Opowieści o kamieniach KAMIEŃ PIERWSZY Na podwórku rozległ
Transkrypt
Opowieści o kamieniach KAMIEŃ PIERWSZY Na podwórku rozległ
Opowieści o kamieniach KAMIEŃ PIERWSZY Na podwórku rozległ się wrzask pulchnej kobiety: – Staszek, do domu, a biegiem! Z waszym ojcem niedobrze. Adama szukaj. Skaranie boskie z tym chłopakiem. W domu nie usiedzi, gapi się wiecznie na drzewa, łeb zadziera do góry, jakby mu miało co spaśd. – Ale ciociu, jak on tak ładnie rysuje, to i patrzy. Prosiaki takie jak żywe, ciocia zobaczy! – maluch wyciągnął pomiętą kartkę. – Dajże Stasiek, spokój! Taka tragedia, matka od zmysłów odchodzi, a tobie świniaki w głowie! Ojca żegnaj. Ciotka Aniela pobiegła w stronę domu, tylko zafurczała pasiasta spódnica. Staszek rozejrzał się po podwórku, ale szybko zawrócił w stronę domu. Adam mocno oparł się o szopę. Staszek, Maryś i Jadwisia byli jeszcze mali, to i nie rozumieli, co się dzieje. Adaś miał już osiem lat i kilka razy widział jak umarłych zamykają w drewnianej skrzynce. Na płocie usiadł mały, szary ptaszek z rudym brzuszkiem. – Jak dam radę go złapad, to tatko przeżyje – Adam podbiegł parę kroków, po czym runął jak długi. W ustach poczuł krew i zobaczył ją też na kamieniu, na którym leżał teraz jego od dawna ruszający się ząb. Ptak zabawnie przyglądał się chłopcu, przekrzywiając łebek. Adam podszedł do płotu i w zachwycie patrzył na misterne nóżki, bo ptaszek wcale nie zamierzał odlecied. – Aleś ty cudnie wyrysowany – pomyślał. Wyciągnął ręce w stronę płotu i wtedy ptak odfrunął. Jego ogonek otarł się o Adasiowy policzek. Za otwartymi oknami domu rozległ się płacz kilku kobiet. Adam podniósł kamieo i ze złością cisnął w ścianę. KAMIEŃ DRUGI Dzieo był wyjątkowo piękny, chod błoto nie zdążyło wyschnąd. Słooce zapraszało na spacer i Adam poszedł w kierunku Wisły. Kilka razy potknął się i, z pewnym oporem, zawrócił ku ulicy. Dziury, koleiny i wykroty nie ułatwiały chodzenia, jeśli czyjaś lewa noga – jak zwykł żartowad Adam – została w lesie. Ludzie dziwili się tym żartom, bo wszyscy znali historię, do której każdy plotkarz chętnie dodawał coś od siebie. Cały Kraków, a także Polacy w Paryżu wiedzieli, że malarz Adam Chmielowski to ten, któremu żywcem odcinali poranioną nogę, a za chirurgiczne narzędzia służyły nóż i piła opalone na ogniu. Ta historia robiła takie wrażenie, że w stolicy Francji zebrano pieniądze na leczenie i piękną protezę z prawdziwej gutaperki. Adam rzadko wspominał powstanie. W ogóle nie lubił wracad do przeszłości. Tylko jedno mu z niej zostało – patrzenie „malarskim okiem”. Teraz też złożył palce w prostokąt i spojrzał przez nie na ubłoconego konia, ledwie ciągnącego furmankę. Może koledzy-malarze mieli rację? „Malarzem się jest” – mówili. „Nie da się przestad, chodby i pędzle od dawna zaschły”. Adam zamyślił się przez chwilę. – To chyba jednak coś innego. Zalała go wielka fala współczucia. Koo, tak samo jak i furman, byli wychudzeni i wyczerpani. Zwierzę potknęło się na kamieniu, furman szpetnie zaklął. Adam podszedł do drogi i podniósł brązowy kamieo. – Wygląda jak lawa – szepnął. – Prześladują mnie te kamienie. Tak samo jak ci ludzie, którzy ciągle czegoś ode mnie chcą. Studiuj tam, rób to, nie czyo tego, to jest twoje powołanie… Skąd oni to wiedzą, skoro ja sam nic nie wiem! KAMIEŃ TRZECI Wielka woda rozpościerała się obok jesiennych drzew. Adam wiedział, że to jego własny obraz, Pejzaż ze zjawą, który kiedyś namalował. Ale w tym śnie to on sam był zjawą; ni to duchem, ni człowiekiem, ni kobietą, ni mężczyzną. Szedł lekko, bez protezy i bez wysiłku. Gdy malował ten obraz, nie miał najlepszego nastroju. Wszystko wydawało mu i szare i smutne. We śnie wędrówka nad rozlewiskiem rzeki sprawiała mu wielką przyjemnośd. Czuł się częścią tego świata. Widział piękne barwy, a mgła się rozwiała. Rześkie, lekko wilgotne powietrze otulało ciało. Jednego był pewien: to nie w tym miejscu namalował obraz. Tuż za drzewem pejzaż zamieniał się w kamienną pustynię. Rzeka płynęła dalej, przybrzeżne kamyki były cały czas obmywane przez wodę. Kamienie leżące dalej miały ostre krawędzie i między nimi nie wyrastała ani jedna trawka, ani jedną kępa mchu. Adam zrobił parę kroków w tamtą stronę i wtedy usłyszał, że ostre kamienie jęczą. – Muszę je napoid, one umierają z pragnienia! –zawołał. Zaczął wrzucad kolejne kamyki i nieduże głazy w tamtym kierunku. Za każdym razem, gdy ostre kamienie zalewała woda, słyszał westchnienia ulgi. W oddali zobaczył inne zjawy – postacie, które tak samo jak on uwijały się przy tej dziwnej robocie. Westchnienia napojonych kamieni mieszały się z jękiem spragnionych. Adam zerwał się z przepoconej pościeli. – Nie jestem chory psychicznie, nigdy nie byłem! Błąkałem się po nie swoich obrazach – szepnął. Poczuł ukłucie pod kikutem nogi. Coraz częściej mu się to zdarzało: zasnął z różaocem. Podarował mu go kiedyś Staszek Witkiewicz, gdy rzeźbił Matkę Boską Różaocową i wszyscy śmiali się z jego „różaocowej” obsesji. Niegdysiejszy niedowiarek nabył wtedy imponującą kolekcję. Ten różaniec zrobiono z górskiego kryształu i teraz pierwszy paciorek, razem z krzyżykiem oderwał się od reszty. Adam uśmiechnął się: – Jestem księżniczką na grochu. Nodze w głowie się przewraca. Połączył oderwany fragment z resztą. Wszystko wydało mu się nagle proste. KAMIEŃ CZWARTY - Bracie Albercie! – zawołała mała dziewczynka. – Witaj Jadwiniu, co z mamą? – zapytał człowiek w brązowym habicie. – Ma się lepiej. Ale ja chciałam księdza o coś zapytad. Czy tata przestanie pid, jak się pomodlę? – Nie jestem księdzem. Jestem bratem. – Ojej, to prawie to samo. No więc? Człowiek nazywany bratem Albertem uśmiechnął się. Wyjął ze szmacianego worka przy sutannie słodką bułkę i podał małej. – Wszyscy mi od rana trudne pytania zadają. Jeden czy będzie miał pracę, drugi czy rodzina go przyjmie do domu. I jeszcze ty…. Zajadaj, bo Pan Bóg gorzej słyszy głodnych. Za cicho mówią – Ojej, brat to taki żartowniś. – Uśmiech to najlepsza modlitwa, spróbuj. Pana Boga nudzą te wszystkie smutasy. Ja też za często smutas jestem. W tym samym momencie rozległ się świst, głuche uderzenie i stukot. Mały kamyk wystrzelony z procy uderzył o worek przytwierdzony do pasa zakonnika. Brat Albert spojrzał za uciekającym chłopcem i roześmiał się. – Widzisz Jadwiniu, chleb dla biednych to moja tarcza i miecz zarazem. Ja taki rycerz jestem teraz. – Ja wiem, kto to – napuszyła się Jadwinia. – Antoś. Pewnie ojciec mu kazał. On się złości o to gadanie o jałmużnie, że przez brata rzadziej dają mu na piwo. Czemu brat mówi, że jałmużna jest niedobra? Przecież to dobrze, jak bogaci dają biednym. – Ty znowu z tymi trudnymi pytaniami! Opędzid się nie można. Lepiej się uśmiechaj za tego łobuziaka, to sama kiedyś zrozumiesz. Brat Albert podniósł kamyk. – Oj, posypało się trochę tych kamieni na mnie – szepnął do siebie. Pod rynną utworzyła się spora kałuża, prowizorycznie oddzielona od przytułku starą deską. Brat Albert wrzucił kamyk do wody. -„Nie jesteś jednak tak bezwolny, a chodbyś był jak kamieo polny, lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach i jak zwykł mawiad już ktoś inny, możesz, więc wpłyo na bieg lawiny” – własny głos go zdumiał. – Co brat mówi? – Nie wiem, dziś mi się to przyśniło. Teraz sobie przypomniałem, przez ten kamyk. Pewnie to gdzieś kiedyś słyszałem. Znałem tylu artystów, chociaż trudno mi sobie przypomnied, który z nich to powiedział, a może dopiero powie? Ale dosyd już tego gadania, kolejka głodomorów się ustawiła. Chodź podawad kromki, będzie im lepiej smakowad od takiego aniołka. Dziewczynka wytarła brudne dłonie w sukienkę. Brat Albert spojrzał kątem oka. – Wszystko widziałem, galopem umyd ręce w miednicy! To nie ma byd chleb od diablątka. EPILOG Całą drogę na Kalatówki, gdzie znajduje się pustelnia Adama Chmielowskiego, późniejszego brata Alberta, pokrywają kamienie. Pełno ich wokół tego małego, drewnianego domku u stóp klasztoru sióstr Albertynek. Ufundował go pod koniec XIX wieku ówczesny właściciel Zakopanego, Władysław Zamoyski. Prawdopodobnie w projekcie pomagał Stanisław Witkiewicz. Przez cały rok drogę tę przemierzają tysiące turystów. Wielu na chwilę zatrzymuje się w zabytkowej, maleokiej pustelni wielkości psiego kojca. Nikt nie zwraca uwagi na kamienie, po których idzie. Nikt ich nie słucha, nikt nie poi. Tak rzadko rodzi się artysta, „Boży szaleniec” i święty w jednej osobie. Julia Jankun Dopart