O wpływie wagi Ciężkiego Karabinu Maszynowego na ustrój PRL

Transkrypt

O wpływie wagi Ciężkiego Karabinu Maszynowego na ustrój PRL
2 luty 2010
O wpływie wagi Ciężkiego Karabinu Maszynowego na ustrój PRL
Oglądanie "filmów dokumentalnych" z imprimatur IPN jest jak oglądanie pornografii z
udziałem zwierząt. Nawet jeśli na początku odczuwasz pewną niezdrową ciekawość - po
pięciu minutach zostaje już tylko obrzydzenie. Wtedy najlepiej wyłączyć telewizor, co
serdecznie zalecam tym z Państwa, którzy przypadkiem natrafią na filmik pt. "Towarzysz
Generał", wyświetlany w telewizji publicznej w poniedziałkowy wieczór. Ostatecznie, ja się
męczyłam przez półtorej godziny po to, żebyście Wy już nie musieli.
Filmik zaczyna się od kreskówki. Na kreskówce widzimy szachownicę, na której w
charakterze pionków poustawiani są żołnierze. I oto nagle nad żołnierzami unosi się
straszliwa łapa. To łapa generała. Łapa łapie jednego żołnierzyków za hełm i podnosi do góry,
ale nagle zawisa, i widzimy, że łapa jest na sznurku, podobnie, jak druga łapa, a także czubek
głowy generała, bo generał to marionetka, wszystkie zaś sznurki tej marionetki wiodą do niespodzianka - sierpa i młota. Dalej widzimy dumny napis: "TVP Historia i Film Open
Group przedstawiają film dokumentny". To dość zabawne: w dokumentach BBC,
stanowiących swego rodzaju kanon sztuki, próżno szukać czołówek, informujących widza, że
oto będzie oglądał "film dokumentalny". Ale w przypadku dzieła panów Brauna i Kaczmarka
informacja jest, jako żywo, potrzebna, bo widz ni cholery sam się tego nie domyśli. Może
dlatego, że film nie jest dokumentem i nawet chyba specjalnie do tej roli nie aspiruje. Przed
grudniową premierą filmu w TVP Historia jeden z jego autorów, Robert Kaczmarek, szlochał
w "Naszym Dzienniku", iż "fakt, że w sondażach ok. 50 proc. ankietowanych pozytywnie
ocenia tę postać, wystawia nie najlepsze świadectwo nam, Polakom". Widać wyraźnie, iż
autorom przyświeca misja wyperswadowania nam, Polakom, tej niechlubnej postawy.
Autorzy nie są zupełnie pewni, jakimi metodami to osiągnąć, więc dowiadujemy się a to, że
Generał jest sowieckim lokajem bez kręgosłupa, a to – że demiurgiem decydującym o
kształcie wojska polskiego jeszcze w dwadzieścia lat od utraty władzy; a to, że było mu
wszystko jedno, co się działo, byleby "był na świeczniku", a to - że spiskował z Gierkiem
przeciw Gomółce, a z Kanią przeciw Gierkowi; a to, że "nie miał zielonego pojęcia o
dowodzeniu dywizją", a to, że "dokonywał cudów", bo pod jego dowództwem " w ciągu
dwóch lat najgorsza dywizja stała się najlepszą w Polsce". A w ogóle, to został głównym
kandydatem na stanowisko szefa Głównego Zarządu Politycznego WP, bo w salach
żołnierskich wieszał firanki, zaś w szkole w Riazaniu wcale sobie nie mógł dobrze radzić, bo
był słaby fizycznie i "nie ubiegłby za daleko z Ciężkim Karabinem Maszynowym typu
maxim".
Misja popsucia uparcie dobrej opinii, jaką Wojciech Jaruzelski cieszy się wśród
Polaków, nie jest misją oryginalną. Oryginalna - i w istocie rzeczy dość zabawna - jest parada
osobliwości, którą autorom filmu udało się zwerbować do współpracy. W "dokumencie"
wypowiada się ośmiu facetów jak jeden mąż podpisanych "historyk" (plus pewien
Amerykanin, który dostał metkę "politolog") - i nie ma wśród nich jednego naukowca,
którego możnaby podejrzewać o obiektywne myślenie i przyzwoity warsztat badawczy.
Patriotyczni "dokumentaliści" z niezwykłym talentem wybrali do swego filmiku samych - hm
- oryginałów, cieszących się w środowisku historyków co najmniej kontrowersyjną opinią.
Dość powiedzieć, że na tle innych gwiazd "Towarzysza Generała" wrażenie merytorycznego
uczonego robi Andrzej Paczkowski.
O gwiazdach IPN, Piotrze Gontarczyku i Sławomirze Cenckiewiczu - oraz tym, co
prawdziwi historycy mówią o ich poziomie naukowym - nie będę nawet wspominać, bo
szkoda czasu. Poza nimi IPN reprezentuje także – choć tej informacji próżno szukać w filmie
- niejaki Sławomir Musiał, postać dość dziwaczna, górnik dołowy, który po ucieczce do
Niemiec w 1985 r. rozstał historykiem, ścigającym zbrodnie stalinowskie przeciw Polakom i
Niemcom, głównie w życiorysach rodziców kolegów po fachu. Aktualnie Musiał pracuje w
Biurze Edukacji Publicznej IPN, skąd kilkanaście miesięcy temu zwrócił na siebie dość
powszechną uwagę opublikowanym w Rzeczpospolitej "esejem" na temat innego badacza
stosunków polsko-niemieckich, prof. Włodzimierza Borodzieja, laureata wielu nagród za
wkład w stosunki polsko-niemieckie. Musiał zarzucił Borodziejowi, iż jego prace - zwłaszcza
te, mówiące, iż wypędzenia nie były wyłączną decyzją Stalina, miały w nich udział także
władze PRL - są wodą na młyn odwetowców, zaś jego ojciec był agentem SB w Berlinie.
Nawet Andrzej Paczkowski tekst Musiała ocenił jako "nielogiczny", "niegodny" i "lokujący
się daleko poza granicami polemiki naukowej" ze względu na "insynuacyjny charakter".
Wśród historyków, na którym twórcy "Towarzysza generała" oparli swój "dokument"
wymienić należy też niejakiego Marka Jana Chodakiewicza, doktora Uniwersytetu Columbia,
badacza stosunków polsko-żydowskich, autora wydanej przez IPN książki pt. "Po zagładzie",
która prezentuje dość odważną tezę, iż po wojnie Żydzi masowo mordowali Polaków. Swą
koncepcję powojennej historii stosunków polsko-żydowskich doktor Chodakiewicz opiera na
świadectwach 18 osób oraz publicystyce Jerzego Roberta Nowaka. B. szef Biura Edukacji
Publicznej IPN, Paweł Machcewicz, określił warsztat naukowy doktora Chodakiewicza jako
"kuriozalny".
Kolejną atrakcją w tej paradzie osobliwości jest zmarły w marcu 2009 prof. Paweł
Wieczorkiewicz, postać nie pozbawiona wdzięku, ale - delikatnie mówiąc - specyficzna. Prof.
Wieczorkiewicz był autorem tez takich jak ta, że Bierut nie był Bierutem, ale sowiecką
matrioszką, "świetnie wyuczonym, idealnym sobowtórem oryginału", który wszakże
współpracował z oryginalnym Bierutem, zamieniając się z nim miejscami - oraz, że Polska w
1939 roku powinna była podpisać układ z Hitlerem, oddać mu Gdańsk i razem pójść na
Moskwę. W filmie ogłasza, że "Polską od 81 roku do dzisiaj rządzą tajne służby wojskowe", a
Jaruzelski jeszcze w obecnej dekadzie zatwierdzał kandydatów na stanowiska Szefa Sztabu
Generalnego.
Ale prawdziwą gwiazdą filmiku jest niejaki Lech Kowalski, który bystrością umysłu
przywodzi na myśl sienkiewiczowskiego Rocha Kowalskiego (tego od " ja jestem Kowalski,
a to jest pani Kowalska"). Lech Kowalski w filmie zaprezentowany jest jako "historyk,
biograf gen. W. Jaruzelskiego". Wyróżnia go dość proste widzenie świata i analogiczne doń
formułowanie myśli: "przecież ci ludzie w służbach typu Informacja Wojskowa WSW oni tak
to nie rozgrywajom chaotycznie, że odpadajom z gry i wychodzom nago i boso". To, o czym
twórcy "dokumentu" nie wspominają - to fakt, iż Kowalski Lech był oficerem politycznym
Ludowego Wojska Polskiego, absolwentem Wojskowej Akademii Politycznej, no i, rzecz
jasna, członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w latach 1975-1990. Dzieło pióra
podpułkownika Kowalskiego, zatytułowane "Generał ze skazą", wyszło w roku 2001 i wśród
historyków cieszyło się jak najgorszą opinią. Nawet wzmiankowany wcześniej prof.
Wieczorkiewicz wdeptał książkę Kowalskiego w glebę, pisząc, iż "nie odpowiada standardom
naukowym, jest wadliwie skonstruowana, fatalnie, poniżej dopuszczalnego poziomu
napisana, a przy tym tendencyjna do poziomu pamfletu" (co może sugerować, że
Wieczorkiewicz nie miałby ochoty występować w jednym filmie z Kowalskim - na szczęście
dla twórców filmu, już mu to nie robi różnicy). Drugi z recenzentów dzieła, pełniący
wówczas funkcję prezesa Polskiego Towarzystwa Historycznego prof. Wojciech Wrzesiński,
książkę Kowalskiego nazywa "publicystycznym paszkwilem", zaś szef Kowalskiego z
Wojskowego Instytutu Historycznego, prof. Andrzej Ajnenkiel, wystawił mu opinię, brzmiącą
mniej więcej tak: "postawa ppłk. Kowalskiego charakteryzuje się brakiem rzetelności
badawczej, w polemice z adwersarzami ucieka się do oszczerstw i pomówień, nie
przebierając w środkach brnie w swoim irracjonalnym i groteskowym zachowaniu".
Na okrasę, twórcy tego niezwykłego panoptikum dorzucają - jak w peerelowskim
dowcipie - amrykańca i ruskiego. Amerykańcem jest niejaki John Lenczowski, "politolog".
Lenczowski to b. doradca Reagana ds. bloku wschodniego, który zrealizował zyski ze swojej
przygody z polityką, zakładając "Instytut Polityki Światowej", gdzie w dwa lata w trybie
wieczorowym można wykształcić się na "lidera, który rozumie realia polityki
międzynarodowej", szczególnie w obszarze "wykrywania, zapobiegania, zarządzania,
ograniczania i rozwiązywania konfliktów międzynarodowych" i nawet nie trzeba w tym celu
znać żadnego języka obcego. "Wykładowcy Instytutu Polityki Światowej są nadzwyczaj
dobrze ustosunkowani w obszarach bezpieczeństwa narodowego, wywiadu i polityki
światowej" - zachęca Johnny Lenczowski, sugerując, iż ci, którzy są gotowi zapłacić mu 56
tys. dolków za trzy godziny zajęć wieczorowych raz w tygodniu, mogą liczyć na protekcję
przy załatwianiu roboty. Politolog Lenczowski wyróżnia się tezą, iż światowego komunizmu
nie pokonała bynajmniej niewydolność ekonomiczna ZSRR, spowodowana wyścigiem
zbrojeń, tylko słowa Ronalda Reagana, który zawsze mówił prawdę. W filmie o Generale, ten
wybitny autorytet w sprawach międzynarodowych wygłasza tonem ostatecznym tezy,
dowodzące, iż jako ekspert u Reagana nie miał czerwonego pojęcia na temat swojego
obszaru ekspertyzy. "Jednym z najistotniejszych elementów rządów komunistycznych była
atomizacja społeczeństwa, oddzielenie każdego człowieka od innych, żeby nikt nie mógł
nikomu ufać, bo jeśli nikt nikomu nie ufa, to znaczy, że nie można zorganizować oporu
przeciwko nielegalnemu reżimowi". Tak, wiadomo, że terror w czasach Jaruzelskiego był tak
powszechny, że ludzie bali się nawet opowiadać dowcipy o milicjantach.
Dla równowagi twórcy dzieła wzięli sobie też upiornego Bukowskiego (także
zaprezentowanego jako "historyk"), którego życiorys naturalnie zasługuje na szacunek, ale
któremu, jak powszechnie wiadomo, lata spędzone w zakładach psychiatrycznych ZSRR
silnie rzuciły się na mózg. W filmie Bukowski mówi to, co zwykle: że z komunistami nie
należało rozmawiać, że Okrągły Stół to głupota, co mówił Michnikowi i Kuroniowi, że rola
Jaruzelskiego "była zawsze rolą sługi, kazali mu to poszedł, gdyby kazali mu iść na Bułgarię
też by poszedł, jemu było wszystko jedno". Skąd Bukowski wie, co myślał i czuł Jaruzelski
bliżej nie wiadomo, ale naprawdę ujmująca w jego wypowiedziach jest ta źle skrywana
wielkoruska duma z niegdysiejszej potęgi jego ojczyzny.
"W zawodzie historyka obowiązują kanony poprawności warsztatowej. Można orzec, że ktoś
je złamał. Zaangażowanie w politykę, choćby była to polityka historyczna państwa, stwarza
stany emocjonalne, które skłaniają do łamania kanonów warsztatowych. Dlatego historyk
zaangażowany w politykę jest zawodowo zgubiony. My go zadziobiemy. I daję słowo honoru
- słusznie" - mówił niedawno w jednym z wywiadów prof. Karol Modzelewski. Kłopot
polega na tym, iż tzw. "historycy IPN" - co coraz częściej oznacza nie tyle miejsce
pracy, co pewnego rodzaju przynależność kastową - najwyraźniej zrozumieli, że w
środowisku prawdziwych historyków nie mają czego szukać i założyli sobie własne. Mają
własny instytut - IPN - który ich karmi i wydaje, własny program telewizyjny- TVP Historia,
własnych "dokumentalistów", którzy kręcą o nich filmy, własnych dziennikarzy, którzy z
nimi rozmawiają, własnych polityków, którzy powołują się na ich autorytet. Takie
ideologiczne China Town w środku normalnej rzeczywistości. Kłopot w tym, że ów "syndrom
IPN" ma wszystkie cechy złośliwego nowotworu: rozwija się w szybkim tempie, pożerając
zdrową tkankę życia publicznego, nie dotkniętego jeszcze przez antykomunistyczną psychozę
i obsesyjno - kompulsyjne natręctwo walki z nie istniejącym od 20 lat ustrojem. Dlatego
szybka operacja ekstrakcji IPN wydaje się niezbędna. A póki co, jedyne co można zalecić
niezarażonym, to odgrodzenie się od siedliska zarazy intelektualnym kordonem sanitarnym.
W poniedziałkowy wieczór obejrzyjcie sobie "M jak miłość" na dwójce, ale "Ninja mistrzów
walki" na czwórce, a najlepiej idźcie na wódkę. Wódka dezynfekuje.
Agnieszka Wołk-Łaniewska