Poranek Bogdana.
Transkrypt
Poranek Bogdana.
Poranek Bogdana. Bogdan, gdy lat trzydzieści stuknęło z okładem Nabył był elegancji, miał styl i ogładę. Przeto, gdy się przebudził ze snu lubieŜnego, Rzygnął charchlem zielonym do łóŜka zmierzgłego, Smark w powietrze wyplunął i w usta go złapał, Pomlaskał chwilę głośno, w jajasie podrapał I tak przygotowany aby zjeść śniadanko, Dupę zsunął i giry ze swego posłanka. Ryjem zaś beknął, ziewnął, chrząknął i powiedział "Trzebaby kurwa wstawać" i za chwilę siedział, Beknął znowu, wziął oddech i zagrał płucami, Ćmiki sięgnął i wyjął jednego ustami. Rozpędził łeb zapałki, lecz nazbyt łapczywie, 'Co jest kurwa, do chuja!" - wycharczał zjadliwie. Chwycił drugą i potarł, płonęła wspaniale, ZbliŜył, zamarł, zajarał , potrząsnął niedbale, Zdmuchnął, złamał, w dół puścił, wykrztusił kłąb dymu, Pod krzesło chciwie spojrzał, czy spodni tam niema, Znalazł, na gacie wciągnął, podskoczył okrakiem, By uporać się łatwiej z wychodzącym ptakiem, Jest bowiem rzeczą waŜną, zakładając spodnie Losy ptaka przewidzieć, by dyndał swobodnie, Aby się nie narazić na stres, czy ból głowy, A przede wszystkim baby śmiech podłej niezdrowy. Potem zastał koszuli labirynt zawiły, By guziki do dziurek właściwych trafiły. Rzucił pet na podłogi nierówne wygięcia I rozglądać się począł za czymś do zdepnięcia. Wyjął półbut zza szafki, sandał spod poduszki I obuwać w nie począł krwią obmierzłe nóŜki, Które świata ciekawe z dziur skarpet patrzały Rozdrapanemi krosty i mocno śmierdziały. Woń sera, co rozkosznie draŜni podniebienie, Gdy białem wsparta winem, francuskie jedzenie, Którem się Bonaparte pod Austerlitz raczył, Wśród której tron Ludwika we krwi się rozkraczył, Wbrew której Komsomołu rozkwitały losy, Nie była obojętną dla Bogdana nosa, Który peta juŜ wwiercił obcasem do ziemi I zamyślił się głośno "Co dziś wpierdolemy". Zjadłoby się oj zjadło wianeczek kiełbasy, Popiło buteleczką Ŝółtawej okrasy, Zrobionej ze stołowej z dodatkiem karmelu, Ech poczułby się człowiek niby na weselu, Niestety, sprzedał Bogdan kartkę Ŝywnościową, By kupić papierosy i wódkę stołową , Która oprócz wad wielu tę największą miała, śe się w ręku Bogdana w pustość przemieniała. Spojrzał Bogdan pod łóŜko i z pakunków wielu Wyjął słoik ze smalcem i tytkę kisielu, Stary chleb ręką z kurzu zaś otarł niedbale, AŜ spadły zeń owady i białe robale. Nadłamał skrawek chleba, łuk w smalcu zatoczył, Podniósł do ust powoli i przymknął juŜ oczy, Z rozkoszą, która innej się równać nie moŜe, Potem usta otworzył, a tam w ich komorze, Czekał juŜ dwa pieńki i dwa Ŝółte zęby, Aby zrobić uŜytek z Bogdanowej gęby. Ale cóŜ to? Wtem zamarł chleb wsadził do słoja, Wstał i przeszedł powoli do końca pokoju, Gdzie stało zardzewiałe z uchwytem wiaderko, By nie zalać podłogi owinięte ścierką, Wolno rozpiął rozporek, dłoń w środek wpakował, I długo dłonią ową w rozporku kotłował, Wreszcie znalazł, wydobył i by ukryć ptaszek Wykonał estetyczny z wierzchu dłoni daszek, Kciukiem ptaka uwięził w uchwycie stalowym I trwał tak poprzez chwilę do czynu gotowym. Akuratne albowiem wylanie się z rana Jest gwarancją smacznego, zdrowego śniadania. No lej kurwa - wyszeptał, mocniej ptaka ścisnął, Zrobił pśś pśś ustami, krwią w oczach zabłysnął, I zamarł i raz jeszcze zaklęcie powtórzył, I z wysiłku krwią zaszedł i mocniej się wkurzył, Wreszcie jak ogier młody potokiem szalonym, Chlusnął i trwał bez ruchu ze wzrokiem utkwionym W ten wodotrysk wspaniały, a Ŝe dostał czkawki, Obsikał sobie papuć i kawał nogawki. Przerwał czynność na chwilę i między czkawkami Puszczał siki z pauzami a swemi ustami Ja pierdolę, o kurwa - powiedział dość grzecznie, AŜ go czkawka po chwili puściła skutecznie. Mocz równą leciał nicią a mniejszym ciśnieniem Obwieszczał koniec lania zaś ostatnim tchnieniem Zmoczył nogi do kostek i górę nogawek, Wstrząsnął znów Bogdan ptakiem, dziwnych doznał drgawek, Zręcznym ruchem brzuch wciągnął i znów go wypuścił, A ptak wskoczył w rozporek i zniknął w czeluści. I nie bacząc na zgodność guzików z dziurkami Spodnie zapiął i ukłon wykonał nogami. W wiadro splunął i spojrzał jak ślina stwardniała Powoli w Ŝółtym moczu swój kształt rozpływała. Potem do stołu wrócił i z głupim uśmiechem Gruchnął, krzesło tłumionym odpierdnęło echem. I zasłuchał się Bogdan, bo mu się zdawało, śe echo doń ma sprawę - to krzesło trzeszczało I pękło - spadł biedaczek, nic sobie nie zrobił, Tylko nogi połamał i bark nieco obił... MoŜna mówić bez końca o ranku Bogdana, Ale czym on się róŜni od twojego rana? Dobrze wiesz, Ŝe o tobie takŜe opowiadam, Wspomnij jak było rano i resztę dogadaj. listopad 1984