Fragmenty powieści

Transkrypt

Fragmenty powieści
Fragment powieści Mihy Mazziniego pt. „Pies”
[…] W sierocińcu też cały czas grała muzyka, co doprowadziło mnie kiedyś do
jednego z najbardziej gwałtownych ataków gryzienia. To długa opowieść: właśnie
czytałem o pogrzebie Krystyny, polskiej królowej, z okazji którego Bach napisał
kantatę i następnie sam ją wykonał podczas mszy pogrzebowej. Lud płakał.
Odłożyłem książkę i zamyśliłem się. Uświadomiłem sobie, że wszędzie, gdzie
bywam, słychać muzykę. Prawie każdy z wychowanków zakładu miał swoje źródło
muzyki i prawie każdy puszczał swoją muzykę najgłośniej, jak tylko się dało. We
wszystkich pomieszczeniach zainstalowano głośniki, przez które informowano nas o
różnych wydarzeniach albo rozporządzeniach, a w czasie przerw puszczano muzykę
country. Samotni kowboje dosiadali samotnych klaczy, wędrując (samotnie) przez
opuszczoną prerię, co – biorąc pod uwagę zagęszczenie panujące w sierocińcu –
brzmiało nad wyraz kłamliwie; nic dziwnego, że nienawidziłem country. Gitary
uderzały w płaczliwy ton, wokalista miauczał, a chór zawodził – mimo to nigdy nie
zdarzyło mi się zobaczyć, żeby ktoś płakał, słuchając country. Czy lud podczas
wykonywania kantaty Bacha płakał z powodu śmierci królowej, której większość z
nich z pewnością nie miała nawet okazji zobaczyć? W książce nie było napisane, że
płakali przed, lecz podczas koncertu Bacha. Zadawałem sobie pytanie: „Do diabła,
w takim razie, jak i co grał ten Bach?”. Na szczęście można to było sprawdzić. W
zakładzie mieliśmy bibliotekę, której Rotarianie podarowali imponującą kolekcję kaset
z nagraniami muzyki klasycznej. Pierwsze wypożyczone kasety zostały natychmiast
skopiowane. Dowiedziawszy się o tym, kierownictwo zakładu podjęło decyzję godną
klasyków – wszystkie kasety zostały zamknięte w szafce, a kluczyk do szafki
zgubiono.
Swojego walkmana dostałem – podobnie jak inni – z okazji Świąt Bożego
Narodzenia. Prawdopodobnie od Caritasu albo Czerwonego Krzyża. Był w jednym
kawałku tylko dzięki dwóm paskom taśmy klejącej, lepkiej i brudnej. Wcale go nie
używałem, a ponieważ nie stanowił atrakcyjnej zdobyczy dla potencjalnych złodziei –
nikt mi go nie ukradł. Zabrałem go ze sobą do biblioteki. Bibliotekarz nie miał o mnie
lepszego zdania niż reszta personelu, a przecież był jedynym, który mógłby przejrzeć
na oczy, bo książki wypożyczałem na kilogramy, półka za półką. Prawdopodobnie
brał to za przejaw nieszkodliwej głupoty. Ktoś pewnie mu doniósł, że tylko
przewracam strony, a czasem nawet trzymam książki do góry nogami. Nigdy żadnej
nie zniszczyłem i wszystkie zwracałem przed czasem, dlatego wypożyczał mi książki,
nie robiąc przeszkód. Byłem dla niego bardzo specyficznym rodzajem półgłówka i
najmniej wysiłku kosztowało go nie wtrącanie się w moje sprawy. Poza tym
wieloletnia praca w bibliotece uczyniła go małomównym i pozbawiła chęci
komunikacji. Choć na początku czasem komentował mój wybór słowami: „Tego nie
zrozumiesz”. Sam nawet napisał powieść, i kiedy przyszła na nią kolej, podał mi
książkę bez śladu emocji na twarzy. Niektóre książki są dobre, inne bywają do
niczego, a ta była tysiąc pierwsza. Takie książki piszą ci, którzy w życiu przeczytali
tysiąc książek i dlatego nie starczyło im czasu na nic innego.
W każdym razie udało mi się dotrzeć do Bacha. Stanąłem przed pokrytą grubą
warstwą kurzu szafką, która była zamknięta na najprostszy model kłódki – każdy
wychowanek zakładu potrafiłby ją otworzyć w przeciągu minuty, choć przecież żaden
by się nie skusił na kolekcję muzyki klasycznej. Kurz lepił mi się do palców, a gdy
postanowiłem trochę przechylić szafkę, spowodowałem małą lawinę. Poczekałem,
póki bibliotekarz nie udał się do sąsiedniego pomieszczenia, żeby się wyrzygać albo
nawet umrzeć – ostatnimi czasy wyglądał marnie – i zabrałem kasetę. Co prawda nie
mieli kantaty, o którą mi chodziło, ale prawdę mówiąc nawet na to nie liczyłem. To, co
znalazłem, w zupełności mi wystarczało. Przynajmniej na początek.
Poszedłem do toalety, zamknąłem drzwi i zacząłem słuchać muzyki. Nie, nie
płakałem. Ale muszę przyznać, że byłem zbity z tropu. Przesłuchałem taśmę do
końca, przewinąłem do początku i zacząłem słuchać raz jeszcze. Cały miesiąc
przesiedziałem w kiblu, co oczywiście nie pozostało niezauważone. Przylgnął do
mnie przydomek Wielki Masturbator, choć nikt nigdy nie odważył się zajrzeć, by
sprawdzić, co właściwie w tym kiblu porabiam.
Bach wywarł na mnie ogromne wrażenie. Cóż, w zakładzie byłem skazany na
przebywanie z ograniczoną grupą ograniczonych ludzi. Tymczasem poprzez muzykę
Bacha pierwszy raz w życiu doświadczyłem oddziaływania umysłu, który tak bardzo
mnie przerastał, że aż się przestraszyłem. Bałem się, że mogę nie pojąć go do
końca. I chyba było mi to potrzebne, bo ostatnimi czasy zacząłem popadać w pychę.
Przedtem sporo czytałem i nie było autora, którego narracji nie rozumiałem, co
więcej, niektórych quasi-filozofów – także tych cenionych, sądząc przynajmniej po
recenzjach zamieszczonych na okładkach – szybko demaskowałem jako zwykłych
szarlatanów. Inni zaś opisywali świat wyblakłych, zduszonych uczuć; ich widnokrąg
był tak zawężony, iż odwiedzanie tego świata było nudną i męczącą wyprawą. A
może chodziło o to, że muzyka spełniła rolę medium? Pisarze nie mają niczego do
ukrycia – wszystko jest napisane na papierze. Tymczasem narzędzia i triki
kompozytorów były mi zupełnie obce. Nie rozumiałem Bacha, ale grzebałem w nim
jak pies w poszukiwaniu kości. Za każdym razem odkrywałem w jego muzyce coś
nowego i każde odkrycie mną wstrząsało. Czułem, że jesteśmy do siebie podobni –
Bach nie ma związku z uczuciami. Tylko rozum, nic poza tym.
Odkryłem więc skarb, ale nie rozwiązałem zagadki. Dlaczego lud płakał? Czy jest
możliwie, aby czysty przekaz rozumu doprowadził kogoś do łez? Dzisiaj pewnie nie.
A kiedyś? W 1727 roku? Zastanawiałem się: nie mieli wtedy odbiorników radiowych,
walkmanów, gramofonów i temu podobnych źródeł muzyki w formie instant.
Spróbowałem sobie wyobrazić ciszę, zakłócaną jedynie dźwiękami przyrody. Przez
cały tydzień cisza i dopiero w niedzielę, podczas mszy, ktoś grał na organach. Kto?
Miejscowy nauczyciel muzyki? Z pewnością nie był za dobry. Ale mimo wszystko
musiało to być wspaniałe doznanie, po tygodniu spędzonym w ciszy. Aż tu nagle –
umiera królowa i przyjeżdża Bach. Po wielu latach postu zjawia się sam mistrz. Jak
często umierają królowe? Bach zagra na mszy, będzie mu akompaniować orkiestra i
najlepszy chór. Ciekawe, jak to brzmiało? Nie sama muzyka, ją przecież możemy
usłyszeć również dzisiaj; dziś jednak nie można usłyszeć czegoś innego – otóż nie
ma już tej granicy między ciszą a muzyką. Muzyka nie jest już czymś wyjątkowym,
świętem. Próbowałem to sobie wyobrazić, ale mi się nie udawało. Zrozumiałem, że
świat jest pełen dźwięków, że muzyka jest wszędzie, a ponieważ jest wszędzie, nie
zostało z niej nic więcej, jak tylko śmieci. Bo jeśli chce dotrzeć wszędzie, musi być
byle jaka, powierzchowna i płytka. Musi udawać, że chodzi jej o wzbudzenie uczuć,
ale tak naprawdę nie może być nazbyt poważna, bo gdyby tak było, to słuchacze
tylko by płakali albo się śmiali. A wtedy życie codzienne utknęłoby w miejscu, ludzie
nie byliby w stanie normalnie pracować, wypełniać swoich powszednich obowiązków.
Chciałem się dowiedzieć, jak słuchano muzyki przed wiekami. Potrzebowałem do
tego absolutnej ciszy.
Tylko, kurwa, gdzie znaleźć ciszę w sierocińcu?
Tej nocy nieznany sprawca zepsuł sześć odbiorników radiowych, należących do
innych wychowanków.
Następnej nocy – trzy kolejne.
Postawiono straże, co jednak nie przyniosło rezultatu. W ciągu następnych nocy
ofiarą nieznanego sprawcy padło pięć magnetofonów kasetowych i jeden odbiornik
radiowy.
Wkrótce również pozostałe urządzenia wydające dźwięki pożegnały się z tym
światem – wyjąwszy walkmany – nawet radiowęzeł nagle przestał działać.
Tamten poranek był inny niż wszystkie poprzednie, i zapewne tylko ja wiedziałem
dlaczego. Pozostali wydawali się zbici z tropu, czegoś im brakowało, jednak nie
wiedzieli, czego. Niektórzy sądzili, że to wina pogody. Wpatrywali się w niebo,
wyciągając szyje, odkrywali różne rodzaje chmur, czasem starając się im nawet
nadać imiona. Nagła zmiana wpłynęła nie tylko na wychowanków, lecz także na
kadrę. Gadali więcej i głośniej, starając się przekrzyczeć ciszę.
Wiedziałem, że prędzej czy później wszystko wróci do normy, ale jedyne, czego
potrzebowałem, to by cisza trwała przynajmniej do południa – wtedy na pewno uda
mi się znaleźć chwilę, by wymknąć się do kibla i jeszcze raz posłuchać Bacha.
Tego dnia zaczęliśmy zajęcia od wuefu. Kiedy dla rozgrzewki biegaliśmy wokół
boiska, mój plan nagle runął. Zobaczyłem, że jeden z nauczycieli wychodzi poza
teren zakładu i podchodzi do zaparkowanego samochodu. Wsiadł do niego, zapuścił
motor i wjechał na teren zakładu. Zaparkował na dziedzińcu przed budynkiem,
otworzył wszystkie drzwi i klapę bagażnika, a potem włączył radio i do oporu
podkręcił głośność.
Wychowankowie aplauzem nagrodzili jego pomysłowość. W oknach pojawiło się
kilku wychowawców – machaniem wyrazili swoją aprobatę dla czynu, który uratował
ich przed ciszą.
To, co opowiadam panienkom z agencji, to kłamstwo. Atak nigdy nie przychodzi
niespodziewanie, ale wtedy, gdy napotykam przeszkodę, z którą nie mogę sobie
poradzić. Kiedy muszę zmierzyć się z przeciwnościami losu, na które nie mam
wpływu. Niektórzy wychowankowie zaczęli tańczyć w rytm muzyki, a mnie zaczęła
podrygiwać głowa. I wtedy siebie zaatakowałem.
[…]Kilka razy musiałem przejść przez kilkupasmową autostradę; na biegnącym
wzdłuż autostrady chodniku poza mną nie było nikogo – nikt nie zapuszczał się
pieszo tak daleko na przedmieścia. W końcu dotarłem do tablicy z nazwą miasta.
Przyszło mi do głowy, żeby walnąć w nią pięścią, ale nie miało to najmniejszego
sensu. Miasto obumarło wkrótce po moim wyjściu na wolność i od tego momentu ani
razu nie wypowiedziałem jego nazwy. W czasie, gdy byłem zmuszony w nim
przebywać, było dla mnie czarownie brzmiącym słowem spotykanym w książkach.
Kiedy opuściłem sierociniec, nazwa była wszystkim, co po nim zostało, a jego
znaczenie wyparowało. Musiałem opuścić miasto, żeby uświadomić sobie, jaką stało
się padliną. Po wykonaniu pierwszego zleconego przez Maestra zadania, wybrałem
się w podróż. Chciałem zobaczyć wszystkie te dalekie kraje, o których do tej pory
mogłem tylko czytać w książkach. Ojczyzna może zaczekać. Zdecydowałem się
podróżować z klasą: wynająłem pokój w Mariottcie, rano poszedłem do McDonald’sa,
zjadłem Big Maca i popiłem go coca-colą. W drodze na lotnisko minąłem olbrzymie
reklamy Volvo i poleciałem na drugi koniec świata. Tam zatrzymałem się w
Mariottcie, w McDonald’sie zjadłem Big Maca, popiłem go coca-colą, pokręciłem się
trochę, żeby zobaczyć, jak to jest być za granicą. W drodze powrotnej na lotnisko
minąłem reklamy Volvo i wróciłem do domu.
W ubiegłych stuleciach podróżnicy zabierali tam, dokąd podróżowali, tylko siebie i
najpotrzebniejszy ekwipunek. W dzisiejszych czasach nasze otoczenie opanowało
cały świat, wszędzie, dokąd dolatują samoloty, jest tak samo.
[…]Jedzenie jest czynnością konieczną, a wszystko, co koniecznie, należy robić
szybko. Dlatego żywię się w McDonald’sie. Przychodzę, siadam gdzieś w kącie,
zwrócony plecami do sali. Stolik i krzesło są tak zaprojektowane, że już po pięciu
minutach coś zaczyna cię uwierać. Fast food nie ma nic wspólnego z jakością
jedzenia, tylko z niewygodą. A potem następuje coś, co – wnioskując z rozmów
zasłyszanych przy stolikach obok – ludzie tłumaczą sobie jako obfitość. Rozpakujesz
Big Maca, a warstwy są tak stłoczone jedna na drugiej, że ledwie go ugryziesz, a on
już się rozpada. Nie da się go zjeść inaczej, niż łowiąc palcami coraz to nowe,
odpadające od całości kawałki. Jeśli nie masz wystarczająco zwinnych palców, nie
pójdzie ci łatwo. Chytre. Jaka tam obfitość!? Prosty trik, podobnie jak stoły – byle jak
najszybciej pozbyć się klienta. Jedzenie Big Maców jest tak kłopotliwe, że każdy chce
mieć to jak najszybciej za sobą.
Nie mówiąc o ich smaku. Jak mam opisać specyficzne, łagodne uczucie, które
mnie ogarnia po ugryzieniu hamburgera? Czy może jest to efekt braku smaku? Nie –
to uczucie zaspokojenia. Ewolucja osiągnęła taki stopień rozwoju, kiedy zadaniem
pokarmu jest nie tylko dostarczenie organizmowi substancji niezbędnych do życia,
lecz także zaspokojenie. Wielkie, lepliwe, kleiste zaspokojenie. Pamiętam, że gdy
byłem dzieckiem, kradłem chleb ze stołówki, wydłubywałem środek i robiłem z niego
kulki, które potem chowałem do kieszeni. Raz na jakiś czas sięgałem dłonią do
kieszeni, żeby dotknąć kulki, obracałem ją w palcach, dopóki nie nabrała szarej
barwy, a jej powierzchnia nie stała się gładka. Prędzej czy później zjadałem ją i
towarzyszące temu uczucie było bardzo podobne do emocji towarzyszących
pożywianiu się w McDonald’sie – łagodne, lepliwe zaspokojenie.
[…]Wszedłem do pokoju i zobaczyłem, że drzwi sypialni są otwarte. Serce
nieomal mi stanęło – zobaczyłem nogi Hany: lewa sterczała w górze, a prawa była
dziwnie podwinięta, tak samo jak w moim śnie. Nikt, kto żyje, nie podwija nóg w ten
sposób. Tak może wyglądać tylko noga rzuconego na łóżko trupa.
Spojrzałem na drzwi wejściowe. Były zamknięte, ale zasuwa nie była zasunięta.
Zjawił się tu, zabił ją i wyszedł. Bałem się odgadnąć prawdę. Pierwszy raz w życiu
spociłem się ze strachu; bałem się poruszyć, bo myślałem, że rozsypię się na
kawałki. Stałem pod drzwiami jej sypialni, bojąc się przekroczyć próg.
Nie wykonałem zadania. Już nigdy nie ośmielę się spojrzeć w oczy Maestra.
Nigdy więcej. Drzwi nie pozwalały mi zobaczyć twarzy Hany, ciało się nie ruszało.
Było martwe.
Zrobiłem jeszcze jeden krok. Jej głowa była obrócona, usta szeroko otwarte.
Nie żyła.
Poczułem skurcz w żołądku, wiedziałem, co nadchodzi, i dlatego poczułem ulgę.
Uciekłem przez winą, przed odpowiedzialnością za niepowodzenie. Bałem się
faktów. Moja głowa zaczęła podrygiwać. Najpierw tylko lewy kącik ust, a potem cała.
Szczęki kłapnęły raz i drugi.
Ból, który poczułem, był straszny, ale nie zrobiłem nic, żeby się opanować.
Miałem wrażenie, że moje ciało uległo przedziwnej metamorfozie – powiększyło
się. Patrzyłem na siebie z punktu położonego nad moją głową. Przepełniał mnie
spokój, jednak wiedziałem, iż jest to spokój martwych. Pierwszy raz w życiu
poczułem obrzydzenie na myśl, że ranię swoje ciało. I co ciekawe – robiąc to, po raz
pierwszy nie czułem ulgi.
Po doznanym uczuciu spokoju, którym przepełniła mnie dopiero co odkryta
miłość, gryzienie stało się ledwie substytutem, nigdy nie mogłoby zapełnić pustki,
którą właśnie zaczynałem odczuwać. Uświadomiłem sobie, jak biedny byłem myśląc,
że chwile, w których atakuję sam siebie, są emocjonalnie najbardziej intensywne, ale
cóż – przecież nie znałem wówczas niczego innego.
Chciałem gryźć swoje lewe ramię.
Nagle zdarzyło się coś przedziwnego – poczułem, że coś jest nie tak, ale nie
miałem na to żadnego wpływu. Ugryzłem jakiś czarny przedmiot, który znikąd pojawił
się przed moimi oczami. Miażdżyłem kości, szarpiąc kłami coś jeszcze, chyba to było
drewno. Zęby przesuwały się wzdłuż kości, szarpiąc mięso, a ja nie czułem bólu.
Nagle zobaczyłem zamaskowaną twarz. Walnąłem ją z byka, odgryzłem nos i
kawałek policzka, na wszelki wypadek jeszcze raz przyłożyłem w czoło. Ale wciąż nie
czułem bólu. Następnie chwyciłem postać za ramiona i zębami zmiażdżyłem jej
krtań. Poczułem to, co niegdyś przepełniało mnie dzikim szczęściem – ostatni
oddech płuc, gdy duch opuszcza ciało; przejąłem go w pół drogi, zaciągając się
głęboko – aż po samą przeponę.
A potem nastał mrok.
Jak zwykle.
Otworzyłem oczy. Siedziałem na podłodze obok łóżka. Przede mną na dywanie
leżała kupa mięsa. W półmroku rozróżniałem zarys męskiego ciała. Głowa ledwie
trzymała się tułowia, przekrzywiona pod dziwnym kątem. Na ścianie widać było ślady
krwi.
Co się stało?
[…] Podszedłem do ciała, chwyciłem za nogi, jednak rozmyśliłem się i rzuciłem je
z powrotem na dywan. Szarpnąłem dywan i – jak na taczce, wywiozłem ciało z
sypialni. Na ekranie telewizora dzielna, farmerska rodzina strzelała właśnie do Indian.
Paf, dymiły lufy rewolwerów, paf!
Gaz, kurwa, gaz!!!, pomyślałem.
Już chciałem rzucić trupa w cholerę i biec do kuchni, ale przypomniałem sobie, że
nie mogę ubrudzić pozostałych dywanów. Na szczęście drzwi łazienki były otwarte,
więc tam postanowiłem skryć padlinę.
Szybko pobiegłem do kuchni, ukląkłem przy otwartych drzwiczkach piekarnika i
zakręciłem gaz.
Nadstawiłem uszu – w sypialni znów panowała cisza. Chwilę później otworzyłem
szeroko okna, lodowate powietrze wdarło się do wnętrza.
A potem ruszyłem biegiem z powrotem do sypialni. Hana nie może włączyć
żadnej lampy, przynajmniej nie dziś! Jutro to już będzie jej sprawa. Zaczęłaby się
dopytywać, może nawet zadzwoniłaby na policję. Podszedłem do łóżka, wsadziłem
rękę pod zrobiony z papirusu klosz i zgniotłem żarówkę w dłoni.
Wróciłem do kuchni, otworzyłem szufladę, w której były zapasowe żarówki i
zmiażdżyłem je, nawet nie wyciągając z pudełek, a następnie wyrzuciłem do kosza.
I znów do sypialni. Hana poruszyła ręką. A może tylko mi się zdawało?
Zlikwidowałem źródło światła i nie mogłem sprawdzić, czy jakieś ślady zostały na
podłodze. Uklęknąłem i zacząłem macać wokół siebie. Palce lepiły mi się do każdego
przedmiotu, którego dotykałem. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiałem, że sam
zostawiam ślady, macając zakrwawionymi rękami. Wyciągnąłem spod łóżka dywan i
po omacku starałem się nim zakryć jak największą powierzchnię.
Spojrzałem na plamę na ścianie. Nic nie mogłem na to poradzić, nie miałem
czasu, żeby ją usunąć.
Znów ruszyłem pędem do pokoju. Wciągnąłem powietrze nosem i nie poczułem
gazu. Jeszcze na chwilę zostawiłem okna otwarte, a potem zakląłem i włączyłem
światło. Na podłodze pokoju nie było widać żadnych śladów.
Wszedłem do łazienki, kopiąc martwe ciało, żeby zamknąć drzwi. Co z nim? Nie
uda mi się go wynieść z mieszkania, bo przecież właściciel bmw przez cały czas
obserwuje parking przed blokiem. Ponoć nie wtyka nosa w nie swoje sprawy, ale
mała zemsta na człowieku, który obiecywał wyrwać boczne lusterko jego skarbu, z
pewnością sprawiłoby mu cholerną przyjemność. Poza tym wyglądałem strasznie –
twarz miałem umazaną we krwi, również ręce i całą górną część tułowia.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym ukryć ciało. Łazienka nigdy
nie wydawała mi się przestronna, ale teraz czułem się naprawdę jak w pułapce.
Pułapce pełnej krwi. Posadzka była cała umazana. Znów się rozejrzałem – nawet
ściany były czerwone. Przypomniałem sobie majtki Hany i olśniło mnie –
wyciągnąłem z szafy kosz z brudną bielizną, był prawie pusty. Obróciłem go do góry
nogami, wytrząsnąłem z niego zawartość i postawiłem na ziemi. Chyba się zmieści,
pomyślałem. Chwyciłem ciało i wepchnąłem do kosza, tyłkiem do przodu. Trochę
musiałem mu pomóc, usłyszałem suchy trzask – widocznie pękł kręgosłup. Ale
przynajmniej zmieścił się w koszu, brawo! Uniosłem za włosy głowę i też włożyłem do
kosza. niewiele z niej pozostało – obgryziona czaszka, resztki mięsa i skóry. No i
maska, którą miał na sobie, skurwiel zajebany.
Dobra, zmieścił się. No, prawie, bo nogi sterczały na zewnątrz. Stanąłem na nim i
udeptywałem tak długo, póki kości nie popękały i bez problemu mogłem nimi
manewrować. Z wierzchu przykryłem go zakrwawionym dywanem i na to wszystko
położyłem brudną bieliznę Hany. Chciałem wsadzić kosz do szafy, ale coś się
zablokowało. Okazało się, że palce wystawały przez otwory; musiałem je połamać i
wepchnąć do środka. Jeszcze chwila i szafa była zamknięta. Na drzwiach widniały
krwawe ślady moich dłoni, na posadzce smuga, jaką zostawiają zakrwawione ciała,
wleczone po ziemi. Rozebrałem się i zwinąłem swoje ubranie w kłębek. Może
powinienem włożyć je między pozostałe odpadki? Przez chwilę dumałem nad tym,
ale w końcu się rozmyśliłem i stanąłem na krześle. Otworzyłem szafkę, na jednej z
półek zobaczyłem czyste ręczniki. To za nimi ukryłem zakrwawione ubranie. Dobrze.
Nawet, jeśli Hana wyciągnie ręcznik, nie zobaczy, co leży przy tylnej ściance szafki.
Musiałaby stanąć na krześle, chociaż była wyższa ode mnie. Na wszelki wypadek
podskoczyłem, żeby przekonać się, czy stojąc na podłodze, mogłaby coś zobaczyć.
Nie było szans.
ze słoweńskiego przełożył Wojciech Domachowski

Podobne dokumenty