Z języka hiszpańskiego przełożyła Ewa Morycińska

Transkrypt

Z języka hiszpańskiego przełożyła Ewa Morycińska
fragment
Z języka hiszpańskiego przełożyła
Ewa Morycińska-Dzius
Podziękowania
Ta książka przybiła wreszcie do portu, przede wszystkim dzięki współpracy niezliczonej ilości osób w co najmniej dwudziestu krajach.
Pragniemy przekazać najszczersze wyrazy podziękowań niemal czterystu osobom, z którymi przeprowadziliśmy wywiady
podczas pracy nad tą książką. Wszyscy ci ludzie zgodzili się bezinteresownie podzielić z nami swoją wiedzą i doświadczeniem. To
dzięki ich współpracy mogliśmy opisać, w jaki sposób Chiny stają się światową potęgą – i jakie ten proces ma konsekwencje dla
reszty świata. Ze względu na ograniczoną ilość miejsca w książce
nie jesteśmy w stanie ich wymienić z nazwiska, ale niech te kilka linijek będzie podziękowaniem dla wszystkich razem i każdego
z osobna za ich wkład i ofiarność – począwszy od biskupów watykańskich aż do polujących na foki myśliwych z Grenlandii.
Jesteśmy też wdzięczni wszystkim ekspertom, fachowcom,
uczonym, analitykom, dziennikarzom i przyjaciołom, którzy przejrzeli poszczególne rozdziały i poprawili je. Dzięki ich pomocy zdołaliśmy uniknąć wielu błędów, dopracować szereg pojęć i nadać im
odpowiednie znaczenie. Za każdy błąd, przeoczenie czy niedokładność, których nie zdołaliśmy wyeliminować, odpowiedzialność ponosimy oczywiście tylko my, autorzy.
Pragniemy ponadto podziękować naszym rodzinom za ich
nieskończoną cierpliwość i wsparcie. Z uwagi na cały ten długi
czas, z którego ich – nie da się ukryć – po prostu okradliśmy, ta
książka jest w pewien sposób również ich dziełem.
7
I na koniec chcemy także gorąco podziękować naszej agencji
literackiej oraz wydawnictwu za zaufanie, dzięki któremu od 2011
roku możemy publikować naszą trylogię na temat Chin.
Wprowadzenie
CHINY WKRACZAJĄ NA ZACHÓD
Kiedy w 2011 roku samolot linii Air Berlin wystartował z lotniska
w Windhoek, stolicy Namibii, by się skierować na północ, nad subsaharyjskie równiny, ostatecznie zamknęliśmy nasze trwające dwa
i pół roku śledztwo. Odwiedziliśmy 25 krajów, aby zbadać wpływ
Chin na kraje rozwijające się. Nasz projekt zakończył się wiele
miesięcy później wydaniem książki Podbój świata po chińsku. Ale
czekała nas jeszcze kolejna praca, dalsze śledztwo. Gdy siedzieliśmy na pokładzie tego samolotu, wiozącego głównie niemieckich
turystów, nie spodziewaliśmy się, że rozpoczniemy je tak prędko.
Jednak już niecały rok później byliśmy ponownie w drodze, by
osobiście obserwować tę drugą fazę internacjonalizacji Chin: ich
wejście w świat Zachodu.
Wtedy właśnie stało się jasne, że rola Chin w świecie, a dokładnie w krajach Zachodu, uległa zasadniczej zmianie. Wyruszyliśmy zatem w nową dziennikarską podróż dookoła świata z takim
samym entuzjazmem, wiedząc, że podejmujemy się zbadania jednego z najbardziej znamiennych globalnych zjawisk nowego stulecia. Nowe śledztwo zawiodło nas do co najmniej piętnastu krajów
Europy i Ameryki Północnej, w których Chiny są w coraz większym
stopniu obecne.
Oczywiście, tym razem już nie trzeba było nawiązywać jak
najlepszych stosunków z rządem sudańskim, żeby móc się dostać
9
do zapory Merowe na Nilu – największego hydroprojektu Chin
w Afryce, ani dokonywać niezwykłych wolt, by dotrzeć do stanu
Kaczin w Birmie, gdzie chińscy przedsiębiorcy monopolizują handel jadeitem. Nie musieliśmy też już ryzykować życia na niebezpiecznych szlakach Demokratycznej Republiki Konga ani postępować wbrew logice na pustyni Turkmenistanu, gdzie Chińczycy
eksploatują złoża gazu ziemnego.
A jednak ta nowa przygoda była równie fascynująca. Chodziło
o opracowanie pewnego rodzaju kroniki tego, w jaki sposób Chiny wkradają się w świat krajów wysoko rozwiniętych, co zresztą
przynosiło nam wiele wyzwań. Na przykład logistycznych w takich
sytuacjach jak ta, kiedy utknęliśmy na Grenlandii z powodu złej
pogody i cierpieliśmy z powodu warunków meteorologicznych
na pokładach maleńkich samolocików czy helikopterów, podczas
lotów poprzez praktycznie dziewicze tereny, na których się zbiegają globalne ocieplenie i chiński apetyt na surowce. Albo kiedy
prowadziliśmy samochód po pokrytych lodem szosach pośród rezerwatów Indian w Kanadzie, dokąd pojechaliśmy, by wysłuchać
głosów ich mieszkańców, sprzeciwiających się budowie rurociągu
naftowego przez Pacyfik, gdyż zagraża on stylowi ich życia, a także
przyszłości Ziemi! Zresztą to wyzwanie było nie tylko logistyczne.
Ponownie zaczęliśmy błądzić po omacku, kiedy się staraliśmy
w naszych dochodzeniach dotrzeć do sedna. Szczególnie trudne
było podążanie drogą chińskiego cyberszpiegostwa, które się stało
poważnym problemem dla Stanów Zjednoczonych i innych krajów, do „sprawy Snowdena” włącznie. Pragnienie zrozumienia,
co się kryje za światem hakerów i w jaki sposób oni atakują, zawiodło nas do Moskwy, Amsterdamu i Bangkoku; chęć spotkania
oko w oko z osobami będącymi wiarygodnymi źródłami informacji
powiązanymi z agencjami wywiadu Stanów Zjednoczonych i przemysłem technologicznym wymagała od nas lotów do Waszyngtonu
i San Francisco, gdzie niewielka grupa wysoko postawionych menedżerów przyjęła nas na konferencji słowami: „Witajcie w klubie
firm szpiegowanych przez Chiny!”, po czym z największą uprzej10
mością odmówiła nam udzielenia wywiadu, by nie zagrozić swojej
pozycji na chińskim rynku.
Dotarcie do wiarygodnych i chętnych do rozmowy źródeł stało
się także prawdziwą odyseją w Watykanie, gdzie się zetknęliśmy
z dylematem, jaki w związku z Chinami ma Kościół katolicki – od
lat podzielony na tych, którzy popierają nawiązanie stosunków
dyplomatycznych przez Państwo Watykańskie z Pekinem, i tych,
którzy są temu przeciwni. Żeby dotrzeć do kluczowych postaci
w Rzymie, trzeba było przejść przez filtr Hongkongu; zdobycie ich
zaufania w obu miastach wymagało od nas miesięcy pracy, w końcu jednak otworzyły się przed nami bramy Stolicy Apostolskiej
i jej pasjonującego, pełnego tajemnic świata. Równie dużo wysiłku wymagały próby rozszyfrowania, w jaki sposób są obmyślane
giełdowe oszustwa firm chińskich na Wall Street, które spowodowały wśród inwestorów miliardy dolarów strat i doprowadziły Chiny oraz Stany Zjednoczone do konfliktu dyplomatycznego, który
zresztą trwa do dziś.
Nasza podróż dookoła świata od Kanady po Cypr objęła też takie kraje, w których chińskie elity starają się za wszelką cenę zyskać
prawo stałego pobytu, będące dla nich „wyjściem awaryjnym”, pozwalającym na ucieczkę z Chin w razie, gdyby grunt zaczął im się
palić pod nogami. Pójście śladem pieniędzy tych milionerów sprawiło, że musieliśmy się zanurzyć w zagmatwanym świecie rajów
podatkowych, gdzie wyżej wymienione elity chronią swoje fortuny, których początki nie zawsze są jasne ani legalne; skończyło się
to dla nas przy stołach do gry w kasynach fascynującej enklawy,
Makau, miejscu luksusu i nadużyć, w dodatku prawdziwej mekce
prania brudnych pieniędzy.
Co odkryliśmy podczas tych wszystkich podróży? Przede
wszystkim to, że Chiny doskonale wykorzystały czynnik kryzysu
– co jest zresztą podstawowym zagadnieniem w całej naszej książce – i że właśnie to pozwoliło Pekinowi dostać się na zachodnie
rynki o wiele wcześniej, niż przewidywał. Nie tylko dlatego, że
świat od 2008 roku bardzo się zmienił, przede wszystkim dlatego
11
(i głównie to skłoniło nas do napisania tej książki), że Chiny powodują dualizm na całym Zachodzie. Bo jak się przeciwstawić krajowi o autorytarnym reżimie, który równocześnie posiada większy
potencjał finansowy niż wszystkie inne państwa świata, a przy tym
oferuje najlepszy rynek wzrostu na przyszłość? Wybór pomiędzy
niebezpieczeństwem poniesienia klęski a nowymi możliwościami,
czyli wei ji, co po chińsku oznacza „kryzys” – ustawia Zachód na
straconej pozycji.
Wzrost potęgi azjatyckiego giganta od ponad sześciu lat,
czyli od wybuchu kryzysu światowego, jest po prostu nadzwyczajny. Jego inwestycje i nabytki są wszelkiego rodzaju: od aktywów w sektorach strategicznych i przejmowania ogromnych
długów państw, niemal już tonących, aż do zakupu technologii
o wysokiej wartości dodanej, czy też zagrożonych bankructwem
zachodnich firm. Oczywiście nie wszystko polegało na wykorzystywaniu okazji właściwych kryzysowi; w wielu wypadkach Chiny
płaciły wysokie sumy za możliwość dostania się na rynki zachodnie i budowania podstaw tego, co prawdopodobnie niebawem
zobaczymy na własne oczy: największej przemysłowej potęgi na
świecie.
W krajach rozwijających się strategia Pekinu, prowadzona
od około piętnastu lat, polega przede wszystkim na zapewnieniu
sobie na przyszłość dostaw surowców, a ponadto na budowie i finansowaniu miejscowej infrastruktury, Zachód z kolei stanowi
dla Pekinu świetną okazję, by wprowadził swoje firmy do światowej gry. A przy tym żeby Chiny dostały się już ostatecznie do
ekskluzywnej grupy państw, które dzięki swoim wpływom politycznym, potędze gospodarczej i możliwościom militarnym pociągają za sznurki, czyli mają bezpośredni wpływ na losy świata.
Tym samym Chiny przypuszczają szturm za pomocą rozmaitych
sposobów, takich jak: wielomilionowe nakłady finansowe na firmy energetyczne lub kopalnie w Kanadzie czy Australii, kontrolowanie najważniejszego portu we wschodniej części Morza Śródziemnego, a wreszcie kupowanie niemieckich małych i średnich
12
przedsiębiorstw, dzięki wysokiej technologii znajdujących się
w światowej czołówce na niszowych rynkach. Chiny zawarły już
umowy na inwestycje w sektorach energetycznych Portugalii
i Włoch, jak również wykupiły 49,9% kapitału portu lotniczego
w Tuluzie, najważniejszego w południowej Francji, co niewątpliwie stanowi przykład chińskich aspiracji, aby zaistnieć w europejskich sektorach strategicznych.
Nie koniec na tym. Taki sam kapitał zainwestowały Chiny
w wykupienie mających kłopoty finansowe lub wręcz bankrutujących europejskich producentów samochodów. Udało im się
nawet znaleźć dla siebie miejsce w tak delikatnym sektorze, jakim jest produkcja satelitów, dzięki zainwestowaniu, jak dotąd
wyłącznie pieniędzy, we francuską firmę Eutelsat. Obecnie Chiny bardzo poważnie planują wejście do – równie strategicznego
– sektora żywności, czego dowodem jest wykupienie pewnego
„giganta mięsnego” w Stanach Zjednoczonych. Wymienione inwestycje w większości mają charakter państwowy, ale są także
inwestycje prywatne – szybko się bogacąca elita chińska wykupuje nieruchomości, jedne z najdroższych na świecie, poczynając
od projektów w Nowym Jorku czy Miami aż do hoteli w Londynie; chińscy miliarderzy zakupili też winnice w najbardziej ekskluzywnym regionie produkcji win francuskich, Burgundii, a to
tylko niektóre przedsięwzięcia. Wszystko to omówimy szerzej
w dalszej części tej książki.
Miejscem, w którym najprawdopodobniej najbardziej się odczuwa tę falę inwestycji, jest Europa. Deutsche Bank podaje, że
w 2010 roku bezpośrednie zagraniczne inwestycje Chin na Starym
Kontynencie wyniosły około 6,1 miliarda euro, ale pod koniec 2012
roku liczba ta wzrosła do 27 miliardów, a zatem kilkakrotnie. Według The Heritage Foundation inwestycje Chin w ciągu ostatniego
dziesięciolecia w Zjednoczonym Królestwie, Francji, Niemczech,
Grecji, Włoszech, Portugalii i Hiszpanii przekroczyły ogólną kwotę 50 miliardów dolarów. Wymienione liczby są jeszcze skromne,
zwłaszcza w porównaniu z tym, co kraje zachodnie do dziś zainwe13
stowały w Chinach. Trzeba jednak podkreślić charakter i potencjał
tych inwestycji, biorąc pod uwagę możliwości finansowe kraju,
który w pierwszych miesiącach 2015 roku dysponował rezerwami dewizowymi w wysokości 3,8 biliona dolarów. Plany Chin na
przyszłość są w związku z tym bardzo ambitne: na przykład starają
się one włączyć w budowę elektrowni jądrowych w Zjednoczonym
Królestwie, a także uczestniczyć w budowie kopalń metali ziem
rzadkich na Grenlandii – by wspomnieć tylko o tych dwóch projektach, które będą omówione.
Dla kraju, który dosłownie przed kilkudziesięciu laty był jedną wielką wytwórnią zabawek, tanich ciuchów i urządzeń elektrycznych niewielkiej wartości, taki skok jakościowy jest odzwierciedleniem nadzwyczajnych środków, jakie od tamtych czasów
zgromadzili Chińczycy. Według The Heritage Foundation Chiny
od początku 2005 do końca 2014 roku zainwestowały ponad 257
miliardów dolarów w Europie, Ameryce Północnej i Australii. Te
liczby w ciągu najbliższych lat będą nadal wzrastać i – według konsultantki The Rhodium Group – w zakresie zagranicznych inwestycji Chin na całym świecie w 2020 roku osiągną wysokość od
jednego do 2 bilionów dolarów. W tym na inwestycje w Europie
ma przypaść od 250 do 500 miliardów dolarów rocznie.
Napływ chińskiego kapitału ma niewątpliwie pozytywne znaczenie dla Zachodu, przede wszystkim ze względu na możliwość
wzrostu liczby miejsc pracy oraz zastrzyk finansowy dla skarbca
publicznego. Jest to też zastrzyk pieniędzy dla firm, które w przeciwnym wypadku zbankrutowałyby. Takie postrzeganie Chin, jako
kraju nieodzownego dla odrodzenia gospodarczego, czy też w dalszej perspektywie jako wspólnika handlowego, doprowadziło do
tego, że rządy wielu państw gwałtownie zmieniły swoje nastawienie do nich na co najmniej pozytywne. Jedną z konsekwencji tego
scenariusza czasów kryzysu jest fakt, że rządząca w Chinach dyktatura w oczach władz państw zachodnich została uznana za coś
zupełnie normalnego! To jedna z najważniejszych konsekwencji
obecnej koniunktury w Europie.
14
Owo postrzeganie Chin jako kraju opatrznościowego doprowadza zachodnie rządy do odsuwania na dalszy plan dwóch kwestii. Z jednej strony firmy otwierane przez chińskich biznesmenów
są przedsiębiorstwami państwowymi albo ich fundusze pochodzą
po prostu z kasy chińskiego rządu. Należy przez to rozumieć, że
wiele z tych pieniędzy pochodzi od korporacji, które mniej lub
bardziej służą rządowi i partii komunistycznej. Drugim naprawdę ważnym faktem jest to, że politycy, przedsiębiorcy, naukowcy
i inni obserwatorzy nie widzą, albo po prostu nie chcą widzieć
tego, co najistotniejsze: ogromu wpływu, jaki Chiny będą miały na
nasze rządy, kiedy znacząca liczba zachodnich aktywów znajdzie
się w rękach ich państwowych firm. Z drugiej strony powstaje także problem co do zasad wzajemności: podczas gdy chińskie firmy
wchodzą z inwestycjami na Zachód wręcz po czerwonym dywanie,
przedsiębiorstwa zachodnie napotykają za każdym razem coraz
większe przeszkody przy wchodzeniu na rynek chiński.
Nie chodzi tylko o to, że te dwa problemy są na ogół spychane na dalszy plan, ale także o to, że zarówno potencjał rynku chińskiego, jak i wielomilionowe inwestycje chińskie na naszych rynkach mają obecnie nadzwyczajną siłę przyciągania. To
wyjaśnia, dlaczego – ze strachu przed utratą przeczuwanych
okazji – wiele demokratycznych rządów Europy i Ameryki stara
się dodatkowo za wszelką cenę o spełnienie chińskich życzeń
przez wprowadzanie odpowiednich zmian legislacyjnych. Oto
tylko parę przykładów: Grenlandia zmieniła na niekorzyść swoje przepisy dotyczące zatrudnienia, żeby ułatwić wejście na jej
teren chińskich firm i ich pracowników i w ten sposób zrealizować pierwszy wielki projekt budowy kopalni na obrzeżach
Arktyki. Rząd kanadyjski mniej więcej w tym samym czasie
podpisał umowę o inwestycjach, które jak twierdzą ich przeciwnicy, dają Chinom gwarancje, jakich nigdy dotąd nie uzyskał
w Kanadzie żaden międzynarodowy inwestor. Hiszpania tak
zmodyfikowała prawo, aby zamknąć dwie toczące się już sprawy w Sądzie Najwyższym przeciwko wysokim rangą członkom
15
Komunistycznej Partii Chin, tylko dlatego, żeby uniknąć gniewu
Pekinu.
W gruncie rzeczy wobec coraz słabszego autorytetu moralnego Zachodu – przynajmniej w oczach Chińczyków – Chiny wchodzą w ten świat z coraz bardziej arogancką postawą, co w dodatku się przenosi na obszary czysto gospodarcze. Pekin na przykład
zmienił system rozliczeń ze Zjednoczonym Królestwem po tym,
jak premier Wielkiej Brytanii David Cameron odważył się przez
36 minut rozmawiać telefonicznie z Dalajlamą: Chiny wówczas
po prostu zamroziły stosunki dyplomatyczne z Wielką Brytanią
na półtora roku. Podobne represje zastosowano wobec Norwegii,
kiedy w 2010 roku Pokojową Nagrodę Nobla przyznano najsłynniejszemu z chińskich dysydentów, Liu Xiaobo, który wciąż odsiaduje wyrok jedenastu lat więzienia za głoszenie „niesłusznych
poglądów”. W różnych międzynarodowych czy multilateralnych
porozumieniach – od ONZ po Antarktydę – Pekin na najrozmaitsze sposoby odmawia przestrzegania zasad gry, z których ustanowieniem, co podaje jako wytłumaczenie, nie miał nigdy nic
wspólnego.
W tym sensie jednym z wielkich sukcesów rządu chińskiego
było przekonanie elit zachodnich – rządów, firm i urzędów – że nie
można prowadzić negocjacji z Chinami, o ile nie ma korzystnego
klimatu w zakresie instytucjonalnym i dyplomatycznym. Innymi
słowy: obrażanie tego giganta grozi konsekwencjami gospodarczymi w postaci zamrożenia transakcji handlowych i inwestycji.
Co prawda fakty wielokrotnie temu przeczą, ale podczas naszego śledztwa stało się dla nas dostatecznie jasne, jak bardzo rozpowszechnione jest to mniemanie wśród polityków i urzędników
państw Zachodu. Przede wszystkim w Brukseli, gdzie Chiny zręcznie wykorzystują nasze słabości. Gdyby nie to, państwa członkowskie UE byłyby w stanie uzgodnić wspólne stanowisko – jak to się
dzieje w przypadku umów handlowych – które chroniłoby je przed
działaniami Pekinu. To by skutecznie osłabiło chińską strategię
„dziel i rządź”.
16
Pewien członek delegacji Malediwów, który brał udział w słynnym szczycie klimatycznym w Kopenhadze w 2009 roku, opowiedział nam, jak ten mały archipelag na Oceanie Indyjskim postawił
się Pekinowi tuż przed negocjowaniem limitów, po to, żeby uratować szczyt. Gdy delegacje krajów zachodnich na czele z Barackiem Obamą i Angelą Merkel były już w rozpaczy i właściwie miały
ustąpić wobec stanowczych żądań Chin, przez co spotkanie zakończyłoby się fiaskiem, Malediwy – jeden z krajów, które najbardziej
ucierpiały na skutek zmian klimatycznych – złapały byka za rogi
i publicznie przeciwstawiły się Pekinowi, by przeforsować ugodę
i wprowadzenie pewnych nowych tematów. Była to doskonała lekcja, jak należy postępować z azjatyckim gigantem1.
Mimo że Pekin się obraził, jak opowiada nasz rozmówca: „trzy
tygodnie później na Malediwy przyleciał chiński minister spraw
zagranicznych, a po kilku tygodniach to samo zrobił wiceprzewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej. Spytano ich po prostu:
»czego chcecie?«. Tego, że maleńki archipelag Malediwów potrafi
doskonale bronić własnych interesów i wyciągnąć z tego korzyści,
dowodzi fakt, że napływ chińskich turystów po tym wydarzeniu
znacznie się zwiększył. Czy Unia Europejska nie mogłaby więc
postąpić tak samo? Kiedy przebywaliśmy w Chinach w charakterze korespondentów, a także podczas całego śledztwa, zrozumieliśmy, że Pekin bardziej szanuje tego, kto mu się przeciwstawia,
niż grzecznego, układnego rozmówcę, między innymi dlatego, że
uległość jest przez Chińczyków postrzegana jako oznaka słabości.
Jednak, jak widać, być może z powodu połączenia naszych
własnych pilnych potrzeb, pewna doza naiwności i wręcz niesłychanej szczerości działa dokładnie odwrotnie. Zaskakująca była
wypowiedź dyplomaty wysokiego szczebla Europejskiej Służby
Działań Zewnętrznych rezydującego w Chinach, który po tym, jak
Bruksela nie była w stanie bronić swoich interesów z azjatyckim
gigantem, nie miał innego argumentu poza: „A wy co byście zrobili? Czy macie jakąś propozycję, by ich zmusić do spełnienia obietnic? Nie wiemy, jaką mamy obrać strategię”. Inny europejski biu17
rokrata mówił to samo: „Nie mamy już więcej kijów, możemy więc
tylko proponować marchewkę i mieć nadzieję, że to poskutkuje”.
Nic zatem dziwnego, że – nie bez ironii – niektórzy z obserwatorów w odniesieniu do traktatu mówili o kowtow, stosowanym
przez niektórych liderów państw zachodnich wobec przywódców
komunistycznych. Kowtow to rytuał, który w epoce cesarstwa zobowiązywał „barbarzyńskich” przedstawicieli innych krajów do
klękania i poniżania się przed najwyższym władcą. Ustalana była
tym samym hierarchia jako element niezbędny do utrzymywania
stosunków dyplomatycznych i handlowych z Państwem Środka.
Dzisiaj w sytuacji kryzysu i odczuwalnej siły Chin ów rytuał się odrodził, tyle że w stylu XXI wieku. Rytuał ten jest znakiem naszych
czasów.
Tak więc podczas gdy Pekin uważa, że ma dostateczną siłę,
żeby dyktować innym krajom warunki, elity rządowe najbardziej
rozwiniętych państw świata stają wobec ogromnego problemu:
jak daleko doprowadzić stosunki z Chinami, albo raczej jakie znaczenie mają mieć inne czynniki niż handlowe dla ich stosunków
z azjatyckim gigantem.
Z takim problemem spotkał się nawet Watykan – papież Franciszek za jeden z priorytetów uważa skierowanie na właściwą drogę stosunków pomiędzy Stolicą Apostolską a Pekinem, zerwanych
już ponad sześćdziesiąt lat temu. Tej sprawie poświęcamy cały
rozdział, z powodu jej wagi historycznej, a także fascynacji, którą
budzą knowania kardynałów i dyplomacji watykańskiej z chińskimi komunistami. Ta nowa dyplomacja watykańska jasno dowodzi,
na jakie ustępstwa jest gotów Kościół katolicki, by zaistnieć wśród
chińskich wiernych; papież, który jest kluczową postacią w spektaklu zbliżenia pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a kubańskim
reżimem Fidela i Raula Castro, jesienią 2014 roku w Rzymie nie
zawahał się odmówić audiencji Dalajlamie.
Wyjątkiem w tej całej panoramie akceptacji i, jak powiedzieliśmy, normalizacji, są chyba Stany Zjednoczone, gdzie pomimo
ścisłych powiązań ekonomicznych o wiele wyraźniej słychać głosy
18
ostrzegające przed ryzykiem związanym z oczywistą naturą chińskiego reżimu, nieuczciwą konkurencją ich państwowego kapitalizmu czy wprowadzaniem ich technologii. Niewątpliwie właśnie
technologie stanowią najcenniejsze aktywa Stanów Zjednoczonych
gwarantujące im przewagę podczas przyszłej rywalizacji. Alarmujące głosy dochodzą nie tylko ze strony najbardziej radykalnych
grup politycznych, jak sugerują pewne kręgi, ale także od przedstawicieli społeczeństwa amerykańskiego i innych narodowości,
które nawet w większym stopniu przeciwstawiają się obecnej sytuacji i akceptowaniu chińskiej dyktatury. Różnie się przejawiający
opór narasta przeciw wspólnemu wrogowi: docierającym do naszych społeczeństw i na nasze rynki ze swoimi własnymi zasadami,
praktykami i wartościami chińskim korporacjom, które w dodatku
są powiązane z chińskim państwem.
Mówiła nam o tym w kontekście praw człowieka niemiecka
naukowiec Katrin Kinzelbach, autorka studium na temat bezcelowości dialogu na temat praw człowieka pomiędzy Chinami a Unią
Europejską: „Awans autorytarnych Chin rzuca wyzwanie międzynarodowym normom, jak również naszym demokratycznym obyczajom”. Niestety Zachód zapłacił polityczną cenę za możliwości,
które oferują mu gwałtownie ruszające na podbój świata Chiny.
Były to bez wątpienia nasze ustępstwa w dziedzinie praw człowieka. Ponieważ optowaliśmy za zrzeczeniem się tych praw i wybraliśmy cyniczną politykę interesów, czyli „realpolitik”, znajdą się
tacy, którzy nam wytkną, że jesteśmy kompletnymi hipokrytami.
Pierwszym pytaniem, jakie zadaliśmy, było, czy prawa człowieka były dla nas kiedyś naprawdę ważne, czy też służyły jedynie
naszym interesom w rozmowach z Chinami. Pytamy o to, bo nie
tylko zachodni rządzący je poświęcili bez zmrużenia oka, ale też
niemal nikt z przedstawicieli zachodnich społeczeństw nie rozdarł
szat z tego powodu. Z wyjątkiem jak zawsze szlachetnych osób, zazwyczaj w środowisku organizacji pozarządowych, nikt nie naciskał na wymaganie od naszych przywódców bardziej entuzjastycznej obrony zasad, którymi się tak chełpiliśmy – oczywiście nie ro19
bili tego przedsiębiorcy, ani też większość polityków, naukowców
i dziennikarzy. To nas prowadzi do kolejnych jeszcze trudniejszych
pytań: Czy po prostu się sprzedaliśmy za te parszywe pieniądze?
I gdzie się wobec tego podziały te wszystkie wartości, których tak
obiecywaliśmy bronić?
W trakcie naszego śledztwa staraliśmy się rozszyfrować, skąd
się wziął brak zainteresowania Zachodu obroną swobód narodu chińskiego. Doszliśmy wreszcie do wniosku, że stąd, iż prawa
człowieka są, generalnie rzecz ujmując, zupełnie abstrakcyjnym
tematem dla wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy – ze względu na
miejsce zamieszkania lub na zawód – nie stykają się na co dzień
z przejawami niesprawiedliwości i przypadkami stałej przemocy,
w których codzienne życie w Chinach po prostu tonie. Z przypadkami, które są rzeczywiste i straszne. Ale skoro ktoś się z nimi nie
styka, nie może zrozumieć ich prawdziwych rozmiarów i znaczenia, a wówczas są dla niego po prostu nieprawdopodobne.
To wszystko stale się zdarza nie tylko dlatego, że prawa człowieka, zwłaszcza od czasu, kiedy reżim się czuje zagrożony, są pod
rządami Xi Jinpinga coraz mniej przestrzegane. Także dlatego, że
ze strony Pekinu nie widać żadnej propozycji poprawy, odczuwa
się natomiast zdecydowane stopowanie aspiracji Hongkongu, który pragnie utrzymania czysto demokratycznego systemu wyborczego. To pokazuje, że Pekin, który miał możność pójścia drogą,
która z dawnej kolonii brytyjskiej uczyniła jedno z najbogatszych
i cieszących się największą wolnością terytoriów na świecie, nie jest
bynajmniej zainteresowany zmienieniem modelu państwa na bardziej uczestniczące w życiu świata, bardziej wolne, sprawiedliwsze
i uczciwsze. Przesłanie, które się kryje za niedojściem do skutku
porozumienia z Hongkongiem, za tymi dziesiątkami tysięcy manifestantów, którzy w 2014 roku sparaliżowali ruch w samym sercu
metropolii na dwa i pół miesiąca, oznacza, że Chiny wybrały model
władzy autorytarnej.
Ci, którzy zechcą przeczytać tę książkę, znajdą w niej kronikę
wchodzenia tych nowych – i coraz potężniejszych – Chin w resz20
tę świata, a także opis stopniowej zmiany równowagi sił i władzy
na naszej planecie. Podstawowym pytaniem w tym procesie historycznym jest, czy to Chiny się dostosowują do reszty świata, czy też
społeczność międzynarodowa dostosowuje się do Chin. Tym samym, czy reszta państw stara się zmienić Chiny (na lepsze), czy też
się ogranicza do współżycia z nimi. Po naszych doświadczeniach
i badaniach w ponad 40 krajach w ciągu niemal 5 lat nie jesteśmy
optymistami: ani Chiny nie starają się zmienić, ani Zachód nie ma
realnych możliwości, by na nie wywrzeć jakikolwiek wpływ. Chiny
uważają się za głównego aktora na międzynarodowej scenie, trzeba więc teraz uważnie obserwować, co nam przyniesie przyszłość,
skoro pozwoliliśmy złemu dżinowi wydostać się z lampy i nie potrafimy go zmusić, żeby wcisnął się tam z powrotem.
ROZDZIAŁ 1
Bogactwa naturalne
OSTATNIA GRANICA
Niewiele brakowało, by ten akrobatyczny lot zakończył się niepowodzeniem. W godzinę po starcie z Nuuk, stolicy Grenlandii,
samolot musiał zawrócić, ponieważ z powodu złych warunków
pogodowych trzeba było zamknąć lotnisko w Narsarsuaq, na którym planowaliśmy międzylądowanie w drodze na południe tej
największej wyspy świata. A kiedy nareszcie dotarliśmy z powrotem do Nuuk i krążyliśmy nad lotniskiem, burza już się rozpętała
na całego. W związku z tym podchodzenie do lądowania i siadanie stało się dla nas niezapomnianym przeżyciem: na pas podeszliśmy z boku, podskakując, właściwie zdani na łaskę i niełaskę
wściekłych podmuchów wiatru. Pasażerowie w kabinie reagowali
normalnie: najpierw zapadła śmiertelna cisza, potem rozległy się
dzikie wrzaski, wreszcie, po wylądowaniu, brawa.
Zastanawialiśmy się nad tym pojedynkiem z siłami natury,
kiedy 29 godzin później znowu zajęliśmy miejsca na pokładzie samolotu. Był to lot GL-415. Burza bynajmniej nie ucichła. Panorama, która się roztaczała przez okienko maszyny Dash-7, naprawdę budziła przerażenie. Niebo, ciemne i pokryte czarnymi, masywnymi chmurami całkowicie zasłoniło widok lotniska w Nuuk.
Huragan z taką gwałtownością walił deszczem w mały samolocik,
że ten, nawet jeszcze stojąc na ziemi, chwilami omal się nie przewracał. Przy schodkach jakaś para pracowników osłaniała przed
23
wiatrem i deszczem ostatnich pasażerów pragnących się dostać na
pokład.
Kilka chwil później pilot wychodzi z kabiny. Po zapięciu siatki
podtrzymującej ładunek warzyw i inne bagaże zajmujące przednie
rzędy zwraca się do dwudziestki pasażerów: „Wiatr wieje z prędkością 40 węzłów, ale nie ma powodów do niepokoju, bo ten samolot wytrzymuje 50. Mogą państwo być spokojni, tyle że w ciągu
pierwszych 15 minut lotu może solidnie kołysać”. Mówi najpierw
po grenlandzku, a następnie – przez wzgląd na jedynych dwóch
cudzoziemców w kabinie – po angielsku.
Po chwili słyszymy huk silników Dash-7. I zanim jeszcze przełkniemy ślinę, mały samolocik już się wznosi ponad chmury. Turbulencje zostawiamy za sobą.
Dla pilotów Air Greenland latanie w ekstremalnych warunkach klimatycznych to chleb powszedni. Kiedy w 1960 roku powstały te linie lotnicze, w stolicy nie było w ogóle lotniska, więc
port Nuuk oczyszczano z co większych kawałów kry i gór lodowych
po to, żeby mogły tam wodować hydroplany. Dziś ta kompania obsługuje 18 miejscowości i 40 punktów rozmieszczonych na terytorium większym od całej Europy Zachodniej, które zamieszkuje
57 tysięcy osób i gdzie poza osiedlami ludzkimi nie ma właściwie
dróg. W związku z tym Air Greenland odgrywa w życiu wyspy kluczową rolę: przewozi pasażerów, zapewnia ratownictwo medyczne, pomaga w badaniach firmom budującym kopalnie, a zimą zawozi żywność do osiedli położonych na północ od równoleżnika
69. Wraz ze statkami, które łączą Grenlandię z kontynentalną Danią, stanowi kręgosłup, na którym się opiera system komunikacyjny państwa.
W takich warunkach Dash-7 czuje się jak ryba w wodzie. Jego
aerodynamiczny kształt pozwala na zbliżenia z mniejszą prędkością i na nieomal samobójcze nachylenia, tak że może lądować
i startować na pasach o długości zaledwie 900 metrów. To nie dotyczy Narsarsuaq, gdzie w końcu wylądowaliśmy – bez większych
kłopotów – po paru godzinach lotu z Nuuk. Tutejszy pas starto24
wy został zbudowany przez Amerykanów podczas drugiej wojny
światowej i jest przystosowany do o wiele większych samolotów.
Miejscowość, gdzie działa skromniutki hotelik przyjmujący turystów uwięzionych w tym miejscu z powodu złej pogody, jest logistycznym epicentrum całej południowej części Grenlandii; samotną enklawą, w której mniej więcej 150 osób tkwi uparcie na terenie
dawnej bazy lotniczej.
Obserwujemy osadę z lotu ptaka, podczas gdy śmigłowiec, do
którego wsiedliśmy, żeby dotrzeć do Qaqortoq, wznosi się i przez
jakiś czas tkwi nieruchomo w powietrzu, by po chwili rzucić się
w dół i nagle przyspieszywszy, podążyć wzdłuż fiordu w stronę celu
naszej podróży.
Potem lecimy nad Qassiarsuk, gdzie można zobaczyć czternaście spośród dwudziestu pięciu łodzi, na których dotarli tu w 985
roku z Islandii wikingowie z legendarnym Erykiem Rudym na czele. Pół tysiąca mężczyzn i kobiet zasiedliło tę kolonię na zielonej
wyspie i żyło w zgodzie z Eskimosami – zwanymi tu Inuitami –
którzy wiele stuleci temu wywędrowali z Ameryki Północnej i egzystowali jako myśliwi-nomadzi na granicy ludzkich osiedli2.
Ów majestatyczny spektakl oglądany w locie niemal tuż nad
ziemią nie różni się chyba zbytnio od tego, jaki ponad tysiąc lat
temu oglądał skandynawski żeglarz. Grenlandia zadziwia swoim
ogromem, ciszą i dzikością; swoją niezwykłą przyrodą, właściwie
wrogą człowiekowi, który jednak przez nieodpowiedzialne działania próbował ten teren oswoić. Widzimy na własne oczy globalne
ocieplenie, o którym tyle się pisze i mówi. Do morza wpada szereg
wodospadów, powstałych z rozmrożonego lodu i spływających po
zboczach gór; z wysoka widać płynące po oceanie niezliczone ilości tafli z lodowców, wielkich i małych: wyglądają jak kluski, które
wykipiały z wielkiego garnka.
Skutki zmian klimatycznych dotykają Arktykę bardziej
niż jakiekolwiek inne miejsce na ziemi, ponieważ coraz wyższa
temperatura zmienia zarówno środowisko naturalne zwierząt, jak
i tryb życia Inuitów, tak bardzo związanych z przyrodą. Niemniej
25
alarmujące tempo, w jakim się rozpuszcza lodowiec pokrywający
Grenlandię – co niektórzy naukowcy wiążą z globalnym ociepleniem3 – nie wszyscy uważają za katastrofę. Przeciwnie, twierdzą,
że może to być dobra zmiana, która spowoduje poprawę warunków na tej odległej ziemi. Nagle na owym niegościnnym terenie,
od zawsze pokrytym pancerzem lodu i niedostępnym, co zapewniała zlodowaciała w 84% powierzchnia, zaczynają panować warunki umożliwiające eksploatację na wielką skalę olbrzymich
zasobów bogactw naturalnych, które się kryją pod powierzchnią
ziemi.
To, że zmiana klimatu stanowi wielką okazję, wie dobrze tych
pięćdziesięciu gospodarzy z Qaqortoq, największego skupiska
ludzkiego na południu Grenlandii, liczącego w sumie 3300 mieszkańców. Lata stały się ostatnio dłuższe, a zimy cieplejsze, co pozwala na rozwój hodowli i rolnictwa, które tu istniały dotychczas
w bardzo ograniczonym stopniu. „Farmerzy dostosowują się do
klimatu i rozszerzają produkcję. Sadzą nowe rośliny i sprowadzają bydło. W ostatnich latach wypróbowaliśmy hodowlę brokułów,
sałaty, kapusty, kalafiorów i innych warzyw, a w tym roku po raz
pierwszy mieliśmy własne truskawki!” – podkreśla z dumą Aqqalooraq Frederiksen, kierownik centrum badań rolniczych, przeprowadzającego eksperymenty z nowymi odmianami, które później farmerzy zaczną hodować na skalę handlową.
Oprócz tego, że umożliwiają uprawy nowych odmian warzyw,
łagodniejsze temperatury przyczyniają się do wydłużenia okresu zbiorów kartofli, dzięki czemu ich produkcja jest wielokrotnie
większa niż była wcześniej, do tego stopnia, że można je zacząć eksportować. Zwiększyło się też gwałtownie pogłowie owiec, których
jest już ponad dwadzieścia tysięcy – dzięki urodzajom jęczmienia,
który te zwierzęta jedzą w zimie, a także dzięki temu, że można
teraz wypasać je o wiele dłużej, bo od maja aż do listopada. Jednak
to, że niebo się otworzyło na oścież – niemal dosłownie – dla tych
pięćdziesięciu pięciu farmerów, nie zmienia faktu, że przyszłość
Qaqortoq budzi poważny niepokój. Na ulicach, zabudowanych
26
z obu stron czerwonymi, niebieskimi i żółtymi domkami z drewna,
brak możliwości rozwoju jest widoczny bardzo wyraźnie.
Simon Simonsen, burmistrz miasta Kujalleq, którego część
stanowi Qaqortoq, przyjmuje nas w swoim biurze i przedstawia
dowody na to, że życie na południu wyspy pomału zamiera. Ponad tysiąc mieszkańców z 8053 zarejestrowanych podczas spisu
w 2000 roku już wyjechało w związku z brakiem możliwości rozwoju i wysokimi kosztami utrzymania. Przyszłość też się nie przedstawia zbyt atrakcyjnie: do końca obecnej dekady ilość mieszkańców zmniejszy się jeszcze o 20%. „Wielu ludzi, zwłaszcza tych lepiej
wykształconych, wynosi się do Nuuk albo za granicę w poszukiwaniu lepszych możliwości. Bezrobocie już przekracza 10%. Jeżeli nie
rozwinie się kopalnictwo, nie ma dla nas przyszłości” – zaznacza
Simonsen, zawzięty obrońca idei otwarcia tego kraju na obce inwestycje po to, by eksploatować bogactwa naturalne. „Niebawem
powstanie tu nowa infrastruktura” – zapowiada.
Uwaga burmistrza przychodzi naprawdę w porę. Podobnie jak
w całym kraju, brak infrastruktury stanowi potężną przeszkodę
dla rozwoju. Dostać się do pobliskich siedzib czy przyjmować gości
można wyłącznie na pokładzie statku albo śmigłowca, w dodatku
wystawionych na ciągłe zmiany warunków meteorologicznych. To
skazuje mieszkańców na życie w odosobnieniu i ciszy w niewielkich społecznoścach, zwłaszcza podczas niekończących się okresów zimowych, kiedy temperatura spada poniżej zera, a dzień trwa
najwyżej pięć godzin. Poza tym ten tak ogromny i słabo zaludniony
obszar, niemający najlepszych środków komunikacji, odpowiada
za to, że Grenlandia upada: zanika handel, ceny miejscowych produktów rosną, ludność jest zmuszona importować niemal wszystkie dobra konsumpcyjne, nie ma wielu inwestycji zagranicznych
i nie powstaje wiele miejsc pracy.
Jedynym naprawdę rozwiniętym przemysłem jest rybołówstwo: daje największe zatrudnienie i odpowiada za wzrost PKB.
Ponadto ryby stanowią główny produkt eksportowy Grenlandii4.
Mimo to w tym sektorze trudno o wartość dodaną, gdyż obowią27
zuje ograniczenie liczby sztuk, jakie można odłowić. W ostatnich
latach nastąpiła nawet drastyczna redukcja „kwot” rybackich ze
względu na ochronę środowiska, zwłaszcza dotyczy to krewetek,
które tutaj są najcenniejszym surowcem. Te limity ustalają biolodzy w przypadku zmniejszenia się populacji ryb w danym rejonie.
Rocznie łowi się obecnie 200 tysięcy ton ryb z powodu niestabilności ekosystemu oceanicznego. Wielu Grenlandczyków ocenia, że
około 10 milionów fok zamieszkuje wybrzeża tej arktycznej wyspy,
a ponieważ każda zjada rocznie około tony ryb, te morskie ssaki
bez litości współzawodniczą w procesie likwidacji rybnych rezerw.
Ta sprawa może się wydawać mało znacząca poza granicami Grenlandii, tu jednak jest po prostu kluczowym problemem.
Ogromna populacja fok, wynosząca do 16 milionów sztuk na
całym północnym Atlantyku, ma związek z kampaniami przeciwko
polowaniom na te zwierzęta, zapoczątkowanymi przez organizacje ekologów, jak Greenpeace, z pomocą takich sław, jak Paul McCartney, Brigitte Bardot, Pamela Anderson i inni. Ich protesty były
skierowane przeciwko krwawym jatkom, wybijaniu młodych fok
w Kanadzie, z których skór wyrabiano luksusowe futra i inne produkty. W 1983 roku owe akcje spowodowały nawet wprowadzenie kompletnego zakazu importu foczych skór przez Unię Europejską,
co w 2010 roku zostało rozszerzone na wszelkie produkty pochodzące od tych zwierząt, a także na ich tranzyt. Chociaż zakaz nie
obowiązywał Inuitów polujących na Arktyce, praktycznie stał się
dla Grenlandii rujnujący5.
Organizacje ekologiczne popełniły ogromny błąd, wsadzając wszystkich do jednego worka, czyli nie odróżniając krwawych
jatek, dokonywanych przede wszystkim w Kanadzie wyłącznie
w celach komercyjnych, od polowań tubylców na Grenlandii
i w innych podobnych okolicach, w celu zdobycia środków do życia6. Obrazy tych brutalnych czynów wpłynęły na opinię publiczną w taki sposób, że – z powodu braku podaży – musiano z nimi
skończyć, co wpłynęło na rynek eksportu, przynoszący zyski, być
może niewielkie, ale jednak znaczące dla utrzymania się miejsco28
wych myśliwych7. „To miało ogromny wpływ na naszą firmę, na
samych myśliwych i na całą Grenlandię” – potwierdza Lars Berg,
dyrektor firmy Great Greenland, witając nas w siedzibie swojej
kompanii w porcie Qaqortoq. To jedyna w całym kraju garbarnia
posiadająca koncesję na obróbkę handlową skór foczych.
Wystarczy wejść do tej fabryki, by natychmiast stwierdzić, że interes odniósł śmiertelne rany. W części przyjmującej skóry zaledwie
parę osób sumiennie pracuje nad skórami, sprowadzonymi z całego
kraju, oczyszczając je z tłuszczu i przygotowując do mycia; w kolejnym pomieszczeniu garstka robotników klasyfikuje je według gatunków, jakości, rozmiaru i barwy futra. Widzimy z jednej strony partie
surowych skór, gotowych do wysłania do fabryk i firm kuśnierskich
w Danii, a z drugiej część towaru złożoną chyba z 300 tysięcy skór,
gromadzoną w magazynach od czasu załamania się eksportu. W innej części przedsiębiorstwa zatrudnieni, których liczbę w ciągu ostatniej dekady zredukowano o połowę, pracują w milczeniu, przerabiając focze skóry na botki, palta, teczki i różne modne dodatki.
Sytuacja panująca w warsztacie Great Greenland odzwierciedla nie tylko schyłek najbardziej tradycyjnego, wręcz symbolicznego
miejscowego przemysłu, ale także tragedię społeczno-gospodarczą,
która według szacunków miejscowych dotknęła tysiące osób żyjących od niepamiętnych czasów w harmonii z przyrodą. Tych 2200
myśliwych, którzy od zawsze utrzymywali się wyłącznie z polowania
na foki, musi teraz żyć ze skromnej zapomogi państwa, wynoszącej
35 euro za schwytaną sztukę8. Ze względu na wartość dla gospodarki i kultury, jaką to zwierzę ma w rejonach Arktyki, sprawa budzi
ogromny niesmak zarówno na Grenlandii, jak i w Kanadzie, która
w 2013 roku w ramach protestu sprzeciwiła się wejściu Unii Europejskiej (jako obserwatora) do Rady Arktycznej9.
Mówi nam o tym w swoim biurze w Qaqortoq Jorgen Johansen, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat dzierżył szereg tek ministerialnych: „Grenlandia to kultura Inuitów oparta na czterech
tysiącach lat życia na terenach, na których innym się nie udało
przetrwać. O tym nam nie wolno zapominać. Dlaczego mamy być
29
pierwszym pokoleniem, które nie może żyć dzięki fokom, naszemu
największemu bogactwu? Niestety, dzisiaj sytuacja jest taka, że gdyby nie subsydia, polujący na foki Inuici nie zarobiliby na przyzwoite
życie. To prawdziwa tragedia” – podkreśla. I ciągnie: „W miejscach,
w których wyrosłem, możecie zobaczyć, w jakim stopniu kryzys tego
sektora przemysłu wpłynął na życie ludzi. Niektórzy mają mniej
możliwości i środków niż inni – z trudem udaje im się przeżyć. Ci,
którzy ich w ogóle nie mają, cierpią biedę. W dodatku nie są to jedynie trudności ekonomiczne; do tego dochodzą też inne czynniki, co
w rezultacie sprawia, że komplikują się sprawy społeczne”.
„Dostajesz w spadku mnóstwo problemów, które się ciągną
z pokolenia na pokolenie tylko dlatego, że są ludzie, którzy uważają, iż jedynie słuszna i dobra jest taka kultura, w której świnie
i krowy hoduje się w domowym gospodarstwie, żeby się następnie
żywić ich mięsem, natomiast nie jest dobre posiadanie takiej samej ilości dzikich zwierząt, upolowanych w cywilizowany sposób,
z których potem zrobi się pożywienie. Dlaczego pierwsza ma być
właściwa, a druga nie?” – pyta. „Musimy podkreślić, że za tym się
kryje wiele z kulturalnego anglosaskiego imperializmu. Podoba
nam się jedzenie świń, karmionych i zatruwanych rozmaitymi lekami, ale nie akceptujemy jedzenia mięsa czy ubierania się w skóry dzikiego zwierzęcia żyjącego na wolności, w rejonach, gdzie powietrze nie jest niczym skażone” – stwierdza na koniec.
W Grenlandii istnieje głęboko zakorzenione przekonanie,
że kultura i tryb życia Inuitów są przedmiotem napaści ze strony innych kultur. Przyszłość firmy Great Greenland, a co za tym
idzie, myśliwych i ich rodzin, nie może zależeć od rynku europejskiego, amerykańskiego czy rosyjskiego, ponieważ wszędzie tam
w mniejszym lub większym zakresie obowiązują wymienione restrykcje. Nie wystarczą też już Kanada i Norwegia, jedyni sojusznicy w tym międzynarodowym sporze – Grenlandia musi się rozglądać za nowymi rynkami zbytu. Przede wszystkim jest to rynek
chiński, w którym Grenlandia pokłada wielkie nadzieje na przyszłość10. Faktem jest, że od czasu wizyty grenlandzkiej minister
30
rybołówstwa w Pekinie w 2012 roku w znanym centrum handlowym w sercu „dzielnicy rosyjskiej” Pekinu sprzedawane są modne
stroje wykonane z foczych skór z Grenlandii.
W sali wystawowej w stolicy Chin, jedynej takiej na świecie
poza Danią, jeden z pracowników zapewnia nas, że dodatki wykonane z foczej skóry są droższe od tych, które się robi z futra
norek, gdyż Chińczycy uważają ją za produkt naprawdę bardzo
luksusowy. „Chiny są teraz naszym strategicznym, przyszłościowym rynkiem” – twierdzi. Ten azjatycki kraj rzeczywiście mógł
być ważnym klientem dla tak ostatnio ograniczonego przemysłu
futrzarskiego Grenlandii, którego odrodzenie nie tylko wpłynęłoby
na ekonomię wyspy, ale i umożliwiło podtrzymanie wielowiekowej miejscowej tradycji. Chiny mogłyby też mieć znaczący wpływ
na inne dziedziny życia gospodarczego, jak kopalnictwo, i stać się
stopniowo bliskim partnerem Grenlandii w przyszłości. Podobnie
jak w Afryce Chiny są powołane do tego, by przewodzić w wydobyciu bogactw naturalnych i budowie infrastruktury na dalekich
obrzeżach Arktyki.
TRZY TYSIĄCE CHIŃSKICH ROBOTNIKÓW
W zatłoczonym audytorium uniwersytetu w Nuuk czuje się niepokój, który narasta, kiedy gra idzie o przyszłość. Politycy, naukowcy,
różni działacze i zwykli członkowie miejscowej społeczności chcą
się dowiedzieć z pierwszej ręki, na czym polega i w jaki sposób będzie urzeczywistniany wielki projekt górniczy, który ma zostać zrealizowany na Grenlandii. Wszyscy zgromadzeni wiedzą, że Isua,
zaplanowany przez górniczą kompanię London Mining, może
zmienić losy całego kraju. A w konsekwencji również ich własne
życie. Tyle że nie są całkiem pewni, czy na lepsze, czy na gorsze.
To spotkanie, wymuszone przepisami prawa, zorganizowała
brytyjska firma górnicza, by się podzielić z miejscowym społeczeństwem szczegółami na temat swojego najważniejszego projektu,
a także po to, by spróbować przekonać obecnych, że jego wpływ na
31
gospodarkę i życie na Grenlandii będzie ogromny, a to historyczna
okazja, której nie wolno przepuścić. Projekt London Mining jest
ambitny, a przy tym stanowi olbrzymie wyzwanie ze względu na
brak infrastruktury na miejscu. Koszt 2,35 miliarda dolarów obejmuje budowę od zera całej kopalni na lodowcu oddalonym o 160
kilometrów na północny wschód od Nuuk. Celem jest roczne wydobycie 15 milionów ton koncentratu rudy żelaza, zgromadzonej
pod pokrywą lodu o grubości 165 metrów. Okres eksploatacji może
trwać do 30 lat.
Po rozpoczęciu dyskusji następuje prawdziwa lawina pytań:
„Czy nasza władza ma wystarczające doświadczenie, żeby nadzorować taki projekt? Jaką korzyść odniesie z tego nasze społeczeństwo? Czy fiord i jego wody, czyli środowisko naturalne nie ucierpi z chwilą, kiedy statki będą transportować tamtędy minerały?”.
Xiaogang Hu, sympatyczny Chińczyk z kanadyjskim paszportem,
spiritus movens projektu Isua, przejmuje mikrofon i wyjaśnia ze
swobodą doskonałą angielszczyzną wszelkie wątpliwości i zagadnienia. Przede wszystkim jest przekonany, że projekt oznacza dla
Grenlandii większe możliwości, zatrudnienie i napływ gotówki.
„Zakładamy, że w ciągu 15 lat wpływy osiągną kwotę 5,5 miliarda
dolarów” – zapewnia.
Postawienie pana Xiaogang Hu na czele tego projektu11 nie
było przypadkiem, przede wszystkim z uwagi na jego inżynierskie
wykształcenie i specjalizację w dziedzinie budowli stawianych na
terenie wiecznej zmarzliny. Jego kontakty z rodzinnym krajem
stanowią, oczywiście, dodatkowy atut ze względu na podjęcie przez
Chiny tak skomplikowanego planu i zamiar doprowadzenia go
do szczęśliwego końca. Plan wymaga budowy pięciu kilometrów
kopalni odkrywkowej i huty będącej w stanie wytapiać żelazo
z rudy. Poza tym konieczny będzie zakład wytwarzający moc. To
oznacza, że trzeba wytyczyć 105 kilometrów cementowej drogi aż do portu morskiego – również zbudowanego od podstaw,
który będzie w stanie przyjmować dwa statki na tydzień, wywożące surowiec na inne rynki. Biorąc to wszystko pod uwagę, kto
32
się podejmie tak skomplikowanego projektu i wyłoży na stół odpowiednią ilość pieniędzy? A przede wszystkim, kto się podejmie
takiego ryzyka? W tym momencie każdy pomyślał właśnie o Chinach, które importują ponad połowę produkcji żelaza z całej planety i robią gigantyczne zakupy w takich miejscach jak Brazylia czy
Australia.
I słusznie. Nie ma na świecie kraju, który lepiej od azjatyckiego giganta by się nadawał do realizacji takiego projektu. Przede
wszystkim ze względu na ciągłe zapotrzebowanie na surowce, gdyż
zapewnienie sobie na przyszłość stałych dostaw wszelkich bogactw naturalnych jest dla Pekinu sprawą strategiczną. Po drugie,
państwowe chińskie firmy budowlane posiadają doświadczenie
w łączeniu wielkich dzieł infrastruktury, czego dowiodły podczas
budowy linii kolejowej do Tybetu, zapory Trzech Przełomów i podczas realizacji niezliczonych projektów inżynierskich w Afryce
i innych rozwijających się częściach świata. Po trzecie, Chiny posiadają potencjał finansowy, jakiego nie ma żadne inne państwo,
tam również istnieje polityczna wola podejmowania się realizacji
inwestycji wysokiego ryzyka i długoterminowych. Poza tym kraj
dysponuje niewyczerpanymi rezerwami taniej i nieźle wykwalifikowanej siły roboczej. Kto się może z nim równać?
Xiaogang Hu wie dobrze, że nie ma lepszego partnera niż Chiny. Ubrany w dżinsową koszulę i spodnie, rozluźniony i uśmiechnięty, dzień po publicznym spotkaniu zaprasza nas na kawę w swoim biurze w Nuuk. „Tego projektu nie możemy zrealizować sami.
Potrzebujemy wspólników i inwestorów. Szukamy ich na całym
świecie, ale jak dotąd ani Europa, ani Stany Zjednoczone nam nie
odpowiedziały. Chiny natomiast tak” – podkreśla.
Interes Chin został oparty na umowie, którą London Mining
zawarł z trzema wielkimi państwowymi firmami inżyniersko-budowlanymi w Chinach; ich udział w projekcie Isua ułatwi bankowi
China Development podjęcie decyzji o jego sfinansowaniu12.
Jednak w tych dniach pod koniec 2012 roku nad projektem zawisł miecz Damoklesa. „Na etapie budowy nie będziemy w stanie
33
pracować bez pomocy chińskich firm. Nieodzowna jest tania siła
robocza” – twierdzi Hu.
Z tego powodu poważnie zaniepokoił się ówczesny premier,
pan Kuupik Kleist. Wiadomość oznaczała, że Isua nie wytrzyma
finansowo, jeżeli trzy tysiące robotników potrzebnych do budowy
będzie otrzymywać minimalną płacę obowiązującą w Grenlandii.
Ta płaca, jak nam wyjaśnia Hu, jest jedną z najwyższych na świecie:
„Wynosi trzy razy więcej niż płaca w Chinach”. W związku z tym
sprawa nabrała wymiaru politycznego. Jeżeli politycy zdecydują
się poprzeć żądania London Mining i ich chińskich wspólników,
marzenie o projekcie Isua będzie nadal możliwe do zrealizowania.
Jeśli nie, to będzie koniec drogi. Od tej decyzji będzie zależało, czy
Grenlandia wciąż pozostanie żywym muzeum, czy przeciwnie, zrobi krok naprzód i stanie się krajem rozwiniętym.
Kolejne miesiące były bardzo bogate w wydarzenia polityczne. To, co przedstawiono jako reformę przepisów według projektu
Isua, w grudniu 2012 roku przegłosowano w parlamencie. Zezwolono na obniżenie płacy minimalnej dla obcokrajowców pracujących w ramach kontraktu związanego z projektem budowy kopalni, która to inwestycja przekracza kwotę 5 miliardów koron duńskich (około 875 milionów dolarów). Przyjęta formuła obejmowała
zgodę na odliczenie od płacy między innymi kosztów zakwaterowania, utrzymania i ubezpieczenia13. Biorąc pod uwagę fakt, że
reforma dotknęła skandynawskie standardy społeczne i naruszyła
prawa pracownicze, wyglądało to na całkowitą cesję. Ale co innego można było zrobić? Bez udziału Chińczyków projekt by utknął
w martwym punkcie, zatem decydenci opowiedzieli się za dostosowaniem przepisów do potrzeb potencjalnych inwestorów.
Wiosną 2013 roku władze w Nuuk zrobiły kolejny krok naprzód: dały firmie London Mining koncesję na wydobycie na okres
30 lat. Ze wspomnianą wcześniej zgodą, którą uzyskała zaledwie
garstka projektów górniczych, a także dogodnymi przepisami
dotyczącymi praw pracowniczych, pozostało już tylko pokonanie
ostatniej przeszkody: finansów. Pierwszy wielki projekt budowy
34
kopalni na Grenlandii był na początku 2014 roku już właściwie
gotowy do wdrożenia14, jednak od tej chwili sprawy zaczęły się
komplikować. Isua musiała stanąć do walki o środki finansowe
z setką projektów dotyczących wydobycia żelaza w innych miejscach na świecie dokładnie w czasie gwałtownej obniżki ceny tego
surowca15. Konkurencję stanowiło 300 projektów operacyjnych
w Australii i aż 900 w Kanadzie, niektórych umiejscowionych
w Arktyce, co oznaczało dodatkowe utrudnienia. W sumie najgorsze było to, że wydobycie kopalni kompanii London Mining
w Sierra Leone – głównym ośrodku aktywności tej firmy – musiało zostać wstrzymane na skutek epidemii eboli. To wszystko doprowadziło to brytyjskie przedsiębiorstwo do zawieszenia wypłat
jesienią 2014 roku.
Jednak ta sytuacja paradoksalnie dobrze wpłynęła na projekt
– niespodziewanie coś się ruszyło. W obliczu perspektywy, że cena
żelaza wcześniej czy później wzrośnie, wielu inwestorów wykazało zainteresowanie uzyskaniem koncesji na wydobycie w ramach
Isuy, w którą zainwestowali już bajońskie sumy. W styczniu 2015
roku rząd Grenlandii ogłosił na swojej stronie internetowej, że
chińska grupa General Nice Development Limited, hongkońska filia macierzystej firmy w Tianjin, zajmującej się wydobyciem minerałów, nabyła filię London Mining na Grenlandii, a z nią koncesję
na wydobycie. Władze w Nuuk wierzą, że „ta [nowa] firma będzie
w stanie wyłożyć kapitał konieczny (…) dla utrzymania koncesji na
wydobycie w Isukasii” – takie pobożne życzenia można przeczytać
w Internecie16. Od tej chwili Chiny przejmują kierownictwo nad
największym projektem górniczym na Grenlandii.
Podczas gdy sprawy szły własnym torem, rozgorzała dyskusja
narodowa, jako że dotychczas nigdy na przestrzeni dziejów Grenlandczycy nie stanęli przed tak ważnym dylematem. Ale jednocześnie – jak można się domyślić – u części mieszkańców tych ziem
zrodziła się nadzieja na sukces, a także marzenie o niepodległości
Grenlandii, która nadal formalnie i w zakresie gospodarczym jest
uzależniona od Danii, mimo iż cieszy się dużą autonomią17. Wy35
dobycie minerałów i ropy naftowej na wielką skalę oznaczałoby
dla rządu Grenlandii około 519 milionów dolarów rocznie w 2027
roku – z samych tylko podatków18, co by w dużym stopniu dorównało corocznym dotacjom w wysokości 3,8 miliarda duńskich koron (ok. 690 milionów dolarów), wypłacanym Grenlandii przez
Kopenhagę, które stanowią ponad połowę jej budżetu19. Ekonomiczna niezależność byłaby dla Grenlandii jak klucz do niepodległości podany na srebrnej tacy!
Zasadniczo nikt nie kwestionuje, że te projekty górnicze przyniosą korzyść w zakresie zatrudnienia, infrastruktury i zysków.
Rozbieżne opinie mają związek przede wszystkim z szybkością,
z jaką Grenlandia próbuje rzucić się w ramiona zagranicznych inwestorów. A ponadto z zakresem, skalą i wpływem na środowisko
naturalne czy społeczne przyszłych projektów wydobycia. Szczególnie niepokoi amatorstwo i brak doświadczenia grenlandzkiej
administracji, składającej się jedynie z 44 polityków z całego kraju
(włącznie z ministrami, posłami i zarządcami miast) i z Biura Kopalin i Ropy Naftowej, które musi wszystkiemu stawić czoła, mając
tylko 27 urzędników i spis wielonarodowych firm górniczych i naftowych, skupiających ludzi o wielkim doświadczeniu, dysponujących rozlicznymi środkami i zatrudniających najlepsze na świecie
firmy konsultingowe. Wszystko to w kontekście faktu, potwierdzonego w wielu krajach, że przemysł wydobywczy jest zazwyczaj źródłem korupcji i konfliktów.
„W naszym systemie jest trochę ludzi, którzy piastują wiele
stanowisk. W rządzie brak infrastruktury. Na przykład jak można skontrolować, ile podatków płacą poszczególne firmy? Tutaj
wszystko się załatwia w jednym jedynym biurze, poza tym nie
mamy odpowiednich przepisów prawnych, by wytrzymać to, co
nieuchronne. Nie ma też przejrzystości, wszystko jest trzymane
w tajemnicy” – powiedział nam Henrik Leth, prezes Polar Seafood, jednej z krajowych firm przetwórstwa rybnego.
Również w raporcie Transparency International Groenlandia
dotyczącym sektora publicznego stwierdza się, że wysoka rotacja
36
i mała ciągłość pracy w sektorze publicznym, jak również „niespójne i wprowadzające w błąd” ustawodawstwo mogą skutkować „arbitralnymi decyzjami, które umocnią drogę do nadużyć, a w rezultacie będą prowadzić do korupcji”20.
W tekście stwierdzono, że potencjalny pozytywny wpływ,
jaki przemysł wydobycia dóbr naturalnych może mieć na społeczeństwo grenlandzkie, powoduje, że „rząd znajduje się pod
ogromną presją”. Wymienia się też szereg braków administracyjnych: „Nie ma niezależnych i skutecznych mechanizmów
odwoławczych ani informujących o aktualnym stanie rzeczy.
W związku z tym mieszkańcy miast i firmy kontaktują się bezpośrednio z politykami, którzy następnie rozpatrują indywidualnie każdą sprawę (…). To godzi w niezależność sektora publicznego i czyni go podatnym na arbitralność i korupcję. Brak
przejrzystości także sprawia, że system jest podatny na korupcję, (…) ponieważ również brakuje mu podstawowych mechanizmów do walki z nią”.
Dlatego, o czym się przekonaliśmy na publicznym spotkaniu
w firmie London Mining, wielu pytających krąży wokół tematu
wpływu, jaki projekt Isua będzie miał na wszystkich mieszkańców
Grenlandii. Firma zakłada na przykład, że będzie potrzebowała
do 3300 robotników w ciągu 4 lat, czyli w całym okresie budowy
kopalni. W związku z chronicznym deficytem wykwalifikowanych
pracowników na miejscu, będą się oni rekrutować najprawdopodobniej spośród Chińczyków i będą pracowali po 12 godzin dziennie przez 6 dni w tygodniu, w systemie 22 kolejnych tygodni pracy
i następnie 4 wolnych. Niektóre z pytań, jakie słyszeliśmy na ulicach Nuuk, brzmiały: Czy przyjazd tych tysięcy chińskich robotników wywoła jakieś napięcia demograficzne lub społeczne? Czy
w związku z tym nie wzrośnie prostytucja albo przestępczość?
Czy używanie materiałów wybuchowych i ciężkich maszyn nie spowoduje większej ilości wypadków?
Przedstawiony przez firmę raport o sytuacji społecznej podkreśla, gdyż inaczej nie może być, że ryzyko konfliktu jest niskie,
37
ale dopuszcza możliwość, że walka o wykwalifikowanych pracowników spowoduje braki w zasobach ludzkich w sektorze publicznym. Ponadto stwierdza, że trzeba też poruszyć sprawę wpływu,
jaki uruchomienie projektu Isua będzie miało na potrzeby żywnościowe, na ruch samolotowy i morski, na utylizację odpadów,
na usługi sanitarne, policję, służby celne i inne służby publiczne.
Zakłada się dodatkowe korzyści dla podwykonawców: dla każdych
trzech stanowisk pracy zostaną stworzone kolejne, pośrednie,
dzięki popytowi, który będzie stale wzrastał we wszystkich sektorach związanych z transportem, logistyką, wypoczynkiem, mieszkaniami, wyżywieniem czy fachowcami w rozmaitych służbach.
Firma przewiduje, że 10 procent z 3300 pracowników w fazie budowy będzie stanowić miejscowa siła robocza21.
Aby zrozumieć, dlaczego rozwój kopalnictwa wydaje się tak
potrzebny, a zarazem tak trudny do przyjęcia dla społeczeństwa
Grenlandii, wystarczy się wsłuchać w puls stolicy Grenlandii,
Nuuk. To miasto nigdy nie zdobędzie żadnej nagrody w dziedzinie
architektury; jego 16 000 mieszkańców prowadzi bardzo prosty
tryb życia. Rodzina siedząca na ławce przy starej przystani chwyta
ostatnie promienie dnia majestatycznie oświetlające wody zatoki,
gdzie pod wieczór często widzi się wieloryby wykonujące swój rytualny taniec pod i nad wodą. Ciszę mąci tylko rozlegający się od
czasu do czasu hałas silnika awionetki, krakanie kruków i frenetyczne łopotanie grenlandzkiej flagi na wysokim maszcie.
Usytuowane niedaleko Muzeum Narodowe przedstawia miejscowe życie z okresu poprzedzającego przybycie tu w 1721 roku
norweskiego misjonarza Hansa Egedego, którego posąg stoi na
pobliskim wzgórzu. Mieszkający tu od tysięcy lat Inuici zajmowali
się wyłącznie polowaniem; ich dieta, dostosowana do zimnego klimatu, była oparta na morskich algach i na mięsie fok lub wielorybów; mieszkali w domkach zbudowanych z torfu, kamieni i kości
wielorybich. Z chwilą przybycia misjonarzy i kupców duńskich ich
życie zaczęło się zmieniać, stawało się stopniowo coraz bardziej
osiadłe i dostosowane do handlowych potrzeb nowych koloniza38
torów. Głównym towarem miejscowych były wieloryby. Z tłuszczu
tych zwierząt wyrabiano mydło, a w XVIII wieku korzystano z niego przy oświetlaniu miast połowy Europy. Duńska kolonizacja nie
odznaczała się gwałtownością i przybysze uszanowali język miejscowych, ale aż do połowy zeszłego wieku warunki życia na wyspie
były bardzo prymitywne. Raporty, w których je przedstawiono, na
żądanie Organizacji Narodów Zjednoczonych zaraz po jej powstaniu, przyniosły Kopenhadze wstyd na skalę międzynarodową.
Już w latach sześćdziesiątych XX wieku rozwój przemysłu
przetwórstwa rybnego dał impuls do wprowadzenia pewnych
unowocześnień, ale mimo to społeczność Grenlandii do dziś jest
niepewna – i nie tylko dlatego, że jest uzależniona finansowo od
Danii. W duńskim systemie kolonialnym panowały ogromne nierówności społeczne, które są doskonale widoczne aż do dziś – uderza to przede wszystkim w tubylców, bardzo słabo wykształconych
i, jak zostało wspomniane wcześniej, z wielkim trudem będących
w stanie wyżyć z polowań na foki22. Bezrobocie powoduje tworzenie się marginesu społecznego, gdzie szerzy się alkoholizm. O tym
poważnym problemie zaczęto głośno mówić 15 lat temu, kiedy
wielu miejscowych polityków publicznie się przyznało do tego, że
przechodzili terapię odwykową.
Podczas naszego pobytu w Nuuk badamy z bliska, co się składa na te ekscesy: odwiedzamy pewien lokal rozrywkowy, w którym
filipińska orkiestra gra na żywo muzykę z lat osiemdziesiątych. Alkohol leje się strumieniami. W miarę jak noc się kończyła i nastawał świt, atmosfera coraz bardziej się pogarszała: samotne typki
prowadziły długie rozmowy ze swoimi kuflami piwa, a jakieś podejrzane pary używały parkietu do tańca jako miejsca swoich ekscesów seksualnych… Przede wszystkim jednak mnóstwo otumanionych wódką ludzi oczekiwało najwyraźniej na mającą się zacząć
awanturę. Scena, kiedy dwóch typów z ochrony wyrzucało z lokalu jakiegoś kłopotliwego klienta, była wręcz filmowa. Jakby się
wydarzyła w saloonie na Dzikim Zachodzie: gość wychodził z baru
na chwiejnych nogach, kiedy nagle się znalazł w pozycji horyzon39
talnej, otworzył drzwi własną głową i wyleciał z lokalu na zewnątrz,
zanim policja zdążyła zgromadzić swoich czterech ludzi, żeby go
uspokoić. „Mamy tutaj dużo przestępstw związanych z przemocą,
która jest wywołana nadużywaniem alkoholu. Stąd bójki i awantury pomiędzy przyjaciółmi i w rodzinach. Często kończy się to użyciem siły, a nawet morderstwem” – wyjaśnia nam Poul Krarup.
Pokazuje jednocześnie więzienie w Nuuk, gdzie odsiaduje karę
mniej więcej setka zatrzymanych, budynek, który jako jedyne zabezpieczenie ma kraty w niektórych oknach.
Krarup jest dyrektorem „Sermitsiag AG”, najbardziej wpływowego pisma w tym kraju, drukowanego raz na tydzień i codziennie
aktualizowanego w Internecie; czasy sprzed 150 lat, kiedy pierwsze wydawane na Grenlandii pisma były rozwożone po wybrzeżach
kajakami, już dawno odeszły w niepamięć. Krarup przybył tu 30
lat temu: zwiedził całą północ kraju psim zaprzęgiem. Zarabiał na
życie, sprzedając rozmaitym europejskim gazetom felietony na temat tego najdalszego zakątka świata. Przyjechał tylko na dwa lata,
ale poznał tu swoją żonę i urodziło im się sześcioro dzieci – w rezultacie został przez trzy dekady i mieszka do dzisiaj.
Kiedy zwiedzamy miasto jego samochodem terenowym, zaczynamy rozumieć problemy, jakim Grenlandia musi stawić czoło.
Po opuszczeniu budynku więzienia Krarup wyjaśnia, że z uwagi na
koszty, jakich wymagałoby stworzenie oddzielnego sądownictwa,
system prawny nadal pozostaje duński. Cumujące w porcie okręty straży przybrzeżnej i floty dowodzą, że obrona kraju także leży
w kompetencjach Danii. Towary transportują statki Royal Arctic
państwowego monopolisty, co zobowiązuje rząd do subsydiowania pewnych szlaków. To samo się dzieje w przypadku niektórych
kursów samolotów linii Air Greenland, a także mniejszych firm –
tylko po to, żeby nadal działały. „Musimy importować wszystko
z wyjątkiem ryb, ale to »wszystko« bardzo dużo kosztuje” – zaznacza dziennikarz. Koszty utrzymania są tak wysokie, że w supermarketach dla wielu najlepszym wyjściem jest kupno mrożonej
pizzy i szybkich dań z odpowiednio modyfikowanej żywności. Nie40
stety cena, jaką za to płacą, jest wysoka: wynikające z tego stopniowe odchodzenie od tradycyjnego systemu żywienia spowodowało
gwałtowny, wręcz alarmujący wzrost liczby przypadków cukrzycy.
Jedyną w kraju asfaltową drogą (biegnącą na odcinku niewielu kilometrów) Krarup zawozi nas do rozbudowującej się dzielnicy na peryferiach Nuuk. Po drodze pokazuje nam po kolei: kryty
basen, nowoczesny szpital, przedsiębiorstwo magazynujące ropę
naftową, sortownię odpadów, niewielki ośrodek narciarski z trzema nartostradami w pobliżu lotniska… Przyznaje, że Grenlandia
przeżywa teraz chwile niepewności, ale nie ma innego wyjścia,
musi patrzeć naprzód, żeby zapewnić sobie przyszłość. „Jeżeli
mamy decydować o własnej przyszłości i być krajem rozwiniętym,
musimy tu stworzyć nowe społeczeństwo. A to oznacza, że musimy
podjąć ryzyko. I nie tylko to: bardzo możliwe, że będziemy musieli
za to zapłacić wysoką cenę” – stwierdza w końcu.
SUROWCE STRATEGICZNE
Wiosną 2013 roku na Grenlandii nastąpiła zmiana rządu, która
wstrząsnęła spokojnym zazwyczaj życiem politycznym. Wybory
wygrała Aleqa Hammond, głównie dzięki obietnicy uruchomienia projektów górniczych, a tym samym stopniowego uzyskiwania niezależności gospodarczej. „Posiadanie gospodarki, której
dochody pochodzą tylko z jednego źródła, w dodatku bardzo
nietrwałego [mowa o dotacjach przyznawanych Grenlandii przez
Danię], nigdy nas nie doprowadzi do niezależności. Nasza gospodarka powinna się opierać na tym, co posiadamy, a nie na
subsydiach. Nie możemy nic zrobić, a posiadamy góry, w których
się kryją pokłady uranu, rudy żelaza, diamentów, cynku, złota
i metali ziem rzadkich! Mamy u siebie te góry i musimy z nich
zrobić użytek, żeby nasz naród mógł żyć w dostatku” – deklarowała. Dlatego nic dziwnego, że pierwszą oficjalną podróżą nowo
wybranego rządu, a ściśle ministra przemysłu i bogactw naturalnych, był wyjazd do Chin.
41

Podobne dokumenty