namysłem.
– No tego się spodziewałem. Ale… hm, nie moja to rzecz, ale jest to… dość… specyficzne, to,
co robisz.
– Tak, to jest specyficzne dość – przyznałem z półuśmiechem.
– No tak. Słuchaj, oczywiście ja i Marzena przypominamy ci, że jesteś zaproszony na Wigilię. Tak
jak jutro i pojutrze, i w Sylwestra, ma się rozumieć.
– Doceniam piekielnie – wyszczerzyłem zęby.
– Naprawdę… Czekamy z kolacją. Wiesz, że jestem uparty, a Marzena… – wywrócił oczami. – Po
prostu przyjdziemy po ciebie i będziemy bardzo agresywni – zażartował– Owszem. No cóż, będę za
godzinę. Aczkolwiek nie obiecuję na żaden mur–beton, że wpadnę. Nie jestem w stanie przewidzieć
nastroju, w jakim będę wieczorem.
Westchnął, choć nieszczególnie ciężko. Czemu się nie dziwiłem. Był wspaniałym przyjacielem, ale
nastrój wigilijny sypał się wszystkim we wnętrza śniegiem niewidzialnym, ale na pewno srebrnym.
Tak to już jest.
A poza tym… To było całkiem piękne popołudnie i takiego też spodziewałem się wieczora.
Generalnie rzecz ujmując.
– No dobra tam – rzekłem lekko. – Czekajcie do 19.00. Jeśli będę, to poznacie to po znikających
karpiach, śledziach i makówkach. Jeśli nie – wybaczcie, pozostanie całkiem mocna opcja sylwestrowa.
Popatrzył mi w oczy, a potem przygarnął mnie do piersi typowym dla siebie ruchem tak serdecznym i ciepłym, jak brutalnym, zwyczajnie niedźwiedzim.
Kamil był szczupły i ważył 72 kilogramy, ale już dawno odkryłem, że ludzie o wielkich sercach
mają siłę niedźwiedzia, nawet jeśli ich postura przywołuje na myśl Hobbiton.
– Wesołych świąt, Marku.
– Wesołych świąt, niezwykły człowieku.
Odwróciłem się od niego i zszedłem po schodach. Dopiero dwa piętra niżej usłyszałem zamykane
drzwi.
Wesołych świąt – powtórzyłem w myśli ciepło.
Do Miłkowa miałem dziesięć minut jazdy, nawet w warunkach arktyczno–zimowych, typowych dla regionu, gdzie ręce przyklejały się do klamek, jeśli ktoś nie pamiętał o rękawiczkach.
Od osiedla Wizeńczyków do wsi wiodła droga pozbawiona asfaltu, co i tak teraz
było bez znaczenia. Jednak ktoś ją obrobił pługiem, dzięki czemu moja łada nie
musiała go zastępować. Jechałem powoli, rzucając okiem na boki. Po obu stronach rosły zimowe wydmy, tylko czasami zza ich wierzchołków wychylały się
75
oddalone linie leśne. Osiedle szybko zniknęło za którymś z zakrętów i w ten sposób na
chwilę zamknąłem się w specyficznej samotni, w zupełnie własnej czasoprzestrzeni, która
właśnie zimą ma szczególny nastrój.
Zimą inna jest nie tylko aura, eter, inna jest cisza, inne odczuwanie pustki.
Byłem spokojniejszy niż rok temu, gdy robiłem dokładnie to samo, co miałem zrobić ponownie za chwilę. Wtedy omal nie przegrałem z adrenaliną, z rozchwianiem i wzruszeniem wynikłym z pomieszania silnych, skrajnych zresztą emocji.
Teraz był spokój, w którym o dziwo znów mieszały się przeciwieństwa: żal i radość. Dziwne, ale
i tak bywa.
Zatrzymałem Nivę nieco ryzykownie na grząskim, zasypanym śniegiem poboczu, zanim droga
skręciła w płaski teren odsłaniający zabudowania Miłkowa. Wciąż jeszcze tkwiłem w tej dziwnej, kojącej samotni. Trzymając ręce na kierownicy zastanawiałem się, czy będzie lepiej, jeśli moją równowagę podtrzyma cisza i idący za tym balans emocjonalny. Wychylenie w jedną czy drugą stronę mogłoby
być szkodliwe. Zdecydowałem jednak, że nawet cisza w duszy może zawieść w chwili, gdy stanę tam,
gdzie się wybierałem. Dlatego sięgnąłem do odtwarzacza CD i puściłem jedną z najbardziej optymistycznych piosenek, jakie w życiu słyszałem – i na dodatek świąteczną – I like life z filmu Scrooge.
Jak zwykle – podziałało. Szybko i mocno.
Nie tracąc czasu, obróciłem się i sięgnąłem do worka.
Po chwili byłem gotowy. Wyszedłem z auta i ruszyłem przez wydmę zimową wprost na Miłkowo.
Z mozołem przedzierałem się przez śnieg – padał cały tydzień i dopiero dziś niebo zamarło, choć poskąpiło słońca i błękitu, tkwiąc w jakiejś brudnej bieli, która niekoniecznie sprzyjała optymistycznym
nastrojom Wigilii.
Po kilku minutach zszedłem ze wzgórza na drogę. Przysypane śniegiem kamieniste domy zdawały
się równie zamarłe i zrezygnowane jak niebo. Nie było oznak życia, tylko cisza zimy.
Ale we mnie grała już muzyka i, co tu mówić, spora frajda.
Mimo wątpliwości, które – być może słusznie – podsycał Kamil.
A może jednak bardziej podsycało je coś we mnie samym.
Wszedłem na podwórze trzeciego domu. Małe okna świeciły ciemnozłoto, co z szarobiałym, surowym otoczeniem przydawało wrażenia, że weszło się w urokliwą świąteczną ilustrację.
Zajrzałem w jedno z okien i serce natychmiast mi drgnęło.
Weronika i chłopcy rozkładali naczynia na świątecznym stole. Tylko oni. Nie było nikogo innego.
Rodzice Weroniki i jej mąż nie żyli, a facet, który robił do niej kilkumiesięczne, nie do końca zdeterminowane podchody, też zniknął.
Musiał zniknąć, skoro nie było go tu właśnie teraz. W tej świątecznej, magicznej ilustracji.
Serce mi biło, gdy przesuwałem wzrokiem po twarzach ludzi, za którymi tęskniłem z tą samą siłą,
choć oderwano mnie od nich ponad dwa lata temu.
Oderwano… Sam się oderwałem, a dokładniej moje wygłupy, jeśli użyć bezradnego w wyrazie
eufemizmu. Serca Weroniki nie zdobywało się tak po prostu, jakimś husarskim podjazdem, nonszalancją, popisem, pokazem siły i pewności, czy charyzmą mężczyzny siłacza i konkwistadora. Ten
klucz działał na wiele kobiet, ale nie na nią. Nie na kobietę z tego szczególnego rodzaju, który objawia
dojrzałość duszy i silny kodeks etyczny, kiedy ma lat szesnaście, a nie czterdzieści.
Co pasowałoby do mnie.
Niektórzy są prawdziwi i charakterni od początku, inni do tego statusu przebijają się koślawo przez
lata kiksów – albo i nie.
Mnie się w końcu udało, a przynajmniej taką miałem nadzieję, gdy patrzyłem teraz na choinkę, którą z właściwą sobie starannością i sercem ubrała
Weronika.
Serce i zaufanie kobiety, która jest duszą promienną, zawierającą pokłady szczerości, ufności i odpowiedzialności rozciągnięte na
76
dosłownie wszystkie sfery życia, można zdobyć, tylko jeśli emanuje się czymś
podobnym.
Przede wszystkim spokojem zrównoważonego ducha. I jeszcze skłonnością do badania życia i doceniania jego darów i wyzwań.
Sama adoracja, nawet wytrwała, nie wystarczy, co zresztą potwierdzała porażka człowieka, który
miał chęć mnie zastąpić.
Obaj mieliśmy utrudnione zadanie, ponieważ Weronika była kobietą dotkniętą utratą męża i ojca
swoich dzieci, a to oznaczało, że z myślą o nich będzie szczególnie ostrożna i zdystansowana wobec
możliwości zawarcia nowego związku.
I była. A jednak pokochała mnie – a ja spartoliłem to beznadziejnie.
Dla hulanki, lekkomyślności i zdrady nie może być usprawiedliwienia. Setki razy zlinczowałem się
w myślach za to, że kiedy już byłem pewny uczuć Weroniki, odpuściłem sobie odpowiedzialność i zasady, dając tym samym wrócić dawnym skłonnościom. Zdobywaniu kobiet, imprezowaniu, popisom
i popijawom z kamratami.
Co oznaczało wymierzanie ciosów Weronice (nie tylko jako kobiecie, która mi się oddała, ale i jako
matce), a także fakt, że nie wszedłem w pełni w tę upragnioną relację, lecz usadowiłem się wygodnie
pomiędzy dwoma mikroświatami.
Jednym z nich był wspaniały ciepły dom z nadzwyczajną, eteryczną kobietą, kobietą w zasadzie
idealną, pewną jak twierdza, harmonijną wedle zasad wedyjskich – jedyną taką, którą pozwoliło mi
poznać życie, i z jej dwoma świetnie wychowywanymi kilkuletnimi chłopcami.
Drugim mikroświatem było moje stare życie, w którym wykułem sobie nieomal nienaruszalny
bunkier, jako dyskotekowy bramkarz i zawodnik kick–boxingu. Popisy przed kumplami, atencja urodziwych dziewcząt, adrenalina przy dyskotekowych interwencjach, adrenalina przy sportowych konfrontacjach, no i popijawy…
Zamiast pozostać w starym świecie dla dobra Weroniki i chłopców, albo też go porzucić, wyjść na
zawsze z bunkra, który nigdy nie zalśni złotem na świątecznej ilustracji, i uszczęśliwić tych, którzy
podarowali mi siebie w najlepszym możliwym prezencie wszechświata – usadowiłem się na granicy.
Uderzający akt wygodnictwa.
Uderzający brak dojrzałości.
Szczerze mówiąc, określałem to dużo dosadniej.
Gdyby człowiek miał możliwość wyciągania swojej duszy z ciała, przywiązywania jej do drzewa
i okładania batem, zrobiłbym to już wiele razy, odkąd Weronika ze łzami w oczach zamknęła za
mną drzwi.
Przez pierwszy rok byłem w szoku. Skończyły się treningi, za to przybyło popijaw. Zrobiłem dwie
próby, by odzyskać szanse u kobiety, która wrosła mi w serce i nie dawała usunąć, ale odrzuciła mnie,
nie wdając się nawet w rozmowy.
To mnie nie złościło, lecz potęgowało poczucie winy i klęski.
Potem się ogarnąłem. Alkohol znikł, łowy na kobiety także. W zasadzie pojąłem, jak beznadziejny
jest bieg życia, kiedy ludzie przeskakują z jednych na drugich, zamiast budować jeden i tylko jeden
związek, silny w miłości i szczerości, konsekwentnie fortyfikowany przeciw przeciwnościom losu,
a nawet dzięki nim.
Przyglądając się kumplom i dziewczynom, zacząłem łapać się za głowę.
Świat wymodelowany przez zachodnią cywilizację był beznadziejny i ścinał Polaków w kolanach. Tak to widziałem.
Nie popadając jednak w jakąś ostateczną rezygnację, zmieniłem pracę, wróciłem do treningów, a nawet zacząłem medytować.
I chyba rzeczywiście dojrzałem, a przynajmniej zmodyfikowałem hierarchię wartości, za co byłem sobie wdzięczny.
Wciąż kochając Weronikę, marząc o jej objęciach i tęskniąc za jej synami,
którzy tak ujmująco mnie przyjęli, nie miałem odwagi, by podjąć jeszcze jedną
77
próbę. Kamil nakłaniał mnie do tego, ale nie zrobiłem już żadnego kroku. I to nie dlatego,
że bałem się kolejnego odrzucenia. To poczucie winy mnie blokowało.
Ale właśnie poczucie winy i… owszem, przenikająca na wskroś tęsknota, to przekonanie, że innych baśniowych ilustracji już nie zobaczę, a na pewno nie zdołam do nich przeniknąć, pchnęły mnie do tego, co dziś robiłem.
Po raz drugi.
Czy była w tym jakaś hipokryzja? Czy była jakaś ingerencja?
Wkradanie?
Coś niezupełnie uczciwego?...
No cóż, możliwe.
Ale nikt nie jest doskonały i pewny kroków doskonałych (tym bardziej do nich zdolny), i ja też nie
byłem. Jeśli człowiek ma dobrą naturę i dojrzewa, to sukcesywnie wykuwa swój kodeks etyczny, lecz
przecież do końca w jakimś stopniu będzie także działał pod wpływem instynktów, pragnień i jakiejś
dozy zuchwałości wynikłej z egoizmu.
Tak to już chyba jest.
Jeśli jednak moja podświadomość nie skrywała większych pokładów niskich pobudek i kalkulacji,
trzymałem się całkiem silnego przekonania, że przede wszystkim uszczęśliwiam Weronikę i jej synów.
Z tą myślą zapukałem do drzwi.
Weronika otworzyła i zamrugała oczami zaskoczona. Otworzyła usta, ale nie znalazła żadnych
słów. Zdawała się być tak samo zdziwiona jak rok wcześniej.
Za nią natychmiast pojawili się chłopcy.
– Mikołaj! – krzyknął Maciek.
Miał osiem lat, ale potrafił rozmawiać o obronie Termopil czy taktyce husarii. Co w niczym nie
przeszkadzało marzeniom, dziecinnym wygłupom czy urzeczeniu na widok świętego Mikołaja.
Młodszy o dwa lata Adam tylko wytrzeszczył oczy, był zresztą małomównym i nieśmiałym dzieckiem.
Uśmiechnąłem się i grubym, wyćwiczonym głosem spytałem:
– Czy są tu grzeczne dzieci?
– Są – potwierdził błyskawicznie Maciek.
Odruch przytulenia go zdławiłem całkiem wprawnie. Choć może nazbyt pochopnie. Wszak Mikołaj jest ,,ojcem polarnym’’ wszystkich dzieci tej planety – pomyślałem, śmiejąc się w duchu.
Chłopcy zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie było ciepło, swojsko, świątecznie, po prostu magicznie. W tym miejscu chciało się zostać.
W tym miejscu miało się szansę żyć wcześniej.
Uciekłem od westchnień, bo nie pora była na nie. Była pora na rubaszny śmiech, roztaczanie aury
mocy i najwyższego dobrodziejstwa. A byłem w tym niezły.
Podążyłem za chłopakami szybko, bo Weronika kroczyła za mną i czułem, że szuka okazji, by mnie
wziąć na spytki. Była nieco zmieszana i naturalnie zaciekawiona. Cierpiała na niedobór pieniędzy
i święta oraz prezenty musiały być skromne, co nie znaczy pozbawione piękna, smaku i tego ukojenia,
które leczy dusze z całorocznych potknięć i szykuje je na kolejny rok życiowych zmagań.
Ale ponieważ byłem tu już w zeszłą Wigilię, wiedziała, co po mnie–Mikołaju zostanie.
Drogie prezenty i tysiąc złotych w purpurowo–złotej kopercie.
Oto moje odkupienie win.
Oto esencja, która wlewała we mnie tak silne endorfiny, że aż nie mogłem w to uwierzyć.
Weronika szła za mną i oddychała szybko. Lecz poznać mnie nie mogła.
A to dlatego, że kick–boxer–opój, który ją zawiódł, był jej równy wzrostem, zaś Mikołaj był olbrzymem o wadze większej o dwadzieścia kilogramów.
Tak w każdym razie sugerowały koturny, kostium i niesamowita pucułowata maska, które sprowadziłem z Kanady. Szczerze mó-
78
wiąc, nie czyniłem takich starań tylko dlatego, że nie chciałem, by Weronika
mnie rozpoznała. Jestem zdania – i jest ono całkiem surowe – że nikt nie powinien
chwytać w palce cienkiej, srebrzystej struny dziecięcego świata marzeń i czarów, jeśli
nie jest w stu procentach pewny czegoś takiego jak wiarygodność kostiumu świętego Mikołaja. Przerwanie tej struny zawsze jest potężnym ciosem dla dzieci karmiących się oczarowaniem.
Dusze rodziców nieodpowiedzialnie podchodzących do świata dzieciństwa też byłbym skłonny poprzywiązywać do drzew.
Choć pewnie nie wypada mi być sędzią po tym, co sam wywinąłem dwójce wspaniałych chłopców.
Nie powinienem być niczyim sędzią, jedynie własnym. Dlaczego człowiek, którego rozum i wrażliwość nie wydają się być niskich lotów, postępuje tak krzywdząco wobec innych, a wobec siebie autodestrukcyjnie? Jakby decydował o tym jakiś sabotujący mroczny gen…
Nie zamierzałem usprawiedliwiać się genem.
Maska zdawała się żywa i czyniła mnie sędziwym, choć promiennym człowiekiem, czy raczej tym
dobrodziejem z Bieguna. Dałbym za nią każde pieniądze.
Bo może to, co robiłem, miało w sobie jakiś pierwiastek włamania, może kroczyłem po cienkim
lodzie, ale nie chciałem identyfikacji, by uniknąć wykorzystania sytuacji dla siebie, uczucia zobowiązania u Weroniki, zmieszania, niepewności co do właściwych decyzji i tak dalej.
To było całkiem fair, jak myślę.
Mimo wszystko było mi trudno. Zgarbiony, sędziwy, ale też serdeczny i wszechwładnie emanujący,
musiałem rzecz rozegrać szybko, bo przecież istniało pewne ryzyko. Fałszywy ton, a może jakieś rozklejenie się… Wszystko wokół budziło tęsknotę, a szczególnie Weronika i jej synowie, którzy, niech to
cholera, powinni mieć przy wigilijnym stole mężczyznę, z którym zbudują platformę wiertniczą z…
– LEGO!! – krzyknął Adam. – Jaki wielki komplet, mama!
Maciek z namaszczeniem obracał w rękach album o kawalerii perskiej, ale gry na Play Station z cyklu Harry Potter przyjął z takim samym ożywieniem. Taki właśnie był. Niezwykły chłopak.
Zaś Weronika… Musiałem uciekać wzrokiem, jak jakiś spłoszony gamoń, przed jej postacią, tą
eteryczną, wedyjską kobiecością w świątecznej bluzce i spódnicy, przed makijażem, który zgnębiłby
Kleopatrę, przed blaskiem oczu, który ożywiłby ilustrację, gdyby zgasły światła w oknach ośnieżonej
chaty…
I kłuło mnie w sercu coraz mocniej i mocniej, bo twardo zderzyły się tam pułki uniesienia za wywołaną radość z pułkami żalu, pokusy, pragnienia, a przecież już każdy taki pułk z osobna rozchwiewa
serce…
– Dziękuję bardzo Mikołajowi – powiedziała Weronika, przesuwając wzrok to na książki i biżuterię
(cóż za wariat ze mnie, biżuteria to raczej błąd taktyczny, szaleństwo!), to na mnie, a było to tak niepełne, niewystarczające, i tak cudowne, że zwyczajnie nieznośne… Naprawdę trudne było to zadanie.
Choć pewien byłem, że podejmę się go także za rok.
– Dziękujemy! – zawołali Adam i Maciek z wykładziny, na której siedzieli w otoczeniu porozdzieranych papierów ozdobnych.
– Wesołych świąt – wymruczałem. – Ach, co za piękna choinka! Gdy ja to opowiem Kometkowi…
– Kometkowi? – podchwycił Maciek. – Czy mogę go zobaczyć, Mikołaju?
– Niestety – rozłożyłem wielkie, wypełnione silikonem ramiona – moje renifery rozbiegły się po
zaspach, może za rok?
– A sanie?
– Sanie? Ho, ho, Rudolf zabrał je na czas rozdawania prezentów w Miłkowie, więc póki co
wiszą sobie…
– Na orbicie? – zaciekawił się Adam, a Weronika uśmiechnęła się.
– Myślę, że troszkę niżej…
Wiedziałem, że pora na mnie i zrobiłem krok wstecz.
– Ale… – Weronika sprawiała wrażenie zakłopotanej. – A może Mikołaj zje
z nami zupę? Chyba niedługo zaczniemy Wigilię.
79
– O, to może za rok. Oj, bo tu jeszcze tyle dzieci wokół… Muszę pędzić.
– Do widzenia panu Mikołaju – pożegnał się uroczo Adam.
– Hoł, hoł, hoł! Wesołych świąt! – energicznie, acz i nieco nieporadnie ruszyłem do
wyjścia.
Kostium był ciężki i niezbyt wygodny, co zdaniem producenta było celowym elementem
uwiarygodniającym charakteryzację. Byłem skłonny się z tym zgodzić.
Była pora uchodzić – nie chciałem powiększać ani podejrzliwości Weroniki, ani jej zakłopotania
z powodu darów. Wiedziałem, że nie wolno mi było tego robić. Tak czy owak, w jakiejś części, której
nie umiałem określić, byłem tu trochę jak rabuś. Miałem nadzieję, że w mniejszej. Bo przecież chwile
szczęścia dzieci, których właśnie zaznawały, nie mają prawa być ograniczone liczbą.
Ale trzeba było uciec, nim…
Czy w podświadomości chciałem, by Weronika mnie rozpoznała, by…?
Przyznam – sam nie wiem. Podświadomość to największe trzęsawisko w konstrukcji człowieka.
Doszedłem do drzwi i chwyciłem za klamkę. Byłem wielki jak góra i musiałem się pochylić.
Za mną szedł zapach, od którego miękły nogi w kolanach. Zapach kobiety, która…
– Na pewno pan…? Ale kto…? – wyraźnie szukała jakiegoś określenia tej sytuacji.
Była prawdziwie szczerą i skromną osobą, którą powinien pokochać charakterny, stabilny człowiek. Poczułem odłamek lodu wbijający mi się w serce i prawie się skrzywiłem.
Koniec z tęsknieniem, uciekaj od tego! – to były moje wyćwiczone i już całkiem odruchowe myśli,
ot, pożyteczne jednostki reagowania.
Wręczyłem jej kopertę. Chwyciła ją, lecz zaraz odsunęła od siebie.
– No nie – chrząknęła. – Tego już nie mogę. Ale bardzo dziękuję. Czy ja mogę wiedzieć, kto…
Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Została za mną nieruchoma, z mieszaniną uczuć i purpurowo–
złotą kopertą w dłoni.
– Wszelkie skargi i zażalenia proszę kierować na Biegun. Wesołych świąt!
Odwróciłem się od baśniowej ilustracji i odszedłem.
Za rogiem domu przyspieszyłem, a dotarłszy do drogi – puściłem się biegiem.
Weronika mogła próbować mnie dogonić, to by mnie nie zdziwiło. Miała silne poczucie uczciwości,
łatwo było w niej wywołać uczucie zobowiązania.
Wbiegłem na wzgórze i ruszyłem susami w górę, zapadając się w śniegu, miejscami głębokim na
pół metra. Poczułem wzruszenie, bardziej smutne niż szczęśliwe. Weronika była wyjątkowa i była
moim darem, który głupio i niewybaczalnie wypuściłem z rąk. Jej zalety były nie do wyliczenia. Była
jedyną znaną mi kobietą, która żywiła pasję do sportu. Na początku, po tym, gdy wlałem w nią ciepło
i ukoiłem po okresie żalu za utraconym mężem, biegaliśmy razem po okolicy. Po lesie, po wzgórzach
trawiastych – i po śniegu, gdy przyszła zima.
– Boże! – powiedziałem jej kiedyś, gdy odpoczywaliśmy po dłuższym biegu przez śnieg. – Która
kobieta biega przez zaspy na tym świecie?!
– Ja! – zaśmiała się radośnie.
Jej rumieńce na twarzy chciałem całować, muskać, kryć pod dłońmi i zatrzymać czas, by żyły
wiecznie jak dzieła sztuki.
– Tylko! – krzyknąłem z euforią. – Czy ty wiesz, że biegasz jak Rocky Balboa?
– Wiem! Tu jest prawie Syberia zresztą…
Odtąd Rocky 4 stał się naszym ulubionym filmem, takim, który się ogląda w szczególnym przytuleniu.
Lecz teraz biegłem sam. Szybko, dynamicznie, bardzo twardo, coraz twardziej. Śnieg przestał mi już nawet przeszkadzać, jakby znikł. Przebiegłem
wzgórze i ruszyłem w dół nieomal sprintem.
Co już do reszty dziwne, nawet toporny kostium nie hamował mnie
w tym pędzie aż tak bardzo. Biegłem z determinacją.
Biegłem sam, a mogłem z kimś. Tak to już jest z wyborami.
80
Wyciągnij duszę i zlinczuj ją na mrozie.
Roztrącałem zaspy prawie z gniewem.
Jednak gdy wsparłem ramiona o ładę, gniew i żal znikły. Jakby ten gwałtowny bieg
oczyścił mnie z mrocznego nalotu, który próbował wedrzeć się we mnie, zastąpić kostium Mikołaja.
Mój oddech wyrównywał się i wracał spokój. Największą, a być może jedyną zaletą zmęczenia
jest wypełnienie człowieka spokojem. Czasem to rezygnacja, ale mnie dotknął spokój, w którym nie
odkryłem niczego posępnego. Sam byłem tym zaskoczony.
Powoli odpiąłem Mikołajową głowę i ściągnąłem ją z siebie. Teraz musiałem wyglądać groteskowo.
Zziajany, pękaty olbrzym z małą głową.
Rozejrzałem się.
Samotnia.
Samotnie, do których wchodzimy w życiu mniej czy więcej razy, zawsze mają w sobie coś nadzwyczajnego. Jakiś mistyczny eter, który błyskawicznie wycisza człowieka i może nawet zabiera z planety
gdzieś dalej.
A na pewno zabiera pewne emocje, zwykle te, które plączą się pod nogami jak kule na łańcuchu.
W zamian za to nanosi refleksje i zmienia wartościowanie.
Oddychając, spokojnie wodziłem wokół wzrokiem.
Świat był dziwny. Niebo ciemniało, a śnieg… Śnieg zrobił się niebieski. Wszystko wokół było niebieskie. Zmarszczyłem brwi i zastanawiałem się, czy widziałem coś podobnego wcześniej. A może
każdy wieczór tak wygląda? Czemu odkrywam to dopiero dziś?
Panowała cisza, która odcina objętych nią ludzi od spraw życia. Śnieg był niebieski, pięknie niebieski. Tkwiłem w mistycznej samotni. To był inny rodzaj baśniowej ilustracji.
Czy dziś postąpiłem słusznie?
A czy słuszność da się określić jednoznacznie?
Chłopcy są szczęśliwi, a kiedy synowie są szczęśliwi, to szczęśliwa jest też ich mama.
Może odkupiłem część win.
Ale gdybym miał nawet nie odkupić, gdybym miał już nigdy więcej nie ujrzeć kobiety, którą kocham, nie żałowałem tego kroku. Właśnie nabrałem tego przekonania.
To był piękny wieczór.
Oderwałem ręce od maski auta i odwróciłem się, aby jeszcze raz zerknąć na wierzchołek wzgórza,
za którym krył się wspaniały dom.
Spojrzałem i przeszedł mnie dreszcz od stóp do głów.
Śnieg lśnił niebieskim brokatem. To był przepiękny widok.
Najpiękniejszy, mogę śmiało rzec. A więc jest więcej baśniowych ilustracji na tym świecie.
Wydawało się, że taki sam niebieski brokat lśni na kurtce, którą narzuciła na siebie Weronika.
Zamarłem.
Stała całkiem blisko i patrzyła na mnie bez słowa. W życiu nie widziałem piękniejszej ilustracji,
właściwie będącej baśnią samą w sobie.
Pewne chwile są niepowtarzalne, a przy tym bardzo znaczące. Może dlatego samotnia zamyka
w sobie ludzi i odcina czas.
Patrzyliśmy na siebie w ten specyficzny sposób, kiedy ludzie patrzą na siebie tak, jakby znali się
bardzo dobrze, a zarazem tak, jakby nie znali się wcale.
Milczenie trwało chwilę, aż Weronika powiedziała:
– Wciąż biegasz jak Rocky…
Nabrałem powietrza do płuc.
– Ty też… Nie dałem ci wiele czasu.
Obrzuciła wzrokiem mój kostium.
– Czyli w zeszłym roku…
– Tak.
81
Nic więcej nie dodałem. Żadnego ,,bo chciałem…’’ i ,,przepraszam, jeśli…’’, nie widziałem w tym sensu. Czasami niedopowiedzenia są zabójcze, ale są chwile, gdy nie wymawia się zbędnych słów.
Popatrzyła mi w oczy. Znów zdusiłem odruch rzucenia się w przód, pochwycenia jej,
objęcia… Na szczęście kanadyjski kostium mi to ułatwił.
Wyćwiczone jednostki reagowania opuściły koszary: to koniec i należy to przyjąć zimno. Zrobiłeś dobrą robotę, podziękuj, życz wesołych świąt i pakuj się do wozu.
Nie zwracałem większej uwagi na te myśli. Jeśli miałem przed sobą ostatni zaczarowany obrazek
w życiu, to zamierzałem chłonąć go do końca.
Dopóki nie zniknie.
Panowała cisza. Nie była to jednak cisza martwa, lecz cisza narodzin.
– Na drugi raz – powiedziała delikatnym, chyba nieco drżącym głosem Weronika – zostań na zupę.
Przymknąłem oczy, sam nie wiem, czemu, bo przecież szkoda było widoku, ale… Może to fala
dreszczy, które mnie przeszły, przymknęła powieki niechcący?
Cisza to błogostan, który może zrodzić cuda.
Otworzyłem oczy. Śnieg był niebieski, pięknie niebieski, ale nawet gdyby był purpurowo–złoty,
zniknąłby na tle Weroniki jak ulotny bezbarwny pył.
– Za rok?
Ciepło rozlewało się we mnie tak gwałtownie, że byłem tym zaskoczony. Odczułem otuchę, odczułem odprężającą ulgę, a więc aż tak bardzo to we mnie tkwiło, a więc to aż tak…
– Jutro…
Jutro.
Staliśmy oboje w ciszy ukojenia.
Zapadał wieczór. Jego granatowe zagony pożerały zimowy świat.
Było jednak pewne, że nic nie zgasi blasku kobiety, która biega jak Rocky. Żadna noc świata nie
obejmie jej ciemnością.
Będę nad tym czuwał.
82
NIEROZTROPNI
Władimir Arieniew
Władimirowi Eszkiliewowi
Jego ostatni zwolennicy odeszli jesienią, kiedy wreszcie stało się jasne, że Grzegorz to człowiek
nieroztropny. Anioł już więcej mu się nie ukazywał, nie rozmawiał z nim i nie doradzał. Ostatniego
cudu Grzegorz dokonał w lipcu – dziewczynka, zachłyśnięcie; do dziś pamięta jej wzrok i to, jak obejmowała go lodowatymi rączkami. Potrafił ją wskrzesić, a swojej żony – już nie.
Być może, mówił sobie, od tego się wszystko zaczęło. A dokładniej – na tym się zakończyło. Uwierzyłeś, że zostałeś wybrany; śmiałeś narzucać Jemu swoją wolę. Sprzeciwiłeś się, zbuntowałeś.
Ale i to nie było prawdą – na całej Ziemi oraz nawet na najbliższych planetach tacy jak on pojawiali
się i znikali; do dziesięciu proroków na rok. Zapobiegali katastrofom, od czasu do czasu wygłaszali tradycyjne „Talitha cumi”, uzdrawiali więźniów w koloniach karnych. Potem nagle się wypalali, stawali
nieroztropni. Schodzili ze sceny.
Jedni byli w stanie zapoczątkować inne, mniej lub bardziej trwałe formy kultu, o drugich nikt by
teraz nawet nie wspomniał. Nieroztropnymi nikt się nie interesował, nawet oni sami sobą. Wielu z nich
prędzej czy później wybierało nóż, sznur, truciznę, wychodziło w kosmiczną próżnię bez skafandra.
Grzegorz pojechał w góry. Na Ziemi nigdy nie był, ale wiele słyszał o tym miejscu od swojego ojca.
Postanowił, że chce zobaczyć kraje, w których żyło tyle pokoleń z jego rodu... zobaczyć, zanim podejmie ostateczną decyzję.
Zamieszkał w niewielkim hoteliku, z którego okien widać było zbocze sąsiedniej góry, rozłożyste
smreki, stojaki jak do suszenia bielizny, tyle że na sznurkach zamiast ręczników i skarpetek wisiały
kłębki wełny. Pod stojakami spacerowały zamyślone owce, pobrzękując dzwoneczkami.
Żyli tutaj tak, jakby ostatnie pięćdziesiąt lat nie istniało – latali brudnymi, zdezelowanymi statkami kosmicznymi, nosili robione na drutach kamizelki i śmieszne czapeczki z kolorowymi piórkami, palili długie fajki z cybuchami zdobionymi wzorkami przedstawiającymi liście, ciupagi, jelenie rogi... Na każdym podwórku stała kapliczka z kolorową figurką Matki Boskiej lub jakiegoś
świętego. Miejscowi mówili na nich po prostu Piotr, Paweł, nawet Judasz – ot, sąsiedzi, starzy
dobrzy przyjaciele.
Grzegorzowi było tutaj dobrze; w tej patriarchalnej, zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie. Nikt nie oczekiwał od niego cudów, a i nawet nikt nie wiedział,
czym kiedyś zajmował się ich gość. Klient jak klient – spokojny, bez nałogów,
płaci w terminie, czasami idzie w góry; oby każdy taki był.
83
Kiedy spadł pierwszy śnieg, Grzegorz podjął decyzję. Te kraje wcale nie były
gorszym miejscem od innych na odejście z tego świata. Żeby uczcić Boże Narodzenie
gdzieś na zboczu góry, na koniec wypić koniak, zażyć środek nasenny i zasnąć na zawsze.
Zawczasu się przygotował i nawet był nieco rozczarowany, że nikt nie starał się go powstrzymać.
Tylko gospodyni powiedziała: „Czyli, znaczy się, nie będzie pan podczas Jego przyjścia. Szkoda, On
lubi się spotykać z nowymi ludźmi... Choć, oczywiście, On nas wszystkich i tak dobrze zna, od bardzo
dawna, od początku czasów”.
Zabrzmiało to jak kolejna opowiastka o świętych, więc Grzegorz w miłych słowach wykręcił się od
rozmowy, złożył życzenia z okazji Bożego Narodzenia i poszedł.
Koniak zdążył wypić, ale zażyć środka nasennego już nie. Nagle, gdzieś z boku, z przysypanej śniegiem jamy wylazł obudzony i bardzo niezadowolony wujko. Grzegorz zrozumiał, że jest gotów rozstać
się z życiem tylko w jeden, określony sposób i pomknął w dół zbocza co sił w nogach. Po godzinie,
kiedy odsadził niedźwiedzia na bezpieczną odległość i zostawił za sobą dwa strącone w przepaść rozchybotane mostki, Grzegorz zauważył, że jego tabletki przepadły. I nie ma pojęcia, gdzie są.
Chrystus przyszedł po jego śladach przed brzaskiem, kiedy Grzegorz zaczął zamarzać. Nie pojawił
się w blasku Swojej chwały, ale Grzegorz od razu Go rozpoznał.
– Głupio zrobiłeś – powiedział Chrystus. Miał głęboki, przyjemny, trochę pobrzękujący na dźwięcznych spółgłoskach głos. – Teraz nie zaśnie aż do wiosny.
Następnie wyciągnął w stronę Grzegorza lekko namoknięte tabletki nasenne.
– Nawet nie spróbujesz odwieść mnie od tego? – zapytał Grzegorz. – Żadnej pokrzepiającej rozmowy?
– Po prostu zrobię ci płukanie żołądka, jeśli do tego dojdzie.
– O – powiedział Grzegorz. Drżącą ręką wsunął tabletki do kieszeni.
Chrystus tymczasem zaczął zbierać chrust, ułożył go w stertę, podpalił. W blasku ognia widać było,
że jego ubranie jest podarte i wyblakłe, a z dziury na lewej ręce wyzierają jakieś kabelki, co prawda
odpowiednio przycięte i zaizolowane.
Grzegorz myślał, że ten model zdjęli z produkcji jakieś trzydzieści lat temu; figurka Matki Boskiej
w kapliczce, która na wznoszone modlitwy odpowiada lekkim kiwnięciem głową i słowami pociechy
to jedno; co innego Syn Boży chodzący po cerkwi. Oczywiście wielu duchownych protestowało; roboty szybko się uczyły i czytały przypowieści bardziej przekonująco niż sami pasterze.
– Zrozumiałem, że nie należę do ojca Stefana – powiedział Chrystus. – Ci z dalszych wiosek
również mnie potrzebowali. A dzieci! One się tak cieszą!
– Ale czy one wiedzą, kim naprawdę jesteś? – ostrożnie zapytał Grzegorz.
– Staram się ich do siebie przekonać – powiedział Chrystus. Ale oni wiedzą, że
czasem mam... problem z elektroniczną pamięcią, nie do naprawienia. Mówię
o tym, co będzie i tak się dzieje. Uratowałem Stefana, kiedy skręcił kostkę. I na
ciebie też tak trafiłem – coś mnie ciągnęło.
84
– Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia? Ryb albo chleba?
– Wszystko rozdałem we wsi, wybacz.
Zamilkli, wpatrując się w ognisko. Teraz, z bliska, było widać, jak stary jest Chrystus. Nie ruszał się już tak płynnie, a ekoskóra gdzieniegdzie się poprzecierała.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał nagle Grzegorz. Z pewnym zdziwieniem zrozumiał, że
tabletki już nie będą mu potrzebne. – Załatwić części? Skontaktować się z serwisem?
– Kup im nowego. Widziałem w Internecie, że teraz produkują Świętych Mikołajów; bardzo udany
model. Sprawdź tylko, czy pamięć nie ma defektów. Widzisz, bardzo niezręcznie jest być robotem,
którego ludzie uważają za Bóg wie co.
„A co dalej?” – chciał zapytać Grzegorz.
I – „Czy się nie boisz?”.
I jeszcze – „Jesteś pewien odnośnie tego problemu z pamięcią?”.
Ale nic nie powiedział. Słyszał, jak na sąsiednim zboczu tańczą w korowodzie laskowce. Patrzył
na świecącą na niebie gwiazdę. Myślał o tych, których udało się uratować za pomocą cudu – głosów
w czyjejś głowie, uszkodzeń połączeń nerwowych.
Noc rzedła jak śnieg wokół ogniska.
– Szczęśliwego Bożego Narodzenia – cicho powiedział Grzegorz.
– Szczęśliwego Bożego Narodzenia – odpowiedział mu Chrystus.
26–27.10.14
Tłumaczenie: Dagmara Bożek-Andryszczak
85
Mercedes Mikołajki, Piotr Kolanko
NOC DZIWÓW
Małgorzata Lewandowska
Czuł się naprawdę źle, co niestety nie zmieniało niczego, bo wiedział, że dzisiaj i tak będzie musiał
pracować. Od ponad dwóch dni wszystko go bolało ze zmieniającą się intensywnością. Dosłownie
wszystko. Miał wrażenie, że ból, balansujący pomiędzy ostrym „łupaniem” a tylko „ćmieniem”, nie
ograniczał się jedynie do tkanek miękkich, ale obejmował także kości oraz zrogowaciałe kopyta i rogi.
Do tego jego i jego kumpli gnębiło niedające się zaspokoić pragnienie i głód, zaś wszelkie próby konsumpcji kończyły się zwróceniem pokarmu jeszcze zanim ten dotarł do żołądka.
To oczywiście tylko potęgowało paskudne samopoczucie i niskie morale grupy.
Gdyby to zależało ode mnie, odwołałbym całą akcję i został w domu… – pomyślał Rudi. – Ale na
sto procent Szef się nie zgodzi.
Jakby wywołany tymi defetystycznymi rozważaniami w drzwiach stanął mocno pociągający nosem św. Mikołaj.
– Juz cas. Wstafajcie – powiedział przez zapchany nos, wyciągając z rękawa chusteczkę.
– Szefie – zagaił nieśmiało Rudi – obawiam się, że nie da rady.
– Ne ma takiej opssji. Muszymy się pojawić. Juss, wstawiaj resztę na nogi i do zaprzęgu. Ras–dwa...
Tesz się śle czuję, ale mus to mus. Zaden wirus czy inne choróbsko nie mogą nam stanąć na drodze –
odpowiedział niewyraźnie szef, wycierając czerwony nos drżącą ręką.
Rudi z ociąganiem podniósł się więc z siana, podszedł do kumpli i zaczął ich po kolei tracąc nogą.
– No już, chłopaki, nie ma, że boli. Wstajemy. – Próbował ich zmotywować tembrem głosu, ale
zamiast dziarskiego tonu z jego pyska wychodziło raczej coś na granicy rzężenia.
W tym czasie św. Mikołaj głośno wykichał nos i schował chusteczkę, a następnie, widząc brak reakcji reniferów, podszedł do nich i zaczął je ospale kopać w zadki.
– Ho! Ho! Ho! Moje mustangi niebieskie, ruszać się, lenie! – zakrzyknął wyraźniej. – Praca nie
poczeka. Poczujcie magię świąt itd... itd...
Odpowiedziały mu tylko ochrypłe jęki.
– Na Ducha Świąt! Co tu się dzieje! – zaklął pod nosem Mikołaj i zaniósł się kaszlem.
– Szefie, przeż mówiłem, że nie ma szans – odpowiedział Rudi. – To... co robimy? Może wydobrzeją
za tydzień? Może by tak przełożyć? – dodał z nadzieją w głosie najmłodszy spośród reniferów.
– Nie ma mowy. Sprawdzałem wiadomości, wszyscy już na nas czekają. I, na litość, ciiiisza!
Przyciszcie się na chwilę – rzucił do dyszących głośno zwierząt – głowa mi pęka, a muszę się
skupić.
Po tych słowach św. Mikołaj próbował swoim starym zwyczajem chodzić w kółko, co zawsze
znacznie ułatwiało mu myślenie, ale już po kilku krokach nogi się pod nim ugięły i gdyby nie
laska, na której się podparł, upadłby na ziemię. By zamaskować swoją słabość przed współpracownikami podszedł do sani i oparł się o ich bok.
– Spróbujmy tak – wymamrotał wreszcie do siebie po kilkunastu minutach, po
czym dodał na głos, patrząc na jedynego stojącego renifera. – Rudolf, jak się
czujesz? Dasz radę polecieć?
87
– Jak mam być szczery, Szefie, to fatalnie i… – kontynuował po przerwie potrzebnej
na dotarcie do jego zmęczonej głowy sensu drugiego pytania. – Jak to? Sam polecieć? Zamiast całego zaprzęgu?? Co też Szef? Nie dałbym rady nawet wcześniej.
Św. Mikołaj tylko machnął ręką.
– Zapomnij o saniach. Dasz radę unieść tylko mnie?
– Yyyyy – odparł skonsternowany nietypowym pytaniem Rudi. – Chyba tak, ale Szefie, co
z prezentami?
– Podwiesimy je na paralotni – rzekł krótko Święty. – No, wiesz – dodał – tej, na której próbowałem
latać w wakacje... Ale zaraz, zaraz... my tu o prezentach, a gdzie na Niebiosa podziały się elfy? Czy
chociaż wszystko jest przygotowane?
W odpowiedzi Rudi tylko bezradnie rozłożył uszy.
– Niech to Scrooge pochłonie! Co tu się dzieje! Nic to. Damy jakoś radę. Musimy.
Powiedziawszy te słowa, Św. Mikołaj wyciągnął chusteczkę, poszukał wolnego miejsca, po czym,
wykichawszy się w nią z namaszczeniem, podniósł laskę ze stęknięciem i mamrocząc pod nosem,
rzucił czar. Z główki laski w różnych kierunkach wystrzeliły świetliste, wężowe smugi. Szast, prask
dookoła dało się słyszeć huki, szurania i dudnienia, aż wreszcie wszelkie niepokojące dźwięki ucichły,
a pasma jasności z trzaskiem zniknęły skąd wyszły. Wtedy laska wypadła z rąk Mikołaja, a ten bezwolnie upadł na ziemię niczym kukiełka z podciętymi sznurkami. Wreszcie, po niedobrej chwili, która
rozciągnęła się przyglądającemu się temu Rudiemu w wieczność, Święty zaczął się powoli podnosić.
– Chodźmy – wyszeptał i powłócząc nogami skierował się w stronę wyjścia.
– Szefie... a... laska?! – wydukał przerażony wyglądem opiekuna renifer.
– Zapomnij. Na nic się już dzisiaj nie przyda. – Odparł, nie oglądając się Święty.
Gdy wyszli na dziedziniec, oczom Rudiego ukazało się wiszące w powietrzu siodło, do którego
przyczepiony był wór prezentów podwieszony pod paralotnią.
– Stań pod – zakomenderował Szef, a gdy renifer wykonał jego polecenie, siodło opadło na grzbiet
zwierzęcia, po czym popręgi same się zaciągnęły. Gdy Św. Mikołaj po kilku nieudanych próbach
wreszcie się usadowił, wyrzęził:
– Lecimy.
***
Wydawało się, że podróż do pierwszego domostwa trwała całe wieki. Gdy Rudi w końcu stanął na
dachu, św. Mikołaj bezwładnie zsunął się z siodła. Przestraszony i wykończony renifer trącał go swoim zmatowiałym nosem, aż wreszcie Szef otworzył oczy. Po kilkunastu minutach leżenia na stromym
i śliskim dachu (co na pewno skończyłoby się tragedią, gdyby nie otulająca ich Magia Świąt), Mikołaj
wreszcie zebrał siły, by spróbować się podnieść. Ostatecznie udało mu się tego dokonać dopiero przy
pomocy Rudiego.
– Szefie – powiedział renifer – nie ma szans, że damy radę.
– Musimy, ja... muszę, one... dzieci... czekają... – wyszeptał Mikołaj.
Rudi spuścił na te słowa głowę, by po chwili podnieść ją dumnie i powiedzieć:
– W takim razie idziemy razem.
***
W pokoju panował półmrok.
Jedynym źródłem światła były choinkowe lampki, które radośnie
mieniły się świątecznymi kolorami w rytmie 3/4. Opierając się o Ru-
88
diego, Mikołaj zdjął okulary i przetarł szkła oraz oczy rękawem.
Nie na wiele się to jednak zdało.
Święty miał wrażenie, że wszystko dookoła pokrywa mgła, rozmazująca i wykrzywiająca kontury rzeczy. Mikołaj westchnął więc tylko ciężko, odkaszlnął, pociągnął nosem i na koniec pstryknął palcami. Na ten znak pod choinkę płynnie spłynęły prezenty. Święty odetchnął z ulgą,
iż chociaż jedna rzecz działała tej nocy bez zarzutu i już–już miał wychodzić, gdy zobaczył leżące na
talerzyku ciastko i szklankę mleka. Może to mi pomoże – pomyślał i zabrał się za konsumpcję. Jadł
bez przekonania i niestety zrobiło mu się niedobrze już po kilku kęsach. Próbował dzielnie walczyć
z torsjami, ale te okazały się silniejsze.
Seria wymiotów zgięła go w pół.
Tymczasem za kanapą, w tym samym pokoju, czaił się kilkuletni chłopczyk, który bardzo, ale to
bardzo chciał zobaczyć św. Mikołaja. Dlatego po tym, jak jego rodzice poszli do swojej sypialni, wymknął się z łóżeczka i ukrył właśnie za kanapą. Próbował już tej sztuczki w zeszłym roku, ale niestety
przysnął. Tym razem, starszy aż o rok, obiecywał sobie, że wytrzyma. Jednak podobnie jak w zeszłym
roku zmorzył go sen.
Obudziły go osobliwe, głośne dźwięki dochodzące zza mebla. Dziecko najpierw było złe na siebie,
iż znowu zasnęło, ale po chwili dotarło do niego, że to jeszcze nie ranek i że na pewno dzieje się coś
bardzo dziwnego.
– Św. Mikołaj? – zapytał niepewnie chłopiec, wychodząc z ukrycia. – Wiedziałem, że przyjdziesz!
– dodał uradowany widokiem siwobrodego starszego mężczyzny, odzianego w czerwony strój wykończony futrem.
Mikołaj spojrzał na kilkulatka lekko skonsternowany i zawstydzony swoją słabością. Już miał zakrzyknąć Ho! Ho! Ho!, gdy nagle zamiast dziecka zobaczył pulsującą masę mięśni i żył z wybijającym
się wyjątkowo apetycznym kolorem mózgiem. Przestraszył się tej wizji, bo przecież zawsze kochał
dzieci! I to zdecydowanie nie w ramach przekąski! Ponownie więc przetarł oczy, lecz obraz tylko się
wyostrzył. Do tego ogarnął go potęgujący się z każdą sekundą głód i pociąg, by wgryźć się w ten mózg
i mięso. Próbował walczyć z narastającym szaleństwem, jednak wbrew istocie swojego jestestwa, kierowany jedynie dzikim pragnieniem skoczył na ciekawskiego kilkulatka. Gdy wgryzał się w rękę,
którą odruchowo zasłonił się chłopiec, z ust dziecka wyrwał się rozdzierający wrzask.
***
Obudził ich przerażony krzyk syna. Bez namysłu rzucili się najpierw do jego pokoju, a gdy nie
znaleźli tam swej pociechy, ruszyli ku schodom prowadzącym na niższe piętro.
Pierwszą i ostatnią rzeczą, którą zobaczyli, był dziwnie wyglądający renifer z przypominającą św.
Mikołaja istotą, jedzące coś razem na środku ich salonu.
***
– Jak się czujesz? – zapytał kolejny już raz tego dnia święty.
– Hyyymm... zaskakująco dobrze? – odparł zdziwiony swoją odpowiedzią Rudi i zdał sobie
sprawę, że od momentu krwawej wieczerzy ból ciała całkowicie zniknął.
Nie „zniknął”, to nie jest dobre słowo – pomyślała renifer, bo czuł się tak, jakby wcześniejsza niemoc obróciła się o 180 stopni, zastąpiona poczuciem witalności.
– Ja także. – stwierdził Mikołaj krótko. – Musi być, że to eeee... jedzenie nam
służy. – Powiedział na pół radosny, że słabość minęła, a na pół smutny i zawstydzony, że takim kosztem.
89
W tym momencie zegar w domu wybił jedenastą w nocy.
– Nie może być, że już tak późno! – zakrzyknął. – Musimy lecieć!
– Szefie? Khie... – Rudi zakrztusił się nie wiedząc, jak to ująć w słowa. – A może by tak
– tu renifer wskazał kopytem pozostałości kończyn i organów leżące na podłodze – może
by tak nakarmić resztę zaprzęgu? Bo z tą paralotnią to jednak ciężko jest. A tak zawinie się
to... khie... jedzenie... www.... – Rudi rozejrzał się dookoła – na przykład w obrus! Obrócę szybko,
wrócimy saniami i pójdzie migiem!
– Ho, ho, ty to masz głowę! No pewnie. Pojedziemy zaprzęgiem i zrobimy ludziom prawdziwe
Święta!
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
90
NOEFILOLOGIA
Grzegorz Janusz
Wielki gwar zapanował na arce, gdy w wigilię Bożego Narodzenia na niebie rozbłysła pierwsza
gwiazdka.
– Chciałbym, żeby potop wreszcie się skończył! – krzyknął ludzkim głosem słoń. – Marzę o łyku
świeżej wody!
– Ja pojadłabym sobie wreszcie soczystej trawy! – zawołała lama. – Dosyć mam siana!
– A ja pożądam mięsa! – zaryczał tygrys, zerkając znacząco na lamę. – Orrraz podrrrobów!
– To wszystko nieważne! – oznajmił królik, chichocząc. – Liczy się tylko rozmnażanie!
– Głowa mnie boli od tego jazgotu! – wrzasnął Noe. – Jaka Wigilia?! Jakie Boże Narodzenie?! Jesteśmy przecież w Starym Testamencie!
Na arce zapanowała cisza.
92
Mercedes na święta, Piotr Kolanko
O TANNENBAUM
Krzysztof Maciejewski
Choinka ociekała posoką. Może dlatego, że w charakterze świątecznych bombek wisiały na niej
obcięte głowy płodów? A może ze względu na łańcuchy jelit rozpięte jak przęsła krwawych mostów?
Całości dopełniały świeże skalpy aniołów, które nieopatrznie próbowały wskazać mi drogę. Już nie
mogłem się doczekać chwili, w której przystrojone drzewko ujrzy reszta rodziny. Tak bardzo się w tym
roku postarałem! Niebawem pogrążymy się w doniosłym nastroju, będzie śpiewanie kolęd, dzielenie
się opłatkiem. Potrawy wigilijne? Tylko tradycyjne. Wiem, że papież Paweł VI pozwolił tego dnia
spożywać produkty mięsne. Na naszym stole i tak nie będzie żadnego mięsa. Jesteśmy przecież wegetarianami...
94
OSKARŻONY
Krzysztof T. Dąbrowski
Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk
– Oskarżony, powstać!
Wstałem.
– Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu czynów?
– Nie! – wykrzyknąłem, wiedząc, że to na nic. Mimo niewinności, zdawałem sobie sprawę, że potrzebują kozła ofiarnego. I oczywiście miałem być nim właśnie ja.
– W pańskim worku znaleziono mnóstwo przedmiotów. Najpewniej kradzionych, skoro został pan
nakryty nocą w mieszkaniu państwa Wiślińskich. Co więcej, przyłapano pana podczas dokonywania
czynu lubieżnego na nieletnim.
Oczywiście, wszystko przeinaczyli. W worku były prezenty. I nie włamałem się. Czyniłem swą
powinność, podrzucając je dzieciom. A co do czynu lubieżnego... pogładziłem dziecko po główce, zamierzając podłożyć prezent pod poduszkę. Ciężko być Świętym Mikołajem w tych chorych czasach...
95
Mountaines, Alina Kurbiel, http://dusty-feather.deviantart.com
96
OSTROŻNIE Z OGNIEM!
Andrzej W. Sawicki
Wielki Kryzys dał ludziom w kość, ale wigilijny wieczór 1930 roku nie różnił się od tych z czasów
prosperity. Ulice Nowego Jorku pełne były przechodniów śpieszących z ostatnimi zakupami, by zdążyć do domu przed pierwszą gwiazdką. Nikt nie zwracał uwagi na wariata w łopoczącym na wietrze
płaszczu, który gnał przed siebie, rozglądając się rozpaczliwie na lewo i prawo. Wreszcie zwolnił,
skręcił w wąską, pozbawioną wylotu uliczkę i oparł się plecami o ścianę, dysząc ciężko. Miał już swoje
lata i bieganina szybko go wyczerpała.
Anioł Betlejemski, ostatni z hufcu Ognistych Aniołów, którzy rozświetlili niebo w wieczór Narodzin, załkał i schował twarz w dłoniach. Tak haniebnie dał się zrobić w konia, że nie pozostało mu
nic innego, jak zapłakać nad własną głupotą. Złodziejka złapała go na stary numer z miłosierdziem
i współczuciem. Miał niejako służbowy obowiązek czasem je okazywać, choć nie musiał robić tego
wobec każdego spotkanego biedaka. Od głodujących i bezrobotnych roiło się wszak w Nowym Jorku,
ale jego uwagę przyciągnęła trzęsąca się z zimna dziewczynka w łachmanach sprzedająca zapałki.
Kupił jedno pudełeczko, a gdy je odbierał i dotknął jej zgrabiałych i sinych dłoni, aż sam zadrżał.
Czuł, że dziecko nie przeżyje Wigilii i jeszcze tego wieczora z wycieńczenia i głodu dołączy do grona
aniołków. Pchnięty współczuciem postanowił, że da jej trochę ciepła, ogrzeje Boskim Ogniem, tym
samym, którym co roku zapalał Pierwszą Gwiazdkę.
Wyciągnął swój ognisty miecz o falistym ostrzu żarzącym się niebiańskim blaskiem. Sam jego
widok mógł uzdrawiać, przedłużał życie, dodając sił, a przede wszystkim rozpalał nadzieję. Wyciągnęła do niego dłonie, a on wzruszony szczęściem malującym się na twarzy Dziewczynki z Zapałkami
pozwolił jej dotknąć rękojeści.
Oberwał płazem własnej broni w naiwny łeb, potem dostał kopniaka w krocze i cios w splot słoneczny, który wysłał go na chwilę w krainę nieskończonego cierpienia. Dziewczynka zwiała z jego
bronią pod pachą i na nic zdało się bieganie za nią po ulicach. Przepadł ostatni miecz, którym Anioł
od blisko dwóch tysiącleci dawał znak, że Syn się narodził. Bez niego Święta zostaną pozbawione
ciepła, Łaski Pańskiej, dotyku Boga. Stopniowo zmienią się w plugawą orgię obżarstwa i nieróbstwa,
w hedonistyczne święto konsumpcjonizmu.
Lucyfer pewnie już pękał ze śmiechu. Podłożył swojemu kuzynowi niezłą świnię, podsyłając tak
doskonale ucharakteryzowaną agentkę Dołu. Ognisty miecz wzbogaci jego armię i przyspieszy narodziny Antychrysta i nadejście Armagedonu, tego nic już nie zatrzyma. Anioł Betlejemski otarł łzy
i wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów. Wymacał w drugiej kieszeni pudełeczko zapałek,
machinalnie wyciągnął jedną i potarł o krawędź pudełka. Wybuch urwał mu obie ręce, a nasycone
bezbożnością drzazgi zamieniły jego głowę w rzeszoto.
Dziewczynka stała przecznicę dalej, pod wielkim świątecznym bilbordem. Patrzyła na wirujące pióra z rozerwanych na strzępy anielskich skrzydeł, które wybuch cisnął wysoko w niebo.
Oczywiście nie była agentką Dołu, pogardzała uwalanymi w smole brudasami, którzy marzyli
wyłącznie o niszczeniu i zagładzie. Ona wolała stać po stronie oddanej tworzeniu, skupionej
na zwiększaniu bogactwa, wpływów i władzy nad ludzkimi umysłami.
Wyciągnęła z kieszeni małe magiczne zwierciadło i chuchnęła w nie, aktywując połączenie. Gorąco bijące od zawiniętego w szmaty miecza aż parzyło
w drugą dłoń, ale nie odstawiła zdobyczy nawet na chwilę.
97
– Tu Śnieżynka – powiedziała, choć szef widział ją w zwierciadle. – Mam dla ciebie
świąteczny prezent.
– Wspaniale – pochwalił ją zdawkowo, ale i tak poczuła obezwładniającą radość. – Użyjemy jego mocy do zmiany oblicza Świąt. Za kilka lat będzie w całości należało do nas.
– Myślisz, że sprzymierzenie się z korporacją prowadzoną przez śmiertelników to dobry
pomysł? – spytała.
– Są bardziej pazerni niż sam Lucyfer, ale lepiej od niego rozumieją ludzi. Wykorzystamy to, w zamian za równy podział zysków oddadzą nam pełną władzę nad Świętami.
– Może masz rację. – Pokręciła głową. – W końcu to ty jesteś szefem.
Schowała zwierciadełko i ruszyła w drogę do domu. Zatrzymała się jeszcze na chwilę i spojrzała na
bilbord, pod którym stała. Spoglądał na nią z niego wielki portret szefa ubranego w czerwoną czapkę
i kubrak, obszyte białym futerkiem. Uśmiechał się jowialnie, a w dłoni trzymał butelkę słodkiego
napoju sprzedawanego przez potężną korporację, z którą się sprzymierzył. Artysta dobrze oddał jego
podobieństwo, szczególnie rumiane policzki, wielki nochal i białą brodę.
Śnieżynka wzruszyła ramionami, ciągle nie przekonana, że to zadziała i uda im się pozbawić
Święta boskiej mocy, zmienić je w święto pieniądza i zysków. Ufała jednak wyczuciu szefa, był wszak
kiedyś świętym. Machnęła rękoma i zamieniła się w chmurę lodowych iskierek, która została porwana
przez wiatr. Uniosła się wysoko w niebo i pomknęła na północ. Do domu.
98
PLUSZAK
Aleksander Kowarz
Nie zauważyłem, kiedy Laura wrzuciła go do koszyka, ani nawet skąd go wzięła. Trafił mi w ręce
dopiero, gdy wypakowywałem towar na sklepową ladę. Ostatnie zakupy na dzień przed Wigilią.
Pluszak wyglądał paskudnie. Jak połączenie ośmiornicy z krabem i smokiem, cały w kolorze zgniłej zieleni. Miał skrzydła, szpony zamiast dłoni, a pysk pokrywały macki. Popatrzyłem na sześcioletnią córkę i napotkałem spojrzenie typu „proszę, tatusiu”. Poszukałem wzrokiem pomocy u żony,
Wiktorii, ale ona tylko z uśmiechem wzruszyła ramionami. Moja decyzja.
Z jednej strony prezent pod choinkę dla małej mieliśmy już kupiony, a pluszak był odrażający,
z drugiej – Święta są tylko raz w roku, a cena nie była wygórowana. Sześć złotych, sześćdziesiąt sześć
groszy.
– Ale dostaniesz go dopiero pod choinkę – zapowiedziałem, a Laura podskoczyła, piszcząc
radośnie.
Nigdy nie wmawialiśmy jej istnienia Świętego Mikołaja, Gwiazdora, Dzieciątka ani żadnych innych mitycznych istot. Laura wiedziała doskonale, skąd się naprawdę biorą prezenty pod bożonarodzeniowym drzewkiem. Zarówno ja, jak i żona nie widzieliśmy powodu, aby karmić naszą córkę
podobnymi bzdurami.
Zaczęło się chyba drugiego dnia Świąt. Zajrzałem do pokoju córki, w którym było podejrzanie cicho. Laura siedziała w kucki na podłodze, na kolanach trzymała nowego pluszaka, a w dłoni czarną
kredkę. Wokół niej rozsypane były kartki całe pokryte rysunkami nieco koślawych pięcioramiennych gwiazd.
– Co robisz? – spytałem, stając obok niej.
– Cthulhu chciał zaprosić przyjaciół, żebyśmy mogli się razem pobawić, ale jeszcze jest za słaby.
Musi urosnąć. A ja nie umiem jeszcze dobrze rysować gwiazdek.
– Nauczysz się – odparłem.
Zmierzwiłem jej blond włosy, uśmiechnąłem się i zająłem swoimi sprawami.
Cthulhu, oczywiście. Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? Przeszło mi jedynie przez myśl, że
ktoś próbuje zarobić na prozie Lovecrafta produkując dziwaczne zabawki. Dopiero później zrozumiałem, że te „gwiazdki” były nieudolnymi pentagramami…
Dwa dni później w domu pojawiła się martwa mysz. Uznałem, że przywlókł ją nasz kocur i poszedłem poszukać drania. Kropelki krwi, doskonale widoczne na jasnych panelach, prowadziły wprost do
pokoju Laury. Kota jednak nie znalazłem. Wzruszyłem ramionami, zmyłem krew, mysz wyrzuciłem
i zapomniałem o sprawie. Nie zastanowiło mnie, że ślady krwi wiodły wprost pod półkę, na której
siedział pluszowy Cthulhu.
Następnego dnia kot zginął. Leżał w kuchni, w kałuży krwi, wypatroszony jak ryba. Flaki ciągnęły się po całej podłodze. Wyglądało, jakby próbował się czołgać w stronę drzwi, uciec.
Ale naprawdę zmroziło mi krew dopiero to, co zobaczyłem, gdy kucnąłem nad zwłokami.
Pod stołem siedział pluszowy Cthulhu, pysk miał cały czerwony. I chyba był większy niż
ostatnio.
Córka z żoną na szczęście były na zakupach, co dawało mi czas, żeby posprzątać. Wrzuciłem truchło zwierzaka do worka, po chwili namysłu dołączyła do
niego pluszowa maskotka.
99
100
Ilustracja: Katarzyna Olbromska
Godzinę zajęło mi wykopanie w ogródku dostatecznie głębokiego dołu. Ścięta
grudniowym mrozem ziemia nie poddawała się łatwo. Świeży grób przykryłem
dla niepoznaki śniegiem i zmęczony wróciłem do domu. Musiałem jeszcze zmyć
krew z podłogi.
Cthulhu siedział na stole w kuchni
jak gdyby nigdy nic. Do tego był czysty.
Mógłbym przysiąc, że pod mackami zasłaniającymi jego pysk czaił się złośliwy
uśmiech. Ciarki przeszły mi po plecach,
a włoski na karku stanęły dęba.
Dość tego, pomyślałem. Chwyciłem
pluszaka i zdziwiłem się, jaki jest ciężki. Wyniosłem go na podwórko, oblałem
benzyną, która pozostała w kanistrze
po ostatnim koszeniu trawy w tym roku
i podpaliłem.
Płomienie i czarny, gęsty dym strzeliły
w górę, a po podwórku rozszedł się niesamowity smród. Na szczęście nie trwało
długo, nim pluszak spłonął doszczętnie.
Dla pewności rozgarnąłem popiół nogą.
Nic nie zostało.
Gdy tylko wszedłem do domu, zajrzałem do kuchni. Był tam. Na stole. Przeklęty, plugawy Cthulhu.
Jego paciorkowate oczy zdawały się mówić „nie możesz mnie zniszczyć”.
Musiał istnieć jakiś sposób na pozbycie się potwora, a moim obowiązkiem było przynajmniej
spróbować.
Wrzuciłem Cthulhu na siedzenie pasażera i na pełnym gazie pognałem przed siebie. Niemal natychmiast rozbolała mnie głowa, wzrok zaczął się rozmywać. Kilka razy zarzuciło mnie na lodzie,
czułem, jak pluszak chce, żebym się rozbił. Może nawet pożywiłby się mną i nabrał w końcu dość sił
do wezwania innych... Nie mogłem do tego dopuścić.
Pomimo narastającego bólu i kłopotów z oczami zdołałem dojechać do sklepu cały.
– Chcę go oddać – rzuciłem do sprzedawczyni, stawiając przed nią maskotkę.
– Nie zwracamy gotówki za pełnowartościowy towar – zastrzegła, spoglądając na mnie z niepewną miną.
– Mam to gdzieś, po prostu proszę go zabrać!
– Mogę go wymienić na inną maskotkę – rozpromieniła się. – Jest pan zainteresowany?
– Tak, tak, cokolwiek, niech go pani tylko ode mnie weźmie!
– Chwileczkę.
Wróciła, niosąc dwie inne pluszowe zabawki.
– Proszę, znalazłam takie. To Nyarlathotep i Shub-Niggurath, też w promocji po sześć sześćdziesiąt sześć.
Gdy wybiegałem ze sklepu, śmiejąc się histerycznie, dobiegł mnie jeszcze
głos ekspedientki:
– Ph’nglui Mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn! Szczęśliwego Nowego Roku!
Sanna, Piotr Olech, www.piotr-olech.jimdo.com
POST FESTUM
Grzegorz Janusz
1. Lodówka
Święta minęły, a lodówka wciąż pełna. Jedzenie zaraz zacznie się psuć, nie doczeka Nowego
Roku.
Wit nie wie, co robić.
Spogląda na karpia i oczyma duszy widzi srebrne autko, które dał mu Mikołaj. Czuje zapach
prawdziwków i przypomina sobie kolędę o „niebieskim dziedzicu”. Próbuje rolmopsa i przenosi się
do tej strasznej chwili, gdy stłukł złotą bombkę.
Podejmuje decyzję.
Stawia na kuchni garnek barszczu. Wrzuca wędliny i ryby. Dodaje kapustę, sałatkę, kompot i makowiec. Miesza, zmniejsza ogień.
Godzinę później podnosi pokrywkę. Uśmiecha się i krzywi ze wstrętem równocześnie. Teraz
może wszystko wyrzucić z czystym sumieniem.
2. Krzesło
Czarna sylwestrowa noc.
Na stole bieleje list, kilka starannych linijek. Na niebezpiecznie skrzypiącym krześle stoi Wit
i zakłada sobie pętlę.
Wtem postanawia wprowadzić poprawkę w pożegnalnym dokumencie.
– Zamiast „okrutny” dam „bezlitosny” – mruczy.
Przepisuje list, przy okazji dodaje kilka zdań o niemocy. Wchodzi na krzesło. Pętla gryzie jak
szalik.
Jednak znów schodzi, poprawia, wchodzi, schodzi, poprawia, wchodzi, schodzi, poprawia,
wchodzi...
– Jeszcze coś o goryczy – szepcze. – O niewysłuchanych modlitwach, o nocnym motylu białym
jak opłatek.
Już noworoczny świt.
Zmęczony Wit siedzi na krześle, ściska gruby rękopis. To poemat „List miłosny do Mikołaja”.
3. Choinka
Wit słyszy jakieś szelesty dobiegające zza drzwi. Przystawia oko do dziurki od klucza. Widzi sąsiada wynoszącego choinkę. Rozłożyste gałęzie ledwo się mieszczą między ścianami korytarza.
Po chwili sąsiad znika na schodach. Na podłodze zostaje bladozielona ścieżka suchych
świerkowych igieł.
Wit rozmyśla o przemijaniu, o poście i o karnawale oraz o odwiecznej walce porządku
z chaosem.
Po dwóch minutach sąsiad wraca. Wchodzi do siebie, lecz zaraz wyłania się
ponownie ze szczotką w dłoni. Zręcznym ruchem przesuwa początek wiodącej aż do śmietnika ścieżki. Tak, żeby dotykał progu mieszkania Wita.
102
4. Lustro
Co roku pod koniec karnawału Wita nawiedzają myśli o nieuchronności śmierci.
Biegnie wtedy do sklepu na dole i kupuje lustro, okrągłe i wielkie jak przerębel.
Gdy wraca, upuszcza je na schodach, niby przypadkiem. Rozlega się złowieszczy huk.
Szkło spada na wszystkie stopnie, brzęczy jak grube monety, którymi chwilę wcześniej
sprzedawca luster wydawał resztę.
– Siedem lat nieszczęścia! Siedem lat, czyli osiemdziesiąt cztery miesiące, ponad dwa i pół tysiąca dni – sapie Wit. – A więc jeszcze pożyję.
5. Wanna
W wigilię Popielca Wit przygotowuje sobie gorącą kąpiel. Ma nadzieję, że wreszcie wymyśli coś
mądrego albo przynajmniej pięknego, że wyskoczy, krzycząc „Eureka!”.
Zanurza się, przymyka oczy.
Wtem rozlega się dzwonek telefonu. Wit stęka i wychodzi z wanny. Zostawia za sobą mokre ślady
w kształcie Afryki i Ameryki Południowej.
Dzwoni brat z Suwałk. Składa spóźnione życzenia bożonarodzeniowe, potem długo opowiada
o kłopotach i pieniądzach.
Wreszcie Wit wraca do łazienki.
– Kiepski ze mnie Archimedes, już raczej Heraklit. – wzdycha. – Woda niby ta sama, a ledwo
ciepła.
6. Zegar
29 lutego Wit śni, że odkrywa pod poduszką przeoczony prezent od Mikołaja. To małe, ciężkie
pudełko. Z wnętrza co sekundę dobiega piknięcie.
Po osiemdziesięciu trzech sekundach Wit ośmiela się uchylić wieczko. W środku jest urządzenie
przypominające budzik elektryczny. Na wyświetlaczu widnieje ośmiocyfrowa liczba zmniejszająca
się o jeden z każdym piknięciem.
– Czy to bomba zegarowa?! A może aparat wskazujący, ile życia mi zostało?! – woła Wit. – W sumie na jedno wychodzi...
Budzi się przerażony, lecz w ostatniej chwili dostrzega fragment napisu na pudełku: „odmierza
czas do przyszłorocznej wizyty Mikołaja z kolejnym wspaniałym prezentem”.
103
PREZENT
Karol Mitka
Wszedłem do salonu i stanąłem jak wryty. Pod choinką leżał prezent. Niewielkie pudełko owinięte
kremowym papierem, obwiązane starannie czerwoną wstążką z kokardą. Skąd się tu wziął? Mieszkam
sam, nie mam rodziny ani bliskich znajomych, w Mikołaja nie wierzę... Dziwne, naprawdę dziwne.
Podniosłem paczkę i potrząsnąłem nią delikatnie. W środku coś zagrzechotało. Co to mogło być?
Zżerany ciekawością pociągnąłem za końcówkę wstążki. Wtedy nastąpił wybuch. Eksplozja pozbawiła
mnie rąk oraz wnętrzności, które jak gdyby nigdy nic wypłynęły z rozerwanego brzucha na dywan.
Usłyszałem złośliwy śmiech, a zanim wyzionąłem ducha, zobaczyłem jeszcze niebieskoskórego
karzełka w białej czapce i kalesonkach, wybiegającego zza fotela.
105
Santa Claus Is Coming To Town, Piotr A. Kaczmarczyk
PREZENTORIUM
Jan Maszczyszyn
Przeszedł mnie upiorny, monotonny w intensywności dreszcz. Nieczęsto zdarza mi się odczuwać
coś o podobnym, mrocznym natężeniu. Z nowej perspektywy choinka wydała mi się jeszcze większa.
Długo nie była dla mnie tak tajemnicza i groźna. Szczególnie w sekcji centralnej, pełnej starej lamety
i wytartych, nigdy nieczyszczonych bombek. W tym roku sąsiad Robert, mąż Betty, przyciągnął drzewko z szopy na podwórzu, po raz pierwszy zastępując mnie w tej robocie. Był to ten sam facet, który dwa tygodnie wcześniej dobierał się do
majtek mojej żony na kuchennym stole. Lora nie potrafiła mi potem wytłumaczyć swego idiotycznego
zachowania. Kłamała i trzęsła się ze strachu, gdy celowałem do niej po kolacji z mojego rewolweru,
stając niepewnie w zacinającym się chodziku dla niemowlaka. Od czasu incydentu wolałem trzymać
broń zawsze pod ręką, najlepiej wciśniętą w ciasną pieluchę na tyłku lub ukrytą w bocznej kieszonce
siedziska, gdzie dzieliła miejsce z wymiętolonym, niepotrzebnym już nikomu smoczkiem. Wolałem
uspokajające mnie bardziej papierosy...
Szarpnąłem chodzik. Opornie obrócił się w stronę okna, skrzypiąc piskliwie. Przy szerokim parapecie stała tam ozdobna kanapa, na której krawędzi przysiadły dwie kobiety. Cień szybko zakradającej
się nocy skutecznie zacierał szczegóły. Uważny obserwator dostrzegłby jednak ostry zarys profilów,
wrogi błysk oczu i usta wykrzywione w nic dobrego rokujące uśmieszki. Wyglądały jak dwie pokurczone od starości wiedźmy, choć jedna na pewno była moją żoną. Obie wodziły za mną ponurym
spojrzeniem i cicho wymieniały uwagi. Jeszcze bardziej wytężyłem słuch.
– Kręci się tutaj w tym zależałym chodziku od samego rana. Czeka na Bóg wie jakie prezenty – roześmiała się cicho żona Lara. Z bólem wyczułem w jej głosie kpinę. – A dziwił się przedtem naszemu
raczkującemu synkowi.
– Lepiej ogoliłby na gładko pysk – zauważyła sąsiadka, delikatnie siorbiąc kawę z porcelanowej
filiżanki – i wyciął te parszywe włosiska z uszu i nosa.
Żona przytaknęła w milczeniu, by za chwilę skomentować:
– Głowa jest zbyt brudna i wyraźnie za duża w stosunku do ciała...
– I za ciężka – dodała sąsiadka. – Trzyma się niestabilnie na kruchej, dziecięcej szyi.
– Hm… Mąż przechodzi bardzo agresywną kurację hormonalną. Może głowa musi się kiwać? Od
codziennej serii zastrzyków toczy się po domu jak naćpany.
– Ile miał wasz synek w czasie tego okropnego wypadku, równy rok?
– Coś koło tego...
– Trudno sobie wyobrazić, żeby wątłe ścięgna i mięśnie jego małego ciała były w stanie swobodnie
udźwignąć głowę ojca. – Powiedziano mi, że chirurdzy robili, co mogli.
– Jesteś pewna, że zrobili?
– Mam nagrania video z operacji.
– A jak ich wydobywano, również?
Lara pokiwała w smutku głową.
– Tak. Po zderzeniu z karoserii pozostała kompletna miazga. Ratownicy wyciągali męża po kawałku, a wiadomo, że w świetle funkcjonującego prawa wymaga to długiej i żmudnej procedury. Każdy organ musiał zostać poddany
107
wstępnym oględzinom i zabezpieczony w specjalnym pojemniku zapewniającym
jego przetrwanie aż do czasu wyceny transplantacyjnej. Stąd obecność wyspecjalizowanej ekipy chirurgicznej na miejscu. – Nie robią przecież łaski. Dostają za serwis swoje ustawowe dziesięć procent.
– My też zgarnęliśmy sporą sumkę za nerki i miednicę męża, ale niestety większość nie nadawała
się nawet do hodowli namnażania komórkowego. Z kolei głowa naszego Dawidka uległa całkowitemu
spaleniu, podczas gdy ciało pozostało nietknięte.
– Jak udało się mężowi ocalić ten paskudny łeb? – Sąsiadka Betty wyraźnie mnie nie lubiła.
– A tak, szczęśliwie utknął pod kierownicą, gdy tymczasem reszta ciała uległa oderwaniu i odrzuceniu wraz z siedzeniem i drzwiami na jadące w przeciwnym kierunku ciężarówki. – Szczerze ci współczuję, Lara. O mały włos, a straciłabyś najbliższą ci rodzinę. Dobrze, że udało
ci się coś niecoś poskładać.
– To prawda, ale mąż zachowuje się coraz dziwniej. Jakby to małe, niedorozwinięte ciało wpływało
na jego psychikę.
– A dziwisz się? Przecież jego mózgowa seksualność jest niezaspokojona od miesięcy. Sprawdzałaś,
czym się bawi?
– Och, ty znowu o tym... – machnęła niedbale ręką żona.
– Daj mu wreszcie ten prezent. Biedak nie może się doczekać. Może sobie pójdzie w swoją stronę,
a my pogadamy w spokoju?
Lara podniosła się i sięgnęła rękami gdzieś poza kanapę. Wyciągnęła ze stękaniem spore pudło
z szamoczącą się zawartością.
– Masz – powiedziała i podała mi z uśmiechem szczęścia.
– Powinnaś zachować przynajmniej pozory, Laro – rzuciłem w jej stronę z pretensją – i skrycie
ulokować prezent pod choinką. Jak zwykle wszystko psujesz – skarciłem.
– Colin, o przepraszam, Dawid, przecież masz już dorosłą główkę – strofowała, pomagając mi
rozpakować zawartość, kiedy ja znowu walczyłem z niesfornym chodzikiem i słabą chwytliwością
kończyn. – Wiesz, skąd się biorą prezenty? Z twojego portfela – parsknęła zgrzytliwym śmiechem.
Strzępy papieru zaścieliły podłogę. Spod opakowania wyłoniła się zawartość. Dostrzegłem okrągły
zasobnik tlenowy i już wiedziałem, że wewnątrz znajduje się żywa istota. Rozdarliśmy dodatkowo
zabezpieczającą plastikową błonę.
– To psiak! – ze śmiechem zauważyła Betty.
Patrzyłem z markotną miną, jak zwierzak wygrzebuje się z papierowych trocin. Odwróciłem głowę
w kierunku naszego starego wilczura Boba. Jak zwykle spał z nastroszoną na karku sierścią na wycieraczce przy drzwiach.
– A co zrobimy z naszym Bobikiem? – zapytałem z cicha.
– Masz taką starą i dojrzałą główkę, a słabo nią kręcisz. Nie zastanowił cię brak tylnych nóg u nowego psa? A te naklejki na futrze, też ci nic nie mówią?
– No, nie...
– Psiak jest ze sklepu z biologicznymi częściami. Ten akurat jest niemal kompletny, ale za to dużo
tańszy niż narządy w mikroreanimatorach. Po prostu nie trzeba było płacić kroci za technikalia.
– Ale on jest żywy...
– Nowa wątroba z niego też będzie żywa. Chyba zależy ci na starym Bobie? W końcu przez lata
chodził z tobą na polowania. – No tak, ale to chyba niemoralne.
– Tylko do pewnego wieku mówi się o moralności, sąsiedzie. Potem przechodzi się obojętnie nawet obok nieszczęścia najbliższych. – Chyba tylko ktoś tak zimny i wyrachowany jak ty, Betty?
Żachnęła się. Na jej czoło wstąpiły kropelki niezdrowego potu. Jej dłoń zacisnęła się na kolanie. Zobaczyłem bielejący zarys kości pod pomarszczoną skórą.
108
– Jak można już drugi rok uczyć się chodzić? Albo jesteś zapóźniony w rozwoju, albo
całe życie takiego udajesz? Ta smarkata doczepka od szyi w dół wcale cię nie usprawiedliwia. Nawet nie dodaje ci uroku osobistego – podsumowała rozeźlonym tonem Betty.
– Nie denerwuj się, Bet – uspokoiła żona. – Dla ciebie też mam prezent.
Niewielkie zawiniątko wylądowało na zimnych kolanach przyjaciółki. Rozerwała palcami
kolorowy papier.
– A co to jest? – zapytała podniosłym, zachwyconym głosem, oglądając pod światło zdobycz. Przeźroczyste ścianki mikroreanimatora pulsowały błękitem.
– Śledziona Collina po rekonwalescencji w komorze namnażania komórkowego. Jest w bardzo dobrym stanie.
– Ale ja mam dobrą śledzionę.
– Och, nie marudź. Dasz komuś. To jest warte kilkaset dolarów.
– Przecież to jest moje, własne ciało – warknąłem, tocząc się z powrotem w ich stronę na piskliwych
kółkach.
– Och, Collin, przynajmniej na święta byłbyś miły... Ty zgarnąłeś całą pulę z naszego dziecka.
Nawet nie pomyślałeś o mojej jedynej, schorowanej od lat nerce. Ale wiedz, że jestem cierpliwa
tylko do czasu…
109
PREZENTY GWIAZDKOWE, 1914
Autor nieznany
To zupełnie proste – powiedział wielebny Henry swoim wzniosłym tonem. – Musimy zrezygnować
ze wszystkiego. Nie ma innej drogi.
– Nie sądzę, żeby twoja opinia miała jakiekolwiek znaczenie – odrzekła Eileen. – W zasadzie nie
powinieneś brać udziału w tej dyskusji. Wszyscy wiedzą, że zawsze starałeś się wymigać od świątecznych prezentów, a teraz po prostu wykorzystujesz trudną sytuację narodu do własnych celów.
Wielebny Henry został zmiażdżony, ale pani Sidney miała pełne prawo zabrać głos, bo była bez
wątpienia najbardziej wytrwałym i pracowitym bożonarodzeniowym dostawcą w rodzinie. Nigdy się
nie zdarzyło, żeby przeoczyła jakiekolwiek, nawet najodleglejsze, pokrewieństwo.
– Całkowicie zgadzam się z Henrym – powiedziała. – Nie czas na gwiazdkowe prezenty. Chyba że
dla szpitali, Belgów i mężczyzn na froncie.
– Czy to znaczy, że wszystko byś anulowała? – zapytałam. – Nawet kieszonkowy notatnik na rok
tysiąc dziewięćset piętnasty, który zamierzałam wysłać wujowi Williamowi?
– Tak, nawet to. Możesz wysłać notatnik Sidneyowi. – (Który jest we Flandrii.) – Zawsze chciałam,
żeby prowadził dziennik.
– A dzieci? – zapytałam.
– Dzieci muszą zrozumieć – powiedział z powagą wielebny Henry – czym jest dla kraju wojna.
– Och, nie – wtrąciła się gwałtownie Laura. – Jakże one mogą to zrozumieć? Jak niby Kathleen
miałaby to pojąć?
– A czy wiesz – zapytał wielebny Henry – że nie dalej jak w zeszłą niedzielę moja siostrzenica Kathleen maszerowała po domu śpiewając na cały głos: „Długa, długa droga do Tipperary: Biblia mówi
mi tak”? Oczywiście, że rozumie.
– Ale co z… – zaczęła Eileen.
– Weźmy papier – zaproponowałam – i sporządźmy kontrakt, który wszyscy podpiszemy. A potem
możemy zrobić listę wyjątków od reguły.
W tym czasie Henry był już pogrążony w pracy nad arkuszem.
– ...nie przekazywać, wręczać, przyjmować ani wymieniać w ramach obchodów świąt Bożego Narodzenia w 1914 roku żadnych prezentów, darowizn, prenumerat, datków, dotacji, bonów ani regaliów
w obrębie rodziny i jej znajomych. Ponadto nie dopuścić, aby jakiekolwiek prezenty, darowizny, prenumeraty, datki, dotacje, bony lub regalia przechodziły od jednego z członków rodziny do innego, jak
również na zewnątrz.
– Na razie może być – stwierdziłam.
– Wyjątki stanowić będą następujący obdarowani – ciągnął Henry – (1) Wszystkie szpitale; (2) Belgowie; (3) Siły Zbrojne Jej Królewskiej Mości…
– (4) Biedni i potrzebujący – zaproponowała Eileen.
– (5) Starzy i niedołężni – powiedziałam. – Chodzi mi tylko o cioteczną babcię Amelię. Nie
możemy jej zawieść.
– Racja – przyznał Henry. – Ustalimy granicę wieku na dziewięćdziesiąt jeden lat.
To ją obejmie.
– (6) Dzieci zbyt małe, by rozumieć narodową potrzebę – dodała pani
Sidney.
111
– Zgoda – rzekł Henry. – Jaki proponujesz limit wieku? Trzy?
– Cztery – w tej samej chwili powiedziała Laura.
– Proponowałabym pięć – rzekłam. – Ze względu na Kathleen.
– Niech będzie siedem – powiedziała pani Henry. – Wiecie, nie bardzo wierzę, że Peter
rozumie..
– Chwileczkę – zaoponowałam. – Jeśli włączamy Petera, to nie możemy przecież pominąć
Toma. Zgódźmy się na osiem i pół.
– To trochę nie w porządku wobec Alice, prawda? – zauważyła Eileen.
– Jakiś postęp w kwestii osiem i pół? – zawołał Henry zza biurka.
I od tego momentu dyskusja nabrała charakteru licytacji, którą Laura, ku ogólnemu zadowoleniu,
doprowadziła do trzynastu (co włączało bliźniaki).
Kiedy kontrakt został podpisany, poświadczony i wysłany do pozostałych sygnatariuszy, dało się
odczuć powszechną ulgę. Boże Narodzenie nie będzie mimo wszystko wyglądać zbyt inaczej, niż
zwykle. Henry burczał jeszcze przez długi czas. Ale znamy naszego wielebnego Henry’ego: wypełni
swój obowiązek, kiedy nadejdzie godzina próby.
Przełożył Tomasz Borkowski
Tekst pierwotnie opublikowany w magazynie „Punch” 16.12.1914
112
SIEKIERĄ W PŁOT
Jacek Rostocki
Posterunkowy Maciejak wyrzygał obiad na szosę. Wymiociny w zetknięciu ze zmrożoną powierzchnią zadymiły jak danie serwowane wprost z gara.
– Jezu, Władek! Co z tobą? – Starszy aspirant Piotrowski spojrzał z niesmakiem na kolegę.
– Co ze mną? Na litość boską! Raczej co z tobą, że tak się możesz w tę... ten... że możesz na to patrzeć! – Dobra już. Nic tu nie poradzimy. Trzeba wezwać powiatówkę.
Stojący skosem na szosie radiowóz miarowym błyskiem niebieskiego koguta sprawiał, że szarość
grudniowego poranka pulsowała spazmatycznie. Na drzewach powoli gromadziły się czarne ptaki.
***
Artur był satanistą. Przynajmniej lubił tak o sobie myśleć. W swoim otoczeniu nie miał niestety
współwyznawców. Nikt nie chciał z nim celebrować kultu ani przeprowadzać obrzędów. Kilka zabitych zwierząt nie zaspokoiło jego apetytu na zło. Wyjmowanie martwych oczu łyżeczką, rozpruwanie brzuchów, czy preparowanie czaszek też nie dawało mu wystarczającej satysfakcji. Artur pragnął
krwi. Chciał słyszeć wrzaski, błagania o litość. Chciał czuć ciepłe rozbryzgi na ciele, słyszeć jak
trzaska czaszka.
***
Z grudniem przyszły mrozy. Dym snuł się z kominów, śnieg upudrował pola, a kontrast jaki dawało
krystaliczne powietrze wyraziście podkreślał szaro-biało-błękitny koloryt otoczenia. I wszystko byłoby bajeczne, gdyby nie trupy.
Co prawda w bajkach też zdarzają się zwłoki, ale rzadko kiedy w takim stanie. Sprawca jakimś
ostro-tępym narzędziem tak długo pastwił się nad ofiarami, aż nie zostawał ani jeden cały kawałek.
Resztki przypominały... Niczego nie przypominały. Śladów nie odnajdywano zbyt wielu, głównie
dlatego, że padał śnieg. Oprawca urządzał jatkę za każdym razem w innym miejscu, co sugerowało,
że porusza się samochodem. Albo jest turystą. Albo wampirem.
***
Po pasterce Artur poszedł szosą do Młynowa. Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo nie należał do
żadnej grupy, a jego rodzina po prostu do kościoła nie chodziła. – Bóg się rodzi, ktoś umiera – myślał
sobie, gładząc schowaną za pazuchą siekierę. Nie zdążył przejść nawet pół kilometra, kiedy mroczny
tunel jodeł rozjarzył się od reflektorów nadjeżdżającego pojazdu. Chłopak poczuł dreszcz podniecenia, ofiara sama wchodziła mu pod topór. Po chwili stary Lublin zatrzymał się obok niego, mocno
zarzucając bokiem. Drzwi pasażera uchyliły się zapraszająco.
– Człowieku! Życie ci niemiłe? Wsiadaj!
– Dokąd to? – zapytał kierowca, kiedy Artur siedział już w ciepłym wnętrzu. – Do Młynowa…
– I nie boisz się wampira, co? – facet patrzył przez szybę na zaśnieżoną drogę, ale co i raz
strzelał spojrzeniami w stronę pasażera.
– Nie. – burknął Artur – Wampir to bajka.
– Pewnie tak. – kierowca pokiwał głową – Ale ktoś zabija… Nie strach to
tak samemu? Po nocy? Wciąż jechali przez las. Artur dyskretnie wysunął trzonek siekiery spod kurtki i mocno chwycił go prawą dłonią. W lewej trzymał
113
ostrze, planując gwałtownym wyrzutem rozwalić głowę szofera. Nad tym, kto będzie wtedy kierował autem, wcale się nie zastanawiał.
– A jeśli to ja? – nagłe pytanie kierowcy powstrzymało cios.
– Co jeśli pan?
– Jeśli to ja jestem wampirem? Jeśli zaraz się zatrzymam i rzucę się na ciebie z siekierą?
Gwałtowne hamowanie miotnęło chłopakiem o przednią szybę. Dostawczak zakręcił bączka, po
czym zatrzymał się, częściowo na jezdni, a częściowo na poboczu.
Za chwilę silna ręka wyszarpała chłopaka z kabiny i cisnęła na ziemię. Zdezorientowany niedoszły
pan ciemności zobaczył nad sobą przerażającą postać, która zamachnęła się jak drwal, zamierzający
rozłupać pniak na dwoje. Artur, niewiele myśląc, wyprowadził cios swoją siekierą, celując prosto
w twarz napastnika. Trafiony zastygł nagle, ale jego śmiercionośne narzędzie wysunęło się z bezwładnych rąk, spadając prosto na czoło ofiary.
***
Chłopak z trudem otworzył oczy sklejone skrzepłą krwią. Piekielnie bolała go głowa i dodatkowo
czuł na sobie diabelski ciężar. Z wysiłkiem wysunął się spod ciała oprawcy i zataczając się ruszył
w stronę Młynowa.
***
Przeszedł nie więcej niż dwieście metrów, kiedy zobaczył Dziadka Poczwarka, który nagle wychynął z lasu. Artur odetchnął. Dziadek może i nie był wymarzonym samarytaninem, ale zawsze była to
jakaś żywa dusza. Poczwarek wędrował od wsi do wsi, to żebrząc, to najmując się do różnych robót.
Znał go tutaj każdy.
– Ratunku! – wycharczał Artur. – A cóż to się stało, chłopaczku? – staruch z zainteresowaniem
przyglądał się nieszczęśnikowi.
– Zabiłem… – zająknął się młodzieniec – Zabiłem wampira…
– Jakiego wampira, chłopaczku?
– Mordercę! Tego, co go szukają! Chciał mnie zarąbać, ale to ja go zabiłem! Na amen!
Oszołomiony niedawnymi wydarzeniami Artur nie zauważył, że to, na czym opiera się dziadek,
to nie jakiś włóczęgowski kostur, a zwykła łopata. Nie zdążył też zareagować, kiedy szpadel trafił go
w skroń, wbijając się do połowy w czaszkę, przecinając oczodół, gałkę oczną i wybijając pół szczęki
przez policzek.
– Wcale nie zabiłeś wampira, chłopaczku… Wcale nie. Dziadek metodycznie masakrował zwłoki,
zmieniając tylko kąt uderzenia wyostrzoną łopatą.
114
Schodki, Ewelina Kuczera, http://kot-filemon.deviantart.com
SPOKOJNE ŚWIĘTA
Tomasz Siwiec
Kwatera główna Świętych Mikołajów.
Finlandia. Laponia.
– Zastanawiam się, kogo w tym roku wyślemy do Polski?
– Z pewnością nie Czwórkę.
– Dlaczego? Przecież Europa Środkowa to jego teren.
– Czwórka tam strasznie narozrabiał w dwutysięcznym dziesiątym.
– Pierwsze słyszę. Opowiadaj.
– No cóż. Rozsypał trochę śniegu, porozdawał Polakom prezenty, ale zamiast wracać do bazy,
postanowił skorzystać ze słynnej polskiej gościnności. Wylądował w jakiejś wiosce na południu tego
kraju. Tam schlał się jak świnia i opamiętał dopiero koło 10 kwietnia. Niestety, był zbyt pijany na jazdę saniami, ale mimo tego wsiadł do pojazdu i w drodze powrotnej, gdzieś w okolicach Smoleńska,
natknął się na lądujący samolot. Doszło do zderzenia. Podobno leciały nim dość ważne polskie osobistości. Sam Dziadek Mróz musiał interweniować u Najwyższego, prosząc o natychmiastową mgłę
w tamtych rejonach, żeby prawda o Mikołaju pijaku nie wyszła na jaw.
– No to narozrabiał.
– Oj tak. W przeciwieństwie do załogi samolotu Czwórka wyszedł z katastrofy bez szwanku. Kiedy
wrócił, rada zadecydowała, by odsunąć go na trzy lata od misji rozdawania prezentów. Dlatego, jeżeli
już gdzieś go puścimy, to na pewno nie do Polski.
– Wręcz przeciwnie. Niech naprawi to, co zepsuł.
– Niby jak?
– Skoro Polacy stracili w tym wypadku dużo ważnych osobistości, to może w tym roku przywrócimy ofiary do życia i na gwiazdkę podarujemy im żywych pasażerów tego feralnego lotu. Czwórka
mógłby ich jakoś sprytnie poroznosić po tym kraju.
Gruby Mikołaj podrapał się po długiej brodzie.
– Może i to nie jest głupi pomysł. Sugeruję jednak, aby najpierw sprawdzić, czy Polacy faktycznie
tęsknią i czy wciąż mają „nam” za złe tamte wydarzenia.
– Dobry pomysł.
Mikołaje podeszli do lustra prawdy i jeden z nich przyłożył palec w biało – czerwony punkcik znajdujący się na środku zwierciadła. Ich oczom ukazał się obraz, gdzie agresywna grupa ludzi groźnie
wymachiwała różańcami w stronę gmachu znajdującego się po drugiej stronie ulicy. To był zamach!
– wrzeszczeli. To wy nam zabiliście prezydenta, moskiewskie pachołki! Mordercy! Zdrajcy! Na szubienice z wami!
– O kurwa... – westchnął Mikołaj. – Kogo oni oskarżają?
– Wydaje mi się, że to ich sejm. Sprawdźmy, jak wygląda sytuacja w środku – powiedział
Mikołaj i dotknął tafli lustra.
Te wariaty przed sejmem są opętane! – wrzeszczał z mównicy jeden z posłów.
Należy zlikwidować krzyż sprzed sejmu, a hołotę pogonić policyjną pałą!
– To może zerknijmy na ich telewizję.
– Dobrze.
Raz sierpem, raz mło...
116
– To może lepiej na radio.
– Dobrze.
Żądamy pomnika Lecha Kaczyńskiego! Żądamy wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej!
Żądamy prawdy i krzyża, bo inaczej wyjdziemy na ulice i taką wam rozpier...
Mikołaj machnął ręką i w lustrze pojawił się czarny obraz.
– Wiesz co, może jednak zostawmy tę niespodziankę w spokoju. Jak oni po czterech latach
nadal nie potrafią się dogadać, to aż strach pomyśleć, jak zareagują na taki obrót sytuacji.
Drugi Mikołaj skinął twierdząco głową.
– Tak czy siak, musimy tym Polakom coś podarować w te Święta.
– Słyszałeś, jak mówili coś o wyjściu na ulice?
– Tak.
– To żeby jeszcze bardziej się nie rozbrykali, podarujmy im mróz. Taki minimum pięćdziesięciostopniowy.
– Od grudnia do kwietnia!
– Tak jest! Nawet najwięksi krzykacze zostaną z rodzinami w domach, zamiast szwendać się po
ulicach.
– I o to przecież w tych Świętach chodzi.
– Niechaj tak też się stanie...
117
SYLWESTER
Agnieszka Hałas
Jest ich trzy i noszą czarne suknie, czarne futrzane szale oraz czarne staroświeckie trzewiczki na
obcasie. Każda trzyma w dłoni wrzeciono, na którym przędzie. Stoją wokół kotła, w którym bulgocze
płyn o konsystencji i wyglądzie zabielanej zupy brokułowej. Mroźne zimno sylwestrowej nocy nie robi
na nich wrażenia.
Brakuje tylko artysty gotowego uwiecznić je na płótnie, tak są malownicze. Gorsety, upięte wysoko
włosy, smukłe palce zręcznie skręcające nić z przędzy barwy mroku, delikatniejszej niż najcieńszy
jedwab. W pobliżu na śniegu czeka drewniana taca, a na niej składniki, które dopiero zostaną dodane
do mikstury.
Przystaję tuż poza kręgiem poświaty rzucanej przez ogień buzujący pod kotłem. Wyjmuję z kieszeni smartfon, kilkoma puknięciami w dotykowy ekran otwieram YouTube i wyświetlam relację na
żywo z obchodów sylwestra na rynku jednego z europejskich miast. W blasku reflektorów widać odnowione kamieniczki pyszniące się ozdobnymi fasadami. Gra zespół rockowy, a przed sceną faluje tłum
roześmianych ludzi, niecierpliwie czekających na moment, gdy w górze zaczną wybuchać fajerwerki
i będzie można otworzyć szampana.
To wszystko dzieje się daleko, a tu, na szczycie ośnieżonego wzgórza, jesteśmy tylko my, krąg milczących świerków wokół polany i mrugające w górze gwiazdy.
Najstarsza z sióstr, o wyglądzie sześćdziesięciolatki, ma smagłą, posągową twarz, a biodra opasane
szarfą, przy której wiszą błyszczące nożyczki. Odkłada wrzeciono i kolejno wrzuca do kotła to, co leżało naszykowane na tacy: kromkę chleba, garść laskowych orzechów, jajko, gałązkę bukszpanu i złoty
pieniążek. Wlewa nieco oliwy i wina z glinianych dzbanuszków o wąskich szyjkach.
– Niech to będzie dobry rok – mówi, a dwie pozostałe powtarzają za nią:.
– Niech to będzie dobry...
– Nie – przerywam. – To nie będzie dobry rok. Przykro mi.
Wyłaniam się z mroku, a one zastygają przestraszone. Tylko wrzeciona średniej i najmłodszej nadal kręcą się w powietrzu. Podchodzę do najstarszej, która wpatruje się we mnie z niedowierzaniem,
obawą oraz cieniem nadziei.
– Pani, wybiła godzina – oznajmiam, pokazując jej złoty zegarek, którego tarcza zawiera tylko
cztery symbole: słońce, księżyc, stylizowany płomień oraz poziomą ósemkę, symbol nieskończoności.
Właśnie w tej chwili drżąca wskazówka dotyka płomienia. Kobieta spuszcza głowę.
– Niechaj się stanie – mówi bezbarwnym głosem, po czym daje znak pozostałym.
Najmłodsza, właściwie jeszcze dziecko o jasnym, niewinnym spojrzeniu, wrzuca swoją przędzę
do gotującej się mikstury. Ciecz burzy się, kipi, syczące krople spływają po ściankach kotła.
Ekran mojego smartfonu wypełnia się szarą kaszą zakłóceń. Ułamek sekundy później na
horyzoncie pojawia się oślepiający błysk. Potem na nocnym niebie rośnie kula ognia, a na
końcu widoczny w blasku odległych pożarów grzyb pyłu i dymu.
Na ostatku dociera do nas huk, od którego drży ziemia. Z gałęzi świerków
osypuje się śnieg.
118
Średnia siostra, pulchna i z pieprzykiem na nosie, idzie w ślady młodszej,
ukradkiem ocierając łzę. Z kotła buchają płomienie, a na horyzoncie zakwitają kolejne błyski – jeden, drugi, trzeci, czwarty...
Wszystko ma swój czas i każda rzecz pod słońcem ma swoją godzinę.
Już trzecia część nieba wypełniła się ogniem. Z góry zaczyna prószyć pył, który nie jest śniegiem,
tylko podobnym do śniegu popiołem. Ekran smartfonu gaśnie.
Najstarsza z sióstr również wrzuca przędzę do kotła, a wówczas ze wszystkich stron oblewa nas
światło, gdy gwiazdy – jedna za drugą – rozkwitają w oślepiająco białe supernowe.
Chwilę później wszystko jest skończone i płyniemy w pustce. Dokonało się. Wskazówka mojego
zegarka dotyka symbolu nieskończoności.
119
Snow queen, Sylwia Malon, canitiem, http://canitiem.deviantart.com „najlepiej oglądać w orientacji poziomej”
SZLACHETNA PACZKA
Bartłomiej Dzik
Zenek rugał Starą, która podczas ubierania choinki zasłaniała mu mecz na spiraconej kablówce,
kiedy do pokoju wpadł Młody.
– Już jest! – obwieścił, unosząc kartonowe pudło jak jakieś trofeum. – Już odebrałem!
– A nie mówiłam! Nie warto było się zgłosić po „Szlachetną Paczkę”? – warknęła Stara.
– Zaraz, chwileczkę… – Zenek zabrał karton Młodemu i wysypał zawartość na tapczan. – Co to
niby ma być? Znowu daliście się wydymać bez wazeliny. Sok pomarańczowy… z koncentratu. Czekolada… Wedla, żeby chociaż jakiś Lindt. Kabanosy… drobiowe to se mogą w dupę wsadzić. Kawa
Jacobs Kronat… sronat rozpuszczalny. Herbata… kuźwa, Dilmah. Co tu macie szlachetnego? To jest,
synu, cholernie pospolita paczka!
121
SZUMIĄ ZIMOWE JABŁONIE
I WODA W PŁYTKIM STRUMIENIU
Marek Dryjer ([email protected])
Miałam sen. Śniło mi się, że patrzę z góry na uśpioną dolinę. Towarzyszy temu przedziwne uczucie
– jakbym lewitowała. Ale nie jestem to ja; mnie nie ma. Nie czuję swojego ciała, jestem spojrzeniem.
To moje postrzeganie jest płynne i mgliste, nie mam nad nim kontroli, wszystko rozpływa mi się przed
oczami i zanika. Mam wrażenie, że błądzę we mgle, ale nie jest to zwyczajna mgła, tylko taka, która
pozwala mi widzieć. Widzę więc ciemność, wyczuwam w niej wilgotny zapach zimnego powietrza
i słyszę szum; nie jest mi jednak chłodno. Szumią zimowe jabłonie i woda w płytkim strumieniu.
Przez mleczną zawiesinę przebija nikła poświata bladego światła. Z pozoru jest spokojnie. Ale ja potrafię przenikać przez pozory. W oddali kolistą linią równego widnokręgu ciągną na wschód wysokie
białe szczyty. W dole za drewnianą chatą obok strumienia jest głęboka studnia otulona bukszpanem.
Wydaje mi się, że ktoś w niej mieszka i że o świcie z niej wychodzi, aby postrzegać, tak jak ja. Skoro
Ten-Tamten patrzy na wszystko z dołu, to zapewne widzi lepiej ode mnie, bo dostrzega szczegóły. Ale
nie on, bo pod płaszczykiem słonecznego oślepienia, widzi zaledwie koniec własnego nosa i patrzy na
innych spode łba. Nie patrzy, zatem, tak jak ja.
Ilustracja: Małgorzata Brzozowska
123
Potrafię postrzegać zarówno w przestrzeni jak i w czasie. Nie ma żadnego ja, jest tylko
patrzenie. Ten-Tamten wychodzi wcześnie rano i wraca pijany wieczorem. Tłucze ręką
i kopie w drzwi domu Agi Agi. Zostawia na ganku ściętą choinkę. Aga Aga jest coraz
smutniejsza. M głośno płacze w łóżeczku. Ten-Tamten idzie więc do studni, przechyla się
przez jej betonowy murek, za którym znika. W studni panuje ciemność. Słyszę, jak pije, jak
przełyka, nie jest to jednak woda. Wyczuwam zapach wódki. Aga Aga trzyma na rękach dziecko,
mówi do niego i je przytula. M przestaje płakać. Niczego nie mogę powiedzieć i nic nie mogę zrobić,
nie przybywa mi też niczego, ani nie ubywa. Tylko patrzę. W tym patrzeniu widzę jasną kuchnię, czuję
też ciepło, które wypełnia dom. Pośrodku niskiej kuchni stoi okrągły stół przykryty kolorową ceratą
w duże maliny. Na ścianie widnieje puste miejsce po krzyżu. Ten-Tamten wrzucił go do studni. Boga
nie ma, powiedział Adze Adze i wyszedł.
Aga Aga nie ma pracy, wychowuje małe dziecko. Lodówka świeci pustkami. W piwniczce jest kilka
ostatnich skrzynek z jabłkami, które Ten-Tamten zebrał jesienią spod okolicznych drzew. Nie chciało
mu się ich zrywać, wolał poczekać, aż same spadną. Żadnych zgniłków, tylko najlepsze owoce, zapewniał dziewczynę. Chciał zrobić z nich bimber, pokłócili się o to. To wtedy Ten-Tamten utracił wiarę.
Aga Aga je pachnące, soczyste jabłka, karmi piersią chłopca. M uśmiecha się do matki. Kiedy Ten-Tamten dowiedział się, że będzie ojcem, obiecał jej złote góry. Po porodzie było jednak inaczej. Ale
on się nie zmienił, po prostu taki już był. Nigdy nie miał stałej pracy, teraz też jej nie ma. Każdego
dnia na nowo wyrusza na poszukiwania. M urodził się przed terminem w środku nocy. Aga Aga bardzo się o niego bała. Ten-Tamten upił się ze szczęścia tamtej nocy i już więcej nie wytrzeźwiał. Aga
Aga poznała Tego-Tamtego w kościele, był wysoki i starszy od niej. Wypatrzyła go w tłumie, wydał
jej się przystojny. Miała wtedy siedemnaście lat. Po dwóch latach urodził się M. Kiedy Ten-Tamten
ją dotykał, pytała go o zabezpieczenie. Odpowiedział, że to niehonorowo, i że kościół krzywo na to
patrzy – ślepo mu zawierzyła.
Słyszę szum, ale to nie drzewa tak szumią. Stoję boso w zimnym strumieniu. Pada śnieg. Jak
przez mgłę widzę dom dzienny i nocną studnię. M jest już dorosły. To jest moja mała ojczyzna.
A ja już nie śnię.
124
Wróble, Karolina Wołek, http://larienne.deviantart.com, https://www.facebook.com/nimfiechan
ŚNIEŻYNKA
Tomasz Czarny
Przychodzi do mnie w Święta Bożego Narodzenia pewna Śnieżynka. Jest czarnowłosa, drobna
i miła. Wie, że jestem mrocznym okazem i po wyjątkowo niezajebistych przygodach. Nie mogę się
powstrzymać i wącham zapach kobiecości z jej czerwonych stringów. Liżę jej stopy i czytam mój
poemat „Nazwij mnie psem”. Mamy zimne, białe nosy i spocone, grzeszne ciała. Oglądamy filmy
klasy „D” i dużo pijemy. Czuję się dobrze, granicząc z obłędem i kołaczącym się po mieszkaniu
zamiarem skończenia ze sobą. Śnieg za oknem, w głośnikach Morrison, chyba muszę coś zjeść.
Kręcimy domowe porno, nagrzani, szaleni. Taka to Śnieżynka.
Przychodzi do mnie w Święta Śnieżynka…
Ilustracja: Joanna Sapielak
126
ŚWIĄT NIE BĘDZIE
Karol Mitka
Najdroższe dzieciaczki całego świata, od dzisiaj koniec z prezentami pod choinką. I nie róbcie takich smutnych min, nic na to nie poradzę. Co się takiego stało? – spytacie pewnie. Nie ma sensu owijać
w bawełnę, prawda jest równie prosta, co brutalna. Otóż przed chwilą zabiłem Świętego Mikołaja.
Zdaję sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmi, ale niestety…
Niewiele to pewnie pomoże, jednak kilka słów wyjaśnienia Wam się należy. Nie ukrywam, jestem
bogaty. Lubuję się w kolekcjonowaniu drogich gadżetów – na półce w salonie stoi telewizor 3D najnowszej generacji, mam komputer tak wypasiony, że niejeden informatyk skisnąłby z zazdrości, w sejfie ukrytym za ścianą trzymam kolekcję zegarków elektronicznych znanych producentów. I tak dalej,
i tym podobne. Nie dziwcie się zatem, że gdy usłyszałem hałas w salonie, chwyciłem nóż i pobiegłem
sprawdzić, co się dzieje.
Pech chciał, że akurat na całym osiedlu wyłączono prąd, a jak wiadomo, okazja czyni złodzieja.
Dlatego widząc potężnego gościa, próbującego wgramolić mi się do domu przez kominek, pod wpływem impulsu dźgnąłem go w pierś. Chwilę potem wróciło światło, a ja przeżyłem szok.
Cholera, to był Święty Mikołaj! Leżał na podłodze w kałuży krwi i podrygiwał konwulsyjnie. Na
początku oczywiście nie uwierzyłem, że to TEN Mikołaj. Ot, pomyślałem, jakiś przebieraniec z okazji
świąt postanowił zrobić sobie prezent i obrabować mi chatę. Jednak kiedy zajrzałem do niepozornego
worka, który ściskał w dłoni, przeżyłem szok. Nie mam pojęcia, jakim cudem w tak małej przestrzeni
zmieściło się tyle pudełek. Zacząłem je wyciągać i oglądać. Wszystkie były opakowane w kolorowy
papier, obwiązane wstążkami z kokardą i oklejone karteczkami: „Jaś, lat 6”, „Bobby, lat 8”, „Sven, lat
4”, „Klara, lat 35”…
Zrozumiałem, co zrobiłem. I zrozumiem nienawiść, jaką z pewnością obdarzycie mnie po przeczytaniu tego listu pożegnalnego. Ale nie martwcie się. Spotka mnie zasłużona kara. Wyglądam właśnie
przez okno i widzę sylwetki czające się w ciemności. Są mali, noszą szpiczaste czapeczki i szerokie
kubraczki. Światło księżyca odbija się w ostrzach scyzoryków, które ściskają w dłoniach. Z pewnością
nie mam co liczyć na wyrozumiałość z ich strony. Drzwi mojego domu już prawie wylatują z zawiasów. Czerwononosy renifer kopie w nie z furią.
Żegnajcie i przepraszam.
Karol
127
Special Santa, Olga Dąbrowska, http://olgadabrowska.com/
ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ:
W STYLU FLASH FICTION
Darynda Jones
Sześcioletnia Callie Dunn coś usłyszała. Nie żeby rozbrzmiewanie jakichkolwiek dźwięków w wigilijny wieczór było czymś niezwykłym, ale ten konkretny odgłos miał jakiś cel. Znaczenie. Ponieważ
Callie miała się za poszukiwaczkę rzeczy niezwykłych, dziewczynkę o bystrym umyśle i praktycznym
podejściu do życia, która już jako pięciolatka zrezygnowała z dziecinnych rozważań o wróżkach i smokach — w tym także tych o brzuchatym człowieku w czerwonym stroju, który z dobroci serca w Boże
Narodzenie dostarcza dzieciom prezenty — postanowiła rozpocząć śledztwo.
Wyskoczyła z łóżka i wdrapała się na parapet, by móc przeszukać wzrokiem ciemną, gęstą noc. Czy
raczej noc, która byłaby ciemna i gęsta, gdyby nie fakt, że dom świecił się jak oczy dziecka na widok
prezentu. Jako że jej pokój znajdował się w rogu wielkiego domu średniozamożnych rodziców — tych
samych, z których beztroskie podejście do zakupów online czyniło doskonały cel kradzieży danych
— mogła po prostu wyjrzeć na zewnątrz i objąć wzrokiem kominek i część dachu. Oczywiście pod
warunkiem, że odpowiednio się postara.
Był tam. Człowiek w czerwonym stroju. Ten, którego nazywano świętym Mikołajem — ten sam,
na temat którego przeprowadzała ostatnimi czasy szerokie badania związane z religijnym symbolizmem i jej fascynacją pogańskimi nawiązaniami. Przewróciła oczami widząc, jak miota się po dachu.
Tak robił tylko jej ojciec. Oby nie spadł. Ich ubezpieczenie było już zbyt nadszarpnięte, by pokryć
kolejne straty dochodów poniesione z powodu poważnej choroby lub urazu.
Kiedy odwróciła się, by ruszyć z powrotem do łóżka, przystanęła na krótką chwilę i spojrzała
w górę. Ojciec opierał się o jej szafkę — mebel wykonany najprawdopodobniej pod silnym wpływem
postmodernizmu, choć ramę zdobiła misterna akwaforta, symboliką nawiązująca do kultury Majów.
Skrzyżował ręce na piersi, a w kącikach ust błąkał mu się łobuzerski uśmiech.
— Coś ciekawego tam na zewnątrz? — spytał.
Callie stanęła jak wryta. Prędko pozbierała się w sobie i podbiegła z powrotem do okna. Z szeroko
otwartymi oczami patrzyła na człowieka w czerwonym stroju. Przerzucił przez ramię ogromny wór
i ruszył wzdłuż dachu, po czym w końcu zniknął z pola widzenia. Uniosła wzrok nad sufit i słuchała
dudniącego głosu wydającego polecenia reniferom, każdego z nich nazywając po imieniu. Na dachu
zabrzmiał tętent kopyt, zgrzytnęły odjeżdżające sanie, a następnie wokół zapadła cisza.
Ojciec uklęknął obok — jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
Callie zamrugała i wbiła w niego wzrok. Jej twarz wyrażała bezgraniczne zdumienie. Jeszcze raz
wyjrzała przez okno i odwróciła się do ojca.
— Chyba właśnie nas okradli.
Przełożyła Joanna Triss Baron
Tekst pierwotnie opublikowany na stronie:
http://www.daryndajones.com/a-christmas-story-flash-fiction-style/
129
TAKI ZWYCZAJ
Rafał Cywicki
– Masz, słońce. Sama zrobiłam. Taki zwyczaj sprzed powtórnego... Tak to wyglądało, gdy byłam
dzieckiem. Choinka, wigilia, prezenty, kolędy... Możesz nie pamiętać.
Wiem, że teraz to bez sensu. Świat się skończył, wszyscy godni („pieprzone owieczki”, mówił tata)
zostali wniebowzięci, a nasi rodzice zostali, by dogorywać pośród zgliszczy, potworów i ognia z nieba.
– No, bierz...
Milczy. Wiem. Ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę, to świętować urodziny pradawnego proroka. To
jak przyznanie im racji. Wiem.
Ale potrzebuję tego. Chwili normalności. Udawania. Inaczej...
Płacze.
– Nie chcesz? To wal się razem z jeźdźcami, bestią i trąbami... Wyrzucę to.
– Ja – przerywa mi – też coś dla ciebie zrobiłem.
131
W BETLEJEM WESOŁA NOWINA
Wiktor Żwikiewicz
– Ty, Kasper, wyłącz radioszambo – warknął Mechor, a sam z ulgą dociągnął ręczny. – Mam odruch
wymiotny. Tam strącili. Tam zatopili. Tam kumpel odstrzelił kumpla z tej samej ławki. Rzygowina…
Świat jest chory.
– Tylko my zdrowi – zgodził się Kasper.
– Jasne! Nam sumienia goją się jak psu jaja. Wyładunek! – wrzasnął przez ramię. – Obudź zgreda,
bo prześpi aleluja…
Kasper ochoczo władował piąchę w zwłoki na siedzeniu obok. Bazar musiał śnić horror, bo zawył
jeszcze w śpiączce.
– Wyładunek! – powtórzył Mechor. – Towar na horyzoncie! Będę pierwszy…
– Taki wał! – w tej materii Kasper nie posiadł skila zgodliwości.
Chociaż Bazar był jeszcze na wpół tu, na wpół tam, trzy drzwi trzasnęły równocześnie, a oni puścili się przed siebie sprintem.
Tupot gnał za nimi pośród nocnej ciszy, para buchała z gęb.
– Chyba nas dopada kolejna lodowcowa – stwierdził Mechor. – Aż żal, że wyginęły…
– Kto?
– No wiesz… mamuty…
– A na co ci one?
– Chyba mam głoda. Ouć!
– Gap się pod nogi, bo rozkwasisz urodę. Jeszcze parę kroków…
– Stajenko cicha, stajenko licha… – w natchnieniu zapiał Kasper. – A tyle w tobie chwały!
– Bazar! Przetrzyj oczy, bo zmylisz biopaliwa! – Mechor miał przypływ dobrej woli. – Tym po
lewej zaprawi się najwyżej furgon. Ale tobie to bez różnicy… Prawie.
– Schizo 3.40! – jęknął Bazar, w biegu pierwsze ocknęło się w nim wrodzone sknerstwo. – Poszaleli! Liubimaja 8.99! A moja?! Ile moja… 4 azje! Ile to będzie… Cholera! Starzeję się, ciągle przeliczam
na euro…
– Jestem! – zameldował Kasper.
– Drugi – jakoś to przełknął Mechor. – Hu, ale zimno!
– Zawsze to podium – odsapnął Bazar.
Mechor zakasał rękaw. Przy swoim dystrybutorze Kasper już dostawał drgawek. Przesrane miał
Bazar, bo ostatnia drożna żyła została mu pod prawym kolanem, więc miał dylemat co szybciej – spuścić spodnie czy podwijać nogawkę.
– Zauważyliście, chłopcy – trochę szczękając zębami odezwał się Kasper. – Zawsze, jak tu
gnałem, to się na czymś poślizgnąłem. A dziś gładko. Zamiecione, czy jak?
– Może wzięła pomoc – przyznał Mechor. – Ostatnio była mało obrotna…
– I mniej wiotka w talii, co? – raczej obleśnie zarechotał Kasper. – To będzie mój?
Czy twój? A może jego?
– Fiut znajet – Mechor miał do życia stosunek raczej filozoficzny. – I tak
wyskrobie…
132
– Mój? Czy twój? Może jego?
– Gotów! – spod leda „Mystic – 4 azje” wystękał Bazar.
– No to sru–u! – zakomenderował Mechor.
Każdy dystrybutor miał inną śpiewkę, ale wstrzeliły się celnie.
Mechor czuł, jak na nim reliktowe kłaki stają dęba. Kasper od drgawek prawie rozmył się w powietrzu, a nad Bazarem zajaśniała najczystsza aureola.
– Aleluja! Aleluja! Aleluja! – ryknęli zgodnie.
Chór dziękczynienia odfrunął w ciemną przepaść nieba, do ziemi przykucnęło tylko tchnienie
echa; „O–ou–ach!”.
Potem Bazar z godnością podciągnął spodnie.
W drzwiach Kasper nie przeoczył akademickiej hierarchii.
– Bardzo proszę, panie Profesorze – wstrzymał pół kroku.
– Ależ… – Mechor ukorzył świeckość wobec siły ducha. – Może Wasza Eminencja…
Ptaszyna na ich widok wyfrunęła z nieskrywaną radością. Śliczna była i wcale nie mniej wiotka
w talii. Za to atrybuty chyba bardziej wzniosłe.
– O! Pan Profesor! I Pan Doktor widzę w świetnej formie… A Wasza Eminencja…
– Umówiliśmy się, co? – Bazar dłonią wykonał w powietrzu gest zdjęty z przedniej wycieraczki,
potem wskazujący palec przytknął do policzka. – O!
Cmoknęła go zupełnie bez szacunku.
– Jak ja kocham grzeszyć – westchnął.
– Będzie kolacyjka? – zapytała grzecznie.
– Jak zwykle – potwierdził Mechor. – Nie pamiętam, czy już ci mówiłem, że umysły zawsze pałają
żądzą biesiad…
– Tego nie. Ale poza tym w kwestii żądz jest pan chodzącą vikipedią.
– Dzięki – zawsze potrafiła go mile połechtać. – Ale furgon też ma puste baki. Spragnionego
napoić… i tak dalej.
– No problem – ptaszyna zawsze była „no problem”. – Josip!
Wylazł z kąta za regałem z piwem. Logo koncernu, do którego należała stacja i ptaszyna, wisiało
na nim z jawnym niesmakiem.
– Tak?
– Podładuj panom furgon – poleciła.
– To przedpotopowy złom – wyjaśnił Mechor. – Tylko wodór i soja. Fifty fifty. Rozumie?
Tamten skinął głową i zaraz wyszedł.
– Josip – burknął pod nosem Bazar. – To kto?
– Bezdomny był. Już trzaska mrozem. Przyjdzie śnieg, nie uwinę się ze wszystkim. A on przynajmniej ma się gdzie ogrzać.
– I do kogo przytulić…
Parsknęła nad mikrofalą.
– A wy to wszystkich własną miarą…
– O! – zaperzył się Mechor. – Wiesz doskonale, że w tym towarzystwie rozważa się zagadnienia,
co najmniej na miarę… platońskiej jaskini. Rozgośćmy się, panowie.
– Ależ wiem! – jej chichot zawsze podwajał im apetyt. – Zaliczam przy was co najmniej trzy
fakultety. Pan Doktor tylko grzanka i suróweczka?
– Dokarmiam wyłącznie intelekt.
– Czy to jakiś przytyk? – zastanowił się Mechor, ale machnął ręką i tylko wygodniej rozparł się na kanapce. – To na czym, panowie, stanęliśmy ostatnio?
– Że świat jest chory – stwierdził Bazar a minę miał przy tym, jakby nie
133
rozumiał, skąd mu to przyszło do głowy.
– A to swoją drogą, Eminencjo – chętnie zgodził się Mechor.
– To może ja zreferuję – z pomocą pośpieszył Doktor Kasper. – Jego Eminencja rozważał paradygmat Zbawiciela. W trakcie dyskusji pojawiły się dwie interpretacje. Zbawienie
jako cel sam w sobie ostateczny czy też, za czym optował Pan Profesor, postać Zbawiciela jako
projekcja do naśladowania…
– A! Przypominam sobie. Epoka ducha… Sztuka jako narzędzie kreowania dobra i naprawy zła…
Ten cały wasz, Doktorze, ulubiony bierdiajewizm… I to niby ja? Też?
– Tak wynikło w dyskusji…
– A–a! Dyskusja! – machnął ręką Mechor. – Na trzeźwo nie dostrzegam w sobie zadatków na zbawiciela…
– Czemu nie? Na swojej działce…
– Działka to każdy rozumie. Ale świat…
– No właśnie – ocknął się Jego Eminencja Bazar. – Czy można zbawić świat raz na zawsze?
– Ależ Eminencjo – Mechor mimowolnie ściszył głos. – To pytanie pachnie herezją…
– Kto pyta…
– Panowie! – Doktor Kasper pośpiesznie przełknął ostatni kęs grzanki. – Oto intuicja Jego Eminencji objawiła mam opcję pośrednią! Nie tak łatwo przecież zbawić świat. Zło jest jak grawitacja. Może
więc… każda epoka potrzebuje swojego Zbawiciela?
– Zaraz, gdzie mój befsztyk? – widelec Mechora zadźwięczał o talerz. – Zjadłem? Tak mnie zagadaliście… No dobrze. Ale jak wy to sobie wyobrażacie? Czy naprawdę macie pojęcie, jak dziś wygląda
świat? Przy naszych macherach Herod to drobny detal… Spójrzmy na siebie i spróbujmy wyobrazić
sobie, kim musiałby być Zbawiciel na miarę tu i teraz…
– No wiesz – kiedy Kasper przechodził na „ty”, to zawsze był ostrzegawczy marker. – Może inżynieria genetyczna…
– Wynośmy się, bo wracasz do normy – zarządził Mechor.
Podnieśli się i tak znieruchomieli. Usłyszeli. Wszyscy trzej.
– O rany! – jęknął Kasper. – A mówiłeś, że wyskrobie…
Ptaszyna przy fiskalnej trochę bezradnie rozłożyła ręce.
– Nie tylko wy macie pory karmienia. Sami obsłużycie terminal?
Nie czekając na potwierdzenie odfrunęła na zaplecze.
Bazar zawsze był skrupulatny, więc zebrał kredytowe.
– Ile wyszło? – zapytał Mechor.
– Drobiazg. Pięć i pół azji na łebka.
– A co ona ma z tego?
Przez chwilę mieli ubaw.
Mechor nigdy nie zostawiał laptopa w furgonie.
– Znasz jej konto? I oczywiście umiesz to z tym Wi-Fi?
– Jasne! – wyszczerzył się Bazar. – No… moje mam z głowy.
– Ile? Żebym nie wyszedł na kutwę…
– Bo ja wiem? Wyzerowałem sobie konto.
– Oszalałeś?!
– Bóg dał, Bóg wziął. A ona będzie miała wydatki… I dobrze, że trafił
się ten Josip.
– Czy ty koniecznie musisz „Mystic – 4 azje”? Z moim zrób to
samo.
– Jak szaleć, to szaleć – zgodził się Kasper.
134
Na progu Mechor nie pozwolił drzwiom domknąć się od razu.
– Słyszycie, jak ryczy? Ma zdrowie…
Kiedy wyszli, złapał Kaspera za kołnierz.
– Ty, co ty tam masz?! Musiałeś świsnąć!
– Jeden backpak… Trzeba jakoś uczcić…
Nie dał sobie wyrwać spod pachy.
– Patrzcie! Leci!
Z ciemnego nieba sfrunęła samotna śnieżynka. Wyciągnął wolną rękę i trafiła go prosto we wskazujący palec.
– Ale śliczna gwiazdeczka!
– Pokaż…
– Już stopniała. Ale była, jak bozię kocham, była!
– Wierzysz mu, Bazar?
– Wierzę. I chyba nie będę ostatni.
Wiktor Żwikiewicz
135
Stajenka, Alina Kurbiel, http://dusty-feather.deviantart.com
WIOLONCZELA DLA AMADEUSZA
Caesar Voghan
Dzwonek obwieścił wejście klienta.
– Witamy w Emporium – krzyknąłem przez ramię.
Nim drzwi się zatrzasnęły, do środka wtargnął przeszywający do szpiku kości podmuch grudniowego wiatru i zmroził mi stopy. Pośpiesznie przesunąłem stertę starych winyli na bok i odłożyłem odnowionego Stradivariusa na półkę. Gdy zwróciłem się w stronę wejścia, przy witającym wchodzących
wielkim kontrabasie z 1973 roku kręcił się szympans.
Tru Pet, model luksusowy z roku 2031 lub starszy. Łatwo to poznać po sposobie, w jaki przebierał
nogami; w 2032 roku została wprowadzona aktualizacja poprawiająca ten tik. Zwierzę miało na sobie
cylinder, muszkę, kamizelkę, spodnie w paski i trzewiki, pięknie zasznurowane w kokardkę. Koniec
srebrnego łańcuszka, wychodzący z kieszonki jego marynarki, spoczywał w skrytej rękawiczką dłoni
wysokiej, smukłej kobiety otulonej w płaszcz ze sztucznego futra.
Przywołałem uśmiech na usta.
– Wszystko gotowe do świąt, droga pani?
Podeszła do lady. Oczy właścicielki szympansa miały kolor zasłanego chmurami nieba za oknem.
– Obawiam się, że nie – odparła i zsunęła kaptur z głowy.
Dopiero teraz zobaczyłem doskonałą symetrię jej twarzy. Jakby wyszła spod dłuta Michała Anioła.
Zbyt idealna, żeby była ludzka.
– Przepraszam – powiedziałem – ale Tru Pety muszą pozostawać pod nadzorem certyfikowanego
człowieka. – Wskazałem na skaner DNA przy kasie. – Czy mógłbym panią prosić?
– Och – westchnęła. – Wciąż mi się to przytrafia. Czy naprawdę wyglądam sztucznie?
Cóż, całkiem nieźle się kamuflujesz, panno Cruello De Mon.
Łańcuszek zatrząsł się delikatnie; na drugim końcu smyczy szympans kręcił się, oddychając z wysiłkiem i wyraźnym rzężeniem w płucach.
– Przepraszam panią, jestem tylko prostym sklepikarzem. Muszę przestrzegać prawa.
Zdjęła rękawiczkę i złożyła dłoń pod czujnikami skanera. Maszyna bipnęła. Ekranik wyświetlił:
DNA niezmodyfikowane.
Niesamowite, była jedną na milion. Właśnie tacy nie powinni być prawdziwi ludzie: idealni. .
– W czym mogę pani pomóc? – zapytałem.
Nachyliła się do mnie i wyszeptała:
– Umiera.
– Kto... umiera?
Zerknęła na szympansa, który lekko postukiwał w tamburyn.
– Amadeusz – odpowiedziała.
– Bardzo mi przykro, proszę pani – powiedziałem. – Ale to sklep z zabytkowymi instrumentami, nie hospicjum dla luksusowych zwierząt domowych. Obawiam się, że...
– Amadeusz pragnie nauczyć się grać na instrumencie. To jego ostatnie życzenie.
Małpa z listą rzeczy, które chce zrobić przed śmiercią? Wesołych Świąt.
– Rozumiem. Wygląda na to, że podoba mu się tamburyn.
– To zbyt prymitywny instrument – odparła. – Dwa lata temu zrobiłam mu
modernizację IQ. Wydałam na nią fortunę.
Rozejrzałem się.
137
– To może... puzon? Wymaga operowania jedną ręką i dęcia w...
– Ma nowotwór płuc. Dęcie jest wykluczone.
Nieskazitelnym palcem wskazała na stojącą obok wiolonczelę.
– Wiolonczela.
– Wiolonczela?
– Dlaczego nie?
– Proszę pani, nie chcę zabrzmieć niegrzecznie, ale... Do grania na tym instrumencie potrzeba dużej
koordynacji...
Nagle usłyszałem fałszywy brzdęk gitary: szympans ściskał gryf instrumentu w jednej dłoni, a drugą na oślep trącał struny.
– Prosty ze mnie chłopak, o mym życiu się nie mówi – zaśpiewał swym ochrypłym głosem Amadeusz. – Sprzedałem się za garść wybełkotanych obietnic...1
Simon and Garfunkel. 1968. Cholera, niezła aktualizacja.
– Człowiek słyszy tylko to, co chce usłyszeć i odrzuca całą resztę.
Ostrożnie odstawił gitarę na stojak.
– No proszę...
– Wezmę wiolonczelę – powiedziała stanowczo Cruella.
Zanim wyszli z instrumentem zapakowanym do aksamitnego futerału, znowu się rozpadało. Silne
podmuchy wiatru miotały płatkami śniegu, uniemożliwiając im opadnięcie na chodnik.
Przełożył Michał Wróblewski
Tekst pierwotnie opublikowany na 365tomorrows.com
(Endnotes)
1
„I’m just a poor boy/though my story’s seldom told/ have squandered my resistance/for a pocketful
of mumble...”
138
Winter River, Sylwia Telari, tusz i biała kredka, http://telari.eu/, stelari.deviantart.com
WRZECIONO CHRONOSA
Marek Żelkowski
Lido van Maarten, prezes zarządu Korporacji Ketejrell, patrzył na leżące w dole miasto. Potężne
mrowisko, jakim była blisko dziesięciomilionowa Marselha, lśniło w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. „Piękny widok. Szczególnie z tej wysokości” – pomyślał. Nie miał jednak złudzeń. Tam,
w dole, panował nieznacznie tylko uporządkowany chaos – głupi ludzie, głupie marzenia, banalne
tęsknoty, przypudrowane cywilizacyjną ogładą piątego stulecia po Tauk.
– Nie liczy się to, kim jesteś – szepnął. – Ważna jest wyłącznie ilość aureusów na koncie. I dobrze!
Dzięki temu ludzie mają mniej problemów. Mniej dylematów...
– Nie dosłyszałem, panie prezesie – powiedział Marcus Augusterus, osobisty sekretarz van Maartena, który stał przy drzwiach gabinetu. – Zechce pan powtórzyć?
– Nie! Nie zechcę – mruknął Lido, nie odwracając głowy.
Dwa miliaria od wieży należącej do Korporacji wznosił się równie okazały wysokościowiec, będący
siedzibą śmiertelnego wroga Ketejrell, zamorskiego Klastra Monopolowego z Tenochtitlan. Srebrzysty budynek przypominał wielkiego błyszczącego fallusa. „Tak, oni dokładnie rozpieprzyli wszystkie
rynki Starego Świata. Nasze rynki! Od Romy, przez Calisię, aż po Throdrum zaczynają nas wypierać.
Są bezwzględni jak Hunowie, ale podobnie jak Hunowie zostaną zmiażdżeni!” – westchnął w myślach
van Maarten, a głośno powiedział do swojego sekretarza:
– Proszę wprowadzić mistrza nauk Abelarda Kaposhiego.
– A zatem twierdzi pan, że jesteście w stanie zapanować nad skutkami wtórnych przemian? – zapytał z niedowierzaniem prezes Korporacji Ketejrell.
Kaposhi spojrzał na van Maartena z szacunkiem i zmarszczył czoło.
– Chronoportacja odpowiedniej liczby botów załatwi sprawę – stwierdził. – Główna zmiana przemodeluje wprawdzie całą historię, ale... wysłanie około pół miliona saverów może ocalić zarówno Korporację, jak i... utrzymać linię dziedziczenia głównych osób z Zarządu. Nie ma oczywiście gwarancji...
Nie wszystko da się wymodelować na machinach, ale programiści twierdzą, że lokalne zmiany... to
znaczy, zmiany dotyczące Korporacji, będą naprawdę niewielkie. Może nazwa... może niższy personel... Może część średniego... Reszta pozostanie bez zmian.
– To prawda, że będziemy mieli rok 2114? – zapytał Lido.
– Tak! Ale akurat tego... tego nie można zmienić! Natomiast kryzys... oraz powolne przejmowanie
rynku przez Klaster to procesy odwracalne. W tamtej rzeczywistości Tenochtitlan okaże się kupą
kamieni... Przy czym siedziba naszej Korporacji będzie funkcjonowała w mieście Nowy Amsterdam
lub Nowy Jork... Zależy, która linia czasowa zwycięży. Także kontynent zmieni nazwę – na Columbia,
Ameryka lub Nowe Indie...
– Wyjątkowo kretyńskie nazwy!
– Zapewne... Poza tym tu, w Marselhli nad Mare Nostrum, znajdzie się tylko niewielka
ekspozytura Ketejrell.
– I naprawdę będę musiał zamieszkać w Nowym Świecie?
– Tak, panie prezesie. To niestety konieczność. Wszystkie prognozy z machin...
– Daje mi pan gwarancję, że pozostanę sobą...
140
– Pięćset tysięcy botów czasoprzestrzennych zapewni przetrwanie panu prezesowi oraz grupie najbliższych współpracowników. Zmieni się dosłownie wszystko,
ale... pan prezes zachowa nawet pamięć o bieżącej linii czasowej.
– Dobrze. Proszę zatem uruchomić wrzeciono Chronosa i utrzymywać urządzenie w stanie gotowości. Wkrótce podejmę decyzję.
Kolejnym gościem w gabinecie van Maartena był dyrektor Korporacji do spraw planowania strategicznego, Ulrich Rychez.
– December to martwy okres w handlu. Kompletnie martwy! Niby kończy się rok, ale... To trochę
mało, aby podkręcić sprzedaż – stwierdził prezes. – Ma pan jakieś propozycje?
– Mówiąc szczerze... Nie ma czym skusić klientów! Jedyne stare święto to... to przesilenie zimowe,
ale... Kto dzisiaj przejmuje się taką bzdurą? Nowy rok. Jasne... Ludzie obchodzą go hucznie... rośnie
sprzedaż alkoholu. To niezły biznes, ale z tego nie ma i raczej nie będzie porządnego zysku! Generalnie obroty spadają... a w dodatku będą spadać w kolejnych latach. Taka jest prognoza długoterminowa!
Gdyby tak Idy Marcowe przypadały na december...
– Rozumiem. Czyli bardziej równomierne rozłożenie okazji sprzedażowych w ciągu całego roku...
To ustabilizowałoby sprzedaż. Cóż... Zatem uczyńmy december miesiącem wzmożonych zakupów.
– Panie prezesie, ale to przecież... To mało realne! – stwierdził Ulrich Rychez.
– Myli się pan, dyrektorze. Bardzo się pan myli!
Lido sięgnął po rąsię i wycisnął na srebrzystych klawiszach numer Abelarda Kaposhiego. Mistrz
nauk odebrał już po drugim dzwonku.
– A zatem jest pan pewien, że jeśli prefekt Judei Poncjusz Piłat nie ułaskawi tego osobnika, to
wszystko się zmieni? December stanie się miesiącem krociowych zysków?
– Tak, panie prezesie. Jeśli Piłat wyda niejakiego Jezusa z Nazaretu w ręce kapłanów, to sekta,
której ten przewodzi, rozwinie się w sposób niebywały. Biznes znów zacznie się kręcić i to doskonale.
Machiny dają jednoznaczną prognozę.
– Proszę zatem wysłać bota-breakera oraz boty-savery przez wrzeciono Chronosa. Czas w końcu
odmienić december.
141
Zima, Barbara Aszkiełowicz, http://rarazet.deviantart.com
WYPRAWA
Robert Rusik
Szli. Wciąż szli.
Tysiące mędrców, magów i kapłanów ruszyło na wschód, za gwiazdą. Niesamowicie jasny punkt na
niebie wskazywał miejsce, gdzie narodził się Mesjasz. Więc szli. Miesiąc, dwa, trzy…
Nieśli ze sobą dary – biżuterię, drogie wina, skóry… Po trzech miesiącach wędrówki niewiele
zostało. Wszak trzeba było zapłacić za jedzenie, nocleg, możliwość przejścia przez most czy wąwóz.
To już nie była grupa mędrców – to była grupa łachmaniarzy. Ubogich, głodnych łachmaniarzy.
– Ciekawe, jak tam ta trójka idiotów – wyszeptał jeden z nich. – Ci, co mówili, że ta jasna gwiazda
to koniunkcja planet, wzięli złoto, mirrę i kadzidło i poszli w drugą stronę.
143
Z KALENDARZA ADWENTOWEGO
POŻYTEK
Bartłomiej Balcerzak
Gdy Jakub był mały, w okresie adwentu dostawał od babci taki zabawny kalendarzyk. Przy każdym
dniu były malutkie drzwiczki, za którymi czekała czekoladka. Jak to dzieciak, Kuba zjadał wszystkie
od razu.
Jako dorosły mężczyzna postanowił odpokutować ten młodzieńczy akt łakomstwa. Tym razem,
powtarzał, zrobię to właściwie. Jedna na dzień przez cały adwent.
Na całe szczęście znalazł słodycze, które pomogły w realizacji tego szlachetnego postanowienia.
— Kobiety to nie czekoladki — zauważył. — Nie da się uwinąć z dwudziestoma czterema w jeden
wieczór.
Faktycznie, trudno dyskutować z tak wnikliwą obserwacją. Nawet zanurzone w formalinie głowy
jego ofiar bez słów zdawały się z nią zgadzać.
144
Zima, Ewelina Kuczera, http://kot-filemon.deviantart.com
ZBAWIENIE ZDRAJCY
Konrad Staszewski
Jeden. Jest. Przejechałem językiem po miejscu, w którym powinien znajdować się drugi. Nie trafiłem na pustkę. Odetchnąłem głęboko. Obydwa kły były na swoich miejscach. Uśmiechnąłem się nieco
złośliwie.
Mężczyzna nie żył. Ale co do tego nie miałem wątpliwości. Przecież zawodowiec nie mógł się
mylić. Ważniejszy jednak był fakt, że diler miał obstawę i ją także musiałem zneutralizować. Reaktywatorzy przybyli za późno. Nie mieli już kogo ratować.
Odsunąłem wieko, które głośno zaskrzypiało. Nigdy nie lubiłem tego dźwięku. I nadal nie potrafię
się do niego przyzwyczaić. A słyszę go co noc od prawie dwóch tysiącleci. Przypomina mi mój grzech.
Moje przekleństwo. I będzie nadal przypominać, dopóki nie wywiążę się z umowy. A jeszcze tego nie
zrobiłem. Dowodem są kły. Ale czy on wywiąże się ze swojej części? Nie wiem. Wiem, że mu uwierzyłem, choć pewnie nie powinienem.
Usiadłem nieśpiesznie. Przeciągnąłem się. Wstałem i podszedłem do okna. Śnieg nadal padał. Nic
dziwnego. Odkąd pamiętam, w grudniu zawsze pada śnieg. Odwróciłem się. Spojrzałem na trumnę.
Cóż – pomyślałem – dzisiaj się pożegnamy. Mam nadzieję.
Westchnąłem głęboko. Zamknąłem wieko, wyszedłem z kaplicy i zerknąłem na nią po raz ostatni.
*
Słyszałem ją. Krzyczała. Echo niosło się po całym lesie. Była młoda. Zwykła nastolatka. Wiedzieli,
kiedy uderzyć, przecież obserwowali ją, zamontowali podsłuchy w jej domu, pod samochodem rodziców i w kilku innych miejscach. Podglądali ją. Byli napaleni. Nie wiedzieli, że też mieli swojego
stróża, który siedział na drzewie w ciemności i widział przez okno, jak w hotelu oglądali na laptopie
jej wieczorne kąpiele i się masturbowali. Obserwowałem ich. Czekałem...
Las należał do jednego z nich. Nie bali się. Ochroniarzom dali wolne. Kierowali się żądzą, a nie instynktem. Zapomnieli się. Chcieli się zabawić z dziewicą. Mogłem ją uratować, jednak się nie śpieszyłem. Miałem inne zadanie. Oni byli celem. Ale jeśli udałoby mi się ich zneutralizować, zanim wyssą
z niej krew, to dobrze. Miałbym wtedy dodatkową zasługę.
Prowadził mnie jej głos. Wiedziałem, że mnie nie wyczuwają, choć powinni, tak samo jak ja ich.
Przecież jesteśmy braćmi. A w zasadzie nie. Tak naprawdę jestem ich przodkiem. Minąłem zaparkowanego vana. Nim ją przywieźli. Nie słyszeli mnie, gdy zaszedłem ich od tyłu. Ale dziewczyna mnie
dostrzegła. Chciałem ich zaskoczyć. Starałem się być szybszy od nich, jednak, gdy krzyknęła i zobaczyłem w jej oczach strach i nadzieję, odwrócili się i jeden zaatakował. Był szybki. Bardzo szybki. Ale
nie tak jak ja i obaj byli o wiele mniej doświadczeni, bo młodsi.
Kły. Je zobaczyłem pierwsze. Po nich nastąpiło poczucie chłodu, które nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia i podmuch wiatru. Zobaczyłem także zimne, bezlitosne oczy. Stałem. Nie ruszyłem
się nawet o milimetr. Musiałem go zaskoczyć, bo usłyszałem w swojej głowie pytanie:
Kim jesteś i czego chcesz?
Nie zareagowałem, czego się nie spodziewał. I chyba nie tylko on. Dziewczyna nagle
umilkła, jakby zamarła ze strachu, ale czułem na sobie jej wzrok i zapach jej krwi.
Milczałem. Patrzyłem mu w oczy. W odpowiedzi wysłałem mu obrazy i dostrzegłem jego zrozumienie. Wiedział, kim jestem. Zobaczył ich śmierć. Przez
146
niespełna dwa tysiące lat zabiłem setki wampirów, ale tych najważniejszych było
tylko dziesięciu. To na nich miałem zlecenie. Zostało mi jeszcze dwóch.
Jego atak był tak błyskawiczny, że w oczach dziewczyny wampir rozmył się w powietrzu. Ale ja byłem szybszy. Chwyciłem go za koszulę. Przyciągnąłem do siebie, wysunąłem
trzymaną za plecami drugą rękę i wbiłem kołek prosto w serce. Szok. Niedowierzanie i krzyk.
Judasz! – krzyknął drugi wampir, a ja, w odpowiedzi, uśmiechnąłem się szeroko, ukazując wybrakowane uzębienie.
Miał rację. Jestem Judaszem. Nie tylko dlatego, że zdradziłem i zaatakowałem własną rasę, ale również dlatego, że zdradziłem Chrystusa za garść srebrników. Dzięki umowie miałem to odpokutować.
Midas wiedział. Niestety, dał się zaślepić ułudzie władzy, bogactwa i rzekomego bezpieczeństwa.
Myślał, że nic mu nie grozi. Że jest bezkarny. Przecież jest prezydentem jednego z najpotężniejszych
państw świata, jest wampirem, którego boją się wszystkie klany. Zapomniał tylko o mnie. Może nie
wierzył w plotki.
Tym razem to ja zaatakowałem, błyskawicznie na niego skacząc. Przewróciłem go na ziemię. Midas
upadł obok nagiej, przerażonej dziewczyny. Tym razem nie uratują go pieniądze, wpływy ani wampirza, ani ludzka ochrona.
Przegrasz. Już przegrałeś. Stanąłeś po złej stronie – syczał mi prosto do ucha.
Nie słuchałem go. Uśmiechałem się ironicznie.
Jest coś, o czym nie wiesz. – Przy tych słowach zaśmiał się szyderczo i zaatakował.
Odepchnął mnie nogami. Wystrzeliłem w powietrze. Uderzyłem plecami o najbliższe drzewo
i upadłem na ziemię. Midas zerwał się. Rozcapierzył szpony i wyszczerzył kły. Skoczył na mnie
i prawdopodobnie by mnie zneutralizował, gdybym w ostatniej chwili nie dostrzegł, że w ciele drugiego wampira nie było kołka. Midas wyrwał go tak szybko, że tego nie zarejestrowałem. Przetoczyłem
się na bok. Wampir wylądował obok mnie. Podciąłem mu ręce i nogi – zarył zębami w ziemię. Skoczyłem na niego. Wykręciłem i złamałem rękę. Wyrwałem z niej kołek i przebiłem mu plecy, ale nie
trafiłem w serce, bo mnie strącił.
Zerwał się do biegu. Puściłem się za nim w pogoń. Myślałem, że chce dopaść dziewczynę, ale
skierował się w drugą stronę. Dopadłem do jego ofiary. Pochyliłem się nad nią. Zbadałem jej puls
i wsłuchałem się w bicie serca. Na próżno. Zmarła, pewnie na zawał. Nagle coś przykuło mój wzrok,
błyszczało w blasku księżyca i leżało na ziemi parę kroków od denatki. Podszedłem. Delikatnie podniosłem srebrny łańcuszek z krzyżykiem. Można było mnie unicestwić krzyżem, srebrem i osikowym
kołkiem, ale sam siebie nie mogłem zabić, więc nic mi nie groziło, jeśli brałem je do ręki. Inaczej było
w przypadku Midasa. Owinąłem znalezisko wokół kołka. Krzyżyk wbiłem tak, żeby wystawał i wbił
się w ciało razem z ostrzem, po czym pognałem za wampirem.
Byłem szybszy. Dopadłem go po drugiej stronie lasu. Ta jego część nie była już prywatna i znajdował się w niej cmentarz komunalny. Krzyknął, gdy go złapałem. Obróciłem ku sobie. Z całej siły
wbiłem mu kołek ze srebrem prosto w serce. Podniosłem go do góry i rzuciłem. Nabiłem? na jeden
z drewnianych krzyży. Gdy to się stało, mój przedostatni kieł się urwał i spadł na ziemię.
*
Chrześcijanie świętują. Jak co roku. Przecież dziś jest Wigilia – pomyślałem. – Dzień mojego sądu.
Wyczekiwanego i obiecanego odkupienia.
Właśnie tej nocy, na kilka nocy przez końcem drugiego millenium, miałem zabić ostatniego
wampira, powitać odrodzonego Chrystusa i stanąć z ludźmi na Sądzie Ostatecznym, już jako
człowiek czekający na czyściec, a nie piekło. Midas się mylił. Wygrałem.
Wszedłem do Jego pałacu w chwili, gdy na niebie pojawiła się kometa. Przy stole siedziało
dwanaście osób. Jedno miejsce było wolne. Zatrzymałem się w progu i rozejrzałem dokoła. Nie tego się spodziewałem. Domownicy chyba też nie. Patrzyli na mnie jak
na jakieś egzotyczne zwierzę.
O Boże!
147
Senior rodu zemdlał. Pozostali mieszkańcy uklękli przede mną na kolana. Nie wiedziałem, co myśleć. W pałacu nie wyczułem żadnego wampira. Jedynym byłem ja i nagle
w głowie pojawiły mi się słowa: Spójrz w lustro. Posłuchałem. Wisiało na ścianie. Podszedłem do niego, spojrzałem i nagle dotarło do mnie coś, co sprawiło, że zakręciło mi się
w głowie. Ujrzałem bowiem wykrzywioną twarz Jezusa. Wiedziałem, że to sprawka Diabła.
Pan Ciemności nigdy nie mógł idealnie odwzorować świętości.
Słowa Midasa do mnie wróciły. Jest coś, o czym nie wiesz. Po nich nastąpił przekaz z dna Piekieł:
Bóg dziękuje Ci za pomoc. Wiesz, zmienił plany. Postanowił dać ludziom kolejną szansę. Przesunął
Sąd Ostateczny, a ty stałeś się moim namiestnikiem.
Strzeżcie się fałszywych proroków – krzyknąłem, upadłem na kolana i zapłakałem.
Konrad Staszewski
148
Zima w lesie, Piotr Olech, www.piotr-olech.jimdo.com
ZBŁĄKANY WĘDROWIEC
Rafał Dębski
Stał przed rozświetlonym domem, położonym na samym końcu wsi, patrząc tęsknie w jarzące się
okna. Na bezchmurnym niebie wisiał ogromny lampion Księżyca. Mężczyzna zmrużył oczy przed
jego irytująco namolnym blaskiem, a potem zadarł brodę i zawył przeciągle.
Właśnie mieli przystąpić do dzielenia się opłatkiem, kiedy na zewnątrz rozległo się potępieńcze
wycie. Gospodyni przeżegnała się, a córki zasłoniły usta.
– I czego się boicie, głupie! – fuknął gospodarz. – Toż to tylko wilk. Namnożyło się ich ostatnimi
czasy przez tych całych durnych ekologów, ale przecie do chałupy nam nie wlezą! Włącz no, stara,
telewizor. Nie krzyw się, włącz, głupia, kolędy będą, to se przy kolacji posłuchamy.
Znów się zabrali do dzielenia opłatkiem, ale teraz przerwało im pukanie do drzwi.
– A kogo to diabli niosą w świętą noc? – Skrzywiła się gospodyni.
– Pewnie jaki zabłąkany wędrowiec – rzekł gospodarz. – Otworzę. W końcu mamy dla takiego
biedronia wolny talerz.
– Zostaw! – warknęła kobieta. – Wilia jest, a ty tu jakiegoś pijaka wpuścisz…
Ale pan domu już poszedł do drzwi. Po chwili wrócił z przyprószonym śniegiem mężczyzną. Przybysz miał na sobie długi, na pewno drogi płaszcz. Kiedy go rozpiął, ukazał się garnitur, też wyraźnie
kupiony za niemałe pieniądze. Gospodyni od razu spojrzała na gościa nieco życzliwiej, aczkolwiek
nadal nieufnie.
– Jestem zbłąkanym wędrowcem – powiedział przybysz. – Czy przyjmiecie mnie pod swój dach na
wigilijną wieczerzę?
– Lepsze to niż jakiś śmierdzący żebrak – mruknęła gospodyni i odruchowo poprawiła fryzurę.
Dziewczynki przyglądały się gościowi spod oka, tylko gospodarz potrafił się zachować. Wydobył
z barku półlitrówkę.
– No co ty, stary, w Wilię chcesz wódę chlać? – oburzyła się jego żona.
– Nie nudź, matka! – huknął radośnie pan domu. – Gość w dom, Bóg w dom! Czy jak to tam idzie!
Przybysz został na noc. Jakoś niesporo było nie zaproponować łóżka zbłąkanemu wędrowcowi
w taki czas.
– Dziwny on jakiś – mamrotała niezadowolona gospodyni, kładąc się do małżeńskiego łoża. – Takie
ma wilcze oczy…
– Tak, tak – rzucił niecierpliwie gospodarz. – Wilcze oczy. Zaraz powiesz, że to Tusk we własnej
osobie.
– A żebyś wiedział! – odparła swarliwym tonem. – Takie właśnie oczyska ma Tusk!
– Ech ty, durna! – Gospodarz popukał się w czoło. – Nasłuchasz się tego swojego radia
i głupoty gadasz! Do proboszcza leć, niech go zaraz wyświęci i wyegzorcyzmuje, bo
taki Tusk to nas diabelstwem jakim gotów zarazić, co?
Od słowa do słowa, ścierali się coraz mocniej, aż na koniec gospodarz postanowił spędzić wigilijną noc na kanapie w pokoju telewizyjnym, szumnie
150
zwanym przez córki salonem. Nie wydawał się zanadto zmartwiony takim obrotem spraw. Tak naprawdę wcale nie wydawał się zmartwiony.
Obok telewizora stał przecież barek.
Po chwili przyłączył się do niego gość. Pili w milczeniu do północy. A potem przybysz poszedł
na piętro.
Rankiem gospodarz zaszedł do sypialni. Po żonie śladu nie zostało. Tylko wielka plama krwi na
prześcieradle świadczyła, że coś się tu wydarzyło. Mężczyzna przyjrzał się z troską wciąż jeszcze lepkiej posoce. Ale zaraz się rozchmurzył. Co tam, kupi nowy materac, a ten oczyści i sprzeda na targu
jakiemu głupkowi zaraz po Nowym Roku. Potem zajrzał do pokoju córek. Skrzywił się z dezaprobatą
i pokręcił głową.
Zszedł na dół. Wigilijny gość smażył właśnie jajecznicę. Na widok gospodarza uśmiechnął się.
– I jak, zadowolony?
– Żeś pan zeżarł Ewunię, uwag nie mam i wdzięczny jestem, bośmy się w końcu na to umawiali i po
tom dał panu taki łatwy przystęp do mego domu. Ale o dziewczynkach nie było mowy.
Gość wzruszył ramionami, nieśpiesznie mieszając drewnianą łyżką na patelni.
– Głodny byłem. Wie pan, co to znaczy iść taki kawał, żeby spożyć godziwy posiłek? Zamówienie
pan złożyłeś, ale żeby taksówkę po mnie przysłać, albo chociaż samemu wozem jakim przyjechać, to
już nie. Te małe starczyły ledwie na przekąskę, nawet nie poczułem. Za to baba dorodna, że ho ho!
Było się z czym pobawić.
Gospodarz westchnął i machnął ręką.
– A, co tam. Może i dobrze. Nie będę się musiał martwić o posagi dla nich.
– Proszę. – Gość postawił przed gospodarzem talerz z jajecznicą na boczku.
Pan domu zaczął machinalnie jeść, a potem spojrzał zaskoczony na przybysza.
– Dobre! Nie myślałem, że wilkołaki potrafią tak dobrze gotować! Co tam, nie wiedziałem, że
w ogóle potrafią gotować…
– Wielu rzeczy pan jeszcze o nas nie wie – roześmiał się gość.
– Na przykład czego? – spytał podejrzliwie człowiek.
– Na przykład tego, że ja, na ten przykład, umiem nie tylko doskonale gotować.
Gość przymrużył oko i złożył krwistoczerwone wargi jak do pocałunku.
– Jeśli pozwoli mi pan zostać, nie będzie pan żałował – dorzucił.
Gospodarz poderwał się, czerwony z oburzenia, ale zaraz usiadł, widząc tuż przed oczami wyszczerzone wielkie zęby.
– No nic – mruknął, usiłując sam siebie pocieszyć i przekonać. – Toż to dwudziesty pierwszy wiek.
Mamy przecie dziendery i takie tam inne… – A głośniej dodał: – Tatko nieraz powiadali, że wszystkiego w życiu wartałoby spróbować. Zostań pan. Tylko mam nadzieję, że mnie pan nie zeżresz?
– Ależ skąd! – oburzył się mężczyzna. – Daję uroczyste słowo honoru. A poza tym, kto sam, z własnej woli wilkołaka w noc wigilijną pod swój dach poprosi i godziwie go nakarmi, ten bezpieczny od
niego będzie na zawsze. Takie jest nasze moralne prawo, obyczaj i święta tradycja.
Gospodarz odetchnął z ulgą.
Spędzili razem dwa cudowne dni świąteczne. Pan domu odkrył w sobie pokłady nowych upodobań wszelakich, a wilkołak tylko mruczał z zadowolenia.
I żyli sobie długo i szczęśliwie…
A właśnie, że chuj, dupa i kamieni kupa! Wcale nie żyli długo i szczęśliwie.
Bo po tych dwóch upojnych dniach gość zgłodniał i podczas wieczornych igraszek pożarł gospodarza, niewątpliwie zdumionego i zawiedzionego takim obrotem sprawy.
151
– Dałeś słowo – wyrzęziła ofiara ostatkiem tchu. – Mówiłeś o prawie moralnym, obyczaju, tradycji…
– I co z tego? – Wilkołak na chwilę przerwał ucztę, spojrzał z pogardą na ludzki strzęp.
– Żyjemy wszak w dwudziestym pierwszym wieku i, dzięki Bogu, wszyscy możemy mieć
głęboko w dupie słowo honoru, jakąś tam moralność, obyczaj oraz różne popierdolone świętości. Wszyscy, także wilkołaki.
Roześmiał się gardłowo, bulgocząco, po czym dodał:
– Nawet w czas Bożego Narodzenia. Jasne?!
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
152
Joanna Rosa, http://joarosa.deviantart.com
ZIMNO
Marcin Rusnak
Budzi mnie wilgoć cieknąca po nodze. Oczy otwieram powoli, jakbym miała powieki z ołowiu albo
zaśniedziałe przewody zamiast mózgu. Z opóźnieniem pojawia się świadomość, że obudził mnie mój
własny mocz. Ten sam, który wsiąka teraz w materac, a ja nie reaguję.
W pokoju panuje chłód. Oddech krystalizuje się w powietrzu w jasną mgiełkę. Cała jestem skostniała. Gdzie jest Maria? Czemu nie nagrzała w mieszkaniu?
Przez chwilę ostrożnie popatruję wokół, ślizgam się wzrokiem po szarych sprzętach, jakbym w głowie odhaczała przedmioty z listy, organizowała otaczającą mnie przestrzeń. Szafki są, witryna stoi,
komoda też. Na wygaszonej kuchence dostrzegam jakieś garnki, ze zlewu wystaje rączka patelni. Widzę kiepsko, głównie dlatego, że przez potwornie brudne szyby wpada niewiele światła. Wokół panuje
cisza: doskonała, dźwięcząca w uszach cisza, w której mój oddech przypomina świszczące tchnienie
parowozu. Lodówka milczy, chyba zresztą od dość dawna.
– Maria? – odzywam się. Mój głos przypomina skrzek. Gardło mam wyschnięte, język i wargi jak
ze sparciałej gumy. – Maria, jesteś tam?
Moja synowa nie odpowiada. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy widziałam ją po raz ostatni, ale to
ponad moje siły. Dwie godziny temu? Dwa dni? Mam mętlik w głowie. Pamiętam dziesiątki obrazów:
Maria z talerzem cienkiego rosołu, Maria podsuwa mi pod usta kubek herbaty, Maria karmi mnie
kluskami maczanymi w pieczeniowym sosie… ale nie mam pojęcia, które pochodzą z wczoraj, a które
sprzed roku.
Leżę pod grubą pierzyną, na której moja synowa położyła jeszcze koc. Mimo zimna koc śmierdzi
stęchlizną, zresztą w tych czterech ścianach wszystko nią cuchnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz
oddychałam świeżym powietrzem. Na stopach czuję ucisk podwójnej warstwy grubych skarpet, do
skóry przylega – teraz nieprzyjemnie mokra – piżama, na której mam jeszcze dresowe spodnie oraz
gruby wełniany sweter. Rękawiczki skrywają dłonie z pajęczyną niebieskawych żył; skóra głowy pod
wełnianą czapką zaczyna swędzieć. Powinno mi być ciepło, powinnam gotować się w tych wszystkich
ciuchach, ale zimno przeszywa mnie na wskroś. Szczękanie zębów przypomina grzechot kości do gry.
– Maria…
Podnoszę się nieco. Ból natychmiast pojawia się w ramionach i kręgosłupie, jakby ktoś tępym
wiertłem drążył mi dziury w kościach. Marii nigdzie nie ma, a ja zaczynam się bać. Co jeśli ta głupia
trzpiotka mnie zostawiła? Spodziewałam się tego, Bóg mi świadkiem, od chwili, gdy Tomek zginął
w tym przeklętym wypadku, spodziewałam się, że ona prędzej czy później mnie zostawi. Głupia, nic
niewarta dziewucha. Nie to co on, kochany, silny, z sercem na dłoni. Mój biedny, dobry Tomek.
Wspomnienie syna zatyka mi dech w piersiach nie gorzej niż to potworne, mroźne powietrze. Czemu tu jest tak zimno? Mam wrażenie, że chłód towarzyszy nam od dawna, od wielu
tygodni albo raczej miesięcy, ale wcześniej nie był aż tak intensywny. Teraz nawet powietrze
wydaje się jakieś takie gęste i suche zarazem. Zima stulecia? Przecież są kaloryfery,
grzejniki…
Jestem spragniona. Spragniona, głodna, słaba jak niemowlę. Kiedy ostatni
raz coś jadłam? Wydaje mi się, że jeszcze pamiętam na języku jakiś smak…
154
tak, herbata – cienka, pozbawiona smaku lura – do tego moczony w niej suchar.
Kiedy to było? Czuję się, jakby przed tygodniem… Jezu Chryste. Muszę się czegoś
napić.
– Maria? – próbuję jeszcze raz. Udaję, że nie słyszę desperacji we własnym głosie.
Nie mogła mnie zostawić. Może wyszła tylko na chwilę, na zakupy, do sklepu... Skądś przecież
musi brać jedzenie, musi gdzieś przepuszczać całą moją emeryturę…
Czekam minutę albo dwie, ale jest tylko gorzej. Chłód przedziera się przez pierzynę; niemal czuję,
jak krew mi stygnie i gęstnieje w żyłach. Muszę wstać, muszę się napić i coś zjeść.
Z trudem odgarniam kołdrę i koc. Moje nogi przypominają martwe kłody drewna. Jestem ociężała, ból odzywa się w całym ciele. Zimno na podobieństwo wściekłego psa przegryza się przez skórę
i mięso, aż do kości.
Na taborecie obok łóżka stoi kubek. Sięgam po niego i przechylam, ale resztka herbaty zamarzła
na dnie naczynia.
– Jezu.
Podnoszę się z bolesnym jękiem, w oczach znowu stają mi łzy. Podtrzymuję się zagłówka, podczas
gdy zawroty głowy powoli przechodzą. Ramiona mi drżą jak po długotrwałym wysiłku. Starość jest
ohydna: ciało z ciebie szydzi, mózg z ciebie drwi, rodzina zostawia cię na pastwę losu. Niech diabli
wezmą tę moją Maryśkę. Męża jej wychowałam, na własnej piersi wykarmiłam, a ona co?
Nogi nie chcą się mnie słuchać. Sunę stopami po podłodze, powłóczę nimi jak chodzący trup. Po
pokonaniu dwóch metrów kolana się pode mną trzęsą. Chwytam się ściany, jakby podłoga była głębiną, w której można się z łatwością utopić. Wreszcie zasapana i słaba docieram do kuchni. Przytrzymuję się blatu, próbuję ulżyć cierpiącym biodrom, ale nic z tego. Jezu Chryste, kiedy ja ostatni raz sama
chodziłam po mieszkaniu? Wydaje się, jakby to było w innym życiu, w jakiejś mitycznej złotej erze
ludzkości.
Przez chwilę walczę z kurkiem, ale w końcu muszę się pogodzić z prawdą: woda zamarzła w rurach. Blaszany czajnik jest pusty, tak samo porcelanowy imbryk na herbatę, pokryty od środka brązowymi plamami. Szperam po szafkach, ale na próżno.
Drzwi lodówki ustępują z cichym mlaśnięciem, mimo chłodu dociera do mnie słaby smród psującego się mięsa. Jakaś mętna, żółtawa ciecz w słoiku zamieniła się w mętny, żółtawy lód. Na kawałku
selera czy czegoś podobnego zebrała się warstewka szronu. Trzy drobne jabłuszka o pokrytej plamami,
pomarszczonej skórce zamarzły na kamień. Wyciągam je z lodówki, ale ich chłód szczypie w palce,
więc lądują na kuchennym blacie. Nie bardzo wiem po co – i tak jest za zimno, żeby rozmarzły i nadawały się do zjedzenia. Nie ma tu nic, co mogłabym zjeść; nic, czego mogłabym się napić. Jezu przenajświętszy, na to człowiek całe życie harował? Ponad czterdzieści lat w zawodzie, żeby na starość trząść
się z zimna i nie mieć czym zwilżyć gardła?
Naraz dociera do mnie, że to wszystko wina Maryśki. Od miesięcy wędruje do niej cała moja emerytura, co do grosza. A ona co? Pewnie wszystko przepuściła, durna trzpiotka. Nie zapłaciła dozorcy
i dlatego nam wyłączyli ogrzewanie.
Powoli, może pod wpływem tego przeklętego zimna, wspomnienia wracają do mnie i poddają się
jako takiej chronologii. Pamiętam wypadek Tomka, a dalej ból, i tęsknotę, i samolubny strach o to,
kto się mną zajmie. Pamiętam Marię, jak obiecywała, że zadba o mnie, że nie zostawi samej,
że przez pamięć Tomka zawsze będę mogła na nią liczyć. I z początku tak było, troszczyła się
o mnie jak o własną matkę. Poprawiała mi poduszki, przynosiła gazety, karmiła. Ale później…
coś się zmieniło. Tak, teraz to widzę. Czy przez poprzednie miesiące byłam nie tylko
przykuta do łóżka, ale też ślepa? Przed oczyma staje mi naraz ta brunatna lura,
którą kazała mi pić: ni to kawa, ni herbata, bez cukru czy śmietanki. I to mięso,
twarde i żylaste, z paskudnym posmakiem, którego nawet nie starała się zatu-
155
szować przyprawami. Przypominam sobie, jak dom stopniowo zarastał brudem. I to, że
nie pozwalała mi nocą palić światła.
To okrutne zimno chyba faktycznie obudziło mnie z odrętwienia, z jakiegoś dziwnego
stanu półsnu. Szczegóły, które wcześniej mi umykały, teraz wracają i stawiają wszystko
w innym świetle. Jak to, że Maryśka nie jadała ze mną. Że znikała na długie godziny, jakby
wiodła gdzieś indziej drugie życie. Że zerkała na mnie niepewnie, jakby wciąż się czegoś bała…
czy obawiała się, że przejrzę na oczy i zobaczę, co ze mną wyczynia? Jak żeruje na moich pieniądzach,
ledwo dbając, by podtrzymać mnie w stanie wegetacji?
– Dziwka – chcę powiedzieć, ale z wysuszonego gardła dobiega tylko niewyraźny, suchy charkot.
Dopadają mnie nagle, jak banda chuliganów: zawroty głowy, słabość, drżenie rąk i nóg, upiorne
ssanie w brzuchu. Opieram się o kuchenny blat, łudząc się, że to przeczekam, ale sekundy płyną powoli, a mnie się wcale nie poprawia. Mam wrażenie, jakbym nie piła i nie jadła od tygodni, do tego siła
ciążenia zdaje się rosnąć, coraz bardziej przygina stare ciało do ziemi.
Umrę tu, dociera do mnie nagle. Umrę tu, jeśli nikt mi nie pomoże.
Patrzę w stronę drzwi wejściowych, ale nie widzę ich, koniec korytarza ginie w mroku. Zbyt daleko. Na balkon jest bliżej – przecież ktoś musi mnie zauważyć i wezwać pomoc, prawda? Przyjedzie
karetka, na światłach, z syreną, i sanitariusze się mną zajmą, zawiozą do szpitala, do cudownie ciepłego, czystego szpitala, gdzie dostanę talerz zupy oraz szklankę herbaty z cukrem i cytryną. Dobrzy,
choć obcy ludzie, którzy mają więcej serca niż własna rodzina.
Krok za krokiem podsuwam się do drzwi balkonowych. Szyby są lodowate, na zewnątrz musi panować siarczysty mróz. Dotykam klamki, obracam ją, mechanizm przeskakuje ze szczękiem. Działa,
dzięki Bogu, działa! Mocniejszym szarpnięciem otwieram drzwi, chrupie lodowa skorupka wzdłuż
framugi oraz linii gumowych uszczelek. Wyglądam na zewnątrz, a zimno uderza mnie w twarz, zestala powietrze w płucach, wyciska z oczu łzy i momentalnie zmraża je w miniaturowe sopelki.
Widzę szare, ciemne budynki, bez świateł, ludzi i życia.
Widzę skute lodem ulice; wiatr gna po nich tumany śniegu i usypuje białe wydmy na chodnikach,
pod witrynami sklepów, wokół słupów z ogłoszeniami.
Widzę rozbite okna, spryskane sprayem ściany, napisy głoszące rychły koniec świata. Spalone wraki samochodów i szkielety, rozwłóczone po ulicach kości, które muszą tam być od tygodni, jeśli nie od
miesięcy. Na sznurach przewieszonych przez ramię ulicznej lampy kołyszą się dwa kształty, niepokojąco podobne do ludzkich ciał. Ledwo je widać w śnieżnej kurzawie.
Widzę też niebo: czarne, jakby zasnute węglowym pyłem albo gęstym, smolistym dymem; niebo,
przez które ani dziś, ani jutro, ani może już nigdy nie przedrze się nawet promyk słońca.
Otwieram usta i ostatni raz szepczę jej imię; imię kobiety, która – teraz to widzę – robiła, co mogła,
żebym nie zauważyła, że świat się skończył. To pożegnanie i przeprosiny, których i tak nikt nie usłyszy: lodowaty wiatr wciska mi słowa z powrotem do gardła.
Później zamykam oczy i możliwie spokojnie czekam, aż nie będzie mi już zimno.
156
Joanna Rosa, http://joarosa.deviantart.com

Podobne dokumenty