Zapach mokrego asfaltu

Transkrypt

Zapach mokrego asfaltu
Michał Siedlaczek
Zapach mokrego asfaltu
Ktoś rzucił hasło, i zaczęliśmy zasiadać do stołu. Ciotka Olga i wuj
Vladimir — nasi gospodarze — dalej kuzyn Karl, matka z ojcem, mój
brat Marco, małżonka Debra i ja. Stół zastawiony był syto i schludnie, nawet pedantycznie. Wszystko ustawione równo jak od linijki, nawet potrawy zdawały się być przygotowane przy użyciu miarki i cyrkla. Kwadraty,
koła, prostokąty, trapezy, a jak trafiły się trójkąty, to tylko równoboczne
— słowem, symetria panowała na stole. Symetria i porządek. Jak zawsze,
kiedy gościliśmy u ciotki.
Tak samo jak ład i czystość — nie zaskoczyło jedzenie. Olga, przecież
emerytowana kucharka, przygotowała jak zawsze wyśmienite banany w
cieście, brokuły na parze podawane w oliwie, chrupkie pieczywo czosnkowe, a jako danie główne — pieczonego łososia z pieprzem i cytryną.
Uczta co się zowie. Już złapałem za łyżkę i wyciągnąłem rękę w stronę
jednego z półmisków, kiedy zostałem upomniany przez kuzyna kuksańcem w ramię. Wiedząc, co się szykuje, zerknąłem spode łba na ciotkę
siedzącą naprzeciwko mnie.
— A obiadówki, jak uważasz, po co nakryłam? — zapytała mnie Olga
zupełnie retorycznie. Zdanie nawet nie zabrzmiało jak pytanie.
Pośpiesznie, ale z wciąż z dyskretnym wyrazem niezadowolenia, sięgnąłem po obiadówki: czarne rękawiczki, pokryte lekko chropowatym
tworzywem sztucznym, mającym zapobiegać wyślizgiwaniu się jedzenia
z rąk podczas posiłku. Wierzchni plastik miał również, naturalnie, zapobiec brudzeniu się rękawic. Zakładając nieporadnie obiadówki na dłonie,
rozejrzałem się po twarzach zniecierpliwionych towarzyszy, którzy czekali, aż będą mogli zacząć jeść. A ja — nieposłuszny guzdrała — wciskałem
palce w ciasne tubki z plastiku. Problem w tym, że rękawice, które już
miałem na sobie, były o wiele luźniejsze i stanowiły przeszkodę w nałożeniu drugich, a zdejmowanie dziennych rękawic przy stole odebrane
byłoby jako niegrzeczność pierwszej kategorii. Zmuszony zatem byłem
do wyczynów karkołomnych, a palców mało sobie nie połamałem, usiłując owych wyczynów dokonać. Rodzina natomiast czekała, aż w końcu
byłem gotowy i mogliśmy zacząć jeść.
Z początku jedliśmy w milczeniu. Wszyscy, zdaje się, myśleli o mnie i
o mojej nieznośnej niesubordynacji do momentu, kiedy pierwszy odezwał
się ojciec:
— Słyszeliście o tej sekcie Łapaczy? — zapytał, uznawszy to za zajmujący temat obiadowy. — Wczoraj widziałem reportaż w Biuletynie
Informacyjnym. Widzieliście?
Łatwo dało się poznać, że ojciec był podburzony, ponieważ głośno
1
mlaskał w trakcie jedzenia. Ojciec zawsze mlaska głośno, kiedy się podburzy. Zauważywszy to, wszyscy przy stole skupili na nim uwagę.
— Myślę, że to wymyka się spod kontroli — wtórowała mu matka,
która swoje oburzenie wyrażała dużo mniej subtelnie.
— Co takiego, moja droga? — zapytała Olga. — O czym mowa?
Czym są ci, jak to mówiliście. . . Łapacze? Kim oni są?
— To przebrzydła sekta — skarżył się ojciec, wcinając głośno łososia.
— Co za sekta?
— Przebrzydła — powtórzyła zgodnie matka. — Zbierają się w grupki, zwykle po zmroku, formują jakieś okręgi, zdejmują, zważ, buty. . . buty zdejmują i jak zwierzęta łapią się za ręce i śpiewają jakieś pogańskie
przyśpiewki.
— Na Boga! — krzyknęła ciotka.
— Nora, szwagierko kochana — odezwał się wuj — czy ty kiedy widziałaś, aby zwierzęta łapały się za dłonie?
— Jak. . . degeneraci. . . — poprawiła się matka.
— Na Boga. . . — powtórzyła Olga spokojniejszym głosem.
— Powinniśmy coś z tym zrobić — uznał ojciec głosem pełnym satysfakcji z liderującej roli w dyskusji.
— A cóż można zrobić? — rzuciła bezradnie ciotka.
— Leczyć. . . — odparła, dotąd cicha — zdawało się, niezainteresowana — moja małżonka Debra.
— Leczyć?! — zdziwił się Vladimir.
— Raczej pozamykać. . . — rzekła pod nosem matka.
— Zamykać?! — znów pytał wuj. — Toż to absolutnie niegroźne,
niewinne nawet. W pewnym sensie fascynujące.
— Fascynujące? — oburzyła się ciotka.
— Jak reportaże przyrodnicze — wyjaśnił Vladimir.
— Ja tam nie czuję się bezpiecznie — przyznała Debra. — Trzeba z
tym zrobić porządek. . .
— Wskażcie mi kierunek — powiedział dumnie kuzyn Karl — a ja
zrobię z nimi porządek. — Karl przez moment zacierał dłonie, a potem
zrobił gest niby bił niesfornych pogan po głowie.
— Już ty w kłopoty się nie pakuj — ostrzegła go Olga.
Na tym rozmowy nie zaprzestano. Przez dłuższy czas byłem jedynym,
który nie zabierał głosu. No, ściślej mówiąc, było nas dwóch: ja i mój
brat Marco. Tyle że Marco rzadko mówił cokolwiek i raczej nie nadążał
za rozwojem dialogu. Otóż był upośledzony umysłowo i sporadycznie
komunikował się werbalnie, a gdy już to robił, to tok jego zdań był na
tyle niekoherentny, że absolutnie nie nadawał się do użycia w poważnej
dyskusji.
Popatrzyłem na swojego młodszego brata z ciekawością. Właśnie oblizywał gołe opuszki palców z oliwy, brokuły bowiem jadał palcami, nie
tak jak my, rozwinięci obywatele. Nie miał również założonych ani obiadówek, ani nawet dziennych rękawiczek. Rodzice wielokrotnie starali się
nauczyć go, jak należy ubierać się w cywilizowanym społeczeństwie, ale
2
ten bachor zawsze wiedział lepiej. I zostało mu tak do dziś. Nawet jak
włożysz mu te rękawiczki siłą, to zrzuci je z siebie w mgnieniu oka z
niewytłumaczalną pogardą. Pomyślałem, że sam chętnie bym tak zrobił.
Myśl ta jednak odeszła szybko i pozostawiła zakłopotanie. Nie powstrzymało mnie ono jednak od zabrania głosu w dyskusji:
— Marco zdejmuje rękawiczki.
Rodzina spojrzała na mnie z przedziwnym zdumieniem graniczącym
z oburzeniem. Potem wszyscy jak jeden mąż odwrócili wzrok w stronę
Marco. Ten, oblizawszy palce niemal do czysta, wsadził palec wskazujący
do dziurki w nosie i zaczął się drapać nieestetycznie.
— Michał. . . — upomniała mnie Debra, zawstydzona moimi słowami.
— Jak ty mówisz o swoim bracie? — zapytała matka, choć dobrze
wiedziała, jak mówię, przecież doskonale mnie słyszała.
— Mówię tylko — wyjaśniłem — że Marco dłubie w nosie, a nikt nie
chce zamykać go w więzieniu.
— Wtrąciłbyś własnego brata do więzienia?
— Chłopak nie to miał na myśli. . . — bronił mnie wuj, ale nie uspokoił atmosfery do końca.
Uznałem, że taktyka obrana na początku była jednak właściwa, i
zręcznie wyłączyłem się z rozmowy. Raz, że nie miałem ochoty niczego
tłumaczyć, a dwa — nie chciałem nikogo do siebie zrazić dzień przed
rodzinnym wyjazdem za miasto; nikt z nas tego nie potrzebował. Rodzina
jednak dalej nadawała, na czele z matką i ciotką. Ojciec, choć o wiele
bardziej wyważony, wspierał opinie matki, wuj Vladimir zaś od czasu do
czasu jakby uszczypliwie sprzeciwiał się reszcie, lecz nic nie wskórał tym
zabiegiem.
Ja za to zanurzyłem się w rozmyślaniu. Zerkając od czasu do czasu na
brata dłubiącego w nosie, myślałem o dotyku. Zrozumiałem, że w wieku
dwudziestu dziewięciu lat wiem o nim niewiele. Odkąd pamiętam, zwykło
się uznawać go za niższy rodzaj doznań, uważano bowiem, że stosunki
płciowe wyczerpują w pełni nasze potrzeby w kwestii dotyku. W dodatku
jest to przecież czynność wyższa, szlachetniejsza, a więc dlaczego niby
mielibyśmy do tego jeszcze dłubać w nosie? Jest nawet przysłowie, które
doskonale opisuje to popularne stanowisko: Po co ci woda, głupcze, skoro
masz wino w kieliszku? I trudno było się nie zgodzić. Tylko czy w takim
razie woda już na nic się nie przyda?
Niektórzy wciąż stronią od alkoholu. Dopiero poprzedniego dnia widziałem w parku młodą kobietę należącą do tej grupy wstrzemięźliwych.
I potrzebowałem widoku mojego rodzonego brata zlizującego oliwę z palców, bym uświadomił sobie, że w ostatnim czasie widuję ją w zasadzie
codziennie. Zawsze gdy wracam do domu, wysiadam z metra wprost do
parku, przechodzę kilkadziesiąt metrów na południowy zachód, a tam na
skraju dróg na jednej z tych nowoczesnych samoczyszczących się ławek
siedzi dziewczyna, młodsza z pewnością ode mnie, i czyta książkę. Nie
ma ubranych rękawic ani butów, ani nawet kapelusza. . .
— Nawet kapelusza. . . — wybełkotałem nieświadomie na głos.
3
— Co takiego? — zapytała Debra.
Spojrzałem na Marco. Uśmiechał się. On zawsze się uśmiecha.
— Dziewczyna — odparłem bez zastanowienia. — Jest taka jedna
dziewczyna, siedzi w parku boso na ławce i czyta książkę.
— Na pewno należy do tej sekty, to pewne — powiedział ktoś, ale nie
starałem się nawet rozpoznać kto.
— Na pewno tak jest — zgodziłem się.
Prawie całe jedzenie było już spałaszowane; tylko na moim talerzu
zalegały szczątki ryby i warzyw. Nie miałem jednak apetytu. Zerknąłem
na zegarek i uznałem, że już czas.
— Czas na mnie — oznajmiłem. — Wy i tak zaraz będziecie się
zbierać, prawda?
Podziękowałem za gościnę, wstałem z miejsca, pożegnałem się i wyszedłem na korytarz. Za mną podążyła Debra; odprowadziła mnie do
drzwi.
— Zobaczymy się jutro. . . — oznajmiła, tak jakbym nie wiedział o
tym, że mamy się jutro spotkać.
— Do zobaczenia jutro — odpowiedziałem. Pocałowałem ją w usta i
zobaczyłem, że wymusiła uśmiech. Wyszedłem.
Cała rodzina wybierała się tego dnia do domku letniskowego rodziców. Ja sam miałem dołączyć do nich następnego wieczora, jak tylko
uporam się z przeciekającą rurą w mieszkaniu. Hydraulik był umówiony
na czternastą. Później wsiądę w samochód i pojadę na działkę rodziców.
Przez jakiś tydzień będziemy tam siedzieć w sterylnym domu, grać w warcaby i oglądać reportaże w telewizji. Z głośników w pokojach będą leciały
to śpiew ptaków, to szum morza, to bzyczenie pszczół. Spać będziemy w
osobnych, pojedynczych komnatach o identycznych rozmiarach. Wszystkie mają białe ściany ze specjalnego wygłuszającego tworzywa, podłogi
zaś uginają się, tak aby stąpający nie czuli nawet, że dotykają podłogi;
by czuli, jakby nie dotykali niczego. By mogli odczuć, jak bardzo nic nie
czują.
Kiedy wysiadłem z metra na swojej stacji, tradycyjnie skierowałem się
na południowy zachód. I tak jak zwykle po niespełna stu metrach marszu,
ujrzałem tę samą dziewczynę siedzącą na tej samej ławce. Ale pierwszy
raz ten widok wydał mi się wyjątkowy. Była w samych skarpetkach; jej
buty stały równiutko jeden obok drugiego na brzegu ławki. Siedziała po
turecku, wzorowo wyprostowana w plecach, w rękach trzymała książkę.
Czasem, gdy przewracała stronę, nawilżała uprzednio kciuk językiem.
Zachowanie to nie uszłoby płazem przy moim rodzinnym stole. Długie
blond włosy dziewczyny wirowały swobodnie na wietrze, ponieważ nie
miała na głowie kapelusza. Każdy na ulicy miał na sobie buty, rękawiczki
i kapelusz, nawet ja — ale nie ona. Ona siedziała po turecku w samych
skarpetkach i czytała książkę, liżąc co jakiś czas kciuk zupełnie jak mój
młodszy brat.
Kiedy mijałem dziewczynę, miałem cichą nadzieję, że zwróci na mnie
uwagę, ale nic z tych rzeczy. Skupiona była na tekście i żaden przypadko4
wy przechodzeń nie mógł oderwać jej od lektury. Zawiedziony, choć nie do
końca wiedziałem, z jakiego powodu, poszedłem dalej i wyszedłem z parku. Ciekawa rzecz o parkach: czytałem raz w jakiejś książce lub słyszałem
w reportażu, że kiedyś, i to wcale nie tak dawno temu, parki były pełne
drzew. W zasadzie to była główna cecha parków — były w nim ławki,
alejki, fontanny, ale i drzewa. Dziś, rzecz jasna, jest to niedopuszczalne.
Telefon zadzwonił mi w spodniach. Przystanąłem i zacząłem wygrzebywać go z ciasnej kieszeni. Nie było to łatwe w rękawiczkach.
Drugi sygnał. Zabrzmiał jak kołysanka.
Zapatrzyłem się zaspanym wzrokiem na witrynę sklepową. Był to
sklep zoologiczny. Za szybą stały klatki z ptakami. Zabawna rzecz o klatkach: ponoć kiedyś wykonywało się je z metalowych prętów układanych
w swego rodzaju siatkę. Dziś, naturalnie, klatki są zrobione ze specjalnego plastiku. Są dźwiękoszczelne, a w rogu mają zamontowany specjalny
głośnik, który można włączyć, by usłyszeć śpiew ptaka.
Trzeci sygnał.
Każdy z kolorowych ptaków rezydował w oddzielnej przegródce, tak
że choć mógł widzieć swojego partnera, nie miał do niego dostępu. Jednak — zdałem sobie sprawę — by to traktowanie uznać za humanitarne,
trzeba byłoby jeszcze wodę, którą dostarczano ptakom w małych miseczkach, wymienić na wino.
Czwarty sygnał.
W końcu udało mi się wyciągnąć telefon z kieszeni. Piąty sygnał przerwałem w połowie. Dzwoniła Debra. Chciała, bym pamiętał o tym, że
miałem kupić naboje do ogniska. Zapewniłem ją, że już to zrobiłem,
choć była to nieprawda. Po rozłączeniu się, ponieważ byłem zakłopotany
i kłamstwem, i nie wywiązaniem się z obietnicy, odwróciłem się gwałtownie i już miałem pędzić z powrotem w stronę metra — ale na mojej
drodze stanęła przeszkoda.
Z impetem niezdarnie wpadłem na kogoś i wytrąciłem temu komuś z
rąk książkę, która upadła otwarta na chodnik. Na szczęście nowe chodniki nie trzymają brudu, więc papier był bezpieczny. Pozostało przeprosić
przechodnia i wracać do obowiązków. Schyliłem się i podniosłem książkę,
a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że właścicielką książki była owa żółtowłosa dziewczyna bez rękawiczek i kapelusza. Tym razem jednak miała
na sobie buty. Ciągle zdezorientowany zderzeniem, które teraz jawiło się
jako dużo bardziej intymne, przekazałem jej książkę drżącą ręką. Ale nie
powiedziałem nic.
Ona dotknęła okładki swoją nagą dłonią, popatrzyła na mnie i nie
wiedzieć dlaczego — uśmiechnęła się do mnie.
— Dziękuję — powiedziała, zanim ja zdążyłem przeprosić. Najwyraźniej uznała, że to nie ja zawiniłem.
— Przepraszam — odparłem. Całkowicie zapomniałem, gdzie się tak
spieszyłem i po co.
— Nazywam się Zoey — przedstawiła się, jakby zderzenie na ulicy
obligowało ludzi do nawiązania znajomości.
5
Nic nie odpowiedziałem. Stałem jak słup soli i mogę sobie tylko wyobrazić, że wyglądałem okropnie, ponieważ dziewczyna nagle spoważniała, niespodziewanie wyciągnęła w moją stronę swoją prawą rękę i położyła dłoń na moim lewym ramieniu.
— Wszystko w porządku? — zapytała troskliwie.
Ja popatrzyłem ze zdziwieniem na tę nagą dłoń dotykającą mojej
koszuli. Z jeszcze większym zdziwieniem zaobserwowałem, że wzrosło mi
tętno. Gest, który miał dodać mi otuchy, faktycznie tej otuchy mi dodał
— i jeszcze trochę odwagi, bo w końcu zdecydowałem się odezwać.
— Zapomniałem o nabojach. . . — odparłem.
— Nabojach?
— Do ogniska. Moja żona prosiła mnie, żebym kupił naboje do sztucznego ogniska. Właśnie wyjechali na działkę i. . .
— Sztucznego ogniska? — przerwała mi Zoey. — Nie warto tracić czas
i pieniądze na sztuczne ogniska. W ogóle sztuczne rzeczy są do niczego.
— Prawdziwe ogniska są nielegalne. . . — tłumaczyłem się, jakbym
obawiał się jej potępienia.
— Ale i tak piękne. Jak chcesz, zabiorę cię dzisiaj wieczorem na prawdziwe ognisko. Zobaczysz, spodoba ci się!
Stałem przez chwilę i patrzyłem się na nią jak głupi. Widziałem prawdziwe ogniska w telewizji, są takie same jak te sztuczne — tylko te drugie
są o niebo bezpieczniejsze. Skąd niby mogła wiedzieć, że mi się cokolwiek
spodoba? Przecież poznaliśmy się dwie minuty temu. . .
— Niewątpliwie — powiedziałem w końcu. — Niestety muszę iść.
— Powodzenia! — krzyknęła do mnie, kiedy już oddaliłem się na kilka
metrów.
Poszedłem do sklepu, kupiłem naboje i pojechałem do domu. Tam
czekała na mnie wiadomość nagrana na pocztę głosową: hydraulik nie
przyjdzie. Zacząłem dzwonić po kolejnych firmach, ale wszędzie spotykałem się z tą samą odpowiedzią: na jutro nie ma wolnych ludzi. Ostatecznie
zakasałem rękawy i poszedłem do łazienki przyjrzeć się uważnie memu
przeciwnikowi.
Ze środka grubej, plastikowej rury idącej poziomo wzdłuż ściany i
sufitu kapała woda. A może to wino? Zwalczyłem w sobie chęć wystawienia języka i zasmakowania ściekowej substancji. Wszedłem jednak na
drabinkę i przyjrzałem się uważnie instrukcji przyklejonej na rurze. Według niej ta zewnętrzna rura obudowywała jedynie rurę właściwą, a więc
kapanie z niej było nad wyraz niepokojące. Coś trzeba było z tym zrobić,
a byłem jedynym, który mógł coś zrobić, więc złapałem za śrubokręt i
zacząłem pomału odkręcać śrubki na złączeniach. Woda zaczęła kapać
coraz mocniej i mocniej, dlatego podstawiłem pod wyciek jakąś miskę
i kontynuowałem operację. Kiedy odkręciłem ostatnią śrubkę, nagle cała plastikowa rura zawaliła się, a łazienka została zalana brudną wodą.
Prędko zszedłem z drabinki, znalazłem jakieś szmatki i zacząłem wycierać.
Dopiero wtedy zlokalizowałem niewielki przeciek w odsłoniętej żeliw6
nej rurze. Woda kapała z tak małą częstotliwością, że trzeba by było
miesiąca, by zalać łazienkę. Najwyraźniej tak długo woda odkładała się
w plastikowej obudowie. Uznałem, że moja miska wystarczy, podstawiłem ją więc pod wyciek i poszedłem się przebrać. W pokoju zmieniłem
spodnie i koszulę. Zdjąłem też brudne rękawiczki. Zanim założyłem czyste, podniosłem rękę i dotknąłem palcem wskazującym czubka swojego nosa. Byłem jak małe dziecko zaintrygowane nieznaną dotąd zabawką. Dziwnym zrządzeniem losu natrafiłem wówczas wzrokiem na kupione
wcześniej naboje do ogniska. Kiedy tak dotykałem czubka nosa i patrzyłem na opakowanie nabojów, zapragnąłem zobaczyć ogień.
Zostawiłem wiadomość na poczcie głosowej Debry o tym, że pękła
rura i nie mogę znaleźć hydraulika, na działkę przyjadę zatem dzień później, kiedy uporam się z problemem. Jednak zamiast znów dzwonić po
firmach, ubrawszy rękawiczki, wyszedłem z domu.
Poszedłem do parku. Spodziewałem się zastać tam Zoey, ale nie było
jej, a jej ulubiona ławka stała pusta. Zdałem sobie sprawę, że przecież
jest już ciemno i z pewnością nie czytałaby książki w parku. Pomyślałem,
że to i dobrze, cała ta sprawa z ogniem i tak była niedorzeczna. Czas iść
do domu, myślałem, i przygotować się do wyjazdu. A rura? Niech szlag
trafi rurę.
Obróciłem się gwałtownie, tak jak gwałtownie zmieniłem zdanie, i
ledwie uniknąłem kolejnego zderzenia. To była Zoey.
— Przepraszam — powiedziała. Wiedziałem, że poznała mnie od razu. — Udało ci się kupić. . .
— Chcę zobaczyć to ognisko — wtrąciłem niecierpliwie.
— Prawdziwe?
— Możesz mnie zabrać? Możesz mi pokazać?
— Naturalnie. Dobrze się czujesz? — zapytała ni stad ni zowąd.
— Czuję się doskonale.
Poszliśmy na stację metra, ale nie tę samą, do której wchodziłem w
drodze do pracy. Nieopodal znajdowała się stara stacja linii D. Nigdy
dotąd nie miałem okazji jechać linią D. Szczerze mówiąc, nie byłem świadomy, że wciąż jeżdżą nią pociągi. Kiedy weszliśmy do jednego z nich,
zrozumiałem, że wdepnęliśmy w sam środek siedliska Łapaczy, a przynajmniej tak mi się wydawało, nikt bowiem oprócz mnie nie miał na sobie
rękawiczek, a buty co drugiej osoby były niezasznurowane. Jeśli miałbym
spełnić pragnienie mojej rodziny i coś z tym zrobić, teraz był właściwy
moment. Ja nie zrobiłem jednak nic.
Jechaliśmy długo. Po dwudziestu minutach dojechaliśmy do stacji
końcowej. Byłem daleko od domu. Na stacji nie było wind ani schodów
ruchomych. Musieliśmy wyjść o własnych siłach. Wyjście z tej stacji również wpadało wprost do parku, ale był to park jak żaden inny. Chodniki wylane były pospolitym asfaltem, krawężniki były popękane, a ławki
drewniane — i brudne. W dodatku wszędzie roiło się od drzew, krzewów,
a między alejkami rosła trawa. Nawet ptaki latały tu na wolności, co w
pierwszej chwili mnie przeraziło, ponieważ byłem pewien, że jeden z nich
7
nasra mi na kapelusz. Czułem się jak w filmie historycznym.
Dalej szliśmy wąskimi uliczkami między sypiącymi się budynkami.
Trudno było rozpoznać, gdzie kończą się elewacje, a gdzie zaczyna szkielet
budynku. Jakże inny krajobraz od centrum miasta, które dobrze znałem.
Labirynt skończyliśmy na niewielkiej polanie pod lasem. Zrobiło się już
zupełnie ciemno, dlatego już z daleka mogliśmy dostrzec ogień i dym z
ogniska. Pierwszym, co nas uderzyło, nie był jednak ten widok, a zapach.
Pachniało wolnością, co uzmysłowiła mi Zoey. Całkiem instynktownie
byłem skłonny się z nią zgodzić.
Na miejscu było sporo ludzi; ludzi, którzy jedli, pili, tańczyli wokół
ognia i śpiewali piosenki. Ktoś podał mi piwo, które wypiłem prosto z
butelki. Potem drugie i trzecie. Jedliśmy też kiełbaski przygotowywane
nad ogniem na wielkich zastruganych patykach. W którymś momencie
ktoś zdarł mi z głowy kapelusz i wrzucił do ogniska, a ja nawet nie zareagowałem. Było mi wszystko jedno. Przeszło mi jednak przez myśl, że
gdyby widziała mnie teraz Debra, to nie tylko wniosłaby do sądu pozew
o rozwód, ale też nasłałaby na mnie policję i z chęcią zobaczyłaby mnie
za kratkami za bycie degeneratem. Ciotka zemdlałaby na miejscu, matka
i ojciec — oni oddaliby mnie do szpitala. Tylko wuj by mnie bronił. Nie
dlatego, że rozumie, ale ponieważ uznałby, że jest to fascynujący przejaw
niesubordynacji, warty dalszych badań, a przynajmniej wyczerpującej
dyskusji. Tylko mój brat czułby się tutaj dobrze. Na pewno zdjąłby buty, jak część z tych ludzi, i skakał wokół ogniska, zadowolony z tego, że
przyszło mu żyć na tym świecie. Ja butów nie zdjąłem, ale czułem, że
jeszcze kilka piw i wszystko się może zdarzyć.
Właśnie kiedy skończyłem czwarte i pochyliłem się, by odstawić pustą butelkę na ziemi, ktoś z tańczących potrącił mnie, tak że poleciałem bezwładnie w stronę ognia. Podparłem się ręką o rozżarzoną gałąź,
ale szybko uciekłem przed żywiołem. Zasmoliłem sobie jednak całą rękawiczkę, a w jednym miejscu nawet ją przepaliłem. Dopiero po chwili
odczułem przeszywający ból oparzenia. Ciekawa rzecz jednak — nawet
się nie skrzywiłem. Wpatrzyłem się tylko w zaczerwienioną dłoń — niewiele więcej niż zrobiłby mój zacofany brat. Zoey, która była świadkiem
zdarzenia, podała mi zimne piwo i kazała przyłożyć do rany. Nagle poczułem ulgę nieporównywalną z niczym, co czułem dotąd w swoim życiu.
Impreza trwała w najlepsze.
Kiedy ognisko zaczynało dogasać, a większość ludzi rozeszła się po
okolicy, zaczęło padać. Z początku chciałem uciekać przed deszczem, ale
Zoey złapała mnie za rękę i kazała stać. Staliśmy i mokliśmy razem.
Było to zaskakująco przyjemne. Dopiero po dłuższej chwili uzmysłowiłem
sobie, że Zoey trzyma mnie za zranioną rękę. Wcale nie czułem już bólu,
ale czułem coś innego. Popatrzyłem na nią, ona popatrzyła na mnie i tak
patrzyliśmy się na siebie nawzajem, a deszcz spływał nam po skroniach.
— I co teraz? — zapytałem ją.
— Pozostaje już tylko jedna rzecz. . . — powiedziała, a ja wiedziałem,
co to za rzecz.
8
Uniosłem lekko rękę, a Zoey delikatnie ściągnęła moją zasmoloną rękawiczkę, potem drugą i chwyciła mnie za obie dłonie, stojąc naprzeciwko
mnie. Uśmiechnąłem się, ona się uśmiechnęła, ale po chwili z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu mój uśmiech przerodził się w śmiech, a i ona
się zaśmiała. Teraz nie różniliśmy się niczym od Marco — dwoje czubków
stojących na deszczu.
Przy ognisku nie było już nikogo prócz nas obojga, a ogień już dawno
schował się przed deszczem. Postanowiliśmy wracać. Przez całą drogę do
stacji metra podążał za mną zachwycający zapach. Kiedy przechodziliśmy przez park, zatrzymałem się i zrobiłem bardzo głęboki wdech.
— Co to za zapach? — zapytałem i zamknąłem na chwilę oczy, aby
pozwolić umysłowi skupić się na innych zmysłach. Zoey zrobiła podobnie.
— To zapach mokrego asfaltu. Piękny, co?
Zgodziłem się.
— Czas już iść — powiedziała Zoey po kilku minutach stania w miejscu, choć żadne z nas nie wiedziało dokąd.
— Pozostaje już tylko jedna rzecz. . . — odparłem.
Kucnąłem i wyciągnąłem ranną rękę do ziemi. Otwartą dłonią dotknąłem mokrego asfaltu. Był chłodny i kojący jak butelka piwa, ale
uznałem, że już wystarczy. Zamknąłem jeszcze na chwilę oczy, zrobiłem kolejny głęboki wdech, po czym wstałem i wytarłem brudną rękę w
spodnie.
— Mokry asfalt, co? — powiedziałem. — Kto by pomyślał. . .
Wziąłem Zoey za rękę i poszliśmy.
9