darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Emma Forrest TWÓJ GŁOS W MOJEJ GŁOWIE Przełożyła Urszula Szczepańska Tytuł oryginału: Your Voice in my Head Copyright © 2011 by Emma Forrest All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Klara Szarkowska Korekta: Małgorzata Grudnik-Zwolińska Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska Zdjęcie na okładce: iolya / Shutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-331-3 Skład i łamanie: Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Dedykuję tę książkę Sarze Hawys Roberts (mojej wiernej asystentce). Oraz doktorowi R., jego żonie, jego dzieciom i wszystkim pacjentom, którzy żyją dziś dzięki niemu. Regulując rachunek, powiedział: „W moim pokoju pozostała kobieta. Wyjedzie później”. Milan Kundera, Niewiedza Prolog Szukałam weekendowego zarobku i chociaż miała to być praca w soboty u fryzjera, gdzieś w mojej nastoletniej głowie powstała myśl, że Ofelia może potrzebować służki. Tak więc codziennie po szkole, zanim mama wróciła do domu, pedałowałam do Tate Gallery odwiedzić muzę Millaisa. Nie chciałam sobotniej pracy u fryzjera, jazda na rowerze nie była moją mocną stroną, ale miałam świadomość, że jestem trzynastolatką, a trzynastolatki jeżdżą na rowerze dla rozrywki i myją włosy dla napiwków. Później przyszło mi zrozumieć ten rozdźwięk: „Oto czego powinnam chcieć i jak, więc spróbuję”. Zbliżając się do Tate, wiedziałam, co zastanę. Mogłam zobaczyć tycjanowskie włosy Ofelii, jej białe ciało unoszone przez rzekę, kwiaty wokół. Bywało, że kiedy tam dotarłam, ona nie żyła. Kiedy indziej jeszcze umierała i mogła zostać ocalona przez kogoś, kogo nigdy przedtem nie widziałam, stojącego na brzegu. Millais naszkicował go, a potem zamalował. Mężczyzna ukryty pod warstwą pigmentu oddychał płytko, tak by go nie zauważyć – pozwalał jej to odegrać, ale nie dawał utonąć. Choć nie miałam wtedy doświadczeń seksualnych, bywały dni, kiedy Ofelia zdawała się uchwycona 5 podczas miłosnego aktu, z uniesionymi rękami, z otwartymi ustami, pod niewidzialnym kochankiem. Dużo później – kiedy znałam już miłość – wiedziałam, że ona nie może się uwolnić od jego postkoitalnej woni, mocniejszej od zapachu kwiatów porastających brzegi rzeki. Kwiaty ją zaklinają, by oddała się chwili. Jego zapach więzi ją w przeszłości. W tamte popołudnia Tate była zaludniona przez jaskrawo wzorzystych starszych ludzi i młodych hipowych bywalców w czerni (pierwsi unikali deszczu, drudzy marzyli, by deszcz ich złapał). Zawsze się odbywał przynajmniej jeden podryw. Ale głównie, na skórzanej ławie pośrodku wielkiej sali, siedziałam przed obrazem Millaisa, pochłaniając ukradkiem paczkę chipsów, i płakałam. Sól i ocet stały się moją zgubą. Nim upłynął rok, wylądowałam w szpitalu po zjedzeniu dwudziestu trzech paczek jedną po drugiej. Jeszcze dziś słone jedzenie – słono-kwaśne chipsy, pasta marmite – ma smak żalu. Wiedziałam, że ten obraz doprowadza mnie do płaczu, a jednak wciąż do niego wracałam. W szkole gryzmoliłam na zeszycie jej imię: OFELIA, wzorem bąbelkowym. Chciałam być z nią bez przerwy i kiedy budziłam się w soboty, znów mnie tam niosło i znów płakałam. Nigdy nie mogłam ustalić, czy płaczę nad nią, czy nad sobą. Łatwo to powiedzieć z perspektywy czasu: myślę, że ona mnie zainfekowała. Bałam się, mając trzynaście lat, że widzę w niej własne przeznaczenie. 1 Jakiś mężczyzna wisi nade mną, podczas gdy piszę. Wszystkie stoliki w Los Angeles Café są zajęte. – Wychodzi pani? Mam przed sobą rozłożonego notebooka, kawę i dyktafon. – Nie – odpowiadam. – Dam tysiąc dolarów, żeby pani wyszła. – Okej – mówię, pakując swoje rzeczy. – Co? – Dobra. Tysiąc dolarów. Wychodzę. Patrzy na mnie jak na wariatkę i bierze nogi za pas. Potraktowałam to serio. Błąd. Mój radar, po tylu latach życia przy zdrowych zmysłach, wciąż zawodzi, gdy trzeba ocenić, co ludzie mają, a czego nie mają na myśli. Moja mama dzwoni na komórkę i wychodzę na zewnątrz odebrać. – Jak się wymawia Tóibín? – pyta mama. – Chodzi mi o pisarza, Colma Tóibína. To nasza codzienna rozmowa telefoniczna, ja w Ameryce, ona w Anglii, rozmawiamy każdego dnia, odkąd się tu przeniosłam w wieku dwudziestu jeden 7 lat. Teraz mam trzydzieści dwa lata, a ona siedemdziesiąt jeden, choć po głosie można by sądzić, że siedemnaście. – Wymawia go się toe-bean. Jak toe, palec u nogi, i bean, fasola. – Tego się obawiałam – mówi, po czym robi stosowną pauzę. – Nie. Nie do przyjęcia. – Przecież to jego nazwisko! Tak się je wymawia i już. – Jak mogę mówić toe-bean? Palec-fasola. No nie! – A nie możesz po prostu nie wypowiadać jego nazwiska? – On jest znanym pisarzem. – Czytaj jego książki, ale nie rozmawiaj o nich. – Nie, nie. (Wyczuwam, że kręci głową). Wyniknie jakaś sytuacja, w której będę zmuszona wypowiedzieć na głos jego nazwisko. Myślę, że moja matka ma poczucie fatum i poczucie winy za poczucie fatum, obecne u Żydów w jej wieku, których bezpośrednio nie dotknął Holocaust. Kiedy dorastała w Nowym Jorku, pierwszą złą rzeczą, która ją spotkała, było to, że do dzielnicy żydowskiej wprowadziły się irlandzkie dzieci i ukradły jej kazoo oraz jej marynarską czapkę. Była grubą dziewczynką pilnującą ciastek, które chowała w szufladzie ze skarpetkami. Kim było grube dziecko w Nowym Jorku lat czterdziestych bez swego kazoo? 8 Drugą złą rzeczą było to, że zmarł jej tata, a wkrótce potem mama, a ona była ledwie nastolatką i nie umiała robić tostów. Zmieniła się więc w chudzielca – rozmyślnie, nie z braku tostów – i wyszła za mąż za dużo starszego mężczyznę. Związek się rozpadł. Najlepszą rzeczą, która się zdarzyła, było to, że zakochała się w moim tacie. Kiedyś, gdy mama i jej pierwszy mąż od dawna nie mieli ze sobą kontaktu, a ja byłam świeżo zbzikowana, zdobyłam adres tamtego mężczyzny – o którym tylko słyszałam – i wysłałam mu list z zapytaniem, czy już umarł, czy nie. Nie z wrednych pobudek, tylko z ciekawości. Mama bardzo łatwo się niepokoi. Coś, co jest źródłem spokoju (mama patrzy, jak jej kot chłepce z miski wodę. „Dobry Jojo! Jaki dobry chłopiec!”), może się nagle odmienić, jak pogoda (kot dalej chłepce. Jej uśmiech znika. „Jojo, dlaczego tak dużo pijesz? Co z tobą, Jojo? Jesteś chory?”). Często mówię do siebie, bo często widziałam, jak ona mówiła do siebie, zwykle w kuchni, skąd słychać było, jak przemawia, z prawdziwym entuzjazmem: „Jestem jak najlepszej myśli o pieczywie bezglutenowym!” i: „Boję się, że zęby George’a Clooneya mogą być jego zgubą”. 9 Wszędzie widzę swoją mamę. Z pewnego punktu widzenia jej twarz ma brazylijska supermodelka Gisele Bündchen, a z innego punktu widzenia – czarna aktorka Wanda Sykes. Myślę, że każdy biały człowiek ma swego czarnego sobowtóra i vice versa. Czarnym sobowtórem mojego taty jest ojciec z Bajeru z Bel-Air. Jego celtyckim sobowtórem jest Sean Connery. W hotelu na Jamajce podeszła do niego jakaś dama i rzekła: „Wczorajszego wieczoru myśleliśmy, że jest pan Seanem Connerym”, a tatuś jej na to: „Wczorajszego wieczoru byłem Seanem Connerym”. Mój ojciec zdaje się wiedzieć wszystko, więc w ogóle nie używam Google’a. Używam tylko ojca. Wysyłam mu e-maila z pytaniem, a on znajduje odpowiedź i odpisuje, podszywając się pod miliarderów, którzy założyli Google’a: „Z Londynu do Cardiff: czy to drogo? Jak długo trwa podróż?” „2–3 godz. pociągiem. Drogo bez rezerwacji biletu. xx Larry Page i Sergey Brin”. Raz, kiedy miałam czternaście lat i chciałam się zerwać z wuefu, tata napisał do nauczycielki list w formie idealnego trójkąta: 10 Do Pani Jensen, Bardzo proszę zwolnić dziś Emmę z zajęć wuefu, gdyż córka źle się czuje. Serdecznie Panią pozdrawiam, Jeffrey Forrest Napisał tak wyłącznie dla własnej przyjemności, bardzo starannie, przez co spóźniłam się do szkoły. Pani Jensen, kiedy wręczyłam jej kartkę, podarła ją, rzuciła na podłogę i powiedziała, że uważa to za osobistą zniewagę ze strony mojej rodziny. Kiedyś dostał kartę kredytową z wytłoczonym „Sir Jeffrey Forrest”, bo w American Express byli na tyle głupi, żeby przysłać mu formularz z poleceniem „Proszę podać nazwisko w zadowalającej Pana formie”. A to szczegóły ostatniej rezerwacji lotniczej, które mi przysłał: Państwa specjalne życzenia Specjalny posiłek – – Sir Czarujący Jeffrey Forrest Pani Gderliwa Judith Forrest Wybrane miejsce 12J 12K Zapytałam, czy to rozsądne, by etykietować w ten sposób siebie i moją mamę, na co odpowiedział, jakby to się stało poza jego kontrolą: 11 „Wedle nowych krajowych przepisów bezpieczeństwa nazwiska na biletach muszą być kombinacją ich zapisu w paszporcie i przypuszczalnego wyglądu pasażera przy odprawie”. Lubię myśleć, że moi rodzice to dwójka uzupełniających się wzajemnie ekscentryków, dwa idealnie przylegające puzzle neurozy. Tego właśnie zawsze pragnęłam dla siebie. Mam jedną siostrę, Lisę, trzy lata młodszą. W dzieciństwie miała zmyślonego przyjaciela, którego nazywała Poofita Kim. Jej wyimaginowany przyjaciel, jak objaśniała rysunkami, uciekał przed karą za utopienie sześciorga dzieci. Lisa, wówczas pięciolatka, go ukrywała. W tym samym mniej więcej czasie napisała list do Margaret Thatcher: Droga Margaret Thatcher! Dlaczego jest pani taka wstrętna? Diabeł nie jest taki wstrętny. Proszę przyjść na herbatę, w sobotę o czwartej, porozmawiać o pani wstręt-ności. Proszę być w kapeluszu. Wylewałam colę na pianino Lisy i wypruwałam wnętrzności z jej pluszowej foczki, przytulanki do spania, która potem wyglądała jak flak. Przez całe dzieciństwo Lisa prowadziła sekretny dziennik moich występków: 12 3 grudnia 1987 – Emma ciągnęła mnie za włosy. 14 marca 1988 – Emma wylała colę na moje pianino. 1 września 1988 – Kiedy mama była odwrócona, Emma gapiła się na mnie dziwnymi oczami, a potem się wyparła, że gapiła się na mnie dziwnymi oczami. Ona miała tego samego chłopaka przez dwanaście lat. Ja nie. Lisa dała mi Żółtą tapetę Charlotte Perkins-Gilman i uszyła mi majtki z podobizną Jona Stewarta. Kocham ją do szaleństwa – chyba że mama postawi stopę w pokoju i wtedy się nie znosimy. Moja babcia ma dziewięćdziesiąt lat i ostatnio nabyła akcentu jidysz, który się wkrada, gdy jest zmęczona albo podchmielona. Poza tym mówi jak Prunella Scales z Hotelu Zacisze, tyle że z przekleństwami. Któregoś roku, podczas Wimbledonu, powiedziałam, że według mnie Steffi Graf jest atrakcyjna, na co z wrzaskiem moja babcia: „To paskudna dziwka!”. Na jej liście wrogów jest też Lauren Bacall, choć tło pozostaje niejasne. Może dlatego, że moja rodzina jest, jaka jest, trochę to trwało, zanim sobie uświadomiłam – lądując na Manhattanie w wieku dwudziestu dwóch lat, 13 na kontrakcie z „Guardianem” i tuż przed wydaniem swojej pierwszej powieści – że moje dziwactwa przekroczyły granice ekscentryzmu, wylały się poza ciepłe wody osobliwości na te zimne, głębokie obszary oceanu, gdzie ludzie tracą życie. Oni byli w Anglii. Nie wiedzieli, że cięłam swoje ciało brzytwą – ramiona, nogi, brzuch – i nie wiedzieli, że się obżerałam i przeczyszczałam sześć, siedem, osiem razy dziennie. Nawet w najgorszych okresach, wiedząc, jak bardzo mnie kochają, nie miałam odwagi im powiedzieć. Bałam się, że zechcą mnie wyrwać z Nowego Jorku, którego własna ekscentryczność przynosiła porywy radości, jaką wciąż czułam. Kiedyś, gdy szłam Aleją B z moją przyjaciółką Angelą Boatwright, chłopiec przejeżdżający obok nas na rowerze, ośmio-, może dziewięcioletni, powiedział: „Wyjebię wam tyłki!”. Wyrzekł to dobitnie, z dumą, jak mężczyzna znający etykę pracy. Później tego samego dnia usłyszałam najwytworniejszą zaczepkę w życiu, kiedy jakiś robotnik budowlany wrzasnął: „Rany, dziewczyno! Zabrałbym cię do kina!”. Byłam niewiarygodnie samotna. Wyobraziłam sobie, że przyjmuję zaproszenie robotnika budowlanego i idziemy razem do kina, kładę mu głowę na ramieniu, a on w pisk: ”Łe! Odczep się ode mnie! Powiedziałem, że chcę cię zabrać do kina! Nie mówiłem, że możesz mnie dotykać!” 14 Owszem, miałam wtedy chłopaka – Złego Chłopaka – i on był wielką częścią samotności. Patrząc wstecz, nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle ze mną był. Wysoko cenił moje piersi. I… na tym koniec, przypuszczam. Były wysokie. Nie chciał poznać moich rodziców. („Nie przepadam za rodzicami”). Również na jego liście awersji: 1. Ciasto 2. Poezja Naprawdę lubię te rzeczy. A nawet jestem całkiem dobra w ich robieniu. Jedyne, co mogę powiedzieć: byłam nowa w tym mieście. Prawie nikogo nie znałam. On był wysoki i przystojny i miał wszystkie własne zęby. Po raz pierwszy poszłam do doktora R. w 2000 roku, dobrym roku na to, żeby odwrócić bieg własnego życia. Pojechałam szóstką z ostrego dyżuru, gdzie spędziłam całą noc. Stałam się tak otępiała, w tym swoim życiu, że seks był nieodczuwalny, chyba że sprawiał ból, i wtedy jak przez mgłę zauważałam, że to ja jestem w łóżku. Mimo cięcia się i bulimii, w robieniu sobie krzywdy nie byłam dość szybka, więc chłopak pomagał. Tamtej nocy posunął się za daleko. Choć wagon metra wypełniał gwar szkolnej dzieciarni, miałam uczucie, że jestem w łodzi ratunkowej 15 na pełnym morzu. W poczekalni doktora R., przeglądając starego „New Yorkera”, czułam, że wciąż sączy się krew. Czerwień plamiąca moją bawełnianą bieliznę podsunęła mi obraz człowieka wykrwawiającego się na śmierć w śnieżnej zadymce, i tak zaczęłam się czuć. W „New Yorkerze” był dowcip rysunkowy pozbawiony sensu. Spowodował, że w stanie, w jakim byłam, poczułam się tak samotna, tak zagubiona i rozbita, że zaczęłam płakać. I taką zastał mnie doktor R., pokrwawioną i szlochającą, w końcu gotową poddać się zaleceniu, jakie dostałam wiele miesięcy wcześniej. Otwierający drzwi doktor R., jak salonowa debiutantka ukazująca się na szczycie schodów, był szczupłym, łysiejącym mężczyzną w golfie włożonym w sztruksowe spodnie z wysokim stanem, co częściowo tłumaczy, dlaczego byłam tak zaskoczona, gdy jego żona Barbara powiedziała mi, że umarł, mając tylko pięćdziesiąt trzy lata. Jego mądrość i fason spodni: jedno i drugie sprawiało, że wydawał się dużo starszy. Obiegłam wzrokiem gabinet. Książka jego autorstwa o nałogu kokainowym. Trzy lampy Tiffany’ego. I oprawione zdjęcie jego dwóch małych synów (Andy’ego i Sama, dopiero z księgi kondolencyjnej poznałam ich imiona). Wyjście na podwórze (latem otwarte, chyba że był za duży hałas ze szkoły po 16 drugiej stronie ulicy). Najlepszą rzeczą w pokoju było dzieło sztuki: drewniana gablota z farmaceutykami z przełomu wieków, z arszenikiem włącznie. Doktor R. usadowił się w fotelu obrotowym, jak moszczący się na kanapie kot. – Płakałaś – powiedział. – Miałam długą podróż metrem – odparłam, przypisując winę za moje łzy szóstce, która nigdy nie wyrządziła mi nic złego, poza tym że wjeżdżała na peron, śmierdząc McDonald’sem. Metro numer sześć jest też nazywane Linią Alei Lexington i dziennie przewozi milion trzysta tysięcy pasażerów. To jedyna na Manhattanie bezpośrednia linia przez Upper East Side, biegnąca z centrum Brooklynu przez dolny Manhattan i dalej na północ do Sto Dwudziestej Piątej Ulicy we wschodnim Harlemie. Została otwarta 27 października 1904 roku, i w swoje najczarniejsze dni w drodze do gabinetu doktora R. mówiłam sobie w duchu: „Wiek później, a ta kolejka wciąż jeździ”. Z dwudziestu siedmiu przystanków tylko dwadzieścia trzy są czynne, co w jakiś sposób mi to metro uczłowieczało. Kiedy pociąg gnał, odwracając ślepia, przez zaciemnioną stację przy Osiemnastej Ulicy, wyobrażałam sobie, że przystanek przy Osiemnastej po prostu się wycofał, zbyt wrażliwy, aby żyć. W rzeczywistości nowe dziesięciowagonowe pociągi były za długie na tamten 17 peron. Ale ja we wszystkim widziałam ból i smutek i smakowałam je w ustach jak szlachetne wino. Po śmierci doktora R. dowiedziałam się, że ocalił wielu ludzi. Zabawne uczucie, jakby dorastając, zdać sobie sprawę, że inni też czytali Buszującego w zbożu, nie tylko ja. Wiedziałam, że prowadził program dla uzależnionych od kokainy w Szpitalu Uniwersyteckim Columbia Presbyterian. Po jego śmierci dowiedziałam się, że założył też przełomowy program terapeutyczny dla strażaków z jedenastego września. We wpisach do księgi kondolencyjnej „New York Timesa” większość pacjentów zaświadcza: „Uratował mi życie”. Przez osiem lat, kiedy byłam jego pacjentką, doktor R. przychodził na moje spotkania autorskie, chociaż relacja pacjent–lekarz sprawiała, że nie mogliśmy rozmawiać. Tak czy inaczej, rozglądałam się po twarzach i zawsze go widziałam. Niedawno wdowa po nim napisała mi w liście, że doktor był bardzo dumny z moich osiągnięć i że zajmowałam szczególne miejsce w jego sercu. Możliwe, że innym pacjentom wysyłała listy mówiące coś innego: „Mój mąż bardzo pani nie lubił. Strasznie go pani nudziła podczas waszych sesji, głównie dlatego, że uważał panią za przypadek beznadziejny. PS: Pani książka to chłam”. Ale nie sądzę. Wiem, że kupował obrazy pacjenta, który cienko prządł, i wieszał je w swoim ga18 binecie. Znalazłam e-maila z 2005 roku z pytaniem, czy może wynająć mojego uroczego chłopaka surfingowca, o którym wiedział, że daje z siebie wszystko, by wytrwać w trzeźwości, na instruktora surfingu dla córki swego przyjaciela, której sprawi w ten sposób prezent urodzinowy. Był pogodny. Był wiecznym optymistą. O czymkolwiek bym powiedziała, to nigdy, jego zdaniem, nie było aż tak złe, jak sądziłam. „Och, i wtedy zamordowałam jakiegoś włóczęgę. Pchnęłam go nożem dwadzieścia dwa razy”. „Tylko dwadzieścia dwa razy? To mniej niż dwadzieścia trzy”. Ufałam mu bezgranicznie. I lubiłam to, jak mnie postrzegał. Takie proste. Mam matkę, z którą jestem tak blisko, że czasem śnimy te same koszmary. Mówię jej o wszystkim. Mój ojciec jest niezbyt chłonny, gdy idzie o sprawy osobiste wielkiej wagi. Jeden rodzic, który mnie kocha, ale nie słucha, jeden, który mnie kocha, ale słucha nadgorliwie. Istotą psychiatrii, w zwięzłym ujęciu doktora R., jest obserwator zewnętrzny. Osoba, której możesz zdradzić swoje sekrety, bo nie grozi ci z nią wspólna kolacja. Wydobywając się ze skalistego dna, zaczęłam bywać u doktora R. co tydzień. Potem co drugi tydzień. Potem raz w miesiącu. Wreszcie tylko 19 w razie potrzeby. Dawka leku psychiatrycznego została zmniejszona o połowę. Przeniosłam się do Los Angeles i odtąd odbywaliśmy sesje telefoniczne. Trzy, cztery w roku, zawsze, kiedy zjawiałam się w Nowym Jorku, odwiedzałam jego gabinet. Wtedy w marcu zadzwoniłam, by umówić się na wizytę, wiedząc, że lecę do Nowego Jorku na spotkanie z mężczyzną, z którym widywałam się od kilku miesięcy, a już trudno było wyobrazić sobie czas, kiedy nie byliśmy razem (nazwał siebie moim „Cygańskim Mężem” i mówiłam do niego „CM”). Zamierzałam powiedzieć doktorowi R.: „Jestem zakochana, w kimś dobrym i życzliwym, łagodnym, on też poznał ciemność, ale jakimś cudem jedno dla drugiego staliśmy się światłem. Pan mnie uzdrowił na tyle, że mogę być czyimś światłem!”. Miałam też rozmawiać z nim o ustawieniu leków, zmniejszeniu jeszcze trochę dawki, bo już tak długo czułam się taka spokojna i taka szczęśliwa. Napisałam felieton dla „Guardiana” o wychodzeniu z załamania nerwowego, w którym wychwalałam swego lekarza. Trochę się dziwiłam, że mi nie przysłał e-maila z wiadomością, że widział mój tekst. Ale wiedziałam, że jest bardzo zajęty. Z zaklepanym hotelem i spakowaną bielizną zadzwoniłam, żeby umówić się na sesję, podczas której zamierzałam przekazać mu dobre wieści. Spotkałam 20 Tego Jedynego. („Nie masz nic przeciwko temu, żebym pisała w książce, że jesteś Tym Jedynym?”, pytam CM, pisząc na ganku, podczas gdy on robi na kolację łososia. „Fajnie, jestem za”, odpowiada, „bo to znaczy, że jesteśmy Tymi Dwojgiem”). Odpowiada automatyczna sekretarka doktora R., z nowym powitaniem: Z przyczyn zdrowotnych gabinet jest nieczynny. Ta automatyczna sekretarka nie przyjmuje wiadomości. Nikt z jego pacjentów nie wiedział, że doktor jest chory, nie mówiąc o tym, że ma raka płuc. Krył przed nami prawdę przez osiem miesięcy od otrzymania diagnozy aż do swojej śmierci, przychodząc prosto z chemii na umówione wizyty. Odwoływał sesje, bo „czuł się niewyraźnie”. Po raz ostatni rozmawialiśmy, kiedy zadzwoniłam, by go ostrzec, że, jak to się tyle razy zdarzyło podczas naszej znajomości, mój czek może nie mieć pokrycia (hipermaniacy: kiepscy w obchodzeniu się z pieniędzmi). – Emmo, to nie jest dla mnie powód do zmartwienia – powiedział. Miał przed sobą ze trzy tygodnie życia. Po powrocie z odwiedzin u CM w Nowym Jorku pamiętałam, żeby sprawdzić ustawienie poczty, tak aby czytelnicy mogli do mnie pisać na stronę internetową. 21 21 maja 2008 Emmo, Kiedy wystukałem w Google’u „Księga kondolencyjna doktora R.”, trafiłem na twój artykuł. Duże wrażenie zrobiła na mnie twoja szczerość i klarowność artykułu. Jestem szwagrem doktora R. i nie wiem, czy słyszałaś, że on odszedł dwa tygodnie temu po dziewięciomiesięcznej walce z rakiem. Tak, prawdziwie wielki człowiek i będzie go bardzo brakowało całej rodzinie. Znajdziesz o nim wiele myśli, przeglądając w Google’u „Księgę kondolencyjną doktora R.”. John Crawford Później, tego samego dnia, dostałam e-mail od taty. Nie był w formie trójkąta: Właśnie zadzwoniła mama i przekazała mi smutną wiadomość. Jest mi smutno, bo on był jednym z tych, którzy cię ogromnie wspierali, i wiem, jak bardzo go kochałaś, darzyłaś zaufaniem i polegałaś na nim. Nie wiem, kto pierwszy zauważył, że dobrzy umierają młodo, ale zdaje się, że to coś więcej niż statystyczna anomalia. Po śmierci doktora R. zadzwoniłam na tę automatyczną sekretarkę, która miała nie odbierać 22 wiadomości, zadzwoniłam znowu, i jeszcze raz, i jeszcze raz, jak ktoś, kto otwiera i zamyka lodówkę w poszukiwaniu jedzenia, którego tam nie ma. Jeśli zadzwonię wystarczająco wiele razy, to może on będzie. Dzwoniłam, aż któregoś dnia sekretarka okazała się wyłączona i nie słyszałam niczego prócz własnego oddechu. 5 czerwca 2008 Piszę te słowa z wielkim żalem. Doktor R. wyratował mojego syna z bardzo ciężkiego uzależnienia od narkotyków. Ocalił mu życie i zwrócił go nam. Od tamtej pory, przez minione dwanaście lat, nie było tygodnia, żeby się nie widzieli albo nie rozmawiali przez telefon, jeśli mój syn był poza krajem. Doktor R. stał się jego mentorem, bliskim przyjacielem i trenerem życia. Syn, jak każdy, kto miał szczęście być pod opieką doktora, na wiadomość o jego odejściu najpierw doznał szoku, potem był całkiem zdruzgotany. On wciąż jest zdruzgotany. H (Nowy Jork) 2 Piszę w swoim starym nowojorskim mieszkaniu na siedemnastym piętrze. Z okna widzę szpital, do którego zabrali mnie po tym, jak próbowałam się zabić, kilka tygodni po pierwszej wizycie u doktora R. Przy mnie, podłączonej do monitora za ich plecami, moja mama wręczyła mu list samobójczy, który doktor przeczytał raz i go oddał. – Tak mi przykro – powiedział. – Myślałem, że jest z nią coraz lepiej. To dla mnie ważne, że mój wybawca na samym początku popełnił błąd. To w mojej głowie przydawało mu pokory i człowieczeństwa. Decydując w tamten pierwszy przeklęty dzień, że ustawi mnie na zolofcie i będzie obserwował mój stan, uznał, że nie jestem dla siebie zagrożeniem. Mylił się. Do Szpitala St Vincent’s odwiozła mnie karetka, po tym jak moja współlokatorka znalazła mnie nieprzytomną. Nie od razu mnie zauważyła, bo padłam w otwartą walizkę z ubraniami. Nie wypakowywałam jej przez trzy miesiące. Po płukaniu żołądka jako niedoszła samobójczyni byłam pod ciągłą obserwacją i kiedy chciałam skorzystać z toalety, pijana 24 zakonnica wolontariuszka musiała ze mną wchodzić do kabiny. „Jezus cię kocha!”, trelowała. Wyobrażałam sobie przykutego do sedesu Chrystusa jako podglądacza, z niemytymi włosami i ciężkim oddechem. Kiedy pierwszy raz przyszłam obejrzeć to mieszkanie, widok Empire State Building na tle miasta przywołał moment, kiedy Richard Beymer w zatłoczonej sali po raz pierwszy spostrzega Natalie Wood w West Side Story. Reszta miasta przestała istnieć. Byliśmy tylko my, Empire State sięgający nieba, ja żyjąca ponad stan. Mam tylko metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Patrząc na ten wieżowiec, wyobraziłam sobie, że on mi będzie pomagał zachować bezpieczeństwo; zdejmując za mnie przedmioty z górnych półek, do których nie dosięgałam. Met Life Building stoi, przysadzisty, po prawej, jak Empire State gruby, ale fajny najlepszy kumpel. Widzę też Chrysler Building, szpiczasty i ostry jak obcas szpilki od Louboutina. Wyobrażam sobie ogromną Carrie Bradshaw leżącą na plecach z jednym butem w powietrzu, roniącą ciche, gorące łzy, bo Big uznał, że jest zbyt wymagająca. Niesamowite, że się tu znalazłam i patrzę sobie na ten szpital, widok jak każdy inny, ja żywa przyglądam mu się z zewnątrz. – Nie będziesz ładna dla męża! – utyskiwał tamtego koszmarnego marcowego dnia hinduski 25 pielęgniarz, widząc moje cięcia, gdy zakładał mi w zgięcie łokcia kroplówkę. Mówię o koszmarnym dniu dla tych, którzy mnie kochali, bo dla mnie nie było żadnego koszmaru, wszystko było tak, jak się spodziewałam. Nie mogłam się tego doczekać. To była końcówka gry. Podczas płukania żołądka próbowali się zorientować, czy cięcia na moich ramionach były częścią próby samobójczej. Nie były. Nazbierało się ich przez dni, tygodnie i miesiące. Artystka graffiti powracająca w środku nocy do ulubionego muru. Okaleczałam się regularnie, najczęściej żyletkami, najczęściej na ramionach, czasem na udach, później doszła szyja i twarz, i brzuch (tylko raz, z czuciem). Zaczęłam się ciąć, mając szesnaście lat. – A kiedy zaczęła się bulimia? – spytał doktor R., w wysokich spodniach, na swym skórzanym obrotowym fotelu. Miał okrągłe czoło, jak gdyby jego mózg próbował wyskoczyć i ułożyć się między nami, taki płaszcz pod stopy królowej, żebym łatwiej przebrnęła przez swoje psychiczne bagno. – Zaczęłam w dniu, kiedy wylądowałam w Nowym Jorku. – Nagle zrozumiałaś, że to dobry pomysł? – Tak. Chyba tak. Coś jak z jaskiniowcami, którzy odkryli ogień. Zaśmiał się. Miał cudowny śmiech. 26 A to było zabawne. Przeniosłam się do najwspanialszego miasta na świecie i siedziałam w domu i jadłam ciastka. I wymiotowałam. Żałosna egzystencja, ale nie miałam siły z tym skończyć. Bulimia jest złą bliźniaczką orgazmu. Penetracja, oczywiście, utrata kontroli. To jest la petite mort. – Zdaniem twojej matki – powiedział – przyczyną był Nowy Jork, on to w tobie wywołał. – Jego środkowozachodni płaski akcent sprawiał, że każde zdanie wydawało się twardym faktem. – Tak, no tak, jasne. Ale myślę, że Nowy Jork zrobił to w dobrym sensie. Coś jak średniowieczne zastosowanie pijawek… – Wyciąganie gorączki? Nie było punktu odniesienia, którego by nie chwycił. Muzycznego. Filmowego. Emocjonalnego. – Tak. Czuję niesamowitą wdzięczność dla tego miasta. To zawsze gdzieś było, ten smutek – mając dwanaście lat, potrafiłam siedzieć w nocy i modlić się o śmierć – ale nigdy nie zostało otwarcie wyrażone, dopóki nie przeniosłam się tutaj. Doktor R. obrócił się na fotelu. – Możemy chyba powiedzieć, że to kombinacja samookaleczania i bulimii była mieszanką wybuchową, przez którą doszło do tego wydarzenia. Wydarzenia! Jak wydarzenia towarzyskiego! W jego języku moje czyny stawały się mniej przerażające. 27 Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.