więcej - ISP Modzelewski

Transkrypt

więcej - ISP Modzelewski
instytut studiów podatkowych
Czy banki mogły zarobić na "spreadach"
mając franki tylko w sensie księgowym?
Sobota, 7 maja (06:00)
Niektórzy obrońcy interesów banków, którym chwała za determinację i konsekwencję
w swoim działaniu, nagle zmienili front w sprawie tzw. spreadów: już mówią jednym głosem trzeba je zwrócić frankowiczom i jest to już w pełni zasadne oraz - co najważniejsze - nie
zagrozi już "stabilności systemu bankowego".
Czy banki mogły zarobić na „spreadach”
mając franki tylko w sensie księgowym?
Prof. Witold Modzelewski/Newseria Biznes
Kwota wynikających z tego tytułu korzyści kredytodawców, którzy co miesiąc ponoć
przekształcają się w gigantyczny kantor sprzedając kredytobiorcom z zyskiem (owe "spready")
gigantyczne kwoty walut, wynosi już nawet kilkanaście miliardów złotych. I zwrot tej kwoty jest
już niegroźny dla ich zysków, choć one wynoszą właśnie... kilkanaście miliardów złotych. Cuda
jakieś, daj Bóg dzieją się na naszej ziemi, ale przecież nie będziemy z tego powodu narzekać.
Wręcz odwrotnie, będziemy się cieszyć i dziękować Bogu za jego Dzieło.
Jako niedowiarek postarałem się (oczywiście nieudolnie, bo na bankach znają się tylko
bankierzy i banksterzy) wyjaśnić, skąd ten przypływ dobroci w stosunku do frankowiczów, którzy
w swoich niecnych działaniach zagrażają dobremu samopoczuciu całości sektora finansowego.
A kto godzi w jego zdrowe fundamenty, musi spotkać się ze skutecznym, europejskim odporem.
W moich naiwnych dociekaniach wyszło mi, że przyczyna owej dobroci jest dość prosta: banki
co miesiąc sprzedają frankowiczom coś, czego nie mają, w dodatku z dużym, sięgającym 10
proc. zyskiem.
Materia³y prasowe
instytut studiów podatkowych
Traf chce, że kurs franka na przełomie każdego miesiąca zyskuje (potem spada), a banki,
w swojej nieograniczonej dobroci, jakoby sprzedają z zyskiem franki każdemu będącemu
w potrzebie kredytobiorcy, aby mógł uczciwie spłacić w złotówkach swoje zobowiązanie i nie
chodzić do cinkciarzy, choć oni sprzedają je dużo taniej. W banku jest drożej, bo za wygodę
trzeba płacić, aby nie marznąć na wietrze. Jak mi opowiedział jeden zdesperowany frankowicz,
w jego przypadku jest tak: zdejmują mu z konta co miesiąc rosnącą wciąż kwotę, która wcale
nie jest "spłatą kredytu", lecz zapłatą za kupione dla niego franki, które od razu zabiera bank
i zmniejszają one jego zadłużenie. Mówią mu nawet co miesiąc, ile tych franków będą kupować,
a za fatygę biorą prowizję, którą nazywają "spreadem".
Fatyga jest duża, więc prowizja też musi być wysoka. Czyli banki muszą tego dnia sprzedać ileś
tam żywych pieniędzy, co prawda nikt ich na oczy nie widzi, choć przynajmniej na ich
rachunkach dewizowych powinny one być. Problem w tym, że dociekliwi naiwniacy
podejrzewają, że banki pobierając z konta kredytobiorcy pieniądze wprowadzały ich w błąd, bo
nie sprzedają żadnych pieniędzy: aby coś sprzedać, trzeba to najpierw mieć. Aby tego rodzaju
transakcja była legalna, w dodatku przynosząca tak wysokie zyski, na rachunkach banków
musiałyby pojawić się choć przez chwilę prawdziwe waluty, bo żaden kredytobiorca nie uprawnił
bank do zakupu czegoś innego niż franki. Pytanie, po co były one potrzebne kredytobiorcy,
skoro nie musi nimi spłacać swoich długów, które też nie były zaciągnięte w tej walucie? Już
dawno publicznie przyznano, że banki udzielając tych kredytów miały franki, ale tylko "w sensie
księgowym", czyli ich zdaniem można coś mieć naprawdę, albo mieć tylko na papierze. Racja,
tak mówi każdy, u którego wykryto manko: w papierach jest, w magazynie nie ma. Za to szef
sklepu kiedyś szedł nawet do pierdla, ale do banków, przynajmniej zdaniem prawdziwych
znawców rzeczy, tego rodzaju rozumowania się nie stosuje. Prawdopodobnie również gdy co
miesiąc banki sprzedają kredytobiorcy owe franki też mają je tylko "w sensie księgowym", czyli
ich nie mają. W dodatku zarabiają na tym krocie.
Czy w związku z tym nie może przyjść do głowy (oczywiście naiwnej) takie oto podejrzenie, że
kredytodawca świadomie, w celu uzyskania korzyści, wprowadza w błąd twierdząc, że
sprzedaje im jakieś waluty, który nie ma i nie było? Gdy tak ktoś z konta prawdziwego znawcy
tej problematyki np. prezesa jakiegoś "zachodniego" banku wziął pieniądze na zakup kartofli czy
buraków, których ów zbywca nie miał i nie zamierzał mieć, usłyszeliśmy jednoznaczną ocenę,
że to szwindel i nikt nie przyjąłby wyjaśnień, że sprzedając owe buraki wystarczy je mieć "w
sensie księgowym".
Może nie będąc bankierem ani banksterem zapewne się mylę, bo - jak mnie zapewniono banki mogą robić to, czego innym nie wolno. Takie mamy prawo. Sądzę jednak, że Kodeks
Materia³y prasowe
instytut studiów podatkowych
karny, a zwłaszcza art. 286 o oszustwie, obowiązuje również w instytucjach finansowych, ale
zapewne się po raz kolejny mylę. Każdą krytykę przyjmuję z należną pokorą, zwłaszcza od
bardziej wtajemniczonych, a niedawno z ust jednego z wiceprezesów organizacji działającej
pod nazwą Związek Banków Polskich dowiedziałem się, że jakieś tam prawo bankowe to nie
ma (dla banków) żadnego znaczenia, bo udzielając kredytów obowiązuje tu tylko Kodeks
cywilny i "Profesor Modzelewski o tym dobrze wie". Niestety nie wiedziałem i dalej nie wiem, bo
choć się zapewne mylę, banki obowiązuje polskie prawo publiczne, w tym prawo bankowe,
a ono nie zezwalało na udzielanie kredytów w złotych, które denominowały lub indeksowały
dług do waluty obcej. Dopiero w 2011 roku zmieniono te przepisy, mimo że od ponad pięciu lat
(może dłużej) banki udzielały takich kredytów. W dodatku przepisom tym nadano moc
wsteczną. Mam w związku z tym pytanie do nieprzejednanych obrońców naszej Konstytucji: czy
można uchwalać ustawy, które mają moc wsteczną "legalizujące" działania dotychczas
nielegalne? Czy w ten sposób można cokolwiek w świetle Konstytucji RP zalegalizować? Co na
ten temat "sparaliżowany przez PiS" Trybunał Konstytucyjny, który wtedy gdy rządzili
liberałowie nie był ani trochę sparaliżowany? Może aby uwiarygodnić się w oczach zwykłych
obywateli zbadałby zgodność z Konstytucją tamtej nowelizacji prawa bankowego, której nadano
moc wsteczną? Było to oczywiście w interesie banków (ponoć one napisały tę ustawę), ale czy
również kredytobiorców? Przecież zastosowanie klauzul denominacyjnych i indeksacyjnych
było przedtem niedopuszczalne. Wiem, że po raz kolejny zbłądziłem na manowce, bo
sprzeczność przepisów z Konstytucją ma znaczenie, gdy godzi w interesy WAŻNYCH
I MOŻNYCH. A chamstwo niech się nie ciska, bo nie dla psa kiełbasa, chyba że z hipermarketu
(z niesprzedanych zapasów), ale nie ryzykujmy zdrowiem zwierząt, bo przecież to czyn
zabroniony.
Mam więc uniżoną prośbę do właściwych organów (nie do firm ankietowych): niech ktoś
sprawdzi, jak w rzeczywistości wyglądała (i wygląda) sprzedaż z zyskiem ("spreadem") walut
przez banki na rzecz kredytobiorców? Czy tu wszystko - jak zapewniają prawdziwi znawcy
rzeczy - było lege artis? Czy można zarabiać na sprzedaży walut, których się nie ma? Bo jeśli
tak, to nic a nic nie trzeba nikomu zwracać i kilkanaście miliardów zostanie w tej lepszej, bo
"zachodniej" kieszeni.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych
http://biznes.interia.pl/szukaj/news/czy-banki-mogly-zarobic-na-spreadach-majac-franki-tylko-w,2326114
Materia³y prasowe