Dzienniki z wędrówek
Transkrypt
Dzienniki z wędrówek
Dzienniki z wędrówek Karpaty Ukraińskie – cz. 2. CZARNOHORA 2012 [wersja robocza] //Widok ze szczytu Pop Ivana na wschód. Widoczny fragment ruin obserwatorium Biały Słoń. // Piotr cywil Cywiński [email protected] Kiedy opuszczałem Czarnohorę w 2007 roku, w zasadzie wiedziałem, a może czułem, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Nie było to mocno zdeterminowane działanie – stało się to jakby przypadkiem, czy też zbiegiem zbiegów okoliczności. A może podświadomie od początku chciałem, żeby wszystko zbiegło się tak, a nie inaczej... Tym razem jedziemy we dwóch: Majster i ja. Majster to prawdziwy obieżyświat... gdzie on nie był... dobre pytanie. Na pewno był w Togo, w Brazylii, w Omanie, no i we wszystkich zakątkach Starego Kontynentu ze Skandynawią włącznie. Jedziemy we dwóch. Zupełnie inny charakter wyprawy niż 5 lat wcześniej. Mniej ludzi, inne możliwości. 21 sierpnia – wtorek Przemyśl wita nas swoim typowym krajobrazem: kantory, busy, ludzie z torbami w kratę. Oczywiście w niedoczasie zasuwamy do kantoru, po małych targach udaje się uzyskać rabat 1gr na hrywnę. Szczęśliwi, że udało się dopełnić mistycznego obowiązku pradawnej sztuki kupieckiej, za jaki uważam targowanie, ruszamy do jednego z busów. One wszystkie jadą do granicy w Medyce, ale tylko jeden pojedzie jako pierwszy. Chwilę zajęło nam przekonanie kierowcy, że na pewno się zmieścimy, ale się udało. Jeszcze tylko chwilę musimy poczekać, aż kierowca naszego pojazdu wyjaśni sobie z kolegą po fachu który z nich był najpierwszy do odjazdu... Kilka bluzg później jedziemy. Do granicy jest w sumie kawałek. Sama odprawa przebiegła nadzwyczaj sprawnie, a moją uwagę na chwile przykuły dwujęzyczne napisy po ukraińskiej części terminalu – mianowicie były po ukraińsku i angielsku. Jakkolwiek, znajomość angielskiego u strażników postanowiłem pozostawić niesprawdzoną – mieli naszywki „board guard” i to powinno mi wystarczyć za poświadczenie ich umiejętności leksykalnych. Zapytani o cel wizyty rzucamy „turysty... hory... Czarnohora...”. Nasze opasłe plecaki zdają się mówić to samo. W sumie to ani nie było karteczek, które ostatnim razem tak bardzo mi się podobały, ani podchwytliwych pytań o dokładny cel (adres) podróży. No trudno – może za rok znowu będą. Szybkim krokiem idziemy na przystanek. W jakimś kontenerze kupujemy bilet na najbliższy bus do Lwowa. Idziemy do stojącego tuż obok busa, a kierowca zamyka nam przed nosem drzwi i mówi, że odjazd jest o 13:15. Patrzę na zegarek, a tu 11:50. Coś mi się nie zgadza – przecież babeczka w kasie mówiła, że bus jedzie za chwilę. Gapię się w rozkład no i faktycznie najbliższy jedzie 13:15... Z ratunkiem dla naszej nieświadomości przychodzi kierowca i z lekkim politowaniem w głosie mówi, że na Ukrainie już jest 12:55, że zegarki musimy przestawić. Zaskoczył mnie – zupełnie o tym zapomniałem. No nic – kamień z serca, że jednak zaraz ruszamy, ale drugi kamień na serce, że przez to na pociąg o 15 nie ma szans zdążyć. No nic – jesteśmy na urlopie – nie będziemy się spinać. Po chwili możemy zająć miejsce w busiku. Droga smętna, zaskakująco długa i jakby bez niespodzianek. Lwów wygląda tak ja zapamiętałem go z ostatniej wyprawy – mieszanka odnowionych pięknych budynków i zapuszczonych kamienic z odlepionym tynkiem, wszak chyba jest ładniej niż ostatnio. Samochody, jak architektura – od BMW X6 do czegoś co trudno nazwać samochodem... Idziemy na dworzec kupić bilety na nocny do Kolomyii, potem do przechowalni bagażu. Przy okienku wisi cennik, który głosi, że plecak 10hr. Okazuje się, że pan przechowywacz bagażu jest bardziej doświadczony w mistycznej sztuce kupieckiej niż Majster i ja razem wzięci. Wyliczył, że plecaki po 10hr, namiot 10hr i karimata też 10hr. Dodam, że wszystko mamy ładnie przytroczone do plecaków. Roześmiałem się szyderczo i przez zęby rzuciłem coś w deseń „teraz to przesadziłeś”. Wychodzimy ostentacyjnym krokiem naftowego barona z Dubaju (Majster mi o takich opowiadał). Mam nadzieję, że Majster mi wybaczy, bo przez moją chęć zaoszczędzenia 30hr pół Lwowa dygaliśmy z plecakami, których waga mieściła się w górnej granicy tolerancji. Tradycyjnie poszliśmy na obiad do Piramidy... ale z pewnością był to koniec tradycji. W tak lubianej przeze mnie Piramidzie nie dość, że obsługa jakaś wybitnie nieuprzejma, to jeszcze skasowali nas jak za zboże. No nic – nauka kosztuje, tylko szkoda, że aż 250hr. Do pociągu mamy jeszcze parę godzin. Idziemy na rynek. Siadamy przy operze i podziwiamy... piękną architekturę oraz piękne ukraińskie kobiety. Akurat wtoczyła się na rynek jakaś akcja promocyjna masła i pięknych dziewcząt w ludowych strojach nie brakowało. Majster wspomniał, że chętnie kupiłby magnes z Lwowa, więc rozglądamy się za jakimś punktem kupieckim. Z pomocą przytacza się obwoźny mini-kiosk z pamiątkami. Pan kioskarzwózkarz dobrze mówi po polsku, pracował kiedyś w Warszawie. Przysiadł się do nas i pogawędziliśmy trochę. Pierwszy raz dotarło do mnie, że podróżowanie w tak małej ekipie stwarza większe możliwości obcowania z ludźmi. Oczywiście nikt nie zabrania sprzedawcy pamiątek dosiąść się do grupy 6-8 osobowej, ale mam wrażenie, że większa grupa tworzy niewidzialną, acz odczuwalną granicę mentalną. Żegnamy się z miłym panem i bocznymi uliczkami wracamy na dworzec. Siedzimy w poczekalni, a tu z głośników komunikaty w języku angielskim. Pewnie pozostałość po tzw. EURO. Pełen nadziei na zmiany postanawiam dokonać inspekcji toalet, ale w razie czego biorę swój papier toaletowy. Słuszna była to decyzja bo w toaletach od 5 lat nic się nie zmieniło. Nie chodzi mi oczywiście (proszę wybaczyć dosadność) o sranie na stojąco – co jest bardzo higieniczne, ale o papier – a w sumie jego formę. Bo papier toaletowy ma formę skrawków gazety czy innych celofanów podartych, pogiętych i wrzuconych do wiadra w rogu pomieszczenia. Z najwyższą ostrożnością przyglądam się owym papierom w kubełku i rozważam czy trafiają one tam aby ich użyć, czy może trafiają tam po użyciu. Kolejna sprawa do rozwikłania przy następnej okazji. Podjeżdża nasz potieg. Z każdego wagonu wysiada konduktor, czyści poręcze i zaczyna wpuszczać pasażerów. Eh... pod tym względem ukraińska kolej zdobyła moja najwyższą sympatię. Zajmujemy miejsca w kupielnym przedziale sypialnym. Pociąg rusza. Zjawia się konduktor i pyta czy podać herbatę. Po paru minutach wraca z pięknymi filiżankami i ciastkami, przysiada się i zagaduje. Ma na imię Vladymir, z wykształcenia jest inżynierem elektro-ciepłownikiem, a pochodzi w okolic Czarnohory. Cieszy się wyraźnie, że właśnie tam zmierzamy. Gadamy tak może 20 minut i wraca do pracy... czyli chyba idzie spać, co i my robimy. 22 sierpnia – środa Godzina jakaś typu 03:30, do przedziału wchodzi konduktor Vladymir i mówi, że za pół godziny Kolomyia. Tym razem przynosi kawę, za która ja nie przepadam, ale Majster może wypije obie. O godzinie 04:00 lądujemy na peronie. Witają nas mgła i chłodna noc... bo do świtu jeszcze trochę. Sprawdzamy dostępne rozkłady, przepytujemy jakieś baby (chodzi o wiek, nie o płeć) w poszukiwaniu środka transportu do Werchowyny. Udaje się ustalić, że około 06:20 coś być może będzie jechało. Zalegamy w rogu poczekalni i chyba kimamy. Bus pojawia się zgodnie z rozkładem. Za 23hr od osoby jedziemy w góry. Dla mnie to ten etap podróży, kiedy zaczynam czuć przygodę za uszami. Jedziemy jakoś dziwnie... bo wschodzące słońce mamy przed sobą po lewej, a powinniśmy jechać na południowy zachód. Nie ma co się spinać pierdołami, tak? W busiku robi się tłoczniej i tłoczniej, pod koniec ustępujemy miejsca jakimś miłym paniom i ostatnie 15-20km podziwiamy wyłącznie własne stopy. O 09:00 dojeżdżamy do Werchowyny. Wdech górskiego powietrza. Czuć drewno, błoto, strumień... Coś niecoś pamiętam topografię tej mieściny, tym bardziej, że ma ona 3 ulice. Idziemy na „dworzec” autobusowy. Busik do Szybennego mamy o 12:10 – sporo czasu. Czas upolować śniadanie. Daleko nie idziemy, bo tuż obok jest karczma, w której już kiedyś gościłem. Jest to bez wątpienia jedno z najlepszych śniadań w historii turyzmu – jajecznica z 3 jaj ze szczypiorem, kanapka z serem i kiełbasą, herbata... a wszystko to za 12hr, czyli 5zł. Śniadanie wzmaga w nas ducha wyprawy – takie powinny być wszystkie posiłki: nieprzyzwoicie smaczne i tanie. Zostawiamy plecaki pod czujnym okiem pani karczmarki i udajemy się na przechadzkę po tym niegdyś kurorcie, niegdyś polskiej ziemi. Poza rzeczami, które spodziewaliśmy się zobaczyć, natrafiliśmy na aż dwa bankomaty Raiffeisen. Wracając do karczmy znajdujemy bazar, który jak się okazuje jest ukryty za pergolą, tuż obok naszej jadłodajni. Jest to piękny, klasyczny, typowy bazar. Kupić można tu wszystko – rower, ciuchy (w tym także robione lokalnie), jagody, grzyby, pół świniaka, arbuzy, łańcuchy do piły spalinowej, buty, kosę, wszystko. Łazimy pomiędzy budami, kioskami, straganami... Kupujemy zapas jedzenia. Plan jest taki aby przez 4-5 dni nie schodzić z gór więc trochę wałówki trzeba nabrać. Czas pakować się do busa. Płacimy u kierowcy po 20hr i ruszamy. Busik dość napchany... ludzie z zakupami z bazaru wracają do domów jak sadzę. Poza miejscowymi kilku turystów z Rosji (Majster niezawodnie rozpoznaje akcenty) i Ukrainy. Wysiadają na wysokości Dzembroni... może ktoś z nich zmierza do „chatki u Kuby”. Mija godzina jazdy, w końcu możemy usiąść. Toczymy się po wertepach, zatrzymujemy się spontanicznie jak ktoś z drogi kiwnie kierowcy, o ile dobrze widzę przy okazji odbywa się też drobny handel. W którymś miejscu na drogę wypada facet w samych spodniach i krzyczy do kierowcy. Bus staje, gasi motur. Czekamy parę minut. Pan w samych spodniach wraca i wsiada do busa. Ruszamy, a pół-golas się ubiera w resztę garnituru... nawet buty wypastowane i wyglancowane. Takie drobne wydarzenia wytwarzają niepowtarzalny klimat, swego rodzaju egzotykę podróży. I jak tu się w tej Czarnohorze nie zakochać? Dwie osady dalej – już nienagannie ubrany – wysiada pan już-nie-pół-golas. Wszystko jasne. Ktoś we wsi ma urodziny... Stajemy na chwilę, ktoś wsiada... a nie – jednak zostaje, pojedzie następnym, jutro. Mało kto ostał się w busie. Szofer, młody pogranicznik, jakaś baba i my dwaj – tutysty. Jedziemy do końca trasy, do Szybennego, do szlabanu przy strażnicy granicznej. Wysiadamy. Pogoda super. Słońce wysoko, powietrze rześkie, światło blade... takie górskie. Rzucamy plecaki przy szlabanie. Jakiś pogranicznik leniwie podchodzi i prosi o paszporty. Pokazujemy na mapie dokąd idziemy, on że wsjo dobrze i możemy iść. No to idziemy... Mając w pamięci jak 5 lat wcześniej trochę zbyt luźno podszedłem do nawigacji (co kosztowało sporo wysiłku całą nasza ekipę) włączam tryb „skupienie – mapa – pomyślunek” i ruszamy. Na szczęście tym razem mamy porządną mapę 1:60000 wyd. Ruthenus. Naprawdę super mapa, która już niedługo wykaże swoją wartość – nie tylko merytoryczną, ale i materialną. Ruszamy w stronę Stocha... góry, na której w dwudziestoleciu międzywojennym stykały się granice Polski, Rumunii i Czechosłowacji. Trudno uwierzyć, jeszcze 80 lat temu była tu Rzeczpospolita... dziwnie tak iść po naszej-obcej ziemi... no ale idziemy. Idziemy doliną potoku, dokładnie tą samą drogą, która w 2007 roku miała nas doprowadzić na Pop Ivana. Kontroluję mapę i zaskakuje mnie, jak dokładna jest – może nie każda drużka się na niej znalazła, ale prawie. Mijamy kilka rozrzuconych po dolince domów, a nas mija... czarna Wołga na alufelgach. Jakiś czas później słychać ryk potężnego (jak mniemamy) silnika. To wyładowany po brzegi drewnem Kraz, który jakby sobie nic nie robi z grawitacji i pnie się pod górkę. Idziemy. Ja mam przebłyski z przeszłości, rozpoznaję niektóre miejsca z tamtej wyprawy, z 2007 roku – mimo, że wtedy szliśmy w nocy, bez trudu znajduję miejsce, w którym spaliśmy. Tuż obok płynie strumień, w którym się wtedy kąpaliśmy. Robimy mały postój. To już są góry, „żarty na bok” (jak mawia mój tata) i „cisza, aż w uszach dzwoni” (jak mawia Mad) i inne powiedzenia mające wyrazić zdziwienie człowieka wobec czegoś tak oczywistego, jak góry. Siedzimy nad strumieniem przekonani, że to już początek końca świata, a tu niespodzianka. Tylko kątem oka (oko jest zasadniczo okrągłe, ale co tam) dostrzegam człowieka przeskakującego przez strumień jakieś 50m od nas. Przeskoczył i zniknął. Ja w podejrzliwości swojej zaraz zacząłem układać spiskowe teorie, że na pewno nas chce zajść i pozbawić majątku lub życia. No nic. Ruszamy dalej. Idziemy i idziemy... droga zamienia się w strumień... idziemy... a na horyzoncie drogo-strumienia dwaj rowerzyści. Mówię do Majstra, że do pewnie jakieś harpagany czy coś... parę sekund później okazało się, że to drwale na rowerach pamiętających czasy Gomułki albo i lepiej. Machnęliśmy przyjaźnie ręką w ich stronę, oni coś odmamrotali (chyba też przyjaźnie) i pojechali. Ale to nie był koniec niespodzianek. Drogo-strumieniem, na którym rower uznaliśmy za szczyt możliwości walki natura-technika jechał Kamaz, oczywiście z drewnem. Nic sobie nie robił z naszych uznawań i jechał całkiem sprawnie. Zgodnie z przepowiednią wyczytaną z mapy dochodzimy do ostatniej osady na naszej trasie. Trzy chaty, oczywiście z drewna tylko jakoś ludzi nie widać. Jest około 17ej, siadamy nad potokiem przy mostku i dumamy co dalej. Po krótkich negocjacjach trójstronnych (udział wzięli: Majster, ja i nasze lenistwo) postanawiamy: kąpiel w potoku, przekąska i zasuwamy w górę – lepiej dziś zakończyć dzień ostrym podejściem niż jutro rozpocząć. Rozbieramy się zatem do zera i pierwszy raz od 2 dni się myjemy. Fajnie... wszak woda lekko za chłodna jak na moje standardy. Taplając się w wodzie dostrzegam gdzieś na drodze drwala. Bez zastanowienia macham mu starając się uzyskać gest „pozdrowienia od kapiących się nago Polaków – a co tam!”. Nie podszedł bliżej więc trudno stwierdzić, jak to zrozumiał. Po paru minutach jesteśmy czyści i pachnący prawie jak nieturyści. Opracowujemy jakieś ciacho, czekoladkę i zbieramy siły na dzisiejsze zadanie specjalne... czyli 500m przewyższeń – w górę oczywiście. Nie ma co – idziemy, a raczej pniemy się. Podejście dość strome, ale to w sumie i lepiej – szybciej dojdziemy na połoninę. Po 50 metrach leje się z nas solidarnie, a wieczorny zaduch zupełnie nam nie pomaga. Robimy jakieś milion postojów, w trakcie których obserwujemy tropy zwierzyny. Upewniamy się nawzajem, że wilki polskiego mięsa nie lubią. Idziemy i idziemy, czy tez pełzniemy... i w końcu po dwóch godzinach wychodzimy z lasu. Hm, niezły wynik jak na nasze średnio wytrenowane tyłki – 500m przewyższenia w 2 godziny. Wynik niezły, ale okupiony klasycznym „zgonem”. Nie ma co mędrkować, więc postanawiamy, że idziemy w stronę Stocha i rozbijamy się w pierwszym dogodnym miejscu. Niemal po płaskim, wszak lekko w górę idziemy... Po paru minutach, po prawej ukazał się nam on... tak on... właśnie on... Pop Ivan. „Majster, tam idziemy jutro” rzucam pokazując w widomym kierunku. W odpowiedzi Majster klnie siarczyście i zaraz idzie się lżej. Za następnym wzniesieniem znajdujemy miłe siodło, a kilkadziesiąt metrów w dole świerkowy zagajnik. Rozbijamy namiot, robimy ogień, wstawiamy kolację. Analizujemy mapę i porównujemy z tym co widzimy – o tam Stoch, a tam strażnica, a tu granica... Robi się szaro, z naszych zapasów znika makaron chiński z bulionem francuskim i kiełbasa śląska z Biedronki. Kiedy ostatnia pieczona kiełbasa zniknęła w przełyku, dopijamy herbatkę i po 3 minutach śpimy. 23 sierpnia – czwartek. Około 03:00 budzi mnie coś niepokojącego. Jak się kładłem to czułem, że może tak się stać... to był on... odwieczny obudziciel ludzi – pełny pęcherz. Będąc w stanie głębokiej pomroczności ciemnej wysypuje się przed namiot. Organizm Majstra pobudzony charakterystycznym dźwiękiem rozpinanych przeze mnie zamków (od śpiwora, długim na 140cm – a może tym podwójnym od namiotu 210cm i od tropiku też podwójnym 2x120cm) także postanowił przekazać do pęcherza, że czas na spacer. Jak na mężczyzn przystało podczas siusiania patrzymy w niebo, a niebo tej nocy było... najpiękniejszym niebem jakie w życiu widziałem, a w paru odludnych miejscach już w byłem. Takie czarne, tyle gwiazd... po prostu tak piękne, że dwaj inżynierowie to zauważają i są w stanie przed sobą wzajemnie wyznać zachwyt nad tym zwykłym cudem natury. Kręcimy się kilka minut wokół namiotu spoglądając w niebo i mimo piękna przyrody wracamy do psi-worów. Jutro kawał drogi przed nami. Kompas nas nie okłamał i słońce wstało na wschodzie... Po wczorajszym trzeba było trochę odespać więc podnosimy się dopiero 08:00. Śniadanie, herbatka i ruszamy. Z zdań pilnych mamy pozyskanie wody. Ruszamy w drogę – następny nocleg na Pop Ivanie. Okazuje się, że za pierwszym wzniesieniem jest osada juhasów – osada to może trochę na wyrost określenie, po prostu chata i staja. Przy chacie kręcą się jacyś ludzie, podchodzimy bliżej zagadujemy o wodę. Panowie pokazują wiadro i mówią, że możemy brać. Sęk w tym, że jak zatankujemy do pełna to całe wiadro im osuszymy. Pytam o źródło, które mamy na mapie, juhasi potwierdzają, że tam jest. Raźnym krokiem ruszamy i po chwili dochodzimy do granicy ukraińskorumuńskiej, która tutaj ma formę zaoranego pasa gleby, tu i tam przegrodzonego drutem kolczastym niepierwszej świeżości. Powoli zbliżamy się do Stocha, którego charakterystyczny kopcowaty kształt łatwo rozpoznać na tle innych mniej kopcowatych kształtów. Na sam szczyt oczywiście nie wejdziemy, leży on po rumuńskiej stronie granicy... szkoda, że aby się tego dowiedzieć musiałem 5 lat temu bez sensu przejść z Kubą 40km – no nie całkiem bez sensu, bo teraz już wiem, czego nie wiedziałem. No nic, Stoch mijamy i dziarskim krokiem idziemy do źródełka. Aparycja źródełka dość typowa dla tej okolicy – kawałek deski wbity w zbocze, a pod nią wydrążona kłoda. Pech chciał, że to źródło wzięło sobie wolne i zamiast wody w kłodzie jest tylko piasek. Cóż – szkoda trochę bo wody mamy mało, a słońce jakby pali coraz mocniej. Ruszamy dalej... a jako plan B wyciągam z kieszeni mapę i namierzam chatkę, w której w 2007 kupowaliśmy ser – tam na pewno będzie woda. Mija godzina, marsz powoli wchodzi w krew i w nogi. Dochodzimy do kolejnej chatki juhasów – tym razem dwóch, na oko 12-14-latków. Pytamy o wodę i chwilę później idziemy z młodzieńcem po ten upragniony nektar turystów. Niestety i tym razem szczęście nie jest pełne. Woda okazuje się być podejrzana, tj. smakuje krowim łajnem... tzn. smakuje tak jak pachnie łajno. No nic – nalewamy awaryjnie 3 litry, kupujemy jeszcze trochę wurdy (wczesny twaróg) i ruszamy. Po kilku minutach Majster pyta czemu Pop Ivan jest za nami, a nie przed tak jak do tej pory. Dobre pytani! Sprawdzam mapę i już wiem – walnąłem się. Na rozwidleniu trzeba było w prawo, nie w lewo. Zasadniczo to nawet była tabliczka na owym rozejściu, szkoda tylko że farba z niej odlazła i poza pordzewiałą blachą nic z niej nie wynika. Już na właściwym szlaku idziemy na północ, a Pop Ivan znów jest tam gdzie być powinien – przed nami. Kilka stromych podejść i zejść – zupełnie ich nie pamiętam z ostatniej wyprawy. W końcu dochodzimy do miejsca w którym na pewno jest woda... przynajmniej ja taką pewność mam, zobaczymy co na to woda. Jest staja, jest chata, jest człowiek – wszystko tak jak zapamiętałem... ciekawe, że niektóre rzeczy pamiętam dokładnie, a inne wcale. No nic – juhas mówi, że źródło jest 100m o tym scieżku. Idziemy i po 100m jest woda i to jaka! Nie jakaś tam zdechła kłoda z mętną kałużą, a piękne, świeże, rześkie, orzeźwiające, bijące życiem i tętniące radością źródło mineralne tryskające swą mocą wprost ze zbocza góry. Ach, jaka to radość z rzeczy tak prozaicznej jak czysta woda. Postanawiamy zaszaleć i zrobić Fantę – czyli duży kubek zimnej wody i 2 tabletki musujące o smaku pomarańczowym do tego, nie jedna – dwie! Ach... kubek szybko się nam wypił więc jeszcze po jednym sobie nalaliśmy. Rozebraliśmy się, opłukaliśmy zmęczone pomyślunkiem głowy i udeptane szelkami plecków ramiona. Zalaliśmy kanistry do pełna – czyli po 4,5l każdy, zjedliśmy jakieś coś i ruszamy. Opuszczamy ten przybytek rozpusty i rozkoszy wszelakiej. Jest 14:00, wychodzimy z lasu na połoninę, słońce pali niemiłosiernie. Idziemy, idziemy – a jakże by inaczej, no pewnie, że idziemy. Mijamy krowy pasące się luzem, konie, znowu krowy – tym razem jakieś większe i długowłose. Gdzieś zza krzaków ukazuje się nam kolejne rozwidlenie. I tym razem tabliczki całkowicie nieczytelne. Wybieramy drogę bardziej rozchodzoną i po chwili dochodzimy do potoku. Coś tu nie gra – nie powinno być potoku na tej drodze. Wyciągam mapę, kompas – mierzę, liczę. Swoją postawą staram się przekonać Majstra, że czytanie mapy to moje drugie ja. Wracamy się, ścinamy kawałek zbocza i znów jesteśmy na szlaku. Obiecuje sobie, że od teraz na każdym rozwidleniu będę patrzał na mapę. Znowu robi się stromo i dobrze, bo czas by był wejść na te 2000m. Plecaki niemiłosiernie ciążą, zaczynam sobie liczyć co do cholery tyle waży... śpiwór 1,8kg, gaz 2x350gr, namiot 3,6kg, woda 4,5kg, żarcie ileś tam, gatki, onuce... no jo – fizyki nie oszukam. Około 18ej wychodzimy w końcu z lasu i pierwszy raz na tej wyprawie napotykamy kosówkę. Idziemy ścieżką, Pop Ivan (2022m) jakby już blisko. Zwalniamy kroku, nie ma się co zarzynać. Parę minut mija i jesteśmy na jakimś szczycie, który wg mapy zwie się Waksul. Tabliczka, tym razem czytelna, oświadcza, że przed nami już tylko pół godziny marszu. Nie do końca wiem czemu, ale strasznie nam się to 30 min. ciągnie – idziemy, postój, łyk wody, kilka jagódek, idziemy. Może się odwodniliśmy – innej przyczyny takiego zgonu nie widzę. W końcu dokulaliśmy się na szczyt. Widok oczywiście piękny. Poza nami nikogo tu nie ma... tylko wiatr, kilka ptaków i Biały Słoń. Na zawietrznej rozbijamy namiot, coś tam pichcimy. Dziś w menu makaron z wudrdeczką od juhasa i bakaliami. Potem łazimy chwilę po ruinach, a na horyzoncie pojawiają się... rowerzyści. No cóż – teraz to już nic mnie nie zdziwi. Rowerzyści podjechali do nas i pytają którędy do Szybennego. Ja im na to, że do pałatku po kartu pajdzom. Ale ich mapa nie interesowała, chcieli po prostu znać kierunek. Wymierzyłem im azymut, pokazałem palcem i pojechali gdzie im wskazałem. Cóż – nie każdy czuje potrzebę posiadania mapy. Zaraz po rowerzystach pojawia się para turystów pieszych. Witają się i rozkładają namiot zaraz obok naszego. Chwilę później zagadują o drogę do Szybennego (to chyba taki zwyczaj tutaj). Z pomocą przychodzi nam oczywiście mapa, którą jak tylko rozkładam mam okazję odsprzedać. Oczywiście odmawiam. Oglądają naszą mapę, dziwują się nad dokładnością i ilością szczegółów, szał! Skoro nie odsprzedam to chociaż porobią zdjęcia telefonem i musi starczyć. Minął kolejny dzień, czas spać. 24 sierpnia – piątek Wstajemy 08:00 – to chyba zegar biologiczny nas budzi zawsze o tej samej porze. Na śniadanie chleb z twarożkiem od juhasa, który zaczyna dziwnie smakować. Od teraz nazywamy go „zemstą juhasa”. Robimy kilka zdjęć w ruinach i ruszamy. Pogoda dalej bez zmian – słońce praży, widoczność super, lekki wiatr, idzie się lekko i miło. Jakieś pół godziny od Pop Ivana trafiam na źródełko, dokładnie tak jak mówili nam ludzie, którzy chcieli odkupić naszą mapę. Pijemy łapczywie i tankujemy do pełna. Marsz po względnie płaskim grzbiecie Czarnohory nie powinien być już tak forsowny jak podejście, ale lepiej dźwigać pełny bak niż znowu o suchym pysku chodzić. Spotykamy sporo ludzi – turystów wszelakich, rodziny, harcerzy. Wchodzimy na Munczel, z którego doskonale widać całe pasmo i oba jego końce: Pop Ivana oraz Petrosa. Idzie się przyjemnie, szlak nie jest trudny, pogoda dopisuje. Nadspodziewanie szybko docieramy na Brebreneskul (2037) i chwilę później jesteśmy przy jeziorku, które obraliśmy sobie za cel dzisiejszego marszu. Godzina jeszcze młoda więc wśród pasących się owiec rzucamy plecaki i wchodzimy na Gutin Tomnatyk (2016m). Widoki oczywiście robią wrażenie – nie ważne ile razy się tu było. W dole jeziorko, nasz dzisiejszy nocleg, a nad nim w oddali Pop Ivan. Fajnie tu – można by tak siedzieć i patrzeć do nocy, ale nie można. Trzeba iść na dół, rozłożyć bambetle i się ogarnąć z tym naszym turyzmem. Ze szczytu dostrzegamy małą ścieżkę prowadzącą do jeziora. Nie jest ona stroma jak szlak i pozwoli nam dotrzeć do noclegu bez zbędnego rycia kolan. Idąc w dół planujemy gdzie by tu rozbić namiot. To jeziorko jest jednym z najpopularniejszych miejsc biwakowych w paśmie Czarnohory – już jest tu około 10 namiotów, a do nocy będzie pewnie 30. Jak już jesteśmy nad brzegiem rozbijamy namiocik i planujemy jak to będziemy się pluskać w wodzie i w ogóle jak świeżo będzie i miło. Między czasie pojawiła się grupa ukraińskich turystów z kilkoma atrakcyjnymi paniami w składzie, a rozwijają się przed nami, przy samym jeziorku. No cóż – piękną rzeźbą ciała to nic nie zdziałam bo takiej nie mam, ale hart ducha powinien coś zwojować – w końcu środek lata, upał jak pierun, woda musi być ciepła. Beznamiętnie zrzucam koszulkę, poprawiam majty i wchodzę do wody. Cóż – po kostki jest rześko, po kolano chłodno, po jajka zimna, a po pachy kosta. Jakoś trzeba z tego wybrnąć – robię w tył zwrot i wychodzę równie wolno co wchodziłem, jak by co to tylko się namaczałem. Stojąc po kostki w wodzie namydlam się i celem spłukania z siebie piany powtarzam manewr powolnego zamaczania, co kosztuje mnie trochę samozaparcia. Uf – mycie zakończone – nie było tak najgorzej. Ja siadam do garów, a Majster idzie do wody. Z tego co widziałem poszło mu co najmniej tak dobrze jak mi, więc wstydu nie zrobiliśmy. Na obiad mamy pure ziemniaczane z sosem, w którym chyba jest mięso. Całość zaskakująco smaczna. Gotując obiad dostrzegam, że jakaś ekipa obok nas ma 2-litrowy słoik ogórków kiszonych. Jak oni to przytachali? Muszą lubić te ogórki! Godzina 18:00, a my umyci, najedzeni, herbata się robi, ciasteczka na deser już czekają – żyć nie umierać. Robimy obchód po terenie, gadamy, podziwiamy widoczki... idziemy spać. 25 sierpnia – sobota. Wstajemy o 08:00. Linia słońca pięknie się odcina na zboczach Gutin Tomnatyka. Śniadanie, herbata, zwijamy manele i w drogę. Tuż przy jeziorku jest źródło – tankujemy w opór i opijamy się na zapas... o ile to w ogóle możliwe. Strome podejście na dzień dobry nie idzie nam za lekko, ale te kilkadziesiąt metrów przewyższeń dajemy radę. Kilkanaście minut później Rebra (2001m). Dopiero na tym szczycie orientuje się, że to trzeci dwutysięcznik, na którym jest ukraińska flaga. Na szczęście napotykamy turystów, których pytam o co chodzi. Mówią, że wczoraj był Dień Niezaleznosci Ukrainy. Dalej drążymy temat – jakiej niezależności, od kogo, w którym roku? Niestety nikt z kilkuosobowej grupy nie wiedział nic o tym narodowym jak sądzimy święcie. Dodatkowo Majster wychwycił, że owi turyści mówią między sobą po rosyjsku. No nic – rozchodzimy się w swoje strony i ruszamy w stronę Hoverli. Mijamy jeziorko Nesamovite – chyba najbardziej oblegane miejsce biwakowe w paśmie. W 2007 roku był tu zakaz biwakowania, dziś stoi tu więcej namiotów niż na campingu w Chałupach. Chwile później jesteśmy na szczycie góry Turkuł. Potem zaliczamy Dencesz, Pożyżewską i Breskul. Przed nami wielka Hoverla, która z Breskula robi wrażenie. Siadamy, na tobołach – trzeba zebrać siły przez podejściem. Kiedy tak siedzimy zagaduje nas jakiś pan w średnim wieku, który jak się zdaje jest na spacerze w górach z kilkoma młodszymi od siebie panami i paniami. Oczywiście pytają o drogę, oczywiście wyciągam mapę i pokazuje to i tamto. Oczywiście zachwyt nad mapą i kolejna propozycja odkupienia. Następnym razem muszę wziąć kilka map na handel. No nic – oni idą do stacji botanicznej pod Zaroślakiem, a my na Hovelrlę. Podejście dość strome. Słonce pali w kark, dobrze, że wiatr studzi sytuację bo inaczej wypocilibyśmy chyba płyn mózgowo-rdzeniowy. Na szczycie kupa ludzi – nie wiem ile, na oko 150-200. Klimat zupełnie nie turystyczny – tu ktoś pije szampana i chwile później butelka leci gdzieś po zboczu, tam jakieś celofan po kanapkach z wiatrem się niesie, a tu wycieczka szkolna robi zdjęcia na tle krzyża z przyczepioną flagą Mitsubishi. Amba! Siadamy na chwilę wyrównać oddech, pijemy Fantę – w końcu Hoverla (2061m), najwyższy szczyt Czarnohory i Ukrainy to powód do świętowania. Przed nami jeszcze jeden dwutysięcznik, a zatem ruszamy na Petrosa, na północny-zachódu. Schodzimy w dół, odbijamy w lewo i koło 16ej docieramy do strażnicy na Peremyczce. Strażnicy są bardzo mili, ale jakoś nie możemy się dogadać. Z pomocą przychodzi nam mówiąca po polsku Ukrainka, która jak się okazuje studiuje w naszym pięknym kraju. Po chwili już wszystko jasne, musimy zapłacić 20hr od osoby oraz 25hr za namiot. Siadamy na chwilę u strażników, próbujemy zagadać, zostajemy ugoszczeni przepyszną bryndzą i pomidorami. Miło się siedzi, ale do Petrosa jeszcze kawałek, więc ruszamy. Tuż za strażnicą tankujemy wodę, ale nie do pełna, bo jakaś taka mętna jest. No nic – idziemy drogą, jak na czarnohorskie warunki bardzo dobrą, nawet jakiś samochód nas mija (stare Suzuki Vitara), więc o czymś to świadczy. Drepczemy sobie powoli, tu jacyś turyści, tam jakiś konik, tu krówka... sielanka. Gdzieś po drodze tankujemy wodę (i tym razem bez rewelacji) i kilkaset metrów dalej, na przełęczy Kakaradza, u stóp Petrosa rozbijamy namiot. Pichcimy obiad, część wody traktujemy chlorem, bo pływające w niej farfocle nie wyglądają zbyt bezpiecznie. Jest dość wcześnie, więc kładziemy się na trawie i gapimy w niebo. Czekamy na gwiazdy, ale księżyc daje tak mocno, że z gwiazd chyba nici. 26 sierpnia – niedziela Pobudka standardowo 08:00. Na śniadanie prawdziwa bomba kaloryczna, czyli: kaszka manna z bakaliami i czekoladą. Całość jest tak słodka, że ledwo da się to jeść. W ramach oszczędności płynów herbatą robimy z wody, którą parzyliśmy rodzynki do kaszki – smak jest... niepowtarzalny. Plan na dziś prosty – zdobyć ostatni dwutysięcznik Ukrainy, czyli Petros (2020.). Ruszamy. Strome podejście, sporo ludzi, palące słonce, lekki wiatr – tak w skrócie można opisać te dwie godziny podejścia. Na szczycie klasyka – piękne widoki, flaga Ukrainy, kilku ludzi i stara nowość... pogięty krzyż. Pięć lat temu też tu był i też pogięty – może to jakieś dzieło sztuki. Chwila odpoczynku, wafelek na ząb i idziemy... ale w stronę inną niż wszyscy. Większość ludzi z Petrosa kieruje się na dworzec do Jasyny na północny-zachód. My mamy w planach złapać pociąg w Rachowie, idziemy na południowyzachód w stronę szczytu Nadeja. Z Petrosa do przełęczy pod Nadeją prowadzi szeroka droga, którą bym się odważył jechać swoim samochodem, ale tylko w dół. Po drodze idzie czerwony szlak - na mapie jest żółty, ale co tam. Teraz już tylko w dół... eh, trochę szkoda, ale takie jest życie. Po pół godziny marszu ukazuje się nam piękna okrągła kotlinka u podnóża Nadeji, czyli Wieki Kotieł. Wygląda jak krater wulkanu, jest niemal idealnie okrągła. Idziemy w dół, Petros za nami coraz większy, gdzieś tam za nim majaczy Hoverla i reszta pasma Czarnej Hory. Dochodzimy do przełęczy pod Nadeją, na której jest – o dziwo! - czytelna tabliczka. W prawo na Kvasy, do tyłu Patros, w lewo nie ma opisu... idziemy w lewo! Dobrze, że mamy tak dobrą mapę, inaczej bym poważnie wątpił w nasza marszrutę w tym momencie. Według tejże cudownej mapy przed nami jakieś 5 źródeł wody na odcinku 2km – o jak fajnie. Radośnie człapiemy sobie po płaskiej niemal drodze. Ku mojemu zadowoleniu idziemy po krawędzi „krateru”, który bardzo mi się podoba. Co 5 minut robię zdjęcie. Idziemy i idziemy, a wody nie ma... widać tylko miejsca w których woda była i to całkiem niedawno. Na zboczu ponad nami pasą się krowy, a daleko w dole jakaś osada, słońce praży. W końcu gdzieś z krzaków słychać potoczek. Ach, kolejny raz ekstaza związana z czystą, świeżą wodą. Pijemy w opór, tankujemy w opór, nawet skarpetki wypraliśmy z tej radości. Ale szczęście nie trwa wiecznie – trzeba ruszać. Wychodzimy na Połoninę Szeszul i tu mała zagwozdka nawigacyjna. Którędy zejść żeby nie wpaść w jakąś zasadzkę typu potok lub ściana za stroma żeby po ludzku iść. Dróg do wyboru mamy -1. Siadamy nad mapą i naprawdę rzetelnie analizujemy poziomice, koryta potoków. OK, kierujemy się do tej drogi, 2,5km w linii prostej i 600m przewyższeń niżej. No nic – już 2 razy trafiłem w swoim życiu na zejścia tak strome, że niemal niemożliwe do pokonania, oby dziś nie był trzeci. Ruszamy, póki co trawiastą połoniną, na końcu której według mapy powinna być staja i ścieżka. Idziemy w trawie po kolana, natrafiamy na ruiny jakiegoś kamiennego budynku, poza kształtem fundamentu nic nie ocalało. Idziemy dalej i nagle promyk nadziei – staja. Jak jest staja to i musi być jakaś ścieżka. Dziarsko dajemy w dół. Kiedy jesteśmy jakieś 100m od staji zostajemy zauważeni (a może zwęszeni) przez psa. Pies duży, raczej z tym co się z nimi nie bawi w „kosi kosi łapki”. Póki co pies szczeka, nie szarżuje więc podchodzimy na 40m i drę się do wystającego zza budynku człowieka: „sabaka nie ugryze, a?”. Jakiś 12-letni chłopiec gwizda na psa i przywołuje nas gestem. Podchodzimy więc do staji. W przedsionku jest jeszcze młodszy o 2-3 lata chłopczyk i lekko starsza dziewczynka. Cała trójka brudna, w dziurawych ciuchach, z zaniedbanymi zębami. Dzieci niezbyt rozmowne, ale którędy do Rachowa na szczęście wiedzą, a nawet starszy z chłopaków nas zaprowadzi do ścieżki, bo chyba wątpi w nasze umiejętności lingwistyczne. Idziemy za młodym przewodnikiem i po minucie jesteśmy na ścieżce. Idziemy ostro w dół, ale znośnie. Dochodzimy do małego siodła, mijamy piękną puszczę bukową. Ścieżka skręca w prawo... dokładnie jak na mapie – teraz z szacunku do naszej mapy zaczynam przechodzić w jej kult. Dalej stromo w dół, jedna gleba i gdyby nie kije trekingowe, na pewno miał bym nieźle pogięte poślady. W końcu dochodzimy do drogi i potoku Pawłyk Wełyki. Tuż obok do potoku wpływa radosne źródełko. Pierwszy raz od kilku dni mamy TYLE „bieżącej” wody do picia i mycia. Majster pijąc wypowiada pamiętne słowa „ale tej wody dużo... i jaka dobra!”. Ku naszemu zdziwieniu nad potokiem stoi ławka – a czemu by sobie nie przysiąść na chwilę? Siadamy. Popijamy źródlankę, powoli podsumowujemy wyprawę. Mijają nas 2 dziewczyny, potem facet na motorze i znów dwóch na motorze. Ruch tutaj jak na Krupówkach. Trzeba ruszać, co prawda do Pawłyka tylko 7km, a pociąg mamy dopiero jutro, ale co zrobimy dziś to nasze. Idziemy szeroką droga, której głównym przeznaczeniem - jak widać - jest zwózka drewna. Jakieś 2km przed przedmieściami wsi Pawłyk, która jest przedmieściem Wydryczki, która jest przedmieściem Rachowa rozbijamy namiot. Miejsce jest tak dobrze zakrzaczone, że jak ktoś nie będzie nas szukał to na pewno nas nie znajdzie. Przed kolacją kąpiel w potoku – pełen luksus. Na kolację rozpusta – możemy przebierać w zapasach do woli. Pijemy chyba po 5 herbat, zagryzamy czekoladą i ciastkami. Zapada zmrok, chmurzy się, w oddali mruczy burza. Zaczyna padać, chowamy się do namiotu, zasypiamy... 27 sierpnia – poniedziałek Wstajemy z ciężkimi głowami. To chyba od tego deszczu, który od wczoraj nie przestał padać. Dobrze, że rozbiliśmy się tak wysoko nad potokiem, inaczej było by krucho – a raczej mokro. Szybka szamka i ruszamy. Po drodze mijamy 2 Krazy napakowane drwalami i miejscową ludnością, jak się zdaje. Hmm... pewnie o autobus tu trudno, a jakoś na pastwiska dotrzeć trzeba. Dochodzimy do wioski, jest tu jakaś brama, jakby do wioski, dziwne trochę. Przechodzimy przez nią i idziemy dalej. Nagle przed nami wyrasta krępy, łysy, jednooki mężczyzna w jakimś mundurze. On: A wy kto? My: Turysty, z Petrosa do Rachowa idim. On: Polaki, tak? My: Tak. On: To nazat. Majster pyta ukrytkiem, czy on nas z powrotem do lasu chce wyrzucić? Ja z kolei na kontrolę paszportów się nastawiam. Stanowczy pan każe nam zostawić kije trekingowe w przedsionku i wejść do domu. To chyba leśniczy... tak coś z munduru wygląda. Niemal wpycha nas do pokoju, siada, wyciąga winogrona, jabłka, wódkę i zaprasza do stołu. Sytuacja się wyjaśniła, wszak Majster minę miał dalej rzadką. Ja już zacząłem się martwić jak wytłumaczyć panu leśniczemu, że harcerze wódki nie piją, ale Majster okazał się szybszy i powiedział że jesteśmy alkoholikami na odwyku. Mam nadzieję, że Bóg wybaczy nam ten kłam w dobrej intencji – spodziewam się, że ukraiński urzędnik leśny nie byłby w stanie pojąć, że ktoś nie pije, bo jest harcerzem. Moi znajomi w Polsce nie są w stanie tego pojąć, więc o czym ja w ogóle myślę! Na wieść o tym, że my nie pijemy, leśniczy wyciąga zsiadłe mleko, które jak zapewnia jest „lepsze niż Aktivia”. No nic – pijemy zatem brudzię – on wódką, my mlekiem. Igor, jak się okazało, faktycznie jest leśniczym, albo nawet nadleśniczym i w skrócie to jest jego las, aż do Petrosa. Ja mówię, że z Petrosa wracamy, a on pyta jak szliśmy. Wyciągam mapę i oczywiście znowu wzbudza ona zachwyt. Pokazuję którędy szliśmy, a on że na naszej trasie jest 6 niedźwiedzi i kilka wilków. No to nieźle, pomyślałem sobie w duchu przełykając ślinę. Zaczynamy gadać... my po polsku, on po ukraińsku i dajmy radę. Opowiada nam niesamowite historie... jak stacjonował za komuny w Czechosłowacji, jak stracił oko na polowaniu na niedźwiedzia. Wznosi kolejny toast, my mlekiem „za wolną Ukrainę”, Igor wódką „jeszcze Polska nie zginęła”. Mija druga godzina jak siedzimy u Igora – dobrze, że pociąg mamy wieczorem. Mleko się kończyło, więc Igor wyjął z szafy drugie. A mleko naprawdę dobre - rześkie i jakby gazowane, ni to kefir, ni to maślanka. Rozmowy dalej idą w różnych kierunkach – historia polsko-ukraińska, katastrofa smoleńska, kultura... W pewnym momencie Igor wyciąga 200hr i daje nam „bo w podroży zawsze się przyda”. Ja na to, że nie mogę przyjąć pieniędzy, że nie wypada. On na to wyciąga bagnet z kalosza (wtedy zobaczyłem w nim wcielenie Kuby Wędrowycza) i mówi, że jak nie wezmę, to on mnie bagnetem ubije. Adrenalina mi skacze i momentalnie wiem, co należy zrobić. Wyciągam mapę i mówię, że sprzedam mu mapę za 200hr. Igor chowa bagnet i z nieukrywanym uśmiechem przyjmuje towar, z którego jest widocznie zadowolony. Majster minę ma co najmniej rzadką. Uf... kryzys zażegnany. Przypomina mi się stara podróżnicza mądrość – sztuka dawania podarków jest równie ważna, jak umiejętności ich przyjmowania. Wracamy do rozmów o wszystkim i niczym. Opróżniamy drugą flaszkę mleka, żegnamy się z Igorem i ruszamy w drogę. Idziemy przez wioskę. Sporo dzieci bawi się na ulicy... gonią się, budują coś z patyków, taplają się w potoku – obrazki u nas już niespotykane. W dzisiejszej Polsce dziecko nie może opuścić bezpiecznego placu zabawa, a przebywanie poza wzrokiem opiekuna grozi zapewne śmiercią! Cóż, będę miał swoje dzieci to zobaczę. Do tego domy – każdy w innym stylu, zupełnie do siebie nie pasujące. Dziwne... ale co tam. Dochodzimy do szosy, jest sklep. Kupujemy po drożdżówce i parasolu – ciągle leje. Łapiemy marszrutkę do Rachowa i jedziemy. W końcu coś nas wiezie. Przemieszczamy się, a nie przebieramy nogami – szok! Rachów to powiatowe miasto przy granicy z Rumunią, stąd tu tyle aut na rumuńskich tablicach. Okazuje się, że to auta Ukraińców, ale rejestrowane na firmy w Rumuni - ponoć opłaty za rejestrację auta są tam znacznie niższe – tak tłumaczy nam sprawę napotkany w marszrutce życzliwy pan. Docieramy pod sam dworzec, który jest remontowany. Bilety kupujemy więc w skleconym z płyt kontenerze. Idzie sprawnie, pani ma komputer, bez problemu nabywamy 2 miejscówki i bilety do Lwowa na 23:55. Jest dopiero 13:15 więc idziemy na miasto. Znajdujemy piękną postkomunistyczną restaurację i rozkładamy się w niej przy stoliku dla ważnych gości. A co, ma się ten portfel wypchany hrywnami. Z ciekawostek to sufit nad naszym stolikiem wyłożony drzeworytem, pani za ladą zasuwa na liczydle, a rachunek dostaje się do każdego dania osobno. No nic – prosimy menu. Oczywiście, że jest tylko po ukraińsku. Jedziemy – dukamy bukwy i coś tam sensownie zaczyna wychodzić. Zamawiamy – teraz będzie cyrk myślę – ale jakoś jesteśmy rozumiani, a jak nie to pani pokazuje palcem w menu, a my potwierdzamy albo korygujemy. Dostajemy herbatę w kubkach, już posłodzoną. Potem barszcz, pierogi. Na deser rurki z kremem i cappuccino dla Majstra. Razem... uwaga, uwaga... 47hr, czyli 18zł. W przerwie sprawdzam jak toaleta – wygląda jak sprzed 40 lat, ale ma muszlę klozetową. No, no... jest postęp. Zamawiamy dalej, gramy trochę na zwłokę – chcemy jak najdłużej posiedzieć w tym przybytku rozpusty kulinarnej. Gdzieś w przeciwnym kącie sali pojawia się 4 turystów, którzy z kartą dań radzą sobie gorzej niż my. Majster od razu ich rozpracował – Czesi. No nic – koledzy zza Tatr walczą z kartą, a my zamawiamy lekkie przekąski: kanapki, galaretki, budyń, kefir owocowy. Pani zaręcza, że kefir jest miejscowej produkcji, więc ja biorę dwa – jest naprawdę pycha! O 18:00 restaurant kończy pracę więc wychodzimy. Objedzeni jak bąki toczymy się przez miasto w stronę dworca. Mijamy kościół madziarsko-ewangielicki, a zaraz obok pięknie odnowiony pomnik sowieckiego geroja z piękną czerwoną gwiazdą na postumencie. Trochę mnie dziwi, że w XXI wieku Ukraina, która wycierpiała od Sowietów więcej krzywdy niż Polska, ciągle czci sowieckiego geroja. Masakra jakaś! Z ciekawostek są jeszcze mechanicy samochodowi – w każdym podwórku jest mechanik. W końcu natrafiamy na miły bar nad rzeką – bar typu kawiarnia, a nie mordownia. Bar trochę leci polskością... plazma na ścianie, 4funTV, młode ładne kelnereczki... coś zupełnie innego niż pulchne baby i liczydło godzinę temu. Zamawiamy kakao i herbatę i znowu gramy na zwłokę – byle do pociągu. W barze, poza nami, kilku dresików, paru robotników i Czesi z restauracji - widać też grają na zwłokę. Popijamy trunki i tak mija parę godzin. W końcu idziemy pod dworzec z nadzieją, że pociąg podstawią wcześniej i zalegniemy sobie w kuszetce. Niestety. Jest 23:30a pociągu nie ma. Czekamy pod wiatą, dobrze że już nie pada. Zagaduje nas dwóch młodych Ukraińców. Gadamy sobie o niczym i o wszystkim. Obaj pracują w hotelu we Lwowie. Pytam o plany na przyszłość... Jeden z chłopaków – Jura – mówi, że chciałby tak jak my jeździć po różnych krajach i podróżować. Trochę mi się zrobiło dziwnie, ale zaraz ripostowałem, że my też mamy pracę i „normalne życie”, a tutaj to tylko wakacje. I tak jeszcze przez wiele godzin te słowa młodego Jury wiercą mi mózg. Hmm... W takim wesołym towarzystwie czas szybciej leci. Po chwili jest 00:20. Pojawia się nasz pociąg. Wsiadamy, zajmujemy przedziały, chowamy plecaki w skrzynie i zasypiamy... Na chwilę budzę się jeszcze w Kvasach i ostatni raz patrzę na góry... 28 sierpnia – wtorek Lwów – znowu. Idziemy na śniadanie. Tym razem Majster wybiera lokal i trafia bez pudła. Super mleczak zaraz przy dworcu. Żarcie dobre i tanie. Potem mała rundka po bazarze, kupujemy pamiątki i idziemy na busa do granicy. Kontrola graniczna bez problemu, busik do Przemyśla i jesteśmy znów u siebie. Jako, że od 2 dni noszę na plecach mokry namiot postanawiam go wysuszyć. Rozstawiam więc namiot na peronie 3, przywiązuje do ławki i słupa wiaty. Ku mojemu zdziwieniu SOK przechodzi obok bez zadawania wesołych pytań. I to by było na tyle... Wsiadamy w TLK do Krakowa, potem przesiadka do Gdańska i koniec wycieczki. To była wspaniała wyprawa – zupełnie inna niż poprzednia, inna niż wszystkie