wie ˝ aboga
Transkrypt
wie ˝ aboga
wb159 16.09.2006 14:11 Page 2 Ksià˝k´ t´ dedykuj´ wszystkim, którzy widzà, co niedostrzegalne, s∏yszà, co nies∏yszalne, i czujà, nie podpierajàc si´ ˝adnym ze znanych zmys∏ów. Autor . wb159 16.09.2006 14:11 Page 4 s u k c n a t a f o t o g m i s t a n i n i e z n a o p i e m a n s o c a l w i e ˝ a p r z e b u 3 2 g r u e s o r s z a r a f i a e r i u m o ∏ j o m a k u n a r d a o n y b o g a d z e n i e d n i a 6 2 0 3 0 4 2 5 0 5 4 7 0 8 2 8 6 9 4 1 0 8 1 0 6 wb159 16.09.2006 14:11 Page 6 wb159 16.09.2006 14:11 Page 8 s u k c 8 – Czy Wasza Eminencja wie, czego dotyczy Trzecia Tajemnica Fatimska? Kardyna∏ August Corda spojrza∏ na Lucjusza. Twarz jego najbli˝szego doradcy i przyjaciela wydawa∏a si´ bardzo powa˝na. PomyÊla∏, ˝e skoro Lucjusz zwraca si´ do niego w tak oficjalny sposób, sprawa jest szczególnej wagi. Zw∏aszcza ˝e oprócz nich w bibliotece nie by∏o nikogo. – Trzecia Tajemnica Fatimska? – Kardyna∏ z∏o˝y∏ d∏onie jak do modlitwy. – Ponoç zna jà jedynie papie˝. I kilku dostojników w Watykanie – doda∏ po chwili. – A jeÊli nie znajà prawdy? – Lucjusz Êciszy∏ g∏os; w kàcikach jego ust zamajaczy∏ tajemniczy uÊmiech. – Co chcesz przez to powiedzieç? – Kardyna∏ o˝ywi∏ si´. – Chodêmy do ogrodów. S∏oƒce dobrze zrobi Waszej Eminencji. August Corda pochyli∏ si´ ku swemu doradcy i szepnà∏: – Lepiej powiedz, ˝e boisz si´ pods∏uchu. – To prawda. Ostatnio coraz wi´cej informacji wycieka na zewnàtrz – westchnà∏ z troskà Lucjusz. Wyszli z pa∏acu. Ciep∏y wiatr owionà∏ ich zapachami póênego lata. – Czuç nadchodzàcà jesieƒ – rzek∏ kardyna∏, wciàgajàc powietrze. – To mi przypomnia∏o, ˝e w tym roku nie byliÊmy na urlopie. – Tak wiele spraw spad∏o na nas w ostatnim czasie. To trudny rok. – W rzeczy samej. – August przystanà∏ przed wyjàtkowo urodziwymi malwami i chwil´ przyglàda∏ si´ buszujàcym mi´dzy kwiatami trzmielom. – Powiadasz wi´c, ˝e papie˝ i jego doradcy nie znajà przes∏ania, które Matka Bo˝a przekaza∏a dzieciom? – Nie znajà – potwierdzi∏ Lucjusz. – To, co teraz powiem, z pewnoÊcià wyda ci si´ niewiarygodne, ale musisz mi uwierzyç. – Mów. Przecie˝ wiesz, ˝e ci ufam. Traktuj´ ci´ jak drugiego ojca – powiedzia∏ kardyna∏. Lucjusz zamrucza∏ coÊ pod nosem; jego twarz wykrzywi∏a si´ ni to w uÊmiechu, ni to w grymasie. – Powiedzia∏em coÊ nie tak? – August uwa˝nie popatrzy∏ na przyjaciela. e s o r Zapad∏a cisza, którà Lucjusz przerwa∏ dopiero po d∏u˝szej chwili. – Nic takiego... Po prostu przypomnia∏eÊ mi, ˝e jestem od ciebie dwadzieÊcia lat starszy. A to mi uÊwiadamia zbli˝ajàcà si´ staroÊç. – StaroÊç? Masz dopiero szeÊçdziesiàt lat. Trzymasz si´ Êwietnie. – Tak, wiem. Ale nieraz czuj´ te wszystkie lata... – nie dokoƒczy∏. Westchnà∏ tylko ci´˝ko i przygarbi∏ si´. – Có˝, staroÊç to naturalna kolej rzeczy. Nale˝y tylko unikaç starzenia si´. Sam mnie tego uczy∏eÊ. – By∏em wtedy m∏odszy i nie bardzo wiedzia∏em, o czym mówi´. – Lucjusz nieoczekiwanie si´ rozeÊmia∏. – Wróçmy do naszej rozmowy. Przyznam, ˝e zaintrygowa∏y mnie twoje s∏owa. – Nie dziwi´ si´. Za chwil´ poznasz tajemnic´, którà chcia∏by znaç ca∏y chrzeÊcijaƒski Êwiat, a którà zna zaledwie dwanaÊcie osób. Nie ma wÊród nich papie˝a, kardyna∏ów ani innych dostojników. Jestem jednym z wtajemniczonych. – Znasz Trzecià Tajemnic´ Fatimskà? Ty...? Kardyna∏ przystanà∏ i spojrza∏ przyjacielowi w oczy. Choç by∏ zdumiony tym nag∏ym wyznaniem, wiedzia∏, ˝e jego doradca mówi prawd´. Zna∏ Lucjusza od trzydziestu paru lat i ufa∏ mu bezgranicznie. Bez niego by∏by nikim. Pewnie nawet nie zosta∏by duchownym. To Lucjusz, jego nauczyciel religii, namówi∏ go do studiów w seminarium, a póêniej udziela∏ mu tak dobrych rad, ˝e August szybko awansowa∏ i niedawno zosta∏ kardyna∏em. – Znam przes∏anie z Fatimy. Nadesz∏a pora, byÊ i ty je pozna∏ – szeptem powiedzia∏ Lucjusz. Augustowi mocniej zabi∏o serce. Jak b∏yskawica przemkn´∏y mu przez myÊl pytania, skàd Lucjusz zna sekret, czemu do tej pory nic o tym nie wspomnia∏ i dlaczego chce podzieliç si´ nim w∏aÊnie teraz. Nie mia∏ jednak czasu na rozwa˝ania, gdy˝ dobieg∏ go g∏os przyjaciela. – Trzecia Tajemnica mówi o kardynale, który niebawem zasiàdzie na Tronie Piotrowym. Mówi o nowym papie˝u, który zjednoczy wszystkich chrzeÊcijan, pogodzi zwaÊnione religie, odmieni oblicze 9 wb159 16.09.2006 10 14:11 Page 10 Êwiata i poprowadzi ludzkoÊç drogà mi∏oÊci i dobrobytu. A imi´ jego zapisze si´ w historii jak ˝adnego innego. – Lucjusz przerwa∏, by zaczerpnàç tchu. – Stan Ojca Âwi´tego jest krytyczny. Umrze za trzy, najdalej cztery dni... – Tak mówià, ale wszystko mo˝e si´ zdarzyç. Trzeba si´ modliç. I czekaç na cud. – Zaufaj moim informatorom. Papie˝ umiera i nic tego nie cofnie. Wkrótce zbierze si´ konklawe... Ty te˝ musisz tam byç. – RozmawialiÊmy o tym wczoraj. Ca∏à noc rozmyÊla∏em. I powiem ci, ˝e nie chc´ tam jechaç. Nie czuj´ si´ godny wybieraç nast´pcy. Przecie˝ jestem najm∏odszym kardyna∏em na Êwiecie. Jeszcze tak ma∏o wiem. Ucz´ si´ polityki, a to nie∏atwe. Niech zdecydujà màdrzejsi ode mnie... Wyt∏umaczysz mojà nieobecnoÊç z∏ym stanem zdrowia – dorzuci∏ po chwili namys∏u. – JesteÊ bardzo skromny. – Lucjusz uÊmiechnà∏ si´. – Ale jechaç musisz. Bo to ciebie wybiorà na Ojca Âwi´tego. Tak mówi przepowiednia. – Ja papie˝em? – August na chwil´ wstrzyma∏ oddech; jego powa˝na, skupiona twarz wyra˝a∏a najwy˝sze zdumienie. – To niemo˝liwe... Ja...? Ale˝... – Tak mówi przepowiednia – spokojnym, pozbawionym emocji g∏osem powtórzy∏ Lucjusz. – JesteÊ tego pewien? – Tak jak tego, ˝e s∏oƒce Êwieci. – Lucjusz spojrza∏ na ˝ó∏toczerwonà kul´, która z wolna opada∏a ku zachodowi. – Skàd znasz treÊç proroctwa? – Wszystko ci wyjaÊni´. Ale nie stójmy w miejscu. Spacerujmy i udawajmy, ˝e rozmawiamy o sprawach b∏ahych. Pami´taj, ˝e w ka˝dej chwili mo˝emy byç obserwowani. – Lucjusz wzià∏ przyjaciela za r´k´ i pociàgnà∏ za sobà. – Nie udêwign´... Nie podo∏am... To zbyt wielka odpowiedzialnoÊç... – szepta∏ kardyna∏ urywanym g∏osem. – Sà zdolniejsi ode mnie, bardziej doÊwiadczeni... – Ale to ty jesteÊ prawdziwym sukcesorem – przerwa∏ Lucjusz. – My to wiemy... – My? – August spojrza∏ pytajàco na swego doradc´. Znów zapad∏a cisza; w powietrzu s∏ychaç by∏o tylko Êpiew ptaków. – Jak wiesz, sà w naszym KoÊciele ró˝ne organizacje, tajne i mniej tajne – rzek∏ cichym g∏osem Lucjusz. – O jednych wiemy, innych ledwie si´ domyÊlamy. Niektóre istniejà naprawd´, inne zaÊ sà legendà albo... wymys∏em szukajàcych sensacji pismaków. Ale jest jedna, która zawiàza∏a si´ tego samego dnia, gdy ukrzy˝owano Jezusa. I przetrwa∏a do naszych czasów. DziÊ, podobnie jak kiedyÊ, nale˝y do niej dwanaÊcie osób. Jestem jednà z nich. – Tajna organizacja? Ciekawe... – Kardyna∏ zmarszczy∏ brwi. – Historia, którà ci zaraz opowiem, jest znana, choç nie do koƒca. – Lucjusz w∏o˝y∏ ciemne okulary i przez chwil´ patrzy∏ prosto w s∏oƒce. – Sà osoby, które wierzà, ˝e Maria Magdalena by∏a ˝onà Jezusa... – Interesujàca historia. Niemniej nie ma na to ˝adnych dowodów... – Sà – przerwa∏ Lucjusz. – Dysponujemy wiarygodnymi zapiskami, które na przestrzeni stuleci zgromadzili nasi bracia. Wkrótce je zobaczysz. Ale najpierw pos∏uchaj pewnej historii... – Mów – niecierpliwie szepnà∏ kardyna∏ i wyjà∏ ró˝aniec, po który si´ga∏ jedynie w szczególnych chwilach. – Kiedy Jezusa ukrzy˝owano, Maria Magdalena by∏a brzemienna, o czym wiedzieli zarówno przyjaciele, jak i wrogowie. Ledwie Jezus skona∏, podnios∏y si´ g∏osy, ˝e nale˝y te˝ uÊmierciç jego nienarodzone dziecko. Wówczas zawiàza∏a si´ grupa, której zadaniem by∏o chroniç Mari´ Magdalen´... – To rozpowszechniona hipoteza. Na jej temat napisano sporo ksià˝ek – wtràci∏ pospiesznie kardyna∏. – Napisano te˝ du˝o bzdur. Zapomnij wi´c to, co czyta∏eÊ, a skup si´ na moim opowiadaniu, bo tylko ono jest prawdziwe – rzek∏ Lucjusz. – Maria Magdalena, której towarzyszy∏o szeÊç przyjació∏ek i szeÊciu opiekunów, opuÊci∏a nieprzyjaznà ziemi´ i pop∏yn´∏a do Europy. Wszyscy oni zamieszkali w ma∏ej wiosce na Sycylii, w miejscu dzisiejszego Casalicchio. Tam Maria Magdalena urodzi∏a córk´. Jednak wrogowie deptali uciekinierom po pi´tach, wi´c ci tu∏ali si´ po Europie, przebywajàc krótki czas w ró˝nych miejscach. Mieszkali kolejno w Aspang na terenie dzisiejszej Austrii, w bawarskim Heroldsbach, we francuskim Crollon... A tak˝e w Banneux, Lourdes, Fatimie... – W miejscach póêniejszych cudownych objawieƒ? To niezwyk∏e – szepnà∏ kardyna∏. – W koƒcu Maria Magdalena z córkà i jej towarzysze osiedli w Bretanii. Kobiety za∏o˝y∏y zakon medytacyjny, m´˝czyêni zaÊ poÊlubili miejscowe dziewcz´ta i pozostali cichymi stra˝nikami klasztoru. Gdy któraÊ z mniszek zmar∏a, najstarszej ukazywa∏ si´ anio∏ 11 wb159 16.09.2006 12 14:11 Page 12 i wskazywa∏ godnà nast´pczyni´ spoÊród kobiet ˝yjàcych w okolicznych wioskach. Stra˝nicy klasztoru przekazywali swe obowiàzki najstarszym synom. Wszystko utrzymywano w najwi´kszej tajemnicy. Po Êmierci Marii Magdaleny jej córka, której tak˝e dano na imi´ Maria, urodzi∏a córk´... – Kto by∏ ojcem? – Nie mia∏a m´˝czyzny. Biolodzy powiedzieliby, ˝e jej cià˝a by∏a wynikiem... partenogenezy. – Dzieworództwa? – Tak. – Lucjusz uÊmiechnà∏ si´. – Wol´ o tym myÊleç w kategoriach cudu – rzek∏ kardyna∏. – Âwi´ty Augustyn mawia∏, ˝e cuda nie stojà w sprzecznoÊci z prawami natury... – ...tylko z tym, co o tych prawach wiemy – dokoƒczy∏ August i pokiwa∏ g∏owà. – Sama partenogeneza by∏a czymÊ niezwyk∏ym, bo dzieworództwo jest charakterystyczne dla organizmów stojàcych na ni˝szym szczeblu ewolucji. Jednak to, ˝e z tej cià˝y urodzi∏a si´ córka, jest ca∏kiem normalne, gdy˝ z niezap∏odnionej komórki, majàcej wy∏àcznie geny matki, mo˝e narodziç si´ jedynie organizm ˝eƒski. Prawdziwy cud mia∏ miejsce w Betlejem... – To prawda – przyzna∏ kardyna∏. – Córka Marii Magdaleny urodzi∏a wi´c córk´, a ta zosta∏a mniszkà i równie˝ urodzi∏a córk´. I tak przez dwa tysiàce lat dziewice rodzi∏y kolejne córki... Dziewczynki nie mog∏y wychowywaç si´ w klasztorze, wi´c oddawano je przybranym rodzicom z pobliskich wiosek, mówiàc, ˝e matkà by∏a nieznajoma pàtniczka, która zmar∏a przy porodzie. Dziewczynki dorasta∏y pod czujnym okiem stra˝ników, a w wieku szesnastu lat ka˝da z nich dowiadywa∏a si´ prawdy o sobie i zostawa∏a mniszkà. – I wszystkie bez s∏owa wst´powa∏y do klasztoru? Nie zdarzy∏o si´, ˝e któraÊ pokocha∏a ch∏opca z wioski? – Ka˝da z pokorà przyjmowa∏a swe przeznaczenie. One od dziecka czu∏y, ˝e sà ogniwem jakiegoÊ niepoj´tego ∏aƒcucha – odpar∏ z uÊmiechem Lucjusz. – Przez stulecia klasztor si´ rozrós∏, okoliczne wioski zamieni∏y si´ w miasteczka, lecz tajemnica nigdy nie wysz∏a na Êwiat∏o dzienne. Zna∏y jà tylko osoby nale˝àce do Zgromadzenia NajÊwi´tszego Sekretu. W Zgromadzeniu zawsze by∏o szeÊç mniszek i szeÊciu m´˝czyzn, którzy opiekowali si´ kolejnymi dziewicami... – A wi´c ka˝da dziewica mia∏a obok siebie... dwunastu aposto∏ów? – zauwa˝y∏ August. – To magiczna liczba. – Lucjusz kiwnà∏ g∏owà. I po d∏u˝szym milczeniu rzek∏: – Maria Magdalena mia∏a przed Êmiercià widzenie. Objawi∏ si´ jej anio∏ i zapowiedzia∏, ˝e z jej krwi narodzi si´ pasterz, który zjednoczy ludzkoÊç i sprawi, ˝e mi∏oÊç zatriumfuje po wieczne czasy. Potwierdzi∏y to dzieci z Fatimy. Matka Bo˝a powiedzia∏a im, ˝e pewnego dnia na Êwiat przyjdzie ch∏opiec, który zostanie najwi´kszym papie˝em w dziejach. Ty nim b´dziesz, AuguÊcie. Wkrótce dam ci namacalne dowody, ˝e pochodzisz z najbardziej królewskiego rodu, jaki kiedykolwiek ˝y∏ na ziemi. JesteÊ potomkiem Jezusa. Pierwszym m´skim potomkiem oczekiwanym od dwóch tysi´cy lat. Rozumiesz, co to znaczy? – Mój Bo˝e... Czy to prawda? – szepnà∏ dr˝àcymi ustami kardyna∏. – Najprawdziwsza prawda – spokojnym g∏osem potwierdzi∏ Lucjusz. – Wi´c mój ojciec nie jest moim ojcem? A matka moja jest mniszkà? – Kardyna∏ przycisnà∏ ró˝aniec do piersi. W g∏owie czu∏ pot´gujàcy si´ z ka˝dà chwilà chaos. – Czy moi rodzice...? – nie dokoƒczy∏, gdy˝ ból po∏àczony z jakimÊ nienazwanym wzruszeniem Êcisnà∏ mu gard∏o. – Ludzie, którzy ci´ wychowali, sà w rzeczywistoÊci twymi przybranymi rodzicami – powiedzia∏ Lucjusz. August ukry∏ twarz w d∏oniach. CoÊ jakby ciche ∏kanie doby∏o si´ z jego piersi. Zaraz jednak otrzàsnà∏ si´ i szklistymi oczami spojrza∏ przed siebie. – Nigdy mi o tym nie mówili – rzek∏ ledwie s∏yszalnym g∏osem. – Bo te˝ nic o tym nie wiedzà. Uwa˝ajà ci´ za swego syna. Twoja prawdziwa matka by∏a mniszkà w klasztorze Sióstr Pokutniczek. To stary, dziÊ nieco zapomniany erem le˝àcy z dala od wielkich miast. – Lucjusz wyjà∏ papierosa i zapali∏. – Nie mog´ rzuciç tego draƒstwa – westchnà∏, zaciàgajàc si´ g∏´boko. – Mów dalej – ponagli∏ August. – By∏em przy twoich narodzinach. Mia∏em wówczas dwadzieÊcia lat. Tej nocy zawieêliÊmy ci´ do szpitala, gdzie pracowa∏ nasz cz∏owiek. By∏a tam kobieta, która urodzi∏a martwe dziecko. Nic jej nie mówiàc... – PodmieniliÊcie mnie? – W g∏osie kardyna∏a zabrzmia∏o zdumienie, w którym da∏o si´ wyczuç cieƒ oburzenia. – Dlaczego nie oddaliÊcie mnie do adopcji? 13 wb159 16.09.2006 14 14:11 Page 14 – Rozumiem, ˝e czujesz si´ zdezorientowany i nie potrafisz trzeêwo myÊleç. – Lucjusz znów si´ zaciàgnà∏. – W dzisiejszych czasach adopcja to setki formalnoÊci... – Masz racj´. Wybacz, ale mam zam´t w g∏owie. – August westchnà∏ ci´˝ko. – Oni myÊlà, ˝e jesteÊ ich synem. Sà szcz´Êliwi. I dumni, ˝e tak wysoko zaszed∏eÊ. – Lucjusz po∏o˝y∏ d∏oƒ na ramieniu kardyna∏a. – To wszystko brzmi tak niewiarygodnie. Trudno w to uwierzyç... – Czy kiedykolwiek ci´ oszuka∏em? – Nigdy. – August energicznie potrzàsnà∏ g∏owà. – A co z mojà prawdziwà matkà? – Zmar∏a wkrótce po porodzie. Kardyna∏ westchnà∏. – B´d´ si´ za nià modli∏ – rzek∏ i nakreÊli∏ w powietrzu znak krzy˝a. – Teraz rozumiesz, ˝e musisz jechaç do Watykanu. Twoje narodziny sà cudem. JesteÊ pierwszym od dwóch tysi´cy lat m´skim potomkiem narodzonym z dziewicy. Historia zatoczy∏a ko∏o. Robimy wszystko, byÊ na konklawe dosta∏ najwi´cej g∏osów. – Ostatnie zdanie wypowiedzia∏ ledwie s∏yszalnym szeptem. – Wi´c istnieje prawdopodobieƒstwo, ˝e nie zostan´ wybrany? – Szatan robi co w jego mocy, byÊ przepad∏ w g∏osowaniu. – A proroctwo? – Proroctwa majà to do siebie, ˝e pokazujà drog´, mówià o szansach... Ale nigdy nie sà pewne. Trzecia Tajemnica ostrzega, ˝e z∏o b´dzie z tobà walczyç. – Pojad´ na konklawe – nieoczekiwanie mocnym g∏osem rzek∏ August. – Gdzie jest pochowana moja matka? – Na przyklasztornym cmentarzu. – Chc´ zobaczyç jej grób. Jedêmy tam jutro. Twarz Lucjusza poszarza∏a; przemknà∏ przez nià cieƒ zniecierpliwienia. – Nie powinieneÊ wyje˝d˝aç. Twoje myÊli muszà byç teraz skupione na celu, do jakiego zosta∏eÊ powo∏any – rzek∏ stanowczo. – Wyjazd niepotrzebnie ci´ rozproszy. Kardyna∏ zdziwiony spojrza∏ na przyjaciela. Nie rozumia∏ tego sprzeciwu. Przez chwil´ si´ waha∏. – A jednak pojad´ – zdecydowa∏. – Chc´ si´ pomodliç przy grobie matki. Klasztor sta∏ na niewielkim wzniesieniu w dzikiej górskiej okolicy. Otoczony wysokim murem i roz∏o˝ystymi drzewami by∏ niewidoczny z drogi ∏àczàcej okoliczne osady. Gdy podjechali do bramy, ta otworzy∏a si´, ukazujàc du˝à, nieregularnà bry∏´ budynku z czerwonej ceg∏y. Ledwie ich samochód wtoczy∏ si´ na dziedziniec, odrzwia natychmiast si´ za nim zamkn´∏y. Kardyna∏ wysiad∏ z limuzyny. Ujrza∏ pi´kny, zaciszny ogród pe∏en ró˝norodnych kwiatów, wysokich pergoli i malowniczych altan. W podcieniach klasztoru sta∏o kilkanaÊcie mniszek. Na widok goÊci opuÊci∏y g∏owy i zastyg∏y w bezruchu. Dopiero po chwili najstarsza z nich podesz∏a do Augusta, uk∏oni∏a si´ i poca∏owa∏a kardynalski pierÊcieƒ. – Niech b´dzie pochwalony nasz Pan... Witamy w skromnych progach – rzek∏a cichym, pe∏nym pokory g∏osem. – Na wieki wieków... Mi∏o ci´ znowu widzieç, matko prze∏o˝ona – powiedzia∏ Lucjusz i uÊcisnà∏ mniszk´; w tym przepe∏nionym niecodziennà serdecznoÊcià geÊcie kry∏a si´ jakaÊ niezwyk∏a za˝y∏oÊç, jeÊli nie wr´cz poufa∏oÊç. – Prosz´ za mnà. Poka˝´ pokoje – szepn´∏a mniszka i podà˝y∏a w kierunku uchylonych drzwi. Z rozgrzanego dziedziƒca weszli do budynku. Otoczy∏ ich przesiàkni´ty wilgocià ch∏ód starych murów. Nie spieszàc si´, ruszyli kr´tymi, tonàcymi w pó∏mroku korytarzami, mijajàc wystajàce ze Êcian p∏askorzeêby. Póêniej po drewnianych schodach weszli na pi´tro. Mniszka otworzy∏a drzwi i wprowadzi∏a ich do apartamentu sk∏adajàcego si´ z dwóch du˝ych pokoi i wspólnej ∏azienki. – To wszystko, co mo˝emy zaofiarowaç. ˚yjemy tu skromnie – powiedzia∏a, otwierajàc okna. – W zupe∏noÊci wystarczy. – Kardyna∏ wyjrza∏ na ogród. – Pi´knie tu – doda∏ z zachwytem. – Przede wszystkim cicho i spokojnie, a to najwa˝niejsze. – Matka prze∏o˝ona przebieg∏a wzrokiem po pokojach, jakby sprawdzajàc, czy niczego nie brakuje. – Kolacj´ zjemy za godzin´. B´d´ w ogrodzie – doda∏a i wysz∏a, zamykajàc drzwi. – Wspania∏e powietrze. – Lucjusz odetchnà∏ pe∏nà piersià. – Nieraz marzy mi si´ ˝ycie eremity – rzek∏ August i uÊmiechnà∏ si´ melancholijnie. – Czy matka prze∏o˝ona zna prawd´? – Tak. W klasztorze jest jednà z szeÊciu wtajemniczonych – A gdzie sà pozostali cz∏onkowie Zgromadzenia NajÊwi´tszego Sekretu? 15 wb159 16.09.2006 16 14:11 Page 16 – Wokó∏ ciebie. Zawsze byli przy tobie. W szkole, w seminarium, w kurii... – Znam ich? – Jednych lepiej, innych mniej. Jedna z wtajemniczonych zarzàdza naszà kuchnià... – Siostra Kornelia? – August z niedowierzaniem pokr´ci∏ g∏owà. – Wieczorem opowiem ci o naszych braciach. A teraz pójd´ wziàç prysznic. OdÊwie˝yli si´ po d∏ugiej podró˝y, po czym wyszli do ogrodu. Matka prze∏o˝ona akurat przycina∏a ró˝e. – Wkrótce zapadnie zmierzch – rzek∏ do niej kardyna∏. – Chcia∏bym iÊç na grób... pewnej mniszki. – Ostatnie s∏owa wypowiedzia∏ po d∏ugiej chwili wahania. Kobieta skin´∏a g∏owà i gestem pokaza∏a, by szed∏ za nià. Obeszli budynek klasztorny, min´li staw i gàszcz krzewów, w koƒcu znaleêli si´ na niewielkim cmentarzu. Ku zdziwieniu Augusta matka prze∏o˝ona nie zatrzyma∏a si´ przy ˝adnym z grobów, lecz przedar∏a si´ przez wysokie kolczaste chaszcze i stan´∏a pod murem. Le˝a∏a tam niewielka granitowa p∏yta, na której ktoÊ niedawno po∏o˝y∏ kilka ró˝. – Chc´ zostaç sam – powiedzia∏ kardyna∏. Lucjusz i mniszka popatrzyli na siebie, po czym bez s∏owa oddalili si´ w stron´ klasztoru. August pogrà˝y∏ si´ w modlitwie, a gdy skoƒczy∏, popad∏ w g∏´bokà zadum´, rozwa˝ajàc niezwyk∏e koleje swego losu. Wkrótce straci∏ poczucie czasu. Do rzeczywistoÊci przywo∏a∏ go wsàczajàcy si´ pod koszul´ wieczorny ch∏ód. Pora wracaç – pomyÊla∏ kardyna∏. Jeszcze raz ogarnà∏ spojrzeniem granitowà p∏yt´ i... dopiero teraz zda∏ sobie spraw´, ˝e nie ma na niej ˝adnego napisu. – Czy˝by grób matki by∏ tak˝e tajemnicà? – szepnà∏ zdumiony. Nagle poczu∏ na sobie czyjÊ wzrok. Obejrza∏ si´. W g´stwinie krzewów sta∏a drobna, przygarbiona mniszka i w milczeniu si´ w niego wpatrywa∏a. By∏a w podesz∏ym wieku, mia∏a zm´czonà, przygaszonà twarz i tylko jej oczy b∏yszcza∏y niepokojàcym blaskiem. – JesteÊ podobny do matki – rzek∏a, zbli˝ajàc si´ do grobu. – To by∏a Êwi´ta kobieta. I pochodzi∏a z prawdziwie Êwi´tego rodu. Ale ty masz w sobie z∏o, choç nie jest to twoja wina. To z∏o ju˝ wkrótce da o sobie znaç. – Z∏o? O czym mówisz, siostro? – Kardyna∏ uniós∏ brwi w wyrazie najwy˝szego zdumienia. – Wiem, ˝e chcà, byÊ zosta∏ papie˝em. Nie zgadzaj si´ na to. Nie jedê na konklawe. JeÊli zasiàdziesz na papieskim tronie, doprowadzisz KoÊció∏ do zguby. Otaczajà ci´ s∏udzy Szatana. Sà twymi doradcami i... wiernymi s∏ugami. – Ostatnie s∏owa wypowiedzia∏a z przekàsem i zaÊmia∏a si´ cicho. – Wykorzystajà ci´. Twymi r´kami popchnà KoÊció∏ w przepaÊç i ca∏y Êwiat pogrà˝y si´ w grzechu, bólu i szaleƒstwie... – urwa∏a i zanios∏a si´ kaszlem. August poczu∏, ˝e zimny pot obla∏ nagle jego cia∏o. – Kim jesteÊ? – zapyta∏ dr˝àcym g∏osem. – Tà, która zna twà tajemnic´ – odpar∏a i oczy zap∏on´∏y jej jeszcze ˝ywiej. – Jedynà wtajemniczonà, która nie da∏a si´ op´taç mocom ciemnoÊci. – JesteÊ szalona?! – krzyknà∏ kardyna∏. Ale kobieta, nie zwa˝ajàc na jego s∏owa, zawo∏a∏a: – Nie ma ju˝ Zgromadzenia NajÊwi´tszego Sekretu! Wszyscy bracia dali si´ uwieÊç Szatanowi. Nie ma ju˝ królewskiego rodu. Twoja matka by∏a ostatnià z NajÊwi´tszej Dynastii. Mia∏a byç dziewicà, która urodzi syna. Syna, który poprowadzi ludzkoÊç ku Êwietlistej przysz∏oÊci. Ale moce ciemnoÊci zwyci´˝y∏y. Twoja matka zosta∏a zgwa∏cona przez s∏ug´ Szatana. Twym ojcem jest Lucjusz. August poczu∏ silny zawrót g∏owy. Opar∏ si´ o drzewo, oddychajàc ci´˝ko. Tymczasem mniszka mocno chwyci∏a go za r´k´. – Twoja matka nie mog∏a ˝yç z tà myÊlà. W kilka godzin po twych narodzinach podci´∏a sobie ˝y∏y. To dlatego pochowano jà pod murem, nie wykuto krzy˝a, a na p∏ycie nie napisano imienia. Tak grzebie si´ samobójców... – urwa∏a i zacz´∏a nas∏uchiwaç. Od strony klasztoru dobieg∏y odg∏osy kroków i nawo∏ywanie. Po chwili z chaszczy wynurzy∏a si´ jakaÊ mniszka. – Jest tutaj! – krzykn´∏a i rzuci∏a si´ w stron´ staruszki. – Pami´taj, co ci mówi∏am, AuguÊcie! – wrzasn´∏a rozdzierajàco kobieta i zacz´∏a uciekaç. Kardyna∏ wyjà∏ ró˝aniec, z ca∏ych si∏ przycisnà∏ go do piersi i dr˝àcym g∏osem próbowa∏ powtarzaç modlitw´. Jednak krzyki mniszek, zawodzenie Êciganej i ogólny tumult sprawia∏y, ˝e nie s∏ysza∏ w∏asnych s∏ów. W jakiÊ czas póêniej podesz∏a do niego matka prze∏o˝ona. Za nià niczym cieƒ zbli˝y∏ si´ Lucjusz. 17 wb159 16.09.2006 14:11 Page 18 – Przepraszam Waszà Eminencj´ – rzek∏a mniszka. – To nasza chora siostra. Jest op´tana. Trzymamy jà w odosobnieniu, ale nieraz wymyka si´ i ucieka. Wielokrotnie poddawa∏yÊmy jà egzorcyzmom, jednak˝e poprawa zwykle trwa krótko. Z∏o powraca. Nie wiemy ju˝, co robiç. Jutro znowu wezwiemy ojca Dominika. Mo˝e tym razem uda mu si´ wyp´dziç z∏o. Przepraszam, musz´ dopilnowaç, by naszà siostr´ otoczono odpowiednià opiekà – doda∏a i podà˝y∏a w kierunku klasztoru. August ukry∏ twarz w d∏oniach. – Kim˝e wi´c jestem? – szepnà∏ zagubiony i zadr˝a∏ jak w febrze. – Nie rozumiem. – Lucjusz podszed∏ do kardyna∏a i zajrza∏ mu w oczy. – Có˝ takiego powiedzia∏a ci ta kobieta? August d∏ugo si´ nie odzywa∏. W koƒcu w kilku zdaniach streÊci∏ s∏owa mniszki. Ledwie skoƒczy∏, Lucjusz stanowczym g∏osem rzek∏: – To wszystko bzdura. Ta kobieta jest op´tana. Nie wierz w ani jedno jej s∏owo. – Ale... – zaczà∏ kardyna∏, lecz doradca mu przerwa∏. – Tracisz wiar´. Szatan w∏aÊnie rozpoczà∏ swojà gr´. I zrobi wszyst- ko, by wygraç. On chce, byÊ zrezygnowa∏ z ubiegania si´ o Tron Piotrowy. – Waham si´ – szepnà∏ August. – Pami´taj, ˝e Szatan jest podst´pny. – Wiem. – Kardyna∏ przycisnà∏ ró˝aniec do piersi. – Ale wyt∏umacz mi, prosz´, dlaczego mojà matk´ pochowano z dala od cmentarza? – Pogrzebano jà osobno. Jak kogoÊ wa˝nego. Przecie˝ wiesz, ˝e królowie czy ksià˝´ta nie le˝à mi´dzy zwyczajnymi ludêmi. – A czemu nie napisano na p∏ycie jej imienia? – To samo pytanie zada∏em matce prze∏o˝onej. Powiedzia∏a, ˝e z up∏ywem lat napis uleg∏ zatarciu. Ale niedawno rozmawia∏a z tutejszym kamieniarzem. Obieca∏ wkrótce odnowiç nagrobek. August chcia∏ jeszcze o coÊ spytaç, lecz Lucjusz uÊmiechnà∏ si´ i swym ∏agodnym, opanowanym g∏osem rzek∏: – Czu∏em, ˝e kiedy tu przyjedziesz, zdarzy si´ coÊ przykrego. To dlatego zniech´ca∏em ci´ do podró˝y. Zapomnij o tym smutnym incydencie. Wkrótce wyje˝d˝asz do Watykanu. B´dziesz papie˝em. Pami´taj, ˝e zawsze jesteÊmy z tobà... wb159 16.09.2006 14:11 Page 20 n a t a 20 – Moja ˝ona znikn´∏a! Prosz´ mi pomóc. Cena nie gra roli. – Adam roztrz´sionà d∏onià poprawi∏ okulary i b∏agalnie spojrza∏ na Starskiego, najlepszego prywatnego detektywa w mieÊcie. Ten ze zrozumieniem pokiwa∏ g∏owà. – Niech si´ pan uspokoi i opowie wszystko po kolei – rzek∏ flegmatycznym g∏osem i wskaza∏ fotel. – Tu nie ma nic do opowiadania. – Adam usiad∏. – Moja ˝ona znikn´∏a, to wszystko. Detektyw zab´bni∏ palcami w blat biurka. – Kiedy to si´ sta∏o? – spyta∏, si´gajàc po notes i d∏ugopis. – DziÊ rano obudzi∏em si´ i stwierdzi∏em, ˝e nie ma jej w domu. Wczoraj po∏o˝yliÊmy si´ przed pó∏nocà. S∏ysza∏em, jak zasypia∏a. – Pok∏óciliÊcie si´? – Starski wbi∏ w swego klienta przenikliwe spojrzenie. – Nigdy si´ nie sprzeczaliÊmy. Nigdy. – Adam wyjàtkowo mocno zaakcentowa∏ ostatnie s∏owo. – Nie rozumiem. – Detektyw od∏o˝y∏ d∏ugopis. – Kilka godzin temu zauwa˝y∏ pan, ˝e ˝ony nie ma w domu, czy tak? – spyta∏, a widzàc, ˝e klient potakuje, doda∏: – Mo˝e po prostu gdzieÊ wysz∏a? – Pan nie rozumie – Adam podniós∏ g∏os. – PadliÊmy ofiarà jakiegoÊ koszmarnego spisku. Jà uprowadzono. I zrobiono to w wyjàtkowo perfidny sposób. Znikn´∏y wszystkie jej rzeczy: ubrania, kosmetyki, bibeloty... Nawet jej ulubiona fili˝anka... Zosta∏o mi po niej tylko to – szepnà∏ i wyjà∏ z portfela zdj´cie. Starski przyjrza∏ si´ fotografii. Patrzy∏a z niej pi´kna, dwudziestoparoletnia dziewczyna o miedzianych w∏osach i na po∏y rozmarzonym, na po∏y zagadkowym spojrzeniu. – Wyglàda na to, ˝e paƒska ˝ona si´ wyprowadzi∏a. Tak nieraz bywa... – Absurd. – Adam wyrwa∏ detektywowi zdj´cie i z namaszczeniem schowa∏ je do portfela. – Natasza nigdy by mi tego nie zrobi∏a... KochaliÊmy si´... Dwa lata temu wzi´liÊmy Êlub... Gdyby chcia∏a odejÊç, powiedzia∏aby mi o tym... Zostawi∏aby list... Ale nie mia∏a ˝adnego powodu... – Mo˝e zakocha∏a si´ i...? – To nie by∏a tego typu kobieta – przerwa∏ Adam i znów poprawi∏ okulary. – Pan myÊli, ˝e skoro pi´çdziesi´cioletni facet zg∏asza zagini´cie m∏odej, atrakcyjnej ˝ony, to musi si´ za tym kryç jakiÊ ro- s z a mans. Jest pan w b∏´dzie. Natasza by∏a wolna. Wiedzia∏a, ˝e wystarczy jedno jej s∏owo, a podpisz´ zgod´ na rozwód i dam alimenty, jakich za˝àda. Sam z w∏asnej woli obieca∏em jej to przed Êlubem na wypadek, gdyby nam si´ nie u∏o˝y∏o. Ale ona nawet s∏yszeç o tym nie chcia∏a. Zawsze mówi∏a, ˝e jestem jej jedynà mi∏oÊcià... Przy niej ka˝dy kolejny dzieƒ by∏ pi´kniejszy od poprzedniego... – Wierz´ panu. – Starski ∏agodnie, lecz stanowczo przerwa∏ ten s∏owotok. – Co, pana zdaniem, mog∏o si´ staç? – KtoÊ jà porwa∏. Dla okupu – rzek∏ z wyjàtkowà pewnoÊcià w g∏osie Adam. – Jestem lekarzem... Profesorem... Dobrze zarabiam... Porywacze z pewnoÊcià o tym wiedzà... – doda∏ rwàcym si´ g∏osem. – Jak rozumiem, nikt do pana nie dzwoni∏ z propozycjà okupu? – Jeszcze nie. Ale zadzwonià. – Adam wyjà∏ chusteczk´ i wytar∏ pot z czo∏a. – Chc´, aby poÊredniczy∏ pan w wymianie... Ja jestem zbyt nerwowy... Móg∏bym zrobiç coÊ g∏upiego... – Rozumiem. – Detektyw kiwnà∏ g∏owà. – Czy kontaktowa∏ si´ pan z policjà? – OczywiÊcie, ˝e nie. Mogliby jà zabiç. Starski wsta∏. – Niech pan wraca do domu i czeka. Jak tylko porywacze dadzà znaç, prosz´ si´ z nimi umówiç i powiedzieç, ˝e okup dostarczy pana stary przyjaciel. Wielokrotnie poÊredniczy∏em w takich akcjach i wszystkie zakoƒczy∏y si´ pomyÊlnie. – Dzi´kuj´. – Adam odetchnà∏ z wyraênà ulgà i równie˝ wsta∏. – Gdyby jednak si´ okaza∏o, ˝e paƒska ˝ona wyjecha∏a... – To niemo˝liwe – przerwa∏ kategorycznym g∏osem Adam. – Jako detektyw musz´ braç pod uwag´ ró˝ne warianty... – Wiem. Ale to jest porwanie. Oczekuj´ od pana jedynie tego, ˝e zgodzi si´ pan byç poÊrednikiem. – Jestem do pana us∏ug. – B´dziemy w kontakcie. – Adam skinà∏ na po˝egnanie g∏owà i wyszed∏ odprowadzany przenikliwym spojrzeniem detektywa. W kwadrans póêniej zatrzyma∏ samochód przed swojà willà. Pilotem otworzy∏ bram´ i ju˝ mia∏ wje˝d˝aç na posesj´, gdy z sàsiedniego domu wysz∏a kobieta. Byli sàsiadami od lat, choç nie mieli okazji poznaç si´ bli˝ej. 21 wb159 16.09.2006 14:11 Page 22 Adam wysiad∏ z samochodu. Wymienili grzecznoÊciowe uk∏ony, jak zwykle, gdy ich spojrzenia si´ spotyka∏y. – Przepraszam, mam jedno pytanie – zagadnà∏ Adam. – S∏ucham? – Kobieta przystan´∏a; przez jej twarz przemknà∏ cieƒ uÊmiechu. – Czy nie widzia∏a pani mojej ˝ony? – ˚ony? – spyta∏a, lekko unoszàc brwi. – To pan ma ˝on´? – Ta dziewczyna, która ze mnà mieszka, jest mojà ˝onà. Nie wiedzia∏a pani...? – Adam równie˝ si´ zdziwi∏. – Pan mieszka z dziewczynà? Nie zauwa˝y∏am. – UÊmiechn´∏a si´ z zak∏opotaniem. – Prosz´ wybaczyç, ale nie interesuj´ si´ ˝yciem innych. – Nieraz nas pani mija∏a. – W g∏osie Adama da∏o si´ wyczuç zniecierpliwienie. – Mo˝liwe, choç nie przypominam sobie. Prosz´ nie mieç mi za z∏e, ale ostatnimi czasy bywam rozkojarzona. To wina mojej pracy. Przepraszam, id´ na spotkanie – doda∏a i oddali∏a si´ pospiesznie. Adam, zaskoczony, popatrzy∏ za odchodzàcà. Dotychczas sàdzi∏, ˝e samotne kobiety w Êrednim wieku interesujà si´ ˝yciem sàsiadów. Mo˝e jest wyjàtkiem potwierdzajàcym regu∏´? – pomyÊla∏. Zaparkowa∏ samochód na placyku, po czym wszed∏ do domu. Sprawdzi∏, czy pod jego nieobecnoÊç ktoÊ nie zostawi∏ wiadomoÊci, ale automatyczna sekretarka by∏a pusta. Przez d∏u˝szy czas chodzi∏ po pokojach, jakby szukajàc jakiegokolwiek Êladu ˝ony, jednak nie znalaz∏ nic, co by wskazywa∏o, ˝e Natasza w ogóle tu mieszka∏a. – Kiedy oni zdo∏ali to wszystko wynieÊç? – rzuci∏ zirytowanym g∏osem, gubiàc si´ w domys∏ach. Usiad∏. Zdjà∏ okulary i zaczà∏ nerwowo gnieÊç w palcach oprawk´. Czu∏ wyzierajàcà z kàtów pustk´, która z ka˝dà chwilà stawa∏a si´ nie do zniesienia. Nie wiedzia∏, co robiç. By∏ w ˝yciu z wieloma kobietami, ale wszystkie razem nie da∏y mu nawet u∏amka tego co Natasza. By∏a jedynà istotà, którà pokocha∏ mi∏oÊcià prawdziwà i w pe∏ni dojrza∏à. WczeÊniej nie wiedzia∏, czym tak naprawd´ jest mi∏oÊç. I to w∏aÊnie dlatego nigdy przedtem nie myÊla∏ o Êlubie. Gdyby nie pozna∏ Nataszy, z pewnoÊcià do dziÊ by∏by kawalerem. Wsta∏. Otworzy∏ barek i nala∏ pó∏ szklanki wódki. Ale nim zdà˝y∏ wypiç, rozleg∏ si´ dzwonek telefonu. Jak szalony rzuci∏ si´ do s∏uchawki. wb159 16.09.2006 24 14:11 Page 24 – Halo?! – krzyknà∏ pe∏nym napi´cia g∏osem. – Witam, profesorze – us∏ysza∏ znajomy g∏os. – Mówi siostra oddzia∏owa. Dochodzi po∏udnie. Za kwadrans ma pan przeprowadziç zabieg... – Nie mog´. Nie przyjad´ – rzek∏ pospiesznie. – Ale... – W klinice jest kilku dobrych ginekologów. Niech mnie ktoÊ zastàpi. Mam k∏opoty. Moja ˝ona znikn´∏a... – ˚ona? – W g∏osie rozmówczyni zabrzmia∏o zdumienie. – Niewa˝ne – rzek∏, gdy˝ w tym momencie uÊwiadomi∏ sobie, ˝e nie powinien nikomu mówiç o znikni´ciu Nataszy. W trosce o jej bezpieczeƒstwo. – Profesorze...? Jest pan tam? – Przepraszam. èle si´ czuj´. Nie b´dzie mnie kilka dni – powiedzia∏ i od∏o˝y∏ s∏uchawk´. Po chwili podszed∏ do barku i jednym haustem opró˝ni∏ szklank´. Bo˝e, jak pusto – pomyÊla∏, czujàc wzbierajàcà rozpacz. Nagle zda∏ sobie spraw´, ˝e ˝ycie bez Nataszy nie mia∏oby sensu. Przestraszy∏ si´ tej myÊli i przez d∏ugie minuty szuka∏ celu, dla którego móg∏by istnieç bez niej, ale w koƒcu si´ podda∏. Dlaczego nigdy nie pomyÊla∏, ˝e Nataszy mo˝e zabraknàç? Mo˝e dlatego, ˝e wierzy∏ w statystyk´, która niemal gwarantowa∏a, i˝ to on – z racji wieku – umrze kiedyÊ pierwszy. A mo˝e dlatego, ˝e roztrzàsanie podobnych problemów by∏oby zbyt bolesne. Usiad∏ i zaczà∏ bezmyÊlnie wpatrywaç si´ w telefon. Straci∏ poczucie czasu. Z odr´twienia wyrwa∏ go dzwonek u drzwi. Zerwa∏ si´ i wyjrza∏ przez okno. Przed domem sta∏ Miron, jego przyjaciel z pracy. Adam przyciskiem otworzy∏ furtk´. – Oddzia∏owa mi powiedzia∏a, ˝e masz k∏opoty – rzek∏ Miron, gdy wszed∏ do domu. – Co si´ sta∏o? – spyta∏, z troskà spoglàdajàc na przyjaciela. – Natasza znikn´∏a. Nie wiem, co o tym myÊleç. Chyba jà porwali... – Kim jest Natasza? Adam na chwil´ zaniemówi∏. – Zwariowa∏eÊ?! – krzyknà∏ i rozpià∏ koszul´ pod szyjà. – Przecie˝ to moja ˝ona! Miron westchnà∏; czo∏o przeci´∏y mu trzy grube bruzdy. – Wyluzuj, stary – rzek∏ spokojnie. – Ubierz si´, pojedziemy do szpitala. Chc´, aby obejrza∏ ci´ doktor Schmidt. – Psychiatra? Po co? – Adam wzruszy∏ ramionami. Miron spojrza∏ mu prosto w oczy i ∏agodnym g∏osem powiedzia∏: – Ty nie masz ˝ony. Nigdy nie mia∏eÊ. – Co ty gadasz? – Adam popatrzy∏ na przyjaciela takim wzrokiem, jakby widzia∏ go po raz pierwszy. – A mo˝e...? Sàdzisz, ˝e zwariowa∏em? – doda∏, po czym podszed∏ do barku i si´gnà∏ po wódk´. – Nie pij. – Delikatnym, lecz stanowczym gestem Miron wyjà∏ mu z ràk butelk´. – JesteÊmy przyjació∏mi od ponad trzydziestu lat. Razem studiowaliÊmy. Znam wszystkie twoje sekrety. GdybyÊ mia∏ ˝on´, wiedzia∏bym o tym. – Wi´c kto to jest? – Adam wyjà∏ z portfela zdj´cie. – ¸adna. – Miron z aprobatà kiwnà∏ g∏owà. – Kiedy jà pozna∏eÊ? – DwadzieÊcia pi´ç miesi´cy temu. Przed dwoma laty wzi´liÊmy Êlub. By∏eÊ na nim. – Nie by∏em. – Miron zdecydowanie zaprzeczy∏. – Od dwóch lat nie masz ˝adnej kobiety. – Zwariowa∏eÊ? Co ty chcesz mi wmówiç? – Adam nerwowym ruchem poprawi∏ okulary. – By∏em z nià na twoich urodzinach nie dalej ni˝ miesiàc temu. – By∏eÊ sam. Adam usiad∏, spojrza∏ na przyjaciela i zagryz∏ wargi. – Dlaczego mi to robisz? Przecie˝ wiesz, ˝e to nieprawda – j´knà∏. – A mo˝e...? Mo˝e jesteÊ z nimi w zmowie? Przekupili ci´? Rany boskie, co tu jest grane?! – krzyknà∏, po czym chwyci∏ wazon i rzuci∏ nim o Êcian´. Od∏amki szk∏a rozprysn´∏y si´ po pokoju. – Uspokój si´, stary – rzek∏ Miron nieco podniesionym g∏osem. – Dlaczego mi to robicie? Dlaczego? Czemu chcecie doprowadziç mnie do ob∏´du? A mo˝e chcecie, bym skoƒczy∏ ze sobà? – Adam w jednej chwili podbieg∏ do przyjaciela, chwyci∏ go za krawat i szarpnà∏ z ca∏ych si∏. – Odpowiedz! Co chcecie osiàgnàç? – Weê si´ w garÊç. – Miron delikatnie wyswobodzi∏ si´ z uÊcisku. – Wi´c powiedz prawd´: o co tu chodzi? – Adam zaczà∏ miotaç si´ po pokoju. – Tylko mi nie mów, ˝e nie znasz Nataszy. Na twoich urodzinach by∏a prawdziwà gwiazdà. Wszyscy faceci si´ za nià oglàdali. – By∏eÊ sam. Musisz mi uwierzyç – rzek∏ Miron, silàc si´ na spokój. – Mo˝e twoja ˝ona mi powie, co tu si´ dzieje. – Adam si´gnà∏ po telefon i rozdygotanà r´kà zaczà∏ wystukiwaç numer. – W porzàdku, dzwoƒ – zgodzi∏ si´ Miron. – Ale obiecaj, ˝e po 25 wb159 16.09.2006 26 14:11 Page 26 rozmowie pos∏uchasz, co ci mam do powiedzenia. Nie chcia∏bym... – urwa∏, gdy˝ w tej samej chwili rozleg∏ si´ g∏os Adama. – Aneta...? Chodzi o Natasz´... Mojà ˝on´... Jak to kiedy si´ o˝eni∏em? Dwa lata temu... Aneta...! Co ty mówisz? Przecie˝ jà znasz... Nieraz umawia∏yÊcie si´ na plotki... Miron podszed∏ do przyjaciela i wyjà∏ mu z d∏oni s∏uchawk´. – To ja, kochanie – rzek∏. – Jestem u niego... To chyba przepracowanie... Zadzwoni´ póêniej – doda∏ i roz∏àczy∏ si´. – Nie rozumiem. – Adam rozbieganym wzrokiem rozejrza∏ si´ woko∏o. – Uwa˝a∏em was za przyjació∏. Tymczasem wy... – JesteÊmy twoimi przyjació∏mi. – Wi´c dlaczego...? – JesteÊ zm´czony. Diabelnie zm´czony. Dawno nie bra∏eÊ urlopu. Musisz odpoczàç. Popatrz na to jak lekarz. Wiesz, ˝e przepracowany umys∏ czasem p∏ata figle... – To jakiÊ ˝art, prawda? G∏upi, okrutny ˝art? – Adam poprawi∏ okulary i nagle... rzuci∏ si´ do drzwi. – Dokàd idziesz? – Niewa˝ne – odpar∏ i wybieg∏ z domu. B∏yskawicznie wsiad∏ do samochodu, a widzàc, ˝e Miron biegnie w jego kierunku, zablokowa∏ drzwi. Wkrótce p´dzi∏ ulicami, ∏amiàc wszystkie przepisy. JakiÊ czas póêniej wjecha∏ do starej willowej dzielnicy i d∏ugo krà˝y∏ po uliczkach. W koƒcu zatrzyma∏ si´ przed domem obroÊni´tym ze wszystkich stron dzikim winem. To chyba tu – pomyÊla∏. Podbieg∏ do bramy i kilkakrotnie zadzwoni∏. Wreszcie drzwi si´ otworzy∏y i w progu stan´∏a elegancko ubrana kobieta w Êrednim wieku. – Pan do kogo? – spyta∏a, zbli˝ajàc si´ do bramy. – Bo˝e, ale˝ pani jest podobna do Nataszy! – szepnà∏ zdumiony. – Kim pan jest? – Kobieta ze zdziwieniem patrzy∏a na niezapowiedzianego goÊcia. – Pani Emma, prawda? Pani jest matkà Nataszy – bardziej stwierdzi∏, ni˝ spyta∏. I nie czekajàc na odpowiedê, rzek∏: – Nie by∏o okazji, byÊmy si´ poznali, choç bardzo tego pragnà∏em. Wiem, ˝e by∏a pani przeciwna naszemu zwiàzkowi ze wzgl´du na ró˝nic´ wieku. To prawda, ˝e jestem od Nataszy du˝o starszy, ale w mi∏oÊci liczy si´ coÊ zupe∏nie innego. Ja jà kocham. I zrobi´ wszystko, by by∏a szcz´- Êliwa. Zawsze chcia∏em to pani powiedzieç, ale Natasza mówi∏a, ˝e jeszcze nie pora... ˝e przyjdzie czas, kiedy mnie pani zaakceptuje i wreszcie b´dziemy mogli byç prawdziwà rodzinà. Obieca∏em Nataszy, ˝e nie przyjad´ tu bez jej wiedzy. Mia∏em czekaç, a˝ oswoi si´ pani z myÊlà, ˝e jestem jej m´˝em. I nigdy bym nie przyjecha∏, ale Natasza znikn´∏a! Chyba jà porwali. Sam ju˝ nie wiem – doda∏ i poprawi∏ okulary. Kobieta chcia∏a coÊ powiedzieç, lecz Adam nie da∏ jej dojÊç do s∏owa. – Mo˝e nie powinienem tu przyje˝d˝aç, ale nie zna∏em numeru pani telefonu. Adresu te˝ nie zna∏em. Cudem uda∏o mi si´ trafiç. KiedyÊ Natasza chcia∏a mi pokazaç swój rodzinny dom i podjechaliÊmy tu na chwil´. To by∏o wkrótce po tym, jak si´ poznaliÊmy. – Nie rozumiem, o czym pan mówi. Nie wiem, kim pan jest. – Kobieta z niepokojem spojrza∏a na Adama. – Skàd pan zna moje imi´? – Natasza mi powiedzia∏a. – Kto? – Prosz´ nie udawaç. Pani córka. – Ja nie mam córki. – Pani ˝artuje? A to kto? – spyta∏ i wyjà∏ fotografi´. Kobieta spojrza∏a na zdj´cie. Jej twarz nagle si´ rozpogodzi∏a. – To moje zdj´cie. Sprzed dwudziestu paru lat. Skàd pan je ma? – To Natasza! – krzyknà∏ Adam. – Dwa lata temu w∏amano si´ do mnie. Nic nie zgin´∏o, tylko to zdj´cie. Sta∏o na sekretarzyku. – Kobieta spojrza∏a na Adama i zmarszczy∏a czo∏o, jakby usi∏ujàc coÊ sobie przypomnieç. – Dobry Bo˝e, to pan! Poznaj´ pana! – Zna mnie pani, prawda? – Adam ucieszy∏ si´. – Widzia∏a mnie pani z Nataszà. – Pan jest lekarzem. To pan robi∏ mi wtedy zabieg... – Jaki zabieg? – Adam po raz kolejny nerwowo poprawi∏ okulary. – Usunà∏ mi pan cià˝´... By∏am m∏oda i niedoÊwiadczona... To by∏a moja pierwsza cià˝a... Ba∏am si´ reakcji rodziców i zdecydowa∏am si´ na zabieg. Póêniej wda∏y si´ komplikacje i ju˝ nigdy nie mog∏am mieç dzieci. Do dziÊ tego ˝a∏uj´... – Nie pami´tam... Robi∏em sporo podobnych zabiegów... – Mówi pan, Natasza? To pi´kne imi´. – Kobieta uÊmiechn´∏a si´ melancholijnie. – Kiedy by∏am ma∏à dziewczynkà, bardzo chcia∏am mieç córk´... Nawet postanowi∏am sobie, ˝e jak jà urodz´, dam jej na imi´ Natasza... 27 wb159 16.09.2006 14:11 Page 28 wb159 16.09.2006 14:11 Page 30 f o t o g 30 – A wi´c chcesz mnie zabiç? Dlaczego akurat mnie? Czemu nie ojca? – Ró˝a spojrza∏a na syna; w jej ∏agodnych, zm´czonych oczach malowa∏o si´ tyle˝ samo l´ku co rezygnacji. Dawid osunà∏ si´ na krzes∏o. Zdumienie, które w pierwszej chwili pojawi∏o si´ na jego twarzy, natychmiast ustàpi∏o miejsca niedowierzaniu pomieszanemu z przera˝eniem. – Ale˝, mamo... O czym ty mówisz? – wyjàka∏. Podbieg∏a do niego, zajrza∏a mu w oczy i przez jakiÊ czas nic nie mówi∏a. Nagle rozeÊmia∏a si´ i potarga∏a d∏onià jego d∏ugie w∏osy. – Niewa˝ne – szepn´∏a i pospiesznie wysz∏a do kuchni. Siedzia∏ bez ruchu minut´, mo˝e dwie, zupe∏nie nie rozumiejàc jej zachowania. Matka nale˝a∏a do osób rozsàdnych i zrównowa˝onych i nie s∏ysza∏, by kiedykolwiek powiedzia∏a jakàÊ niedorzecznoÊç. Wsta∏ i wszed∏ do kuchni. Poranne s∏oƒce rozlewa∏o si´ po Êcianach; by∏o tak mocne, ˝e musia∏ zmru˝yç oczy. – Napijesz si´ kawy? – spyta∏a. – Ch´tnie. – Zatrzyma∏ si´ tu˝ za progiem. – WyjaÊnij mi, co znaczy∏y tamte s∏owa? – zapyta∏, z niepokojem obserwujàc jej nerwowe ruchy. – Nie mówmy o tym. – Wyraênie unika∏a jego spojrzenia. – Czy ty si´ dobrze czujesz? – W g∏osie Dawida zabrzmia∏a troska podszyta l´kiem. – Tak... Chyba tak – westchn´∏a, si´gajàc po fili˝anki. – A mnie si´ zdaje, ˝e jesteÊ w kiepskiej formie. Odkàd wyprowadzi∏ si´ ojciec, sta∏aÊ si´ k∏´bkiem nerwów. – Dziwi ci´ to? Po osiemnastu latach wspólnego ˝ycia nagle spakowa∏ si´ i odszed∏. – PrzeÊlizgn´∏a si´ wzrokiem po fili˝ankach, cukiernicy i dzbanku; w kàcikach jej ust pojawi∏ si´ cieƒ uÊmiechu. – Kupi∏ ten serwis na pierwszà rocznic´ naszego Êlubu. – Przecie˝ by∏o jasne, ˝e odejdzie. Wydawa∏o mi si´, ˝e to akceptujesz. – Wiedzia∏am, ˝e nas zostawi. Od kilku tygodni spodziewa∏am si´ tego i codziennie stara∏am si´ oswoiç z tà myÊlà. Ale nie wiedzia∏am, ˝e b´dzie to takie... – przerwa∏a, szukajàc odpowiedniego s∏owa. – Trudne – dokoƒczy∏a po chwili. – Nadal go kochasz? – Nie wiem. Mo˝e... – W∏àczy∏a ekspres. – To by∏ jedyny m´˝czyzna, który umia∏ wype∏niç mojà wyobraêni´ – doda∏a, stajàc przy oknie. r a f i a Chcia∏ do niej podejÊç, objàç, pocieszyç, ale nie ruszy∏ si´ z miejsca. Wiedzia∏, ˝e ˝adne s∏owa ani gesty nie przyniosà jej ulgi. – Dlaczego sàdzisz, ˝e chc´ ci´ zabiç? Skàd ten niedorzeczny pomys∏? – spyta∏ tonem ∏agodnym, ale dociekliwym. – Nie wracajmy do tego – powiedzia∏a i spojrza∏a na niego b∏agalnie. – Jak sobie ˝yczysz. – Kiwnà∏ g∏owà. – Zjesz kanapk´? – zapyta∏ po chwili. Nie odpowiedzia∏a. Zacisn´∏a usta i zapatrzy∏a si´ na po˝ó∏k∏e, jesienne drzewa. Si´gnà∏ po chleb i po∏o˝y∏ go na stole. Z szuflady wyjà∏ nó˝; promienie s∏oƒca odbi∏y si´ w stalowym ostrzu i rozrzuci∏y po Êcianach migoczàce refleksy. Spojrza∏a na ostrze. Drgn´∏a. Jej twarz poblad∏a, usta wykrzywi∏y si´ w jakimÊ niezrozumia∏ym grymasie. – O Bo˝e... Dawid... Nie zabijaj mnie... – j´kn´∏a i nagle skuli∏a si´ w sobie. – Zwariowa∏aÊ?! Czemu mia∏bym ci´ zabiç?! – krzyknà∏. – Jezu Chryste, co si´ z tobà dzieje?! Ruszy∏ w jej kierunku, ale wyciàgn´∏a przed siebie r´k´, jakby chcia∏a go zatrzymaç. Przystanà∏. Przez chwil´ patrzy∏ jej w jej oczy, w których czai∏ si´ jakiÊ niezrozumia∏y, zgo∏a zwierz´cy l´k. – Wezw´ lekarza – zdecydowa∏. – Nie! – zaprotestowa∏a. – Nie trzeba. Ju˝ dobrze... – Nie jest dobrze! – niemal krzyknà∏. – Nie znam si´ na tym, ale chyba masz... urojenia. – Ostatnie s∏owo wypowiedzia∏ po krótkim wahaniu. – To nie urojenia. To nic. To minie – wyrzuci∏a z siebie jednym tchem. I nieco spokojniejszym g∏osem doda∏a: – Wybacz, ale nie mog´ dojÊç do siebie. Po raz pierwszy w ˝yciu czuj´ si´ niepotrzebna. – JesteÊ potrzebna. I to bardzo. Przecie˝ wiesz... – Tak, wiem. – Próbowa∏a si´ uÊmiechnàç. – Có˝, musimy nauczyç si´ ˝yç bez ojca... – To b´dzie ∏atwiejsze, ni˝ myÊlisz. Ostatnio nie poÊwi´ca∏ nam zbyt wiele czasu. – W g∏osie Dawida oprócz goryczy zabrzmia∏a te˝ ulga. – To prawda – westchn´∏a matka i znów spojrza∏a za okno. 31 wb159 16.09.2006 32 14:11 Page 32 – JesteÊ pewna, ˝e nie potrzebujesz lekarza? – spyta∏ z wyraênà troskà. – Dam sobie rad´. – UÊmiechn´∏a si´. – Zjedz Êniadanie i biegnij do szko∏y – doda∏a, si´gajàc po papierosa. – Tak zrobi´ – odpar∏. Ale do szko∏y nie poszed∏. Przez wiele godzin w∏óczy∏ si´ po ulicach, nie bardzo wiedzàc, co powinien zrobiç. Czu∏, ˝e z matkà dzieje si´ coÊ niedobrego, ale nie wiedzia∏, czy to chwilowa niedyspozycja, czy poczàtek choroby. Najgorsze by∏o to, ˝e nie mia∏ si´ kogo poradziç. Mieszkali tu od niedawna i nie zdà˝yli jeszcze nawiàzaç ˝adnej przyjaêni. Zresztà nigdy nie mieli przyjació∏. Wcià˝ podró˝owali po kraju, przenoszàc si´ z miejsca na miejsce. Ojciec mia∏ natur´ w∏óczykija i obie˝yÊwiata, a matka mu ulega∏a. Jednak ostatnio poczu∏a si´ zm´czona tym szalonym koczowaniem – jak to lubi∏a nazywaç. Zapragn´∏a osiàÊç na sta∏e w jakimÊ cichym miejscu i przez wiele miesi´cy mówi∏a tylko o tym. Ojciec w koƒcu si´ zgodzi∏. Kupili mieszkanie w malowniczym miasteczku i powoli zacz´li je urzàdzaç. Jednak wkrótce ojciec pozna∏ innà kobiet´ i wyjecha∏ w niewiadomym kierunku. Dawid by∏ pewien, ˝e to nie ta kobieta rozbi∏a ich rodzin´. Ona by∏a ledwie pretekstem. To ojciec nie chcia∏, a mo˝e nie potrafi∏ usiedzieç w jednym miejscu. Matka te˝ to wiedzia∏a. Ale pozwoli∏a mu odejÊç, bo nie mia∏a si∏ na dalszà w∏ócz´g´. By∏o póêne popo∏udnie, gdy wróci∏ do domu. Matka siedzia∏a na pod∏odze, otoczona paczkami, pude∏kami i zawiniàtkami, których jeszcze nie zdà˝yli rozpakowaç. Wyjmowa∏a z nich ksià˝ki, dokumenty i przeró˝ne bibeloty, uk∏adajàc je w oddzielnych kupkach. – Jak si´ czujesz? – spyta∏. Popatrzy∏a naƒ badawczo, jakby chcia∏a odgadnàç jego najbardziej sekretne myÊli. Dopiero po chwili uÊmiechn´∏a si´ blado. – To resztka rzeczy twego ojca. – Wskaza∏a na du˝e pud∏o. – Telefonowa∏. Powiedzia∏, ˝e nie b´dà mu ju˝ potrzebne. Wyrzuç je. Nie chc´ ich widzieç. Zajrza∏ do Êrodka. By∏o tam kilka ksià˝ek, jakieÊ notesy, kalendarz, stary ko∏owrotek do w´dki i komplet przyn´t na ryby. Nie namyÊlajàc si´, wzià∏ pud∏o i pobieg∏ na dó∏. Nagle potknà∏ si´ na spróchnia∏ym, chwiejnym schodku. ZawartoÊç pakunku rozsypa∏a si´, robiàc mnóstwo rumoru. Dawid zaklà∏ pod nosem i zaczà∏ zbieraç szparga∏y. W pewnej chwili wpad∏a mu w r´ce po˝ó∏k∏a koperta. Nie by∏a zaklejona. Odruchowo, kierujàc si´ bar- dziej przeczuciem ni˝ ciekawoÊcià, zajrza∏ do Êrodka. Znalaz∏ tam starà fotografi´ przedstawiajàcà Êpiàce dziecko i stojàcych nad nim ludzi. Przyjrza∏ si´ uwa˝nie i... uniós∏ w zdumieniu brwi, gdy˝ uÊwiadomi∏ sobie, ˝e coÊ, co poczàtkowo wzià∏ za p∏ytkie ∏ó˝eczko, jest w istocie trumnà. Dziecko nie ˝y∏o. Nagle poczu∏ uderzenie goràca, serce zako∏ata∏o mu mocno, z krtani wydoby∏ si´ j´k zdumienia. Twarz dziecka by∏a mu dobrze znana. To by∏a jego twarz. Identyczna jak na zdj´ciu w rodzinnym albumie, do którego nie zaglàda∏ od lat. – Jezu Chryste... To naprawd´ ja? – szepnà∏ dr˝àcymi wargami. Schowa∏ fotografi´ do kieszeni. Trz´sàcymi si´ d∏oƒmi przejrza∏ ksià˝ki, notes i pozosta∏e przedmioty, ale nie znalaz∏ ju˝ nic godnego uwagi. Zaniós∏ pud∏o do Êmietnika i natychmiast wróci∏ do domu. Jak w amoku otworzy∏ komod´, wyjà∏ stary album i zaczà∏ go przerzucaç strona po stronie. W koƒcu znalaz∏ swoje zdj´cie z dzieciƒstwa. Wystarczy∏o jedno spojrzenie, by si´ upewniç, ˝e rozeÊmiany ch∏opiec z albumu i ch∏opiec le˝àcy w trumnie to ta sama osoba. Dlaczego w∏o˝yli mnie do trumny? – pomyÊla∏, czujàc narastajàce przera˝enie. A mo˝e ma to coÊ wspólnego z wypadkiem? W dzieciƒstwie wpad∏ pod samochód. Nie pami´ta∏, jak to si´ sta∏o. Ca∏e zajÊcie zna∏ jedynie z opowiadaƒ matki – mglistych opowiadaƒ, niech´tnie bowiem do tego wraca∏a. Jedynà pamiàtkà po wypadku by∏a blizna wzd∏u˝ kr´gos∏upa i ból, który nieraz powraca∏ przy nag∏ych zmianach pogody. Zajrza∏ do pokoju matki. Pali∏a papierosa i ustawia∏a porcelanowe figurki na toaletce. Widzàc go, drgn´∏a; w oczach b∏ysnà∏ niepokój, który po chwili wykrzywi∏ jej twarz i rozla∏ si´ po ciele, sprawiajàc, ˝e ca∏a zacz´∏a si´ trzàÊç. – Nie zbli˝aj si´! – krzykn´∏a. – Wyt∏umacz mi... – zaczà∏, ale nie da∏a mu skoƒczyç. – Nie zabijaj mnie! Przecie˝ wiesz, ˝e to nie by∏a moja decyzja. Nie tylko moja. Twój ojciec myÊla∏ podobnie... – Jezu Chryste, mamo! Co ty mówisz?! Przecie˝ nie chc´ ci´ zabiç! Co ci´ op´ta∏o?! – krzyknà∏, nie rozumiejàc jej s∏ów. Zastyg∏a w bezruchu i jakiÊ czas oddycha∏a z widocznym trudem. Póêniej spojrza∏a na niego nieco trzeêwiejszym wzrokiem. – To ty? Dawid, to naprawd´ ty? – spyta∏a jakby z niedowierzaniem. – A kto, do cholery?! – nie wytrzyma∏. – Przestraszy∏am si´. Wszed∏eÊ bez pukania... – szepn´∏a. 33 wb159 16.09.2006 34 14:11 Page 34 – Mia∏em powód – powiedzia∏ i wyjà∏ z kieszeni zdj´cie. – Czy to pogrzeb? O co tu chodzi? WyjaÊnij mi – doda∏, rzucajàc fotografi´ na stó∏. Spojrza∏a na nià. J´kn´∏a i poszarza∏a na twarzy. – Skàd... jà... masz? – spyta∏a zduszonym g∏osem. – By∏a w rzeczach ojca. – Mówi∏am, ˝eby jà wyrzuci∏. Ale on nigdy mnie nie s∏ucha∏. Nigdy! Wysz∏a do salonu i nienaturalnie szybkimi ruchami zacz´∏a rozpakowywaç kolejne pud∏o. Podbieg∏ do niej. – Wyt∏umacz mi, co si´ sta∏o? Czy ja umar∏em?! – krzyknà∏, czujàc, ˝e ogarnia go jakiÊ niepoj´ty l´k. – Zapomnij o tym – odpar∏a zimnym, szorstkim g∏osem. – ˚artujesz? – spyta∏. Dreszcz grozy coraz silniej targa∏ jego cia∏em. – Musisz zapomnieç! – krzykn´∏a i wybieg∏a do swego pokoju. Po chwili rozleg∏ si´ zgrzyt zamka. Zaczà∏ ∏omotaç do drzwi, proszàc, by otworzy∏a i wyjaÊni∏a mu t´ ponurà zagadk´, ale nie doczeka∏ si´ odpowiedzi. Nie wiedzàc, co robiç, wyszed∏ z domu. Przez dwie, mo˝e trzy godziny w∏óczy∏ si´ po ulicach, zdumiony, oszo∏omiony, zdezorientowany. Co naprawd´ przedstawia fotografia? Czy ma to zwiàzek z wypadkiem? Czemu matka tak niech´tnie mówi∏a o jego dzieciƒstwie? Dlaczego ojciec nigdy nie wspomina∏ dawnych czasów? Jakà straszliwà tajemnic´ przed nim ukrywali? Te i dziesiàtki podobnych myÊli p´dzi∏y mu przez g∏ow´, powodujàc chaos i prowokujàc do zadawania nowych, jeszcze trudniejszych pytaƒ. Gdy wróci∏, ju˝ od progu poczu∏ swàd palàcych si´ Êwiec. Z pokoju matki dochodzi∏y jakieÊ zd∏awione j´ki czy mo˝e zawodzenia. Zaniepokojony podbieg∏ do drzwi i przylgnà∏ do nich uchem. Us∏ysza∏ ponure zaÊpiewy pomieszane z wyciem i towarzyszàcà im szamotanin´. Nie namyÊlajàc si´, nacisnà∏ klamk´. Na Êrodku pokoju sta∏a starsza kobieta. Mia∏a d∏ugie, rozpuszczone w∏osy, czarnà sukni´ i mnóstwo amuletów na szyi. Wokó∏ niej p∏onà∏ kràg kilkunastu Êwiec. Nieznajoma urywanym g∏osem Êpiewa∏a mrocznà pieʃ i co chwila, z jakimÊ straszliwym wysi∏kiem, wyrzuca∏a r´ce w gór´, jakby ciska∏a ogromne niewidzialne kamienie. Odszuka∏ wzrokiem matk´. Siedzia∏a pod oknem skulona i z zabobonnym l´kiem Êledzi∏a ka˝dy ruch kobiety. – Co tu si´ dzieje?! – krzyknà∏ wzburzonym, pe∏nym zdumienia g∏osem. Nieznajoma umilk∏a, znieruchomia∏a. Nagle podbieg∏a do niego, otworzy∏a d∏oƒ i dmuchn´∏a mu w oczy bia∏osrebrzystym proszkiem. – Przepadnij na zawsze. Zgiƒ. Nie wracaj – zachrypia∏a. – Zwariowa∏yÊcie?! – zawo∏a∏, chwytajàc si´ za twarz. Zaklà∏. Po omacku dotar∏ do ∏azienki. Zimnym strumieniem wody zaczà∏ przemywaç oczy. Up∏yn´∏o wiele minut, nim wyp∏uka∏ spod powiek lekko szczypiàcy py∏ i móg∏ swobodnie patrzeç. Gdy ponownie zajrza∏ do pokoju, tajemniczej kobiety ju˝ nie by∏o. – Wyt∏umacz, co ma znaczyç ten cyrk! – krzyknà∏, spoglàdajàc na matk´. Przygarbi∏a si´. Wyglàda∏a na zak∏opotanà i przestraszonà. W milczeniu gryz∏a paznokcie i jak zahipnotyzowana wpatrywa∏a si´ w p∏onàcy kràg. – Mamo, prosz´ ci´, odpowiedz! – krzyknà∏, choç ju˝ nieco ciszej. – Nie pytaj. – Potrzàsn´∏a g∏owà. – JeÊli mi nie wyjaÊnisz, wezw´ lekarza. – Nie potrzebuj´ lekarza – szepn´∏a. Wsta∏a, zapali∏a papierosa i zacz´∏a chodziç po pokoju nerwowym, chwiejnym krokiem. – Kim jest ta kobieta? – spyta∏. – Co znaczà te Êwiece? To jakaÊ magia? – Lepiej, ˝ebyÊ nie wiedzia∏. Mam nadziej´, ˝e to si´ wkrótce skoƒczy. – To ma zwiàzek ze mnà? – dopytywa∏ si´. I zaraz doda∏ niemal b∏agalnie: – WyjaÊnij mi, co znaczy ten pogrzeb. Dlaczego po∏o˝yliÊcie mnie do trumny? Nale˝eliÊcie do jakiejÊ sekty? To jakiÊ rytua∏? Obrz´d? Czy ja by∏em... martwy? Zawaha∏a si´. Dopiero po d∏u˝szej chwili powiedzia∏a niemal szeptem: – To nie ty tam le˝ysz. To twój brat bliêniak. UrodziliÊcie si´ zroÊni´ci plecami... – Jezu Chryste – j´knà∏ i osunà∏ si´ na pod∏og´. – Najpierw nie dawali nam nadziei, ˝e któryÊ z was prze˝yje – ciàgn´∏a rwàcym si´ g∏osem. – Póêniej powiedzieli, ˝e mogà uratowaç tylko jednego... MieliÊcie wspólny odcinek kr´gos∏upa... I równe szanse, by prze˝yç... Jeden z was musia∏ umrzeç... Kazano nam wybieraç. – To straszne – rzek∏. JednoczeÊnie poczu∏, jak straszliwy ci´˝ar spada mu z ramion, lecz tylko po to, by ustàpiç miejsca innemu, znacznie straszliwszemu. – A wi´c nie mia∏em wypadku? 35 wb159 16.09.2006 36 14:11 Page 36 – Nie mia∏eÊ. Wsta∏. Podszed∏ do matki, wyjà∏ z jej zaciÊni´tej d∏oni paczk´ papierosów, zapali∏. To by∏ jego pierwszy w ˝yciu papieros. Zakrztusi∏ si´. Drugie pociàgni´cie by∏o mniej nieprzyjemne. – WybraliÊmy ciebie... Nie wiem dlaczego... Jego te˝ kochaliÊmy... Tak samo mocno... Ale musieliÊmy wybieraç. – Znów wbi∏a spojrzenie w p∏onàcy kràg. – Na pogrzebie kaza∏am otworzyç trumn´ i poprosi∏am twego ojca, by zrobi∏ zdj´cie... Chcia∏am mieç was obu... To by∏ z∏y pomys∏... Póêniej powiedzia∏am, ˝eby wyrzuci∏ fotografi´. Ale zachowa∏ jà. – Dlaczego nigdy mi o tym nie wspomnia∏aÊ? – Po co? ˝ebyÊ i ty czu∏ si´ odpowiedzialny za jego Êmierç? – Westchn´∏a. – W miasteczku, gdzie wówczas mieszkaliÊmy, ludzie patrzyli na nas jak na morderców. Rozesz∏a si´ wieÊç, ˝e poÊwi´ciliÊmy jego, byÊ ty móg∏ ˝yç. Gdy sz∏am ulicà, nieraz s∏ysza∏am za plecami, ˝e jestem morderczynià... – Nie wierz´. – Dawid pokr´ci∏ g∏owà. – KiedyÊ rozla∏eÊ herbat´ na sukienk´ babki, matki twego ojca. Pami´tam, jak strasznie si´ zdenerwowa∏a. Powiedzia∏a wtedy, ˝e êle wybraliÊmy i ˝e z pewnoÊcià twój brat by∏by zr´czniejszy... – urwa∏a, r´kawem otar∏a ∏zy z policzków. – UciekliÊmy... ZerwaliÊmy wszelkie kontakty z rodzinà, ze znajomymi... ChcieliÊmy zapomnieç o tym koszmarze... I o twym bracie... Ale to si´ nie uda∏o... On wcià˝ tu jest... – Kto? – Twój brat. PrzeÊladuje mnie. – To niemo˝liwe. – PrzyÊni∏ mi si´ na drugi dzieƒ po pogrzebie. Pyta∏, dlaczego wybra∏am ciebie. Czemu jego skaza∏am na Êmierç... Nie potrafi∏am odpowiedzieç... – Znów otar∏a ∏zy. – Wpad∏ we wÊciek∏oÊç. Powiedzia∏, ˝e nigdy mi tego nie daruje. I ˝e kiedyÊ to on mnie zabije... – Ale˝, mamo, to by∏ tylko z∏y sen. On nie ˝yje... – ˚yje – odpar∏a zdecydowanie. – ˚yje w tobie. W chwili rozdzielenia jego dusza nie odesz∏a w zaÊwiaty. Ona wesz∏a w ciebie. – Bzdura! – Powiedzia∏ mi to tamtej nocy. Póêniej ju˝ mi si´ nie Êni∏... – Milcza∏a przez chwil´. – Ale po latach wróci∏. Kilka miesi´cy temu przyszed∏ do mnie we Ênie i powiedzia∏, ˝e zbli˝a si´ mój koniec. – To z∏y sen. – Te˝ tak myÊla∏am, dopóki nie przemówi∏ do mnie na jawie. To by∏o przed paroma tygodniami... – Przemówi∏? – Twoimi ustami... Dawid zesztywnia∏ z przera˝enia. Dopalajàcy si´ papieros wysunà∏ mu si´ z ust i upad∏ na pod∏og´. – To nieprawda – szepnà∏, odruchowo przydeptujàc niedopa∏ek. – Jego dusza jest w tobie. Kiedy ze mnà rozmawia, twoja ÊwiadomoÊç Êpi. Ostatnio mówi do mnie coraz cz´Êciej... DziÊ rano te˝ robi∏ mi wyrzuty... – To tylko poczucie winy – przerwa∏. – Masz urojenia. Musisz iÊç do psychiatry... – To nie urojenia – rzek∏a zniecierpliwiona. – Ona to potwierdzi∏a. – Ta kobieta? Kim ona jest? – To kahunka, kap∏anka najstarszej magii. Pot´˝nej magii. – Przykucn´∏a i koƒcami palców zacz´∏a gasiç Êwiece. – To màdra kobieta. Ma moc. Powiedzia∏a, ˝e spróbuje go z ciebie wygnaç i odprowadziç do Âwiat∏a. – JesteÊ chora. A w dodatku da∏aÊ si´ op´taç jakiejÊ szarlatance... – To nie szarlatanka – zaprotestowa∏a mocnym g∏osem. – Ty nic nie rozumiesz... – Skoro on jest we mnie, dlaczego czeka∏ kilkanaÊcie lat? Czemu nie spróbowa∏ zabiç ci´ wczeÊniej moimi r´kami? – Dlaczego czeka∏? – UÊmiechn´∏a si´ gorzko. – Robi∏ to z rozmys∏em. Widzia∏, jak przez te wszystkie lata cierpi´. Patrzy∏ na mnie twoimi oczami i syci∏ si´ moim bólem. Wiedzia∏, ˝e ilekroç spoglàdam na ciebie, widz´ jego. – Znów zacz´∏a szlochaç. – Ojciec wiedzia∏, ˝e... on do ciebie mówi? – Sàdzi∏, ˝e zwariowa∏am. – Mo˝e dlatego odszed∏? – Odszed∏, bo nie chcia∏am z nim jeêdziç. – Lubi∏ w∏ócz´g´. – Dawid kiwnà∏ g∏owà. – To nieprawda. Gdy go pozna∏am, niech´tnie wyje˝d˝a∏ nawet na krótkie wycieczki. Zmieni∏ si´ dopiero po jego Êmierci. – Jego? Dlaczego wcià˝ mówisz o nim „on”? Czy mój brat nie mia∏ imienia? – Mia∏. Ale lepiej, byÊ go nie zna∏. – Dlaczego? 37 wb159 16.09.2006 38 14:11 Page 38 – Dla twego dobra – odpar∏a i przyg∏adzi∏a rozrzucone w∏osy. – Chyba mam prawo wiedzieç, jak si´ nazywa∏ mój brat! – wybuchnà∏. Wsta∏a. Podesz∏a do okna i spojrza∏a w czarnà pustk´ nocy. – Znasz to imi´ – powiedzia∏a po d∏ugim namyÊle. – Wybra∏eÊ je, kiedy przyst´powa∏eÊ do bierzmowania. – NazwaliÊcie go Jonatan? – spyta∏ zdumiony. Po plecach przebieg∏ mu zimny dreszcz. – To pomys∏ twojej babki, ojca matki. To ona wybra∏a wam imiona. By∏am przera˝ona, kiedy powiedzia∏eÊ, ˝e b´dziesz bierzmowany jako Jonatan. Z setek imion wybra∏eÊ w∏aÊnie to. Nigdy nie wyjaÊni∏eÊ, jak wpad∏eÊ na ten pomys∏. – Nie zastanawia∏em si´ nad tym. To przysz∏o nagle. Gdy na lekcji religii ksiàdz powiedzia∏, byÊmy wybrali sobie imiona, pomyÊla∏em, ˝e musz´ nazwaç si´ Jonatan. – To on ci je podszepnà∏. Twój brat. – Zapali∏a kolejnego papierosa. – To przypadek – powiedzia∏, ale bez przekonania. – Nie ma przypadków. Nieraz myÊl´, ˝e tego nie wytrzymam – rzek∏a s∏abym g∏osem. Przeszed∏ w drugi koniec pokoju i opar∏ si´ o Êcian´. Zam´t, który mia∏ w g∏owie, nagle zmieni∏ si´ w pustk´: czarnà, lodowatà, przera˝ajàcà. Poczu∏, ˝e jego cia∏o jest ci´˝kie, zwiotcza∏e, jakby obce, oddech sta∏ si´ krótki, urywany. P∏yn´∏y minuty, a on tkwi∏ wpatrzony w jeden punkt. Straci∏ poczucie czasu... Z odr´twienia wyrwa∏ go g∏os matki: – Po∏o˝´ si´. Zrobi∏am si´ bardzo senna. Nic nie odpowiedzia∏. Powlók∏ si´ do swego pokoju, pad∏ na ∏ó˝ko i nagle... rozp∏aka∏ si´. Póêniej usnà∏. Obudzi∏ go ha∏as. KtoÊ dobija∏ si´ do drzwi wejÊciowych. Nieprzyjemny dêwi´k dzwonka miesza∏ si´ z g∏uchym dudnieniem i szcz´kiem naciskanej raz po raz klamki. Dawid pó∏przytomny zwlók∏ si´ z ∏ó˝ka i otworzy∏ drzwi. W progu sta∏o dwóch policjantów, a tu˝ za nimi starsza kobieta mieszkajàca na parterze. – Twoja matka... – Kobieta za∏ama∏a r´ce. – Ona nie ˝yje. – Jezu Chryste... Co pani mówi?! – W jednej chwili ocknà∏ si´ z odr´twienia i spojrza∏ na nià przera˝onym wzrokiem. – Wypad∏a z okna – powiedzia∏ jeden z policjantów. – Musisz byç dzielny, synu... Nie s∏ucha∏ dalszych s∏ów. Pobieg∏ do sypialni matki. W pokoju panowa∏ pó∏mrok. S∏aba ˝arówka stojàcej na stole nocnej lampki oÊwietla∏a ∏ó˝ko i cz´Êç otwartego na oÊcie˝ okna. Z niedowierzaniem opar∏ si´ o parapet i spojrza∏ w dó∏. Pi´ç pi´ter ni˝ej le˝a∏a kobieta. W md∏ym blasku latarni widaç by∏o ledwie zarys sylwetki, ale nie mia∏ wàtpliwoÊci, ˝e to matka. Rzuci∏ si´ do drzwi, chcàc biec na dó∏, ale zatrzyma∏ go jeden z policjantów. – Nie chodê tam. To nie widok dla ciebie. – Dlaczego? – zaszlocha∏ i osunà∏ si´ na pod∏og´. Zamknà∏ oczy i zastyg∏ w bezruchu. Zapad∏ w dziwne odr´twienie graniczàce z letargiem. S∏ysza∏ nad sobà jakieÊ g∏osy, czu∏ obecnoÊç obcych ludzi, ale wszystko to dociera∏o do niego jakby z odleg∏ego, niemal niedost´pnego wymiaru. Nagle ktoÊ szarpnà∏ go za rami´. Ocknà∏ si´, z trudem wracajàc do rzeczywistoÊci, i spojrza∏ w gór´. Nad nim pochyla∏ si´ m´˝czyzna w bia∏ym kitlu. – Jak si´ czujesz? – zapyta∏. I nie czekajàc na odpowiedê, rzek∏: – Jest w szoku. Zrobi´ mu zastrzyk. Dawid chcia∏ zaprotestowaç, ale po chwili poczu∏ uk∏ucie w rami´, a wraz z nim szczypiàcy ból. Nied∏ugo potem wsta∏. Nieco zamroczony powlók∏ si´ do salonu. Przy stole siedzia∏ m´˝czyzna w d∏ugim p∏aszczu i robi∏ jakieÊ zapiski. – Jestem inspektorem policji – powiedzia∏. – Czy twoja matka bra∏a leki uspokajajàce? – Nie wiem. – Dawid wzruszy∏ ramionami. – A ty? – Skàd! – Znalaz∏em je w ∏azience. – M´˝czyzna pokaza∏ fiolk´ do po∏owy wype∏nionà tabletkami. – To silny Êrodek psychotropowy. – Nigdy ich nie widzia∏em. – Czy matka by∏a ostatnio podenerwowana? Mo˝e zachowywa∏a si´ jakoÊ dziwnie? Dawid westchnà∏ ci´˝ko. W pierwszym odruchu chcia∏ opowiedzieç o fotografii, Jonatanie i szamance, ale szybko doszed∏ do wniosku, ˝e nie ma to najmniejszego sensu. Matka nie ˝y∏a i nic nie mog∏o tego odmieniç. Znów popad∏ w zadum´. Z zamyÊlenia wyrwa∏ go g∏os m´˝czyzny. – MieliÊcie jakieÊ k∏opoty? – Niedawno odszed∏ od nas ojciec. Pozna∏ jakàÊ kobiet´... 39 wb159 16.09.2006 14:11 Page 40 wb159 16.09.2006 14:11 Page 42 m i s t e 42 Daniel poczu∏, ˝e wraca mu ÊwiadomoÊç. Powoli otworzy∏ oczy. Znajdowa∏ si´ w olbrzymim pustym pokoju bez okien. Wokó∏ panowa∏ pó∏mrok. Palàca si´ pod sufitem ˝arówka oÊwietla∏a zaledwie cz´Êç pomieszczenia; w jej md∏ym, ˝ó∏tym Êwietle widzia∏ zarys drzwi. Dopiero po chwili uzmys∏owi∏ sobie, ˝e jest przywiàzany do jakiegoÊ s∏upa; zarówno r´ce, jak i nogi mia∏ unieruchomione, i to tak mocno, ˝e nie móg∏ nimi wykonaç najmniejszego ruchu. Szarpnà∏, próbujàc si´ uwolniç, ale nic to nie da∏o. PomyÊla∏, ˝e ktoÊ, kto go skr´powa∏, musia∏ Êwietnie znaç si´ na rzeczy, gdy˝ wi´zy nie pozwala∏y na jakikolwiek ruch, nie powodujàc jednoczeÊnie dr´twienia nóg ani ràk. – Kto mnie tak urzàdzi∏? – szepnà∏ spieczonymi ustami. Nie pami´ta∏, co si´ sta∏o. G∏ow´ wype∏nia∏a mu jedynie niezmierzona pustka. Zaklà∏, jakby nagle uÊwiadamiajàc sobie po∏o˝enie, w jakim si´ znalaz∏. Poczu∏ rozlewajàce si´ po ciele przera˝enie; puls sta∏ si´ szybszy, na czo∏o wystàpi∏y krople zimnego potu. Tylko spokojnie. Zaraz wszystko si´ wyjaÊni – pomyÊla∏. Nie nale˝a∏ do bojaêliwych, wi´c doÊç szybko zapanowa∏ nad pierwszymi objawami paniki. Starajàc si´ oddychaç spokojnie i rytmicznie, usi∏owa∏ wydobyç z zakamarków pami´ci choçby jeden obraz ze swego dotychczasowego ˝ycia, ale nie pami´ta∏ nic. Zupe∏nie nic. Pustka, jaka wype∏nia∏a g∏ow´, nieoczekiwanie wyda∏a mu si´ ekscytujàca i sprawi∏a, ˝e poczu∏ dziwnà lekkoÊç; umys∏, ca∏kowicie pozbawiony balastu wspomnieƒ, by∏ wolny. Daniel pomyÊla∏, ˝e gdyby nie sytuacja, po raz pierwszy w ˝yciu móg∏by si´ poczuç absolutnie szcz´Êliwy. Nagle pami´ç wróci∏a. W u∏amku sekundy zobaczy∏ najwa˝niejsze sceny ze swego trzydziestoletniego ˝ycia; niektóre z nich by∏y tak wyraêne, jakby prze˝ywa∏ je przed chwilà. Nie pami´ta∏ tylko godzin poprzedzajàcych zdarzenia, które zaprowadzi∏y go tutaj. Wyda∏o mu si´, ˝e s∏yszy jakiÊ szmer. Zaczà∏ nas∏uchiwaç. GdzieÊ nad g∏owà coÊ zaszura∏o, rozleg∏ si´ przyt∏umiony ni to j´k, ni skowyt i znów zapad∏a cisza. Powoli z zakamarków pami´ci zacz´∏y si´ wy∏aniaç strz´pki najÊwie˝szych wspomnieƒ. Pami´ta∏, ˝e zasiedzia∏ si´ w biurze, chcàc skoƒczyç projekt, nad którym od dawna pracowa∏. By∏ sam. Nieoczekiwanie zadzwoni∏ Zygfryd – jego prze∏o˝ony i przyjaciel. r i u m Pracowali razem od ponad roku. Daniel lubi∏ starszego, zawsze mi∏ego i dowcipnego koleg´. Zygfryd mu imponowa∏ nie tylko manierami i inteligencjà, ale te˝ postawà ˝yciowà, w której by∏o tyle˝ zaanga˝owania co dystansu. – RozmawialiÊmy przez telefon – szepnà∏. – Póêniej powiedzia∏, bym wzià∏ projekt i wpad∏ do niego... Przyjecha∏em taksówkà... PiliÊmy kaw´... RozmawialiÊmy... Chwali∏ mojà prac´... Póêniej... Co by∏o póêniej? – myÊla∏, ale w pami´ci mia∏ jedynie czarnà dziur´. Poczu∏, ˝e znów zaczyna ogarniaç go panika. – Jest tam kto?! – krzyknà∏. Odpowiedzia∏a mu cisza. W górze znów coÊ zachrobota∏o, lecz po chwili umilk∏o. Wraca∏em do domu? KtoÊ mnie napad∏? Uprowadzi∏? Ale w jakim celu? – gubi∏ si´ w domys∏ach, jednoczeÊnie starajàc si´ oddychaç spokojnie, co przychodzi∏o mu z coraz wi´kszym trudem. Znowu us∏ysza∏ jakiÊ odleg∏y szmer. SkàdÊ, jakby zza Êciany, dobieg∏ go odg∏os przyt∏umionych kroków. Nagle szcz´kn´∏a klamka, zaskrzypia∏y dawno nieoliwione zawiasy i drzwi otworzy∏y si´. W pó∏mroku pojawi∏a si´ jakaÊ postaç, w r´ku trzyma∏a coÊ, co przypomina∏o ma∏à walizk´. Zgrzytnà∏ prze∏àcznik; z umieszczonych na suficie lamp rozla∏o si´ zimne, neonowe Êwiat∏o. – Zygfryd? To ty? – Daniel odetchnà∏ z ulgà. – Co si´ sta∏o? Gdzie jesteÊmy? – doda∏ i ze zdumieniem rozejrza∏ si´ woko∏o. Pomieszczenie wyglàda∏o niczym bunkier: by∏o niskie, mia∏o betonowe Êciany i kszta∏t d∏ugiego prostokàta. W jednym koƒcu sta∏ s∏up, do którego by∏ przywiàzany, w drugim wisia∏ ogromny ekran, a przed nim postawiono skórzany fotel. – Gdzie jesteÊmy? – powtórzy∏ Daniel. – Co to wszystko znaczy? Rozwià˝ mnie – poprosi∏ niecierpliwie. Zygfryd puÊci∏ jego s∏owa mimo uszu. Po∏o˝y∏ walizk´ na kamiennej pod∏odze, otworzy∏ jà i wyjà∏ czarne, skórzane r´kawiczki. Powoli, z jakimÊ niewyt∏umaczalnym namaszczeniem, zaczà∏ naciàgaç je na d∏onie. – Uwolnij mnie, do diab∏a! – Daniel zdenerwowa∏ si´. – Mam zawroty g∏owy. Mdli mnie. – To uboczne dzia∏anie gazu usypiajàcego. 43 wb159 16.09.2006 44 14:11 Page 44 – UÊpi∏eÊ mnie? Po co? – Wi´zieƒ zdumionym wzrokiem spojrza∏ na przyjaciela. – Dlaczego mnie nie rozwià˝esz? – Rozwià˝´ ci´, ale dopiero póêniej – ciep∏ym, spokojnym g∏osem odpar∏ Zygfryd. – To znaczy kiedy? – Kiedy ju˝ b´dzie po wszystkim. – Nie rozumiem. – Fala dziwnego l´ku rozla∏a si´ po ciele Daniela. – Wyt∏umacz mi, co to wszystko znaczy – za˝àda∏ i nerwowo szarpnà∏ si´ w wi´zach. Zygfryd nie odpowiedzia∏. Wyjà∏ z walizki kamer´, ustawi∏ na statywie, po czym skierowa∏ obiektyw na uwi´zionego. – Zaczynamy – powiedzia∏ i nacisnà∏ prze∏àcznik. – Co robisz? – Nagrywam. – Co nagrywasz? – Ciebie. – Zwariowa∏eÊ? W jakim celu? Daniel uwa˝niej spojrza∏ na przyjaciela. Dopiero teraz spostrzeg∏, ˝e Zygfryd ubrany jest bardzo nietypowo. Zawsze nosi∏ si´ z wyszukanà sportowà elegancjà, dzi´ki czemu nie wyglàda∏ na swoje szeÊçdziesiàt lat. Teraz jednak mia∏ na sobie czarny garnitur, bia∏à koszul´ i ciemnofioletowy krawat. – To jakaÊ zabawa? Test? – Daniel znów si´ szarpnà∏. – Gdzie jesteÊmy? – U mnie, w piwnicy. – Nigdy nie mia∏eÊ piwnicy. – By∏a tu zawsze. Kupi∏em ten dom tylko dlatego, ˝e mia∏ odpowiednià piwnic´. Nikomu jej nie pokazuj´. Do czasu – doda∏. Na jego twarzy pojawi∏ si´ zagadkowy, niepokojàcy uÊmiech. – Zamierzasz mnie tu trzymaç? – Daniel rozeÊmia∏ si´ nerwowo. – Nie zamierzam. – Wi´c mnie rozwià˝. – Wybacz, ale nie mog´. Zygfryd wyjà∏ z walizki ma∏à oliwiark´. Nie spieszàc si´, podszed∏ do s∏upa, do którego przywiàzany by∏ Daniel, i zaczà∏ przy czymÊ manipulowaç. W chwil´ póêniej da∏ si´ s∏yszeç przeciàg∏y, metaliczny pisk. – Co robisz? – Oliwi´, by nie skrzypia∏o. Zawsze si´ tak robi. Sprz´t musi byç sprawny. – Nie rozumiem – rzek∏ Daniel i... poblad∏, gdy˝ kàtem oka dostrzeg∏, ˝e z góry opuszcza si´ p´tla; by∏a zrobiona z grubego powroza i ko∏ysa∏a si´ w lewo i w prawo. Zdziwiony uniós∏ g∏ow´ i z przera˝eniem stwierdzi∏, ˝e s∏up, do którego jest przywiàzany, to w istocie szubienica. Odruchowo spojrza∏ w dó∏; jego stopy opiera∏y si´ na metalowej p∏ycie. Zygfryd odgad∏ jego myÊli. – Tak, to zapadnia – powiedzia∏ swym ciep∏ym, spokojnym g∏osem. – Makabryczny ˝art. JeÊli chcia∏eÊ mnie nastraszyç, to ci si´ uda∏o. A teraz mnie rozwià˝. Dowcipy te˝ majà swojà granic´. Zygfryd nie odpowiedzia∏. Powoli przeszed∏ w drugi koniec pomieszczenia, stanà∏ na tle ekranu i spojrza∏ na uwi´zionego. Daniel te˝ popatrzy∏ mu w oczy i... nagle si´ przerazi∏; na dnie jego êrenic zobaczy∏ bowiem coÊ, co do tej pory ledwie przeczuwa∏ i co nieraz go niepokoi∏o, ale czego nigdy nie potrafi∏ nazwaç. Teraz instynktownie poczu∏, ˝e to z∏o. Z∏o w swej najbardziej wysublimowanej postaci. Czy˝by by∏ szaleƒcem? – przemkn´∏o mu przez myÊl. JakoÊ nie móg∏ w pe∏ni w to uwierzyç. Zygfryd by∏ wspania∏ym prze∏o˝onym: zawsze cierpliwy, wyrozumia∏y i pomocny. Dba∏ o swój zespó∏, nikogo nie wyró˝nia∏, za co wszyscy bardzo go lubili. Ale jakby szóstym zmys∏em Daniel wyczuwa∏, ˝e Zygfryda dzieli od reszty jakaÊ niepoj´ta bariera. Wyczuwa∏ te˝, ˝e przyjaciel skrywa jakàÊ tajemnic´. Wiedzia∏, ˝e zazna∏ on wielu ciosów od ˝ycia: zmar∏o mu dziecko, odesz∏a ˝ona, by∏ samotny i mia∏ wypadek, po którym cierpia∏ na niedow∏ad nogi. I dlatego Daniel sàdzi∏, ˝e tym czymÊ, co oddziela Zygfryda od innych, jest skorupa, w jakiej zwykle zamykajà si´ ludzie poturbowani przez los. Teraz jednak zrozumia∏, ˝e móg∏ myliç si´ w swych ocenach. – Co chcesz zrobiç? – spyta∏ i po raz kolejny szarpnà∏ si´ w wi´zach. Zygfryd podszed∏ do niego, wyciàgnà∏ d∏oƒ i koƒcami palców pog∏aska∏ go po twarzy; w tym geÊcie da∏o si´ wyczuç czu∏oÊç wymieszanà z jakimÊ niewypowiedzianym bólem. – Odwagi – powiedzia∏ niemal szeptem. – To nie potrwa d∏ugo. Za pi´ç minut b´dziesz martwy. OpuÊci∏ sznur i za∏o˝y∏ wi´êniowi p´tl´ na szyj´. – Dla...cze...go? – wyjàka∏ Daniel. Zaraz jednak si´ rozeÊmia∏. – To jakiÊ g∏upi, niedorzeczny ˝art, prawda? – Wszyscy tak myÊlà. Ale to nie ˝art. – Zygfryd podszed∏ do ekranu, pochyli∏ si´ i nacisnà∏ prze∏àcznik. 45 wb159 16.09.2006 46 14:11 Page 46 Ekran zamigota∏ i po chwili pojawi∏y si´ na nim betonowe mury znajomej piwnicy. I stojàca pod Êcianà szubienica. By∏ do niej przywiàzany m´˝czyzna. Daniel natychmiast go rozpozna∏. To Eryk – m∏ody przystojniak, który pracowa∏ w ich zespole i który w tajemniczych okolicznoÊciach zniknà∏ kilka miesi´cy temu. Chodzi∏y s∏uchy, ˝e wyjecha∏ z jakàÊ kobietà do Ameryki Po∏udniowej, zostawiajàc ˝on´ i dzieci. – Eryk? To naprawd´ on – szepnà∏ Daniel. Zdumiony patrzy∏, jak Zygfryd podchodzi do uwi´zionego i zak∏ada mu p´tl´ na szyj´. Tamten krzycza∏ i szarpa∏ si´, ale Zygfryd, kr´càc ko∏owrotkiem, podciàgnà∏ stryczek tak wysoko, ˝e wi´zieƒ musia∏ stanàç na czubkach palców, by p´tla nie zacisn´∏a mu si´ na szyi; natychmiast przesta∏ krzyczeç, napr´˝y∏ cia∏o i znieruchomia∏. Zygfryd przez d∏ugà chwil´ przyglàda∏ si´ uwi´zionemu. Póêniej odcià∏ sznury, którymi Eryk przywiàzany by∏ do szubienicy. Przez dwie, mo˝e trzy minuty mówi∏ coÊ do wi´ênia. Póêniej nachyli∏ si´ i pociàgnà∏ dêwigni´. Rozleg∏ si´ zgrzyt, zapadnia otworzy∏a si´ i Eryk spad∏ w dó∏. Przez jakiÊ czas cia∏o targane konwulsjami ko∏ysa∏o si´ niczym wahad∏o, w koƒcu znieruchomia∏o. Zygfryd podszed∏ do stojàcej obok walizki, wyjà∏ stetoskop, po czym rozpià∏ wiszàcemu koszul´ i przystawi∏ s∏uchawk´ do piersi. Chwil´ nas∏uchiwa∏. Póêniej odcià∏ sznur; cia∏o bezw∏adnie osun´∏o si´ na ziemi´. Nie spieszàc si´, zdjà∏ z niego ubranie, z∏o˝y∏ je w kostk´ i schowa∏ do worków. Nast´pnie przyniós∏ topór i zaczà∏ kawa∏kowaç zw∏oki. Daniel zwymiotowa∏. – Nie mo˝esz na to patrzeç. – Zygfryd ze zrozumieniem pokiwa∏ g∏owà. – Nikt nie mo˝e. Dlatego oszcz´dzam wszystkim dalszego widoku – doda∏ i wy∏àczy∏ obraz. Potem wyjà∏ chusteczk´ i wytar∏ wi´êniowi usta. – Dlaczego chcesz mnie zabiç? – zmartwia∏ym z przera˝enia g∏osem wyszepta∏ Daniel. – Lubi´ to. – Lubisz zabijaç? – Lubi´... egzekucje. – Zygfryd wykrzywi∏ usta ni to w uÊmiechu, ni to w grymasie. – Ale nie chodzi tylko o sam moment, w którym wi´zieƒ przechodzi na Tamtà Stron´. Lubi´ t´ ceremoni´. I robi´ wszystko, by by∏a uroczysta. I to w ka˝dym calu. To dlatego masz na sobie Êwie˝à koszul´, spodnie i buty... Nawet bielizn´ masz czystà. Prosto ze sklepu. Daniel dopiero teraz spostrzeg∏, ˝e jest w nowym ubraniu. – Du˝o osób zabi∏eÊ? – wyjàka∏. Zygfryd obruszy∏ si´ niezadowolony. – Nie lubi´ tego s∏owa – odpar∏ nieco podniesionym g∏osem. – Ile osób zabi∏eÊ? Pi´ç? Dziesi´ç? – B´dziesz czterdziestym. – Mój Bo˝e, to jakiÊ ob∏´d! – Daniel na chwil´ przymknà∏ oczy. – Ile zamordowa∏eÊ kobiet? Ile dzieci? – Przeprowadza∏em na Tamtà Stron´ tylko m´˝czyzn. Doros∏ych. – Mocno zaakcentowa∏ ostatnie s∏owo. – Tak bardzo ich nienawidzi∏eÊ? – Nie przejawia∏em wobec nich negatywnych uczuç. Przeciwnie. Ka˝dego na swój sposób lubi∏em. – Zygfryd uÊmiechnà∏ si´ z jakimÊ niezrozumia∏ym sentymentem. – Kiedy pierwszy raz w ˝yciu wykonywa∏em wyrok, powiedziano mi, bym oswoi∏ skazaƒca. Bym choç przez chwil´ popatrzy∏ mu w oczy i powiedzia∏ kilka krzepiàcych s∏ów, które dodadzà mu odwagi. Bym widzia∏ w nim nie tylko besti´, ale i cz∏owieka, który ma tak˝e pozytywne cechy... – Skazaƒca? O czym ty mówisz? – By∏em egzekutorem z urz´du. Wykonywa∏em prawomocne wyroki Êmierci. Powiesi∏em dwadzieÊcia pi´ç osób. Póêniej wykreÊlono kar´ z kodeksu... – JesteÊ chory! – krzyknà∏ Daniel. – Nie zrozumiesz tego. – Zygfryd westchnà∏. – Ale dlaczego ja? Przecie˝ nic ci nie zrobi∏em. MyÊla∏em, ˝e mnie lubisz. – Daniel chcia∏ jeszcze coÊ powiedzieç, ale g∏os ca∏kowicie mu si´ za∏ama∏ i s∏owa uwi´z∏y w gardle. – Lubi´ ci´... Nawet bardziej, ni˝ myÊlisz... Tamtych te˝ lubi∏em... Zw∏aszcza Jacka... To by∏ mój dziesiàty skazaniec... Mia∏ trzydzieÊci lat i trzy brutalne morderstwa na koncie... By∏ blondynem... Wysokim... Z pi´knymi, migda∏owymi i zawsze melancholijnymi oczami... – Podobajà ci si´ m´˝czyêni? – Bzdura! – Zygfryd ˝achnà∏ si´. – Ale˝ tak! JesteÊ gejem. – Absurd. Wiesz dobrze, ˝e mia∏em ˝on´... – I co z tego? Ty po prostu nie akceptujesz swej innoÊci... Nienawidzisz m´˝czyzn za to, ˝e wzbudzajà w tobie po˝àdanie... – Nic nie rozumiesz! – Zygfryd podszed∏ do szubienicy i zakr´ci∏ ko∏owrotkiem, podciàgajàc stryczek najwy˝ej, jak móg∏. Daniel wypr´˝y∏ si´, stanà∏ na czubkach palców i odchyli∏ do ty∏u g∏ow´. Z trudem chwyta∏ powietrze. Rozszerzonymi z przera˝enia oczami spoglàda∏ na boki. 47 wb159 16.09.2006 48 14:11 Page 48 – Nie rób tego. Prosz´... – wycharcza∏. – Musz´ to zrobiç. – Zygfryd patrzy∏ na wi´ênia jak zahipnotyzowany. – To, ˝e przeprowadzam was na Tamtà Stron´, jest czymÊ bardzo szczególnym. D∏ugo typuj´ kandydata. Póêniej si´ z nim zaprzyjaêniam. Zapraszam na kaw´, obiad, godzinami rozmawiam przez telefon... Przez ten czas powoli stajemy si´ sobie bliscy... I wreszcie nadchodzi ów niezwyk∏y moment. Ten ktoÊ jest mój. Tylko mój. We dwóch stajemy si´ jednià. JesteÊmy z∏àczeni losem. Ka˝da moja tkanka jest po∏àczona z jego tkankà. Chyba to czujesz, prawda? JesteÊ mój. Na zawsze. Nale˝ysz tylko i wy∏àcznie do mnie. Za chwil´ otworzy si´ zapadnia, a wraz z nià wymiar, który jest ca∏kowicie niedost´pny dla ˝yjàcych... Pójdziesz tam... A ja b´d´ móg∏ choç na chwil´ tam zajrzeç... Mo˝e tym razem uda mi si´ zg∏´biç tajemnic´ ˝ycia i Êmierci. Mówi∏ szeptem, jego oczy Êwieci∏y niezwyk∏ym blaskiem, z kàcika ust wyp∏ywa∏a Êlina. Daniel chcia∏ coÊ powiedzieç, ale ze sparali˝owanej przera˝eniem krtani wydoby∏ si´ tylko niezrozumia∏y be∏kot. – To ju˝ koniec. ˚egnaj. Jestem z tobà. Na zawsze – rzek∏ Zygfryd i energicznym ruchem pociàgnà∏ dêwigni´. Daniel us∏ysza∏ szcz´k otwierajàcej si´ zapadni i... obudzi∏ si´. Siedzia∏ przy komputerze w biurowej pracowni. By∏ sam. Za oknem zapada∏ zmierzch. – Sen wariata. To wszystko przez nadmiar pracy – westchnà∏. PomyÊla∏, ˝e jeszcze nigdy w ˝yciu nie Êni∏ podobnych koszmarów. Wsta∏. Wypi∏ butelk´ wody mineralnej i rozprostowa∏ koÊci. Nagle rozeÊmia∏ si´. – Zygfryd seryjnym mordercà? Absurd. To najwspanialszy cz∏owiek, jakiego pozna∏em. Poda∏ mi r´k´, gdy by∏em w koszmarnym do∏ku. G∏upszej rzeczy nie mog∏eÊ wymyÊliç. – Postuka∏ si´ w czo∏o. Ju˝ mia∏ wychodziç do domu, gdy zadzwoni∏ telefon. Podniós∏ s∏uchawk´. – Zygfryd? Ciesz´ si´, ˝e ci´ s∏ysz´... Jak widzisz, jeszcze pracuj´. A w∏aÊciwie skoƒczy∏em. Mam ca∏y projekt. Powinien ci si´ spodobaç... Dzwoni∏eÊ? Nie s∏ysza∏em. Zdrzemnà∏em si´. ˚ebyÊ wiedzia∏, co mi si´ Êni∏o! Prawdziwy horror! Nie opowiem, bo z pewnoÊcià byÊ si´ obrazi∏... Chcesz zobaczyç projekt? Teraz?... Nie mam ˝adnych planów. OczywiÊcie, ˝e wpadn´. B´d´ za kwadrans... wb159 16.09.2006 14:11 Page 50 a n i 50 – Kajtek z∏ama∏ ∏ap´ – powiedzia∏a Ma∏gorzata i westchn´∏a cichutko. – Akurat teraz? Za trzy godziny mamy samolot. – Pawe∏ postawi∏ dwie torby podró˝ne w przedpokoju. Poszli do salonu. W terrarium, pod grubym konarem, siedzia∏ legwan; tylna ∏apa zwierz´cia by∏a nienaturalnie wykrzywiona i nabrzmia∏a. Pawe∏ dotknà∏ opuchlizny. Jaszczurka drgn´∏a; widaç by∏o, ˝e dotyk sprawia jej ból. – ¸adny poczàtek urlopu – zaklà∏ pod nosem. – Trzeba zrobiç przeÊwietlenie. Jak to si´ mog∏o staç? – Pewnie spad∏ z ga∏´zi i uderzy∏ w kuwet´. Albo w misk´ z jedzeniem – odpar∏ Pawe∏. – Mama koƒczy prac´ wieczorem. Jutro weêmie Kajtka i pojedzie z nim do kliniki. – Ale on nie mo˝e czekaç do jutra. Przecie˝ go boli. – Ma∏gorzata ze wspó∏czuciem spojrza∏a na pupila. – Nie przesadzaj. Weterynarz mówi∏ nam kiedyÊ, ˝e gady inaczej odczuwajà ból ni˝ ludzie. Sà bardziej odporne... – Skàd on, u licha, wie, co one czujà? – przerwa∏a mu zdenerwowana. – W d˝ungli jaszczurki nieraz ∏amià ∏apy i muszà sobie radziç... – W d˝ungli ˝yjà te˝ plemiona, które nieraz ∏apià gryp´ i tak˝e sobie jakoÊ radzà bez lekarza rodzinnego i apteki. Przypomn´ ci to, kiedy b´dziesz szuka∏ aspiryny – mrukn´∏a. – Prze∏ó˝my lot na jutro – poprosi∏a. – Wiem, ˝e jesteÊ do niego bardzo przywiàzana, ale spójrz na to racjonalnie... – W∏aÊnie to robi´ – wesz∏a mu w s∏owo. – JeÊli go teraz nie zawieziemy, b´dzie czeka∏ na pomoc ca∏à dob´. – Monika i Waldek zaraz b´dà na lotnisku. Jedziemy tylko na tydzieƒ. Chcesz urwaç z urlopu jeden dzieƒ? – Pawe∏ nachmurzy∏ si´. – JeÊli b´dzie trzeba, nawet dwa. – Pos∏uchaj, Gosiu. Mama jutro zawiezie go do kliniki... – Wiesz, jaka jest twoja mama. Nie czarujmy si´, oboje wiemy, ˝e nie lubi Kajtka. To i tak wielki sukces, ˝e karmi go, gdy wyje˝d˝amy. Ona odczuwa jakiÊ niewyt∏umaczalny l´k przed gadami – rzek∏a pospiesznie. – A zresztà nie chc´ jej obcià˝aç – doda∏a po chwili. – To twój legwan. Rób, co chcesz. Ja jad´ – wyrzuci∏ z siebie podenerwowanym g∏osem. – KupiliÊmy go razem. Ju˝ ci si´ znudzi∏? MyÊla∏am... – On nie mo˝e komplikowaç nam ˝ycia! – przerwa∏. – Tyle ceregieli o ∏ z jednym z∏amaniem. W Ameryce Po∏udniowej tysiàce jaszczurek zabijajà codziennie dla mi´sa i nikt si´ tym nie przejmuje. – Mów za siebie. – Spojrza∏a na niego z wyrzutem. – Wiesz, jak nale˝a∏oby podzieliç ludzi? Na wegetarian i ca∏à reszt´, która tylko udaje, ˝e kocha zwierz´ta. – Wiem. Ty jesteÊ cacy, bo ˝ywisz si´ korzonkami, a ja mordercà. Ju˝ mi to nieraz sugerowa∏aÊ. Ale ja ci nie przyrzeka∏em, ˝e po Êlubie zmieni´ filozofi´... – Nie rozumiesz... – zacz´∏a, ale nie pozwoli∏ jej skoƒczyç: – Zawsze mi wymawiasz, ˝e dziel´ ludzi na takich czy siakich. A tymczasem sama to robisz. – Wol´ swój podzia∏ ni˝ twój. Ty rozró˝niasz tylko prawic´ i lewic´. – Odwróci∏a si´ i podesz∏a do okna. – Naprawd´ chcesz zostaç? – spyta∏. – Tak – odpar∏a bez wahania. – Ja jad´. – Jedê, dam sobie rad´ – powiedzia∏a niemal szeptem; w jej g∏osie s∏ychaç by∏o nutk´ rozczarowania. – Nieraz ci´ nie rozumiem. On jest wa˝niejszy ni˝ ja? – Obaj jesteÊcie wa˝ni – powiedzia∏a, silàc si´ na spokój. – Jedê. Wiem, ˝e marzysz, by za∏o˝yç narty i od jutra szusowaç. Ostatnio ci´˝ko pracowa∏eÊ i zas∏u˝y∏eÊ na to. Do∏àcz´ do was. – To twoja ostateczna decyzja? – Pawe∏ uwa˝nie spojrza∏ na ˝on´, a kiedy kiwn´∏a g∏owà, wybuchnà∏: – A wi´c bàdê cholernym anio∏em stró˝em. Wyje˝d˝am. Spotkamy si´ w Innsbrucku. Wytar∏a ∏zy, które nagle pop∏yn´∏y jej po policzkach. Gdy wyszed∏, przynios∏a wiklinowy koszyk, wy∏o˝y∏a go r´cznikiem i ostro˝nie ulokowa∏a jaszczurk´ na dnie. – Bàdê dzielny, mój ma∏y. Zaraz sobie z tym poradzimy – szepn´∏a. By∏ wieczór, gdy wróci∏a do domu. D∏ugie oczekiwanie na przeÊwietlenie, a póêniej kolejka do chirurga niemal ca∏kowicie pozbawi∏y jà si∏. Wyj´∏a pupila z koszyka i z najwi´kszà delikatnoÊcià w∏o˝y∏a do terrarium. – SzeÊç tygodni w czymÊ takim... ¸adny gips – rzek∏a, patrzàc na unieruchomionà ∏ap´. – Biedny maluch. Kajtek powlók∏ si´ do miski i zaczà∏ ∏apczywie piç wod´. Dlaczego mamy jeszcze nie ma? Czemu Pawe∏ nie dzwoni? Jest a˝ tak na mnie z∏y? – pomyÊla∏a. 51 wb159 16.09.2006 14:11 Page 52 Nagle przypomnia∏a sobie, ˝e jadàc do kliniki, wy∏àczy∏a telefon. Si´gn´∏a po komórk´. Ledwie jà w∏àczy∏a, zaterkota∏ dzwonek. – Halo? – rzuci∏a do s∏uchawki. – Ma∏gosia? To ty...? – us∏ysza∏a roztrz´siony g∏os teÊciowej. – Ju˝ wiesz...? – O co chodzi? – Dzwoni´ z lotniska... Pawe∏... Samolot... Spad∏ zaraz po starcie... Wszyscy zgin´li... Ma∏gorzata usiad∏a na pod∏odze i ukry∏a twarz w d∏oniach. Jaszczurka patrzy∏a na swà panià spokojnymi, ∏agodnymi oczami. wb159 16.09.2006 14:11 Page 54 n i e z n a 54 Kamil poczu∏, ˝e ktoÊ za nim idzie. Przystanà∏. Obejrza∏ si´. W Êwietle ulicznej latarni ujrza∏ m∏odà kobiet´; mia∏a jasne, krótkie w∏osy, przeciws∏oneczne okulary i zwiewnà, bladoliliowà sukienk´. Przystan´∏a w chwil´ po tym, jak on si´ zatrzyma∏. – Czy my si´ znamy? – spyta∏, choç by∏ pewien, ˝e widzi jà pierwszy raz. Nie odpowiedzia∏a. Odwróci∏a twarz w stron´ pobliskiej rzeki, nad którà g´stnia∏ siny opar. Ruszy∏ przed siebie. Niemal natychmiast us∏ysza∏ za plecami cichy odg∏os kroków. Znów si´ zatrzyma∏. – Dlaczego pani za mnà idzie? – zapyta∏, równie zdumiony jak rozbawiony sytuacjà. Nieznajoma zdj´∏a okulary i spojrza∏a na niego; z jej oczu wyziera∏ smutek i jakaÊ trudna do nazwania t´sknota. Nie wiedzàc czemu, ruszy∏ w jej kierunku. I wtedy postaç kobiety zacz´∏a blaknàç, zacieraç si´, rozwiewaç... Nim si´ zbli˝y∏, znikn´∏a. Tylko w powietrzu unosi∏ si´ zapach orientalnych perfum. Gdzie˝ ona jest? – pomyÊla∏, rozglàdajàc si´. Poczu∏ dreszcz niepokoju i... obudzi∏ si´. By∏ mglisty, jesienny poranek. Zaparzy∏ kaw´ i z fili˝ankà stanà∏ w oknie swego nowoczesnego penthouse’a, by – jak co dzieƒ o tej porze – popatrzeç na rozciàgajàcà si´ w dole panoram´ miasta. Lubi∏ obserwowaç budzàce si´ do ˝ycia ulice albo spoglàdaç na rzek´, którà p∏yn´∏y statki; poranna krzàtanina dodawa∏a mu energii i mobilizowa∏a do rzucenia si´ w wir powszednich zaj´ç. Jednak dziÊ nie zauwa˝a∏ ca∏ego tego zgie∏ku, gdy˝ przed oczyma raz po raz stawa∏a mu kobieta ze snu. Nie przesta∏ o niej myÊleç tak˝e póêniej, gdy siedzàc za kierownicà swojej limuzyny, jecha∏ do pracy. Dopiero kiedy wchodzi∏ do biura, postaç kobiety z wolna si´ rozmy∏a, ust´pujàc miejsca licznym obowiàzkom, którym – jako prezes du˝ej agencji reklamowej – musia∏ poÊwi´ciç uwag´. By∏o wczesne popo∏udnie, gdy upora∏ si´ z najpilniejszymi sprawami. Wypi∏ kolejnà kaw´, po czym zajrza∏ do gabinetu wspólnika, by omówiç pomys∏, który poprzedniego dnia przyszed∏ mu do g∏owy. j o m a Aleksander w∏aÊnie Êl´cza∏ nad jakimiÊ papierami. – Dobrze, ˝e jesteÊ – rzek∏, uÊmiechajàc si´ szeroko. – Mam projekt umowy z Holendrami. To dobry kontrakt. Zarobimy na nim fortun´. – Nareszcie b´dziesz móg∏ kupiç wi´kszy dom. Eliza bardzo si´ ucieszy. – Kamil rozpià∏ koszul´ i rozluêni∏ krawat. – Tym bardziej ˝e coraz powa˝niej myÊlimy o dziecku. – Brawo! PowinniÊcie mieç dwoje... A jeszcze lepiej troje. – I kto to mówi! – zaÊmia∏ si´ Aleksander. – KtoÊ, kto bardzo lubi dzieciaki. – Wi´c pomyÊl o w∏asnych. – Kiedy znajd´ takà kobiet´ jak Eliza, b´d´ mia∏ ca∏à gromadk´. – A Izolda? – Znamy si´ ledwie trzy miesiàce. To zbyt krótko, by cokolwiek planowaç – odpar∏ Kamil po chwili namys∏u. I zmieniajàc wàtek, rzek∏: – Mam Êwietny pomys∏ na kampani´ reklamowà. Aleksander zabra∏ z biurka papiery. – Dam to prawnikom do przejrzenia i zaraz sobie pogadamy. Zniknà∏ za drzwiami. Kamil zaczà∏ przechadzaç si´ po gabinecie. Rzadko tu bywa∏; czu∏ si´ nieswojo w urzàdzonych z przepychem mieszczaƒskich wn´trzach, które tak lubi∏ jego wspólnik. Teraz, chcàc nie chcàc, mia∏ okazj´ przyjrzeç si´ ci´˝kiemu biurku z mnóstwem szuflad, obszernym pikowanym fotelom i kolekcji malachitowych figurek stojàcych na ozdobnym regale. Póêniej zaczà∏ oglàdaç zdj´cia oprawione w z∏ote ramki, wiszàce na jednej ze Êcian. Aleksander uwielbia∏ fotografowaç, dzi´ki czemu wszystkie wa˝niejsze wydarzenia w dziejach firmy zostawa∏y uwiecznione. By∏y tu wi´c fotki z przyj´ç rocznicowych, gwiazdkowych, wielkanocnych, a tak˝e wyjazdów szkoleniowych i integracyjnych. Zdj´ç by∏o du˝o, bo przez dziesi´ç lat istnienia agencji nazbiera∏o si´ mnóstwo okazji do upami´tnienia. Kamil uÊmiechnà∏ si´ z rozrzewnieniem. Niektórych imprez prawie nie pami´tam – pomyÊla∏. Nagle jego uwag´ zwróci∏a zawieszona w kàcie fotografia. Przedstawia∏a – jak wyjaÊnia∏ podpis – spotkanie gwiazdkowe sprzed dwóch lat. SpoÊród trzydziestu paru osób, stojàcych w trzech rz´dach 55 wb159 16.09.2006 56 14:11 Page 56 pod choinkà, jedna przyku∏a jego wzrok. Przyjrza∏ si´ uwa˝niej i... poczu∏, ˝e serce zabi∏o mu ˝ywiej. To by∏a dziewczyna z jego snu. Mia∏a jasne, krótkie w∏osy, przeciws∏oneczne okulary i bladoliliowà sukienk´. Zdjà∏ zdj´cie i d∏ugà chwil´ nie odrywa∏ od niego oczu. A wi´c musia∏a u nas pracowaç – pomyÊla∏, gdy˝ na tego typu spotkaniach nie bywa∏y osoby spoza firmy. Dlaczego jej nie pami´tam? Kim jest dziewczyna? CoÊ, czego nie potrafi∏ nazwaç, kaza∏o mu odpowiedzieç na to pytanie. Odpowiedzieç natychmiast. Nie rozumia∏ tego przymusu, ale nie zamierza∏ z nim walczyç. Odwiesi∏ zdj´cie na miejsce i wyszed∏ z pokoju. Na korytarzu spotka∏ Aleksandra. – Jutro pogadamy. Zapomnia∏em za∏atwiç wa˝nà spraw´ – rzuci∏ pospiesznie i udajàc, ˝e nie dostrzega zdumionej miny wspólnika, zniknà∏ w swoim gabinecie. Otworzy∏ komputer i zaczà∏ przeglàdaç firmowe archiwum w poszukiwaniu informacji o gwiazdkowej imprezie. Wiedzia∏, ˝e gdzieÊ musi byç lista goÊci, bo do tradycji nale˝a∏o wr´czanie Êwiàtecznych podarunków w postaci czeków pieni´˝nych, które by∏y ksi´gowane. Minà∏ d∏u˝szy czas, nim znalaz∏ potrzebne informacje. Wynika∏o z nich, ˝e w spotkaniu uczestniczy∏o trzydzieÊci pi´ç osób. Przebieg∏ wzrokiem nazwiska, skupiajàc si´ wy∏àcznie na kobietach; zaledwie trzech z nich nie móg∏ skojarzyç – to by∏y te, które pracowa∏y zbyt krótko, by je zapami´ta∏. Tajemnicza nieznajoma musia∏a byç jednà z nich. Otworzy∏ akta pierwszej; ekran wyÊwietli∏ dane personalne, a po chwili pojawi∏o si´ zdj´cie. – Bingo! – krzyknà∏ i uÊmiechnà∏ si´. Z ekranu patrzy∏y na niego b∏´kitne oczy, zamyÊlone i jakby nieobecne. – Helena Shuetz, specjalistka od prawa mi´dzynarodowego – przeczyta∏ pó∏g∏osem. – A wi´c pracowa∏a w dziale prawnym. Rzadko tam bywa∏; tà cz´Êcià firmy zarzàdza∏ Aleksander. Z jakàÊ trudnà do nazwania ekscytacjà przejrza∏ jej akta, ale niewiele si´ z nich dowiedzia∏. – Pomys∏owa, zdyscyplinowana, kreatywna – wylicza∏. – Pracowa∏a pi´ç miesi´cy i odesz∏a na w∏asnà proÊb´. Nagle poczu∏, ˝e musi z nià porozmawiaç. I to koniecznie dziÊ. Odszuka∏ w dokumentach numeru telefonu i adres. Zaraz jednak opad∏y go wàtpliwoÊci. I co jej powiem? – myÊla∏. ˚e mi si´ Êni∏a? ˝e nagle zapragnà∏em jà zobaczyç? Zaczà∏ si´ zastanawiaç, dlaczego w∏aÊciwie chce si´ z nià spotkaç, ale nie potrafi∏ tego wyt∏umaczyç. Czu∏ jedynie, ˝e musi spojrzeç w jej oczy, us∏yszeç jej g∏os... A jeÊli potraktuje to jako zaproszenie na randk´? – przemkn´∏o mu przez myÊl. Jeszcze raz popatrzy∏ na zdj´cie, po czym wy∏àczy∏ komputer. Zdecydowa∏, ˝e da sobie spokój i spróbuje zapomnieç o ca∏ym epizodzie. Aby nie myÊleç o Helenie, zajà∏ si´ pracà. Póêniej zadzwoni∏ do Izoldy, by zaprosiç jà na kolacj´, ale musia∏a pilnie wyjechaç z miasta w sprawach zawodowych, wi´c umówili si´ na nast´pny dzieƒ. By∏o póêne popo∏udnie, gdy wyszed∏ z biura. Postanowi∏ ominàç ruchliwe centrum i wróciç do domu trasà wprawdzie d∏u˝szà, ale za to pozbawionà ulicznych korków i bardziej malowniczà. Droga prowadzi∏a wÊród rzadko zabudowanych wzgórz, a póêniej opada∏a ku rzece i jakiÊ czas ciàgn´∏a si´ nad samà wodà. Gdy mija∏ starà przystaƒ, wiedziony jakimÊ niezrozumia∏ym impulsem spojrza∏ w kierunku pomostu. I w∏aÊnie wtedy spostrzeg∏ stojàcà nad brzegiem postaç. To by∏a Helena. Mia∏a t´ samà bladoliliowà sukienk´ i te same przeciws∏oneczne okulary. Sta∏a bez ruchu, wpatrzona w leniwy nurt. Gwa∏townie zwolni∏. Jadàc w Êlimaczym tempie, patrzy∏ jak urzeczony na smuk∏à sylwetk´ odcinajàcà si´ od atramentowej wody. Có˝ za przypadek – pomyÊla∏, czujàc niezrozumia∏à, narastajàcà z ka˝dà chwilà ekscytacj´. Zjecha∏ z drogi. Zaparkowa∏ auto przy jedynej rosnàcej tu k´pie drzew i spojrza∏ w stron´ rzeki. Ale brzeg by∏ pusty. Co si´ z nià sta∏o? – zdziwi∏ si´, gdy˝ przy Êcie˝ce wijàcej si´ wzd∏u˝ rzeki nie by∏o krzewów, pagórków ani ˝adnych zabudowaƒ, za którymi mo˝na by zniknàç. By∏ tylko rozsypujàcy si´ pomost, do którego dawniej przybija∏y barki. Nie namyÊlajàc si´, Kamil podbieg∏ do miejsca, gdzie dopiero co widzia∏ Helen´. Stanà∏, jeszcze raz si´ rozejrza∏, ale nie znalaz∏ nawet Êladu dziewczyny. Tylko w powietrzu unosi∏a si´ woƒ orientalnych perfum. A mo˝e kwiatów? 57 wb159 16.09.2006 14:12 Page 58 wb159 16.09.2006 60 14:12 Page 60 Przez ca∏y wieczór zmaga∏ si´ z wcià˝ narastajàcà ch´cià zatelefonowania do Heleny. W koƒcu podda∏ si´, tak bardzo pragnà∏ us∏yszeç jej g∏os. Si´gnà∏ po s∏uchawk´, postanawiajàc, ˝e nie wspomni jej ani o Ênie, ani o tym, ˝e widzia∏ jà nad rzekà. Powiem, ˝e mi∏o wspominam naszà wspó∏prac´, i spytam, czy nie zatrudni∏aby si´ na nowo – zdecydowa∏. Szybko wystuka∏ numer, zupe∏nie nie rozumiejàc dziwnego dr˝enia, które nieoczekiwanie zacz´∏o go przenikaç. Po chwili w s∏uchawce da∏ si´ s∏yszeç cichy g∏os. – Halo? – Czy pani Helena Shuetz? – spyta∏, starajàc si´ nadaç g∏osowi naturalny ton. – Jestem jej matkà. O co chodzi? – Chcia∏em porozmawiaç z pani córkà – rzek∏ niecierpliwie. – To niemo˝liwe. Helena nie ˝yje. Odesz∏a tydzieƒ temu. Wczoraj by∏ jej pogrzeb. Od∏o˝y∏ s∏uchawk´ i zastyg∏ w bezruchu, jakby nie rozumiejàc s∏ów, które us∏ysza∏. Min´∏a d∏uga chwila, nim otrzàsnà∏ si´ na tyle, by wstaç i si´gnàç po piwo. Nigdy nie wierzy∏ w sny, przeczucia, przepowiednie i wszelkie zjawiska nadprzyrodzone, tote˝ nie potrafi∏ pojàç zagadkowego splotu wydarzeƒ, którego by∏ nie tylko Êwiadkiem, ale i g∏ównym bohaterem. Nazajutrz odwo∏a∏ wszystkie poranne spotkania i pojecha∏ na drugi koniec miasta, by porozmawiaç z matkà Heleny. W obawie, ˝e mog∏aby nie zechcieç si´ z nim widzieç, nie zapowiedzia∏ si´ przez telefon. Zatrzyma∏ samochód przed niewysokà stylowà willà otoczonà zadbanym ogrodem. Zadzwoni∏ do furtki. Min´∏o sporo czasu, nim z domu wysz∏a drobna, przygarbiona kobieta; mia∏a zm´czone, podkrà˝one oczy i d∏ugi sweter, którym mimo ciep∏ego dnia szczelnie si´ owija∏a. – Jestem dawnym pracodawcà pani córki. Czy mo˝emy porozmawiaç? – spyta∏, gdy zbli˝y∏a si´ do niego. – To pan dzwoni∏ wczoraj wieczorem. – Pokiwa∏a g∏owà. – Poznaj´ po g∏osie. – To ja – przytaknà∏. – Przepraszam za najÊcie, ale chcia∏bym si´ upewniç, ˝e osoba, o której mówimy, to pani córka. – Pan te˝ nie mo˝e w to uwierzyç? – Z jej piersi doby∏o si´ ciche westchnienie. – Ka˝dy, kto jà zna∏, nie umie si´ pogodziç z jej Êmiercià. Szklanym wzrokiem popatrzy∏a daleko przed siebie. – Czy ma pani jej zdj´cie? – zapyta∏. – Sprzed pi´ciu, mo˝e szeÊciu lat – odpar∏a z namys∏em. – Helena nie lubi∏a si´ fotografowaç – doda∏a, po czym wesz∏a do domu. Wróci∏a, Êciskajàc w d∏oni fotografi´. Kamil niecierpliwie spojrza∏ na zdj´cie. – To ona – rzek∏ pe∏nym niedowierzania g∏osem. – Przepraszam, czy mog´ znaç pana nazwisko? – Kobieta przycisn´∏a fotografi´ do piersi, jakby ba∏a si´ jà utraciç. – Prosz´ wybaczyç, ale z tego wszystkiego zapomnia∏em si´ przedstawiç. Jestem Kamil Lintz. Prowadz´ agencj´ reklamowà. – Agencja Lintza? Pami´tam... Helena mile wspomina∏a prac´ w paƒskiej firmie. – Doprawdy? – zdumia∏ si´. Czemu wi´c si´ zwolni∏a? – pomyÊla∏. – Dlaczego pan o nià pyta? Czy ona czegoÊ... zaniedba∏a? – W oczach kobiety pojawi∏ si´ niepokój. – Wszystko w porzàdku. Helena by∏a bardzo dobrym pracownikiem. Wczoraj zatelefonowa∏em, by zapytaç, czy nie zechcia∏aby do nas powróciç. Starsza pani uÊmiechn´∏a si´ blado. – To by∏a dobra, solidna dziewczyna. W ka˝dej pracy zawsze jà chwalono... – urwa∏a. – Dlaczego ona to zrobi∏a? – wyrzuci∏a z siebie zduszonym g∏osem i jeszcze silniej przycisn´∏a zdj´cie do piersi. – Co zrobi∏a? – spyta∏, czujàc nag∏y, zagadkowy niepokój. Kobieta zawaha∏a si´. Zaraz jednak Êciszonym g∏osem wyjaÊni∏a: – Helena pope∏ni∏a samobójstwo. Mo˝e pan si´ domyÊla dlaczego? – Samobójstwo? – szepnà∏ z niedowierzaniem. – Nie pytam przez zwyk∏à ciekawoÊç. Ale chc´ wiedzieç, co takiego wydarzy∏o si´ w jej ˝yciu, ˝e postanowi∏a je zakoƒczyç? – Wytar∏a ∏zy, które nagle nap∏yn´∏y jej do oczu. – Wyglàda∏a na szcz´Êliwà. Nie skar˝y∏a si´... – Przykro mi, ale przez ten czas nie mia∏em z nià kontaktu. – Chcia∏abym tylko wiedzieç, dlaczego postanowi∏a odejÊç. – Powinna pani zapytaç przyjació∏ córki – rzek∏, choç by∏ pewien, ˝e to zrobi∏a. 61 wb159 16.09.2006 14:12 Page 62 – Mia∏a jednà przyjació∏k´. Mieszka obok. – Popatrzy∏a na sàsiedni dom. – Ale Laura by∏a tak samo zaskoczona jak ja. – Przykro mi – powtórzy∏, czujàc przyp∏yw nag∏ego smutku. – Gdybym móg∏ pani jakoÊ pomóc... – JeÊli kiedykolwiek pan si´ dowie, dlaczego to zrobi∏a, prosz´ daç mi znaç. – Obiecuj´ – odpar∏. – Czemu Helena nosi∏a przeciws∏oneczne okulary nawet zimà? – spyta∏, gdy˝ nurtowa∏o go to od chwili, gdy zobaczy∏ zdj´cie z imprezy gwiazdkowej. – Cz´sto cierpia∏a na migren´ i wtedy miewa∏a Êwiat∏owstr´t – odpar∏a kobieta, po czym skin´∏a g∏owà i wolno odesz∏a w kierunku domu. 62 Po przyjeêdzie do biura nie móg∏ skupiç si´ na pracy. Raz po raz wstawa∏, podchodzi∏ do okna i spoglàda∏ w niebo. Stara∏ si´ nie myÊleç o Helenie, ale jej obraz wcià˝ mia∏ przed oczyma. Ponadto coÊ mu mówi∏o, ˝e musi wyjaÊniç przyczyn´ tajemniczego samobójstwa. Nagle zapragnà∏ mieç jej zdj´cie. Ale nie to z firmowego archiwum, lecz to, które wisia∏o u Aleksandra, gdy˝ twarz w ciemnych okularach wyda∏a mu si´ bardziej fascynujàca. Postanowi∏ je zabraç z gabinetu wspólnika, gdy ten nie b´dzie patrzy∏. Nie namyÊlajàc si´, wzià∏ du˝à papierowà teczk´, w∏o˝y∏ do niej jakieÊ foldery i poszed∏ zrealizowaç swój zamys∏. W drzwiach gabinetu Aleksandra spotka∏ Stefani´, szefowà dzia∏u kadr. Spojrza∏a na niego, jak to mia∏a w zwyczaju, weso∏o i uwodzicielsko, lecz po chwili zmarszczy∏a czo∏o. – Czy coÊ si´ sta∏o, panie prezesie? – spyta∏a z zatroskanà minà. – Nic szczególnego – odpar∏, nie rozumiejàc pytania. – Nie wyglàda pan najlepiej. – Kiepsko dziÊ spa∏em. Chyba zanosi si´ na zmian´ pogody – rzek∏ wykr´tnie. – Gdzie mój szanowny wspólnik? – spyta∏, rozglàdajàc si´ po pustym gabinecie. – Pewnie skoczy∏ coÊ przekàsiç. – Znów si´ uÊmiechn´∏a. – Zostawi∏am mu dokumenty do podpisu – doda∏a i oddali∏a si´ do swego pokoju. Kamil zamknà∏ drzwi, po czym podszed∏ do Êciany, na której wisia∏y zdj´cia, lecz w tej samej chwili pojawi∏ si´ Aleksander. – CoÊ tak wczoraj nagle wybieg∏? Sta∏o si´ jakieÊ nieszcz´Êcie? – spyta∏. – Musia∏em pilnie zatelefonowaç do Izoldy – sk∏ama∏ Kamil. – Prze˝ywasz okres fascynacji. – Aleksander uÊmiechnà∏ si´ wyrozumiale. – Kiedy zar´czyny? – Jeszcze nie wiem. Ale b´dziesz pierwszym, który si´ o tym dowie. – Czekam z niecierpliwoÊcià. A teraz siadaj i opowiadaj o tym pomyÊle – powiedzia∏ Aleksander i zatopi∏ si´ w fotelu. – Dzi´ki, postoj´. Kamil niby przypadkiem spojrza∏ na Êcian´, którà zdobi∏y zdj´cia. Szybko przeÊlizgnà∏ si´ po nich wzrokiem i... zrobi∏ zdumionà min´, Fotografia znikn´∏a. W kàcie, gdzie jeszcze wczoraj wisia∏a, dziÊ by∏o puste miejsce. – Co zrobi∏eÊ z tà fotkà? – spyta∏, nie potrafiàc ukryç rozczarowania. – Z którà? – Aleksander zaciekawiony popatrzy∏ w stron´ Êciany. – Wczoraj wisia∏o tu zdj´cie z imprezy gwiazdkowej. Zabra∏eÊ je? – Wcià˝ wieszam tu jakieÊ zdj´cia, inne odnosz´ do domu. Mam ich tak wiele... Ale od tygodnia nic nie zmienia∏em. – JesteÊ pewien? – Najzupe∏niej pewien. To coÊ wa˝nego? – Aleksander pytajàco spojrza∏ na wspólnika. Odpowiedzià by∏a cisza. Mo˝e to jakaÊ intryga? – pomyÊla∏, gdy tylko wróci∏ do swego gabinetu. Zaraz jednak pokr´ci∏ g∏owà. To niedorzecznoÊç. Przecie˝ wszystko zacz´∏o si´ od snu. A jednak postanowi∏ si´ upewniç, ˝e Helena nie ˝yje. Otworzy∏ ksià˝k´ telefonicznà i zaczà∏ dzwoniç do kancelarii cmentarzy. Wkrótce zna∏ odpowiedê. Dziewczyna zosta∏a pochowana w po∏udniowej cz´Êci miasta. Mimo ˝e nie za∏atwi∏ jeszcze wszystkich spraw, wyszed∏ z pracy i pojecha∏ na cmentarz. Bez trudu odnalaz∏ grób. Po∏o˝y∏ wiàzank´ kwiatów i d∏ugi czas patrzy∏ na umieszczonà obok nazwiska fotografi´. – A wi´c nie ˝yjesz – szepnà∏. – Ale przecie˝ ci´ widzia∏em. A mo˝e to nie by∏aÊ ty? Postanowi∏, ˝e jeszcze raz musi si´ spotkaç z jej matkà. Chcia∏ opowiedzieç o tym, ˝e widzia∏ Helen´. I zapytaç, czy nie mia∏a ona siostry albo kuzynki, która by∏a do niej podobna. Pojecha∏ pod znany adres. Zatrzyma∏ samochód po drugiej stronie ulicy i ju˝ mia∏ wysiàÊç, gdy niespodziewanie otworzy∏y si´ drzwi i z domu wysz∏a matka Heleny w towarzystwie Stefanii. 63 wb159 16.09.2006 14:12 Page 64 A ta co tu robi? – pomyÊla∏ zaskoczony. Kobiety przez krótkà chwil´ rozmawia∏y, po czym Stefania wsiad∏a do samochodu i odjecha∏a, starsza pani zaÊ wesz∏a do sàsiedniego domu. Najpierw chcia∏ na nià poczekaç, ale w koƒcu zdecydowa∏, ˝e zadzwoni do niej wieczorem. 64 Helena nie mia∏a siostry ani ˝adnej kuzynki. Dowiedzia∏ si´ tego z krótkiej rozmowy telefonicznej z jej matkà. Mia∏ wprawdzie ochot´ powiedzieç, ˝e widzia∏ Helen´, ale w koƒcu z tego zrezygnowa∏. To by∏o tak nieprawdopodobne, ˝e sam nie móg∏ w to uwierzyç. Ledwie od∏o˝y∏ s∏uchawk´, u drzwi wejÊciowych zabrzmia∏ gong. To Izolda! – pomyÊla∏, gdy˝ dopiero teraz przypomnia∏ sobie, ˝e sà umówieni na kolacj´. Otworzy∏ drzwi i uÊmiechajàc si´ szeroko, uÊcisnà∏ dziewczyn´. Izolda wyglàda∏a jak zwykle rewelacyjnie, ale gdy na nià spojrza∏, niemal odruchowo porówna∏ jà do Heleny i pomyÊla∏, ˝e dziewczyna z fotografii mia∏a w sobie jakiÊ niezwyk∏y magnetyzm, którego pró˝no by szukaç u jego przyjació∏ki. – Zarezerwowa∏eÊ stolik? – Izolda wesz∏a do salonu i przejrza∏a si´ w lustrze. – Ca∏e popo∏udnie myÊla∏em, gdzie by tu pójÊç, ale nie mog∏em si´ zdecydowaç – sk∏ama∏. – Wi´c ja wybior´ – rzek∏a i nie odrywajàc wzroku od lustra, zacz´∏a poprawiaç fryzur´. – Wezm´ prysznic i za kwadrans b´d´ gotów – powiedzia∏, znikajàc w ∏azience. Wykàpa∏ si´, po czym owini´ty w szlafrok wszed∏ do garderoby. – Gustowne okulary – us∏ysza∏ za sobà g∏os Izoldy. Obejrza∏ si´ i... zagryz∏ nerwowo wargi, widzàc w d∏oni dziewczyny przeciws∏oneczne okulary; by∏y identyczne jak te, które nosi∏a Helena. – Pamiàtka po poprzedniej narzeczonej? – spyta∏a z przekàsem, patrzàc na niego uwa˝nie. – Skàd je masz? – zapyta∏ zmieszany. – Le˝a∏y w salonie na regale. Nie widzia∏am ich poprzednio – odpar∏a. – A to co? – doda∏a, podchodzàc do wieszaka. Na drà˝ku, pomi´dzy garniturami, wisia∏a bladoliliowa sukienka. – CoÊ takiego... Skàd... ona... tutaj? – wyjàka∏ zdumiony. – Spotykasz si´ z innà? Czu∏am to. Ale˝ z ciebie draƒ! – krzykn´∏a Izolda, po czym wysz∏a z mieszkania, g∏oÊno trzasnàwszy drzwiami. Nie pobieg∏ za nià. By∏ zbyt zdumiony, by ruszyç si´ z miejsca. Obudzi∏ si´ póênym rankiem, rozbity, oci´˝a∏y, z bólem g∏owy, co by∏o skutkiem za˝ycia du˝ej dawki Êrodka nasennego, bez którego nie móg∏by zmru˝yç oka. Nim zaparzy∏ kaw´, zajrza∏ do garderoby, jakby chcàc si´ upewniç, ˝e to, co pami´ta∏ z poprzedniego wieczoru, zdarzy∏o si´ naprawd´. Bladoliliowa sukienka wisiad∏a mi´dzy garniturami, okulary zaÊ le˝a∏y na szafce. – Kto móg∏ je podrzuciç? Kiedy? I w jakim celu? – po raz nie wiadomo który zada∏ sobie te pytania. Klucz do mieszkania mia∏a jedynie Rogalska – kobieta, którà od lat zatrudnia∏ jako pomoc domowà. Uwa˝a∏ jà za jednà z najsolidniejszych osób, z jakimi kiedykolwiek si´ zetknà∏, i by∏ pewien, ˝e nie da∏aby si´ wplàtaç w wymierzonà przeciw niemu intryg´. Na wszelki wypadek postanowi∏ do niej zadzwoniç. Rogalska, mimo i˝ poprzedniego popo∏udnia sprzàta∏a mieszkanie, nie natkn´∏a si´ ani na okulary, ani na sukienk´. A wi´c ktoÊ je podrzuci∏, kiedy jej ju˝ nie by∏o. To musia∏o byç tu˝ przed moim powrotem – pomyÊla∏. Po przyjÊciu do biura zajrza∏ do Stefanii, chcia∏ bowiem wybadaç, skàd zna matk´ Heleny. Jednak Stefanii nie by∏o; wzi´∏a dzieƒ urlopu na za∏atwienie wa˝nych spraw rodzinnych. Zamknà∏ si´ wi´c w gabinecie i zaczà∏ myÊleç, co powinien zrobiç, by wyjaÊniç zagadk´. Szybko doszed∏ do wniosku, ˝e przede wszystkim musi potwierdziç, i˝ Helena rzeczywiÊcie pope∏ni∏a samobójstwo. Nie zwlekajàc, zatelefonowa∏ do znajomego detektywa i poleci∏, by ten pobuszowa∏ w policyjnych aktach, a ponadto ustali∏, gdzie Helena pracowa∏a ostatnio. Wkrótce zna∏ odpowiedê: Helena odebra∏a sobie ˝ycie i nikt co do tego nie mia∏ wàtpliwoÊci. Ponadto dowiedzia∏ si´, ˝e ostatnimi czasy by∏a zatrudniona w centrali jednego z najwi´kszych banków i przyjaêni∏a si´ z niejakà Magdalenà, z którà pracowa∏a w jednym dziale. Postanowi∏ jeszcze dziÊ spotkaç si´ z dziewczynà. Magdalena by∏a szczup∏à, trzydziestoparoletnià blondynkà, jakby ˝ywcem wyj´tà z najnowszego ˝urnala. 65 wb159 16.09.2006 66 14:12 Page 66 – To by∏ dla mnie szok – rzek∏a, zapalajàc papierosa. – Helena by∏a niezwykle sympatycznà dziewczynà... Zawsze radosna, pe∏na nowych pomys∏ów... Wyglàda∏a na szcz´Êliwà... – Wi´c co si´ sta∏o? Nieuleczalna choroba? Depresja? – zgadywa∏. – Nie wyglàda∏a na chorà. – Zdecydowanie potrzàsn´∏a g∏owà. – Dlaczego wi´c to zrobi∏a? – Nie wiem. Zna∏am jà od niedawna. Ale zawsze by∏o w niej tyle ˝ycia. Kiedy coÊ si´ nie uk∏ada∏o, mówi∏a, ˝e to minie, ˝e wszystko b´dzie dobrze. By∏a urodzonà optymistkà. Ka˝dy to panu powie... – Ka˝dy? – Ka˝dy z naszych znajomych. SpotykaliÊmy si´ w „Stokrotce”. To taki sympatyczny pub niedaleko stàd. – Kocha∏a si´ w kimÊ? – Nie wiem. Nigdy tego nie mówi∏a. Pod tym wzgl´dem by∏a dziwnie skryta. Gdy kiedyÊ jà zapyta∏am, czy ma kogoÊ, rozeÊmia∏a si´, ale nie pociàgn´∏a wàtku. – A mo˝e jednak zosta∏a zamordowana? Mo˝e ktoÊ upozorowa∏ jej Êmierç? – Wie pan, jak zgin´∏a? Zaskoczy∏o go to pytanie. Nie przysz∏o mu do g∏owy, by spytaç o to swego informatora. By∏ pewien, ˝e za˝y∏a Êrodki nasenne, sàdzi∏ bowiem, ˝e kobiety zwykle w ten sposób rozstajà si´ z ˝yciem. – Uton´∏a. W´dkarze widzieli, jak staje na pomoÊcie i skacze... Nikt nie próbowa∏ jej ratowaç... Nie by∏o odwa˝nego... – Uton´∏a w rzece? – spyta∏, tkni´ty niejasnym przeczuciem. – Tak. Przy starej przystani. Wie pan, gdzie to jest? Poczu∏ nieprzyjemny dreszcz, który przebieg∏ mu wzd∏u˝ kr´gos∏upa. – Wiem – odpar∏ niemal szeptem. – Przepraszam, ˝e pytam... – Magdalena spojrza∏a na niego badawczo. – Czy pan i Helena...? – nie dokoƒczy∏a, jakby nagle uÊwiadamiajàc sobie niestosownoÊç pytania. – Nic nas nie ∏àczy∏o – odpar∏. – Ale czuj´, ˝e musz´ wyjaÊniç zagadk´ jej Êmierci. – To dla pana a˝ tak wa˝ne? – A dla pani nie? W koƒcu si´ przyjaêni∏yÊcie. – Teraz to ju˝ nie ma znaczenia. – Zgasi∏a papierosa i opuÊci∏a g∏ow´. – Z kim mog´ porozmawiaç o Helenie? – Chyba tylko z Arturem – odrzek∏a bez wahania. – On si´ w niej podkochiwa∏. Jest barmanem w „Stokrotce”... Zaparkowa∏ auto niemal przed samym pubem i ruszy∏ w kierunku otwartych drzwi, z których dobiega∏a muzyka. Ju˝ mia∏ wejÊç do Êrodka, gdy jego wzrok przyciàgn´∏a witryna usytuowanego tu˝ obok sklepu odzie˝owego. Spojrza∏ na ekspozycj´ i... stanà∏ jak ra˝ony gromem. Na wystawie, mi´dzy ró˝nymi ubiorami, le˝a∏a dobrze mu znana bladoliliowa sukienka. Nie wiedzàc czemu, wszed∏ do sklepu. Natychmiast podesz∏a do niego ekspedientka. – Dzieƒ dobry panu – rzek∏a z uÊmiechem. – Czy narzeczona zadowolona z prezentu? – Nie rozumiem. – Spojrza∏ na nià zdumiony. – Wczoraj kupi∏ pan u nas liliowà sukienk´. Dla narzeczonej... – Kupi∏em? Jest pani pewna? – przerwa∏ z niedowierzaniem. – Poznaj´ pana – odpar∏a. – Kupi∏ pan te˝ przeciws∏oneczne okulary. Dokona∏ p∏atnoÊci kartà... – Kiedy dok∏adnie tu by∏em? – Wczoraj, póênym popo∏udniem. Czy coÊ si´ sta∏o? – zaniepokoi∏a si´, widzàc, ˝e twarz jej rozmówcy robi si´ nienaturalnie blada. – Wszystko w porzàdku. Kamil odwróci∏ si´ i szybko wyszed∏ ze sklepu. Czu∏ w g∏owie niewyobra˝alny zam´t. Robi∏em tu zakupy? Dlaczego nic nie pami´tam? Mo˝e powinienem iÊç do psychiatry? – pytania lotem b∏yskawicy przemyka∏y mu przez g∏ow´. A mo˝e sprzedawczyni si´ myli∏a? Mo˝e to by∏ ktoÊ bardzo do mnie podobny? Wróci∏ do sklepu, zapyta∏ o cen´ sukienki i okularów, po czym pobieg∏ do najbli˝szego oddzia∏u banku, by sprawdziç, czy jego konto zosta∏o obcià˝one takà sumà. Urz´dniczka potwierdzi∏a transakcj´. Wyszed∏ z banku, usiad∏ na ∏awce i usi∏ujàc uspokoiç myÊli, patrzy∏ na pierwsze spadajàce liÊcie. Min´∏a godzina, nim och∏onà∏. Nie chcàc wracaç do domu, poszed∏ do „Stokrotki” i przez reszt´ wieczoru rozmawia∏ najpierw z barmanem, póêniej zaÊ z innymi osobami, które zna∏y Helen´. Niestety, nikt 67 wb159 16.09.2006 14:12 Page 68 nawet si´ nie domyÊla∏, co mog∏o jà pchnàç do ostatecznego kroku. 68 Rankiem, ledwie wszed∏ do biura, wezwa∏ do siebie Stefani´. Przysz∏a natychmiast, usiad∏a i spojrza∏a na niego niepewnie. – Musimy szczerze porozmawiaç – rzek∏, patrzàc jej prosto w oczy. Zmiesza∏a si´. – Porozmawiaç o Helenie Shuetz – wyjaÊni∏, by rozwiaç jej wàtpliwoÊci. – Tak myÊla∏am – szepn´∏a i spuÊci∏a wzrok. – Pami´tam jà – powiedzia∏a po d∏u˝szej chwili. Na jej twarzy pojawi∏ si´ cieƒ smutku. Ale towarzyszy∏o mu te˝ inne uczucie, którego Kamil nie potrafi∏ nazwaç. – Zna∏a jà pani dobrze, prawda? – Raczej s∏abo. Nie przyjaêni∏yÊmy si´... A szkoda – doda∏a niemal szeptem. Spojrza∏ na nià uwa˝nie i nagle... zobaczy∏ w jej oczach niezg∏´biony ból. – Zna pani jej matk´? Odwiedza∏a jà pani po Êmierci Heleny? – By∏am u niej raz. WczeÊniej jej nie zna∏am. Zadzwoni∏a do mnie do kadr i... – Zadzwoni∏a? Kiedy? – To by∏o tego dnia, gdy pan u niej by∏. Po pana wyjÊciu zatelefonowa∏a i spyta∏a, czy pami´tam Helen´. Potwierdzi∏am. Chcia∏a wiedzieç, dlaczego pan si´ nià interesuje, ale nie umia∏am jej tego wyjaÊniç. Pyta∏a te˝, czy Helena przyjaêni∏a si´ z kimÊ z naszej firmy. – ZamyÊli∏a si´ na chwil´. – W czasie rozmowy wspomnia∏am, ˝e w pokoju pana Aleksandra wisi zdj´cie, na którym jest Helena. Zacz´∏a mnie o nie b∏agaç. Zdj´∏am je wi´c ze Êciany i zawioz∏am jej do domu. Wiem, ˝e nie powinnam by∏a tego robiç, ale ona tak mnie prosi∏a... Helena nie znosi∏a si´ fotografowaç... Ta kobieta prawie nie ma zdj´ç córki... – Rozumiem. – Kamil pokiwa∏ g∏owà. – Zapomnijmy o tym. Niech to zostanie mi´dzy nami. – Dzi´kuj´. – Jaka by∏a Helena? Lubi∏a jà pani? O˝ywi∏a si´. – Lubi∏am, i to bardzo. Mo˝e dlatego, ˝e mia∏a nienaganne maniery i niespotykany dziÊ styl. A mo˝e dlatego, ˝e zawsze by∏a niepoprawnà optymistkà. – To dziwne, ale zupe∏nie jej nie pami´tam – westchnà∏. – Nie zauwa˝a∏ jej pan. To by∏o widaç. – Co pani chce przez to powiedzieç? – By∏a w panu zakochana. To te˝ by∏o widaç. – Zakochana? – Ze zdziwieniem spojrza∏ na Stefani´. – Skàd pani to wie? Czy Helena si´ zwierza∏a? – Ona nie by∏a z tych, co si´ komukolwiek zwierzajà. By∏a skryta. Ale nie umia∏a ukryç swego uczucia. Zawsze patrzy∏a na pana w szczególny sposób. Tak patrzà tylko zakochane kobiety. Podziwia∏a pana. ˚al mi jej by∏o, kiedy mija∏ pan jà oboj´tnie... Przepraszam, ˝e to mówi´, ale to mia∏a byç szczera rozmowa... Nic nie odpowiedzia∏. By∏ zaskoczony. I zdumiony. Dopiero po d∏u˝szym czasie zapyta∏: – Dlaczego si´ zwolni∏a? – Mówi∏a, ˝e znalaz∏a lepiej p∏atnà prac´. Ale nie wiem, czy to by∏ prawdziwy powód. – Czy póêniej kiedykolwiek jà pani widzia∏a? – Nie. Ale nieraz mi jej brakowa∏o. Mia∏a w sobie tyle radoÊci ˝ycia... I niespotykanego czaru... – urwa∏a. Wyj´∏a z torebki chusteczk´ i dyskretnie wytar∏a oczy. – Prosz´ wracaç do pracy – rzek∏. Odetchn´∏a g∏´boko, jakby zrzucajàc z piersi niewidzialny ci´˝ar. Wsta∏a. Ju˝ mia∏a ruszyç do wyjÊcia, gdy nagle wypad∏a jej z ràk torebka i niemal ca∏a jej zawartoÊç wysypa∏a si´ na pod∏og´. Schyli∏ si´, by pomóc pozbieraç drobiazgi, i... nagle znieruchomia∏; mi´dzy rozrzuconymi przedmiotami by∏y okulary, takie same jak te, które nosi∏a Helena. – Bardzo stylowe – rzek∏ zmieszany. – Te˝ tak pomyÊla∏am, gdy zobaczy∏am je w sklepie – powiedzia∏a, po czym szybko pozbiera∏a rzeczy i wysz∏a z gabinetu. Wracajàc do domu, zatrzyma∏ samochód i poszed∏ w kierunku starej przystani. Zapada∏ zmierzch. Usiad∏ i d∏ugi czas spoglàda∏ na wolno p∏ynàcà rzek´. Dopiero gdy zrobi∏o si´ ciemno, wyjà∏ telefon, by zadzwoniç do Izoldy i wyjaÊniç ca∏e nieporozumienie. Ale zaraz z tego zrezygnowa∏. Poczu∏, ˝e z ich zwiàzku nic nie b´dzie. Mo˝e dlatego, ˝e nagle zrozumia∏, i˝ nie pasujà do siebie. A mo˝e dlatego, ˝e przed oczyma wcià˝ widzia∏ twarz Heleny. 69 wb159 16.09.2006 14:12 Page 70 o p i e 70 – One sà przera˝ajàce. Im d∏u˝ej na nie patrz´, tym gorzej si´ czuj´. – Alicja odesz∏a od okna, ci´˝ko opad∏a na fotel i zacz´∏a masowaç skronie. – O czym mówisz? – spyta∏ Konrad, wchodzàc do salonu z dzbankiem porannej kawy. – O posà˝kach. Stojà w oknie naprzeciwko – odpar∏a znu˝onym g∏osem. – Mówi∏am ci o nich przed snem. – Wybacz, kochanie, ale nie pami´tam. By∏em wczoraj bardzo zm´czony – rzek∏, nalewajàc kaw´ do fili˝anek. – Co z tymi posà˝kami? – Pierwszy pojawi∏ si´ przedwczoraj, drugi wczoraj, a trzeci dziÊ... – urwa∏a; przez jej twarz przemknà∏ cieƒ niepokoju. Si´gnà∏ po fili˝anki; jednà poda∏ Alicji, a z drugà podszed∏ do okna i jakby od niechcenia popatrzy∏ na kamienic´ stojàcà po drugiej stronie ulicy. W oknie usytuowanym vis- à-vis ich okien sta∏y trzy du˝e posà˝ki. – I to one tak ci´ denerwujà? – spyta∏ z rozbawieniem. – Nie Êmiej si´. – W g∏osie Alicji s∏ychaç by∏o napi´cie wymieszane z niepokojem. – Kiedy na nie patrz´, przechodzà mnie dreszcze... Robi mi si´ duszno... Mam zawroty g∏owy... – Odstawi∏a fili˝ank´, podciàgn´∏a kolana pod brod´ i skuli∏a si´ w sobie. Spojrza∏ na nià uwa˝niej: mia∏a bladà cer´, szare podkówki pod oczami i lekko zm´tnia∏e oczy. – Mo˝e wezwaç lekarza? – spyta∏ z troskà. Pokr´ci∏a g∏owà i skuli∏a si´ jeszcze bardziej. – Nie czuj´ si´ a˝ tak êle. Tylko kiedy podchodz´ do okna, opuszczajà mnie si∏y. Te posà˝ki majà w sobie coÊ... – zamyÊli∏a si´, szukajàc w∏aÊciwego s∏owa. – CoÊ bardzo z∏ego – doda∏a po d∏u˝szym zastanowieniu. – Ale˝, kochanie. To tylko zwyk∏e figurki. Nie zawracaj sobie nimi g∏owy. – UÊmiechnà∏ si´ i poca∏owa∏ jà. Zmarszczy∏a czo∏o, zamyÊli∏a si´. – Wydajà mi si´ dziwnie znajome. GdzieÊ ju˝ je widzia∏am – rzek∏a pó∏g∏osem. – To repliki posàgów z Wyspy Wielkanocnej. – Masz racj´. ˚e te˝ od razu nie skojarzy∏am! – To nie jest twój najlepszy dzieƒ. – Znów si´ uÊmiechnà∏. – Po∏ó˝ si´, odpocznij, obejrzyj telewizj´... Chwyci∏a si´ za g∏ow´. – Dra˝ni mnie ta muzyka! Jest upiorna! – krzykn´∏a roztrz´sionym g∏osem. – Czy on musi ˝ebraç akurat tutaj? k u n – Kto? – JakiÊ kolorowy. Od dwóch dni tu przychodzi i gra. Konrad dopiero teraz uÊwiadomi∏ sobie, ˝e choç okna sà zamkni´te, z ulicy dobiegajà dêwi´ki. WczeÊniej ich nie s∏ysza∏. A mo˝e nie zwróci∏ na nie uwagi? Zaciekawiony wyjrza∏ przez okno. Na chodniku po przeciwnej stronie ulicy siedzia∏ m´˝czyzna i gra∏ na flecie zawodzàcà pieʃ. Muzyka brzmia∏a obco, pe∏no w niej by∏o dysonansów, a jednak czu∏o si´, ˝e nuty ∏àczy ze sobà jakaÊ niezwyk∏a, urzekajàca harmonia. – To w∏aÊnie sà cienie mieszkania na starówce, o których ci wczeÊniej mówi∏em. Trzeba przywyknàç do turystów, grajków, ha∏asów z knajpek... – ¸atwo ci mówiç – przerwa∏a. – Ca∏ymi dniami jesteÊ poza domem i nie musisz tego wszystkiego s∏uchaç. – Taka praca – usiad∏, wzià∏ jà za r´k´. – DziÊ te˝ musz´ wyjÊç. Za godzin´ mam spotkanie z klientem. Wiem, ˝e nie powinienem zostawiaç ci´ samej... – Nic mi nie b´dzie. – Nieoczekiwanie si´ rozpogodzi∏a. – Pewnie wkrótce poczuj´ si´ lepiej. – Na pewno dasz sobie rad´? – Tak – odpar∏a bez namys∏u. – Tylko powiedz mu, ˝eby stàd poszed∏. Jest tyle innych ulic. Ta muzyka rozstraja mi nerwy – doda∏a i znów zacz´∏a masowaç skronie. – Pogadam z nim. – Najlepiej daj mu jakieÊ pieniàdze. Wtedy ci´ pos∏ucha. Poszed∏ si´ ubraç. Gdy wychodzi∏ z garderoby, zobaczy∏, ˝e Alicja robi sobie drinka. To go zdziwi∏o, bo nie pami´ta∏, by kiedykolwiek pi∏a w ciàgu dnia. – Alkohol z samego rana? – spyta∏, nie kryjàc zaskoczenia. Drgn´∏a, jakby przy∏apana na czymÊ wstydliwym. – Kiepsko si´ czuj´ – odpar∏a, uÊmiechem tuszujàc zmieszanie. – Nie pij zbyt du˝o. – Tylko kropelk´. – Unios∏a dwa palce niczym harcerka sk∏adajàca przyrzeczenie. Poca∏owa∏ jà i zbieg∏ po schodach. Nim wsiad∏ do samochodu, podszed∏ do muzyka. M´˝czyzna mia∏ jasnobràzowà skór´ i rysy ni to Maorysa, ni to Polinezyjczyka. By∏ w trudnym do okreÊlenia wieku: móg∏ mieç równie 71 wb159 16.09.2006 14:12 Page 72 dobrze trzydzieÊci jak pi´çdziesiàt lat. Twarz, szyj´ i r´ce pokrywa∏y mu barwne tatua˝e. Siedzia∏ oparty o Êcian´ domu, gra∏ i patrzy∏ przed siebie szklanym, nieruchomym wzrokiem. Konrad usi∏owa∏ go zagadnàç, ale tamten nie reagowa∏; widaç by∏o, ˝e jego myÊli b∏àdzà po najdalszych zakamarkach mózgu. A mo˝e wszechÊwiata? Pewnie czymÊ si´ naszprycowa∏ – pomyÊla∏ Konrad. Gdy wraca∏ wieczorem, muzyka nie by∏o. Jednak wchodzàc do bramy, us∏ysza∏ g∏os fletu grajàcego znajomà zawodzàcà pieʃ; dêwi´ki nie dobiega∏y z jednego miejsca, tylko unosi∏y si´ woko∏o, jakby powietrze by∏o nimi wype∏nione. Przystanà∏, by pos∏uchaç niezwyk∏ej muzyki, lecz ta zacz´∏a cichnàç i po chwili rozp∏yn´∏a si´ w ulicznym zgie∏ku. Alicj´ zasta∏ w ∏ó˝ku. Nie czu∏a si´ dobrze, ale nie chcia∏a, by wzywa∏ lekarza. Ca∏y wieczór sp´dzili oglàdajàc telewizj´. Póêniej poszli spaç. 72 Konrad obudzi∏ si´ i spojrza∏ na zegarek; dochodzi∏a szósta. Przez ca∏à noc dr´czy∏y go koszmary. Tak by∏ nimi zm´czony, ˝e mimo wczesnej pory postanowi∏ wstaç. Alicji nie by∏o w ∏ó˝ku. Znalaz∏ jà w salonie stojàcà przy oknie. – Jak si´ czujesz, kochanie? – spyta∏. Przez d∏ugà chwil´ milcza∏a. Dopiero gdy si´ do niej przytuli∏, westchn´∏a i spojrza∏a mu w oczy. – Sà cztery – rzek∏a dr˝àcym g∏osem. Nie by∏ jeszcze na tyle przytomny, by skojarzyç, o czym mówi. – Nie rozumiem – powiedzia∏, usi∏ujàc zebraç myÊli. – Mówi´ o posà˝kach – szepn´∏a zapatrzona przed siebie. Podà˝y∏ za jej wzrokiem. W zamglonym Êwietle poranka spostrzeg∏, ˝e w oknie naprzeciwko ktoÊ dostawi∏ kolejny posà˝ek i – tak jak poprzednie – zwróci∏ go twarzà w stron´ ich salonu. – One majà w sobie coÊ makabrycznego – rzek∏a, ledwie poruszajàc ustami; w napi´tym, ochryp∏ym g∏osie brzmia∏ zabobonny l´k. – Uspokój si´, kochanie. – Przesunà∏ policzkiem po jej w∏osach. – Po prostu ktoÊ kolekcjonuje te figurki. Kupuje i dostawia. – One mnie zabijà – szepn´∏a i nagle zadr˝a∏a, jakby przestraszona w∏asnymi s∏owami. W tej samej chwili zabrzmia∏y znajome dêwi´ki fletu. – Znów tu jest. On mnie przeÊladuje. – Gwa∏townym gestem zas∏oni∏a okno. – Nie wytrzymam tego. Wyprowadzam si´ – doda∏a i pobieg∏a do garderoby. – Dokàd pójdziesz? Mieszkanie, które wynajmowa∏aÊ, jest zaj´te... – MyÊl´, ˝e uda mi si´ znaleêç coÊ odpowiedniego – rzek∏a, si´gajàc po walizk´. – Na razie zatrzymam si´ w hotelu. – Zaczekaj. Porozmawiam z policjà. Mo˝e b´dà mieli jakiÊ sposób, by pozbyç si´ tego grajka. – I zrobisz coÊ z tymi posà˝kami? – Spojrza∏a na niego b∏agalnie. – Zorientuj´ si´, kto tam mieszka. I poprosz´, by nie wystawia∏ ich w oknie – obieca∏. – JesteÊ kochany. – Odetchn´∏a z widocznà ulgà. – Troch´ mi wstyd, ˝e zawracam ci g∏ow´ moimi dziwactwami, ale to dla mnie bardzo wa˝ne. Objà∏ jà i wtuli∏ si´ w jej w∏osy. – Przecie˝ obieca∏em, ˝e b´d´ si´ tobà opiekowa∏. Bez wzgl´du na wszystko. A poza tym ka˝dy ma jakieÊ dziwactwo – doda∏ po chwili. – Dzi´kuj´ – szepn´∏a. Chcia∏a jeszcze coÊ powiedzieç, ale nagle wysun´∏a si´ z jego obj´ç i upad∏a na ziemi´. Zaniós∏ jà do sypialni i po∏o˝y∏ na ∏ó˝ku. – Bo˝e, moja g∏owa – j´kn´∏a. – Le˝ i nie wstawaj. Zadzwoni´ po lekarza. – Nie chc´ lekarzy – zaprotestowa∏a s∏abym g∏osem. – Obejrzy ci´ mój doktor. To uroczy cz∏owiek. Znam go od lat... 73 Doktor Elsman, starszy, siwiejàcy m´˝czyzna, promieniowa∏ niezwykle przyjaznà aurà. Przez kwadrans bada∏ Alicj´. Póêniej wyszed∏ z sypialni i stawiajàc na fotelu swà walizeczk´, rzek∏: – Usn´∏a. By∏a bardzo spi´ta, wi´c da∏em jej coÊ na uspokojenie. – Co z nià? – zapyta∏ Konrad. – To mi wyglàda na zm´czenie, a nawet wyczerpanie. Nie mo˝na jednak wykluczyç poczàtków jakiejÊ choroby. Zaproponowa∏em, by pojecha∏a do kliniki na kilkudniowà obserwacj´, ale kategorycznie si´ sprzeciwi∏a. – Nie cierpi szpitali. Jak wi´kszoÊç ludzi. – Nigdy przedtem nie miewa∏a takich stanów? – Znamy si´ od niedawna, ale zawsze tryska∏a zdrowiem. I znakomitym humorem. – Czy kiedykolwiek zauwa˝y∏ pan w jej zachowaniu coÊ niepokojàcego? – Od wczoraj odnosz´ wra˝enie, ˝e z psychikà Alicji jest coÊ nie tak. – Czym to si´ objawia? – Ma l´ki... – A konkretnie? wb159 16.09.2006 74 14:12 Page 74 – Mo˝e to dziwne, ale boi si´ tych posà˝ków. – Konrad odsunà∏ zas∏on´. Doktor opar∏ si´ o parapet i spojrza∏ we wskazanym kierunku. Na jego twarzy odbi∏o si´ zdziwienie. – Stra˝nicy czy mo˝e raczej opiekunowie Wyspy Wielkanocnej. Ciekawe... – ZamyÊli∏ si´. – Jak by∏em ch∏opcem, marzy∏em, by zostaç podró˝nikiem... Interesowa∏em si´ etnografià... Gdy po raz pierwszy zobaczy∏em zdj´cia tych posàgów, by∏em oczarowany... Przyzna pan, ˝e jest w nich coÊ magicznego... – Dla mnie to tylko zwyk∏e rzeêby. – Konrad wzruszy∏ ramionami. – Sà wspania∏e. – Doktor nie odrywa∏ oczu od posà˝ków. – Zawsze wzbudza∏y we mnie respekt, choç nigdy si´ ich nie ba∏em. – Alicja ma na ich punkcie fobi´. Odkàd si´ pojawi∏y, twierdzi, ˝e wywierajà na nià fatalny wp∏yw. Mo˝e to poczàtek choroby umys∏owej? – zaniepokoi∏ si´. – To nie to. – Elsman zaprzeczy∏ ruchem g∏owy. – Czy ma pan wrogów? – spyta∏ nieoczekiwanie. – Dlaczego pan pyta? – Konrad uwa˝nie spojrza∏ na goÊcia. – Przecie˝ pan mnie zna. Jakich wrogów mo˝e mieç zwyk∏y agent ubezpieczeniowy? Doktor zamrucza∏ coÊ pod nosem i machnà∏ r´kà, dajàc do zrozumienia, by nie braç sobie do serca tego, co przed chwilà powiedzia∏, g∏oÊno zaÊ rzek∏: – Prosz´ jeszcze dziÊ wykupiç lekarstwa. A poza tym niech pan jutro wyjedzie z narzeczonà na kilka dni, najlepiej nad morze. To powinno jej pomóc. – Jutro nie mog´. Mam wa˝ne spotkanie. Mo˝e pojutrze...? – Im szybciej, tym lepiej – rzek∏ doktor i poch∏oni´ty myÊlami ruszy∏ do drzwi. Alicja zbudzi∏a si´ dopiero póênym popo∏udniem. Poprosi∏a o kaw´, po czym stan´∏a w drzwiach sypialni i przez chwil´ nas∏uchiwa∏a. – Poszed∏? – spyta∏a z dajàcym si´ wyczuç l´kiem. – Doktor? – Chodzi o muzyka – odpar∏a zniecierpliwiona. Konrad dopiero teraz uÊwiadomi∏ sobie, ˝e nie s∏yszy dêwi´ków fletu. Podszed∏ do okna. – Nie ma go – oznajmi∏. – By∏eÊ na policji? – Spojrza∏a na niego uwa˝nie. – Wybacz, kochanie, ale nie mia∏em kiedy. – Bezradnie roz∏o˝y∏ r´ce. – Musia∏em wykupiç lekarstwa i zrobiç zakupy. Póêniej rozmawia∏em z klientami, którzy jak na z∏oÊç dzwonili niemal co chwila. Ale jak tylko pojawi si´ ten grajek, Êciàgn´ tu ca∏y posterunek. Daj´ s∏owo. – Dzi´kuj´. – UÊmiechn´∏a si´ blado. – Jak si´ czujesz? – Ju˝ lepiej. Mam nadziej´, ˝e do jutra b´d´ zdrowa. Chcia∏ odsunàç story i wpuÊciç do salonu troch´ Êwiat∏a dziennego, ale podbieg∏a i chwyci∏a go za r´k´. – B∏agam, nie ods∏aniaj okna! – krzykn´∏a. – W porzàdku – zgodzi∏ si´, zaskoczony jej reakcjà. – Dowiadywa∏eÊ si´, kto tam mieszka? – Zrobi´ to jeszcze dziÊ. – Idê do tego cz∏owieka i ka˝ mu schowaç posà˝ki. JeÊli tego nie zrobi, wyprowadz´ si´ – rzek∏a z histerià w g∏osie. – JeÊli ci´ to uspokoi, pójd´ od razu. Tymczasem weê lekarstwa... Kamienica by∏a stara i od dawna nieremontowana; nale˝a∏a do tych domów, które nie przyciàgajà uwagi turystów i znane sà jedynie mieszkaƒcom z sàsiedztwa. Konrad wszed∏ do bramy. W pó∏mroku dostrzeg∏ kobiet´, która podpierajàc si´ laskà, wychodzi∏a z klatki schodowej. – Mieszka pani w tym domu? – zagadnà∏, a widzàc, ˝e kiwn´∏a g∏owà, spyta∏: – Zna pani ludzi z pierwszego pi´tra? Okna z ˝ó∏tymi zas∏onami – doda∏ dla uÊciÊlenia. – Nikt tam nie mieszka. Lokal jest do wynaj´cia. Przed bramà wisi kartka – odrzek∏a. – Kto jest w∏aÊcicielem? – Pan Starowiejski. Trzyma∏ mieszkanie dla córki, ale wyjecha∏a do Australii i ju˝ tam zosta∏a. On mieszka na parterze, pod ósmym. Mo˝e pan Êmia∏o iÊç, staruszek rzadko wychodzi z domu. Odszuka∏ mieszkanie i zadzwoni∏ do drzwi. Czeka∏ d∏u˝szy czas, nim w progu pojawi∏ si´ przygarbiony m´˝czyzna o rzadkich w∏osach i g´stej siatce zmarszczek na po˝ó∏k∏ej twarzy. – Pan pewnie w sprawie mieszkania? – spyta∏ i zakaszla∏ g∏oÊno. – Szukam czegoÊ odpowiedniego – sk∏ama∏ Konrad. – Niech je pan obejrzy. – Staruszek poda∏ mu klucze. – Nie b´d´ panu towarzyszy∏, bo mam chory kr´gos∏up i pierwsze pi´tro to dla mnie Himalaje. – W mieszkaniu nie ma nikogo? 75 wb159 16.09.2006 76 14:12 Page 76 – Nikogo. – M´˝czyzna znów zakaszla∏. – Poprzedni lokatorzy wyprowadzili si´ miesiàc temu. Dziwni ludzie. Wynajmowali mieszkanie przesz∏o rok, a˝ tu nagle w ciàgu kilku godzin spakowali walizki i odeszli. Bez s∏owa wyjaÊnienia. – I zaraz doda∏: – JeÊli si´ panu spodoba, omówimy warunki. Konrad podzi´kowa∏ i wszed∏ na pi´tro. Gdy w∏o˝y∏ klucz do zamka, okaza∏o si´, ˝e drzwi sà otwarte. Nacisnà∏ klamk´. W tej samej chwili po jego skórze przebieg∏ nieznany dreszcz. Zaraz te˝ pojawi∏a si´ myÊl, ˝e nie powinien tam wchodziç. Zawaha∏ si´. Bardzo chcia∏ obejrzeç to mieszkanie, ale czu∏ jakàÊ dziwnà si∏´, która nie pozwala∏a mu wejÊç i która w u∏amku sekundy sparali˝owa∏a mi´Ênie. Zdumiony, stojàc sztywno, zastanawia∏ si´, co wywo∏a∏o t´ niezwyk∏à reakcj´, ale ˝adne racjonalne wyjaÊnienie nie przysz∏o mu do g∏owy. Nagle tajemnicza si∏a ustàpi∏a. Odetchnà∏ g∏´boko i ostro˝nie pchnà∏ drzwi. Mieszkanie by∏o du˝e, Êwie˝o odnowione i ca∏kowicie pozbawione sprz´tów. Zajrza∏ do salonu, gdzie spodziewa∏ si´ znaleêç posà˝ki, ale parapet by∏ pusty. Obszed∏ powoli ka˝dy kàt, jakby szukajàc Êladów czyjejÊ obecnoÊci, jednak nie znalaz∏ nic, co by przyciàgn´∏o jego uwag´. Wsz´dzie panowa∏a cisza, powietrze zaÊ by∏o sklejone duchotà i bezruchem, charakterystycznymi dla niezamieszkanych pomieszczeƒ. Zszed∏ na dó∏. – Mieszkanie by∏o otwarte – rzek∏, oddajàc klucze. – Kilka dni temu oglàda∏ je pewien goÊç i pewnie zapomnia∏ zamknàç. Ale to drobiazg. Jak pan widzia∏, nie ma tam niczego wartoÊciowego. Konrad chcia∏ zapytaç, jak wyglàda∏ ów cz∏owiek, ale ba∏ si´, ˝e staruszek zacznie coÊ podejrzewaç. Wi´c niby od niechcenia rzuci∏: – Zapomnia∏ zamknàç? Pewnie jakiÊ m∏ody, roztargniony artysta? – Wr´cz przeciwnie. – Staruszek zaniós∏ si´ kaszlem. Dopiero po d∏ugiej chwili powiedzia∏: – To by∏ lekarz: starszy, dystyngowany, bardzo kulturalny. Szuka∏ mieszkania dla córki. Tak przynajmniej mówi∏. Ale kto go tam wie? Mo˝e rozglàda∏ si´ za gniazdkiem dla kochanki? Mia∏ przyjÊç nazajutrz, ale widaç zrezygnowa∏. No to jak, bierze pan? – Troch´ dla mnie za du˝e. – Konrad uk∏oni∏ si´ i wróci∏ do domu. Alicj´ zasta∏ le˝àcà w sypialni na pod∏odze. By∏a nieprzytomna. Niespokojnie potrzàsa∏a g∏owà i wyrzuca∏a z siebie potoki niezrozumia∏ych s∏ów. Zadzwoni∏ po doktora, po czym próbowa∏ jà ocuciç, lecz jego zabiegi nie przynios∏y skutku. Elsman przyjecha∏ natychmiast. Ledwie spojrza∏ na Alicj´, zdecydowa∏: – Trzeba zaraz umieÊciç jà w klinice. Wezw´ karetk´. – Si´gnà∏ po telefon i zaczà∏ nerwowo wystukiwaç numer. Konrad popatrzy∏ na doktora; jego poÊpiech bardzo go zaniepokoi∏. – Jest a˝ tak êle? – spyta∏, lecz nie doczeka∏ si´ odpowiedzi. Gdy zabierano Alicj´, chcia∏ z nià jechaç, jednak Elsman go powstrzyma∏. – Niech pan zostanie w domu. Dziewczyna jest w dobrych r´kach. Zaraz zajmà si´ nià nasi najlepsi specjaliÊci. – Co jej mo˝e byç? – spyta∏ Konrad, gdy zostali sami. – Nie jestem jasnowidzem. Ale miejmy nadziej´, ˝e wszystko b´dzie dobrze. Konrad podszed∏ do okna i odsunà∏ story. – Tak si´ ba∏a tych posàgów – rzek∏ zamyÊlony. – Chodzi o stra˝ników wyspy? – G∏os doktora nieoczekiwanie przycich∏. – Odkrywcy Wyspy Wielkanocnej te˝ si´ bali. Podobno przez wiele dni do nich nie podchodzili, czujàc niewyt∏umaczalny l´k. – Stanà∏ obok gospodarza. – Nie ma ich – stwierdzi∏, patrzàc w okno naprzeciwko. – Znikn´∏y – przytaknà∏ Konrad i opowiedzia∏ o swej wizycie w pustym mieszkaniu. – Ale to przecie˝ niemo˝liwe, by jakieÊ figurki mia∏y wp∏yw na ludzi – doda∏ na zakoƒczenie. – Opowiem panu legend´, którà czyta∏em jako ch∏opiec. – Elsman odszed∏ od okna i zaczà∏ przechadzaç si´ po salonie. – Ponoç dawno temu Wyspa Wielkanocna sàsiadowa∏a z innà wyspa. Mieszkaƒcy obydwu ˝yli ze sobà w pokoju przez wiele stuleci. Jednak pewnego razu plemi´ zaludniajàce t´ drugà wysp´ napad∏o i ograbi∏o tubylców. Ataki zacz´∏y si´ powtarzaç. Najeêdêcy byli liczniejsi, wi´c ci z Wyspy Wielkanocnej stali na z góry przegranej pozycji. Nie wiedzàc, co robiç, zacz´li b∏agaç bogów o ratunek. I sta∏ si´ cud. Najwy˝szy kap∏an mia∏ widzenie: objawi∏ mu si´ jeden z bogów, który kaza∏ wyrzeêbiç kilka posàgów i postawiç w ÊciÊle okreÊlonych miejscach nad brzegiem oceanu. Wyspiarze pracowali dzieƒ i noc, ryjàc kamienne g∏owy zgodnie z zaleceniami bóstwa. Póêniej ka˝dà z rzeêb ustawili twarzà w kierunku wrogiej wyspy, a mówiàc ÊciÊlej, w kierunku wulkanu zajmujàcego jej centralnà cz´Êç. Podobno posàgi emitowa∏y tajemnicze promienie, które w krótkim czasie doprowadzi∏y do erupcji wulkanu i zniszczenia tamtej wyspy. W nast´pnych latach tubylcy wyrzeêbili mnóstwo podobnych posàgów, by podzi´kowaç bogom za cudowne ocalenie. – Tajemnicze promieniowanie? To niewiarygodne. – Konrad pokr´ci∏ g∏owà. 77 wb159 16.09.2006 78 14:12 Page 78 – S∏ysza∏ pan o promieniowaniu kszta∏tów? – Elsman spojrza∏ na gospodarza, a gdy ten zaprzeczy∏, rzek∏: – Wszystkie figury, bry∏y geometryczne, nawet narysowane, emitujà promieniowanie o okreÊlonej cz´stotliwoÊci i mocy, co mo˝e oddzia∏ywaç na organizmy pozytywnie lub negatywnie. Chodzi nie tylko o kszta∏t przedmiotu, ale te˝ o materia∏, z jakiego zosta∏ wykonany. O leczniczej mocy piramid czy szklanych kul pewnie pan s∏ysza∏. – Tak, choç uwa˝am, ˝e to zabobon. – Plemiona murzyƒskie i indiaƒskie, tak˝e australijscy aborygeni, od wieków sporzàdzajà talizmany, które pomagajà w ró˝nych sytuacjach ˝yciowych. Ale potrafià te˝ robiç amulety emitujàce szkodliwe promieniowanie i obdarowujà nimi swych wrogów. To wiedza stara jak Êwiat. Na niej opiera si´ powszechnie znane feng shui. – W ustach lekarza brzmi to niewiarygodnie – zdumia∏ si´ Konrad. – MyÊli pan, ˝e ktoÊ usi∏uje nam zaszkodziç? – To w∏aÊnie próbowa∏em panu powiedzieç poprzednim razem. Ale ba∏em si´, ˝e weêmie mnie pan za durnia. Jako naukowiec nie powinienem wierzyç w magi´. A tymczasem z ka˝dym rokiem wierz´ w nià coraz mocniej. Dlatego radzi∏em, byÊcie paƒstwo wyjechali. ˚a∏uj´, ˝e od razu nie opowiedzia∏em tej legendy. Mo˝e to by pana sk∏oni∏o do wyjazdu? – Trudno mi w to wszystko nie wàtpiç. – Konrad sceptycznie pokr´ci∏ g∏owà. – Gdyby to by∏a prawda, ja tak˝e by∏bym chory. – Mo˝e temu komuÊ chodzi∏o tylko o Alicj´? – rzek∏ doktor. – Niech pan weêmie coÊ na sen i pójdzie do ∏ó˝ka. O szóstej zaczynam dy˝ur w klinice. Zadzwoni´ do pana. Dêwi´k telefonu wyrwa∏ Konrada z p∏ytkiego, niespokojnego snu. Âwita∏o. Zerwa∏ si´ z ∏ó˝ka i si´gnà∏ po s∏uchawk´. – Pana narzeczona zmar∏a w nocy. Przykro mi – us∏ysza∏ g∏os doktora Elsmana. – Ale dlaczego? – wyjàka∏, choç zdawa∏ sobie spraw´, ˝e nie us∏yszy odpowiedzi. – Wszystkiego dowiemy si´ dopiero z autopsji. Na razie wiem tylko, ˝e nagle zacz´∏a jej rosnàç temperatura i nic nie da∏o si´ zrobiç. Konrad bàknà∏ coÊ do s∏uchawki i wróci∏ do ∏ó˝ka. Przez godzin´, mo˝e dwie le˝a∏ bez ruchu i bezmyÊlnie patrzy∏ w sufit. Do rzeczywistoÊci przywróci∏ go dopiero dzwonek, który zabrzmia∏ w przedpokoju. Poczàtkowo nie zamierza∏ otwieraç, ale ktoÊ, kto postanowi∏ z∏o˝yç mu wizyt´, nie rezygnowa∏. Zebra∏ wi´c wszystkie si∏y i otworzy∏ drzwi. W progu sta∏ m´˝czyzna w Êrednim wieku. – Jestem z policji – rzek∏, pokazujàc legitymacj´. – Czy zna pan niejakà Gertrud´ Kralik? Konrad zamyÊli∏ si´, usi∏ujàc z pok∏adów pami´ci wydobyç us∏yszane nazwisko, ale po d∏u˝szym zastanowieniu pokr´ci∏ g∏owà. – Nie znam – odpar∏ krótko. Policjant wszed∏ do mieszkania, wyjà∏ zdj´cie i pokaza∏ je gospodarzowi. Na fotografii by∏a Alicja. Konrad stwierdzi∏ to dopiero po chwili, gdy˝ mia∏a w∏osy innej d∏ugoÊci i innego koloru, odmienny makija˝, a poza tym ró˝ni∏a si´ jeszcze kilkoma szczegó∏ami, które trudno by∏o okreÊliç na pierwszy rzut oka. – To Alicja Molina. Moja narzeczona. Pozna∏em jà dwa miesiàce temu – odpar∏, nie kryjàc zdumienia. – Molina? Tak si´ panu przedstawi∏a? – Policjant pokiwa∏ g∏owà. – Cz´sto zmienia∏a nazwisko. WpadliÊmy na jej Êlad przypadkiem. Rozpozna∏a jà piel´gniarka z kliniki. Gertruda Kralik zamordowa∏a jej syna. Fala goràca przetoczy∏a si´ po ciele Konrada. – Co pan mówi? – rzek∏, obrzucajàc goÊcia zaskoczonym spojrzeniem. – To oszustka. Poznawa∏a m´˝czyzn, rozkochiwa∏a ich w sobie, a póêniej okrada∏a i zabija∏a. Dzia∏a∏a od kilku lat razem ze swym narzeczonym. Szukamy go. – To niemo˝liwe... – MieliÊcie w najbli˝szym czasie kupiç dom? – Tak. W∏aÊnie gromadzi∏em pieniàdze. – Op∏ata mia∏a byç wniesiona gotówkà u notariusza wskazanego przez sprzedawc´? – To prawda. – Scenariusz by∏ zawsze jeden: wielka mi∏oÊç, kupno domu, gotówka, fa∏szywy notariusz... – Policjant schowa∏ zdj´cie. – Musi pan, niestety, z∏o˝yç zeznania. Prosz´ przyjÊç jutro na posterunek. – Poda∏ wizytówk´ i uk∏oni∏ si´. – Przyjd´. – Konrad skinà∏ g∏owà, zamknà∏ drzwi i ci´˝ko usiad∏ na pod∏odze w przedpokoju. Dopiero po d∏u˝szym czasie na tyle doszed∏ do siebie, by zaparzyç kaw´. Gdy wchodzi∏ do kuchni, wyda∏o mu si´, ˝e s∏yszy znajome dêwi´ki fletu. Podszed∏ do okna i rozejrza∏ si´ w poszukiwaniu grajka, ale ulica by∏a pusta. Wkrótce muzyka ucich∏a. A mo˝e jej nie by∏o? Mo˝e tylko mu si´ zdawa∏o? 79 wb159 16.09.2006 14:12 Page 80 wb159 16.09.2006 14:12 Page 82 m a n s 82 Sta∏a wpatrzona w kàt pokoju, gdzie na du˝ym ∏ó˝ku spa∏ ojciec. Nieregularny, Êwiszczàcy oddech unosi∏ klatk´ piersiowà m´˝czyzny. Starszy pan gas∏; Êmiertelna choroba z dnia na dzieƒ znaczy∏a jego cia∏o coraz g∏´bszym pi´tnem. Jednak twarz mia∏ spokojnà. Zastanawia∏a si´, czy to wp∏yw morfiny, czy mo˝e przeczucie lepszego Êwiata, do którego powoli odchodzi∏. Westchn´∏a. D∏ugo przyglàda∏a si´ miniaturowym trój˝aglowcom, parostatkom, fantazyjnemu globusowi, mapom rozwieszonym na Êcianach i innym marynistycznym skarbom, które gromadzi∏ latami z prawdziwie ˝eglarskà pasjà. Ostatnio nie mia∏a zbyt wielu okazji, by je podziwiaç; ojciec nie lubi∏, gdy ktoÊ wchodzi∏ do jego królestwa, jakim by∏ pokój na poddaszu. Dawniej wszystkie te skarby znajdowa∏y si´ w saloniku na parterze, lecz na staroÊç, wkrótce po Êmierci ˝ony, ojciec przeniós∏ swe ukochane bibeloty do du˝ego pokoju na mansardzie i tam te˝ zamieszka∏. Mawia∏, ˝e z ludêmi jest jak z rzeczami, które sà ju˝ niepotrzebne, a do których ma si´ sentyment; nie wyrzuca si´ ich, tylko wynosi na strych, by le˝a∏y tam bezu˝yteczne, czekajàc na ostateczny koniec. Odkàd zamieszka∏ na poddaszu, nie chcia∏, by go odwiedzano. Ch´tnie goÊci∏ jedynie Krisa, bo wnuk by∏ jego oczkiem w g∏owie. Ch∏opiec zaglàda∏ tu niemal codziennie, wiedzàc, ˝e zawsze mo˝e liczyç na porcj´ s∏odyczy – które obaj lubili – i na kolejnà niezwyk∏à opowieÊç o egzotycznych làdach i przygodach wilków morskich. Opar∏a si´ o parapet, popatrzy∏a na morze i daleki port. Widok by∏ imponujàcy, choç panoram´ przes∏ania∏ nieco pieƒ starego klonu rosnàcego tu˝ za oknem. Ojciec nigdy nie pozwoli∏ go wyciàç: wierzy∏, ˝e drzewo jest oparciem dla domu, rodziny, interesów... Ot, jeden z tysiàca przesàdów, do których jako córka ˝eglarza przywyk∏a z biegiem lat. Zerkn´∏a przez stojàcà na statywie lunet´; jakiÊ statek wyp∏ywa∏ w nowy rejs. Nagle zapragn´∏a znaleêç si´ na pok∏adzie i pop∏ynàç... Jak najdalej stàd. Us∏ysza∏a kroki. Drgn´∏a, ale nie obejrza∏a si´. Wiedzia∏a, ˝e to móg∏ byç tylko Tom. Kris jeszcze spa∏. – PrzemyÊla∏aÊ to? – spyta∏. „To” – pomyÊla∏a. Nie powiedzia∏: eutanazja. W rozmowach, jakie toczyli od paru dni, skrz´tnie omijali to s∏owo. Nape∏nia∏o ich przera˝eniem. Ka˝dego dnia wi´kszym. Jednak z ich a r d a dwojga to ona by∏a bardziej przera˝ona. Bo to ona musia∏a podjàç ostatecznà decyzj´. „Guz jest nieuleczalny. Poza tym wda∏a si´ martwica stopy, która b´dzie post´powaç w kierunku biodra. Ma silny organizm, mo˝e wi´c d∏ugo opieraç si´ Êmierci, a my b´dziemy amputowaç nog´. Po kawa∏ku... To mo˝e trwaç miesiàc, dwa... Jego cierpienie nie ma sensu” – zabrzmia∏y jej w g∏owie s∏owa lekarza. Jaka by by∏a wola ojca? Nie wiedzia∏a. Nigdy na ten temat nie rozmawiali. JakoÊ si´ nie sk∏ada∏o. Pewnie dlatego, ˝e w rodzinie wszyscy odchodzili nagle: atak serca, wylew... Teraz nie mog∏a go spytaç. Starszy pan nic nie rozumia∏. Choroba zaatakowa∏a mózg... Popatrzy∏a na Êpiàcego. Zagryz∏a wargi. – Dobrze – rzek∏a nieoczekiwanie nawet dla samej siebie. – Niech to si´ wreszcie skoƒczy. – Zadzwoni´ do doktora Stevena. Zrobimy to tutaj. Twój ojciec nie lubi∏ szpitali. – Tylko nie tu – zaprotestowa∏a. – Zawieziemy go na oddzia∏... Jeszcze dziÊ... Nie chc´, aby Kris... Wesz∏a do domu, za nià wsunà∏ si´ Tom. By∏a zm´czona, przyt∏oczona myÊlami, rozbita. Posz∏a do kuchni zaparzyç herbat´. Z pokoju wyjrza∏ Kris. – ZostawiliÊcie dziadka w szpitalu? – zdziwi∏ si´. – Kiedy wróci? Podesz∏a do niego, poca∏owa∏a, przytuli∏a. – Umar∏? – Oczy ch∏opca zrobi∏y si´ szklane. – ˚yje... Tylko troch´ inaczej... B´dzie z góry patrzy∏ na ciebie... I opiekowa∏ si´... – szepta∏a urywanymi zdaniami. Chcia∏a jeszcze coÊ dodaç, by go pocieszyç, ale nie rzek∏a nic; czu∏a, ˝e jej s∏owa brzmià ma∏o przekonujàco. Wypi∏a herbat´, wzi´∏a tabletk´ na uspokojenie. Póêniej posz∏a na mansard´. Ale zaraz zamkn´∏a drzwi i zbieg∏a po schodach. – Tom – rzek∏a. – Musimy uporzàdkowaç pokój. Rozdamy rzeczy ojca, pomalujemy Êciany... Zamieszka tam Kris... Za cztery miesiàce idzie do szko∏y i przyda mu si´ wi´cej przestrzeni. – MyÊla∏em, ˝e chcesz zostawiç wszystko po staremu. Ten pokój ma swój styl... – Zbyt du˝o tam drobiazgów... – przerwa∏a. – Nie mam czasu ich czyÊciç, odkurzaç... Zostawimy tylko lunet´... Mo˝e coÊ jeszcze... Na pamiàtk´... 83 wb159 16.09.2006 84 14:12 Page 84 Rozejrza∏a si´; po raz pierwszy od wielu dni na jej twarzy pojawi∏ si´ uÊmiech. Podoba∏ si´ jej nowy kolor Êcian, nowe meble, dywan... Jednak najmilszy wydawa∏ si´ zapach Êwie˝oÊci. – MyÊlisz, ˝e dziadek nie b´dzie si´ gniewa∏, ˝e teraz ja tu zamieszkam? – spyta∏ Kris. – OczywiÊcie, ˝e nie. Przecie˝ bardzo ci´ kocha∏. Z pewnoÊcià by si´ ucieszy∏... Z pewnoÊcià si´ cieszy – poprawi∏a si´. Stan´∏a w oknie i popatrzy∏a na zamglone Êwiat∏a portu. Wiatr wiejàcy od rana wcià˝ przybiera∏ na sile. Stary klon szumia∏. W parapet b´bni∏ deszcz. Usiad∏a na ∏ó˝ku i poczeka∏a, a˝ Kris uÊnie. Póêniej zesz∏a do salonu. Po Êmierci ojca czu∏a straszliwà pustk´. Chcia∏a porozmawiaç z Tomem, przytuliç si´ do niego, ale drzema∏ przed telewizorem. Nie majàc ˝adnych pilnych zaj´ç, pokr´ci∏a si´ po domu, po czym wysz∏a, by zamknàç okiennice. Wraca∏a, gdy wyjàtkowo silny podmuch wiatru uderzy∏ w drzewo. Klon zako∏ysa∏ si´. Po chwili rozleg∏ si´ suchy trzask. Pieƒ p´k∏ jak zapa∏ka i drzewo osun´∏o si´ na dach; upad∏o na t´ cz´Êç domu, gdzie by∏a mansarda. Powietrzem targnà∏ odg∏os p´kajàcych belek stropowych, brz´k szk∏a... Krzykn´∏a przera˝ona. Wbieg∏a do domu. – Co si´ sta∏o? – Tom sta∏ i patrzy∏ na nià zaspanym, zdezorientowanym wzrokiem. – Drzewo... Dach... Kris...! – zawo∏a∏a urywanym g∏osem i pobieg∏a na gór´. Tom ruszy∏ za nià. Otworzyli drzwi i zamarli z przera˝enia. Ich oczom ukaza∏ si´ zarwany sufit, p´kni´ta Êciana, sterta desek, papy, dachówek... I wsz´dzie pe∏no py∏u... ¸ó˝ko, w którym spa∏ Kris, by∏o przysypane. Jak w amoku rzucili si´ na ratunek. Up∏yn´∏y d∏ugie minuty, nim spod zwa∏ów drewna i gruzu wydobyli ch∏opca. By∏ martwy. wb159 16.09.2006 14:12 Page 86 o c a l 86 Poczu∏ szarpni´cie – znak, ˝e czasza spadochronu otworzy∏a si´ bez przeszkód. Spojrza∏ w dó∏; pod nogami rozciàga∏a si´ zaÊnie˝ona bezkresna przestrzeƒ, poprzecinana licznymi grzebieniami gór. Powoli rozejrza∏ si´, szukajàc spadochronu przyjaciela, ale go nie znalaz∏; pomyÊla∏, ˝e pewnie ma go gdzieÊ za plecami. B∏ysn´∏o, po niebie przetoczy∏ si´ grzmot; to samolot, którym odbywali eksperymentalny lot, eksplodowa∏. Prysn´liÊmy dos∏ownie w ostatniej chwili – pomyÊla∏, obserwujàc grzyb czarnego dymu. W pierwszym odruchu, chcàc zgadnàç, co by∏o powodem jednoczesnej awarii wszystkich czterech silników, zamierza∏ przeanalizowaç ostatnie chwile przed wypadkiem, ale zaraz z tego zrezygnowa∏. Pami´ta∏, ˝e wskazania by∏y prawid∏owe i nic nie zapowiada∏o katastrofy. Przyczyn´ mog∏o ustaliç wy∏àcznie badanie zapisu czarnej skrzynki. – ˚e te˝ musia∏o si´ to staç nad samym biegunem! Szlag by to... – zaklà∏ pó∏g∏osem, jednoczeÊnie manewrujàc linkami, by ominàç przybli˝ajàce si´ z ka˝dà chwilà ostre kraw´dzie ska∏. – Dobrze, ˝e zdà˝yliÊmy nadaç SOS. Inaczej byÊmy przepadli. Wylàdowa∏ bez przeszkód. Odpià∏ spadochron i popatrzy∏ na niedalekie stalowoszare zbocze, pod którym p∏onà∏ wrak samolotu. Póêniej rozejrza∏ si´ w poszukiwaniu Patryka. I zaraz si´ zaniepokoi∏, nigdzie bowiem nie dostrzeg∏ pomaraƒczowej czaszy spadochronu. Brnàc przez Ênieg, wszed∏ na najbli˝szy pagórek i jeszcze raz potoczy∏ wzrokiem po okolicy. Up∏yn´∏a d∏u˝sza chwila, nim zauwa˝y∏ le˝àcy na Êniegu zarys ludzkiej postaci. Nie by∏o jednak spadochronu. – Nie otworzy∏ si´ – szepnà∏ ze zgrozà i niemal p´dem ruszy∏ w kierunku przyjaciela. Wiedzia∏, ˝e nie musi si´ spieszyç, bo takiego upadku nikt nie jest w stanie prze˝yç. A jednak szed∏ co tchu, liczàc na cud. Ale cud si´ nie zdarzy∏. Zrozumia∏ to kilka minut póêniej, gdy stwierdzi∏, ˝e Patryk nie ˝yje. Za∏amany usiad∏ obok le˝àcego i d∏ugi czas wpatrywa∏ si´ w zastyg∏à twarz. Poczu∏ ∏zy sp∏ywajàce po policzkach. P∏aka∏ po raz pierwszy od kilkunastu lat, kiedy to straci∏ w wypadku ˝on´ i nienarodzone dziecko. Dlaczego on, a nie ja? – pomyÊla∏ w pewnej chwili. Kilka dni temu Patryk skoƒczy∏ trzydziestk´. By∏ wspania∏ym facetem. Mia∏ dla kogo ˝yç... Traktowa∏ Patryka jak syna. Dawniej uczy∏ go pilota˝u, od kilku lat obla- o n y tywali nowe maszyny. Razem sp´dzili w chmurach setki godzin. Z˝yli si´ tak bardzo, ˝e bez chwili wahania gotowi byli oddaç za siebie ˝ycie. Takich przyjació∏ znaleêç mo˝na jedynie w starych opowieÊciach. – Jak ja to powiem Justynie? – rzek∏ pó∏g∏osem i chwyci∏ si´ za g∏ow´. Przed oczami stan´∏a mu ˝ona przyjaciela z dopiero co narodzonym synkiem. To by∏o najszcz´Êliwsze ma∏˝eƒstwo, jakie zna∏. A zna∏ ich wiele. Westchnà∏, jakby dêwignà∏ jakiÊ niewyobra˝alny ci´˝ar. I nagle poczu∏ na barkach pi´çdziesiàtk´, którà niedawno przekroczy∏. Poczu∏ si´ stary. Zagryz∏ wargi i zapatrzy∏ si´ przed siebie. Do przytomnoÊci przywróci∏o go dotkliwe zimno. Spojrza∏ na termometr umieszczony na r´kawie: wskazywa∏ minus trzydzieÊci stopni Celsjusza. Wiedzia∏, ˝e choç Êmig∏owiec ratunkowy jest ju˝ w drodze, mo˝e si´ go spodziewaç dopiero za kilka godzin. Musia∏ podejÊç do wraku samolotu, poczekaç, a˝ dogaÊnie, po czym wcisnàç si´ w jakiÊ ocala∏y fragment, owinàç spadochronem i przetrzymaç siarczysty mróz. Przyniós∏ swój spadochron i przykry∏ nim Patryka, by ∏atwiej mo˝na by∏o znaleêç cia∏o. Póêniej w∏o˝y∏ na plecy spadochron przyjaciela i ruszy∏ w drog´. Przedziera∏ si´ przez zaspy wzd∏u˝ wysokiej skalnej Êciany. Po raz pierwszy od lat szepta∏ modlitw´: nie modli∏ si´ jednak ani za siebie, ani za przyjaciela, tylko za Justyn´. Dziewczyna by∏a najbardziej wra˝liwà istotà, jakà kiedykolwiek spotka∏, i ba∏ si´, ˝e wiadomoÊç o Êmierci m´˝a jà za∏amie. Za∏amie nieodwracalnie. Nagle droga si´ skoƒczy∏a. Przed nim rozciàga∏ si´ wàski, lecz g∏´boki na kilkadziesiàt metrów wàwóz. Resztki samolotu le˝a∏y po drugiej stronie, nieca∏y kilometr dalej. – Cholera! – zaklà∏, gdy˝ w tym momencie uÊwiadomi∏ sobie, ˝e nie ma sposobu, by dostaç si´ do wraku. Âciany wàwozu by∏y strome i niebezpieczne nawet dla doÊwiadczonego wspinacza. ObejÊç przeszkody te˝ si´ nie da∏o; wàwóz, zarówno z jednej, jak i drugiej strony, bieg∏ gdzieÊ za lini´ horyzontu. Postanowi∏ szukaç schronienia w jakiejÊ niszy skalnej. Wiedzia∏, ˝e jeÊli jej nie znajdzie – zginie, albowiem wiatr wzmaga∏ si´ z ka˝dà chwilà, a temperatura wcià˝ spada∏a. Zawróci∏. Zsunà∏ si´ w wàski parów i idàc powoli, przypatrywa∏ si´ uwa˝nie granitowym Êcianom. W pewnej chwili w jednym z za∏omów skalnych dostrzeg∏ grot´. Zapali∏ latark´ i wszed∏ do wn´trza. Zobaczy∏ wàski tunel wyp∏ukany przez wod´ 87 wb159 16.09.2006 88 14:12 Page 88 miliony lat temu; z jego niewidocznego koƒca nap∏ywa∏o ciep∏e powietrze. Spojrza∏ na termometr: dwa stopnie powy˝ej zera. W tym samym momencie poczu∏ delikatny zapach siarczanów. – Ciep∏e êród∏a – rzek∏ z niedowierzaniem. By∏ uratowany. Powoli ruszy∏ przed siebie. Tunel wi∏ si´ zakosami i ∏agodnie opada∏ w dó∏. Temperatura z ka˝dym krokiem ros∏a i po przejÊciu kilkudziesi´ciu metrów osiàgn´∏a blisko dwadzieÊcia stopni. Rozpià∏ skafander. W dali zamajaczy∏o s∏abe Êwiat∏o. Przyspieszy∏. W chwil´ póêniej tunel zaczà∏ si´ rozszerzaç i nagle przeszed∏ w ogromnà, tonàcà w pó∏mroku pieczar´. GdzieÊ z góry przesàcza∏o si´ nik∏e Êwiat∏o; blade promienie odbija∏y si´ od po∏yskujàcych, wilgotnych kamieni i oÊwietla∏y niewielkie jeziorko, do którego wpada∏a sp∏ywajàca kaskadami woda. Ominà∏ gàszcz ogromnych stalagmitów i ruszy∏ kamienistym brzegiem. Co krok spotyka∏ fantazyjne formacje wapienne, g∏azy z odciÊni´tymi muszlami skorupiaków i miniaturowe gejzery strzelajàce goràca wodà lub wydmuchujàce ob∏oczki pary... – Szkoda, ˝e Patryk tego nie widzi – westchnà∏ i pomyÊla∏, ˝e pewnie nigdy nie pogodzi si´ z jego Êmiercià. W najdalszej cz´Êci pieczary natknà∏ si´ na kolejny tunel, równie wàski i niski jak poprzedni. Skierowa∏ snop Êwiat∏a do wn´trza i... a˝ dech mu zapar∏o, w jego koƒcu bowiem ujrza∏ kryszta∏owà, idealnie g∏adkà Êcian´. Przez d∏ugà chwil´ sta∏ jak zaczarowany, podziwiajàc iskrzàcà si´ wszystkimi kolorami tafl´. PomyÊla∏, ˝e musia∏a byç zrobiona r´kà cz∏owieka. Z bijàcym sercem podszed∏ do Êciany. I nagle zagwizda∏ ze zdumienia. Kryszta∏owà tafl´ pokrywa∏y tajemnicze znaki przypominajàce egipskie hieroglify skrzy˝owane z chiƒskimi ideogramami. Wiedziony jakimÊ niejasnym odruchem dotknà∏ Êciany. Ta zab∏ys∏a md∏ym, niebieskim Êwiat∏em, po czym... zamieni∏a si´ w ob∏ok mg∏y, który w u∏amku sekundy wyparowa∏. Ukaza∏ si´ d∏ugi korytarz o alabastrowych Êcianach i malachitowej pod∏odze; z sufitu, wykonanego z jakiegoÊ nieznanego minera∏u, sàczy∏o si´ ∏agodne, mlecznobia∏e Êwiat∏o. Na koƒcu tunelu znajdowa∏a si´ kolejna kryszta∏owa Êciana. Co to, do diab∏a, jest? Tajny bunkier? Lo˝a masoƒska? Siedziba ekscentrycznego miliardera? – pytania przebiega∏y mu przez g∏ow´ z szybkoÊcià b∏yskawicy. Mia∏ ochot´ wejÊç, lecz zaraz pomyÊla∏, ˝e nie powinien naruszaç czyjejÊ prywatnoÊci. D∏u˝szy czas si´ waha∏, jednak ciekawoÊç wzi´∏a gór´. Zrobi∏ krok... W tej samej chwili us∏ysza∏ za plecami szum. Obejrza∏ si´; z sufitu opuÊci∏a si´ mg∏a, która zg´stnia∏a, tworzàc kryszta∏owà Êcian´. Pu∏apka? – pomyÊla∏. Nerwowo dotknà∏ Êciany; ta natychmiast si´ rozwia∏a, ukazujàc pieczar´. Odetchnà∏ z ulgà i powoli ruszy∏ korytarzem. Po przejÊciu kilkunastu metrów zatrzyma∏ si´ przed kolejnà kryszta∏owà Êcianà. I ona by∏a pokryta zagadkowym pismem. Dotknà∏ tafli. Od razu si´ rozp∏yn´∏a, ods∏aniajàc przestronnà, jasno oÊwietlonà sal´. Jej Êciany wy∏o˝one by∏y plastrami niebiesko barwionego agatu, pod∏og´ zrobiono z kostek ametystu, sufit zaÊ z misternie szlifowanych szafirów. PoÊrodku pomieszczenia sta∏a szklana kula blisko metrowej Êrednicy. Otacza∏o jà kilka rz´dów pó∏koliÊcie ustawionych szeÊcianów. Podszed∏, dotknà∏ jednego z nich; pod palcami poczu∏ delikatne tworzywo. Wiedziony intuicjà usiad∏; szeÊcian natychmiast dopasowa∏ si´ do jego cia∏a, tworzàc wygodny fotel. W tej samej chwili Êwiat∏o zgas∏o i kula rozb∏ys∏a niczym fajerwerk. Sal´ wype∏ni∏ holograficzny obraz gaju pe∏nego roÊlin o fantazyjnych konarach, wielokszta∏tnych liÊciach, bajecznych kwiatach i nieznanych owocach. Wsz´dzie unosi∏y si´ motyle, wa˝ki i ptaki o niespotykanych kszta∏tach i barwach. Obraz przesunà∏ si´, pokazujàc równie wspania∏à ∏àk´. Na niebie pojawi∏ si´ klucz ogromnoskrzyd∏ych jaszczurów. GdzieÊ w dali przebieg∏o stado jednoro˝ców... Oszo∏omiony patrzy∏ na t´ niezwyk∏à projekcj´, ws∏uchujàc si´ w szum traw przypominajàcy dêwi´k szklanych harf i wdychajàc nieznane, wcià˝ nowe aromaty. Co to za Êwiat? Kim sà lokatorzy tej groty? – pomyÊla∏. Sceneria nieustannie si´ zmienia∏a; obraz pokazywa∏ górskie stoki, na których pas∏y si´ stada nast´pnych zadziwiajàcych stworzeƒ: kozioro˝ców z akwamarynowymi rogami, wielookich pegazów, siedmiogarbnych wielb∏àdów... Póêniej ujrza∏ jeziora, nad którymi szybowa∏y latajàce ryby o prehistorycznych kszta∏tach... Nagle na horyzoncie pojawi∏o si´ miasto z budowlami o kryszta∏owych kopu∏ach i z∏ocistych wie˝ach... Potem obraz znów przeniós∏ si´ do gaju i projekcja rozpocz´∏a si´ od poczàtku. Wsta∏; holograficzny Êwiat zniknà∏ i sal´ znów zala∏o Êwiat∏o. Pokr´ci∏ ze zdumieniem g∏owà, nie mogàc uwierzyç w to, co widzia∏. Pytania, które przebiega∏y mu przez myÊl, ulecia∏y, ust´pujàc miejsca najwy˝szemu podziwowi. Rozejrza∏ si´. Dopiero teraz w drugim koƒcu pomieszczenia dostrzeg∏ jeszcze jednà kryszta∏owà Êcian´. I na niej pe∏no by∏o zagadkowych napisów. Podszed∏, dotknà∏ ch∏odnego kryszta∏u, ten zaÊ w jednej chwili 89 wb159 16.09.2006 90 14:12 Page 90 zmieni∏ si´ w mg∏´, ukazujàc ogromnà hal´ oÊwietlonà zimnym Êwiat∏em. Wzd∏u˝ grafitowych Êcian sta∏y konstrukcje niewiadomego przeznaczenia. Ka˝da by∏a wykonana z wielobarwnych szklanych kul, metalicznych cylindrów, ostros∏upów i przeró˝nych wieloÊcianów po∏àczonych srebrzystymi rurkami, kszta∏tkami i lejkami. Podszed∏ do najbli˝ej stojàcej konstrukcji sk∏adajàcej si´ z plàtaniny drutów, wÊród których umieszczono siedem równej wielkoÊci szklanych kul. Dotknà∏ jednej z nich. Kula zaÊwieci∏a si´, przybierajàc rubinowà barw´. Po chwili z jej wn´trza wysun´∏a si´ mniejsza, zielona kula i upad∏a na posadzk´, rozpryskujàc si´ na tysiàce maleƒkich kuleczek, które potoczy∏y si´ w ró˝nych kierunkach i w koƒcu znieruchomia∏y. Nagle, jak na jakieÊ has∏o, wszystkie ruszy∏y w drog´ powrotnà, unios∏y si´ i zosta∏y wessane przez najni˝ej po∏o˝onà kul´. Zapad∏a cisza. Przypomina to jakiÊ proces technologiczny – pomyÊla∏. Zbli˝y∏ si´ do drugiej konstrukcji. Sk∏ada∏a si´ z trzech du˝ych kul i ogromnego cylindra, po∏àczonych plàtaninà rurek. Ledwie dotknà∏ urzàdzenia, kule przybra∏y kolor czarny, z ka˝dej z nich wystrzeli∏y po trzy czerwone kuleczki i zacz´∏y wirowaç wokó∏ jego g∏owy; z czerwonych sta∏y si´ pomaraƒczowe, póêniej ˝ó∏te, zielone, niebieskie, granatowe, by na koniec zbiç si´ w wi´kszà fioletowà kul´ i wpaÊç do cylindra, który zadr˝a∏ i znieruchomia∏. Niezwyk∏e. Patryk z pewnoÊcià by powiedzia∏, ˝e jestem we wn´trzu UFO – pomyÊla∏. Minà∏ inne konstrukcje i podszed∏ do kolejnej kryszta∏owej Êciany. Oprócz zagadkowych napisów umieszczono na niej holograficzny obraz Uk∏adu S∏onecznego. Wszed∏ do nast´pnej hali. Znajdowa∏o si´ tu mnóstwo ró˝nej wielkoÊci prostopad∏oÊcianów, walców oraz bry∏ wieloÊciennych, wykonanych z najró˝niejszych minera∏ów. Zaintrygowa∏ go stojàcy na samym koƒcu oÊmioÊcian. Zrobiony z czerwonego, przezroczystego kamienia, mieni∏ si´ t´czowymi refleksami. Dotknà∏ go. W tej samej chwili Êwiat∏o przygas∏o, na Êcianach zataƒczy∏y tajemnicze cienie, powietrze nape∏ni∏o si´ cichymi Êpiewami, które z wolna przesz∏y si´ w metaliczne dzwonienie. Wtem coÊ unios∏o go do góry. Poczu∏, ˝e jego cia∏o sta∏o si´ bezw∏adnà masà mi´Êni, którymi nie mo˝e poruszyç. Po raz pierwszy od momentu wejÊcia do groty przestraszy∏ si´; niemoc i niemo˝noÊç dzia∏ania zawsze nape∏nia∏y go l´kiem. Ze zdumieniem i przera˝eniem czu∏, jak nieznana si∏a unosi go coraz wy˝ej i wy˝ej... W koƒcu zawis∏ nieruchomo niemal pod samym stropem. W chwil´ póêniej z czerwonego oÊmioÊcianu trysn´∏a przypominajàca wod´ substancja i w miejscu, gdzie przed chwilà sta∏, uformowa∏a si´ z niej idealnie g∏adka kula. Teraz tajemnicza si∏a zacz´∏a go opuszczaç w dó∏ i wkrótce jego stopy, póêniej kolana i tu∏ów, a na koƒcu g∏owa zanurzy∏y si´ w kuli. Substancja, która go oblepia∏a, mia∏a temperatur´ zbli˝onà do ciep∏oty jego cia∏a i by∏a przezroczysta. Nagle zrobi∏o si´ ciemno. Przed oczami przewinà∏ mu si´ film z ca∏ego ˝ycia. Ostatnie lata wype∏nione by∏y Patrykiem i Justynà. Poczu∏ wibracje. Kula rozb∏ys∏a i rozpad∏a si´ na tysiàce maleƒkich kuleczek. A wraz z nià i on rozpad∏ si´ ca∏kowicie. A jednak ˝y∏. Jego jaêƒ, myÊli i uczucia by∏y w ka˝dej kuleczce i odbija∏y si´ od Êcian, sufitu, pod∏ogi... Póêniej zapad∏a cisza. Ocknà∏ si´. Pierwszà rzeczà, którà zobaczy∏, by∏o ∏ó˝ko. I du˝e okno. Obok niego sta∏a jakaÊ kobieta. – Justyna – szepnà∏. Podbieg∏a do niego, poca∏owa∏a, przytuli∏a si´. – Dzi´ki Bogu, wreszcie si´ obudzi∏eÊ. – Gdzie jestem? – spyta∏ s∏abym g∏osem. – W szpitalu. Znaleêli ci´ dos∏ownie w ostatniej chwili. Le˝a∏eÊ kilka kilometrów od wraku... – On nie ˝yje. Spadochron nawali∏ – szepnà∏. – Wiem. Kiwn´∏a g∏owà. – Nic nie mog∏em zrobiç. Tak mi przykro – rzek∏ i zacisnà∏ usta. – To straszna tragedia... Nie mog´ si´ pozbieraç... B´dzie mi go brakowaç... – rzek∏a urywanym g∏osem; w jej oczach pojawi∏y si´ ∏zy. Zmarszczy∏ czo∏o, usi∏ujàc sobie przypomnieç wypadki z chwil poprzedzajàcych utrat´ przytomnoÊci, ale w g∏owie mia∏ ca∏kowità pustk´. – Nic nie pami´tam – rzek∏. – Wiem tylko, ˝e widzia∏em go, jak le˝a∏... Potem ruszy∏em w kierunku wraku... By∏o zimno... – Owinà∏eÊ si´ spadochronem i to ci´ uratowa∏o. – W pami´ci mam czarnà dziur´ – powiedzia∏ i powoli wsta∏. – Nie powinieneÊ si´ ruszaç. JesteÊ jeszcze s∏aby. – Przecie˝ wiesz, ˝e nie usiedz´ na miejscu – odpar∏ i uÊmiechnà∏ si´. Wlokàc nog´ za nogà, wszed∏ do ∏azienki. Odruchowo spojrza∏ w lustro i... cofnà∏ si´. Poczu∏ szybkie bicie serca. I przera˝enie. Przymknà∏ oczy. Po d∏ugiej chwili je otworzy∏. Z lustra patrzy∏a na niego twarz Patryka. 91 wb159 16.09.2006 14:12 Page 92 wb159 16.09.2006 14:12 Page 94 w i e ˝ a 94 Rudobràzowy kamienisty p∏askowy˝ wydawa∏ si´ nie mieç koƒca. Miejscami by∏ idealnie równy, gdzie indziej zaÊ pofa∏dowany niewysokimi pagórkami o ∏agodnych zboczach. Z nielicznych szczelin i zag∏´bieƒ wyrasta∏y suche krzewy i kar∏owate, niemal bezlistne drzewa. By∏o jasno, choç ca∏e niebo a˝ po horyzont zasnuwa∏y g´ste, brudnopomaraƒczowe chmury, nieruchomo wiszàce nad ziemià. Powietrze by∏o ci´˝kie i drga∏o z goràca. Co ja tu robi´? – pomyÊla∏ Bruno, patrzàc na t´ pos´pnà sceneri´. Nie pami´ta∏, skàd si´ tu wzià∏. Nagle ogarn´∏o go przera˝enie graniczàce z panikà, gdy˝ w tym momencie uÊwiadomi∏ sobie, ˝e nie pami´ta nic. Zupe∏nie nic. Nie móg∏ sobie przypomnieç nawet jednego obrazu z przesz∏oÊci. Czu∏ tylko ogromnà, przyt∏aczajàcà pustk´. Spostrzeg∏, ˝e jest nagi. Jecha∏em samochodem? Mia∏em wypadek? Okradziono mnie? Ale dlaczego zabrano mi nawet slipy? – myÊla∏ zdziwiony. L´k, który czai∏ si´ na dnie umys∏u, niepostrze˝enie rozla∏ si´ po ciele, parali˝ujàc mi´Ênie falami lodowatych dreszczy. – Tylko spokojnie – rzek∏ Bruno przez zaciÊni´te z´by Znów si´ rozejrza∏, próbujàc opanowaç strach. Dopiero teraz spostrzeg∏, ˝e kilkaset metrów dalej stoi wie˝a: mia∏a ten sam rudobràzowy kolor co ziemia i dlatego nie dostrzeg∏ jej od razu. Budowla by∏a idealnym walcem z kilkunastoma okràg∏ymi, nieregularnie rozmieszczonymi otworami okiennymi; na szczycie znajdowa∏ si´ maszt zakoƒczony srebrzystà kulà. Pewnie ktoÊ tam mieszka – przemkn´∏o mu przez g∏ow´. Ruszy∏ w kierunku wie˝y, jednoczeÊnie szukajàc czegoÊ, z czego móg∏by zrobiç przepask´ na biodra, lecz krzewy mia∏y jedynie ostre kolce, a ga∏´zie drzew by∏y grube i s´kate i nie da∏oby si´ z nich upleÊç nawet symbolicznego okrycia. – Goràco – sapnà∏, czujàc delikatne pieczenie skóry. Znów spojrza∏ na wie˝´ i pomyÊla∏, ˝e mimo surowego wyglàdu ma ona w sobie coÊ pi´knego i niezwyk∏ego. Czu∏ jakàÊ zagadkowà moc, która przyciàga∏a go do budowli. Ni stàd, ni zowàd niebo zm´tnia∏o. Opar mg∏y zaczà∏ opuszczaç si´ coraz ni˝ej i ni˝ej, a˝ w koƒcu owinà∏ go szczelnym, wilgotnym kokonem. Bruno poczu∏, ˝e si´ unosi. Jakby znajdowa∏ si´ w windzie mknà- b o g a cej do góry ze wzrastajàcà pr´dkoÊcià. Odniós∏ wra˝enie, ˝e jakaÊ ogromna si∏a wsysa go w lodowatà czeluÊç. Wokó∏ narasta∏ przeraêliwy Êwist, pojawi∏y si´ wibracje. Ow∏adni´ty przyprawiajàcym o md∏oÊci strachem, zamknà∏ oczy i zacisnà∏ pi´Êci. Chcia∏ krzyczeç, ale z gard∏a wydoby∏ mu si´ jedynie zduszony charkot. Nagle wszystko ucich∏o, uspokoi∏o si´, znieruchomia∏o. – Jak si´ czujesz? – dobieg∏ go matowy, pozbawiony emocji g∏os. Otworzy∏ oczy. Nad nim pochyla∏a si´ twarz trzydziestoparoletniego m´˝czyzny o dziwnie ma∏ych, zimnych êrenicach ukrytych za wielkimi okularami. – Ju˝ dobrze – odetchnà∏ i powoli uniós∏ g∏ow´. Le˝a∏ na dnie du˝ej kamiennej wanny wype∏nionej do po∏owy zielonà, opalizujàcà cieczà. By∏ nagi. Do g∏owy, ramion, d∏oni i nóg mia∏ przytwierdzone ró˝nobarwne druciki, które ∏àczy∏y si´ z walcowatym urzàdzeniem stojàcym tu˝ obok i migajàcym pomaraƒczowymi diodami. – Jak si´ nazywasz? – spyta∏ m´˝czyzna, od∏àczajàc od jego cia∏a przewody. Bruno wyt´˝y∏ umys∏, usi∏ujàc zebraç myÊli, ale w g∏owie czu∏ jedynie pustk´. – Nie pami´tam. Nic nie pami´tam – rzek∏ zdziwiony. – Zabieg mo˝e wywo∏aç chwilowà amnezj´. Zaraz powinieneÊ wszystko sobie przypomnieç – rzek∏ m´˝czyzna. – Mo˝esz ju˝ wstaç. Wyszed∏ z wanny. Si´gnà∏ po r´cznik, wytar∏ si´ i w∏o˝y∏ ciep∏y szlafrok. Dopiero teraz, z l´kiem, ale i ciekawoÊcià, rozejrza∏ si´ dooko∏a. Znajdowa∏ si´ w du˝ej sali pe∏nej nieznanych mu urzàdzeƒ. Nad jednym z nich pochyla∏ si´ starszy m´˝czyzna i szybkimi ruchami wciska∏ jakieÊ prze∏àczniki. – Pierwszy etap transformacji mamy za sobà – rzek∏, nie przerywajàc zaj´cia. – Co z obiektem? – Ca∏kowita amnezja. Poza tym chyba wszystko w porzàdku, panie profesorze – odpar∏ ten w okularach. – Profesorze? – szepnà∏ Bruno. – Kim oni sà? Co ja tu robi´? Zaraz, zaraz... Ten m∏odszy to asystent... To on mi zaproponowa∏... Tylko co...? Nagle pami´ç wróci∏a. Znajdowa∏ si´ w instytucie neuropsychiatrycznym. Przywieziono go tu wczoraj z wi´zienia, gdzie odbywa∏ kar´ do˝ywotniego pozbawienia wolnoÊci za zabójstwo pod wp∏ywem narkotyków. Kilka dni temu odwiedzi∏ go m´˝czyzna w okularach, 95 wb159 16.09.2006 96 14:12 Page 96 którego teraz mia∏ przed sobà, i mówiàc, ˝e jest asystentem s∏ynnego profesora, zaproponowa∏ udzia∏ w eksperymencie terapeutycznym. Nagrodà mia∏a byç wolnoÊç. Zgodzi∏ si´ i bez wahania podpisa∏ stosowne dokumenty. – Ju˝ wszystko pami´tam – rzek∏ i odetchnà∏ z ulgà. – To dobrze. – Asystent uÊmiechnà∏ si´ powÊciàgliwie. – SkoƒczyliÊmy na dziÊ. Wracaj do siebie. Bruno spojrza∏ na niego uwa˝nie i starajàc si´ nadaç g∏osowi oboj´tne brzmienie, spyta∏: – Czy ja tam naprawd´ by∏em? – Gdzie? – Na pustyni. – CoÊ ci si´ Êni∏o. – To nie by∏ sen – zaoponowa∏ stanowczo. – Wszystko by∏o bardzo realne... Goràcy piasek... Drzewa... Wie˝a... I s∏oƒce... W∏aÊciwie to go nie by∏o, ale parzy∏o jak diabli... Jeszcze teraz piecze mnie skóra. – To tylko wizje senne. – Trudno w to uwierzyç. Czuj´ si´, jakby oblano mnie wrzàtkiem. A mo˝e to ten p∏yn podra˝ni∏ mi cia∏o? – Podejrzliwie spojrza∏ na zielonà ciecz po∏yskujàcà w wannie. – To si´ zdarza, lecz po zakoƒczeniu terapii wszystko wróci do normy – odpar∏ asystent. – W ∏azience znajdziesz balsam, który z∏agodzi nieprzyjemne doznania. A teraz ju˝ idê – doda∏, naciskajàc guzik przy drzwiach. Zjawi∏ si´ stra˝nik, który odprowadzi∏ go do celi. Cela by∏a w istocie wygodnym pokojem z ∏azienkà, obszernym ∏ó˝kiem, telewizorem i panoramicznym oknem, z którego rozciàga∏ si´ widok na pobliskie wzgórza. Gdyby nie kraty, Bruno mia∏by wra˝enie, ˝e przebywa w cichym, le˝àcym z dala od cywilizacji pensjonacie. Zjad∏ obiad i nie majàc nic innego do roboty, przez ca∏e popo∏udnie oglàda∏ telewizj´. Gdy wieczorem wszed∏ do ∏azienki, by wziàç prysznic, us∏ysza∏ za Êcianà szmer. Po chwili rozleg∏o si´ ciche pukanie; dochodzi∏o z miejsca, w którym rura odprowadzajàca Êcieki z umywalki wchodzi∏a w Êcian´. Ukl´knà∏. W szczelinie biegnàcej wzd∏u˝ rury ujrza∏ promyk Êwiat∏a. W tej samej chwili us∏ysza∏ cichy m´ski g∏os. – Jest tam kto? Wstrzyma∏ oddech. Dopiero po jakimÊ czasie spyta∏: – Kim jesteÊ? – Wi´êniem albo, jak wolisz, obiektem. Jak si´ nazywasz? – Bruno. – Jestem Radek. S∏ysza∏em, ˝e przywieêli ci´ wczoraj wieczorem. Chcia∏em pogadaç, ale zabrali mnie do sarkofagu. Zawsze wieczorem mnie tam zabierajà. – Gdzie? – Do tej cholernej trumny z setkà kabli. Jeszcze jej nie widzia∏eÊ? – Ach, o to chodzi. – Kiwnà∏ g∏owà. – Widzia∏em to coÊ. Zrobili mi ju˝ nawet pierwszy zabieg. – By∏em g∏upi, ˝e zgodzi∏em si´ na te ich eksperymenty. I ty te˝ b´dziesz ˝a∏owa∏. Ju˝ po nas... – Co ty gadasz? – Bruno wyraênie si´ zaniepokoi∏. – Oszukali nas. Zresztà nie tylko nas. Przed nami by∏o wielu. Wszystkich wykoƒczyli... – zakaszla∏. – Ten, co by∏ wczeÊniej w twojej celi, te˝ nie ˝yje. Za∏atwili go trzy dni temu. Bruno poczu∏ l´k. Dopiero po d∏ugiej chwili rzek∏: – Pyta∏em, czy to bezpieczne... – I powiedzieli, ˝e tak? – Zza Êciany dobieg∏ charkotliwy Êmiech. – Ka˝demu tak mówià. Jestem tu od tygodnia. Mia∏em szeÊç zabiegów. Pierwsze trzy by∏y do wytrzymania, ale nast´pne ca∏kiem mnie roz∏o˝y∏y. Âpi´ po nich dziesi´ç godzin i budz´ si´ jeszcze bardziej zm´czony ni˝ przed zaÊni´ciem. – Co si´ sta∏o temu, co by∏ przede mnà? – Nim go wykoƒczyli, zwariowa∏. Ca∏ymi dniami krzycza∏ jak op´tany. Nie mog∏em si´ z nim dogadaç. Mój sàsiad po drugiej stronie te˝ zeÊwirowa∏. Modli si´ i Êpiewa jakieÊ nabo˝ne pieÊni... – To ty zrobi∏eÊ t´ szczelin´? – Ju˝ tu by∏a. W przeciwnej Êcianie te˝ jest, tyle ˝e przy pod∏odze. Zrobi∏ je któryÊ z moich poprzedników. – Co ci mówili o eksperymencie? – Niewiele. Powiedzieli tylko, ˝e ta maszyneria wyprostuje mi psychik´. ˚e po zabiegu ju˝ nigdy nie b´d´ przest´pcà. ˚e b´d´ kimÊ po˝ytecznym dla spo∏eczeƒstwa. A tobie co mówili? – Mniej wi´cej to samo. Podobno to urzàdzenie umie przerabiaç z∏e myÊli na dobre. – A ja czuj´, ˝e to jest z∏e. Gdy pod∏àczajà mnie do tego gówna, mam halucynacje... Wydaje mi si´, ˝e jestem w jakimÊ innym Êwiecie... A póêniej mam wra˝enie, jakby ca∏à mojà z∏oÊç, ca∏à nienawiÊç wyciàgn´li z zakamarków mózgu i... – urwa∏. – Idà po mnie... Musz´ koƒczyç... 97 wb159 16.09.2006 14:12 Page 98 – Trzymaj si´ – szepnà∏ Bruno, po czym opar∏ si´ o Êcian´ i jakiÊ czas rozwa˝a∏ to, co przed chwilà us∏ysza∏. Ale im d∏u˝ej si´ zastanawia∏, tym wi´cej pytaƒ i przypuszczeƒ rodzi∏o si´ w jego g∏owie. W koƒcu, zm´czony domys∏ami, powlók∏ si´ pod prysznic. W czasie kàpieli zauwa˝y∏, ˝e ma doÊç mocno zaczerwienionà skór´. Natar∏ cia∏o balsamem i po∏o˝y∏ si´ spaç. Nazajutrz próbowa∏ przywo∏aç Radka, ale z sàsiedniej celi dochodzi∏a tylko niezmàcona cisza. 98 Rudobràzowy kamienisty p∏askowy˝... Brudnopomaraƒczowe chmury... I wie˝a... Rozejrza∏ si´. Nie wiedzia∏, jak si´ tu znalaz∏. Nie pami´ta∏ niczego. Pami´ta∏ tylko ten surowy, pos´pny pejza˝. Skàd? Tego równie˝ nie wiedzia∏. Choç czu∏, ˝e krajobraz jest mu w jakiÊ sposób bliski. Ale najbardziej bliska wydawa∏a si´ wie˝a. Emanowa∏o z niej coÊ niezwyk∏ego. A mo˝e magicznego? Usiad∏. Przymknà∏ oczy i d∏ugà chwil´ koncentrowa∏ myÊli, usi∏ujàc przywo∏aç z pami´ci jakikolwiek strz´pek ˝ycia. Bezskutecznie. Jednak brak nawet mglistych wspomnieƒ nie przerazi∏ go. Przeciwnie – nagle Bruno poczu∏ si´ wolny i lekki. I nad podziw silny. Wsta∏. Czu∏, ˝e powinien iÊç ku wie˝y, ˝e tam zdarzy si´ coÊ, co jest mu przeznaczone. Nie namyÊlajàc si´, ruszy∏. Droga by∏a trudna: ziemia niemal co chwila usuwa∏a si´ spod nóg, ostre kamienie rani∏y stopy. Ale nie zwraca∏ na to uwagi, z ka˝dym bowiem krokiem wsàcza∏y si´ do wszystkich komórek jego cia∏a nowe, coraz to wi´ksze porcje energii, które powodowa∏y nieznane podniecenie graniczàce z ekstazà. Po kilkunastu minutach marszu zatrzyma∏ si´. Dopiero teraz spostrzeg∏, ˝e wie˝´ otacza brukowany plac, na którym le˝à dziesiàtki pó∏kolistych kamieni identycznej wielkoÊci; nie zauwa˝y∏ ich wczeÊniej, gdy˝ barwà niemal nie odró˝nia∏y si´ od otoczenia. Zrobi∏ krok do przodu. W tym samym momencie kamienie drgn´∏y. Przyjrza∏ si´ uwa˝niej i... nagle cofnà∏ si´, gdy˝ z przera˝eniem stwierdzi∏, ˝e ma przed sobà nie g∏azy, lecz przypominajàce kraby stworzenia. By∏y do siebie bliêniaczo podobne: mia∏y rude odw∏oki, cienkie odnó˝a i oczy osadzone na krótkich s∏upkach. Przez chwil´ si´ waha∏, czy powinien iÊç dalej, jednak jakiÊ impuls popchnà∏ go w kierunku wie˝y. Zrobi∏ krok; setki oczu poruszy∏o si´ niespokojnie. Zrobi∏ kolejny krok... W tej samej chwili jedna z istot ruszy∏a w jego kierunku. Bieg∏a na cienkich, paj´czych odnó˝ach, miarowo ko∏yszàc odw∏okiem. Zamar∏ w oczekiwaniu; nag∏y strach ca∏kowicie go sparali˝owa∏. Patrzy∏, jak stworzenie zbli˝a si´ do niego... Widzia∏, jak z odw∏oka wysuwajà si´ szczypce... Poczu∏ uk∏ucie i towarzyszàcy mu silny ból nad kolanem... Chcia∏ krzyknàç, lecz w tym samym momencie g´sty opar owinà∏ go szczelnym kokonem... Przera˝ajàcy Êwist... Wibracje... Md∏oÊci... Nagle wszystko ucich∏o, uspokoi∏o si´, znieruchomia∏o. – Jak si´ czujesz? – dobieg∏ go znajomy g∏os. – Nie wiem – odpar∏. – Kr´ci mi si´ w g∏owie... – Pami´tasz, jak si´ nazywasz? – Nie. – Zaraz sobie przypomnisz. Pami´ç wróci∏a, ale nieco póêniej ni˝ poprzednim razem. D∏u˝ej te˝ le˝a∏ w wannie, bo by∏ tak os∏abiony, ˝e nie móg∏ ruszyç r´kà. Minà∏ kwadrans, nim wsta∏. Na chwiejnych nogach dotar∏ do wieszaka i wzià∏ szlafrok. W tym samym czasie profesor z asystentem spoglàdali w monitor, na którym widaç by∏o przekszta∏cajàce si´ wykresy, i szeptem wymieniali uwagi. – èle si´ czuj´ – rzek∏ s∏abym g∏osem. – To normalne. Wkrótce wszystko wróci do normy – odpar∏ asystent. – Mog´ ju˝ iÊç? Asystent kiwnà∏ g∏owà, podszed∏ do drzwi i przyciskiem wezwa∏ stra˝nika. – Czy inni te˝ majà halucynacje? – Bruno obrzuci∏ obu m´˝czyzn wyczekujàcym spojrzeniem. – Nie zadawaj pytaƒ – zimnym, karcàcym g∏osem powiedzia∏ profesor. – Chc´ tylko wiedzieç, co si´ ze mnà dzieje. – Nic. Le˝ysz tu, a my robimy wszystko, by wyczyÊciç ci umys∏ z brudów – odpar∏ asystent. – A te wizje? – To tylko senne koszmary – rzek∏ profesor. – Nie zdarzy∏o mi si´, abym mia∏ identyczny sen dzieƒ po dniu. – KiedyÊ musi byç ten pierwszy raz – powiedzia∏ asystent i podszed∏ do migajàcego diodami pulpitu. Bruno wróci∏ do celi. Zjad∏ obiad, po czym poszed∏ do ∏azienki i usiad∏ 99 wb159 100 16.09.2006 14:12 Page 100 przy umywalce. Zastuka∏ w rur´, raz, drugi, trzeci... D∏u˝szy czas trwa∏a cisza. Póêniej coÊ zaszura∏o. – To ty, Radek? – Przy∏o˝y∏ ucho do szczeliny. – To ja – da∏ si´ s∏yszeç znajomy g∏os. – Co u ciebie? – Wykoƒczy∏ mnie wczorajszy seans. Chyba d∏u˝ej tego nie wytrzymam. – Wycofasz si´? – Chcia∏em. Ale mi powiedzieli, ˝e nie ma takiej mo˝liwoÊci. Ponoç ka˝da godzina w sarkofagu kosztuje kup´ szmalu. – Weê si´ w garÊç. – ¸atwo ci mówiç. Po kilku seansach te˝ zaczniesz mieç doÊç. – To tylko zm´czenie. Pewnie wkrótce poczujesz si´ lepiej. – Lepiej? Chyba w przysz∏ym wcieleniu. – Radek zaÊmia∏ si´ charkotliwie. – Ile ci zosta∏o? – Tydzieƒ. Zresztà to niewa˝ne. Sàsiad, ten z drugiej strony, opowiada∏, ˝e mojego poprzednika trzymali tylko trzy dni. Trzy dni wystarczy∏y, aby go wykoƒczyç... – Zakaszla∏. – Te sukinsyny robià jakieÊ eksperymenty... Podobno dla wojska... Sà dopiero na rozbiegu... I ponoç wszystko im si´ pieprzy... – On ci to powiedzia∏? – Chyba tak... A mo˝e ten, co by∏ przed tobà... Nie pami´tam... Ostatnio ma∏o co pami´tam. – Masz jakieÊ wizje w czasie zabiegu? – Nie wiem – zawaha∏ si´. – Chyba tak... Zdaje si´, ˝e widz´ inny Êwiat... – Jak wyglàda? – Nie pami´tam. WczeÊniej pami´ta∏em, ale teraz zamiast wspomnieƒ mam czarnà plam´... Oni wp´dzajà mnie w paranoj´... – urwa∏. – O Bo˝e... Tylko nie to! – krzyknà∏ i nagle zaczà∏ wyç: dziko, przera˝ajàco, op´taƒczo. Za Êcianà rozleg∏y si´ odg∏osy szamotaniny, jakieÊ zduszone krzyki, j´ki, ∏kania... Póêniej wszystko umilk∏o. Przez kolejne godziny siedzia∏ przy szczelinie, czekajàc na znak od Radka, ale z sàsiedniej celi nie dobieg∏ nawet najl˝ejszy szmer. W koƒcu, znu˝ony wyczekiwaniem, postanowi∏ wziàç prysznic i natrzeç balsamem wcià˝ podra˝nionà skór´. Gdy si´ rozbiera∏, spostrzeg∏, ˝e ma na udzie krwawy Êlad. Dopiero teraz uzmys∏owi∏ sobie, i˝ odkàd wróci∏ do celi, noga nieco go pobolewa∏a, ale zbytnio si´ tym nie przejmowa∏. – To robota tego stwora – rzek∏, przypominajàc sobie atak krabopodobnej istoty. – Wi´c to si´ jednak dzieje naprawd´. Poczu∏ niepokój. Obejrza∏ dok∏adnie ca∏e cia∏o i ze zdziwieniem stwierdzi∏, ˝e skóra jest nie tylko zaczerwieniona, ale te˝ dziwnie twarda, jakby zgrubia∏a. Bez chwili namys∏u zarzuci∏ szlafrok, podbieg∏ do drzwi i kilkakrotnie uderzy∏ w nie pi´Êcià. Po d∏u˝szym oczekiwaniu us∏ysza∏ g∏os stra˝nika. – Czego chcesz? – Musz´ natychmiast porozmawiaç z profesorem. Albo z asystentem. – Nie ma ich w instytucie. B´dà jutro. Co si´ sta∏o? – èle si´ czuj´. – Zawo∏am dy˝urnego lekarza. – Nie chc´ lekarza. Musz´ porozmawiaç z którymÊ z nich. To pilne – doda∏ podniesionym, rozdra˝nionym g∏osem. – No, dobra. – Zgrzytnà∏ zamek i w drzwiach stanà∏ stra˝nik. – Pójdziemy do telefonu. Tylko bez ˝adnych sztuczek – doda∏ i wymownie opar∏ d∏oƒ na r´kojeÊci paralizatora. W dy˝urce wykr´ci∏ numer do asystenta. Bruno zdenerwowanym g∏osem opowiedzia∏ o swoich wizjach i ranie na nodze. – To normalne – us∏ysza∏ w odpowiedzi. – Mia∏eÊ koszmary. Ka˝dy z was je ma. W czasie terapii wykonujecie mnóstwo gestów... Rzucacie si´... Kaleczycie paznokciami... Walczycie ze zmorami i ró˝nymi tworami waszej wyobraêni... Ale zapewniam ci´, ˝e nic z∏ego si´ nie dzieje. Przeciwnie, jesteÊ bardzo podatny na terapi´ i wystarczà jeszcze dwa, góra trzy zabiegi i transformacja b´dzie skoƒczona. Wróci∏ do celi. Po∏o˝y∏ si´, lecz nie móg∏ zasnàç. Wiedzia∏, ˝e asystent nie mówi prawdy. Wiedzia∏ te˝, ˝e w pobli˝u czai si´ niebezpieczeƒstwo. Nie wiedzia∏ jednak, jak go uniknàç. P∏askowy˝... Upa∏... I wie˝a... Czu∏, ˝e musi do niej podejÊç... Zrobi∏ krok... Krabopodobne stworzenia drgn´∏y; ich oczy zacz´∏y Êledziç ka˝dy jego ruch. Zaklà∏. PomyÊla∏, ˝e aby dostaç si´ do wie˝y, powinien zajÊç jà od ty∏u. Powoli si´ wycofa∏ i wszed∏ na najbli˝szy pagórek. Wystarczy∏ rzut oka, by oceniç, ˝e pomys∏ jest niemo˝liwy do zrealizowania, wie˝´ bowiem ze wszystkich stron otacza armia dziwnych istot. 101 wb159 16.09.2006 14:12 Page 102 wb159 16.09.2006 14:12 Page 104 Nagle poczu∏, ˝e musi natychmiast dostaç si´ do wie˝y. Musi przedrzeç si´ przez kordon stworów, a jeÊli b´dzie trzeba – walczyç z nimi. Nie namyÊlajàc si´, podszed∏ do najbli˝szego drzewa, z∏ama∏ ga∏àê i p∏askim kamieniem zaostrzy∏ koƒcówk´ kija. Wiedzia∏, ˝e istoty go obserwujà. Wiedzia∏ te˝, ˝e nie mo˝e si´ baç. Z napr´dce przygotowanà dzidà ruszy∏ ku wie˝y. Nie uszed∏ nawet kilku kroków, gdy jeden ze stworów rzuci∏ si´ w jego kierunku. Poczu∏, jakby w u∏amku sekundy wlano mu w umys∏ ogromnà dawk´ z∏oÊci, nienawiÊci, szaleƒstwa. Z dzikim okrzykiem pobieg∏ w stron´ napastnika... Cia∏o przeszy∏ ból... WÊciek∏oÊç naros∏a... Przera˝ajàcy Êwist... Wibracje... Md∏oÊci... I nag∏a obezw∏adniajàca cisza... 104 Gdy wyszed∏ z wanny i wyciera∏ si´, spostrzeg∏, ˝e po ca∏ym ciele sp∏ywajà mu stru˝ki krwi. – Cholera! – krzyknà∏ zdenerwowany. – Co wy ze mnà robicie? Asystent westchnà∏. – Troch´ si´ podrapa∏eÊ. By∏eÊ taki niespokojny... – Sam sobie tego nie zrobi∏em – przerwa∏ Bruno. – I o co tyle ha∏asu? Przecie˝ to tylko par´ kropli krwi – wtràci∏ profesor. – Idê do ambulatorium. Piel´gniarz ci´ opatrzy – doda∏, po czym si´gnà∏ po jakiÊ wydruk i pospiesznie wyszed∏ z pracowni. Ale do Bruna nie dotar∏y jego s∏owa, gdy˝ od d∏u˝szej chwili z przera˝eniem przyglàda∏ si´ swoim r´kom: by∏y spuchni´te i czerwonosine; naczynia krwionoÊne pulsowa∏y tu˝ pod skórà. – Co si´ ze mnà dzieje? – szepnà∏ przera˝ony. Nagle podbieg∏ do asystenta, chwyci∏ go za szyj´ i przycisnà∏ do Êciany. – Co tu jest grane? Mów albo ci´ udusz´! – krzyknà∏. – Uspokój si´. – Asystent próbowa∏ si´ wyswobodziç, ale uÊcisk by∏ silny. – Wkrótce wszystko si´ skoƒczy i b´dziesz wolny. – Wolny? Tak jak tamci? – syknà∏ Bruno. – Wiem dobrze, ˝e ich wykoƒczyliÊcie. – To nieprawda. Zapewniam ci´, ˝e oni ˝yjà... – Na czym polega eksperyment? – Mówi∏em ci... – To by∏a oficjalna wersja. Ale ja chc´ wiedzieç, o co tu naprawd´ chodzi. Asystent nie odpowiedzia∏. Bruno powoli zaczà∏ zaciskaç palce na jego szyi. – Nie... Prosz´... – Dla kogo prowadzicie badania? – Na zlecenie rzàdu... Nie wiem nic ponadto... Jestem tylko biofizykiem... Wynaj´li mnie... – Co si´ sta∏o z tamtymi? Mój sàsiad zza Êciany mówi∏, ˝e wszystkich zabiliÊcie... – Twój sàsiad jest chory. To schizofrenik. Mamy z nim same k∏opoty... On... Ale nie dokoƒczy∏, w tej samej bowiem chwili do pracowni wszed∏ profesor. W jednej chwili zorientowa∏ si´ w sytuacji i nacisnà∏ alarm. Do pomieszczenia wpad∏o dwóch stra˝ników. Bruno rzuci∏ si´ na nich, ale ∏uk elektryczny z paralizatora powali∏ go na ziemi´. Gdy le˝àc na ∏ó˝ku w swojej celi, dochodzi∏ do siebie, z pomieszczenia obok pos∏ysza∏ jakieÊ szmery. Powlók∏ si´ do ∏azienki i przy∏o˝y∏ ucho do szczeliny w Êcianie. W tej samej chwili dobieg∏ go g∏os stra˝nika: – ...jak b´dziesz czegoÊ potrzebowa∏, zastukaj w drzwi. Jutro zrobià ci pierwszy zabieg. – Rozumiem – rozleg∏ si´ zm´czony, chropowaty bas. – Czy mog´ iÊç spaç? Jecha∏em ca∏à noc... – Âpij. Obudzimy ci´. – Mój Bo˝e, wykoƒczyli Radka – szepnà∏ Bruno. Na chwiejnych nogach podszed∏ do drzwi, zawo∏a∏ stra˝nika i za˝àda∏ rozmowy z asystentem. – Odmawiam udzia∏u w waszych eksperymentach – rzek∏, ledwie asystent wszed∏ do celi. – Nie masz nic do gadania – spokojnie odpar∏ tamten. – Jak b´dziesz stawia∏ opór, dostaniesz zastrzyk parali˝ujàcy i zaniesiemy ci´ tam. JesteÊ zbyt blisko, byÊmy teraz przerwali. – Blisko czego? Wie˝y? – spyta∏, ale odpowiedzià by∏a cisza. P∏askowy˝... Piasek... I wie˝a... Bruno ze zdziwieniem patrzy∏ dooko∏a. Czu∏ si´ troch´ nieswojo, ale by∏ spokojny i pe∏en mocy. Otacza∏o go mnóstwo bliêniaczo podobnych istot. Czu∏, ˝e jest im w jakiÊ sposób bliski. Czu∏ akceptacj´. Znów si´ rozejrza∏... Na jednym ze wzgórz sta∏ jakiÊ samotny stwór... Wiedzia∏, ˝e to intruz... Musia∏ go zaatakowaç... Nie namyÊlajàc si´, ruszy∏ przed siebie... 105 wb159 16.09.2006 14:12 Page 106 p r z e b u Ksenia zbudzi∏a si´. – Mia∏am pi´kny sen. – Przeciàgn´∏a si´ zachwycona. – Âni∏ mi si´ cudowny ogród, pe∏en tak bajecznych roÊlin, ˝e nie sposób je opisaç. I ty te˝ tam by∏eÊ. Pami´tam, ˝e piliÊmy niezwyk∏e napoje... A póêniej unieÊliÊmy si´ i taƒczyliÊmy w chmurach. I ÊpiewaliÊmy jak ptaki. Âwieci∏o s∏oƒce. Ale by∏o te˝ widaç gwiazdy, w kolorze indygo. Wyglàda∏y jak miliardy lampek na choince. – Ostatnio nie pami´tam swoich snów – powiedzia∏ Remigiusz. – Ale w zesz∏ym miesiàcu mia∏em sen podobny do twojego. Âni∏o mi si´, ˝e oboje lataliÊmy nad ∏àkà pe∏nà motyli, Êwierszczy i innych istot o t´czowych barwach... – Namaluj to. – Próbowa∏em, ale nic z tego nie wysz∏o. Nie potrafi´ uzyskaç tak g´stych i wyrazistych, a jednoczeÊnie tak ulotnych kolorów. – Ziewnà∏. – Nie wyspa∏em si´. Siedem godzin to dla mnie troch´ za ma∏o. Ale musz´ wstaç. Za miesiàc mam wernisa˝... 106 Ksenia zbudzi∏a si´. Wysz∏a z domu stojàcego w niezwyk∏ym ogrodzie i napi∏a si´ nektaru z pierwszych napotkanych kwiatów. Rozprostowa∏a skrzyd∏a, po czym unios∏a si´ w niebo. Za nià wzbi∏ si´ w powietrze Remigiusz. Przez chwil´ latali wÊród chmur. – Mia∏am straszny sen – rzek∏a w pewnej chwili i przytuli∏a si´ do m´˝a. – Znów mi si´ Êni∏ jakiÊ przera˝ajàcy Êwiat. Nie mia∏ prawie kolorów. Ani zapachów. Ale˝ tam by∏o ponuro! Wszystko takie smutne d z e n i e i obce... Pami´tam jakàÊ sytuacj´, która sprawi∏a, ˝e ciek∏y mi z oczu kropelki wody. By∏y s∏one... – Nieraz we Ênie te˝ widz´ inne Êwiaty. Bywa, ˝e sà koszmarne – powiedzia∏ Remigiusz. – Po co Najwy˝szy doÊwiadcza nas takimi wizjami? – Nie wiem. Mo˝e po to, by nam uÊwiadomiç, ˝e ˝yjemy w naprawd´ pi´knym Êwiecie. – Przecie˝ to jasne jak s∏oƒce. – Niektóre elfy mówià, ˝e mog∏oby byç lepiej. Nasi sàsiedzi twierdzà, ˝e nektar powinien byç podawany do ∏ó˝ka. – To leniuszki. Nie chce im si´ lataç od kwiatu do kwiatu. – Mówià te˝, ˝e Najwy˝szy da∏ nam zbyt wiele obowiàzków. M´czy ich rozsiewanie nasion, czyszczenie ogrodu... – Koszmarne sny sà znacznie bardziej m´czàce – rzek∏a Ksenia. – Zapomnij o nich. Sen mara... Lepiej zataƒczmy. Jest taki pi´kny poranek. Inni ju˝ taƒczà – doda∏, spoglàdajàc w niebo, na którym wirowa∏y skrzydlate istoty. Wzbili si´ i po chwili kr´cili piruety, Êmiejàc si´ bez opami´tania. A póêniej polecieli nad morze, by pop∏ywaç z delfinami. W koƒcu, nieco zm´czeni, usiedli na k´pie kwiatów i pocz´li spijaç nektar z ogromnych kielichów. – Jestem jeszcze troch´ senna. Spa∏am dziÊ ledwie pi´tnaÊcie godzin – rzek∏a Ksenia, oblizujàc z warg s∏odki, lepki sok. – Ja spa∏em tylko czternaÊcie godzin. Ale wsta∏em, bo dzieƒ taki pi´kny. – Jawa powinna trwaç o wiele d∏u˝ej. ˚e te˝ musimy a˝ tyle spaç! 107 wb159 16.09.2006 14:12 Page 108 3 2 108 g r u J´druÊ obudzi∏ si´. Z zadowoleniem stwierdzi∏, ˝e jest w znakomitym nastroju, co ostatnio nie zdarza∏o mu si´ zbyt cz´sto. Przez chwil´ obserwowa∏ promyk s∏oƒca migoczàcy na Êcianie, po czym z luboÊcià si´ przeciàgnà∏ i pomyÊla∏, ˝e niedziela powinna wypadaç przynajmniej dwa razy w tygodniu. Chcia∏ jeszcze troszk´ podrzemaç, gdy nagle uÊwiadomi∏ sobie, ˝e zza uchylonego okna dobiega szum morskich fal. Poniewa˝ od najbli˝szego morza dzieli∏o go kilkaset kilometrów, szybko doszed∏ do wniosku, ˝e jest to z∏udzenie wywo∏ane nak∏adajàcymi si´ na siebie ulicznymi odg∏osami. Gdy jednak w powietrzu rozleg∏ si´ krzyk mew, wyskoczy∏ z ∏ó˝ka i podbieg∏ do okna. I zaraz krzyknà∏ ze zdumienia, ujrzawszy jasnoturkusowe morze. – Gdzie ja jestem? – szepnà∏ zdezorientowany, wlepiajàc wzrok w spienione fale, których grzbiety mieni∏y si´ w porannym s∏oƒcu. W pierwszej chwili pomyÊla∏, ˝e jest na wakacjach. Ale zaraz pokr´ci∏ g∏owà, by∏ bowiem pewny, ˝e nigdzie nie wyje˝d˝a∏. Rozejrza∏ si´ po pokoju. ¸ó˝ko, stolik, dywan, lampa... Dobrze zna∏ te przedmioty. By∏ u siebie. Mieszka∏ tu z ˝onà i dzieçmi od ponad dziesi´ciu lat. Jedynà rzeczà, której wczeÊniej nie widzia∏, by∏ le˝àcy na pod∏odze wiklinowy kosz, nieco przypominajàcy bocianie gniazdo. – Fatamorgana! – a˝ zapia∏ z zachwytu, spoglàdajàc na morze. – Musz´ zawo∏aç Ew´ i dzieciaki. Ale natychmiast zrezygnowa∏ z tego pomys∏u, gdy˝ uÊwiadomi∏ sobie, ˝e ca∏y czas s∏yszy szum fal. Mira˝ nie wydaje odg∏osów – pomyÊla∏. Czy˝bym zwariowa∏? Jeszcze raz si´ rozejrza∏. Wyda∏o mu si´, ˝e zas∏ony ró˝nià si´ nieco kolorem od tych, które zna∏, a zieleƒ Êcian jest bardziej wyrazista i soczystsza. Zdumiony wyszed∏ z sypialni i zajrza∏ do salonu. Niby wszystko by∏o po staremu, ale wielu rzeczy nie znalaz∏. Brakowa∏o telewizora, zegara z kuku∏kà, grzejników... A w kàcie zamiast donicy z jego ulubionà paprocià sta∏ dzban, z którego zwiesza∏a si´ nieznana roÊlina o wielobarwnych, lejkowatych kwiatach. Poza tym salon by∏ trzykrotnie wi´kszy. J´druÊ cofnà∏ si´ do sypialni i dopiero teraz dotar∏o do niego, ˝e i ona jest bardziej przestronna. Przymknà∏ oczy, myÊlàc, ˝e to przywidzenie. Gdy jednak znów uniós∏ powieki, otoczenie si´ nie zmieni∏o. Uszczypnà∏ si´ wi´c raz i drugi, ale i to nic nie da∏o. – Ewa!!! – krzyknà∏ z lekkà histerià w g∏osie. d n i a W progu stan´∏a pi´kna, uÊmiechni´ta kobieta. – Co jest grane? CoÊ ty zrobi∏a z naszym mieszkaniem?! – Nie rozumiem, o czym mówisz, kochanie – odpar∏a, po czym obj´∏a go czule i poca∏owa∏a. – I w dodatku zmieni∏aÊ kolor w∏osów – j´knà∏. – ˚artujesz? Przecie˝ wiesz, ˝e nie da si´ ufarbowaç w∏osów. A zresztà po co to robiç? – Wzruszy∏a ramionami i zaÊmia∏a si´ perliÊcie. – JesteÊ ruda. – Jak wszyscy na Êwiecie, kochanie. – Znów si´ rozeÊmia∏a. – Chcesz powiedzieç, ˝e... – nie dokoƒczy∏. Jak w amoku pobieg∏ do ∏azienki, spojrza∏ w lustro i... wytrzeszczy∏ oczy ze zdumienia, zamiast bowiem spodziewanych krótkich czarnych w∏osów ujrza∏ na swej g∏owie bujnà miedzianoz∏otà czupryn´. PomyÊla∏, ˝e ktoÊ w nocy zrobi∏ dowcip, zak∏adajàc mu peruk´, wi´c czym pr´dzej chwyci∏ za jeden z pukli i szarpnà∏, ale poczu∏ jedynie szczypiàcy ból. To by∏y jego w∏asne w∏osy. – Wyglàdam jak drag queen... Ohyda... – j´knà∏ rozpaczliwie, po czym chwyci∏ si´ za g∏ow´, czujàc, ˝e niebezpiecznie zbli˝a si´ do granicy paranoi. Spokojnie... Zaraz wszystko si´ wyjaÊni... To z∏udzenie... Jestem przepracowany... Ostatnio mia∏em z∏e dni... – myÊla∏, próbujàc opanowaç ogarniajàcà go panik´. Zacisnà∏ powieki i przez d∏ugà chwil´ stara∏ si´ oddychaç miarowo i g∏´boko. Ale gdy znów spojrza∏ w lustro, z rozpaczà stwierdzi∏, ˝e kolor w∏osów nie zmieni∏ si´ nawet odrobin´. – Nie mam jeszcze czterdziestki, a ju˝ zaczynam Êwirowaç. Co to b´dzie na staroÊç? – j´knà∏. – Dobrze si´ czujesz, kochanie? – dobieg∏ go g∏os Ewy. – Nie wiem. Ale mam proÊb´... Jak przekrocz´ szeÊçdziesiàtk´, na wszelki wypadek zrzuç mnie ze ska∏y. Osunà∏ si´ na pod∏og´ i zastyg∏ nieruchomo, nie bardzo wiedzàc, co robiç. By∏ zdumiony, roztrz´siony i przera˝ony. Min´∏o sporo czasu, nim zaczà∏ si´ oswajaç z nowà sytuacjà. Musz´ wziàç si´ w garÊç i wyjÊç stàd. Inaczej sp´dz´ tu wiecznoÊç – pomyÊla∏. Wsta∏... Z trudem panujàc nad nerwami, rozejrza∏ si´ po ∏azience. PomyÊla∏, ˝e jest podobna do tej, którà zna∏, tyle ˝e ta ma okno i nieco wi´ksze gabaryty. Spostrzeg∏ te˝ kilka dziwnych urzàdzeƒ niewiadomego przeznaczenia. 109 wb159 110 16.09.2006 14:12 Page 110 Powoli otworzy∏ drzwi, po czym ostro˝nie, jakby stàpajàc po polu minowym, przeszed∏ przez hol i zajrza∏ do kuchni. Ewa w∏aÊnie przygotowywa∏a Êniadanie. – Musimy si´ pospieszyç, kochanie, bo inaczej si´ spóênimy – powiedzia∏a z czarujàcym uÊmiechem. – Spóênimy? O ile wiem, psychiatryk przyjmuje przez okràg∏à dob´ – rzek∏ i zachichota∏ nerwowo. Zignorowa∏a jego s∏owa. – Ciesz´ si´ na ten wyjazd – oznajmi∏a z zachwytem. – Jaki wyjazd? – Jedziemy z dzieçmi na piknik. Nad Wodospady Herberta. UstaliliÊmy to wczoraj. Nie pami´tasz? – Zrobi∏a zdumionà min´. Nie pami´ta∏. – Gdzie telewizor? – zapyta∏. – Tele... co? – Ewa spojrza∏a na niego uwa˝nie. – O czym mówisz, kochanie? – Ekran, w którym siedzà ludziki... Podajà wiadomoÊci... I prognoz´ pogody... – Chcesz wiedzieç, jaka b´dzie pogoda? Zajrzyj do kryszta∏owej kuli. Jest w salonie. – Krasnoludki te˝ tam sà? – mruknà∏, próbujàc si´ uÊmiechnàç, ale twarz wykrzywi∏ mu jedynie dziwaczny grymas. – ¸adne morze – rzek∏ jakby nigdy nic. – Jak zwykle, kochanie. Nie wytrzyma∏. – Od kiedy mieszkamy nad morzem?! – krzyknà∏. – Od zawsze. – Jak to od zawsze? – Trudno nie mieszkaç nad morzem, gdy ma si´ dom na wyspie tak ma∏ej jak nasza – rozeÊmia∏a si´. – Na wyspie? – wyjàka∏. Na uginajàcych si´ nogach podbieg∏ do drzwi wejÊciowych, otworzy∏ je i... poczu∏ dreszcz napi´cia, zamiast bowiem brudnej klatki schodowej i pomazanych sprayem drzwi do windy ujrza∏ pi´kny ogród. A wi´c mieszkamy w domku jednorodzinnym – pomyÊla∏. No có˝, wspó∏czesna psychiatria ma nieograniczone mo˝liwoÊci. To mnie uspokaja. Przez d∏ugà chwil´ zastanawia∏ si´, co robiç. Czu∏ l´k, ale ciekawoÊç wzi´∏a gór´. – Brnijmy w to dalej – zdecydowa∏ i zszed∏ po schodach. Dom w kszta∏cie kilku przylegajàcych do siebie prostopad∏oÊcianów zbu- dowany by∏ ze szk∏a, aluminium i zielonego kamienia. Wokó∏, na niezbyt du˝ych, za to ogromnie malowniczych dzia∏kach, sta∏y równie eleganckie budynki. Spostrzeg∏, ˝e ka˝dy z nich ma w sobie coÊ niezwyk∏ego, zgo∏a magicznego, ale nie potrafi∏ okreÊliç, na czym ta wyjàtkowoÊç polega. Zawsze marzy∏em, by mieç will´ – pomyÊla∏, rozglàdajàc si´ niepewnie. Prawdopodobnie jakiÊ czas temu przeprowadziliÊmy si´, a teraz dopad∏a mnie amnezja. Tylko skàd wzi´liÊmy pieniàdze? Mo˝e wygra∏em w totka? Raczej nie... Przecie˝ nie mam szcz´Êcia w grach liczbowych. Wi´c pewnie udusi∏em kilka bogatych staruszek – zarechota∏ ponuro. Obszed∏ dom, oglàdajàc fantazyjnà altan´, krzewy uginajàce si´ pod ci´˝arem rozmaitych zadziwiajàcych owoców i pi´trowe klomby pe∏ne najró˝niejszych kwiatów o nieznanych aromatach. Nagle jego wzrok pad∏ na rosnàcà w kàcie ogrodu paproç. To by∏a jego ulubiona paprotka, tyle ˝e zamiast czterdziestu centymetrów mia∏a kilkanaÊcie metrów wysokoÊci. – Nieêle jak na jednà noc – mruknà∏ z uznaniem. Jako ˝e z ogrodu nie da∏o si´ zobaczyç dalszej okolicy, wróci∏ do domu, znalaz∏ drog´ na strych i wszed∏ na dach, który okaza∏ si´ ogromnym tarasem. I tu z jego piersi doby∏o si´ westchnienie zdumienia i podziwu. Dom, podobnie jak sàsiednie budynki, sta∏ na wysokim wzgórzu, z którego rozciàga∏ si´ osza∏amiajàcy widok. Teraz dopiero J´druÊ móg∏ stwierdziç, ˝e znajduje si´ na niewielkiej wyspie otoczonej morzem, na którym tu i ówdzie widaç by∏o górzyste, bajkowo pi´kne wysepki. W pewnej chwili nad jego g∏owà rozleg∏ si´ delikatny szum. Spojrza∏ w gór´. Po niebie majestatycznie p∏ynà∏ ogromny sterowiec. – Nasz odlatuje za godzin´ – us∏ysza∏ za sobà g∏os Ewy. – Dzieciaki sà ju˝ na aerodromie – doda∏a, spoglàdajàc na wschód. Podà˝y∏ za jej wzrokiem. Pomi´dzy niedu˝ym miasteczkiem a malowniczymi klifami znajdowa∏ si´ plac, na którym sta∏o kilka barwnych sterowców. – Nie umawialiÊmy si´ na ˝adnà wycieczk´. – Kategorycznie pokr´ci∏ g∏owà. – Sam jà wymyÊli∏eÊ. To prezent dla Antosia. DziÊ sà jego sto dwudzieste urodziny. – To twój pradziadek? – To nasz najm∏odszy syn. Co si´ z tobà dzieje, kochanie? – Spojrza∏a na niego troskliwie. – Syn...? Dobry Bo˝e... Jestem chory... Dzwoƒ po psychiatr´... – wyjàka∏. – Po kogo? – Mam zaburzenia pami´ci. A w∏aÊciwie paranoj´. – Paranoj´? Nie s∏ysza∏am o takim schorzeniu. – Mo˝e czegoÊ dodajà do wody? – j´knà∏. – A mo˝e to jakiÊ wirus? 111 wb159 112 16.09.2006 14:12 Page 112 – Wirus? Co to takiego? – Takie ma∏e gówno, które od czasu do czasu wypuszczajà koncerny farmaceutyczne. – Przygotuj´ lekarstwo – rzek∏a. – Jak wypijesz, na pewno poczujesz si´ lepiej – doda∏a i pociàgn´∏a go za sobà. Gdy weszli do kuchni, Ewa postawi∏a przed nim szklank´ z wodà, do której zaraz wsypa∏a ∏y˝k´ srebrzystego proszku. J´druÊ podejrzliwie ∏ypnà∏ na mikstur´. – Pachnie gorzkimi migda∏ami. To cyjanek? Chcesz mnie otruç? I bardzo dobrze. Niech to si´ wreszcie skoƒczy – rzek∏, po czym desperacko chwyci∏ szklank´ i wychyli∏ do dna. – Teraz weê kàpiel, a ja dokoƒcz´ Êniadanie – powiedzia∏a Ewa i poca∏owa∏a go. – Jak sobie ˝yczysz. JeÊli trucizna nie zadzia∏a, przy odrobinie szcz´Êcia poÊlizgn´ si´ w wannie, z∏ami´ podstaw´ czaszki i uton´ – powiedzia∏ ponurym g∏osem i powlók∏ si´ do ∏azienki. Ledwie wszed∏ do kàpieli, poczu∏, ˝e ka˝dy jego nerw si´ rozluênia, a umys∏ uspokaja. Wkrótce ogarnà∏ go stan cudownego odpr´˝enia. Niez∏a ta mikstura – przemkn´∏o mu przez myÊl. Wzià∏ szybki prysznic, po czym wróci∏ do kuchni i rzek∏: – Ju˝ mi lepiej. Ale pami´ç jeszcze nie wróci∏a. Ile w∏aÊciwie mamy dzieci? – SzeÊcioro. – Mno˝ymy si´ jak króliki? Nieêle... I ja was wszystkich utrzymuj´? A wi´c zwariowa∏em znacznie wczeÊniej, tylko dopiero teraz to sobie uÊwiadomi∏em. Pewnie tyram po ca∏ych dniach. Nic dziwnego, ˝e z przepracowania oszala∏em. – Mamy dwie dziewczynki i czterech ch∏opców – doda∏a, puszczajàc jego s∏owa mimo uszu. – Szkoda, ˝e nie mamy trzech dziewczynek i trzech ch∏opców. By∏oby parzyÊcie... – Ale˝, kochanie, taki uk∏ad móg∏by zak∏óciç równowag´ – przerwa∏a z wyczuwalnym oburzeniem. – Widaç, ˝e jeszcze nie doszed∏eÊ do siebie – westchn´∏a i popatrzy∏a na niego z troskà. – Co si´ sta∏o z mojà paprotkà? Dajesz jej jakieÊ anabole? A mo˝e posy∏asz na si∏owni´? – j´knà∏. – Usiàdê, kochanie, i odpocznij, a z pewnoÊcià zaraz odzyskasz si∏y – rzek∏a i zacz´∏a krzàtaç si´ po kuchni. Usiad∏. Z ogromnym zaciekawieniem, ale i z podejrzliwoÊcià przyglàda∏ si´ ka˝dej rzeczy, na której spoczà∏ jego wzrok. Jedne sprz´ty by∏y mu dobrze znane. Inne, jak choçby wielobarwne szklane garnki o wymyÊlnych kszta∏tach, widzia∏ pierwszy raz. Jednak i przedmioty, które dobrze zna∏, wyda∏y mu si´ dziwne. Obce? To niedobre s∏owo. PomyÊla∏, ˝e sà niezwyk∏e, gdy˝ majà wyrazistsze, a jednoczeÊnie przyjaêniejsze barwy. I ∏adniejsze kszta∏ty. I by∏y bardziej wysmakowane... Nawet jego ulubione myd∏o, co zauwa˝y∏ podczas kàpieli, mia∏o bardziej cukierkowy aromat i lepiej si´ pieni∏o. Ewa poda∏a naleÊniki i ciep∏e kakao. Postawi∏a te˝ tac´ z owocami. Przyjrza∏ si´ im ciekawie, niektóre gatunki bowiem widzia∏ pierwszy raz. – Jedz, kochanie. My jesteÊmy ju˝ po Êniadaniu – rzek∏a. – Nie b´dzie jajek na bekonie? – zdziwi∏ si´. – Co to jest bekon? – spyta∏a. – Mi´sko – odpar∏ – Mi´sko? – skrzywi∏a si´. – Kiepski dowcip. – A wi´c jesteÊmy wegetarianami? Ciekawy eksperyment. – Pospiesz si´, kochanie. Ju˝ póêno. – Jak sobie ˝yczysz. – Zgodnie kiwnà∏ g∏owà. Jeszcze nigdy nie jad∏ tak wybornych naleÊników. Smak kakao te˝ mile go zaskoczy∏. A owoce by∏y wprost rewelacyjne. Coraz wi´cej pytaƒ cisn´∏o mu si´ na usta, ale postanowi∏ oswoiç si´ z nowà sytuacjà i wszystko wyjaÊniaç po kolei. Zresztà po wypiciu mikstury czu∏ z ka˝dà chwilà wi´kszy spokój. Gdy wsta∏ od sto∏u, Ewa przynios∏a mu ubranie – purpurowà szat´ z leciutkiej, niezwykle szykownej tkaniny, do tego pysznie haftowanà. – Przyda∏by si´ raczej kaftanik – rzek∏ i zarechota∏ pod nosem. – Nie podoba ci si´? Uszy∏am jà wczoraj. – Jest pi´kna – rzek∏ z aprobatà. – B´dà mnie koronowaç? – spyta∏ i spojrza∏ na Ew´. Dopiero teraz zauwa˝y∏, ˝e ma na sobie obcis∏à b∏´kitnà sukni´ z d∏ugim trenem, i musia∏ przyznaç, i˝ nigdy przedtem nie wyglàda∏a tak seksownie. – Mo˝e ma∏y numerek przed wyjÊciem? – szepnà∏ i przylgnà∏ do niej ca∏ym cia∏em. – Musz´ odreagowaç... – Ty i ja? Jak to sobie wyobra˝asz? – parskn´∏a Êmiechem. – Chyba rzeczywiÊcie êle si´ czujesz, kochanie. Chcia∏ zapytaç, co jà tak rozbawi∏o, ale w tym momencie do domu wszed∏ nieznany mu m´˝czyzna. Mia∏ weso∏à twarz, wyjàtkowo rude w∏osy i z∏ocistà, b∏yszczàcà tunik´. 113 wb159 114 16.09.2006 14:12 Page 114 – Nasze szcz´Êcie ju˝ si´ zbudzi∏o? To wspaniale – powiedzia∏ i pos∏a∏ J´drusiowi ca∏usa. – Pospieszmy si´, bo odlecà bez nas. Czekam w gara˝u – doda∏ i zniknà∏ za pobliskimi drzwiami. – Co to za facet? – J´druÊ podejrzliwie ∏ypnà∏ na Ew´. – Nie poznajesz? To nasz mà˝ – odpar∏a. – Nasz? – Wytrzeszczy∏ oczy. – Twój i mój? Za kogo ty mnie masz? – Ale˝, kochanie... PoÊlubiliÊmy go zgodnie z prawem dziesi´ç lat temu. Naprawd´ nie pami´tasz? – To nieprawda – szepnà∏. I nagle, tkni´ty jakimÊ niejasnym przeczuciem, pobieg∏ do sypialni. Otworzy∏ drzwi, potknà∏ si´ o kosz przypominajàcy bocianie gniazdo, po czym spojrza∏ na ∏ó˝ko i a˝ j´knà∏ na widok trzech jednakowych czerwonych poduszek w kszta∏cie serca. Wróci∏ do salonu, gdzie sta∏y pó∏ki z ksià˝kami, znalaz∏ encyklopedi´ i zaczà∏ jà wertowaç. Szybko znalaz∏ szukane has∏o. – Ma∏˝eƒstwo – przeczyta∏ szeptem. – Zwiàzek jednego osobnika p∏ci ˝eƒskiej i dwóch osobników m´skich... Usiad∏ na pod∏odze i z niedowierzaniem pokr´ci∏ g∏owà. Po chwili znów zaczà∏ przerzucaç kartki w poszukiwaniu kolejnego has∏a. – Zap∏odnienie – przeczyta∏. – Jednoczesne po∏àczenie komórki jajowej z dwoma plemnikami nale˝àcymi do dwóch ró˝nych osobników... Chwyci∏ si´ za g∏ow´ i j´knà∏ ze zgrozà. – Kobieta i dwóch facetów? Brakuje tylko wiewiórki... Do salonu zajrza∏a Ewa. – Idziemy, kochanie. Póêniej sobie poczytasz – ponagli∏a go. – Nie b´d´ nic czyta∏. To nie na moje nerwy – rzek∏ i odrzuci∏ encyklopedi´, jakby by∏a kawa∏kiem p∏onàcej ˝agwi. Zeszli do gara˝u. Sta∏ tu dziwaczny wehiku∏; mia∏ kszta∏t kapsu∏y, ogromne ko∏a i trzy rz´dy foteli. Na jednym z siedzeƒ w pierwszym rz´dzie czeka∏ rudzielec. Ewa usadowi∏a J´drusia obok niego, sama zaÊ usiad∏a za kierownicà. – Nigdzie z tobà nie pojad´. JesteÊ najgorszym kierowcà na Êwiecie. Lepiej niech on poprowadzi – powiedzia∏ J´druÊ, zezujàc na rudzielca. – M´˝czyzna za kierownicà? – Rudzielec wytrzeszczy∏ oczy i wzdrygnà∏ si´. – Skàd ci przyszed∏ do g∏owy ten dziwaczny pomys∏? – Nasze szcz´Êcie jest niedysponowane. Da∏am mu mandragor´ z kwiatem oczaru. JeÊli nie poczuje si´ lepiej, po powrocie pójdziemy do szamana. – Biedactwo – rzek∏ rudzielec i przytuli∏ go. – Nie dotykaj mnie! – wrzasnà∏ J´druÊ. – Nie zgadzam si´ na ˝adne takie... Odwieêcie mnie... – Dokàd? – spytali jednoczeÊnie. – Do domu. – Przecie˝ jesteÊ w domu, kochanie – odpar∏a Ewa. – Nasze szcz´Êcie jest dziÊ wyjàtkowo dra˝liwe – rzek∏ rudzielec. – W dodatku bardzo dziwnie si´ zachowuje – powiedzia∏a Ewa, uruchamiajàc silnik. – Wyobraê sobie, mój drogi, ˝e chcia∏ si´ kochaç tylko we dwoje. Rudzielec wstrzàsnà∏ si´ z niesmakiem i spoglàdajàc na ma∏˝onk´, rzek∏: – MyÊlisz, ˝e cierpi na t´ modnà dewiacj´? – Ja, dewiantem? – J´druÊ szczerze si´ oburzy∏. – Nie martw si´, skarbie. S∏ysza∏em, ˝e jest na Êwiecie kilku szamanów, którzy leczà takie przypad∏oÊci – uspokoi∏ go rudzielec. – To wy nadajecie si´ do leczenia! – wrzasnà∏ J´druÊ. – Do tego chcia∏ to zrobiç w domu – westchn´∏a. – W domu? ˚eby tylko nikt si´ o tym nie dowiedzia∏! Co by ludzie powiedzieli? – szepnà∏ ze zgrozà Rudzielec. Wyjechali z gara˝u. Wehiku∏ lekko uniós∏ si´ nad ziemi´. – Lecimy na Ksi´˝yc? – J´druÊ zarechota∏ histerycznie. – Doskona∏y pomys∏! – zawo∏a∏ rudzielec. – Poleçmy w przysz∏ym tygodniu... Mo˝e na Ró˝owy? – Wola∏abym na Zielony, mój drogi. A ty? – Spojrza∏a na J´drusia. – Nasze szcz´Êcie ostatnio lubi Pomaraƒczowy – rzek∏ rudzielec. – By∏ zachwycony, kiedy byliÊmy tam miesiàc temu. J´druÊ odruchowo spojrza∏ w gór´. – Szukasz Ksi´˝yców? Pierwsze trzy ju˝ wzesz∏y, o tam – powiedzia∏a Ewa, pokazujàc palcem przed siebie. J´druÊ z niedowierzaniem pokr´ci∏ g∏owà, po czym szepnà∏: – Pierwsze trzy? To sà jeszcze jakieÊ? Nie kr´pujcie si´... – Jest szeÊç Ksi´˝yców, kochanie – odpar∏a. – I my tam byliÊmy? – Nie pami´tasz? Na ka˝dym napisa∏eÊ wiersz. – Ja nie pisz´ wierszy – zaprotestowa∏ cichutko. – Nie cierpi´ poezji – doda∏, spoglàdajàc w okno. Jechali szerokà ulicà, unoszàc si´ dobry metr nad ziemià. Wokó∏ sta∏y liczne domy w kszta∏cie najró˝niejszych bry∏, zbudowane ze szk∏a, metalu i kolorowego kamienia. Otacza∏y je ogrody, nad którymi górowa∏y ogromne rododendrony, strzeliste wid∏aki i roz∏o˝yste skrzypy. Gdzieniegdzie wyrasta∏y k´py krzewów z ko∏yszàcymi si´ na nich wielobarwnymi owocami. Co chwila mija∏y ich fantazyjne wehiku∏y lub cykliÊci na rowerach przypominajàcych dziewi´tnastowieczne welocypedy. Ulicami 115 wb159 116 16.09.2006 14:12 Page 116 zaÊ szli rozeÊmiani przechodnie, samotnie albo trójkami. Wszyscy ubrani w zwiewne szaty. I wszyscy z∏otow∏osi... W powietrzu wyczuwa∏o si´ niezwyk∏à, odÊwi´tnà atmosfer´. – Piç! – zawo∏a∏ J´druÊ, gdy˝ z wra˝enia zupe∏nie zasch∏o mu w gardle. Zatrzymali si´ przed olbrzymim klombem, na którym ros∏y krzewy o turkusowej korze i czerwonych owocach przypominajàcych olbrzymie orzechy. Ewa zerwa∏a jeden z nich, roz∏upa∏a i poda∏a spragnionemu. J´druÊ zaczà∏ ∏apczywie piç nektar. Nagle zauwa˝y∏, ˝e wszystkie krzewy obsypane sà woko∏o ogromnà iloÊcià mieniàcych si´ kamieni. – A to co? – spyta∏. – Diamenty – oboj´tnym g∏osem rzek∏ rudzielec. – Niesamowite. – Nigdy ci si´ nie podoba∏y, kochanie – powiedzia∏a Ewa. – Zawsze chcia∏am wysypaç nimi klomby przed domem, ale twierdzi∏eÊ, ˝e to zbyt mieszczaƒskie. A przecie˝ sà takie pi´kne! Nasz szaman twierdzi, ˝e majà niezwyk∏e w∏aÊciwoÊci terapeutyczne. Dzia∏ajà antydepresyjnie... – Z pewnoÊcià. Szczególnie w du˝ych iloÊciach. – J´druÊ wyskoczy∏ z wehiku∏u i zaczà∏ garÊciami wrzucaç kamienie do kieszeni. – Co robisz? JeÊli chcesz, jutro przywiozà nam z kamienio∏omów kilkanaÊcie worków. – A wi´c sà bezwartoÊciowe? – W g∏osie J´drusia s∏ychaç by∏o ogromne rozczarowanie. – Nasze szcz´Êcie jest jednak chore. ˚eby tylko wyzdrowia∏o do swoich urodzin – rzek∏ rudzielec. – By∏abym zapomnia∏a. Pojutrze koƒczy osiemdziesiàt lat – rzek∏a Ewa. – Osiemdziesiàt? Przecie˝ powiedzia∏aÊ, ˝e nasz najm∏odszy syn ma sto dwadzieÊcia. – To prawda. – UÊmiechn´∏a si´. – Dziecko nie mo˝e byç starsze od rodziców – j´knà∏. – Musi byç starsze, skarbie – rzek∏ rudzielec. J´druÊ westchnà∏ i bezradnie potoczy∏ doko∏a wzrokiem. Dopiero teraz zauwa˝y∏, ˝e stojà przed ogromnym gmachem, który po cz´Êci przypomina gotyckà katedr´, a po cz´Êci zamek z∏ej czarownicy z Disneylandu. – Co to jest? – spyta∏. – Âwiàtynia... – zacz´∏a Ewa, ale J´druÊ nie s∏ucha∏ jej, tylko ruszy∏ przed siebie. – Dokàd idziesz, skarbie? – Pomodliç si´. O cudowne uzdrowienie. – Ale˝, kochanie! Nie mo˝emy tam iÊç! – zaprotestowa∏a Ewa. Lecz J´druÊ zlekcewa˝y∏ jej s∏owa. Bieg∏ do mrugajàcych kolorowymi lampkami drzwi, jednoczeÊnie usi∏ujàc przypomnieç sobie jakàÊ stosownà do okolicznoÊci modlitw´. Ledwie wbieg∏ do Êrodka, usiad∏ ze zdumienia. Znajdowa∏ si´ w wysokiej sali otoczonej mnóstwem kolumn w kszta∏cie pot´˝nych fallusów. PoÊrodku sta∏ ogromny brodzik wype∏niony ró˝owà galaretkà, w którym k∏´bi∏a si´ setka nagich cia∏ splecionych ze sobà w mi∏osnych uÊciskach. Co chwila powietrze wype∏nia∏y ekstatyczne westchnienia i pomruki, którym towarzyszy∏y dobiegajàce skàdÊ z góry dêwi´ki granej na fletni Ody do radoÊci. – Co... to... jest...? – wyjàka∏, nie wierzàc w∏asnym oczom. – Âwiàtynia ˝ycia – szepnà∏ rudzielec i mlasnà∏ z zachwytem. – Niez∏y bajzel. – Twarz J´drusia zrobi∏a si´ najpierw zielona, póêniej zaÊ poczerwienia∏a. – Co ci si´ nie podoba? – To, ˝e oni tak wszyscy razem. – JesteÊ bardziej chory, ni˝ myÊla∏em. – Rudzielec zrobi∏ wspó∏czujàcà min´ i pog∏aska∏ ma∏˝onka. – No, dobrze, zgadzam si´ na trójkàcik. – J´druÊ z rezygnacjà machnà∏ r´kà. – Ale setka osób to gruba przesada. – Co si´ z tobà dzieje, skarbie? Zawsze bardzo lubi∏eÊ seks. W tej Êwiàtyni sp∏odziliÊmy szóstk´ dzieci... – To nieprawda... – Nie pami´tasz? Jak wrócimy, poka˝´ ci pamiàtkowe zdj´cia ze wszystkich zap∏odnieƒ. – Rudzielec objà∏ go. – JesteÊ wspania∏ym ma∏˝onkiem. Pami´tam, jak dzielnie sk∏ada∏eÊ i wysiadywa∏eÊ jaja. ByliÊmy z Ewà tacy z ciebie dumni... – Oszala∏eÊ! – J´druÊ z przera˝eniem z∏apa∏ si´ za g∏ow´. – To przez sentyment trzymam gniazdo w sypialni i nie pozwalam wam wynieÊç go na strych. Zresztà nied∏ugo si´ przyda. W przysz∏ym roku postaramy si´ o kolejne jaja... J´druÊ wyszed∏ na zewnàtrz. Ci´˝ko usiad∏ na ziemi i rozejrza∏ si´ bezradnie. – Mój Bo˝e, gdzie ja jestem? – szepnà∏. Na niebie wschodzi∏y kolejne Ksi´˝yce. Emów, 2006 117 wb159 16.09.2006 14:12 Page 118 wb159 16.09.2006 14:12 Page 120 Redaktor: Miros∏aw Grabowski Projekt ok∏adki, opracowanie graficzne: Ryszard Kajzer Sk∏ad: Zerkaj Studio Druk i oprawa: Drukarnia Narodowa S.A. w Krakowie, ul. Marsza∏ka J. Pi∏sudskiego 19. ISBN: 83-920191-1-3 EAN: 97883-92019114 © Copyright by Jerzy A. Mas∏owski 2006 Wydawca: TAO Sp. z o.o. www.grupatao.com Warszawa 2006. Wydanie pierwsze jest autorem piszàcym magicznie. Jego wiersze, teksty piosenek i opowiadania pe∏ne sà fantastycznych postaci, wieloznacznych symboli i zaskakujàcych puent. Wydany niedawno tom wierszy „Kiedy umiera anio∏” (do którego do∏àczono p∏yt´ CD z najnowszymi piosenkami autora) by∏ jednym z najwi´kszych wydarzeƒ artystycznych minionego roku. Opublikowane rok wczeÊniej opowiastki „CoÊ Êmiesznego. Bajki dla doros∏ych” cieszy∏y si´ ogromnym powodzeniem i zyska∏y miano kultowych przypowieÊci, bowiem w sposób zabawny i przewrotny ukazywa∏y zachowania, przekonania i fobie wspó∏czesnych Polaków. Wi´cej o autorze: www.maslowski.com.pl „Wie˝a Boga” to zbiór niezwyk∏ych opowieÊci, pe∏nych zagadkowych postaci, mrocznych sekretów i zaskakujàcych zdarzeƒ. Âwiat realny przenika si´ tu ze Êwiatem nadrealnym, rzeczywistoÊç miesza si´ z wizjami, najprostsze s∏owa pe∏ne sà alegorii. A do tego pi´knie budowany, pe∏en metafizyki nastrój. Choç opowieÊci sà ró˝ne, majà wspólnego bohatera: jest nim T a j e m n i c a. To jedna z najciekawszych pozycji wspó∏czesnej litaratury pi´knej. Dawid Korbel