Patrycja Włodek Tom Hardy – mężczyzna w ogniu
Transkrypt
Patrycja Włodek Tom Hardy – mężczyzna w ogniu
Patrycja Włodek Tom Hardy – mężczyzna w ogniu Jessica Chastain, partnerująca Hardy’emu w znakomitym Gangsterze, zwierzyła się podczas jednej z konferencji prasowych, że aktor – nierzadko w swych rolach emanujący męskością wręcz archetypiczną – w środku tak naprawdę jest szczeniaczkiem. Delikatnym, łagodnym i bezbronnym. Pokłady wrażliwości ukryte za twardą powłoką cielesności i brutalnym zachowaniem – jeden z trwałych tropów (stereotypowych fantazmatów?) naszej kultury – faktycznie mogą być kluczem do wielu ról Hardy’ego. Na szczęście – jak przystało na jednego z najlepszych współczesnych aktorów – nie jedynym i niejednoznacznie stosowanym. W wypadku kogoś takiego jak Hardy trudno mówić o podstawowej kategorii odnoszonej do aktorstwa, jaką są tzw. warunki. U niego są one uniwersalne, lub raczej – niezwykle elastyczne, zmienne z roli na rolę. Co więcej, wydaje się, iż przychodzi mu to z taką łatwością, że – w przeciwieństwie do wielu innych aktorów (np. Christiana Bale’a, Matthew McConaugheya) – nie wywołuje podobnego stopnia chorobliwej ekscytacji i analiz w prasie plotkarskiej. Przykłady pełnego poświęcenia chudnięcia – np. Michael Fassbender w Głodzie (2008, S. McQueen), bądź tycia – jak Robert De Niro w pamiętnym Wściekłym byku (1980, M. Scorsese) – są bowiem tak skrzętnie odnotowywane przez media, jakby ciało i cielesność, manifestowana tak w sile fizycznej i metamorfozach, jak i w nagości, nie były naturalnym, by nie rzec podstawowym narzędziem pracy aktora filmowego. Hardy natomiast zmienia się tak często, że trudno dokładnie określić, gdzie właściwie pomiędzy mocarnym, wręcz monstrualnym w swej fizyczności Bane’em z filmu Mroczny Rycerz powstaje (2012, Ch. Nolan) a kruchym na skraju fizycznego wyniszczenia Stuartem ze Stuart: Spojrzenie w przeszłość (2007, D. Attwood) lokuje się on –„prawdziwy” i „codzienny”. Być może dlatego na pytanie „Kim jesteś?” zadane przez dziennikarza „The Observer” najpierw opowiada jak trzy razy zmieniał swój wygląd w ostatnim roku (2007), a potem dodaje, że „może funkcjonować tylko jako ktoś inny”. Na wojennej ścieżce Jak to bywa z wieloma aktorami, których globalna kariera zaczyna się raczej w okolicach trzydziestki niż wieku nastoletniego (przypomnijmy Paula Newmana, a także Michaela Fassbendera bądź Benedicta Cumberbatcha, o których pisaliśmy w „EKRANach”), życie Toma Hardy’ego można podzielić na przed i po. Punktem zwrotnym, który wystrzelił go na hollywoodzką orbitę i wreszcie wzbudził zasłużone zainteresowanie, była Incepcja (2010, Ch. Nolan), tę samą przysługę czyniąca zresztą Josephowi Gordonowi-Levittowi. O ile jednak Levittowi dzięki Incepcji udało się przede wszystkim zmienić emploi – zmężnieć i „dorosnąć” – o tyle w wypadku Hardy’ego właściwie nie było takiej potrzeby. Przebój Nolana dość logicznie wpisał się w ciąg jego już i tak zróżnicowanej (na wielu polach), choć jeszcze dosyć lokalnej, bo brytyjskiej, kariery. Nie licząc zwycięstwa w konkursie modelingowym programu The Big Breakfast w 1998 roku („Próbowałem kiedyś być modelem, ale byłem beznadziejny”), powolna droga na szczyty zaczęła się jednak nie lokalnie, lecz międzynarodowo, a jego debiut w 2001 roku można wręcz nazwać pokoleniowym. Wraz ze sporą grupą aktorów pojawił się bowiem w Kompanii braci, znakomitym 10-odcinkowym serialu HBO wyprodukowanym przez Stevena Spielberga i opowiadającym o losach kompanii Easy na europejskich frontach II wojny światowej. Podobnie jak Jamesowi McAvoyowi, Michaelowi Fassbenderowi i Damianowi Lewisowi, także Hardy’emu udało się jednak zaistnieć dopiero kilka lat później. W początkowym okresie kariery – dla której porzucił zresztą studia w Drama Centre London (gdzie uczyli się również m.in. Fassbender, Colin Firth i Paul Bettany) – najczęściej stanowił bowiem element mniej lub bardziej solidnego dalszego planu, choć nie szczędził poświęcenia i dla ról epizodycznych. Pokazuje to opowieść z planu Helikoptera w ogniu (2001), gdzie pracował pod kierunkiem samego Ridleya Scotta. Hardy przekonał reżysera, by ten pozwolił mu – dosłownie – stanąć w ogniu (czyli nakręcić scenę bez kaskadera). Ponieważ jednak w zamierzchłym 2001 roku wszystkie oczy skupiły się na dawno już zapomnianym Joshu Hartnetcie (w filmie wystąpili także bardziej znani aktorzy: Ewan McGregor i Eric Bana oraz kilka przyszłych gwiazd różnego kalibru: Orlando Bloom, Nikolaj Coster-Waldau i Hugh Dancy), Hardy znowu nie zaistniał, co jest zresztą częstą przypadłością aktorów w wielkoobsadowych produkcjach wojennych. Znamienne, że nie zdarzyło mu się to później, nawet gdy u boku prawdziwych sław grał w działach opierających się na wielkich zespołach, jak w Incepcji, Szpiegu (2011, T. Alfredson) bądź Mroczny Rycerz powstaje (choć tu już sam był pełnoprawną gwiazdą, której nazwisko wabiło widzów). Jego pierwsza duża rola – Shinzon w Star Trek: Nemezis (2002, S. Baird) – choć nominowana do nagrody Saturna, mogła okazać się początkiem równi pochyłej. Film nie spełnił bowiem pokładanych w nim nadziei (także finansowych), co podłamało wiarę aktora w siebie i pogłębiło uzależnienia od alkoholu i narkotyków. Choć bowiem burżujskie urodzenie i otoczenie, w którym się wychował – jest pochodzącym w dobrej części Londynu synem pisarza i artystki – omalże predestynowało go do sukcesu, ale z gatunku tych uporządkowanych, w stylu wyższej klasy średniej, Hardy do pewnego momentu wybierał drogę na przełaj. Jak sam stwierdził, egzystencja na uprzywilejowanych przedmieściach jest tak nudna i jednostajna, że powoduje przemożną potrzebę wywrócenia wszystkiego do góry nogami, czego próbą była m.in. kradzież auta w wieku 15 lat (przy czym prawo jazdy zrobił dopiero przed trzydziestką). Wrodzona skłonność do ryzyka, w połączeniu z nieumiejętnością bezpiecznego balansowania na granicy, doprowadziła go do kryzysu alkoholowonarkotykowego. Jego kulminacją było załamanie, które przyszło pewnego wieczoru na londyńskiej ulicy, ale – na szczęście – zamiast zakończyć się tragicznie, zaprowadziło go do kliniki odwykowej. Być może więc życie aktora należałoby dzielić raczej na przed i po odwyku, zwłaszcza że odbudował je z sukcesem po wyjściu z ośrodka. Nie zapomniał jednak o jego poprzedniej wersji. Być może stąd ciągła i paląca potrzeba egzystowania w innym wcieleniu oraz zdolność zgłębiania meandrów psychiki postaci mrocznych i skrzywdzonych, których tragedia polega na nieumiejętności wyrzeczenia się przemocy – skierowanej przeciwko innym, ale przede wszystkim przeciwko sobie. Bohaterowie źli i niebezpieczni – czasem pociągający, a czasem odrażający – stanowią dużą część postaci granych przez niego po 2003 roku. Pomiędzy Tower a więzieniem o zaostrzonym rygorze Po wspomnianym epizodzie Hardy najwyraźniej uświadomił sobie, że przełomy w karierze rzadko przychodzą w sposób nagły – najczęściej są starannie i powoli budowane. Na szczęście jednak w Wielkiej Brytanii, szczycącej się świetnym teatrem i taką telewizją, jest to łatwiejsze niż gdziekolwiek indziej (może poza Hollywood). O ile bowiem przed 2008 rokiem, w którym zachwycił brawurową i zapierającą dech w piersiach rolą w Bronsonie Nicolasa Windinga Refna, filmowe role Hardy’ego bywały raczej epizodyczne, choć czasem pamiętne (jak Przystojny Bob w – poza tym nieudanej – Rock’n’Rolli [2008, G. Ritchie]), o tyle telewizja pozwoliła mu w pełni rozwinąć wszechstronny talent. Karierę amanta, która rokrocznie lokuje go w niezliczonych zestawieniach najprzystojniejszych, najseksowniejszych i najlepiej ubranych mężczyzn świata (m.in. 33. miejsce w bieżącym rankingu magazynu „GQ”, 17. na liście „Empire”, 3. w „Toronto Sun”), rozpoczął od roli Roberta Dudleya w miniserialu Królowa dziewica (2005, C. Giedroyc). Tym samym, podobnie jak blisko 100 procent brytyjskich aktorów, zaliczył obowiązkowy występ w kostiumie z epoki Tudorów. Ilu wykonawców – tyle interpretacji, tak więc jego Dudley jest przede wszystkim zakochanym mężczyzną, żądnym nie tyle władzy i zaszczytów, ile miłości jedynej kobiety, której nie może mieć, czyli Elżbiety I. Ponieważ aktorzy mają tu cztery godzinne odcinki, by zbudować relacje między bohaterami, przyjmują one różne odcienie: od młodzieńczego zauroczenia, przez zgorzknienie i niechęć, aż po przyjaźń podszytą smutkiem i niespełnieniem. Role nieszczęśliwych, melancholijnych bądź dzikich kochanków będą odtąd regularnie pojawiać się w filmografii Hardy’ego, choć w niewielu z nich ten aspekt jest tak dominujący, jak w wypadku Dudleya. Jest to jednak niewątpliwie jeden z kluczy zarówno do obdarzonego drapieżną zmysłowością Heathcliffa z telewizyjnych Wichrowych Wzgórz (2009, C. Giedroyc), tajnego agenta niechętnie odkrywającego miłość w Szpiegu, mocnego mężczyzny ulegającego silnej kobiecie w Gangsterze (2012, J. Hillcoat), jak i przerażającego pod każdym innym względem Bane’a z trzeciej części przygód Batmana. W tym duchu Hardy zapewne zagrałby też pana Darcy’ego w Dumie i uprzedzeniu (2005, J. Wright), gdyby w finałowym castingu nie przegrał z nieco delikatniejszym Matthew Macfaydenem. Z kolei miniseriale Cape Wrath (2007, znany także jako Meadowlands) i Oliver Twist (2007, C. Giedroyc) przyniosły postać trudnej do okiełznania bestii, potwora, w którym z iskrą dobra walczą najgorsze biesy – i wygrywają. Jack Donnelly i Bill Sikes są skazani na potępienie już za życia. Nie mogąc uciec z piekła własnej, ufundowanej na przemocy i okrucieństwie egzystencji, piekło na ziemi gotują wszystkim dookoła. W Cape Wrath – skądinąd pozostawiającym wiele do życzenia – Hardy był z pewnością najlepszy i najbardziej pamiętny z całej obsady, choć absurdy i dziury w scenariuszu mogą odciągnąć uwagę od intensywności jego roli. Natomiast sadystyczny Bill Sikes z bardzo dobrego Olivera Twista jest już małym mistrzostwem. Tego właśnie trzeba, by – bez ostentacji i epatowania nadmiernie mocnymi środkami, ale za to niezwykle skutecznie – zagarnąć dla siebie całą historię, w której konkuruje się z istną plejadą wyrazistych, Dickensowskich postaci. Nie chodzi rzecz jasna o samego Olivera Twista – zgodnie z odwiecznym, niepisanym prawem adaptacyjnym także tutaj będącego czymś w rodzaju przezroczystej plamy na ekranie – ale o inną postać, której zwyczajowo w tej fabule przypisane są i diaboliczność, i wewnętrzne rozterki. Hardy sprowokował jednak przeniesienie akcentów i sprawił, że cała historia zamiast wokół Fagina (w wykonaniu nie byle kogo, bo Timothy’ego Spalla) zaczęła obracać się wokół Sikesa, jego demonów, nieokiełznanej złości, ale też szarpiącego go sumienia. W tych serialach, podobnie jak w wymienionych wyżej Wichrowych Wzgórzach, Gangsterze i Mroczny Rycerz powstaje, wypatrzony przez Jessicę Chastain szczeniaczek faktycznie się pojawia – prędzej czy później, a czasem tylko na łatwe do przegapienia mgnienie oka. W razie potrzeby Hardy potrafi go także skrzętnie ukryć, stosując wyraziste środki, które czynią go odrażającym, brudnym i złym. Freddiego z miniserialu The Take (2009, D. Drury) charakteryzuje odpychająca fizyczność kryjąca równie odpychającą osobowość, nakreślona mocno i sugestywnie, na granicy kontrolowanej szarży. W tej postaci bezwzględnego gangstera małego formatu nie ma już śladu ani po pocieszności i uroku Przystojnego Boba (tu ujawniło się, powracające potem w Incepcji, poczucie humoru – środek, do którego aktor nie sięga zbyt często), ani po próbach walki z sobą, które – paradoksalnie – doprowadziły równie brutalnego Jacka Donnelly’ego na samo dno. Dziką i spuszczoną ze smyczy bestią, wobec której bezradny jest cały system ze wszystkimi dostępnymi mu narzędziami represji, jest też Bronson – jedna z tych porywających i zachwycających ról Hardy’ego, która pokazuje dezynwolturę i nieograniczoną wręcz skalę jego talentu. Oparty na faktach, ale zrealizowany w teatralnej, dystansującej manierze, film (najlepszy w dotychczasowej karierze Refna) stanowi interesujące nawiązanie do Mechanicznej pomarańczy (1971, S. Kubrick). Refn – mistrzowsko posługując się konwencją, dzięki której wydarzenia są niejako wypreparowane z rzeczywistości – pokazuje wbrew pozorom nie jednostkę represjonowaną przez społeczeństwo, lecz dokładnie odwrotnie. Bronson jest jego wytworem („Wszystko, czego kiedykolwiek chciałem, to sława”), człowiekiem obdarzonym ledwie kontrolowanym potencjałem rozsadzenia systemu od środka. Obraną przez niego strategią osiągnięcia sławy jest bowiem bezinteresowna agresja – kierowana na zewnątrz, przeciw nauczycielom, policjantom, strażnikom więziennym, ale też przyjmowana i prowokowana; agresja nie do okiełznania, której nie są w stanie opanować żadne znane społeczeństwu środki, ani te bardziej cywilizowane – jak terapia – ani te brutalne. Nieco zaskakujące więc, że po Bronsonie Refn obrał za swe idealne medium Ryana Goslinga w wersji całkowicie wypranej z ekspresji – jakby sam przestraszył się doskonałości filmu, który zrobił, i energii rozsadzającej Hardy’ego w roli tytułowej. Na ringu Energię tę, podobnie jak skłonność aktora do fizycznej metamorfozy, z dobrym skutkiem potrafili jednak wykorzystać inni. Interesującym przykładem jest Wojownik (2011, G. O’Connor) – film o turnieju sportów walki nieuchronnie prowadzącym do konfrontacji dwóch skłóconych braci (obok Hardy’ego także Joel Edgerton), synów ojca alkoholika, którego nałóg naznaczył także ich życie (nominowany do Oscara Nick Nolte). Nie da się ukryć, że Wojownik składa się tylko i wyłącznie z klisz, przez co jest niemiłosiernie przewidywalny od początku do końca. Dzięki obsadzie – przede wszystkim imponującemu fizycznością, a jednocześnie mrukliwemu i wewnętrznie skrzywdzonemu (znowu szczeniaczek) Hardy’emu – angażuje jednak emocje i przykuwa uwagę aż do ekscytującego i wyciskającego łzy finału. To kolejny z typów postaci z szerokiego emploi aktora – ten dostrzeżony i nazwany przez Chastain. Zapoczątkowany został w szczęśliwym dla niego 2007 roku przejmującą rolą tytułową w Stuart: Spojrzenie w przeszłość (zasłużona nominacja do BAFTA Tv Award). To bohaterowie poturbowani przez okrucieństwo innych i rzeczywistość, której muszą stawiać czoła, ukrywając uczucia – swój słaby punkt – najgłębiej jak się da. Taki jest właśnie Stuart Shorter (ten film także został oparty na faktach), bezdomny cierpiący na stwardnienie rozsiane, którego huśtawki nastrojów, zmiany osobowości – od niebywałego uroku po ataki ślepej złości – oraz rozstrojenie emocjonalne znajdują wytłumaczenie w potwornej traumie z dzieciństwa. Taki jest też Ricki Tarr ze Szpiega, pozwalający, by w chwili nieuwagi w okrywającym go pancerzu profesjonalizmu powstała wyrwa, która na zawsze naznaczy jego życie niepewnością i cierpieniem. Taki jest wreszcie terroryzujący Gotham City Bane, któremu – po poznaniu jego historii – łatwo zacząć kibicować. Kiedy film wszedł do kin, wielu widzów narzekało, że nie sposób zrozumieć kwestii Hardy’ego – nie dość, że aktor wypowiadał je przez maskę, to jeszcze modulowanym głosem (zresztą w charakterystyczny dla niego sposób). Interesujące uwagi na ten temat pojawiły się w dyskusji wokół filmu (prowadzonej m.in. przez krytyków magazynu „Film Quaterly”). Bane – jak stwierdził Christopher Nolan – to postać wykreowana całkowicie przez Hardy’ego: pozostająca w ciągłej agonii nie tylko ze względu na towarzyszący jej ból (łagodzony przez wspomnianą maskę), ale i przez niemożność innego kontaktu fizycznego z ludźmi niż przemoc. To ktoś, dla kogo niedostępny jest zwykły pocałunek, ktoś wyłączony z jakiejkolwiek normalnej egzystencji, kogo nie sposób zrozumieć. Musi wyrażać się przez agresję – albo zginąć. Zamknięcie postaci w jej cielesności i wyprowadzenie komunikacji poza werbalność (w sferę przemocy, milczenia bądź znaczących pomruków) to istotne środki także w Gangsterze, gdzie – choć znakomicie spełniają swoją rolę – były wynikiem zbiegu okoliczności i przygotowań Hardy’ego do roli Bane’a. Dlatego właśnie raczej smukły w pierwowzorze literackim, filmowy Forrest Bondurant jest masywny i mocny, a przez to niepokonany w swej dominującej nad wszystkimi i wszystkim fizyczności. Cechy te znakomicie korespondują zarówno z jego nieugiętą naturą, jak i z definiowanym przez brutalność światem przedstawionym, rzeczywistością amerykańskiego prowincjonalnego Południa czasów prohibicji, gdzie liczy się tylko przetrwanie. To indywidualne możliwe jest zaś wyłącznie dzięki przemocy i przynależności do stada, grupy chronionej i dowodzonej przez twardego i nieokazującego słabości przywódcę, którego siła musi podtrzymywać legendę o jego niezniszczalności. Wspomniane role pozwalają dużo sobie obiecywać po zbliżających się premierach Mad Max: Fury Road (2015, G. Miller), remake’u klasycznego już filmu, w którym Hardy zastąpił Mela Gibsona, oraz Ofiary 44 (2014, D. Espinosa), adaptacji debiutanckiej powieści Toma Roba Smitha. Zwłaszcza w tym drugim ma szansę wybrzmieć umiejętność balansowania między złem tkwiącym w bohaterze a jego szansą na odkupienie. Hardy gra tu bowiem funkcjonariusza NKWD w stalinowskiej Rosji, który w toku sensacyjno-kryminalnej intrygi przechodzi odwrotne dojrzewanie ideologiczne i szuka wybaczenia – w sobie i innych – dla wcześniejszych zbrodni popełnianych w imię ślepej lojalności wobec zbrodniczego systemu. Oczekiwanie na te obrazy – a także na The Drop (2014, M.R. Roskam, według scenariusza Dennisa Lehane’a) i Rocketmana (reż. M. Gracey), w którym Hardy niewątpliwe znowu dowiedzie swojego geniuszu, grając Eltona Johna – powinien osłodzić Locke (2013, S. Knight; nasza recenzja na stronie XXX), za rolę w którym Hardy dostał kolejną zasłużoną nominację do British Independent Film Awards (wcześniej Bronson – tu wygrał – i Szpieg). W tym filmie z wielkim powodzeniem aktualizuje się bowiem słynne stwierdzenie obejmujące wielu ponadprzeciętnie utalentowanych aktorów. Można by przez 90 minut słuchać, jak Marlon Brando/Paul Newman/James Mason/(właściwe wstawić) czyta książkę telefoniczną. Można też przez 90 minut z nieprzerwanym zachwytem patrzeć, jak Tom Hardy rozmawia przez telefon.