Miasto psów
Transkrypt
Miasto psów
Miasto psów Ładna historia – powiedziała, spoglądając na niego swymi wielkimi, brązowymi oczami. − A bo ja wiem. Prawdziwa i tyle – odparł Mariusz wzruszając ramionami. − Mnie się podobała. Nie odpowiedział. Zapalił papierosa i milczał. − Dlaczego tu pracujesz? – spytał wreszcie. − A gdzie mam pracować? − Przecież to dziura! – stwierdził zataczając krąg ręką. − Wiem – odparła – ale nic na to nie poradzę. W barze było prawie pusto. Obok lady spał pochrapując jakiś pijak. Kelner nie zwracał już na niego najmniejszej uwagi. Przy oknie siedziało dwoje ludzi. Trzymali się za ręce i szeptali do siebie słowa, których znaczenie mogli znać tylko oni. Mariusz widział już tysiące takich par. − Poczekasz na mnie? – usłyszał. − Hm? − Za pięć minut kończę pracę. Poczekaj – poprosiła, znikając w drzwiach po lewej. − Poczekam – mruknął strzepując popiół z papierosa. Po paru minutach stanęła przed nim znowu. Miała na sobie niebieski płaszcz, trochę wyblakły i fioletowe rękawiczki. Spojrzał na nią pustym wzrokiem. − Chodź – powiedziała biorąc go za rękę. Podniósł się bez słowa. Gdy byli na ulicy, przystanęła i zajrzała mu głęboko w oczy. − Dokąd idziemy? – zapytała. − Nie wiem – odparł. Naprawdę nic go to nie obchodziło. − Możemy pójść do mnie. − Możemy... − Ale jak chcesz to pójdziemy gdzieś indziej – dodała niepewnie. − Ile pracowałaś? – zapytał. − Dziesięć godzin. − Idziemy do ciebie. Gdzie mieszkasz? − Na powstańców. To dwie przecznice stąd. − Niedaleko, dobrze. Spojrzał na niebo. Było teraz w kolorze pereł. Szli bez słowa, mijając ciemne wystawy i brudne kamienice. − To tutaj – szepnęła w końcu, zwalniając. − Najwyższe piętro? − Tak. Schody były wąskie i wiły się spiralą w górę. Na trzecim piętrze Mariusz zatrzymał się ciężko dysząc. − Nic ci nie jest? – zapytała. − Nie, to przez papierosy. Muszę w końcu rzucić. − Każdy tak mówi. − Mnie się uda. − Wątpię. Ruszyli dalej. Przeszli jeszcze dwa piętra i zatrzymali się przy starych, odrapanych drzwiach. − Proszę – powiedziała, otwierając. – Nie jest to wprawdzie pałac, ale... − Nieważne. Wszedł do środka i wymacał włącznik. Zapalił światło. − Zaraz przyjdę – powiedziała uśmiechając się lekko. Odprowadził ją obojętnym wzrokiem. − 1 − Piąte piętro – szepnął gdy zniknęła mu z oczu. Odwrócił się i rozejrzał uważnie. Mieszkanie nie było duże, ani ładne. Stare ściany pooklejane brudnymi tapetami i lepami na muchy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały runąć. W kątach wisiały resztki pajęczyn, zmiecione zapewne w ogromnym pośpiechu. Porwany dywan i szara wersalka dopełniały wrażenia nędzy i przygnębienia. Całe mieszkanie śmierdziało stęchlizną. Mariusza znów zaczęła boleć głowa. Usiadł i zapalił papierosa. W końcu usłyszał ją znowu. − Strasznie kopcisz – powiedziała. Otworzył oczy. − Tak? − Tak. − No i co z tego? – głowa bolała go coraz bardziej. − Nic. Tak tylko... Podobam ci się? Spojrzał na nią zaskoczony tak nagłą zmianą tematu. Była bardzo ładna. − Nie – skłamał. Westchnęła i usiadła obok niego. − Dlaczego? – spytała opierając głowę na jego ramieniu. − A dlaczego by nie? − Nie wiem, żeby być miłym lub żeby zrobić dobre wrażenie. − Po co? To i tak nie ma sensu. − A jednak. − Życie też nie ma sensu – przerwał jej. Za oknem mrok powoli rzednął. − Powiedz, że mnie kochasz. − Proszę, tylko nie to. − Powiedz – nalegała. − Nie. Wolę już wrócić na most. − I co potem? − Nic. Daj mi święty spokój – odparł zirytowany. − A ja cię kocham – powiedziała patrząc na niego. Cisza. Siedzieli tak dobrą chwilę, potem nagle poczuł, że go obejmują delikatne ręce. − Już późno – usłyszał. − Raczej wcześnie – odparł i wstał. Słyszał potem jej spokojny oddech i czuł jak uderza jej serce. Ból w głowie z tępego stał się pulsujący. Przytuliła się do niego i pocałowała. − Jak ci było? – spytała. − Jak u kurwy – odparł chłodno. Milczała przez chwilę. − Cholera, że też ja muszę zawsze tak trafić – rzekła w końcu odwracając się na drugi bok. − Tak, to znaczy: jak? – zapytał. − Na bezduszną świnię. − A co, może nie jesteś jak kurwa? Z pierwszym lepszym poznanym w barze idziesz do łóżka. Co? Może nieprawda? − Nieprawda. Nie z pierwszym lepszym. − Wszystko jedno. I tak mnie nie znasz. Spotkałaś mnie dzisiaj i spałaś ze mną dzisiaj. Dzisiaj też wyjdę i będzie koniec. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. − Cholera – powtórzyła. Zaczęła płakać. Wstał i zapalił światło. − Jesteś chuda jak szczapa – zauważył. – Na miłość boską, w co ty dziewczyno wierzyłaś, że zostanę z tobą i będę cię kochał aż do śmierci? Życie to gówno. Nie odpowiedziała. − Nic nie trwa wiecznie. − Świnia. Po co mi to mówisz? 2 − A tak sobie. Zgasił światło i wyszedł. Na dworze było już jasno. Z nieba padał drobny deszcz. − Pieprzone życie – szepnął. – Ludzie to świnie, a ja jestem taki sam jak oni. Doszedł do końca ulicy i skręcił w lewo. Znów nic go nie obchodziło. Zaczynał się dzień, kolejny, zwykły dzień przepojony zapachem kurzu i brudu ulicy. Szarej, brudnej ulicy tego samego szarego miasta, które go wychowało, a które teraz zaczynało rozbrzmiewać tysiącami kroków śpieszących się do fabryk robotników, szczękiem bram, otwieranych na oścież kamienic i sklepów, stukotem tramwajów i dorożek pędzących każda w swoją stronę i odległym ujadaniem psa, zagubionego w tym całym zamieszaniu. 3