Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
FELIETONY TOM 2 STEFAN KISIELEWSKI FELIETONY tom 2 100 razy głową w ściany wstęp Jan Gondowicz © Copyright by Spadkobiercy Stefana Kisielewskiego, 2013 This edition © Copyright by Prószyński Media, 2013 Redaktor serii Marek Włodarski Projekt okładki Jan Pietkiewicz Zdjęcie na okładce Andrzej Friszke/FOTONOVA Korekta Irma Iwaszko Skład Jacek Kucharski Nazwa serii Cały Kisiel Tomasz Wołek ISBN 978-83-7839-569-0 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Skleniarz 31-033 Kraków, ul. Lea 118 Stefan Kisielewski 1911–1991 Fot. Andrzej Friszke/FOTONOVA WSTĘP Mysz, która ryknęła Poznałem go dzięki pismu „Magazyn Polski”, który październikowa władzunia podarowała Kazimierzowi, tfu, Koźniewskiemu, a który to magazyn przedruków (podówczas krajowych) w pierwszym bodaj numerze (1957, ale nie sposób sprawdzić, bo nie raczyła go zbierać Biblioteka Narodowa) zawarł felieton O naszczekiwaniu obrotowym. Do dziś pomnę – a liczyłem sobie, Boże przebacz, lat siedem – że uwiódł mnie tyleż tytuł, ile wywód (nikt tak dotąd w mym świecie nie pisał), jak też i podpis: K i s i e l . Co za Kisiel? Kto zacz? Czy tak się można nazywać (byłem jeszcze przed lekturą Ogniem i mieczem)? Jak sobie czytelnik wystawia, Stefan Kisielewski powracał na łamy „Tygodnika Powszechnego” z tematyką geopolityczną, co w tych niezwykłych miesiącach stanowiło novum, dla mnie zaś – novum absolutne. W kwestii, co to za Kisiel, zostałem rychło poinstruowany, a w jakiś czas później jąłem Kisiela dość regularnie czytywać. Powiadam „dość”, bo niestety przypadło to na okres, gdy „Tygodnik Powszechny” (jak mówi felieton O drogach bocznych) „stał się trudny do dostania”, więc wiązało się głównie z wizytami w czytelni Biblioteki Narodowej, jeszcze w gmachu SGPiS (Szkoły Głównej 7 STEFAN KISIELEWSKI Pieszczot i Snów), gdzie studiowałem Jeźdźców Purpurowego Stepu, Złoto z Porto Bello itp. lektury. Kisiela już wtedy nie przedrukowywano w prasie krajowej, a czasem nie drukowano w ogóle. Oszczędzę państwu rozważań, co nastolatek mógł z felietonów Kisiela wyrozumieć. W studni pamięci dostrzegam, że najważniejszy był dla mnie ton, do niczego niepodobny, rodzaj melodyjnego szumu, w którym pływały igły niespodziewanych złośliwości. (Specjalnie nie piszę „szpilki”, bo „Szpilki” były wtedy tępe). Odróżniania szumu od kolnięć perfidnych aluzji nie trzeba mnie było uczyć – nikogo wtedy nie trzeba było tego uczyć. Wysysało się to z tzw. mlekiem matki i znaczna część odbioru świata streszczała się w wyszukiwaniu i kolekcjonowaniu tych igieł, czyli przebłysków nieskłamanej realności, to tu, to tam wyłażącej jak szydło z worka („wylazło imperialistyczne szydło z rewizjonistycznego worka”, nieprawdaż?). W tym przebijaniu worka, który wszyscy mieliśmy na głowie, Kisiel był mistrzem nad mistrze. Że posiada klasyczne „kilka niewzruszonych przekonań”, dotarło do mnie dużo później. Ale do rzeczy, czyli szumu. Jakoś w tym, czyli tamtym czasie ukazał się Boski Juliusz Jacka Bocheńskiego, powieść o Cezarze z niezapomnianym zdaniem, że jeśli ktoś aspiruje do roli boga, musi zwłaszcza uważać, by nie zaszumiał mu mały człowiek. Otóż Kisiel szumiał właśnie jak mały człowiek – którego genialnie udawał – i fantastycznie drażnił tym szumem Doktrynę. Która, jak to doktryna, oganiała się odeń na ślepo, bo w tej roli był nieuchwytny. Przyznam, że nadzwyczaj ceniłem sobie felietony złożone z czystego szumu, których Kisiel merytorysta tak nie znosił pisywać i wciąż na ten temat stękał. Choć przecie w kółko powtarzał, że mowa służy do ukrywania myśli. Otóż rzecz w tym, że sama demonstracja ukrywania już była myślą, tylko niewerbalną. Jak te z ówczesnego dowcipu puste ulotki, na których nic pisać nie trzeba, bo wszystko jasne. Jeśli tak to wygląda, to nie 8 Wstęp dziwmy się, że tak to wygląda – oto zdanie, które zapamiętałem z lat sześćdziesiątych. Szum Kisiela – nieraz połowa tekstu – tworzył w felietonach przestrzeń ironiczną o lokalnie zniesionej grawitacji. Składał się z niewczesnych żarcików („pies, co dużo szczeka, mało daje mleka”, „byśmy wyglądali jak przysłowiowy kot w kalesonach”), pokrzykiwań („cześć, czołem, czuwaj, padnij”, „chałę i dzieci małe”), refrenów („każdemu to, na czym mu mniej zależy”) i powiedzonek z głupia frant („»Tam dobrze, gdzie nas nie ma« – powiedział Lenin”, „karawan jedzie dalej”). Do tego z nader specyficznych anegdot: „Panie Józiu, z ręką pod kościół – jak mówiła do pewnego pana cnotliwa panna w ciemnym kinie”. Niektóre z tych kisielizmów potrzebują dziś komentarza. Historycznego, jak wtedy, gdy Kisiel wspomina dzieje PAX-u: „Znam historię ruchu (ruchu, ruchu)”. Albo stylistycznego: „Wszak, jak mówi Poeta, »Trzeba z żywymi naprzód iść… nie w liść«” (kto nie potrafi odtworzyć trzech opuszczonych słów, odpada). Albo biograficznego: „Całuj mnie pan w brzuch. – Dlaczego w brzuch? – Bo pan i tak zrobi odwrotnie!”. Tu podziwiać by należało – gdyby nie była powszechnie znana – tolerancję Jerzego Turowicza. Piszącemu te słowa np. przyjął on kiedyś felieton o sztuce wypędzania tasiemca, wiedząc świetnie, że drukiem ukaże się to w Wielki Czwartek. Na czym polega sztuka wypędzania tasiemca, w tym miejscu nie wytłumaczę. Aliści „szumnych” tekstów w książce 100 razy głową w ściany niewiele, bo autor, szykując wybór dla paryskiej Éditions du Dialogue (1972), a więc w sporej mierze dla czytelnika zagranicznego, wybrał – czemu trudno się dziwić – kawałki myślowo co grubsze. Mało w nich więc też igieł, a i te po upływie czterech dekad giną w meritum stogu. „Cacy, cacy, ale jakże tu bez turystyki pisać felietony – treść mam w sobie, ale jakąż wykombinować kanwę, aby i Hertz był zadowolony, i Mysz syta?” – czy młodsza publika wie aby, czym była Mysz i czemu tak ją zwano? „Rzymskie listy 9 STEFAN KISIELEWSKI soborowe biskupa Krasickiego” – siła by mówić, że nie o autora Monachomachii tu szło, lecz raczej wręcz przeciwnie. Dla odświeżenia proporcji książkę należy więc czytać równolegle ze zbiorem Rzeczy małe (1956) – lecz dla lat gomułkowskich tego kontekstu brakuje. Tego wiercenia się („co robić, gdy człowiek ma robaki w… mózgu”), zgrywania wariata, pieniactwa, obrony nonsensu, a czasem odstawiania dionizyjskiego pląsu. Ważnego, bo – jak powtórzę – Kisiel wywierał swój wpływ podprogowo. I prawdy, które głosił, jego uparte co jest czym czego, nie były tożsame z demonstrowaną postawą. Dla wyjaśnienia przytoczę historyjkę słyszaną osobiście z ust samego Kisiela. Połowa lat trzydziestych, kabareciarz monachijskiego „Simplicissimusa” wychodzi na estradę. „Proszę państwa! Przypomnijmy sobie czasy Cesarstwa. Korupcja, wyzysk, obłędny militaryzm. W Republice nie lepiej: łapownictwo, fanatyzm partyjny, nędza. A dziś – cóż mamy dziś…?”. Widownia zamiera ze zgrozy. Valentin rozgląda się lękliwie i kończy: „A dziś mamy piątek!”. Masa tekstów Kisiela eksploatuje ten schemat. Po jakimś czasie dość wspomnieć w tekście o piątku. Przywodzi to na myśl zwrot użyty w owych akurat latach przez amerykańskiego psychiatrę (raczej antypsychiatrę) R.D. Lainga: „Chcę być swędzeniem w waszym mózgu”. Jak myślę, to właśnie pozwalało Kisielowi tak wytrwale trzymać się tratwy „Tygodnika Powszechnego”. Opowiedział mi kiedyś chlubnie wspominany przez Kisiela Władysław Kopaliński, czemu przerwał na rzecz leksykografii szesnastoletnią karierę lubianego felietonisty „Życia Warszawy”. Otóż na MDM-ie, u wylotu Śniadeckich, umieszczono na ścianie zegar. W dniu hucznego otwarcia MDM-u (kwiecień 1953) zegar nie chodził. Kopaliński napisał o tym, jakiś czynnik wyjaśnił, że się to wkrótce poprawi. Odtąd publicysta nie mniej niż tuzin razy upominał się o ten zegar, najpierw odpowiadano mu, potem nie, i w roku 1970 zegar nadal nie chodził. Zwątpiłem w moc sprawczą słowa – podsumował 10 Wstęp Kopaliński. Zegar nie chodzi do dziś. Zwracam uwagę, że taki los spotyka słowo racjonalne, logikę, argumentację i tak dalej. Tymczasem Kisiel odkrył – chyba nie do końca godząc się z tym odkryciem – słowo transracjonalne. I pozwalam sobie utrzymywać, że niezależnie od celów, do jakich zmierzał, właśnie kontakt z tym słowem obdarzał jego wielbicieli jedynym w swoim rodzaju poczuciem błogości. Dla Kisiela, który w świadomej części swego pisarskiego ja uprawiał staroświecki racjonalizm (Irzykowski, merytoryzm, dorzeczność), ów stan rzeczy mógł być bolesny. Oznaczał bowiem koniec kultury myśli. Pojęcia, definicje, reguły sporu – wszystko to było dlań ważne. Nic jednak nie znaczyło dla prawodawców rzeczywistości, z którą polemizował. Ci ostatni stworzyli przecież świat pozalogiczny, na który Kisiel nie wyrażał zgody, świat „pana Ionesco”. I w tym to świecie on sam tryumfował jako pisarz, który odpuszcza logice. Irytował go fakt, że zyskał wielkość zepchnięty na pozycję, gdzie zamiast mówić „nie” (jak w latach czterdziestych) czy „tak” (jak tuż po Październiku), zaczął mówić „lampa”. I że świeci najjaśniej właśnie jako lampa. Lecz w tym punkcie, mam nadzieję, objawia się jego aktualność. Bo tymczasem istotnie nastąpił kres kultury myśli dyskursywnej. Dzisiaj mówienie „lampa” wydaje się jedną z najmądrzejszych rzeczy, jakimi skwitować można nasze czasy. Akcent komunikacji społecznej przeniósł się na sferę emocji. To nasze społeczeństwo, które popuściło pasa irracjonalizmu, Kisiel wyczuł bezbłędnie. Dziś kreślony przezeń obraz zbiorowości w opresji kryje diagnozę narodzin nowoczesnego społeczeństwa masowego. Wystarczy rozważyć kwestie, które Kisiel, mało co nazywając wprost, całe lata obrabiał i obracał na języku. Takie jak problem indywidualizmu wobec standaryzacji społecznej, zagrożenie prywatności, prehistoria ruchów autorytarnych, kapitalizm państwowy, technika i poczucie wolności, nowe formy rozrywki, czasu wolnego i (pożal się Boże) 11 STEFAN KISIELEWSKI konsumpcji, sztuka wobec kultury masowej. A także – i nie na końcu – zbiorowe poczucie niemożności, mętnego zadomowienia w stagnacji. „W tym właśnie sęk – pisał – że ludzie już nic nie mogą, bo odzwyczaili się od tego, aby cokolwiek móc”. „Na nic nie mam wpływu – odpowiada mu jak echo psycholog takich zbiorowości Erich Fromm – niczego nie mogę zainicjować, nie zdołam spowodować, by coś w świecie zewnętrznym lub we mnie uległo zmianie, nikt mnie nie bierze serio, jestem dla innych powietrzem”. Ten stan ducha, dzielony z czytelnikami, Kisiel wyraził przejmująco. Swą wyostrzoną wrażliwość na klimat ogólny ujął raz w pięknym zdaniu: „jestem po prostu nadmiernie normalny”. Nadmierna normalność to inne miano dziwoląga. Żywiołowo sceptyczny, niepoważny inaczej, Kisiel wypierał się daru paradoksalnego widzenia świata. Kiedyś, na przypadkowym spotkaniu u muzykologa Władka Malinowskiego, spytałem go dość bezczelnie o sens tego całego szarpania się z życiem. Odburknął: „Kto go znajdzie, źle szukał”. A teraz, po latach, uczy zaś, jak żyć i działać w coraz bardziej paradoksalnym świecie. Jan Gondowicz 1oo razy głową w ściany Przedmowa Autora Książka niniejsza to wybór spośród ponad tysiąca felietonów, jakie na przestrzeni ostatnich dwudziestu siedmiu lat zamieściłem w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”, sygnując je kryptonimem „Kisiel”. Pierwszy numer krakowskiego tygodnika, założonego przez arcybiskupa Adama Stefana Sapiehę, ukazał się 24 marca 1945; moja współpraca z pismem datuje się od numeru 6 z 29 kwietnia 1945, natomiast inauguracyjny felieton z cyklu „Pod włos” (tytuł: Sandauer w opałach) ukazał się w numerze 20 z 5 sierpnia 1945. Od tego czasu próbowałem towarzyszyć moimi felietonami życiu Polski Ludowej i odzwierciedlać (w rozmyślnie krzywym, ułamkowym, z konieczności specyficznym zwierciadle) przeróżne tego życia paradoksy i zakręty. Próbowałem – lecz nie zawsze się to udawało. Wynikiem trudności, jakie przed tą zbożną pracą stawały, były niezależne od autora przerwy w jej uprawianiu, przerwy, które w sumie dały około siedmiu lat milczenia. Pierwsza taka przerwa miała miejsce od marca 1953 do grudnia 1956, kiedy to „Tygodnik Powszechny” został po śmierci Stalina zamknięty przez władze. Druga przerwa, trzyletnia, trwała od marca 1968 do marca 1971. Represja, zakazująca druku, spadła w tym wypadku na autora felietonów indywidualnie, po głośnym zebraniu literatów 29 lutego i wypadkach marcowych 1968. Były też przerwy paromiesięczne, 15 STEFAN KISIELEWSKI niespowodowane interwencją władz: w 1947 roku felietonista zawieszony został przez niezapomnianego księdza redaktora Jana Piwowarczyka za opublikowanie gorszącej, jak wówczas sądzono, powieści Sprzysiężenie. Przerwa pisarska w roku 1949 wyszła natomiast z inicjatywy autora i podyktowana była trudnościami dostosowania stylu felietonów do nowej sytuacji ogólnej w Polsce. Wszystkie te i inne perypetie znajdowały swe odzwierciedlenie w zmianach tytułów poszczególnych felietonowych cykli. Tak więc w latach 1945–1949 ukazywała się seria z nadtytułem „Pod włos”, 1949–1953 „Łopatą do głowy”, 1956–1962 „Gwoździe w mózgu”, 1962–1968 „Głową w ściany”, wreszcie od marca 1971 pojawiają się felietony z cyklu „Bez dogmatu”. Jedyny dotąd książkowy wybór moich felietonów ukazał się w roku 1956 w Warszawie nakładem PAX-u, pt. Rzeczy małe. Złożyło się nań 145 felietonów, wybranych z serii „Pod włos” i „Łopatą do głowy”. Jaki ogólny cel przyświecał tej uporczywej, na przestrzeni trzydziestu niemal lat rozpiętej felietonowej twórczości? Wspólny ich zamysł wyniknął z niezmiennego a głębokiego przekonania, żywionego przez autora, iż satyra i sprzeciw są koniecznym elementem narodowego życia, cokolwiek i ktokolwiek by o tym sądził. Satyra i sprzeciw, bo nie ma satyry „pro”, satyra musi być „kontra”. Bez tej przyprawy bigos narodowy nie będzie miał smaku, bez prawa do sprzeciwu nie wychowamy młodzieży. Wynika z tego potrzeba legalnej opozycji, którą to postawę próbowałem reprezentować w moich felietonach, zresztą nie tylko w nich. Opozycja bzykającego komara też jest opozycją. Czy mi się to udawało? Zależało to oczywiście od ogólnej sytuacji politycznej w kraju, a ta znajdowała automatycznie swe odzwierciedlenie w większej lub mniejszej surowości ówczesnej cenzury. Cenzura towarzyszyła moim felietonom wiernie, korygując je lub kalecząc, ale w taki sposób, aby czytelnik się tego nie domyślał. Urząd Kontroli Prasy działa bowiem u nas dyskretnie 16 Przedmowa Autora i tajemnie, nie pozwalając na uwidocznienie swych ingerencji nawet, jak to bywało przed wojną, za pomocą pozostawionych w tekście białych plam. Metoda ta odnosi swe sukcesy, bo nawet świadomy istnienia cenzury czytelnik z trudem uświadamia sobie, że gładki tekst, przedstawiony mu w druku, jest tekstem pokreślonym i przeinaczonym. Pół biedy jeszcze, gdy cotygodniowy felieton skonfiskowany jest w całości (takich skonfiskowanych felietonów pomieściłem w tym zbiorze kilkanaście – oznaczone są gwiazdką przy tytule). Gorzej, gdy tekst pojawia się spaczony, bo pocięty, z opuszczonymi fragmentami czy wykreślonymi nazwiskami, a czytelnik bierze to za dobrą (lub złą) monetę. Nie ma wówczas sposobu przekazać mu wiadomości, że felieton jest okastrowany, nie pomagają rozpaczliwe aluzje do chronicznego braku tematów czy demonstracyjne pisanie o pogodzie, wprost zaś o istnieniu i działaniu Kontroli Prasy napisać nie sposób, bo zostanie to… skonfiskowane. (Por. skonfiskowany właśnie felieton O uczciwej nieuczciwości…, nawet zresztą dość przymilny). Ta ukryta działalność cenzury osiąga swój skutek, wpływa bowiem i na czytelnika, i na autora. Czytelnik sądzi w sumie, że autor tak myśli, jak jest wydrukowane, autor natomiast zaczyna zmieniać swe myśli, przystosowywać je do (również zresztą zmiennych) wymagań cenzury, unikać pewnych tematów, łagodzić sformułowania etc. Z drugiej jednak strony staje się przez to zręczniejszy, próbuje cenzurę oszukać, mrugając okiem do publiczności, stosując aluzję, triki, gierki słowne. Istnieje też grupa czytelników, która, świadoma rzeczy, specjalnie na takie aluzje czeka, rozumie je i ocenia. Pochlebiam sobie, że przez długie lata felietonowych zmagań wychowałem sobie taką dobrze mnie rozumiejącą czytelniczą grupę, świadczy o tym wiele listów, które otrzymuję. Nie ulega jednak również wątpliwości, że istnieją czytelnicy mający do autora pretensje i za to, czego nie napisał, niezorientowani w jego przymusowej a zawiłej i zmiennej sytuacji. Zmiennej, bo wszystko się zmienia, 17 STEFAN KISIELEWSKI więc wytyczne Kontroli Prasy też, często nawet z dnia na dzień i o sto osiemdziesiąt stopni. Na przykład o kimś nie wolno było wczoraj napisać złego słowa, dziś słowo takie zgoła chętnie jest widziane. W sytuacji tego rodzaju starałem się być nadal wierny swej zasadzie nonkonformizmu i nie atakować tych, których atakować akurat wolno lub trzeba. W ogóle zresztą ataki personalne mają w niniejszych tekstach charakter symboliczno-zastępczy, bo cenzura woli, gdy atakuje się osoby, nie zaś zasady. Tak czy owak, sapienti sat – albo i nie, wtedy tym gorzej dla autora. Nie wiem, czy czytelnik polski z zagranicy połapie się w tych wszystkich krajowych łamańcach, mistyfikacjach i zawiłościach, czy uchwyci aluzje, oceni trudności wypowiedzi i formę użytą dla ominięcia tych trudności. Mimo wszystko jednak wydaje mi się, że felietony niniejsze w sumie, w swym następstwie, skontrastowaniu, odcieniach i aluzjach odzwierciedlają jakoś polskie życie po wojnie i jego historyczne przemiany – zawile, nie wprost, ale odzwierciedlają. Jest w nich pewien szyfr i od biedy można go odczytać. Wybór nie był łatwy: jak tu po latach z tysiąca wybrać sto? Nacisk kładłem na felietony zapomniane i dziś już zgoła niecenzuralne, na przykład te z okresu 1945–1947, do czasu wyborów sejmowych i ucieczki Mikołajczyka, kiedy to walka i satyra polityczna były jeszcze poniekąd oficjalnie dopuszczone. Mniej za to uwzględniony został cykl „Łopatą do głowy” (1949–1953), jako tematycznie z powodów wiadomych raczej neutralny, przy tym sporo tych felietonów weszło do zbioru Rzeczy małe, a więc są tam jakoś utrwalone. Seria „Gwoździe w mózgu” odzwierciedla październikowe, „odwilżowe” nadzieje (1956), „Głową w ściany” to poselski czy poposelski spadek optymizmu, więc diagnozy tu raczej czarne. Wreszcie „Bez dogmatu” to nowa, niezbyt może jeszcze skrystalizowana rubryka po ostatniej, trzyletniej przerwie. Wszystkie felietony ukazują się tutaj tak, jak zostały wydrukowane w „Tygodniku”, z wyjątkiem oczywiście owych oznaczonych 18 Przedmowa Autora gwiazdką (nie posiadam zresztą kompletu – część z nich przepadła). Trudno było uzupełniać skreślenia i korygować ingerencje w felietonach drukowanych, byłoby to zresztą nieautentyczne – wszak interwencje cenzury też jakoś świadczą o historii, a pisanie przy cenzurze to pewna specjalność. Jedyne spośród wielu, mocno bolesne skreślenie, jakie chciałbym zasygnalizować, dotyczy szczególnie dla mnie ważnego felietonu Moje zygzaki, czyli kronika ideologiczna. Usunięty z niego został opis starań o utworzenie partii katolickiej (1946–1947), która by obok bloku rządowego i listy Mikołajczyka stanąć mogła do wyborów 1947. Starania te i ich fiasko obserwowałem z nader bliska, lecz nigdy nie mogłem ich dokładnie opisać. Może jeszcze kiedyś spróbuję wrócić do tego arcyciekawego, a mało znanego fragmentu naszej powojennej historii. Na zakończenie sprawa tytułu dla niniejszego wyboru. Z zazdrością wspominałem sławne tytuły zbiorów prac różnych znakomitych poprzedników, takie jak Książka moich rozczarowań, Moje złudzenia, Prawem i lewem, Herezje i prawdy, Moje odchylenia, Heretyk na ambonie, Moje walki nad Bzdurą. Nie mogąc wymyślić nic równie dobrego, zdecydowałem się wreszcie zapożyczyć tytuł jednego z cykli, a więc: 100 RAZY GŁOWĄ W ŚCIANY. Podkreślam ową liczbę mnogą, „ściany”, bo chodzi nie tylko o ścianę marksistowską, lecz także na przykład o katolicką. W tę ostatnią trykałem czasem łbem równie chętnie, korzystając z zachęcającego liberalizmu mego przyjaciela i „menedżera”, redaktora Jerzego Turowicza. Tak więc, dzięki z kolei liberalizmowi i życzliwości księży pallotynów z paryskiego Éditions du Dialogue, puszczam oto w szeroki świat setkę z tysiąca moich cotygodniowych od lat użerań, sprzeciwiań, interpelacji. Jeśli nawet czytelnik polski z szerokiego świata nie bardzo zrozumie nasze zawiłości, aluzje, krętactwa czy rozpaczliwe nieraz uniki, to może jednak oceni ów dziwny, niepraktyczny impuls, każący nawet na bardzo niesprzyjającym 19 STEFAN KISIELEWSKI ringu słownym szarpać się co tydzień, choćby dla podtrzymania zasady nonkonformizmu, choćby zastępczo, symbolicznie i nie na temat. Taka już ocena będzie nagrodą dla autora, a bardzo jej sobie i wam życzę. Warszawa, grudzień 1971 POD WŁOS 1945–1949