Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Polecamy inne książki Dennisa Lehane’a
RZEKA TAJEMNIC
MIASTO NIEPOKOJU
WYSPA tajemnic
WYPIJMY, NIM ZACZNIE SIĘ WOJNA
mILA KSIĘŻYCOWEGO ŚWIATŁA
Ciemności, weź mnie za rękę
Pułapka zza grobu
GDZIE JESTEŚ, AMANDO?
MODLITWY O DESZCZ
NOCE ŻYCIE
Przełożyła
Maciejka Mazan
Tytuł oryginału
WORLD GONE BY
Copyright © 2015 by Dennis Lehane
All rights reserved
Projekt okładki
Dark Crayon/Piotr Cieśliński
Ilustracja na okładce
© Chicago History Museum/Getty Images
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Maciej Korbasiński
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-081-3
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
DRUKARNIA TINTA
13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22
www.drukarniatinta.pl
Dla Keeks o błękitnych oczach
i uśmiechu jak miliard dolarów
Jadę kradzionym samochodem
w czarną noc
i powtarzam sobie: „Nic ci nie będzie”
Bruce Springsteen, Stolen Car
PROLOG
Grudzień 1942
Z
anim rozdzieliła ich mała wojna, zebrali się, żeby wspierać
tę wielką. Od Pearl Harbor minął rok, a oni spotkali się
w Wersalskiej Sali Balowej hotelu Palace na Bayshore Drive
w Tampie na Florydzie, by zebrać pieniądze dla żołnierzy
w Europie. Był to elegancki koktajl w ciepły, suchy wieczór.
W duszny, parny majowy wieczór pół roku później reporter kryminalny z „Tampa Tribune” natknął się na zdjęcia
z tego przyjęcia. Z zaskoczeniem ujrzał na nich wiele osób,
które ostatnio pojawiły się w miejscowych gazetach jako ofiary lub sprawcy morderstw. Uznał, że to może być temat. Jego
naczelny się z tym nie zgodził. „No, ale spójrz – upierał się
dziennikarz. – Spójrz! Przy barze stoi Dion Bartolo z Rikiem
DiGiacomo. A tam? Uważam, że ten konus w kapeluszu to
sam Meyer Lansky. A tu – widzisz tego gościa, rozmawiającego z kobietą w ciąży? W marcu wylądował w kostnicy. A ten
to burmistrz z żoną rozmawiający z Joem Coughlinem. Tu
znowu mamy Joego Coughlina ściskającego rękę czarnemu
gangsterowi Montoothowi Dixowi. Bostoński Joe przez całe
życie unikał zdjęć, a tu został sfotografowany dwa razy. Ten
9
gość palący papierosa obok damy w bieli? Już nie żyje. Podobnie jak ten tutaj. A ten na parkiecie, w białym smokingu?
Został okaleczony. Szefie – ciągnął dziennikarz – tamtej nocy
oni wszyscy znaleźli się w tym samym miejscu”.
Naczelny zauważył, że Tampa to wieś udająca średnie
miasto. Ludzie nieustannie tu na siebie wpadają. To było
przyjęcie dobroczynne na rzecz żołnierzy, a takie imprezy
to towarzyski obowiązek dla bogatych nierobów. Na takich
imprezach pojawiają się wszyscy, którzy coś znaczą. Naczelny
wyjaśnił swojemu młodemu, łatwo emocjonującemu się pracownikowi, że mnóstwo osób, które przybyły na to przyjęcie
– dwie sławne wokalistki, jeden baseballista, trzej aktorzy
występujący w najpopularniejszym słuchowisku radiowym
miejscowej rozgłośni, prezes First Florida Bank, dyrektor
generalny Gramercy Pewter oraz P. Edson Haffe, właściciel
ich gazety – nie miało żadnego związku z tą rzeźnią, jaka
wydarzyła się w marcu i splamiła dobre imię miasta.
Dziennikarz jeszcze trochę protestował, ale kiedy przekonał się, że nie zainteresuje naczelnego, wrócił do sprawdzania plotek o niemieckich szpiegach, infiltrujących port
w Tampie. Miesiąc później dostał powołanie do wojska.
Zdjęcie leżało w archiwach „Tampa Tribune” jeszcze długo
po tym, jak wszystkie przedstawione na nim osoby zeszły
z tego świata.
Dziennikarz, który zginął dwa lata później na plaży
w Anzio, nie mógł wiedzieć, że naczelny, który przeżył go
o trzydzieści lat i umarł na serce, miał rozkaz tłumić zainteresowanie gazety wszystkim, co miało związek z kryminalną
rodziną Bartolo, Josephem Coughlinem lub burmistrzem
Tampy, zacnym młodzieńcem z zacnej miejscowej rodziny.
10
Honor miasta, jak powiedziano naczelnemu, już i tak ucierpiał.
Osoby, które zebrały się tamtego grudniowego wieczora,
sądziły, że biorą udział w całkiem niewinnym spotkaniu ludzi
pragnących wspomóc żołnierzy. Biznesmen Joseph Coughlin
wydał to przyjęcie, ponieważ wielu jego byłych pracowników
zgłosiło się do wojska lub też dostało do niego powołanie.
Loterię prowadził Vincent Imbruglia, którego dwaj bracia
poszli na wojnę – jeden walczył na Pacyfiku, drugi gdzieś
w Europie. Pierwszą nagrodą były dwa bilety w pierwszym
rzędzie na koncert Sinatry pod koniec miesiąca w Paramount
w Nowym Jorku, a także bilety na pierwszą klasę w pociągu
Tamiami Champion. Wszyscy brali udział w loterii, choć panowało przekonanie, że jest ustawiona tak, żeby wygrała żona
burmistrza, wielka fanka Sinatry. Szef wszystkich szefów,
Dion Bartolo, popisywał się tańcem, którym od dzieciństwa
zdobywał nagrody. Przy okazji matki i córki z najbardziej szacownych lokalnych rodzin zyskały anegdotkę do opowiadania
wnukom („Człowiek, który tak tańczy, nie może być aż tak
zły, jak o nim mówią”).
Rico DiGiacomo, największa gwiazda miejscowego półświatka, przyszedł z bratem Freddym i ich ukochaną matką.
Jego niepokojący urok przyćmiło jedynie przybycie Montoo­
tha Dixa, wyjątkowo wysokiego Murzyna, który w cylindrze
wydawał się jeszcze wyższy. Elita Tampy jeszcze nigdy nie
widziała na przyjęciu czarnucha bez tacy w dłoni, ale Mon­
tooth Dix krążył wśród białych, jakby spodziewał się, że to oni
będą usługiwać jemu. Przyjęcie było na tyle szacowne, żeby
można się było pojawić na nim bez wstydu, i na tyle szemrane, żeby później opowiadać o nim przez cały sezon. Joe
11
Coughlin miał talent do aranżowania spotkań chlub miasta
z jego demonami, i to w taki sposób, że wyglądało to na pyszny żart. Sytuacji sprzyjał fakt, że sam Coughlin, choć niegdyś
podobno był gangsterem, i to znaczącym, obecnie obracał się
w wyższych sferach. Najhojniej w całej Florydzie zachodniej
wspierał akcje dobroczynne, szpitale, jadłodajnie, biblioteki
i noclegownie. A jeśli plotki mówiły prawdę i rzeczywiście
nie całkiem pożegnał się z kryminalną przeszłością – no cóż,
przecież nie można mieć do niego pretensji za dochowanie
wierności tym, których poznał, pnąc się na szczyt. Gdy niektórzy z tych gigantów, fabrykantów i przedsiębiorców budowlanych chcieli doprowadzić do strajku robotników lub odblokować trasy dostawcze, wiedzieli, do kogo się zwrócić. Joe
Coughlin był w tym mieście pomostem między publicznymi
deklaracjami i prywatnymi metodami działania. A kiedy wydawał przyjęcie, należało się na nim zjawić, żeby sprawdzić,
kto przyszedł.
Sam Joe nie oczekiwał po tych przyjęciach wielkich rewelacji. Kiedy organizuje się bal, na którym sfery wyższe zadają się z ulicznymi bandziorami, a sędziowie gawędzą z przywódcami mafii, jakby nigdy wcześniej nie spotkali ich ani
na sali sądowej, ani w jej kuluarach, kiedy zjawia się pastor
i błogosławi zebranych, po czym uderza w gaz jak wszyscy,
gdy Vanessa Belgrave, ładna, lecz oziębła żona burmistrza,
unosi kieliszek w geście wdzięczności w stronę Joego, a czarnuch tak straszny jak Montooth Dix zabawia grupkę białych ważniaków opowieściami o swoich wyczynach podczas
Wielkiej Wojny i w tym wszystkim nikomu nie wymknie się
ani jedno niezręczne słowo, no, to taki bal można uznać nie
tylko za udany, ale wręcz prawdopodobnie za przebój sezonu.
12
Jedyny problem pojawił się później, gdy Joe wyszedł
na trawnik na tyłach domu, żeby zaczerpnąć powietrza,
i zobaczył chłopca. Mały wyłaniał się z ciemności na skraju
trawnika i znowu się w niej chował. Kluczył, jakby bawił się
z innymi dziećmi w berka. Ale innych dzieci nie było. Sądząc
po wzroście i budowie ciała, miał jakieś sześć lub siedem lat.
Rozłożył ręce i zawarczał jak śmigło, a potem jak silnik samolotu. Zaczął biegać wzdłuż linii drzew, krzycząc: „Wrrrum!
Wrrrum!”. Joe przez jakiś czas nie potrafił określić, dlaczego mały gość wydaje mu się dziwny – pominąwszy fakt, że
był jedynym dzieckiem na przyjęciu dla dorosłych. W końcu
jednak dotarło do niego, że ubrania chłopca wyszły z mody
jakieś dziesięć lat temu. A raczej dwadzieścia. Ten urwis nosił
pumpy, z całą pewnością pumpy, i taką samą za dużą czapkę
golfisty jak ta, którą Joe miał w dzieciństwie. Z powodu odległości trudno było rozróżnić jego rysy, ale Joe miał dziwne
wrażenie, że gdyby się zbliżył, nic by się nie zmieniło. Nawet
z tego miejsca widział, że twarz chłopca pozostanie zamazana.
Joe zszedł z tarasu i ruszył przez trawnik. Mały, nadal
udając samolot, uciekł w ciemność i zniknął za grupą drzew,
choć z gęstego mroku nadal dochodziło jego warczenie. Joe
był już w połowie trawnika, kiedy z prawej dobiegł go szept:
–Psst! Panie Coughlin… Joe!
Joe przesunął rękę tak, by znajdowała się o kilka centymetrów od derringera schowanego na jego plecach. Normalnie nie wybrałby takiej broni, ale uważał, że jest stosowna
na wielkie gale.
–To ja – powiedział Bobo Frechetti, wyłaniając się zza
wielkiego figowca z boku.
13
Joe opuścił rękę.
–Bobo… Jak tam dzieciak?
–U mnie wszystko dobrze. A u ciebie?
–Tip-top.
Joe spojrzał na drzewa. Zobaczył tylko mrok. Chłopaka
już nie słyszał.
–Kto przyprowadził to dziecko? – zwrócił się do Boba.
–Co?
–No, to dziecko. – Joe wskazał drzewa. – To, co udaje
samolot.
Bobo wytrzeszczył na niego oczy.
–Nie widziałeś tam chłopaka? – Joe znowu wskazał palcem.
Bobo – facecik tak niski, że niewątpliwie kiedyś pracował
jako dżokej – pokręcił głową. Zdjął kapelusz.
–Słyszałeś, że tym kamieniarzom w Lutz obrobiono sejf?
Joe pokręcił głową, choć wiedział, że chodzi o kradzież
sześciu tysięcy dolarów w Bay Palms Aggregate, filii jednej
z rodzinnych firm transportowych.
–Ja i mój kumpel nie mieliśmy pojęcia, że jego właścicielem jest Vincent Imbruglia. – Bobo zamachał rękami
jak sędzia baseballowy ogłaszający zdobycie bazy. – Zielonego.
Joe znał to uczucie. Cała jego droga życiowa skrystalizowała się w chwili, gdy wraz z Dionem Bartolo, ledwie odrosłym od ziemi, nieświadomie okradł gangsterskie kasyno.
–Wielkie rzeczy! – Zapalił papierosa i podsunął paczkę
małemu kasiarzowi. – Oddajcie więc pieniądze.
–Chcieliśmy. – Bobo poczęstował się i skinął głową, gdy
Joe zapalił mu papierosa. – Mój kumpel… Znasz Phila?
14
Phil Cantor. Phil Dziobak – ze względu na rozmiary nosa.
Joe skinął głową.
–Phil poszedł do Vincenta. Powiedział mu o naszym błędzie. I że mamy pieniądze, i zaraz mu je oddamy. Wiesz, co
zrobił Vincent?
Joe pokręcił głową, choć coś mu już świtało.
–Wypchnął Phila na ulicę. Na Lafayette w środku dnia,
kurwa. Phil odbił się od chevroleta jak piłka. Złamane biodro, zjebane kolana, zadrutowana szczęka. Leży na środku
Lafayette, a Vincent zaznacza do niego: „Masz nam oddać
dwa razy tyle, ile wziąłeś. Daję ci tydzień”. I pluje na niego.
Co za bydlak pluje na człowieka? Jakiegokolwiek, Joe? Pytam
cię. W dodatku takiego, co leży na ulicy cały połamany?
Joe pokręcił głową i rozłożył ręce.
–Ale co ja mogę?
Bobo podał mu papierową torbę.
– Tu masz wszystko.
–To z sejfu czy tyle, ile chciał Vincent?
Bobo przestąpił z nogi na nogę, obejrzał się na drzewa
i znowu spojrzał na Joego.
–Możesz porozmawiać z tymi ludźmi. Nie jesteś bydlakiem. Powiesz im, że popełniliśmy błąd, a mój partner wylądował w szpitalu najmarniej na miesiąc. Czy to nie wysoka
cena? Mógłbyś to przepchnąć?
Joe przez chwilę palił w zamyśleniu.
–Jeśli wyciągnę cię z tego bagna…
Bobo chwycił go za rękę i ucałował ją, trafiając głównie
w zegarek.
–Jeśli. – Joe odebrał mu dłoń. – Co będę z tego miał?
–Wszystko.
15
Joe zajrzał do torby.
–Te dolary?
–Co do jednego.
Joe zaciągnął się i powoli wydmuchnął dym. Czekał, aż
chłopiec znowu się pojawi albo chociaż odezwie, ale stało się
jasne, że wśród drzew nikogo już nie ma.
–Dobrze – powiedział, spoglądając na Boba.
–Dobrze? O, Jezu. Dobrze?
Joe przytaknął.
–Ale nic za darmo.
–Wiem, wiem. Dziękuję, dziękuję.
–Jeśli kiedyś cię o coś poproszę… – Joe podszedł bliżej
– …o cokolwiek, to zapierdalasz w podskokach. Jasne?
–Jak słońce, Joe. Jak słońce.
–A jak mnie spróbujesz wystawić…
–Nigdy, przenigdy!
–…to każę rzucić na ciebie klątwę. I to nie byle jaką klątwę. Znam takiego czarownika z Hawany… Skurwiel ma sto
procent trafień.
Bobo, jak wielu gości, którzy wychowali się na wyścigach,
był przesądny jak cholera. Uniósł obie ręce w obronnym geście.
–Nie musisz się o to martwić.
–Nie mówię tu o jakimś tandetnym zaklęciu, które mog­
łaby rzucić wąsata włoska babcia z New Jersey.
–Nie musisz się o mnie martwić. Spłacę dług.
–Mówię o kubańsko-haitańskiej klątwie. Która będzie
wisieć jeszcze nad twoimi potomkami.
–Przysięgam. – Bobo, z czołem i powiekami lśniącymi
od nowej warstwy potu, wpatrywał się w Joego. – Żebym tak
jutra nie dożył.
16
–No, tego to byśmy nie chcieli. – Joe poklepał go po twarzy. – Wtedy byś mi się nie odwdzięczył.
Vincent Imbruglia miał dostać awans na kapitana, choć
Joe nie był przekonany do tego pomysłu. Ale nadeszły ciężkie
czasy, mało kto potrafił zarabiać, a najlepsi poszli na wojnę,
więc Vincent w przyszłym miesiącu awansuje. Do tego czasu
jednak nadal był podwładnym Enrica „Rica” DiGiacomo,
co oznaczało, że te pieniądze ukradzione kamieniarzom tak
naprawdę należały do Rica. Joe znalazł go w barze. Wręczył
mu pieniądze i wyjaśnił sytuację. Rico słuchał, popijając drinka i marszcząc brwi, gdy Joe opisywał, co spotkało biednego
Phila Dziobaka.
–Pchnął go pod samochód?
–W rzeczy samej. – Joe także się napił.
–Co za brak stylu.
–Zgadzam się.
–No, kurwa, trzeba mieć trochę klasy.
–Bezsprzecznie.
Rico zastanowił się nad następną kolejką.
–Moim zdaniem kara jest odpowiednia do zbrodni,
a nawet trochę za surowa. Powiedz Bobowi, że nic do niego
nie mam, ale żeby przez jakiś czas nie pokazywał ryja w naszych barach. Niech wszyscy odparują. Złamał szczękę temu
biednemu skurwielowi?
Joe przytaknął.
–Tak powiedział Bobo.
–Szkoda, że nie nos. Może dałoby się go przy okazji jakoś
przemodelować, no nie wiem, bo na razie wygląda tak, jakby
17
Bóg po pijaku dał Philowi łokieć zamiast kinola. – Rico zamilkł i rozejrzał się po sali. – Niezła imprezka, szefie.
–Już nie jestem twoim szefem. Niczyim szefem.
Rico skwitował to uniesieniem brwi i znowu się rozejrzał.
–Tak czy tak, ubaw po pachy. Salud.
Joe spojrzał na parkiet, gdzie grube ryby tańczyły z byłymi
debiutantkami, a wszyscy eleganccy, że aż bił od nich blask.
Znowu zobaczył tego chłopca – a może tak mu się wydawało
– między furkoczącymi sukniami i falbaniastymi krynolinami.
Mały stał odwrócony, z niesfornym kosmykiem z tyłu głowy.
Czapkę zdjął, ale nadal był w tych pumpach. I raptem zniknął.
Joe odstawił drinka i przysiągł sobie, że do końca przyjęcia
już nie tknie ani kropli. Później nazywał to przyjęcie ostatnią imprezą – finalną darmową zabawą przed nadejściem
tego bezlitosnego marca. Ale wtedy była to jeszcze po prostu
świetna potańcówka.

Podobne dokumenty