Halo! Ktoś za to płaci! B+R w naukach społecznych
Transkrypt
Halo! Ktoś za to płaci! B+R w naukach społecznych
Halo! Ktoś za to płaci! B+R w naukach społecznych Wo j c i e c h P r z y b y l s k i W iększość ludzi twierdzi, że podobnie jak celem nauki jest prawda, tak zadaniem uniwersytetu jest kształcenie. Ci wierni wizji humboldtowskiej dodadzą wychowanie, które ma uzupełnić „czystą” wiedzę. Przynajmniej tak było w Berlinie na początku XIX wieku. Można by w tym miejscu rozpocząć tradycyjną dyskusję o uniwersyteckich ideałach i wartościach, o prymacie moralności nad wiedzą (lub odwrotnie), o trudzie łączenia różnych zadań i ograniczonym czasie, jakim dysponują profesorowie. Zostawmy ten wątek nieco z boku, jako bardziej właściwy dydaktycznej funkcji uczelni. Chciałbym zająć się uczelnią jako miejscem badań i centrum wiedzy. Niezależnie od tego, czy i jak jałowe są sygnalizowane wcześniej rozważania, są one zwykle rozważaniami autotelicznymi. To znaczy: adepci nauki zastanawiają się, jaka powinna być nauka. Jeszcze bardziej dosadnie: pracownicy uczelni i studenci doktoryzują się z teorii uczelni. Spróbujmy postawić pytanie w sposób inny, zapewne nieco bezczelny: hola, ale kto za to wszystko płaci? 234 Pressje 2011, teka 26/27 Badawcza bezpłodność Pytanie, które powinno być oczywiste i jest oczywiste w każdym innym obszarze oddziaływania polityk publicznych, w nauce i szkolnictwie wyższym jest odbierane jako obrazoburcze. „Przecież nauka jest celem samym w sobie!” − zakrzykną zgodnie rektorzy i działacze uczelnianych związków zawodowych. Co bardziej światli dorzucą coś o gospodarce i innowacyjności. Problem w tym, że poważnej debaty o roli nauki udało się na razie uniknąć, a każda próba podjęcia dyskusji na ten temat kończy się w najlepszym wypadku tak, jak ostatnia reforma, czyli zgniłym kompromisem. Dyskusja sprowadza się najczęściej do szczegółów oraz pieniędzy: jak je dzielić, żeby było z grubsza tak jak dotychczas. Godna polecenia jest w tym kontekście rozmowa z prof. Maciejem Żyliczem (2011), która ukazała się w „Polityce”. Spójrzmy na jeden jej fragment: „Edwin Bendyk: Gdzie ostrze reform zostało stępione najbardziej? Maciej Żylicz: Obecnie 64 proc. budżetu nauki idzie na tzw. działalność statutową jednostek badawczych. Zgodnie z pierwotnymi założeniami reformy, budżet miał jedynie gwarantować ich utrzymanie w sensie technicznym, natomiast reszta pieniędzy na badania i płace miała być zdobywana w drodze konkursów z niezależnych agencji, Narodowego Centrum Nauki i Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Niestety, nie udało się, bo wtedy dyrektorzy instytutów i dziekani straciliby realną władzę. W tej chwili, dysponując pieniędzmi na działalność statutową, zawsze mogą wspomóc kolegów, którym nie udało się zdobyć grantu w konkursie. Tę ofiarność łatwo zamienić na kapitał polityczny w trakcie wyborów do władz wydziału. W rezultacie w systemie, który z założenia miał zwiększać konkurencyjność, pozostawiono jednak bufor umożliwiający zachowanie status quo”. Profesor Żylicz wie, co mówi, jest prezesem Fundacji na rzecz Nauki Polskiej i od początku przyglądał się z bliska pracom nad reformą. Drugi cytat pochodzi od prof. Szczepana Bilińskiego, prorektora UJ ds. badań i współpracy międzynarodowej. Na godną uwagi szczerość pozwolił on sobie na łamach „Rzeczpospolitej”, komentując – nota bene – wysokie, drugie miejsce swojej uczelni w corocznym rankingu uniwersytetów. Oto cały fragment: „Na podstawie wyników za 2010 rok mogę powiedzieć, że na niektórych wydziałach tę klasyfikację wygrali doktorzy – mówi prof. Biliński. To oni zdobyli po kilkaset punktów (nawet 400 czy 500), bijąc na głowę niektórych profesorów. A na punkty pracują przede wszystkim liczące się publikacje. – Ten system oceny przyniósł władzom uczelni dodatkową wiedzę – przyznaje prorektor: tylko jedna trzecia pracowników jest aktywna. Dwie trzecie w tej rywalizacji naukowej nie bierze udziału” (Łosińska 2011). W cytowanym wywiadzie prof. Żylicz mówi praktycznie to samo: „W tej chwili w najlepszych nawet instytutach gros dorobku badawczego jest wynikiem pracy co najwyżej jednej trzeciej zespołu”. Oba wywiady przeszły bez większego echa, pewnie trochę z przyzwyczajenia, a trochę z politycznej poprawności. Mamy jednak jasny, czytelny sygnał od dwóch osób z samego szczytu polskiej hierarchii akademickiej: większość polskich naukowców jest badawczo bezpłodna i w tym znaczeniu bezużyteczna, a uczelnie publiczne marnują pieniądze i będą to robić dalej. O jakich pieniądzach mówimy? Lasy dla leśników? Wg planu finansowego MNiSW w roku 2011 na samą naukę wydamy 5 383 894 tys. zł. Do tego 10 215 788 tys. zł na szkolnictwo wyż- Większość polskich naukowców jest badawczo bezpłodna sze, bo w polskich realiach te strumienie są rozdzielone jedynie formalnie. Razem prawie 16 miliardów złotych rocznie, bez środków unijnych i Polskiej Akademii Nauk. Za te pieniądze dostajemy 700 tysięcy osób na studiach bezpłatnych (z ponad 2 milionów studiujących), fatalne miejsca Polski w rankingach innowacyjności oraz dwie uczelnie w rankingach światowych, w czwartej setce. Najwyższy, potwierdzany w badaniach społecznych prestiż zawodowy profesorów – gratis. Oczywiście obraz jest nieco przerysowany, ale nie bardzo. W ramach dyskursu o innowacyjności i efektywności zastanawiamy się, czy uczelnie nie powinny być bardziej aktywne w staraniach o granty i współpracy z gospodarką – oczywiście również za dodatkowe pieniądze. Nikt nie pyta, czego (dla państwa, dla gospodarki, dla społeczeństwa) powinniśmy oczekiwać w ramach tych 16 miliardów złotych. Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia leśnicy odmawiają politykom – a za ich pośrednictwem społeczeństwu – prawa do decydowania, jakie jest przeznaczenie lasów Halo! Ktoś za to płaci! 235 w Polsce. Decydować o tym będą jedynie osoby, które skończyły leśnictwo i zdały specjalne egzaminy, organizowane przez samych leśników. Leśnicy mogą oczywiście wypowiadać się na temat lasu, ale innym amatorom i laikom – spacerowiczom, drwalom, właścicielom tartaków i fabryk mebli – wara! Do samego wstępu do lasu uprawniać ma na szczęście już trzyletni licencjat. Inny szalony, ale bliższy przykład: lekarze zamykają szpitale kliniczne w całej Polsce. Od tej chwili mają służyć jedynie doskonaleniu wiedzy medycznej. O przyjęciach i zasadach funkcjonowania decydują jedynie lekarze, żądający równocześnie stałego wzrostu funduszy na finansowanie swoich instytucji. Skoro oba te przykłady budzą uśmiech politowania lub złości, dlaczego z nauką jest inaczej? To, co się dzieje za tę górę pieniędzy (jesteśmy biednym państwem w kryzysie finansowym), jest wewnętrzną sprawą środowiska naukowego. Ministerstwo próbowało trochę ponegocjować, ale jak wiemy z cytowanych wywiadów i względnego spokoju, z jakim przyjęta została reforma, wiele nie utargowało. Czy to znaczy, że polska nauka jest skazana na bytowanie w szklanej wieży, którą z mozołem i pieczołowicie buduje od wielu dziesięcioleci? B+R=€ Na rozwiązania systemowe nie ma, jak widać, co liczyć, ale na szczęście pojawia się ferment oddolny. W coraz większej liczbie przypadków naukowcy – częściej młodzi, ale nie tylko – biorą sprawy w swoje ręce i prowadzą działania B+R niezależnie od systemowych ograniczeń. Dzieje się tak oczywiście w informatyce, naukach technicznych, farmacji czy biotechnologii, w których odkrycie naukowe może w być w stosunkowo łatwy sposób przekształcone 236 Wojciech Przybylski w produkt, który następnie można sprzedać. Najczęściej są to transfery indywidualne, realizowane poza uczelnią, choć pojawiają się pierwsze próby realizacji projektów Obie strony zachowują się jak luhmannowskie systemy autopojetyczne przez rozmaite akademickie centra transferu technologii. Czy można sobie jednak wyobrazić transfer innego rodzaju know-how: nie technologicznego, a związanego z humanistyką i naukami społecznymi? Zadanie identyfikacji i opisu tego rodzaju historii miał realizowany przez Wyższą Szkołę Europejską im. ks. Józefa Tischnera projekt B+R=€, czyli nauki społeczne dla gospodarki. Udało się stworzyć sporą bazę tego rodzaju prób w skali całego kraju, a następnie przebadać 20 z nich. Wybrane 10 posłużyło z kolei za podstawę opracowania studiów przypadków, wydanych następnie w formie publikacji (Rudnicki 2011). Ważnym odkryciem części badawczej projektu był fakt, że skala otwarcia i współpracy z szeroko rozumianą gospodarką jest dużo większa, niż wynika to z powszechnego przekonania. Co prawda na chcących aplikować swoją wiedzę socjologów, psychologów czy filozofów czyha wiele pułapek – dotyczy to w szczególny sposób pracujących na uczelniach publicznych – ale równocześnie są oni niezwykle kreatywni w ich przezwyciężaniu. Bywa, że obie potencjalnie współpracujące strony zachowują się jak luhmannowskie systemy autopojetyczne i skuteczna komunikacja zewnętrzna okazuje się niemożliwa. Może dlatego największe szanse na sukces mają projekty osób, które same mają doświadczenie zarówno w nauce, jak i biznesie lub administracji. Udało się zidentyfikować kilkanaście modeli działania, od nieformalnych projektów, przez wyspecjalizowane uczelniane centra wiedzy, po organizacje pozarządowe i w pełni komercyjne firmy. Case book, podobnie jak raport z badań i cztery specjalnie przygotowane kursy e-learningowe są dostępne na stronie www.bepluser.pl jako zasób otwarty dla każdego, kto chce samodzielnie pogłębić swoją wiedzę na temat współpracy nauki z biznesem, możliwych form prawnych, jak również bardzo praktycznych umiejętności związanych z marketingiem, ochroną własności intelektualnej, zarządzaniem projektami naukowymi czy dostępnymi źródłami finansowania takiej działalności. Z powrotem do rzeczywistości! Część opisanych historii jest znana, jak na przykład system Lego-Logos, czyli autorski system nauczania filozofii i prowadzenia warsztatów kreatywnych stworzony przez dr. Jarosława Spychałę. Wiele z nich ma już teraz spektakularne efekty, jak choćby sondaż deliberatywny, przeprowadzony w Poznaniu na temat stadionu budowanego na Euro 2012. W istotny sposób wpłynął on na sposób funkcjonowania tego drogiego w utrzymaniu obiektu w przyszłości. Działające na Uniwersytecie Jagiellońskim Centrum Ewaluacji i Analiz Polityk Publicznych w pośredni, lecz niebagatelny sposób wpływa na logikę wydatkowania w Polsce funduszy unijnych liczonych w miliardach euro. Przeważają oczywiście przypadki mniej spektakularne, ale wszystkie łączy jedno: nauki społeczne mają bardzo wiele do zaoferowania gospodarce i praktyce społecznej. Niezależnie od tego, czy potraktujemy aplikacje nauk społecznych jako dług spłacany społeczeństwu w zamian za finansowanie z podatków, czy też sposób na dodatkowe źródło dochodów dla uczelni, skala zjawiska powinna rosnąć. Nie doczekaliśmy się jeszcze tak spektakularnych przypad- ków aplikacji wiedzy społecznej, jak choćby stworzony przez Michaela Zuckerberga Facebook, ale pojawił się zdrowy ferment. Niestety, opisane inicjatywy w dalszym ciągu bywają traktowane jako zdrada ideałów nauki, zaś komercjalizujący swoje prace badacze jako odszczepieńcy – zupełnie, jakby profesorska pensja nie miała charakteru komercyjnego i była wypłacana w książkach, a nie złotówkach. Część tego oporu można zrozumieć – ma on swe źródła w odrzuceniu ośmieszonej Comte’owskiej inżynierii Szesnaście miliardów okrągłych, brzęczących powodów społecznej i w wielu dziesiątkach lat upolitycznienia nauk społecznych przez jedyną słuszną partię. Jednak takie analogie są w oczywisty sposób fałszywe: suwerenem nie jest w tym wypadku ideologia czy autorytarna władza, lecz wolna i podmiotowa wspólnota obywateli-podatników. Na szczególnie wrażliwym styku nauki z administracją publiczną obiektywność badań – o charakterze ewaluacyjnym lub innym – powinna być gwarantowana przez wielość podmiotów oferujących swoje usługi oraz przejrzyste, konkursowe sposoby ich wyłaniania. Tak to działa w całym cywilizowanym świecie i nie ma powodu, żeby polskie nauki społeczne i humanistyczne były tu wyjątkiem. Last but not least, zamknięcie się w omszałych murach uniwersytetów i udawanie, że nie ma świata zewnętrznego, z biznesem i polityką na czele, nie pozwoli choćby na spełnienie minimalistycznego kryterium prawdy, o którym była mowa na początku. Pomijanie rzeczywistości społecznej przez nauki społeczne brzmi jak ponury żart i powinno skończyć na śmietniku historii. A jeśli kogoś to nie przekonuje, to ma jeszcze szesnaście miliardów okrągłych, brzęczących powodów, żeby zacząć myśleć inaczej. Halo! Ktoś za to płaci! 237 Rezultatem projektu B+R=€, czyli nauki społeczne dla gospodarki, współfinansowanego przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego, jest książka pod redakcją Seweryna Rudnickiego Nowe perspektywy. Nauki społeczne dla gospodarki, Kraków: Wyższa Szkoła Europejska im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Najważniejszą jej część stanowią studia przypadku, z których dwa − dotyczące think tanków − przedrukowujemy obok. Prócz tego autorzy analizują m.in. Centrum Ewaluacji i Analiz Polityk Publicznych oraz Decision Institute w Berlinie (Wojciech Przybylski), Centrum Etyki Biznesu oraz Instytut Doradztwa i Analiz Gospodarczych przy Uczelni Łazarskiego (Agnieszka Otręba-Szklarczyk), spółkę RegionPlus (Dariusz Szklarczyk), poznański sondaż deliberatywny (Andrzej Bukowski), Centrum Aktywności Lokalnej, firmy IQS, NUQ i projekt ΛΕΓΩ-ΛΟΓΟΣ (Katarzyna Kubat), firmę GT Mentor (Łukasz Leszczyński) oraz szkockie instytucje badania kultury (Jan Strycharz). Publikacja wydana jest po polsku i po angielsku, można ją pobrać za darmo na www.bepluser.pl. Co dalej? Pamiętacie, że 1. teka „Pressji” poświęcona była uniwersytetowi? Józef Puzyna (2002) też pisał w niej o związkach uczelni z rynkiem. 238 Pressje 2011, teka 26/27 239