Mariusz Urbanek "Tuwim. Wylękniony bluźnierca" (fragment

Transkrypt

Mariusz Urbanek "Tuwim. Wylękniony bluźnierca" (fragment
Mariusz Urbanek "Tuwim. Wylękniony bluźnierca" (fragment), Wydawnictwo Iskry,
Warszawa 2013
(…)
Wrzesień 1939 roku przyniósł tragiczną w skutkach klęskę Polski w wojnie z Niemcami.
Dla Juliana Tuwima był to początek długoletniej tułaczki...
Kabaret Ali-Baba powitał wojnę premierą rewii Pakty i fakty z coraz mniej śmiesznymi po 1
września żartami o Hitlerze i niemocy niemieckiej armii. Choć podczas premiery Lena
Żelichowska musiała bisować stary wiersz Tuwima Przed Paryżem (recytowany pierwotnie w
1919 roku w kabarecie Miraż), wieszczący Niemcom, jak wtedy, dwadzieścia lat temu, klęskę
mimo pierwszych sukcesów.
Zwyciężało więc chamstwo. Do miasta światłości
zbliżał się gbur germański z tryumfem przechwałki,
Jużem widział, jak butnie w mieście się rozgości,
Jak warkną suche bębny, zagwiżdżą piszczałki (…).
Lecz otośmy ujrzeli z zapartym oddechem,
Jak na polach francuskich piechota i tanki,
Działa, pułki pędzone zwycięskim pośpiechem
Poszły naprzód w cudownym rytmie Marsylianki.
Drugiego września w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim odbyła się premiera wodewilu Tuwima
według Johanna Nestroya Serce w rozterce, czyli ślusarz widmo w inscenizacji Leona Schillera,
z Ludwikiem Sempolińskim w roli głównej, ale na widowni było już pusto, przyszli do teatru
tylko znajomi, rodzina i paru teatromanów, wszyscy wyposażeni w maski gazowe. Wielu pewnie
wierzyło jeszcze w buńczuczne zapewnienia propagandy, że wojna skończy się szybkim
zwycięstwem polskiej armii, ale 5 września, po kolejnych nalotach na Warszawę, teatr został
zamknięty. Nie było już wątpliwości, że polska armia nie ma dość siły, by zatrzymać Niemców,
a sojusznicy raczej nie zechcą umierać za Gdańsk. Pozostało czekanie na śmierć albo ucieczka.
„Usłuchawszy dobrej rady domowego anioła opiekuńczego”, czyli zapobiegliwej żony, Tuwim
zaczął upychać w wielkiej, fibrowej walizie wszystko to, co wydawało mu się istotne. Dla
pisarza najważniejsze są jego utwory, rękopisy, szkice do planowanych prac, więc pakował je w
pierwszej kolejności, dociskając kolanami wieko walizy. Manuskrypt prawie gotowego do druku
zbioru esejów Pegaz dęba, materiały do życiorysu grafomana Sotera Rozmiar Rozbickiego,
pieczołowicie gromadzone wypisy z rzadkich dzieł, listy do żony oraz albumy z wierszami
przepisywanymi w panieńskich czasach przez matkę i babkę. W walizie musiało zmieścić się
czterdzieści pięć lat życia poety. Po kolejnych siedmiu miało się okazać, jak niewiele zostało: i z
zawartości walizy, i z dawnego życia.
Walizka, jako najważniejsza z bagaży, miała ruszyć z właścicielem w emigracyjną podróż, ale
okazała się za duża. Zabrakło dla niej miejsca w przepełnionym samochodzie. Woźny w redakcji
„Wiadomości Literackich” Kazimierz Gac, którego Tuwim poprosił o pomoc, zakopał ją w
piwnicy domu przy Złotej 8. „Nie było dnia na uchodźstwie, aby myśli nie biegły do niej” –
napisał poeta już po wojnie.
Wyjechał z Warszawy 5 września, taksówką, razem z żoną, Grydzewskim i Słonimskimi do
Kazimierza nad Wisłą. „Rozumowanie nasze było bardzo proste. Ponieważ czołgi niemieckie,
jak wiadomo, zrobione były z tektury, nie będą one mogły przejść Wisły, a jakby próbowały, to
się rozkleją” – ironizował już po wojnie z buńczucznych zapewnień o przewadze militarnej
polskiej armii nad wojskami niemieckimi.
– Jeżeli będziesz mogła, odwiedzaj często moją matkę – poprosił, odjeżdżając Ewę Drozdowską.
„Uciekł (słusznie, bo by go Niemcy rozwalili, jak rozwalili jego matkę, której nie zabrał)” –
napisała Maria Dąbrowska w Dziennikach.
W Kazimierzu uciekinierzy zatrzymali się na chwilę u Marii i Jerzego Kuncewiczów, potem
pojechali dalej, przez Tomaszów Lubelski, Hrubieszów, Lwów, Stanisławów, w stronę
rumuńskiej granicy, do Śniatynia nad Dniestrem. Przez całą drogę popędzani byli przez
niemieckie samoloty, zajmujące coraz większą część polskiego nieba. „Zaczęło się coś, co nie da
się opisać słowami: jakiś kataklizm, piekielny huk, widok spadających cielsk bomb wyraźny,
potem lecące nad nami dachy, drzwi, okna, strzępy jakichś stworów czy przedmiotów bliżej
nieokreślonych” – opowiadał Tuwim w wywiadzie, którego udzielił kilkanaście miesięcy
później, już bezpieczny w Rio de Janeiro.
W rowach przy drogach, którymi jechali, leżało coraz więcej trupów. Każdego dnia trzeba było
na nowo starać się o nocleg, coś do jedzenia, transport. „Stojąc nad rowem, na brzegu szosy,
prosząc przejezdnych o zabranie nas ze sobą, przeżywałem uczucia żebraka” – mówił.
W połowie września Tuwimowie znaleźli się w Śniatyniu. Nie mieli jednak rumuńskich wiz, a
żandarmi na granicy nie chcieli przymknąć na to oczu. Polacy, którzy zadbali na czas o prawo
wjazdu do Rumunii (zwykle płacąc sowite łapówki), wyruszali dalej, do Czerniowiec i
Bukaresztu. Poeta z żoną utkwili na prawie dwa dni w dworcowej poczekalni, „pustej i
wymarłej”, wspominał szwagier poety Julian Stawiński. Dopiero po konspiracyjnej akcji
Szczepana Baczyńskiego, młodego urzędnika z konsulatu Rzeczypospolitej w Czerniowcach, i
dwójki polskich oficerów, udało się „wykraść” internowanych. Baczyński, z zawodu aktor,
odwrócił uwagę pilnującego ich żandarma, Tuwimowie wsiedli do czekającego z włączonym
silnikiem auta oficerów (jednego trzeba było trochę przekonywać, że autor wiersza Do prostego
człowieka zasługuje na ratunek) i błyskawicznie odjechali. Wicekonsula obcego kraju
komendant Straży Granicznej nie miał odwagi aresztować. Po drodze Tuwimowie musieli
jeszcze tylko obejść polami zaalarmowany posterunek policyjny, ale po kilku godzinach byli już
w Czerniowcach, a wkrótce potem w Bukareszcie.
Przekraczając granicę, poeta zerwał liść. Ostatni namacalny ślad ojczyzny. W archiwach
przetrwała koperta, do której go włożył. Z opisem: „liść z ostatniego drzewa na granicy polskorumuńskiej” i datą: 17 IX 1939 r. Podwójnie tragiczną dla tych wszystkich, którzy wierzyli, że
zaatakowana 1 września przez Niemców Polska ma szansę się obronić. Po 17 września, kiedy
wschodnią granicę Rzeczypospolitej przekroczyły wojska Związku Sowieckiego, musieli stracić
resztki nadziei. A Tuwim nie miał szansy – może na szczęście – usłyszeć radiowego apelu
dramaturga Ołeksandra Kornijczuka. Przewodniczący Zarządu Związku Pisarzy Radzieckich
Ukrainy namawiał polskich artystów i pisarzy, którzy znaleźli się po 17 września na Wschodzie,
do przyjazdu do Lwowa. Obiecywał pomoc i pracę; troje wymienił z nazwiska: Wandę
Wasilewską, Broniewskiego i Tuwima.
W Bukareszcie przydały się poetyckie kontakty. Tłumaczka Dusza Czara-Stec, autorka wydanej
w języku rumuńskim Antologii poezji polskiej, pomogła szybko załatwić wizę francuską,
bezpłatne bilety do Paryża i kilkaset franków na podróż. Tuwim pieniędzy nie przyjął,
powiedział, że przydadzą się polskim emigrantom, wspominała. Jeszcze we wrześniu
Tuwimowie znaleźli się w Paryżu.
Francja wydawała się emigrantom z Polski bezpieczną przystanią na czas wojny. „Co dzień
dziękuję bogu, że pozwolił nam zawczasu wyrwać się z Polski, gdzie – byłbym teraz
niewolnikiem, więźniem – a może po prostu nieboszczykiem” – pisał Tuwim z Paryża do Leiba
Jaffego.
W Paryżu byli wszyscy: Słonimski, Lechoń, Wierzyński, Grydzewski. Był nawet Ilia Erenburg,
z którym jednak nie wszyscy polscy znajomi chcieli się widywać. W końcu należał do narodu
najeźdźców. Tuwim nie wyparł się dawnej znajomości, „uściskaliśmy się i zrozumieli” –
wspominał Erenburg.
Polacy ze starej emigracji organizowali dobroczynne wieczorki i składki na rzecz uchodźców,
dwadzieścia funtów przysłał Tuwimom Jaffe, a rząd przyznał twórcom stypendia pozwalające
przeżyć. „Na zapytanie: jakie mam spełniać obowiązki?, profesor Kot odpowiedział: «Żyj pan i
pisz!»” – wspominał Tuwim rozmowę z wicepremierem powstałego w Paryżu polskiego rządu.
O to drugie było trudniej. „Impotencja poetycka (przy całkowitym zachowaniu tej drugiej,
popularnej) wtrąca człowieka w nieopisaną rozpacz i o myśli samobójcze przyprawia” – skarżył
się Bolesławowi Micińskiemu.
Mimo wszystko próbował. Pierwszym wierszem, który powstał po klęsce Polski (w listopadzie
1939 roku), była Prośba o pustynię.
Już ja z ziemi nieba nie widzę.
Już i gwiazdy na mnie nie wejrzą,
sprawiedliwy! Wydaj mi wizę
na pustynię najpustynniejszą.
W bibliotece Polskiej w Paryżu odbywały się wieczory poetyckie, a w słynnej café de la régence,
gdzie przed laty siadywał Napoleon, spotkania przyjaciół poetów. „Skamandryci omawiali tam
kwestię powstania nowych «Wiadomości literackich», tam spotykali się i snuli wątki swoich
najbardziej wstrząsających wierszy” – wspominał Mieczysław Lepecki. W wierszu Lekcja
Tuwim pisał:
Ucz się, dziecko, polskiej mowy:
To przed domem – to są groby,
Małe groby, wielki cmentarz…
Taki jest twój elementarz (…).
ucz się gruzów, ruin ucz się,
z upiorami siądź przy uczcie,
W świat potężny, w świat plugawy
Pieśń warszawskich dzieci zawyj!
Przyszłość malowała się w coraz bardziej ciemnych barwach. Któregoś dnia taksówkarz wiozący
Słonimskiego i Tuwima, jak się okazało rosyjski emigrant, na dźwięk polskiej mowy odwrócił
się i powiedział: – radziłbym od razu, póki macie trochę gotówki, kupić taksówkę, potem będzie
coraz ciężej.
W lutym 1940 roku Tuwim spełnił obietnicę złożoną przed wojną, kiedy tłumaczył się z wiersza
Do prostego człowieka, i zgłosił się na ochotnika do tworzącego się we Francji polskiego
wojska. Ale kiedy stanął przed komisją lekarską, diagnoza była oczywista: kategoria E,
„zupełnie niezdolny do służby wojskowej”. Trzy lata po wojnie (29 kwietnia 1948 roku) Maria
Dąbrowska wypomniała w Dziennikach Tuwimowi napisany ponoć we Francji wiersz Ja się bić
nie potrafię. Ale wiersza nie ma w spisie publikowanych utworów poety.
W marcu 1940 roku Grydzewski zaczął wydawać w Paryżu wojenną wersję „Wiadomości”.
Nowy tygodnik nosił nazwę „Wiadomości Polskie Polityczne i literackie”; pieniądze na druk
wyłożył rząd emigracyjny. W kolejnych numerach ukazywały się teksty także tych pisarzy i
publicystów, których nazwiska wcześniej raczej rzadko pojawiały się na łamach organu
skamandrytów. Ale wydawało się, że tak będzie tylko do końca wojny, która, w co wielu ciągle
wierzyło, miała wkrótce się skończyć.
Tymczasem już w czerwcu 1940 roku znów trzeba było uciekać. Wieść o tym, że niezwyciężona
armia francuska uległa wojskom Hitlera jeszcze szybciej niż Polska, zastała Tuwimów na
południu Francji. Ale ucieczka do Portugalii, gdzie wkrótce znalazł się prawie cały polski Paryż,
była rozwiązaniem tylko na chwilę. Europa stawała się coraz bardziej ciasna, na kontynencie
zaczynało brakować bezpiecznych miejsc. „Nagły napływ uchodźców spowodował, że i nas nie
ominęło pięciodniowe internowanie w granicznym Villar Formoso, skąd wydostaliśmy się do
Porto” – wspominał Tuwim. Ale w trzystutysięcznym Porto wcale nie mieli lepiej. Było bardzo
gorąco, w pensjonacie, w którym zamieszkali, brakowało bieżącej wody, były za to pchły i
jedzenie przypominające pomyje. Nie mogły tego zrekompensować ani świetna kawa i
papierosy, ani wspaniali fryzjerzy i czyściciele butów na każdej ulicy. Wszystko to pogłębiało
poczucie bezradności. Tuwim prosił o pomoc, kogo tylko mógł. „My siedzimy tu od 25 czerwca,
właściwie internowani, gdyż nie wolno nam ruszyć się z Porto” – skarżył się w liście do
Słonimskiego. – „Nawet do Lizbony nie puszczają (…). Telegrafujcie, piszcie, ratujcie”.
Nie mieli wątpliwości, że bezpiecznie może być tylko za oceanem, ale wizy do któregokolwiek z
państw obu ameryk stały się towarem podlegającym ścisłej reglamentacji. Zgoda rządu
polskiego na wyjazd do USA nie oznaczała wcale, że Amerykanie zechcą poetę przyjąć.
Chętnych było zbyt wielu.
Problemy z amerykańską wizą obrazuje anegdota, którą Tuwim opowiadał już w nowym Jorku
podczas jednego z wieczorów poświęconych polskiej piosence. Przed konsulem staje wylękły
uchodźca z Warszawy, błagając o wizę.
– Nie ma wiz! – krzyczy konsul – niech pan przyjdzie za dziesięć lat – rano czy po południu?
Tuwim marzył, żeby być jak najbliżej Polski, nawet tej „rosyjskiej”, wracając do kraju choćby
przez Kanadę i Syberię. „Jak okrutnie wprost jestem oderwany od tego, co mi najdroższe, od
tego, co jest mi życiem, krwią, istotą mej twórczości, jaźni: od Polski! (…). Chcę
WRACAĆ,WRACAĆ JAK NAJPRĘDZEJ!” – pisał do Wierzyńskiego. Pojawiły się depresja,
lęk przed nieznaną przyszłością i strach przed nadchodzącą – choć przecież miał dopiero
czterdzieści pięć lat – starością. „Tylko słabość charakteru powstrzymuje mnie od rzucenia się
do tego oceanu, przez który mnie konsulaty demokratycznej Ameryki nie chcą przepuścić” –
pisał do siostry. Poczucie beznadziei pogłębiały jeszcze kłopoty finansowe. Listy Tuwimów
słane z Paryża, a potem z Porto, pełne są próśb o pieniądze potrzebne na podróż, choćby
najskromniejsze. Leiba Jaffego poeta prosił o wstawiennictwo u kuzyna żyjącego w Palestynie.
„Bądź Pan taki uprzejmy, poproś Pana Emanuela Tuwima i wszystkich życzliwych ludzi, żeby
zebrali wśród siebie potrzebną nam sumę. Ona, oczywiście, dosyć spora, ale «s bogatym po
nitkie, biednomu rubaszka». A my biedni, bardzo biedni” – pisał.
Kluczem, który otworzył zamek do upragnionej wolności za oceanem, znów okazała się poezja.
Ambasadorem nadzwyczajnym Brazylii w Lizbonie był poeta Mariano Olegario; wystarczył
telefon z prośbą o pomoc, by zadziałała cechowa solidarność i jeszcze tego samego dnia wiza
(tymczasowa, dająca prawo pobytu na sto osiemdziesiąt dni) za ocean się znalazła. W lipcu 1940
roku Tuwimowie i Lechoń wyruszyli na pokładzie statku Angola do Brazylii. „Gdybym dostał
wizę na księżyc, pojechałbym na księżyc” – tłumaczył kilka lat później w rozmowie z
Grzegorzem Jaszuńskim.
Lechoń długo ukrywał przed Tuwimem, że też załatwił sobie brazylijską wizę i popłyną tym
samym statkiem. Zdradził się z tym dopiero podczas kolacji pożegnalnej, którą Tuwimowie
(„zmartwieni mającą nastąpić rozłąką” – pisał Lepecki) wydali dla niego w przeddzień wyjazdu.
Płynęli w warunkach, z jakimi pewnie trudno było się poecie pogodzić, choć i tak stać ich było
na podróż tylko dzięki pomocy finansowej amerykańskich przyjaciół: Artura Rubinsteina i
Bronisława Kapera. W wieloosobowej kajucie trzeciej klasy, pełnej emigracyjnej biedoty,
wylegującej się, brudnej, iskającej wszy u płaczących dzieci, żalił się siostrze. kabiny lepszych
klas zajęte był przez „międzynarodową socjetę”: Francuzów, Belgów, Holendrów, Szwedów,
Szwajcarów, Węgrów, Gruzinów, anglików, także Polaków – „wszystko przeważnie Żydzi”,
pisał z pokładu Angoli. Tylko dzięki towarzystwu Lechonia, lekturze Pana Tadeusza,
wspomnieniom dawnych błazeństw i nieustającym żartom dało się jakoś przetrwać podróż,
„trucicielską kuchnię” i obecność Niemców („hitlerowców”, jak pisał Tuwim) z wyższych
pokładów. „Mamy szczerą ochotę wrzucić ich nocą do wody, a czasem boimy się, że oni z nami
to zrobią” – dodał. Tym bardziej że po klęsce Francji nikt na statku nie miał wątpliwości, że atak
Niemców także na Anglię jest nieuchronny. „Król angielski jest teraz moim (i nas wszystkich)
królem” – napisał Tuwim.
Morska podróż miała jedną korzyść. Mimo bezkresnego oceanu wokół statku znikły nękające
poetę lęki. Pisał do siostry, że w niczym nie przypomina tamtego przerażonego faceta z ulicy
Mazowieckiej, który bał się ruszyć z domu. Teraz może nawet sam siedzieć w podzwrotnikową
noc na pustym pokładzie statku: „Może da bóg, że teraz zupełnie wyzdrowieję…ale w jakim
celu?”.
Rejs trwał szesnaście dni, 5 sierpnia 1940 roku byli już w Rio de Janeiro. Tuwim zachłysnął się
urodą miasta. „Rio jest lśniące, połyskliwe, błyskające, olśniewające, lakierowane,
wyglancowane, pół New York, pół Paryż” pisał kilka dni później. Atlantyk wlewa się wprost do
miasta, fantastyczne kwiaty (choć bez zapachu!), a nad głowami niewiarygodnie piękne motyle.
Wieczorem orgia kolorowych reklam, tysiące wspaniałych samochodów, cudowne kobiety,
kasyna, ruletki, tłumy… „Taka to jest moja «emigrancka» dola, najdroższa Irusiu” – ironizował.
Tropikalny klimat i lejący się z nieba żar, „jakby ktoś do oranżerii, oszklonej szafirowym
niebem, wstawił piec hutniczy”, nie dawały mu się jeszcze wtedy we znaki. Także rozgoryczenie
złotą klatką, z której mimo starań nie mógł się wydostać, miało przyjść później. Rio de Janeiro
dla przyjezdnego i pozbawionego możliwości zarabiania Polaka okazało się miejscowością
wyłącznie plażowo-rozrywkową i kawiarniano-spacerową, Sopotem i Biarritz w olbrzymiej,
wstrząsającej skali, uprzedzał Wierzyńskiego, który przyjechał później. Miasto jest piękne, ale
nic się w nim nie dzieje, po paru tygodniach, „jak się człowiek napatrzy do syta – rzygać się
chce”.
Brazylijskie gazety powitały przybywających z Polski „dwóch intelektualistów” serdecznie, ale
dziennikarze nie zadali sobie trudu, by ustalić, jak dokładnie się nazywają. Przybyli „Julian
Terwin, autor książek dla dzieci” i „poeta Jan Lesson”, informowano. Brazylijska akademia
literatury i Pen club zorganizowały poetom wieczór autorski, ale na tym opieka nad pisarzami się
skończyła. Na szczęście polska kolonia w Rio szybko się powiększyła. Do Tuwima i Lechonia
dołączyli kolejni uchodźcy, oprócz Kazimierza Wierzyńskiego: Zdzisław Czermański, Rafał
Malczewski, Konrad Wrzos i Michał Choromański, rzeźbiarz August Zamoyski, wpadł na kilka
dni z USA Artur Rubinstein z żoną.
Polscy uciekinierzy spotykali się codziennie, rano między dziesiątą, a dwunastą, i po południu,
około piątej. Tak jak w Paryżu La Régence, a w Lizbonie Café Lisboa, w Rio de Janeiro rolę
ziemiańskiej odgrywała Café O’key na Avenida Atlantica. „Język polski przez parę godzin
dominował w kawiarni i biedni emigranci mieli chwilę złudy, że są u siebie, na ulicy
Mazowieckiej” – wspominał Lepecki. Miejscowa Polonia jest może bardzo poczciwa, ale
poziom jej umysłowy jest typu „Tczew”, „Starogard”, a w najlepszym wypadku „Pabianice” –
żalił się siostrze Tuwim. „Nie chcąc czekać w Portugalii, pojechałem byle gdzie, to jest do
Brazylii, i tutaj w dalszym ciągu staram się o stałą wizę do Ameryki Północnej” – pisał do
Wittlina.
W Rio Tuwimowie wspólnie z Czermańskimi i Lechoniem wynajęli mieszkanie na dziewiątym
piętrze wysokiej kamienicy, blisko oceanu. Tak było najtaniej. Próbowali żyć normalnie. Poeci
razem uczyli się angielskiego, z czego było mnóstwo śmiechu, domem zajmowała się Stefania
Tuwimowa, której pomagała szesnastoletnia dziewczyna, Polka, córka emigrantów sprzed
kilkudziesięciu lat. „Czas wypełnialiśmy staraniami o amerykańską wizę, przesiadywaniem w
kawiarniach i narzekaniem na upał. Tuwim nie pisał i niepokoił się tym bardzo” – wspominał
Czermański. Poeta postanowił stworzyć Skarbnicę Literatury Polskiej – bibliotekę
najświetniejszych polskich utworów poetyckich, powieściowych i naukowych do wydania po
wojnie. „Tę «strawę duchową» przywiozłyby Polsce okręty amerykańskie wraz z żywnością,
lekarstwami i odzieżą – gdy tylko kaci i niszczyciele kultury polskiej zostaną z mej ojczyzny
wypędzeni” – marzył. Pieniądze? Pieniądze na taką inicjatywę – nie miał wątpliwości – da rząd,
a jeśli nie, sam będzie zbierał wśród Polaków w Ameryce.
Ale przede wszystkim szukał sposobu, by wydostać się z Brazylii. Zdobycie wizy amerykańskiej
wymagało zaangażowania wielu bliskich i dalszych znajomych, bo starających się było bardzo
wielu, a konsulat polski w Rio de Janeiro dysponował nieprzekraczalnymi limitami wiz dla
uchodźców. Trzeba było czekać w kolejce od sześciu miesięcy do roku. A przecież musiał
jeszcze zdobyć pieniądze na podróż, bo to, co dostawał z rządowego Funduszu Kultury
Narodowej, pozwalało na dosyć bezpieczną egzystencję, ale wykluczało samodzielne
sfinansowanie podróży.
Prosił o protekcję, kogo tylko się dało. Arthura Colemana, amerykańskiego
slawistę i popularyzatora polskich pisarzy, prosił o napisanie listu do polskiego konsula w Rio:
„żeby wiedział, że chodzi o poetę, który dla tych czy innych powodów, zasługuje na te czy inne
względy”. Bo konsul może być najlepszym nawet urzędnikiem, ale ma prawo nic o Tuwimie nie
wiedzieć, nie znać jego wierszy, nie rozumieć, jak bardzo wyniszczający dla wątłego zdrowia
poety jest tropikalny klimat. „Gdyby Pan, drogi Panie, był zdania, że nie zasługuję na
zniweczenie w piekle tutejszych żarów i jadowitej wilgoci, niech Pan taki list do konsula w Rio
wystosuje!” – błagał. Coleman, którego Tuwim zaprosił przy sposobności do kolegium
redakcyjnego projektowanej Skarbnicy Literatury Polskiej, list napisał.
Kolejną nadzieją był ambasador Rzeczypospolitej w Waszyngtonie Jan Ciechanowski. Sześciu
twórców (oprócz Tuwima między innymi Wierzyński i Czermański, wszyscy z żonami) w marcu
1941 roku poprosiło o nadesłanie dwunastu imiennych wiz poza kolejnością. „Warunki naszego
życia w Brazylii, z powodu dokuczliwego klimatu, obcości środowiska i oddalenia od centrów
polskich stały się dla nas niemożliwe do zniesienia” – pisali. Sytuacja jest tym bardziej
dramatyczna, tłumaczyli, że w pobliżu Rio de Janeiro nie ma większych skupisk Polonii, a
nacjonalistyczny rząd brazylijski nie pozwala myśleć o wydawaniu polskich pism ani nawet o
urządzaniu odczytów.
Tuwim próbował skontaktować się z mieszkającym w Ameryce bratem ciotecznym swojej
matki, multimilionerem Clarence’em Dillonem. Biznesmen z krewnymi w Polsce co prawda
kontaktów nie utrzymywał, ale jego zdjęcie z dzieciństwa było w Łodzi w rodzinnym albumie.
„Wielki finansista, ten sam, co niegdyś dał Polsce pożyczkę, był (czy jest) właścicielem fabryki
samochodów Dodge” – pisał Tuwim do Zofii Kochańskiej, która opiekowała się emigrantami z
Polski, zwłaszcza artystami. Tuwim liczył na pomoc kuzyna w uzyskaniu wizy i na wsparcie
finansowe, pozwalające na utrzymanie się choć przez kilka miesięcy. Prosi o pośrednictwo
Kochańską, tłumaczył w liście, bo jako osoba mająca świetne stosunki w świecie nowojorskiej
finansjery zna Dillona i mogłaby go przedstawić. List, który on, Tuwim, mógłby do kuzyna
napisać, pewnie wcale do adresata nie dotrze, a Zofia Kochańska mogłaby dodatkowo
przedstawić go „arcymilionerowi” w odpowiednio dobrym świetle. „Może będzie dumny, że ma
krewnego o głośnym w Polsce nazwisku i obdarzonego, jak ludzie mówią, istotnym talentem
poetyckim” – dzielił się swoimi nadziejami.
Ale kuzyn nie poczuł się zobowiązany do pomocy. Zofia Kochańska odpisała Tuwimowi, że
amerykański krewniak w ogóle nie przyznaje się do żydowskich korzeni i wszyscy sądzą, iż jest
Irlandczykiem. „Niech sobie będzie o’Dillonem” – zareagował poeta i poprosił, by więcej nie
niepokoić kuzyna niemiłym mu wypominaniem pochodzenia.
Sam z kolei nie chciał pomocy innego krewnego ze strony matki, mieszkającego od lat w
Nowym Jorku, lekarza Bolesława Łapowskiego. Rozmawiał z nim Ryszard Ordyński, ale
niewiele z tego wyniknęło. Dowiedział się jedynie, że Łapowski uważa uwięzionego w Rio de
Janeiro Tuwima za: a) wariata, b) bolszewika, c) beztalencie, d) alkoholika, e) mordercę dzieci,
f) gwałciciela nieletnich etc., co mogłoby sugerować, iż wiedza krewniaka o twórczości Tuwima
ograniczała się do znajomości dytyrambu Wiosna. „Ten furiat pała jakąś dziką nienawiścią do
mnie, pieni się na samo wspomnienie o mnie” – pisał Tuwim do Zofii Kochańskiej. Jako poety
nie uznaje, a jako człowieka nie chce znać – wpada w szał, gdy mu się przypomina o kuzynie z
Polski. Pięćset dolarów potrzebne na opłacenie podróży Tuwimów do Ameryki, gdy wreszcie
zdobyli wizy, zebrali przyjaciele.
Latem, na zamówienie Grydzewskiego, któremu z Paryża udało się przedostać do Londynu i
wznowić tam wydawanie „Wiadomości”, Tuwim zaczął pisać szkic do zbiorowego tomu
wspomnień o utraconej Polsce. Zatytułował go Youth, młodość. Napisał, że potrafi co do dnia i
godziny wskazać datę narodzin i śmierci swej młodości: narodziła się 11 listopada roku 1918,
umarła 5 września roku 1939, „kiedy, żeby nie wpaść w pazury Nadciągającego Chama, trzeba
było uciekać z Warszawy. Nasza wolna młodość, czyli nasza Panna Polska doczekała tylko
pełnoletności: gdy jej stuknęło dwadzieścia jeden lat, zginęła w strasznych męczarniach.
Czekamy na jej wskrzeszenie – czyli na drugą młodość”.
Był bardzo zaskoczony propozycją, która nadeszła z bombardowanego Londynu do Rio de
Janeiro, na koniec świata, gdzie się znalazł. Bo niby jak wspominać młodość: szczęśliwą,
radosną, wypełnioną sukcesami, w momencie gdy wokół wali się świat. I niby kto wyda
planowaną książkę? „Ciężko ranni, trupy zwęglone, a w najlepszym razie mary i maszkary z
piwnic czy innych schronów? (…). Cóż to za makabryczne żarty” – dziwił się. Mimo to
postanowił napisać. O tym, co było w jego młodości najważniejsze. O Piłsudskim i o wierze w
moc słów. Tego pierwszego nawet nie uzasadniał, zbyt było oczywiste, to drugie wynikało z
przekonania, że słowami można zmieniać świat. Choć w ustach krętaczy mogą zabijać i nawet z
Chrystusa zrobić faszystę, pisał. Mając w rękach taki oręż, długo czuł się silny, ale we wrześniu
1939 roku, a potem w kolejnych miesiącach, ta siła musiała ustąpić innej, bardziej bezwzględnej,
wobec której okazała się bezradna. „Zbombardowano nam bowiem nie Londyn, Rotterdam i
Warszawę (przybędzie tych miast!), ale naszą wiarę w ludzkość i ludzi, człowieczeństwo i
człowieka, w siłę poetyckiego słowa, w dobro i piękno, w samego Boga, który tak długo
pozwala tryumfować najwścieklejszej bestii, jaką jest germanizm” – pisał. Wzywał pisarzy,
którzy jak on wierzyli w moc słowa, żeby otrząsnęli się wreszcie z przekonania, że są swoim
narodom i światu potrzebni. Nie są. Cała twórczość świata przestaje cokolwiek znaczyć wobec
„nieprzeniknionego black-outu”, który zapanował na globie. Czy kiedykolwiek jeszcze sztuka
będzie coś znaczyć? Odrodzi się, to pewne, jednak nikt nie wie, w jakim kształcie. Ale na pewno
w innym niż ten, w jakim wzrosło pokolenie Tuwima.
Antologia Kraj lat dziecinnych ukazała się w Londynie w roku 1942. Znalazły się w niej
wspomnienia Kazimiery Iłłakowiczówny, Marii Kuncewiczowej, Ireny Tuwim, Antoniego
Sobańskiego, Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego i wielu innych. Tuwim swojego szkicu nie
ukończył, bo nagle – po długich miesiącach poetyckiej posuchy – zaczął pisać najważniejszy
poemat swego życia – Kwiaty polskie.
(…)

Podobne dokumenty