Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
WSZYSTKO INACZEJ STEFAN KISIELEWSKI WSZYSTKO INACZEJ Wstęp Mariusz Urbanek © Copyright by Spadkobiercy Stefana Kisielewskiego, 2013 This edition © Copyright by Prószyński Media, 2013 Redaktor serii Marek Włodarski Projekt okładki Jan Pietkiewicz Zdjęcie na okładce Witold Rozmysłowicz/PAP Korekta Irma Iwaszko Skład Ewa Wójcik Nazwa serii Cały Kisiel Tomasz Wołek ISBN 978-83-7839-424-2 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Skleniarz 31-033 Kraków, ul. Lea 118 Stefan Kisielewski 1911–1991 Fot. Witold Rozmysłowicz/PAP Wstęp Normalny w domu szaleńców Powieść Wszystko inaczej ukazała się wiosną 1986 roku, krótko po siedemdziesiątych piątych urodzinach Stefana Kisielewskiego, które stały się niemal podziemnym świętem narodowym. Obok prezentów i telegramów od przyjaciół oraz znajomych („Hetmanowi polskiej myśli niepodległej wyrazy hołdu i podziwu” – napisał w depeszy Bronisław Geremek), nadeszły dziesiątki gratulacji od osób, których Kisiel nie znał i nigdy nie miał poznać. „Niechaj Cię Bóg błogosławi na drugie tyle, drogi nasz Kisielu” – życzyli Orzechowscy z Gdyni. Władza była mniej wylewna. Rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban oskarżał Kisiela, że buduje stronnictwo obrażonych na państwo, Polskę i świat, uważających się za generację pozbawioną perspektyw. „…stara się przewodzić stadu, wzmagać nastroje apatii i odmowy” – pisał Urban. Prasa partyjna z oburzeniem donosiła, że Kisiel nie kryje niechęci do klasy robotniczej, co było zresztą prawdą, ale w oczach pułkownika Zielińskiego z „Żołnierza Wolności” równało się zdradzie stanu: „…według jego zamysłu Polska ma być dla tych państw [RFN, Wielkiej Brytanii, Stanów zjednoczonych – przyp. MU] wyłącznie hinterlandem rolniczo-surowcowym i dostawcą gastarbeiterów” – grzmiał pułkownik. Stefan Kisielewski czerpał z tych ataków perwersyjną przyjemność. „Mnie się to nawet podobało” – mówił, tym bardziej że napaści 7 STEFAN KISIELEWSKI funkcjonariuszy frontu propagandowego junty były przez większość czytelników przyjmowane jako honor dla atakowanego. Ale po ukazaniu się Wszystko inaczej ten podział przestał być tak oczywisty. W założeniu powieść, książka powieścią była najmniej. Raczej dziennikiem, pamfletem, polemiką, satyrą, paszkwilem na polską rzeczywistość, nanizanym na historię wracającego do ojczyzny na przekór wszelkiej logice genialnego matematyka i technika Macieja N. Jego los był pretekstem do pisania o tym, na czym Kisiel znał się najlepiej, o Polsce, „…podsumowaniem moich myśli i mnie dotyczących bardzo wielu spraw”. Nie oszczędził nikogo, niczego i nikomu: „…nawet w domu szaleńców winien się znaleźć choćby jeden normalny – pisał – próbujący postawić diagnozę postępującej ogólnej choroby”. Diagnoza nie pozostawiała nadziei. Władza była zbrodnicza. Zachód nic nierozumiejący i strachliwy, „Solidarność” głupia. Lech Wałęsa to słomiany dudek, urobiony przez dziwaczny system, podobnie jak Jerzy Turowicz, naczelny „Tygodnika Powszechnego”, który wstydzi się sprzeciwić słowu „socjalizm”. Adam Michnik to pijane dziecko we mgle, w dodatku z odchyleniem romantyczno-powstańczym, a Zdzisław Najder, szef Radia Wolna Europa – sekciarz, fanatyk i niewyżyty demagog. Walka z totalitaryzmem nie ma sensu, skoro każdy, kto podejmuje z nim walkę, dostaje się w jego trujące opary. W efekcie przestaje istnieć podział na więźniów i strażników, niewolników i dozorców. Dozorcy stają się więźniami systemu, a obdarzeni nagle wolnością niewolnicy zaczynają pilnować się nawzajem. Kilka lat później ksiądz Józef Tischner nazwie ten produkt komunistycznego zniewolenia – homo sovieticus. Nie zdoła, zdaniem Kisiela, uratować Polski nawet Papież. Przyjeżdża do Polski, coś mówi, czego i tak nikt nie rozumie, ale wszyscy boją się o tym powiedzieć. Bo z Polakami nie poradziłby sobie nawet sam Pan Bóg. Na te wątki z największą satysfakcją rzuciła się partyjna propaganda. „Wszystko inaczej jest pełnym temperamentu atakiem 8 Wstęp na politykę i praktykę polityczną »Solidarności«, na jej założenie robotnicze, na jej podziemną działalność” – pisał w „Życiu Literackim” Krzysztof Majchrowski, który zawodowo inwigilował pisarzy jako wysoki oficer SB, a prywatnie realizował ambicje literackie, szkalując ich na łamach prasy. W środowisku „Solidarności” przyjęto powieść Kisiela jako jeszcze jeden przejaw rozgoryczenia publicysty powtarzającego od kilkudziesięciu lat, że Polska powinna zaakceptować wyznaczone jej przez geopolitykę miejsce w Europie, czyli zacząć układać się z Rosjanami, bo to jedyna możliwa droga. Kisiel zaczął pisać swoją powieść-niepowieść kilka miesięcy po powrocie do Polski z Paryża, gdzie spędził pół roku (13 grudnia 1981 roku zastał go w Australii, w styczniu 1982 przyleciał do Europy, a 22 lipca do Warszawy). Za granicą nasiąkał napływającymi z Polski informacjami o terrorze, czołgach na ulicach, uwięzionych przyjaciołach, śmierci Tadeusza Mazowieckiego (jak miało się okazać – nieprawdziwej), powstańczych nastrojach w zdelegalizowanej „Solidarności”. Kiedy wrócił, przekonał się, że jak zwykle w Polsce, nawet w stanie wojennym więcej jest zwykłego peerelowskiego absurdu niż szekspirowskiej tragedii. Przynajmniej on tej tragedii nie widział, słyszał raczej pogróżki władzy, że jak się Polacy nie uspokoją, to dopiero wtedy może być źle. Jeszcze we Francji napisał artykuł Bić się czy rozmawiać?, opatrzony mottem z Henryka Sienkiewicza: „Biada narodom, które bardziej kochają wolność niż ojczyznę”. Powtórzył się stary powstańczy dylemat, pisał. Nasi poszli w bój bez broni, zapominając o sile i przebiegłości wschodniego hegemona. A Zachód nie zamierzał nawet się ruszyć, ograniczając się do propagandowych okrzyków świętego oburzenia. Co w tej sytuacji robić? „Czy prawdopodobne jest, aby komuś zależało na stworzeniu w środku Europy, na kluczowym jej tranzytowym skrzyżowaniu, pustyni gospodarczej i politycznej na długie lata?” – pytał. Jeśli 9 STEFAN KISIELEWSKI tak, pozostaje tylko droga powstańcza. „Jeżeli jednak, co jest prawdopodobniejsze, Wschodni Aliant chciałby mieć w Polsce jakiś porządek, możliwy do zaakceptowania przez społeczeństwo, tylko nie wie, jak to zrobić – trzeba mu doradzić”. Skoro nie da się Rosjan pokonać, może trzeba spróbować ich do siebie przekonać. Wrócił do tezy, którą zgłaszał już w latach siedemdziesiątych, żeby dogadać się z Rosjanami ponad głowami komunistów. Wtedy potraktowano to jako publicystyczną prowokację i zlekceważono. W 1982 roku rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Trwał stan wojenny, władzę przejęła armia, ludzie trafiali do więzienia za posiadanie kilku egzemplarzy podziemnej bibuły albo udział w zebraniu zdelegalizowanej „Solidarności”. Propozycja rozmów z Rosjanami, którzy stali za rządem Jaruzelskiego, mogła zostać odebrana jako nawoływanie do kolaboracji. Jerzy Giedroyc odmówił opublikowania artykułu w „Kulturze”. Ukazał się dopiero w 1983 roku w drugim numerze „Zeszytów Literackich”, gdy Kisielewski był już w Polsce. Wtedy nie bulwersował już tak bardzo, jak mógłby wiosną ‘82. W Polsce znów sporo się zmieniło, wrócił z internowania Lech Wałęsa, z podziemia dochodziły głosy o konieczności dogadania się z władzą (polską!), ukazywał się „Tygodnik Powszechny”. Propozycja Kisielewskiego wróciła do rangi prowokacyjnego pomysłu enfant terrible polskiej publicystyki. Dwa lata później w „Kulturze” ukazał się artykuł Kisiela Wstęp do programu opozycji (przedrukowany później w Polsce w drugim obiegu), w którym już bez powstańczego sztafażu powtórzył swe tezy. Sytuacja geopolityczna w Europie nie zmieni się jeszcze przez wiele lat, Polska pozostanie w zasięgu wpływów Rosji, a Zachód nie kiwnie palcem, by cokolwiek w tej sprawie zmienić. Nie jest jednak prawdą, jak twierdzi reżim, że ustrój marksistowsko-leninowski jest warunkiem przetrwania polskiego państwa i narodu, gdyż w innym wypadku Rosjanie przejdą do bezpośredniej okupacji. Po upadku 10 Wstęp „Solidarności”, z czym pogodziły się już i Zachód, i Kościół, musi jednak powstać NOWA opozycja. Wolna od antyrosyjskich fobii i robotniczej frazeologii. „Osobiście uważam twierdzenie, że na Rosjanach trzeba wymusić reformy, za mniej utopijne niż twierdzenie, że mamy pobić Związek Sowiecki gołą ręką i sami” – pisał. W kolejnych publikowanych w podziemiu i na Zachodzie artykułach Kisiel mówił, co robić, Wszystko inaczej było wyrazem niewiary, że może się udać, i diagnozą, dlaczego się nie uda. Kiedy pisał swoją powieść, stan wojenny został formalnie zniesiony (22 lipca 1983 roku), ale Polska coraz bardziej przypominała absurdalną krainę z wyobraźni Sławomira Mrożka czy Eugène’a Ionesco („Polskość plus komunizm to za dużo absurdu jak na jeden raz” – uważał Kisiel). Wydarzenia dramatyczne, jak zamordowanie w październiku 1984 roku przez esbeków księdza Jerzego Popiełuszki, mieszały się z rzeczywistością z Manifestu surrealizmu socjalistycznego wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywy. Większość Polaków czeka w milczeniu na to, co się stanie, pisał Kisiel, „przepojona typowo polskim przeświadczeniem, że coś się stanie samo, że sytuacja musi się poprawić, przecież nie może trwać to, co jest absurdalne, szkodliwe, beznadziejne”. A właśnie najbardziej absurdalne jest przekonanie, że absurd nie może trwać wiecznie, przekonywał. Polska rzeczywistość pokazuje, że może. A już na pewno niczego nie zmieni skażona marksizmem „Solidarność”. „Jakżeż tu klasa robotnicza ma zwalczać teorię opartą na koncepcji idealizującej i stawiającej na piedestał tęże klasę robotniczą?!” – pytał i było to pytanie retoryczne. Przystępując do pisania swojej ostatniej – jak zapowiadał – powieści Wszystko inaczej, chciał jak Gombrowicz („niesympatyczny mi zresztą”, przyznał) spojrzeć na Polskę i Polaków z boku. Gombrowicz patrzył na rodaków z argentyńskiej oddali, on co prawda ze środka, z Warszawy, ale jakby zza szyby, nie angażując się w krajowe emocje i pokoleniowe uniesienia. Bo mimo wszystkich 11 STEFAN KISIELEWSKI tych gorzkich i pesymistycznych tez zawartych w publicystyce i powieściach, Stefan Kisielewski nie zamierzał Polski opuszczać. Owszem, uważał Polskę za dom szaleńców, Polaków za wariatów, a najbliższych przyjaciół za szlachetnych narwańców, którzy rzucają się na barykady, zanim zdążą pomyśleć, czy warto. W efekcie biorą w d… zarówno wtedy, kiedy na to zasługują, jak i wtedy, kiedy łatwo byłoby tego uniknąć. Ale ten dom szaleńców był jedynym domem, jaki miał, jaki kochał (nie bał się tego mówić) i jaki był mu potrzebny. Gdyby komunizm nagle z jakiegoś powodu przestał istnieć, „pozostałbym właściwie bez miejsca na świecie, bez celu w życiu”, napisał, choć taka deklaracja uczucia dla Peerelu musiała wiele osób bulwersować. Na propozycję Ludwika Stommy, który wiosną 1982 roku namawiał go do zostania w Paryżu, żachnął się: „W moim wieku trzeba już dbać o biografię. Zawsze może się zdarzyć jakiś głupi wypadek. I ja, który przeżyłem w Polsce najcięższe czasy, miałbym napisane w nekrologu »zmarł w Paryżu«”. No przecież to nonsens jakiś. Wszystko inaczej miało ukazać się, jak poprzednie jego powieści, w Paryżu, nakładem Instytutu Literackiego. Kisielewski zapowiadał to nawet w książce. Ostatecznie opublikował ją londyński Puls, a w kraju – Oficyna Liberałów. Może okazała się dla Jerzego Giedroycia zbyt bulwersująca, a może po prostu uznał ją za zbyt słabą literacko. Sam Stefan Kisielewski uważał ją za jedną z trzech – obok Sprzysiężenia i Cieni w pieczarze – swoich najlepszych powieści. Mariusz Urbanek Warszawa, 15 I 1983 I Muszę już wreszcie zacząć sprawę zamierzoną, inaczej narastać będzie gorycz, nawarstwiać się jałowość gromadzenia jedynie wiadomych materiałów. Notatki, pospieszne odbicie myśli i raptularz przypadkowo zatrzymanych, na chwilę uświadamianych nastrojów, są właściwie formą samooszukiwania, mają zataić przede mną samym fakt, że niczego dla mnie konstruktywnego w ciągu paru już miesięcy nie osiągnąłem, nawet nie przygotowałem. Pół roku minęło od przyjazdu z Paryża, od dawna wiedziałem dobrze, jak bezowocne jest polskie czekanie, wypełnianie obojętnej rubryki w pustym warszawskim kalendarzu. Ale dzisiaj ogarnął mnie już prawdziwy popłoch, czas ucieka bezpowrotnie i to na całą wieczność: TEGO czasu już nigdy nie będzie. Ileż go uciekło od dnia mojego przyjazdu, tymczasem ja, wiedząc o tym doskonale, zupełnie nie próbowałem go zatrzymać, unieruchomić. Unieruchomić i utrwalić czas, nobilitować chwilę, dzień, jakiś okres, choćby stan psychiczny – oto chyba konkretny cel i impuls jakiejkolwiek twórczości, a już pisania w każdym razie. Z tym celem wróciłem z Paryża do Polski również unieruchomionej – przez tak dziwnie zwany „stan wojenny” – dziwnie, bo przecież nie ma wokół nie tylko żadnej wojny, ale nawet i stanu porządnego wrzenia. Wiedziałem, co chcę zrobić, jednak z beztroską (pozorną) pozwoliłem owemu czasowi uciec. Złudziło mnie warszawskie czy mazowieckie 13 STEFAN KISIELEWSKI słońce – tyle go było tej upalnej jesieni – złudziło też własne zdrowie, normalność w nienormalnych przecież, jakby na próbę okupacyjnych warunkach – taka lekka imitacja warszawskiej również okupacji z drżącym w nasłonecznionym powietrzu echem prawdziwej pogróżki: przypomnijcie sobie, bo jak nie, to… To naprawdę może być źle! Zdrowie, szczęśliwy brak wszelkich osobistych represji i w ogóle politycznych trudności, o których tyle gadano w Paryżu, rower, podwarszawskie sielskości, romantyczne pejzaże, wyjazdy, odczyty. Wszystko co osobiste szło mi nad Wisłą jak po maśle, jak po taśmie gładkiej autostrady, diagnozy układały się same, kształtował je krzepiący pesymizm, płynący z otaczającego absurdu. Pesymizm mnie krzepi, gdy wiadomo, że nic się zrobić nie da poza jedynie opisaniem tego co kłębi się dookoła. Człowiek przekonany o niecelowości, a nawet szkodliwości wszelkiego działania i prób wpływania na bieg wydarzeń, zwolniony z obowiązku zewnętrznej aktywności może być wtedy tylko chłonnym widzem, który chce uwiecznić, w każdym razie utrwalić, przedłużyć i dzięki temu nobilitować swoje widzenie. A więc właśnie uszlachetnić diagnozą zbawczą nieruchomość, nieruchomość, która opłynęła mnie wraz z nasłonecznionym, rozprężonym wśród nadwiślańskich piasków powietrzem Warszawy, gdym tylko wysiadł z francuskiego samolotu o godzinie siedemnastej 22 lipca roku Pańskiego (?!) 1982. Wysiadłem opity w samolocie czerwonym winem, na wszelki wypadek, aby ubezpieczyć się psychicznie od grożących, jak sądziłem, zaskoczeń, smutków, od szykan celników czy jakichś innych agentów, które przecież przewidywałem. Tymczasem nic się takiego nie wydarzyło: jeszcze jedno zaskoczenie brakiem wszelkich zaskoczeń. I uspokojenie niesione przez osobliwą kanikułę: Warszawa nieproduktywna i nieofensywna, wyludniona, bo trwają tutaj zadziwiające w tak trudnych czasach masowe urlopy, za to objęta w posiadanie przez starych 14 WSZYSTKO INACZEJ i bardzo starych ludzi, których normalnie się nie widuje. Wypełzli oto, kulejąc, garbiąc się, śliniąc, kaszląc na przypieczone słońcem bruki, zapchali tramwaje i autobusy, niezgrabnie słaniają się po jezdniach i trotuarach. Oni nadają ton, nie owe tyle razy w Paryżu oglądane wojenne patrole milczących żołnierzy czy zmilitaryzowanych oddziałów bezpieczeństwa zwanych ZOMO. Starość na ulicach – czy to symbol? Złudziła mnie ta starość i myśl, że ja, choć też stary, różnię się bardzo od nich, bo zdrowie, bo rower, bo osobowość, a także bo za mną Paryż, Wiedeń, Zurych, a przedtem Australia. Wyswobodziło mnie to od nich, nie byłem z nimi przez ten ważny rok i teraz jestem inny. Inny, przez to nietykalny, uodporniony przeciw ciosom na nich spadającym czy mogącym spadać. Sprawdziło się więc na pozór paryskie marzenie, które przeciwstawiłem tamtejszym, przejętym Polską i jej nieszczęściami – przygodami, jak mawiałem bagatelizująco – rodakom. Marzenie, że przyjadę do Warszawy na własną polską samotność i dam temu wyraz. Będę żył inaczej niż wszyscy, moją pokazową osobnością udowodnię, że jednak w tym polityką i historią nawiedzonym kraju również można żyć tylko swoim wnętrzem. Jak niesympatyczny mi zresztą w swej kokieteryjnej myślowej egzotyce Gombrowicz żył podczas wojny w Argentynie, tak ja postanowiłem pożyć sobie w mojej, lecz wyobcowanej Warszawie. Wyobcowanej znacznie silniej niż podczas sławnej niemieckiej okupacji, bo wtedy nie byłem wyodrębniony pokoleniowo, a dziś ideowy ton nadała dziwna dla mnie, w komunizmie wyrastająca młodzież. Wszak nawet ostatni bunt tej młodzieży jest też formą uzależnienia się od komunizmu. Z kim przestajesz, takim się stajesz, czyli, jak mówił dziwacznie, bo na dziwacznych sprawach skoncentrowany Marks tudzież jego nieszczęśni uczniowie: byt określa świadomość. I nie ma na to rady. Ale czy w Polsce można żyć tylko sobą? Gdy w niespodziewanie postarzałej, letniej Warszawie wplątałem się w zapleśniały 15