szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Wałkoń
Już nie bawi się w piaskownicy, wyrósł z niego sążnisty chłop. Ale umysł wciąż dziecinny.
Wałęsa się między domami, łazi bez celu po asfaltowych alejkach, rozgląda się bezmyślnie, dwa
kroki w przód, postój, pięć kroków w przeciwną stronę. I tak całymi godzinami. Wyszedł na dwór
najedzony; w domu nie ma co robić, więc wybył. I teraz zabić czas do pory następnego żarcia. Po
czym, nie mając w swoich pieleszach nic do roboty, znowu – jeśli będzie jeszcze widno – wylezie.
Następnego dnia oczom mieszkańców osiedla ukaże się znajomy widok i ze swych okien po raz
tysiączny będą mogli obserwować to bezsensowne szwendanie się wte i wewte; łażenie, gdzie nogi
poniosą. Całkowicie bezużyteczne życie, ciężar dla rodzicieli i dla społeczeństwa.
A przecież można by i takiego osobnika wykorzystać, dać mu zajęcie pożyteczne a zarazem
dopasowane do jego trybu życia i poziomu umysłowego. Zawód: chodzenie z psem. Ściślej: z
psami, ze wszystkimi psiskami i psinami hodowanymi w blokach tego osiedla, z każdą bestią po
kolei. Powiedzmy, że właścicielowi lub właścicielce nie chce się wyjść, woli posiedzieć przed
telewizorem. Więc tylko wyprowadza pupila z klatki schodowej, po czym wręcza smycz
wałkoniowi. Chodząc z psem, do czegoś się wałkoń przydaje. Pożyteczny dla sąsiadów i zarazem
zmniejszający koszty własnego utrzymania, bo ci właściciele psów odpalaliby mu coś niecoś za
jego usługę. Można by to nawet zorganizować, wyznaczyć dyżury. Ba, opracować grafik.
Właściciel czworonoga wiedziałby, że o godzinie 16,35 może liczyć na „pożytecznego wałkonia”;
wiadomo byłoby owemu właścicielowi, że zawsze jest w pogotowiu ktoś, na kogo można zwalić
obowiązek.
Jerzy, z zawodu psycholog, uśmiecha się na ten projekt przeistoczenia próżniactwa w
profesję, projekt, którego oczywiście nie traktowałem zbyt serio.
– Czysta abstrakcja – brzmi komentarz mojego przyjaciela, znawcy dusz. Po czym
zaserwowano mi wykład. Dlaczego ludzie trzymają psy, koty? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza
psychologia ewolucyjna. Zachowały się w nas pierwotne potrzeby, których ośrodkiem jest stara
część mózgu. Tam właśnie, w tych „archaicznych” zakątkach mózgownicy, są ślady zachowań
naszych przodków, którzy trudnili się zbieractwem lub hodowlą. Wyprowadzali zwierzęta na
pastwisko, towarzyszyli im w wędrówce do miejsc zasobnych w paszę. Ten atawizm pasterski
stwarza teraz potrzebę posiadania psa, którego wyprowadza się z domu, by odbyć spacer po
najbliższym terenie. My, wywodzący się z plemion hodujących zwierzaki, wciąż „wychodzimy na
pastwisko”, posłuszni temu, co zakodowane pod sklepieniem naszej czaszki. Toteż jeśli ktoś
obecnie sprawia sobie psa, to nie po to, aby takie spacery zwalić na innego. Nie po to, aby rolę
spacerowicza przekazać znajomkowi, któremu w dodatku trzeba płacić.
– A jednak – podjąłem dyskusję – a jednak widuje się kobiecinę, co drepcze z psem, bo musi.
Widać z jej miny, że to dla niej tylko obowiązek. I o ile pies chciałby spacerować jak najdłużej, to
jego właścicielka – jak najkrócej. Ty, jako opiekun swojej Duni, jesteś bez zarzutu, ale w innych
rodzinach, składających się z członków dwu- i czworonożnych, ci pierwsi, podejrzewam, nierzadko
wykręcają się od czegoś, co traktowane jest przez nich jako „psi obowiązek”, zwalając go na siebie
wzajem, ojciec na syna, brat na siostrę lub odwrotnie. A zresztą to, co napisał Roland Topor, choć w
intencji humorystycznej, zawiera ziarno prawdy. Wymyślił postać usługodawcy, co lokuje się na
ulicy jak straganiarz, lecz żadnego towaru nie sprzedaje; on za opłatą pozwala przechodniowi psa
pogłaskać, pobawić się, pobaraszkować nawet. Jedno głaśnięcie kosztuje pięć sous, dziesięć
1
głaśnięć jednego franka. Handlowa oferta jest adresowana do takich, co lubią zwierzęta, ale są zbyt
leniwi, aby zajmować się karmieniem, sprzątaniem et cetera.
– Są pasterze dobrzy i źli – zakończył polemikę Jerzy.
W polemice, powarkując od czasu do czasu, brała udział Dunia, dorodny okaz z rasy psów
pasterskich. Powarkiwanie nasiliło się, gdym uznawszy, że czas kończyć wizytę, uniósł z fotela
sempiternę. Kiedy po paru krokach znalazłem się w przedpokoju, moje ręce, zamiast zdjąć z
haczyka płaszcz, uniosły się do uszu znękanych szczekaniem.
– Nie lubi mnie? – zapytałem Joannę, żonę Jerzego, która właśnie nadeszła z głębi
mieszkania, by się ze mną pożegnać.
– O, nic podobnego.
Stoimy we trójkę, Joanna, Jerzy i ja, a nieco dalej Dunia – z wlepionym we mnie srogim
spojrzeniem. Dowiaduję się, że zachowanie zwierza jest normalne, ot pies pasterski, co strzeże
pastwiska. Nie tylko wobec mnie bywa wymierzona ta przeplatanka warknięć i szczeknięć. Przy
innych gościach to samo. Nawet gdy syn lub córka opuszcza mieszkanie (mają już domostwa
własne), suka powarkuje także. Nie jest rada, że się stado rozchodzi.
– Przypomina mi się opowiadanie Mrożka.
Zapinając guziki płaszcza streszczam nowelkę:
– Owczarek zaczął obiegać w kółko grupę gości zaproszonych na garden party i toczących
konwersację w ogródku. Nie koniec na tym. Pies zmusił wszystkich, każdego po kolei, do
opuszczenia się na czworaki, po czym kazał im żreć trawę.
Moja poważna mina miała zasugerować, że cytowany przeze mnie fakt jest autentyczny. Ale
Joanna, zapamiętawszy nazwisko autora, wiedziała już, co o tej historyjce sądzić:
– No tak, Mrożek...
2

Podobne dokumenty