TAK PANA KOCHAM

Transkrypt

TAK PANA KOCHAM
Sara Ratajczak
,,Odnalezieni jak na pobojowisku
wpół objęci
zapłaczemy boleśnie ze szczęścia”
A.Kamieńska
TAK PANA KOCHAM
-A więc to tak – pomyślałam.
Tuż nad ranem, w tym niepowtarzalnym momencie, gdy sny dobiegają końca, a oczy
jeszcze nie mają ochoty przywitać nowego dnia, otulona wciąż ciepłą pościelą usłyszałam od męża, że musi wyjść. Po prostu, więcej nic. Jego słowa zawsze spokojne i
pełne czułości nagle, zupełnie niespodziewanie zasłoniły mi wpadające przez żaluzje
promienie słońca. Poczułam na skórze jego słodki oddech, który zaczął muskać mi
skroń i utwierdzać w przekonaniu, że tak musi być, że to wszystko jest nieuniknione,
jakby od wieków zapisane w gwiazdach i właśnie nam przeznaczone. Jednak, kiedy
tylko wyszedł i zamknął po cichu drzwi, wstałam pośpiesznie bez spojrzenia na zegarek. Narzuciłam na siebie starą czerwoną sukienkę, która leżała na krześle obok komody, a nerwowymi rękami związałam siwe włosy tuż nad karkiem w zgrabny kok.
Zrezygnowałam nawet z makijażu i pościelenia łóżka. Przelotnie spojrzałam w lustro,
jednak szybko w tej samej chwili odwróciłam wzrok. Przy zapinaniu broszki po raz
kolejny poczułam swoją starość. Byłam zła na czas, siebie i jego zapach, słodki,
przypominający mi święta, wpleciony w atmosferę sypialni, ale nade wszystko byłam
zezłoszczona na niego. Nieporadnie ubierając rajstopy, zastanawiałam się, dlaczego
to robi. Odchodzi. Odjeść można od niedokończonego obiadu lub ognia. Miłość nie
pozostawia podartej tuż nad biurkiem w gabinecie tapety i zapisanego nawet nie w
połowie pamiętnika. Wszystko wydawało mi się tak nierealne. Tuż za oknem, po dru1
giej stronie ulicy słyszałam krzyk dzieci sąsiadów, które właśnie wybierały się do
szkoły oddalonej od naszych domów o kilometr. Ich głosy były radosne, pełne życia.
Momentami wydawało mi się, jakby unosiły się ponad dachy, budynki lub zupełnie
nieproszone niewidzialnie zasiadały na gałęziach dopiero co przybranych zielenią
drzew i wszystkim dookoła, wbrew wciąż niskiej temperaturze, przypominały, że powraca wiosna. Na chwilę zatrzymałam się przerażona, w odgłosie gotującej się w
kuchni wody z mieszanymi uczuciami ukradkiem spojrzałam za okno. Próbowałam
rozpoznać radosne dzieci. Kiedyś każde maleństwo znałam z imienia, witałam je, gdy
bawiło się w śniegu, skakało przez kałuże lub biegało w pełnym słońcu. Lubiłam godzinami siedzieć w fotelu na werandzie ze szklanką gorącej herbaty i obserwować
Życie, jak zmienia się, bawi i krzyczy. Dziś ledwie potrafię przyporządkować twarz do
nazwiska.
-Głupia starość! – ze złością krzyknęłam na nieporadne dłonie.
Wytężałam całą swoją uwagę i siłę, aby zapiąć mały złoty łańcuszek, który dostałam
od rodziców po zakończeniu studiów, gdy planowaliśmy z mężem swój ślub i wspólne życie. I nagle w tej złości wszystko pękło. Maleńki wisiorek, z którym wiązało się
tyle mglistych wspomnień i historii, wbrew wszelkim moim prośbom oraz zaklęciom,
aby nigdy się nie zgubił, upadł na czarne panele. Jeszcze chwile miałam w uszach
przerażający dźwięk, który wytworzył po uwolnieniu się z mojego objęcia, jakby na
ziemię runęła cała potężna historia. Z rosnącym smutkiem i strachem, że już nic nie
będzie takie samo, a wisiorek to tylko wstęp do czekającej mnie dziś katastrofy, próbowałam wypatrzeć go wzrokiem, sięgałam do najdalszych kątów sypialni z niegasnącą nadzieją, że jeszcze wszystko może się odmienić. Ze łzami szukałam po kolanach swojej zguby i przeklinałam samą siebie za swoje roztargnienie i nieuwagę. Mały, czerwony amulet urastał do rangi dzierżyciela mojego losu. Chodziłam po pokoju i
2
dokładnie badałam każdy, nawet najmniejszy skrawek podłogi, wypatrywałam dziurki,
która mogłaby go pochłonąć, ale mój wzrok był wciąż za nerwowy, czułam się, jakby
pokój rozszerzał swoje granice, kolana bolały od szurania o podłoże, a krzyż przypominał o przeżytych dniach. Zresztą, w połowie swojej wędrówki już zapominałam,
czego szukam. Przerażona poderwałam się z podłogi, włożyłam zdeptane buty stojące obok wielkiego wazonu i zbiegłam po schodach na dół, do salonu. Nie zatrzymałam się ani na moment, nie zerknęłam na nasze ślubne zdjęcie zawieszone nad poręczą, ponieważ byłam przekonana, że nie mogę utracić nawet sekundy z jego odejścia.
***
Udało mi się go zastać. Był jeszcze przy drzwiach od domu. Mój mąż. Pochylony
nad swoimi butami, które przeszły wiele kilometrów i utrwalił na sobie niejeden kontakt z kałużą. W ogóle nie spoglądał w moim kierunku zupełnie pochłonięty swoją
czynnością. Ubrany w czarny płaszcz i czarne spodnie przypominał mi prezesa wielkiej firmy lub poważnego doktora spieszącego na spotkanie autorskie. Światło lampy
tuż nad jego głową padało na jego twarz, oświetlało go ukradkowo i nieśmiało, a ponieważ żarówki nikt jeszcze nie zdążył wymienić na inną, nadawało mu dodatkowej
romantycznej tajemnicy w spojrzeniu. To nie sentymentalizm! Po prostu, w ciemnym
korytarzu, do którego nie dotarł jeszcze dzień, nasze rozstanie urosło w moich
oczach do rangi katastrofy. Patrzyłam, aby wychwycić każdy moment, choć te pojedyncze sekundy utrwalić na wieczność i zapisać na dnie serca.
***
Zawsze mi powtarzano, że musi zaistnieć jakiś powód do śmierci, że nic nie dzieje się przypadkowo, że wszystko ma swój czas, ale nikt nigdy nie wytłumaczył mi, od
3
czego to wszystko zależy, kto decyduje o zapadający na człowieku wyroku, wreszcie,
kto wybiera przyczynę. Dlatego dziś. Sama z nim, w tamtym miejscu i czasie. Podjęłam decyzję. Umrę z miłości.
***
Między jednym mrugnięciem a drugim, miedzy uderzeniami serca a ruchem
wskazówek zegara próbowałam przeniknąć wzrokiem jego myśli, gdyż w ogóle nie
byłam zdolna do odtworzenia i odnalezienia genezy jego decyzji. Krzyczałam z zaciśniętymi ustami, aby przez przypadek mnie usłyszał, odwrócił się i przytulił, ale nie w
sposób charakterystyczny dla kiepskiego aktora, wciąż pamiętając o cenie swojego
uczucia, ale tak, jakby wszystko miało się już końcowi, a całą zagładę miałaby przeżyć tylko nasza miłość. Tego pragnęłam, o tym marzyły moje popękane usta, nerwowe suche dłonie a nade wszystko rozedrgane serce. Chciałam jeszcze jego uśmiechu jak poranne słońce, jego ciepła, jego niesfornego kosmyka włosów nad czołem,
rąk kochających pisać, ust gotowych do milczenia… Jednak on wciąż uparcie siedział na starym fotelu kupionym tuż po naszym ślubie w sklepie na rogu i wiązał te
swoje buty jakby zależało od tego całe życie. Nie wiem nawet, czy tak wzdychając,
miał w głowie mnie, czy wymagający malowania korytarz.
- Pośpiesz się – powiedział, aby wyrazić miłość, która obezwładniała moje ciało.
Nic nie odparł, ale wręcz przeciwnie stał się jeszcze bardziej ponury. Widziałam jak
zaciska usta, przez moment zdawało mi się, że to wszystko przeze mnie, że zupełnie
niespodziewanie pewnego pięknego ranka przywiesiłam mu do pleców wielki bagaż.
Nie swoimi czynami i gestami, ale samą obecnością. Zakładał swoje czarne rękawiczki. Robił to powoli, bardzo umiejętnie, mimo że był w moim wieku. Nigdzie się nie
spieszył, choć raniłam go każdą wypowiedzią, szyję dokładnie owijał szalem z szarej
4
wełny. Był cierpliwy. Tylko ja – kreująca siebie na ofiarę nie dostrzegałam jego miłości, która płynęła ze spojrzenia. Po pewnym czasie był gotowy do wyjścia, dlatego
też rzucił przelotne spojrzenie na parasol stojący obok lustra. Zawsze tak robił, tylko
on tak potrafił, niby nieuważnie dodać coś od siebie, czegoś zapomnieć lub delikatnie
poprawić. Bez względu na prognozy pogody, widok za oknem był przygotowany na
każdą ewentualność. Patrzyłam na niego uważnie, widziałam młodego chłopaka, który zawsze zapewniał mnie o swojej miłości. Wierzyłam mu. Wierzyłam nawet, gdy
odchodził. Miłości uczyłam się z poszczególnych gestów, bo przecież kocha się w
szczegółach, a nie tylko w wiośnie i w zapachu róż.
I właśnie tam, w tamtym miejscu i w tamtej przestrzeni, czasie, chwili, sekundzie i
oddechu on pocałował mnie w policzek. A zaraz potem zaczął powoli ważyć każde
słowo, jakby miało ono moc unieśmiertelniania wypowiedziane w odpowiednim momencie. Marszczył brwi, do swojej wypowiedzi dodawał to, co pragnęłam usłyszeć, a
w co tak trudno było mi uwierzyć:
-Kocham cię. Niedługo wrócę.
Nie wiem, kto to dokładnie powiedział, czy były to jego popękane od lęku usta, czy
też serce bijące tak nerwowo. Zastanawiałam się, czy mu zaufać. Tylko jak, skoro
drzwi ponownie zamknęły się po cichu, bez żadnego skrzypnięcia a on bez lęku odwrócił się do mnie plecami i odszedł, mimo że kilka chwil wcześniej wysłałam całą
gwardię, cały legion moich myśli by do tego nie dopuścić, by tak po prostu w ten
piękny, wiosenny i – o mój Boże! – słoneczny poranek nie wychodził, ale został ze
mną, by przypomnieć mi o mnie samej. Na nic jednak mój ból i lęk, mój mąż i moja
ostoja zginął w promieniach słońca, i tyle mi po nim zostało…
5
***
Przychodzi czas, gdy wszystko się kruszy. Jest taki moment, ledwie zauważalny
w trakcie życia, kiedy suknia przemienia się w popiół, a siwe włosy opadają na oczy. I
nic tego nie zmieni. Można krzyczeć w pustą przestrzeń, zaklinać czas, ignorować
sny, nawet błagać najusilniej, nic nie jest zdolne powstrzymać rozpoczętego procesu.
To właśnie wtedy rozpada się niepomalowany korytarz, zbagatelizowany parasol i
zapomniane klucze od domu. Nawet amor na opuszku mojego palca nie wiedział
wtedy, gdy mój mąż odszedł nad ranem, dlaczego tak się dzieje, dlaczego to nie
spokojnie zamykane drzwi, ale następująca potem niepostrzeżenie cisza niszczy
konstrukcję. Zostałam sama. Tam i w tamtej chwili. Sama. Z kuchni dolatywał aromatyczny zapach świeżo zaparzonej kawy. Przesiąkał przez witrynę i delikatnie osiadał
na moim sercu. Rozpływał się po organizmie, docierał do każdego fragmentu ciała,
by rozpłynąć się wspomnieniem. Zapach wykreował mi tamte dni. Pamiętałam je,
jakby zdarzyły się wczoraj, przed chwilą…
***
Mój mąż nie pojawił się w blasku jupiterów, nie przybył na białym koniu, nie spadł
nawet z nieba. Zjawił się na drugiej stronie ulicy, a raczej przychodził, każdego dnia i
o każdej porze, gdy moje oczy były już zmęczone, a ja sama marzyłam tylko o śnie.
Pojawiał się tak, jak miał to w zwyczaju – w ciszy, z pragnieniem wtopienia się w napierający z każdej strony tłum, wręcz nigdy nie narzucał się swoją obecnością, starł
się być tylko wtedy, gdy pragnęły tego nasze jeszcze naiwne serca i niedorosłe pragnienia. Dopiero po pewnym czasie stał się powietrzem, niedostrzegalną tajemnicą,
której istnienie jest tak bardzo potrzebne. Czy go pokochałam od pierwszej chwili?
Zaczarował mnie ciepłem swoich rąk i naruszonym uchem filiżanki w kawiarni. Nigdy
6
się nie spóźniał na umówione spotkanie, podnosił mnie do słońca, a nocami uczył
czytać z gwiazd. Nie było w tym nic z banału, gdy nadchodziły ułamki chwil, w których kapały łzy.
Pokochałam go w zapachu kawy oraz w sypiącym śniegu. I już nie wiem, czy w
pierwszym, czy w ostatnim dniu stworzenia. Był i to było bardzo dobre. Spotykaliśmy
się na szosie, w gąszczu drzew, blisko lub daleko od domu, w chwilach, ale również
poza czasem. Otulał mnie swoim ramieniem i wędrowaliśmy... Światła lamp kładły
cień na naszych twarzach, a pory roku zmieniały się wraz z nami. Trzymał mnie za
rękę, robił to nawet w momencie, gdy moja sukienka płowiała, a jego włosy traciły
kolor. I nawet to było dobre. Jego serce bijące tak szczerze potrafiło podnieść mnie
ponad świat w każdym momencie, gdy było to konieczne, także i w tej chwili, kiedy
dowiedziała się, że będę pamiętać mniej, z każdą sekundą coraz gorzej, że pogubię
gdzieś jego twarz i nasze złączone ręce, że czasem będzie znikało wszystko… Był.
***
A teraz stoję sama przed lustrem. Odszedł. Z dołu dochodzi zapach świeżo zaparzonej kawy, kolejnej tego poranka. Patrzę na siebie i już nie wiem, czy to ja, czy tylko ułamek zaplątanej historii, która pojawiła się, by mi uświadomić różnicę między
tym, co było, a tym, co jest. Niecierpliwymi dłońmi odgarniam sprzed oczu zamazane
obrazy, szybko, aby zostało tylko to, co pewne. W ciszy pokoju przeglądam się w
wielkim lustrze i pojedynczymi uderzeniami serca liczę swój wiek. Każdą zmarszczkę
oglądam w odgłosie hałasu zza okna. Życie. Rozdzielone na dwie połowy szklaną
szybą układa mi się na twarzy z bólem. Nigdy nie myślałam, że wszystko minie tak
szybko, że czas naprawdę potrafi aż tak zakpić z człowieka. Przecież jestem jeszcze
tak młoda, moje marzenia wyrastają poza cisną obręcz rzeczywistości, chciałabym
7
odkryć nowy atom lub obalić jakieś prawo. To niemożliwe, abym to ja odbijała się w
lustrze z tymi worami pod oczami, z kilogramem utraconych wspomnień…
Nagle z dołu dobiega dźwięk otwieranych drzwi od domu. Dziwne. Wydawało mi
się, że dziś nikogo nie zapraszałam. Zresztą, Ania umarła osiem lat temu, a Wojtek w
zeszłym roku zginął w wypadku motocyklowym. Był taki młody… Jego wnuczka. Albo
córka. Nie wiem dokładnie. Co tydzień przynosi na cmentarz świeże kwiaty, jego ulubione – żonkile.
Jednak do domu istotnie ktoś musiał wejść.
-Tato – słyszę znany mi głos, ale nie wiem do końca do kogo należy – jest na górze.
Nagle ten ktoś, czyiś ojciec powoli wspina się po schodach, jest coraz bliżej sypialni.
Z kuchni sączy się melodia: ,,Please, remember me”1, która jakby usilnie próbowała
uspokoić moje rozsypane myśli, poplątane wspomnienia. Staram się stworzyć ze
strzępków informacji wędrujących po moim umyśle jakiś sensowny obraz, wytłumaczenie, które pozwoliłoby mi uzasadnić spokojny i stateczny odgłos coraz bliższy mojemu sercu. Jednak na nic moje łzy i lęk. Wyraźnie słychać, że mężczyzna zbliża się
do pokoju, jest zmęczony, szura nogami po posadzce i ciężko oddycha. Idzie, nie
przystaje nawet na moment. Do pokoju wchodzi bardzo pewnie, zdejmuje czarny
płaszcz, czarne rękawiczki i szary szal tak, jakby to było normalne, że pojawia się
tutaj, w moim domu tuż po poranku z siatką jakiś bułek i sera. W ogóle nie jest skrępowany, uśmiecha się tak, jakbyśmy znali się od wieków.
-Wróciłem– mówi i całuje mnie w policzek. – Obiecałem. Chodźmy, zrobię śniadanie.
1
,,Proszę, pamiętaj o mnie” – ang. cytat z piosenki ,,Dante’s Prayer” – Lorenna McKennitt.
8
A potem widocznie szczęśliwy odwraca się. We wczesnowiosenny poranek ze stoickim spokojem ponownie zmierza do drzwi, a ja, choć czuję jak szybko bije mi serce,
jak w głowie kłębią się wspomnienia, a cała dusza krzyczy z radości, za nic nie mogę
sobie przypomnieć… Kim on jest?
9