Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
auschwitz, marsz śmierci i walka o wolność
Przełożył
Jarosław Skowroński
Ty­tuł oryginału
SURVIVOR
Co­py­ri­ght © Sam Pivnik 2012
All rights reserved
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Mapy
Neil Gower
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Re­dak­cja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Ko­rek­ta
Jolanta Tyczyńska
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7839-472-3
Warszawa 2013
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
DRUKARNIA TINTA
13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22
Podziękowania
T
ylu jest ludzi, którym powinienem podziękować
za doprowadzenie mojej opowieści do publikacji,
że nie da się ich wszystkich wymienić z nazwiska, ale
niektórzy odegrali rolę wyjątkową i chciałbym o nich
wspomnieć. Dziękuję zatem Philipowi Appleby’emu
za jego cierpliwość i niezachwiane wsparcie – ta książka nie powstałaby bez niego; mojemu agentowi Andrew
Lownie za wiarę w to zamierzenie; Rupertowi Lancasterowi, Kate Miles i całemu zespołowi Hodder and
Stroughton; wszystkim researchom i pisarzom, którzy
ze mną współpracowali, szczególnie Danielle Fox i Adrianowi Weale’owi; moim przyjaciołom Rayowi Appleby’emu, Davidowi Breuer-Weilowi i Alanowi Jamesowi;
Judith Hassan i całemu zespołowi Hendon Holocaust
Centre; Chrisowi Brassettowi, mojej szwagierce Jill Pivnik oraz Meiowi Trow, który tak umiejętnie zwerbalizował obrazy moich wspomnień, nadając im literacką formę. Największą wdzięczność winien jestem tym, których
nie ma przy mnie od czasów, gdy byłem jeszcze małym
chłopcem: mojej matce i ojcu, braciom i siostrom oraz
wszystkim przyjaciołom z Będzina. To oni dali mi siłę,
by przetrwać.
Sam Pivnik
5
Chciałbym specjalnie podziękować za pomoc w pracy
nad tą książką czterem osobom. Po pierwsze – i jak zawsze – mojej żonie Carol, która poświęciła wiele godzin
na przepisywanie manuskryptu, nawet gdy dokuczał jej
zwichnięty łokieć; mojemu synowi Taliesinowi, który
– znów jak zawsze – był niestrudzonym researchem i troskliwym krytykiem. Poza tym Grecie Hofmann za jej nieocenioną pomoc w tłumaczeniu rozmaitych niemieckich
tekstów, a także Bryanowi Jacksonowi za udostępnienie
obszernego księgozbioru dotyczącego Holocaustu.
M.J. Trow
PROLOG
Spotkanie z aniołem
W
Auschwitz nie było żadnego kalendarza. Żadnych
dat, żadnych rocznic − nic, co znaczyłoby upływ
czasu. Dla szczęściarzy, którzy przetrwali, istniały tylko
noce i dnie, z których zbierały się tygodnie. Bo niewielu
miało przywilej liczenia czasu w miesiącach. Ja także nie
wiem dokładnie, kiedy zachorowałem. Przypuszczam, że
był to grudzień 1943 roku. Mroźny, jak to zwykle w Polsce, w każdym razie w latach wojny. W moim cienkim
pasiaku powinienem wtedy marznąć, a jednak tamtego
poranka czułem, że jestem spocony.
Spaliśmy po pięciu na kojen − trzypoziomowych pryczach, które zbite z sąsiednimi tworzyły mocną ścianę
z surowego drewna. Dopiero po chwili uświadomiłem
sobie, że całe ciepło ludzkiego stada ulotniłoby się momentalnie, gdybym został sam. Pulsowało mi w głowie,
a w gruczołach szyjnych czułem ból. Przed wojną jak
człowiek był chory, to szedł do doktora. A jeśli nie było
cię stać na doktora, to zostawałeś pod ciepłą pierzyną
i brałeś aspirynę. W Auschwitz nie było takich doktorów, a jedyny szpital był miejscem śmierci – HKB,
7
Häftlingskrankenbau, szpital dla więźniów, powszechnie
znany jako przedsionek komory gazowej.
Dopiąłem starannie bluzę pasiaka i próbowałem nie
trząść się za bardzo, gdy poczucie gorąca przeszło w przeszywające dreszcze.
Mało pamiętam z mojej pracy na rampie tego dnia.
Pewnie jak zawsze nadjeżdżały pociągi, trzęsąc wagonami i posapując ciężko, wreszcie sycząc parą z lokomotyw.
Potem odciągano rygle z drzwi wagonów i pojawiały się
te biedne zgubione dusze, oślepione światłem jaśniejącego już nieba. Tyle razy to widziałem, więc nie bardzo
już zwracałem uwagę na szczegóły. Płaczące dzieciaki,
uczepione matek, przerażone matki uczepione swoich
dzieci. Starszyzna ortodoksów, próbująca dogadać się
z Kommando, by uzyskać jakieś wyjaśnienie; tyle że tego, co się działo, nie można było wyjaśnić. Starzy ludzie
o szalonych spojrzeniach, kuśtykający po rampie, poganiani szturchańcami esesmanów.
Wiedziałem, kogo z nich należy unikać, na czyje spojrzenia nie reagować. Robiłem swoje: to, co zawsze, wywlekając ładunek śmierdzących gównem ciał z wagonów,
starając się nie wciągać w nozdrza ich smrodu. Lokowaliśmy ich na betonie, daleko od strefy życia, skąd przybyli.
Jedni na prawo, drudzy na lewo. Ci na prawo – do życia;
ci na lewo – do gazu. Właściwie nie było istotniejszych
powodów − decydował gest nieskalanego palca w rękawiczce. Na prawo, na lewo, na prawo, na lewo...
Pamiętam, że przypatrywałem się tego dnia rampie.
Wyglądała jak pole bitwy, ale tak było zawsze. Ciała już
zabrano, zostały zwały ubrań i bagaży, jakieś dziecięce
lalki, okulary. Wszystkim mówiono, żeby zostawili swoje
8
rzeczy na miejscu. Mieli po nie wrócić po wizycie w łaźni.
I po odwszeniu... I po cyklonie B.
W mózg wwiercały mi się dziwne krzyki esesmanów i kapo, rozbrzmiewające zwielokrotnionym echem.
Wszystko to jednak zdawało mi się jakoś dziwnie odległe:
ten posapujący pociąg i znikające kolumny ludzi... Praca
czyni wolnym. Rauss, schnell... ty żydowskie ścierwo!
Praca czyni wolnym...
Gdy się ocknąłem, nie wiedziałem, gdzie jestem. Zewsząd wyłaniały się jakieś ciemne sylwetki na połaciach
jasnej szarości. Gdy się skupiłem, zrozumiałem, gdzie się
znajduję – to był blok szpitalny, którego ściany pobielono
z zamiarem nadania im pozorów sterylności. Ciemne sylwetki to pacjenci, tacy jak ja, ubrani w brudne obozowe
pasiaki.
Nie wiem, jak długo tam byłem, ale cieszyłem się łóżkiem, które po tygodniach spania na surowych deskach
wydawało mi się bardzo miękkie. Szpitalne materace to
były papierowe worki wypełnione trocinami, ale i tak
wygodniejsze od zwykłych worków ze słomą. Ale i tu
spaliśmy po trzech, zarażając się nawzajem. Dawali nam
za to trochę gęstszą zupę, a do tego skibkę chleba. Takie drobiazgi sprawiały, że znów zatęskniłem do życia.
Zresztą niektórzy ludzie z obozu pozabijaliby się o takie
„drobiazgi”. Gorączka nasilała się i spadała, czemu towarzyszyły kołatania w głowie, ciągłe bóle ramion i nóg,
poczucie skrajnego osłabienia. Miałem siedemnaście lat.
Czułem się jak starzec.
Byłem chory na tyfus, nazywany w całej Europie
„gorączką więzienną”, bo najczęściej zapadali nań
9
więźniowie. To słuszne określenie – zwłaszcza w odniesieniu do Auschwitz-Birkenu, które było więzieniem
do kwadratu. Tutaj chorobę tę nazywano też Judenfieber
– „gorączką żydowską”. Podobne objawy daje Rickettsia
typhi, choroba występująca zwłaszcza tam, gdzie brakuje
higieny i jest zimno. Temperatura wzrasta do 106 stopni
Fahrenheita i chory dostaje rwącego kaszlu. Bez należytego leczenia śmiertelność sięga 60%.
Ale wtedy nie wiedziałem tego wszystkiego. Nie wiedziałem też, że surowa cebula, którą dawali nam do jedzenia zamiast medykamentów, nie miała żadnych leczniczych efektów. Wiedziałem tylko, że byłem strasznie
chory, ale jednocześnie wola przetrwania dała mi siłę, by
podźwignąć się z pryczy i stanąć do apelu wraz z innymi
pacjentami tego dnia, gdy zjawił się Mengele. Widywałem go często na rampie. Był to uprzejmy, przystojny,
nieskazitelnie umundurowany oficer SS, nadzorujący
wyładunek więźniów. Ten jego wyciągnięty palec wskazujący... To wszystko, jeden gest dłoni w drogiej szarej
irchowej rękawiczce. Ten palec rozstrzygał: na prawo życie, na lewo śmierć. Tak odeszła moja rodzina: przegrali
w nazistowskiej loterii.
Tego dnia na mundurowej bluzie miał biały kitel.
Na szyi stetoskop, a wokół orszak pomagierów z SS; mieli
swoje papiery i skoroszyty. Zanim doszedł do mojego
łóżka, drżałem już z przerażenia. Wszyscy wiedzieliśmy,
że każdy, kto nie będzie w stanie stanąć koło swojego
łóżka, pójdzie do gazu. Ale to był człowiek, który od miesięcy dokonywał selekcji na pierwszy rzut oka. A kim ja
byłem? Miałem 5,3 albo 5,4 stopy, ważyłem mniej, niż
powinienem, nawet po miesiącach w getcie i obozie – ale
10
jednocześnie jedzenie, jakie mogłem zdobyć na rampie,
dawało mi więcej siły. Tak czy siak trząsłem się od stóp
do głów. I nie potrafiłem nad tym zapanować.
Mengele potrzebował tylko paru sekund na decyzję.
Ruch palcem w lewo: komora gazowa, krematorium. Czy
w tamtych strasznych sekundach myślałem, że zaraz zobaczę swoją rodzinę? Że ten koszmar wokół mnie zaraz
się skończy? Może. Ale nad tym wszystkim górowało
niepohamowane pragnienie życia – pragnienie, by zobaczyć jeszcze jeden wschód słońca, zjeść jeszcze jeden
kawałek chleba. Wybuchnąłem płaczem i rzuciłem się
do jego stóp, bredząc coś, że chciałbym zostać rozstrzelany, a nie zagazowany. Myślę, że całowałem nawet te
jego oficerki, wypucowane jak zwykle na wysoki połysk.
Buty odsunęły się. Do dziś nie wiem dlaczego. Wedle
wszystkiego, co przeczytałem później, Mengele nie znosił, gdy dotykali go Żydzi. Oczywiście jako lekarz badał
ich mnóstwo, ale na własnych warunkach i dla własnych
celów. Ja rzuciłem się na niego i mogłem natychmiast
zarobić kulę w łeb. Nie spojrzałem mu w twarz, więc nie
wiem, czemu zmienił zdanie. Może przypomniał sobie
mnie z rampy? Może z mojego skamlenia zorientował się,
że mówię po niemiecku? A może pomyliłem się i padłem
do stóp nie Mengele, tylko któregoś z jego adiutantów?
Wiem tylko, że orszak doktora Mengele ruszył dalej. Zaskrzypiały wysokie buty, a palec wskazywał już następnego nieszczęśnika. Anioł Śmierci mnie minął.
Więźniowie funkcyjni zaczęli usuwać chorych unieruchomionych na swoich łóżkach; wkrótce mieli znieruchomieć na zawsze. Jeden z funkcyjnych, o sympatycznej
twarzy – co było niezwykłą rzadkością w tym świecie
11
– pochylił się nade mną i powiedział: „Nie denerwuj się,
Szlamek. Zostajesz”. Opadłem na łóżko i znów się rozpłakałem.
Podczas tych trzech czy czterech dni, jakie spędziłem w szpitalu, miałem czas na rozmyślania. Otarcie się
o śmierć skłania do refleksji. Miałem siedemnaście lat.
Moja rodzina już nie żyła. Zostałem sam. Ale nie zawsze
tak było. Kiedyś – zaledwie cztery lata wcześniej – był
w moim życiu taki magiczny czas, gdy nikt nie mówił
ani nawet nie myślał o śmierci. To był czas życia. Czas
mojego dzieciństwa.
I Ogród edenu
P
amiętam drobiazgi – śpiew ptaków w lesie, smak jagód z krzaków rosnących na poboczu drogi, pod niebem, które wydawało się wiecznie błękitne. I ten upajający zapach sosen. Pamiętam gruntowe drogi, zapach
spalin i pojękiwanie autobusu, który nas tam zabrał. To
była osiemdziesięciokilometrowa podróż przez magiczną
krainę. Dalej jako chłopiec nigdy nie jeździłem.
To było oczywiście latem. Niby zwykłe wakacje, jak
każde inne – ale jednak niezwykłe, bo takie lata nie powracają, chyba że w najpiękniejszych snach. Powinny
zblaknąć w mojej pamięci, ale jakoś nie chciały. Zresztą
może to właśnie one pozwoliły mi nie zwariować w następnych latach. Wciąż słyszę głosy przyjaciół i całej zebranej tam rodziny: śmieją się i cmokają, starsi mężczyźni
łapią się za brody, kobiety przytulają nas, inne dzwonią
garnkami w kuchni. „No i są nasi krewni! Z Będzina!”
– to pierwsze słowa, jakie słyszeliśmy. I przez te kilka tygodni Będzin wydawał się leżeć na drugim końcu świata.
Wciąż mam przed oczami tamte stoły, uginające się
pod ciężarem wiejskich smakołyków. To masło – żółte,
13
o głębokim smaku i aromacie, ta śmietana – czegoś takiego już się nie kupi... Ser, który rozpływał się w ustach,
choć nie na samym języku; te sery z dziurkami (ementaler
albo jarlsberg); ciasto szwajcarskie; chleb, który pachniał
niebem, gdy posmarować go śmietaną; ciastka, za które
człowiek dałby sobie uciąć prawą rękę. Po takim jedzeniu
biegaliśmy po lesie – ja i moi bracia: Natan, który tego
ostatniego lata był już prawie mężczyzną, Majer i Wolf.
Josek był jeszcze za mały, by się z nami włóczyć. Trzymał się wciąż maminej spódnicy. Kopaliśmy na łące piłkę
szmaciankę, jeździliśmy na małych konikach i kąpaliśmy
się w zimnych, brunatnych wodach rzeki, w której nurzały się długie wierzbowe witki.
Rankami, gdy słońce wspinało się leniwie na błękitny
nieboskłon, siadywaliśmy przed warsztatem mojego wuja;
to był taki żółty domek przy placu targowym. Wujek był
szewcem. Wciąż czuję zapach skóry i miarowe stukanie
jego młotka, gdy szył albo reperował buty z cholewami,
które miejscowi nosili przez pokolenia. Jego buty były
wysokie i eleganckie, w kolorze mahoniowym albo lśniąco czarne. Takie buty zamawiali nawet wojskowi i bogaci
miłośnicy jeździectwa. Wujek za młodu był przystojnym
mężczyzną – pamiętam jego fotografie – a teraz należał
do starszyzny tego miasteczka. Miał swoją pozycję – my,
chłopcy, to wiedzieliśmy. Lecz gdy pośród skrawków skóry
brał miarę z naszych stóp, jego powaga gdzieś ulatywała
i niezmiennie dziwił się, jak nam te nożyska urosły.
Inny z moich wujów był rzeźnikiem i miał pięknego
konia. Zaprzęgał go do wózka, którym rozwoził mięso.
Czasami pozwalał nam się na nim przejechać przez rynek
z wielką synagogą, która kojarzyła mi się z zamkiem.
14
Poza rynkiem miasteczko to przypominało nam dom,
ale jednak było inne. Żyli tam nasi ludzie, naszej wiary
i tradycji, ale jednocześnie byli mieszkańcami jakiejś magicznej krainy. Znałem ich wszystkich, odkąd pamiętałem, bo widywałem ich każdego lata. Ostatni raz widziałem ich, gdy miałem jedenaście lat. I potem nigdy więcej.
Ten rajski ogród miał swoją nazwę: był to Wodzisław,
oddalony osiemdziesiąt kilometrów od mojego domu,
leżący pomiędzy górnymi biegami Odry i Wisły. Jako
dzieci chlapaliśmy się w jednej z kilku rzeczek przepływających przez to miasto − była to, zdaje się, Lesznica albo Zawadka, już nie pamiętam. Według pomiarów
meteorologicznych najbardziej deszczowym miesiącem
jest tam lipiec, ale moja pamięć podpowiada mi co innego. Pamiętam, że słońce świeciło zawsze nad synagogą zbudowaną w 1826 roku, nad katolickim klasztorem
ufundowanym przed wiekami przez księcia Władysława
Opolczyka, a nawet nad skądinąd posępnymi wieżami
szybów w kopalniach węgla.
Ludzie mieli tam stereotypowy wygląd miejskich Żydów, uwijających się po ulicach w poszukiwaniu interesu.
Najsławniejszym Żydem w literaturze angielskiej jest
Shylock, pochodzący z Wenecji, która za czasów Shakespeare’a była największym rynkiem Europy (a w Anglii
nie było wówczas żadnych Żydów). Jednak za czasów
mojego dzieciństwa w Polsce Żydów można było spotkać praktycznie we wszystkich zawodach – przynajmniej do czasu, gdy je przed nami zamknięto. Członkowie rodziny mojej mamy z Wodzisławia byli na dobrą
sprawę ludźmi wsi. Jedną z moich ciotek była Lima Nowarska, która utrzymywała dobre stosunki z miejscową
15
ziemianką, Polką − chrześcijanką. Inna z moich ciotek miała młyn. Wodzisław uzyskał prawa miejskie już
w średniowieczu, ale tak naprawdę było to miasteczko
rolnicze. Wszyscy moi krewni z Wodzisławia trzymali
zwierzęta gospodarskie: owce, kozy, drób.
Trzy albo cztery tygodnie każdego roku hasaliśmy po
tym edenie. Wtedy najgorszym nieszczęściem była dla
nas konieczność powrotu do domu.
Domem był Będzin − miasto nad Czarną Przemszą.
Pierwsza wzmianka o Będzinie pochodzi z 1301 roku. Była to wówczas wioska rybacka. Pół wieku później podniesiono ją do godności miasta – na prawie magdeburskim,
tak jak Wodzisław. Dominującym elementem panoramy
starej części miasta jest zamek Kazimierza Wielkiego.
Pierwotnie był to drewniany gród obronny na wzgórzu,
ale król Kazimierz kazał go przebudować w kamieniu,
na planie owalu, z murami grubymi na cztery, a wysokimi na dwanaście metrów. Zamek stojący na wzgórzu
nad Przemszą miał strzec polskiej granicy przed ciągłym
zagrożeniem ze strony Śląska. W średniowieczu Będzin
był miastem targowym i ważnym ośrodkiem handlowym
na południu Polski – ważnym do tego stopnia, że Ślązacy, a później i Szwedzi, starali się go spalić do gołego
kamienia.
Jednakże w mojej osobistej panoramie Będzina ważniejsza była inna budowla, choć wtedy nie do końca to
sobie uświadamiałem: chodzi o wielką synagogę, już
nieistniejącą. Pierwsi Żydzi pojawili się na terenie Będzina na długo przed jej powstaniem. Na terenie ówczesnej wsi żyli już w XIII wieku. Pracowali na roli
16
i płacili podatki Kościołowi. W XIV wieku przerzucili
się na handel i pożyczanie pieniędzy na procent, czego
Kościół katolicki oficjalnie nie aprobował. Za panowania
Władysława I będzińscy Żydzi i chrześcijańscy mieszkańcy miasta mieli równe prawa, ale z czasem uległo to
zmianie. Jeszcze w XII wieku ogólny przekaz władzy
brzmiał: „Nie macie prawa żyć wśród nas jako Żydzi”.
W XVI wieku zmieniło się to na: „Nie macie prawa żyć
wśród nas”. W 1538 roku wydano rozporządzenie, zgodnie z którym Żydzi musieli nosić żółte kapelusze, by
zaznaczyć swoją „inność”.
Mimo wszystko Żydzi jakoś prosperowali, a nowe
stosunki ekonomiczne w XIX wieku przyniosły rozwój
górnictwa węgla i hutnictwa metali nieżelaznych. W tym
czasie Będzin należał do tej części Polski, która w wyniku
rozbiorów przypadła Rosji. Rosyjski spis mieszkańców
z 1897 roku wykazał, że Żydzi stanowili wtedy 51% ludności Będzina. W 1921 roku, na trzy lata przed moim
urodzeniem, odsetek wzrósł do 62%.
Synagoga stała na wzgórzu pod zamkiem już w XVII
wieku, ale budynek, który zapamiętałem, wzniesiono
w 1881 roku. Istniały też inne domy modlitwy – za czasów mojego dziadka było ich w Będzinie z okładem
osiemdziesiąt.Urodziłem się w żywotnej, choć raczej
ubogiej wspólnocie żydowskiej, a ta wielka synagoga,
przebudowana po raz ostatni w roku mojego urodzenia,
była jedyną w południowej Polsce synagogą zaprojektowaną i udekorowaną przez Żydów. Jej architektem był
Chaim Hanft – wciąż mam przed oczyma wielkie drzwi
wyjściowe z błyszczącymi brązami. Wielki fresk, wypełniający barwami wschodnią ścianę, namalował Mosze
17
Apelboin, natomiast Szmul Cygler pomalował w charakterystycznym dla siebie stylu ścianę zachodnią. To
była sztuka ludowa, sztuka ludzi, dla których Będzin
stał się domem i która ukazywała starożytne dzieje tego
ludu – pamiętam zwierzęta wchodzące parami na pokład
arki Noego. Jak zauważył pisarz Josef Harif, Będzin był
„charakterystycznym żydowskim miastem z charakterystycznymi Żydami o stalowej konstrukcji, zrodzonymi
w świętości, by zachować swoją Yiddishkeit (żydowskość) aż do czasu nadejścia Mesjasza”.
Ale nawet za czasów mojego dzieciństwa Będzin
był miastem kontrastów. Na ulicach słychać było różne głosy – często musiał interweniować sam pomocnik
rabinacki Abram Kaplan, którego grzmiące nawoływanie „Sza, sza!” rozlegało się echem w zaułkach wokół
wielkiej synagogi. Na starym mieście dialekt był surowy i gardłowy, podobny do wiedeńskiej niemczyzny.
W nowszych dzielnicach nad rzeką przybysze używali
nie tak twardej mowy − polskiej, jidysz i czeskiej. To
było miasto bogactwa – potężni przemysłowcy, tacy jak
Furstenbergowie, zatrudniali setki ludzi – i miasto rozpaczliwej biedy, którą cierpiała na przykład Szalona
Sara, żebraczka, która zamarzła na ulicy w drugą zimę
mojego życia.
Nieżydowska ludność Będzina składała się głównie
z Polaków, którzy mieli swój kościół na wzgórzu, oraz
ze śląskich Niemców. W naszym domu mówiło się w jidysz, po polsku, niemiecku, a nawet po angielsku – bo ojciec liznął trochę angielszczyzny podczas pobytu w Londynie, ale nam wydawała się tylko zabawna i niewiele
z niej rozumieliśmy.
18
Dzisiaj trzeba zajrzeć do internetu, by zobaczyć miejsca, które pamiętam. Zamek Kazimierzowski stoi do dziś
i jest nawet w lepszym stanie niż za moich czasów, bo
odrestaurowano go w latach pięćdziesiątych. Pamiętam
Stary Rynek z bydłem, końmi, drobiem i kolorowymi
daszkami straganów. Gdy miałem cztery lata, zburzono
dziewiętnastowieczny, częściowo drewniany dworzec
kolejowy i w jego miejsce postawiono nowy, z płaskimi
dachami i nowoczesnymi detalami architektonicznymi,
w całkowitej zgodzie z wymogami stylu art déco, który panował wtedy w Europie. Na placu 3 Maja stanęła
ogromna figura nagiej kobiety w tym samym stylu. Po
mieście kursowały tramwaje i autobusy, przypominając,
że to już XX wiek, ale pomiędzy tymi nowoczesnymi
środkami transportu wciąż przemykały wozy zaprzężone
w małe koniki, przypominając ten dawniejszy Będzin,
tę starszą kulturę, uśmiechającą się do nas ze spokojem
tysiącletniego trwania.
Ale najważniejszym dla mnie obrazem, który do dziś
pozostaje żywy w mojej pamięci, wspomaganej wyblakłymi fotografiami, jest kamienica przy ulicy Modrzejowskiej 77. Tam przyszedłem na świat 1 września 1926 roku.
Całe moje życie – jak życie każdego człowieka – składa
się z serii szans, wyborów, mniej lub bardziej szczęśliwych trafów. Tak było od samego początku – bo mogłem
przecież urodzić się w Londynie i też dotknąłby mnie
Holocaust, ten bezmiar zniszczenia, ten horror, który
wciąż nawiedza mnie w snach.
Mój ojciec miał na imię Lejbus. Urodził się w 1892
roku. Ta część Polski należała wówczas do Rosji, w której panował car Aleksander III. Był to okres pogromów
19
ludności żydowskiej, popieranych przez rząd carski
i wspieranych nieraz bezpośrednio przez Kozaków i policję. Mój dziadek zmarł na cholerę na przełomie wieków
– dokładnej daty nie pamiętam – a mój ojciec wyjechał
wtedy do Anglii. Nie wiem na pewno, jakie były przyczyny, ale sądzę, że chodziło o uniknięcie poboru do carskiej
armii – tego „walca drogowego”, który zaciął się pod Tannenbergiem i w Galicji.
Siostra mojego ojca była już w Londynie, mieście oferującym wolność, jakiej Polacy nie znali, a w każdym
razie o jakiej już nie pamiętali. Istniały tam żydowskie
„getta” w Whitechapel i Spitalfields. Dziennikarze tacy jak Gelberg i London opisywali je w początkach XX
wieku słowami: „Pełno koszernych restauracji; koszerne
sklepy rzeźnicze skupiają się w obfitości w najgorszych
miejscach (siedmiu rzeźników u samego tylko zbiegu
Middlesex Street i Wentworth Street)... «Weiber, Weiber!
Leimische Beigel!» – nawołują kobiety (...) i kiedy cienie
się wydłużają (...) one wciąż ręczą własnym życiem i Bożą łaskawością dla Izraela za najwyższą jakość swoich
towarów”.
Whitechapel stał się najsławniejszą dzielnicą żydowską w Londynie jednak dopiero za sprawą Kuby Rozpruwacza i jego zbrodni z 1888 roku. Mój ojciec zamieszkał
w okolicy znacznie porządniejszej i mniej ekscytującej
– na Stamford Hill. Dziś jest tam największa wspólnota
chasydzka w Europie, nazywana często „milą kwadratową pobożności”, z powodu ortodoksyjnych Żydów i tamtejszych synagog. Jedna z miejscowych szkół odmówiła
niedawno uwzględnienia w programie Shakespea­re’a
z powodu jego antysemickich poglądów.
20

Podobne dokumenty