Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
„Wieś, w której żyję” Nie, nie jestem stara, ale nastolatką też już niestety nie jestem. Na pewno nie jestem! Przecież pojawił się jakiś chłopak, wspólne mieszkanie, praca i przebąkiwanie o ślubie, a nawet dziecku. Wszystko stało się jakieś poważne… może za wyjątkiem imprez studenckich! Tylko co mi po nich, skoro moja wątroba dość mocno nadwerężyła się już za czasów licealnych. Jednak całkiem niedługo kończę przygodę z nauką, tą na uniwersytecie, i będę musiała wybrać, czy zostaję w gwarliwym mieście, czy wrócę do mojej spokojnej, choć równie ciekawej wsi. Wierzcie albo nie, ale przeprowadzka do miasta była jedną z gorszych chwil mojego młodzieńczego życia. Wypad na wakacje? Jak najbardziej! Ale żeby spędzić tu resztę życia!? Nigdy! Przyszłam na świat dwadzieścia trzy lata temu i obrad Okrągłego Stołu, z Wałęsą na czele, z pewnością nie pamiętam. Przypominam sobie natomiast inny okrągły stół, ten kupiony z dwadzieścia lat temu przez moją mamę. Przy nim również odbywały się nie mniej ciekawe rozmowy. Miałam wtedy trzy latka i ledwo sięgałam do blatu. Jednak pamiętam smak ściąganych z niego czekoladowych babeczek kupowanych w naszym wiejskim sklepie, który całkiem niedawno zbankrutował na skutek zbyt wielu otwierających się hipermarketów w okolicznych miasteczkach. Kupno takiego stołu, ze względu na biedę panującą wówczas w naszej rodzinie, było wielkim wydarzeniem. Oczywiście stolik po dzień dzisiejszy jest w naszym domu, jednak już dawno spadł z piedestału na rzecz nowego, dwa razy większego stołu. Mimo braku dzisiejszych wygód, życie w latach dziewięćdziesiątych miało większy urok. Jako, że słodyczy nie kupowano codziennie, każdy cukierek, który kupił tata, był rajem dla podniebienia. Dobrze wiemy, że teraz czekolada nie robi na dzieciach nawet najmniejszego wrażenia. Jednak cieszę się, że pamiętam czasy kiedy Milka była rodzinnym rarytasem, kupowanym jedynie na Święta. Kiedyś mama serwowała codziennie zupę mleczną, i choć wówczas wychodziła bokiem, teraz, kiedy przyrządzam ją sobie i mojemu chłopakowi, przypomina mi się czas wczesnego, beztroskiego dzieciństwa. Wtedy było inaczej! Wieś wyglądała inaczej! Domy były nieotynkowane, eternit na dachach, chodniki krzywe. Ludzi nie było stać na piękne stalowe płoty, samochody, garaże i ogródki profesjonalnie przygotowane do sezonu grillowego. Za to była większa więź pomiędzy sąsiadami, nie było zawiści i wyścigu szczurów. Mało kto miał dobry samochód, komputer, meble z najnowszego katalogu czy markowe ciuchy. Większość posiadała jedynie skrawek ziemi, gromadkę kręcących się między nogami urwisów i oczywiście paczkę papierosów. Tak, tak, wtedy palił każdy, nawet moi rodzice, którzy dzisiaj są największymi przeciwnikami tego nałogu. Pamiętam, jak palili w domu, co teraz, dla każdego wówczas palącego członka mojej rodziny, wydaje się być kompletną abstrakcją. Taka była moda. Najlepiej wspominam czasy z przedszkola, mimo, że pani przedszkolanka nikomu nie oszczędzała swych zgryźliwych, ale jakże cennych uwag. Pamiętam jak chodziliśmy na spacery do jedynego parku w wiosce. Było tam mnóstwo drzew, przede wszystkim klonów i kasztanowców przynoszących nam jesienią wiele uciechy. Z roku na rok drzew ubywało, a teraz została jedynie alejka, przy której nawet jesienią jest mało liści. Pamiętam, kiedy podczas tych spacerów, moja młodsza kuzynka uciekała i chowała się pomiędzy baranami, które nasz dziadek wyprowadzał na pobliską łąkę. Te owieczki na zawsze zostaną w mojej pamięci. Dzisiaj zostały po nich tylko zdjęcia, które chętnie pokazuję mojemu czteroletniemu kuzynkowi. Niestety on możliwość zobaczenia owcy lub barana ma jedynie na komputerze, w telewizji lub za pośrednictwem tych starych zdjęć. Nikt w mojej wsi, ani w pobliskich miejscowościach, nie hoduje już takich zwierząt. Pokazuję mu również inne zwierzątka, między innymi kury i indyki, które jeszcze dziesięć lat temu miała nasza babcia. Wydaje mi się, że teraz ludzie są zbyt leniwi żeby babrać się w zwierzęcych odchodach, wygodniej przecież jechać do najbliższego supermarketu i wyciągnąć z lodówki już obrobione, poporcjowane mięso. Poprzez fotografie pokazuje mu również nasze zabawy: te podczas zbierania ziemniaków i te podczas skubania kur. No tak, każda oskubana kura wcielała się w rolę piosenkarki bądź tancerki, oczywiście za moim i mojej siostry pośrednictwem. Każdy kurczak był wówczas dla nas kimś sławnym, albo pięknie śpiewał, albo był tancerką. Wiadomo, mama z babcią strasznie się denerwowały kiedy nieżyjąca już kura, kręcąc piruety, zajmowała miejsce innym, spoczywającym na stole kurom. No, ale musiały przyzwyczaić się do przebywania z „kurzymi gwiazdami”. Pokazywałam mu również pierwszy samochód mojego taty, na którego mówiliśmy „Ogór”. „Ogór”, jak to „Ogór”, był stary, zielony i ledwo jeździł. Jakie było zdziwienie mojego kuzyna, który myślał, że jego wujek zawsze jeździł białym, dużym Peugeotem. Mam również zdjęcie kiedy mając jakieś dziewięć lat pomywałam naczynia, pewnie po niedzielnym obiedzie, a moja starsza siostra wycierała je do sucha. To również było zdziwieniem czterolatka żyjącego w erze zmywarek. Stwierdził, że jego dwunastoletnia siostra nie wkłada nawet brudnych naczyń do zmywarki. No tak, przecież codziennie robi to robot! Nie, nie! Jeszcze taka transformacja nie zaszła na wiosce, więc przypuszczam, że nadal robi to ciocia! Wiecie co? Pamiętam, jak pierwszy raz poszłam do szkoły. Jako że znajdowała się w pobliskiej wiosce, przyjechał po nas autobus, albo raczej samochód z plandeką, w której umocowane były ławeczki dla dzieci. Coś mi się wydaję, że dzisiejsze przepisy BHP nie pozwoliłyby na to. Z biegiem lat wygląd autobusów znacznie się zmieniał, poprzez pomarańczowe puszki, do ładnych pojazdów. Jedyne co pozostało na swoim miejscu to kierowca, który nieźle zestarzał się za plastikowym kółkiem. Z tego co opowiadali mi młodsi bracia, to również wnętrze szkoły uległo diametralnej metamorfozie. Klasy zostały odnowione i nawet powstała duża sala informatyczna z nowymi komputerami. A co najważniejsze: informatyki zaczął uczyć przygotowany merytorycznie nauczyciel, a nie wuefista, który wiedział jedynie jak się włącza komputer i jak rysować za pomocą Painta. Nawet czas spędzany między lekcjami uległ zmianie. Kiedy ja byłam w podstawówce, to przerwy spędzaliśmy na graniu w gumę, skakaniu przez linę, grze w dwa ognie, piłkę. Wymienialiśmy się karteczkami lub żetonami będącymi na czasie, a teraz?! Teraz szkolny korytarz to zbiorowisko dzieci będących online. Chłopcy grają w coraz to lepsze gry na swoich tabletach, a dziewczynki, wpatrzone w górnej półki telefony z jabłuszkiem, podglądają koleżanki na Facebooku, albo czytają plotki z życia gwiazd. Trudno uwierzyć, że takie zmiany zaszły w ciągu niespełna piętnastu lat. Boję się pomyśleć co moje dzieci będą robiły w czasie przerwy śniadaniowej. Zamiast jeść bułkę z pasztetem w szkolnej stołówce, tak jak przed laty ich mamusia, będą, żeby nie marnować czasu na mielenie, zlecały to swoim podręcznym, nierozstającym się z nimi robotom. Ta…k, macie rację, za bardzo popłynęłam. Jak już zdążyliście zauważyć, uwielbiam oglądać stare fotografie. Ostatnio natknęłam się na te z Pierwszej Komunii Świętej i przypomniałam sobie moje przejęcie poprzedzające to wydarzenie. Piękna, pozłacana alba, zakręcone włosy do pasa i stres przed pierwszym publicznym wystąpieniem. Na zdjęciach zauważyłam, że nasz parafialny kościół wyglądał nieco inaczej. Przez lata został odnowiony, pomalowano ściany, odnowiono ławki, zmieniono dach i elewację, również księża zostali parę razy wymienieni w ciągu tych kilkunastu lat. Po Liturgii miała miejsce domowa imprezka dla najbliższej, ale licznej rodziny, która, jak każe tradycja, obdarowała mnie różnego rodzaju prezentami. Największymi, i tymi najbardziej kosztownymi, były tradycyjnie rower oraz biały zegarek od rodziców chrzestnych, a później mały magnetofon, mnóstwo książek i cały stos pierwszokomunijnych bombonierek. Prezenty te na dzisiejszych dzieciach nie zrobiłyby pewnie najmniejszego wrażenia, ale dla mnie, poza odtwarzaczem który przez ciężkie lata służby skapitulował, rzeczy te nadal są ważne i bardzo często użytkowane. Poza tym po samych przyjęciach pierwszokomunijnych widać, jak podniósł się status majątkowy mieszkańców wsi. Większość znajomych urządza je w restauracjach albo wypożyczonych salkach. Nikomu dzisiaj w głowie samodzielne przygotowanie jedzenia dla tak dużej liczby gości. Ważniejsza jest przecież kreacja, aby lśnić niczym gwiazda siedząc w kościelnej ławce. Moda zawsze była ważna, nawet dla mieszkańców wsi, jednak nie miała takiego znaczenia jak w ostatnim dziesięcioleciu. Dzisiaj idąc w Boże Ciało do naszego Sanktuarium to jakby się przenieść na pokaz mody u Versace. Podobnie w Święto Zmarłych gdzie wszyscy prezentują swoje nowe płaszcze od Armaniego. Nawet dzieci, i nie tylko dziewczynki, prześcigają się w prezentacji swoich nowych ubrań, a jeśli ktoś choć trochę odstaje od panujących trendów od razu jest napiętnowany i wyśmiewany. Nie przypominam sobie żeby ktoś w Podstawówce śmiał się z moich ubrań. Większość dzieci nosiła je po swoim starszym rodzeństwie i kuzynostwie. Jedynie na Święta dostawało się nową bluzkę albo spodnie. A już w ogóle jest teraz nie do pomyślenia, żeby dziecko w Podstawówce nie miało komórki i to lepszej od rodziców! Przecież mama mieszkająca dwadzieścia metrów od szkoły, nie mając kontaktu ze swoim dzieckiem, zamartwiałby się na śmierć! Jak już jesteśmy przy komórkach, to opowiem wam wygląd naszego pierwszego, rodzinnego telefonu marki Bosh. Niby przenośny, ale wielki jak cegła. Nie mieścił się w żadnej kieszeni, więc raczej służył za telefon stacjonarny. Nie był to wcale początek lat dziewięćdziesiątych a raczej ich koniec. Oczywiście dzisiaj każdy ma nowe, dotykowe telefony, robiące lepsze zdjęcia od mojego aparatu cyfrowego. Przy zakupie każdy zwraca uwagę na rozdzielczość, parametry i inne bajery, o których piętnaście lat temu nawet nie słyszał. Jeszcze lepszy był nasz pierwszy, kolorowy telewizor i komputer sprowadzony od wujka mieszkającego za zachodnią granicą. Telewizor zajmował jedną piątą dość dużego pomieszczenia, oczywiście z czarną obudową i wystającym na pół pokoju ekranem, ale najlepsza była dołączona do niego klawiatura służąca za stacjonarny pilot. Oczywiście był lepszy niż poprzedni, czyli czarnobiały kwadrat po dziadkach. Teraz, jak prawie każdy we wsi, mamy plazmę, którą co jakiś czas wypada wymienić na większą. Co do komputera, to ten pierwszy nadal leży w garażu, bo w przyszłości z rodzeństwem chcemy zbić na nim niemałą fortunę. Wygląda jak przeciętny komputer z końca lat osiemdziesiątych, tyle że przez nas użytkowany był raczej na początku dwudziestego pierwszego wieku. Kiedy byłam w piątej klasie, rodzice kupili nowy, stacjonarny komputer, na którym można było nawet grać w gry, od których moi bracia w dość krótkim czasie się uzależnili. Po czterech latach tata kupił pierwszego laptopa, tak dobrego, że wytrzymał mi jeszcze do drugiego roku studiów. W każdym razie – już takich nie produkują. Oczywiście teraz każdy z rodziny ma swój osobisty komputer, tablet, dotykowy telefon oraz całodobowy dostęp do Internetu – bo przecież bez tego nie da się już żyć! Jak sami widzicie, status materialny mieszkańców znacznie się zmienił i poziom życia niczym nie odstaje od tego miejskiego. Moja wieś również nie wygląda tak samo jak kiedyś. Z biegiem lat położono nowy asfalt. To była frajda, gdy mogłam zacząć jeździć rolkami po własnej ulicy, a nie jak to przedtem robiłam: jechać najpierw rowerem do pobliskiej wioski, żeby dopiero tam je założyć. Zrobiono nawet nowe chodniki i wyremontowano te stare. Droga krajowa, biegnąca niedaleko mojego domu, również nie przypomina tej z końca lat dziewięćdziesiątych. Ma teraz gładziutką nawierzchnię, wyraźne pasy i oświetlenie, prawie jak w Ameryce. A co najważniejsze, wyremontowano wiejską remizę! Kiedyś miała szare, brudne ściany, ledwo trzymający się dach i stare okna. A teraz blisko jej do pięciogwiazdkowego apartamentu! Bez dwóch zdań: zabawy w takim pomieszczeniu sprawiają większą radość. Tylko że ludzi na nich coraz mniej. Większość, przede wszystkim młodych osób, wyjechała za granicę, albo przeprowadziła się do dużego miasta. W weekend nie ma z kim wypić piwa, bo dwie trzecie młodych osób uciekło w poszukiwaniu pracy. Ale czy faktycznie jest tak źle? Moim zdaniem nie do końca. Fakt, nie ma, jak za Gierka, kołchozu pod nosem, ale pracy w regionie jest dość dużo. Może trzeba do niej dojeżdżać dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów dziennie, ale przecież i tak każdy ma po dwa samochody w rodzinie, więc nie powinno być to dużym utrudnieniem. Po prostu ludzi dopadła epidemia wygody. Nie chcą już dzieci, ewentualnie jedno, no dwa już tak z przymusu, ale po co więcej? Przecież to tylko wydatek, zmartwienia i oczywiście rezygnacja z kariery. Całkiem niedawno byłam odebrać kuzyna z przedszkola, sala taka sama jak dwadzieścia lat temu, tylko dzieci o połowę mniej i do tego większość dojeżdżająca z okolicznych wiosek. Kiedy ja miałam pięć lat było tam z trzydzieści dzieci i tylko z naszej miejscowości. Teraz było tam raptem ośmioro dzieci zamieszkałych w mojej wsi. Zamykają okoliczne, wiejskie szkoły, bo liczebność w klasach zakrawa o lekcje indywidualne. Nie sądzicie, że świat zmierza ku samoistnej zagładzie!? Jednak co zrobić, kiedy kobiety w moim wieku nie chcą mieć dzieci, a jeśli któraś ma trójkę urwisów uważane jest to za przejaw konkretnej patologii. Jak widać, wieś w której żyję przez ponad dwadzieścia lat diametralnie się zmieniła. Powstały nowe drogi, chodniki, wyremontowano wiejską remizę i parafialny kościół. Ludzie, ze względu na coraz wyższą „stopę życia”, odnowili sobie elewacje, dachy i wnętrza domów. Każdy ma swój samochód, dobry telefon, komputer i wiele innych sprzętów ułatwiających codzienną egzystencję. Jednak czy to naprawdę przyniosło nam takie szczęście? Jeszcze piętnaście lat temu na wsiach nie było tylu gadżetów, ale za to więź między ludźmi, a przede wszystkim rodziną, była większa i mocniejsza. W Święta zawsze było wiele dzieci i miał do kogo przyjść wujek w przebraniu Świętego Mikołaja. Teraz tego nie ma, więc Święta również nie mają takiego uroku. Dobra… trochę zaczęłam smęcić. Słuchajcie! Nie jest aż tak źle! Jakieś dzieci tu się czasem kręcą, może jeszcze nie moje, ale jednak. Tyle zmian, ale mentalność wiejskich ludzi jakoś niespecjalnie uległa transformacji. Jako, że społeczność wiejska jest mała i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, to czasami aż strach pojawić się na wiosce z nowym chłopakiem, więc co by było gdybym pojawiła się z dziewczyną? Eh…mimo to tęsknie za tym wiejskim życiem, ćwierkaniem ptaków, kumkaniem żab i zapachem świeżo ściętej trawy. Czekajcie więc zielone łąki! Jeszcze do was wrócę i założę piękny, wiejski dom. Mały Cudak