Rzeczpospolita nieufnych
Transkrypt
Rzeczpospolita nieufnych
Rzeczpospolita nieufnych Wprost24.pl Numer: 12/2008 (1317) Janusz Czapiński Polska raczej zmierza w kierunku Grecji, niż wymarzonej Irlandii Witając się z władzą, Donald Tusk użył w exposè aż 40 razy słowa „zaufanie". I później wielokrotnie apelował do nas, Polaków, o więcej zaufania i więcej braterskiej miłości. Bo też nam tego dramatycznie brakuje. I ten brak jest naszą największą narodową bolączką. Jeśli nie od zawsze, to przynajmniej od wieków, a już na pewno od czasu zmiany systemu, kiedy to zaczęliśmy go diagnozować w poważnych badaniach naukowych. Najwyższa pora, żeby coś z tym zrobić, żeby otworzyć rodaków na innych, natchnąć duchem współpracy, skończyć z podsycaną przez polityków, szczególnie intensywnie w minionych dwóch latach, kulturą zawiści i podejrzliwości. Grzech zawiści Warto budować zaufanie nie tylko dlatego, że milej się żyje w atmosferze przepełnionej dobrymi emocjami i nie tylko dlatego, że życzliwość wobec bliźnich wraca bumerangiem. Główny powód jest nieporównanie ważniejszy – budowa sprawnej wspólnoty. Chodzi o nasze być albo nie być. Nie nasze, poszczególnych Polaków, bo my sobie radę damy, tak jak coraz lepiej sobie radzimy, inwestując na potęgę we własne kompetencje (pięciokrotny wzrost liczby studentów od 1990 r., z czego obecnie już 70 proc. płaci za naukę z własnej kieszeni) i zdrowie (wzrost przewidywanej długości życia o 4 lata w minionych 18 latach). Chodzi o dobro Polski. Diagnoza słabości państwa przedstawiana przez Jarosława Kaczyńskiego była i pozostała trafna. Tyle że jest to diagnoza jednostronna i ułomna. Koncentruje się na symptomach i sposobach ich zwalczania, nie sięga do zasadniczych przyczyn. Przyczynę główną wskazał Donald Tusk. Wszystko, co złego możemy powiedzieć o III RP, ma źródło w nas. I to źródło jest ważniejsze od grzechów założycielskich czy późniejszych błędów w reformowaniu systemu. Zarówno marne funkcjonowanie instytucji, jak i niewydolność inwestycyjna państwa (katastrofalna w zakresie infrastruktury), korupcja, konflikty grupowe czy słynny już imposybilizm wynikają z zawiści i nieufności obywateli. Nie szanujemy się, nie potrafimy się z sobą dogadać, nie chcemy ustępować w imię dobra wspólnego. Przedsiębiorcy ponoszą ogromne koszty transakcyjne, politycy paraliżują wzajemnie sensowne inicjatywy ustawodawcze. Na każdym kroku kłócimy się, zamiast rozmawiać. Nieustannie poszukujemy haków na innych, wypominamy sobie przeszłość do czwartego pokolenia. Uprawiamy bez ustanku indywidualne dyscypliny sportowe, sporo przy tym faulując, zamiast zagrać wreszcie porządny, uczciwy mecz drużynowy. Tkwimy w błędnym kole samospełniającego się proroctwa powszechnej nieufności: jeśli ja nie ufam tobie, ty masz prawo mnie wykorzystać i oszukać, bo ty też mi przecież nie ufasz, więc będziesz próbował ubiec moje szalbierstwo, zatem lepiej ci nie ufać. Kultura nieufności Garść danych ilustrujących stan naszego społeczeństwa dowodzi, że droga, którą podąża Polska, prowadzi nas raczej w kierunku Grecji niż wymarzonej Irlandii. W „Europejskim sondażu społecznym" Polacy wykazują najniższy poziom ogólnego zaufania wśród obywateli krajów UE. Mają też najmniejszą skłonność do stowarzyszania się w jakichkolwiek organizacjach, włącznie z religijnymi i związkami zawodowymi. Są najsilniej uprzedzeni wobec niektórych mniejszości, na przykład homoseksualistów. Tylko Grekom ustępujemy pod względem niewiary w dobre intencje bliźnich. Inne badania plasują nasz kraj na końcu światowej wręcz stawki pod względem wielkości wolontariatu: świadczenia nieodpłatnej pracy na rzecz potrzebujących. Dane na temat Polski potwierdzają też wyniki krajowych badań – „Polskiego generalnego sondażu społecznego" i „Diagnozy społecznej". Dowodzą one ponadto, że nic się w stopniu uspołecznienia Polaków nie zmieniło od początku transformacji. Cały czas tkwimy w kulturze nieufności i indywidualnej zaradności. Możliwe są dwie ścieżki rozwoju gospodarczego kraju: molekularna i wspólnotowa. Istotą ścieżki molekularnej jest indywidualna konkurencyjność oparta na zasobach intelektualnych, motywacyjnych i symbolicznych (np. prestiż), czyli na tym, co ekonomiści nazywają kapitałem ludzkim. Im więcej umiesz, im jesteś zdrowszy, bardziej motywowany do pracy i bardziej szanowany, tym więcej możesz finansowo osiągnąć. Istotą zaś kapitału społecznego jest konkurencyjność zespołowa oparta na dobrych relacjach członków grupy, czyli na tym, co ekonomiści nazywają kapitałem społecznym, a czego wskaźnikami są m.in. te cechy, których mamy najmniej w Europie, przede wszystkim ogólne zaufanie do ludzi. Większość państw rozwiniętych stosuje obie strategie, z naciskiem – szczególnie w krajach skandynawskich – na drogę wspólnotową: ludzie się kształcą, ale i współpracują, również z instytucjami państwa, a państwo potrafi wykorzystywać umiejętności obywateli i pomnażać wspólne dobro. Polska rozwija się natomiast niemal wyłącznie na ścieżce molekularnej: każdy sobie rzepkę skrobie. Setki badań dowodzą, że kapitał ludzki daje korzyści głównie tym, którzy weń inwestują (kształcą się i dbają o zdrowie). Kapitał społeczny, a zwłaszcza główny jego składnik – zaufanie – nie daje wprawdzie bezpośrednich korzyści temu, kto ufa i jest otwarty na współpracę, może nawet narażać go na straty, ale poprawia jakość życia całej wspólnoty, a tym samym pośrednio obdarowuje również ufających. Zaufanie jest rodzajem obywatelskiego poświęcenia. Gdy ufam, wszyscy mamy się lepiej, choć niekoniecznie ja sam. Rosnący kapitał ludzki zwiększa indywidualne dochody, a państwo bogaci się tylko przy okazji, ściągając z nas haracz podatkowy. W Polsce państwo wzbogacone na obywatelach nie bardzo potrafi później nawet zarządzać tym składkowym budżetem. Kapitał społeczny natomiast decyduje o poziomie rozwoju całej wspólnoty narodowej. Jest tym czynnikiem, który najlepiej wyjaśnia zróżnicowanie PKB wśród krajów Unii Europejskiej. Znacznie lepiej to wyjaśnia niż poziom wykształcenia mieszkańców. No bo nawet najmądrzejsi obywatele, jeśli nie potrafią z sobą współdziałać z myślą o dobru wspólnym, zbudują tunel wzdłuż rzeki zamiast mostu. Uspołecznianie Polaków Dlaczego kapitał społeczny decyduje o rozwoju państwa? Bo usprawnia wszystko, co musimy robić z innymi ludźmi, przeciwdziała korupcji, obniża koszty transakcyjne w biznesie, przyspiesza inwestycje publiczne (most północny w Warszawie budujemy już ponad 20 lat, a jeszcze nie zaczęliśmy; w 2007 r. oddano do użytku zaledwie 8 km autostrad), zapewnia niewymuszoną przez państwo solidarność społeczną. Co robić, żeby zwiększyć w Polsce kapitał społeczny, żeby wreszcie po 19 latach transformacji ruszyć z budową społeczeństwa obywatelskiego? Trzeba, moim zdaniem, zacząć od szkoły, od zasadniczej zmiany filozofii systemu oświaty. Mówiąc najprościej – więcej zadań zespołowych i więcej organizowanych przez szkołę działań uczniów na rzecz lokalnej społeczności. Wymagania wobec uczniów powinny uświadomić im korzyści ze współdziałania. Bo indywidualna zaradność Polaków nie gwarantuje nam rozwoju długotrwałego i zrównoważonego. Do coraz piękniejszych domków trzeba przecież jakoś dojeżdżać. Naprawa państwa powinna się zacząć od tego, co Polsce najbardziej doskwiera – od programu uspołecznienia Polaków. I taki program powinien być głównym wyzwaniem dla rządzących. Premier, zdaje się, o tym wie, ale na razie w sprawie edukacji dyskutujemy o sprawach drugorzędnych: o religii na maturze, o lekturach, o pensjach nauczycieli. A powinniśmy, jeśli chcemy wejść na irlandzką ścieżkę rozwoju, mieć pomysł, jak małego Polaka patriotę zmienić w dużego Polaka obywatela.