Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Z języka angielskiego przełożyła Joanna Piątek-Przybyła To była dla nich obojga bardzo ważna, wręcz symboliczna chwila. Tim i Maggie pobrali się niecałe pięć miesięcy wcześniej i choć Tim przyrzekał „na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie”, to jednak nie dotyczyło to jego łodzi. Jego dumy i radości. Jego sanktuarium. Od sześciu lat był właścicielem skromnego dziesięciometrowego jachtu motorowego, który kupił sobie na dwudzieste czwarte urodziny. Było to miejsce, gdzie mógł się odprężyć, spokojnie zebrać myśli, poczytać i pobyć sam, uciec od wszystkiego, co w danej chwili go męczyło, albo przeciwnie, zastanowić się nad rzeczami, za które był losowi wdzięczny. Kilka razy zabrał na łódź swoich najbliższych przyjaciół, Danny’ego i Willa, ale jeszcze nigdy kobiety. Nawet Maggie. Aż do tego dnia. Fakt, że do tak ważnego wydarzenia dochodziło dopiero po czterech miesiącach ich małżeństwa, był przede wszystkim wynikiem warunków klimatycznych. W zatoce Long Island, gdzie Tim trzymał swoją łódź, robi się ciepło dopiero w maju. Tim wypatrywał więc łaskawszej aury i choć prognoza na ten akurat dzień nie była idealna, uznał, że dla nich musi wystarczyć. 9 – Dlaczego nie trzymasz jej tutaj? – wiele razy pytała Maggie, wskazując na rzekę Hudson widoczną za oknem ich apartamentu, który mieścił się na dwudziestym trzecim piętrze jednego z wieżowców w Fort Lee w stanie New Jersey. Fort Lee to żywy dowód na prawdziwość starego dowcipu, że w przypadku nieruchomości trzy najważniejsze rzeczy to „lokalizacja, lokalizacja i lokalizacja”. Miasto łączy z Manhattanem most Waszyngtona, cenione jest więc ze względu na bliskość Nowego Jorku i wspaniały widok na metropolię. Z łatwością można było przewidzieć, że wzdłuż brzegu wyrosną wysokie apartamentowce, podobnie jak to, że ich ceny będą jeszcze wyższe od nich. Tim i Maggie mieszkali w Sunset Towers, pod najbardziej prestiżowym adresem w Fort Lee, i wykorzystywali ten atut, odwiedzając nowojorskie teatry i restauracje oraz chłonąc energię tego miasta, nieporównywalnego z żadnym innym na świecie. Właśnie wychodzili, gdy Maggie zaprezentowała kapelusz. Uznał, że to kapelusz, bo miała go na głowie, w rzeczywistości jednak, z tym wielgaśnym rondem, pod którym schronić by się mogła cała dywizja piechoty, bardziej przypominał pokrywę na studzienkę włazową, którą ktoś nafaszerował sterydami. – Co to ma być, do diabła? – zapytał, kiedy go zakładała. Zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to trochę szorstko, więc dodał: – Kochanie? – Mój nowy kapelusz – powiedziała, odwracając się, by pokazać go w całej okazałości. – Udało mi się kupić ostatni. – Więc inni cię wyprzedzili? Pokiwała głową. – Świetny, prawda? – I masz go zamiar dziś nosić cały dzień? – Wyczuwam, że ci się nie podoba. – Nie, podoba mi się – odparł z uśmiechem. – Ale to jedna z najbrzydszych rzeczy, jakie w życiu widziałem. 10 Ponownie skinęła głową. – To dobrze. Bałam się, że będziesz go chciał pożyczyć. Gdy nie ma korków na drodze, dojazd do mariny trwa czterdzieści pięć minut. W przypadku Tima to czysta teoria, bo w Nowym Jorku nie zdarzyło mu się jeszcze dożyć takiego dnia. Tego konkretnego ranka dotarli w godzinę i piętnaście minut, większość czasu spędzili na drodze ekspresowej Cross Bronx, choć „ekspresową” nazwać ją mógł tylko ktoś o szczególnie sarkastycznym poczuciu humoru. W samochodzie Tim zasugerował, by Maggie trzymała kapelusz na kolanach, bo siedzieli przecież w kabriolecie. Gdyby, nie daj Boże, zwiał jej go z głowy wiatr, wyraził swoje zdanie Tim, mógłby zmieść z drogi jakiegoś tira. Tak więc włosy Maggie powiewały swobodnie, czym, jak zwykle, w ogóle się nie przejmowała. Były ciemne i kręcone, a według Tima wyglądałyby świetnie nawet po przejściu przez myjnię samochodową. Tak naprawdę najbardziej mu się podobały, gdy wychodziła spod prysznica – mokre i nierozczesane. Fakt, że była wtedy zupełnie naga, mógł się w pewnej mierze przyczynić do takiej właśnie opinii. W połowie drogi Maggie wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń. – Mówiłeś Danny’emu i Willowi, że zabierasz mnie dziś na łódź? Miała na myśli Danny’ego McCabe’a i Willa Clampetta, przyjaciół Tima, którzy się naśmiewali z jego koncepcji „sanktuarium”. Pokręcił głową. – Nie, nie mówiłem nikomu. Uznałem, że zaskoczę ich po fakcie. Już w marinie Maggie niecierpliwym krokiem szła przed Timem, nie mogąc się doczekać widoku jachtu. W jej zachowaniu nie było zbyt wiele logiki, bo wzdłuż nabrzeża przycu11 mowano setki łodzi, a ona nie miała pojęcia, która należy do niego. Musiała więc co jakiś czas się zatrzymywać i czekać na męża, ponieważ obciążony lunchem i innymi zapasami nie poruszał się zbyt szybko. Ale kiedy tylko ją dostrzegła, od razu wiedziała, że dotarli do celu. Tim wpadł na ten pomysł tydzień wcześniej, nic jej jednak nie wspomniał, ciesząc się niespodzianką. Zmienił nazwę łodzi na „Magster”, jak pieszczotliwie nazywał Maggie, która stała teraz wpatrzona w napis na kadłubie. W końcu, nie odrywając wzroku od jachtu, powiedziała: – Myślisz, że się rozpłaczę? Otóż nie. Bardzo mi się podoba i kocham cię, ale nie będę płakać. – Wcale tego nie oczekiwałem – odparł. Maggie miała pewną zasadę związaną z płaczem, a mianowicie chciała go zachować na „rzeczywiście ważne sprawy”. Tim nie miał nic przeciwko temu. Kiedy już się znaleźli na pokładzie, Maggie postawiła sprawę jasno: nie ma zamiaru być pasażerem, chce się wszystkiego dowiedzieć. Nalegała, żeby pokazał jej, jak uruchomić silnik i wprowadzić jacht na wody zatoki. Delektowała się tym nowym doświadczeniem, które całkowicie ją pochłonęło. Zawołała nawet „ahoj!” w stronę jachtu, który mijali, wypływając z portu. Godzinę później dryfowali z wyłączonym silnikiem, odpoczywając i czytając „Sunday Timesa”. Każde z nich miało ulubione działy: Tim sportowy i skrót tygodnia, Maggie wiadomości dnia i rubrykę kulturalną. Tim zauważył kiedyś, że ten zwyczaj robi z nich stare dobre małżeństwo, na co Maggie odrzekła, że kiedyś nim będą, więc czemu by nie zacząć od zaraz. Niedługo potem wiatr zaczął się wzmagać. Tim, wiedząc to, co wiedział na temat warunków pogodowych w zatoce, pomyślał, że być może trzeba będzie skrócić ten miły dzień. Zaproponował, żeby siedli do lunchu, i Maggie zaczęła przygotowania. 12 Tim był typem człowieka, który spokojnie mógłby zjeść obiad, stojąc przed otwartą lodówką, ale dla Maggie każdy posiłek stanowił swego rodzaju rytuał. Tim nie mógł się nadziwić, że podczas gdy on przy wzroście metr osiemdziesiąt z trudem mieścił swoje osiemdziesiąt dwa kilogramy, ona przy swoich stu sześćdziesięciu ośmiu centymetrach nawet ze sztangą nie ważyłaby pięćdziesięciu pięciu. Jej upór, by każdy posiłek traktować jak wielkie wydarzenie, był jedną z niewielu spraw, w których się nie zgadzali. Tim wolałby podchodzić do tego bardziej zwyczajnie, jeść wtedy, kiedy ma na to ochotę, i w trakcie pooglądać telewizję lub poczytać gazetę. Maggie patrzyła na to inaczej, uważając, że czas ten należy poświęcić na rozmowę i pielęgnowanie łączącej ich więzi. Tim wskazał kiedyś nawet na całkowity brak logiki takiego rozumowania: rozmowa między osobami, które wpychają sobie do ust jedzenie, nie miała sensu. Oczywiście to spostrzeżenie doprowadziło go donikąd. Po pięciu minutach mały stolik uginał się pod ciężarem smakołyków. Tim patrzył na oszałamiający wybór dań do spróbowania, każde w odpowiednim naczyniu. Maggie nie uznawała plastykowych pojemników. Wzięła nawet szampan, by uczcić duży rządowy kontrakt, który firma Tima niedawno podpisała. Z zadowoleniem spojrzała na stół. – I jak ci się podoba? – Myślę, że powinno wystarczyć. Właściwie to nawet gdyby nadpłynął jakiś niszczyciel marynarki wojennej, moglibyśmy zaprosić załogę. – A może zaprosimy ich? – zapytała Maggie, wskazując na wielką łódź oddaloną o mniej więcej pięćset metrów, i pomachała w jej kierunku. Na pokładzie chyba nikogo nie było. Tim już wcześniej kilkakrotnie spoglądał w tamtą stronę – prawie trzystumetrowy oceanfast 360, w detalu niecałe dwa i pół miliona do13 larów. Taki jacht był jego marzeniem, pod warunkiem że nie byłby pomalowany na ten okropny zielony kolor z białym pasem. Marzył też o tym, by zostać kiedyś najlepszym zawodnikiem Super Bowl. Uznał, że szanse powodzenia w obydwu przypadkach były bardzo podobne. – Ktoś, kto maluje jacht na taki kolor, nie zasługuje na lunch. Poza tym są wystarczająco nadziani, żeby sobie coś kupić. Jedzmy. Zjedli więc. Tim skonsumował dostatecznie dużo, żeby zatopić „Magstera” samym swoim ciężarem. Wtedy Maggie zapytała: – Masz ochotę na deser? – Nie dam rady – odpowiedział. – Nie pozostał mi już ani jeden centymetr sześcienny przestrzeni wewnętrznej. – Szkoda. Zrobiłam crème brûlée. – Chyba że wykorzystam przestrzeń awaryjną, zarezerwowaną na sytuacje wyjątkowe – ustąpił. – Zawsze istnieje jeszcze i taka możliwość. Ze zrozumieniem pokiwała głową. – Jeśli to nie jest wyjątkowa sytuacja, cóż miałoby nią być? Maggie wstała i podeszła do lodówki, by wyjąć z niej deser. Kiedy się pochyliła, podmuch wiatru porwał jej kapelusz, a ten poszybował do wody. – Cholera! – krzyknęła, próbując go złapać, na próżno jednak. – Nie przejmuj się – mówił Tim, obserwując unoszący się na wodzie ogromny kapelusz. – Znajdzie go jakiś frachtowiec i przyholuje do brzegu. Albo kupię ci nowy. – Ale mnie się podoba ten. Skinął głową. – Był rzeczywiście piękny. Ale, jak widać, wybrał własną drogę. Możemy tylko życzyć mu szczęścia. – Tim, przecież jest całkiem blisko. 14 Wskazała na kolorowy materiał oddalony o jakieś trzydzieści metrów od jachtu. Postarał się o najbardziej niedowierzający wyraz twarzy. – Chyba nie chcesz, żebym popłynął… po ten niedorzeczny kapelusz? – Właśnie że chcę – powiedziała. – Proszę cię, Tim, pospiesz się, bo za chwilę będzie za późno. – Maggie… – zaczął jeszcze, szukając wymówki cięższego kalibru, żeby ją od tego odwieść. Spojrzał na zbierające się chmury i znalazł w nich inspirację. – Zaraz będzie padać. Kiwnęła głową. – Nie martw się, po wyłowieniu kapelusza i tak będziesz mokry. Po czym wskazała za siebie. – Poza tym na razie świeci słońce, więc szybko wyschniesz. Już logika tego wywodu byłaby trudna do obalenia, tymczasem Maggie wysunęła decydujący argument. – I będziesz miał moją dozgonną miłość. – Myślałem, że już ją mam – wymamrotał pod nosem. Wiedział, że tej bitwy nie wygra, więc postanowił włączyć silnik, by podpłynąć kawałeczek do kapelusza, który coraz bardziej się oddalał. Wzmagający się wiatr pofałdował już taflę wody. Kiedy uruchamiał silnik, zmartwił się trochę, słysząc wydobywający się z niego dziwny charkot. Koniecznie musi to sprawdzić, gdy wrócą na przystań. Podpłynął do kapelusza na odległość dziesięciu metrów i przygotował się do skoku. – Załóż kamizelkę ratunkową – powiedziała Maggie. – Po co? Przecież pływam jak ryba. – Tim, proszę cię, załóż. Kolejna klęska, pomyślał, wzdychając. Założył jasnopomarańczową kamizelkę, zapinając pasy pod jej czujnym 15 okiem. Wskoczył. Przeszył go zimny dreszcz, ale zaraz silnymi uderzeniami ramion skierował się w stronę kapelusza, który tymczasem oddalił się o kolejne piętnaście metrów. Najwyraźniej nie zamierzał się tak łatwo poddać. W oddali dostrzegał oceanfast 360, ale miał nadzieję, że ludzie na pokładzie go nie widzieli. Odławiania kapelusza nie zaliczał do swoich najbardziej chlubnych żeglarskich przygód. Gdy w końcu do niego dotarł, nałożył go sobie na głowę i odwrócił się w kierunku Maggie. – No i jak? Maggie nie patrzyła na niego, stała przy burcie, przyglądając się silnikowi. – Tim! – wołała. – Chyba coś… Tim, coś się dzieje z silnikiem! – WYŁĄCZ GO – krzyknął. – WYŁĄCZ GO! – Dymi się! – MAGGIE! WYŁĄ… I wtedy zobaczył jasny błysk, tak krótki, że ledwie go zarejestrował. A potem tylko ciemność. „Diabli wzięli”. Oto i cała wiadomość, która w postaci odręcznej notatki trafiła do rąk Rogera Blaira w trakcie posiłku w więziennej stołówce. Siedział przy długim stole, z dwunastoma miejscami po każdej stronie, i spoglądał na towarzyszy niedoli. Nikt nie okazywał zainteresowania, co wcale go nie dziwiło. W miejscu takim jak to całą energię zużywało się na własne przetrwanie. „Diabli wzięli”. Tylko tyle, ale Roger nie potrzebował żadnych dodatkowych wyjaśnień. Od razu pojął, że coś poszło nie tak, wręcz fatalnie. Poza tym notatka zawierała dodatkową wiadomość, ukryty przekaz. Roger zrozumiał go równie szybko. Wiedział już, że wkrótce umrze. Był to wyrok śmierci bez prawa do apelacji, prawa nietykalności osobistej i całego tego szajsu, o którym zawsze nawijał jego prawnik. Przeciwnicy kary śmierci też nie będą protestować przed więzieniem. Umrze niezauważony. Nigdzie nie mógł szukać pomocy, nie było też żadnej możliwości odroczenia egzekucji. Roger uśmiechnął się nawet na myśl o zwróceniu się do władz więzienia – taki krok co najwyżej mógłby przyspieszyć jego odejście. 17 Pozostały jedynie kwestie: kiedy i jak. Im szybciej, tym lepiej, myślał. Czekanie w więzieniu na śmierć nie miało przecież żadnego sensu. Co do metody, najpewniej ostrze w jego plecach albo na szyi, ewentualnie garota. Cokolwiek wybierze kat, technika będzie inna niż ta oferowana przez państwo. Żadnych zastrzyków śmierci ani ostatnich posiłków. Przez resztę dnia rozglądał się ostrożnie, czekając na ich pierwszy ruch. Robił to, choć wcale nie był pewien, czy chciałby widzieć, jak nadchodzą. Chyba lepiej pozostać nieświadomym. W ten sposób wszystko nastąpi szybciej i będzie mniej bolało. Roger pracował w więziennej pralni. Była to tutaj jedna z bardziej cenionych posad, więc wiedział doskonale, że szybko znajdą następcę, gdy pojawi się wakat. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pomyślał o żonie. Poczuł, że chciałby z nią porozmawiać. Zdawał sobie sprawę, że nie ma takiej możliwości, bo już dawno przestała go odwiedzać, a jego wysiłki, by ją odnaleźć, spełzły na niczym. Teraz, na końcu swojej ziemskiej drogi, nie czuł już do niej urazy, chciał się jedynie pożegnać. Przez całe popołudnie nic się nie wydarzyło, co samo w sobie nie było wielkim zaskoczeniem. Takie rzeczy lepiej załatwiać w ciemności, bez świadków. Gdziekolwiek to nastąpi, Roger wiedział, że w pobliżu nie będzie nikogo, kogo by to obchodziło. Światło jak zwykle zgasło o dziesiątej. Roger leżał na swoim łóżku, nie spał. Nasłuchiwał kroków, ale nic się nie działo, więc w końcu zasnął. W celi o wymiarach dwa metry na trzy o tej porze panowała całkowita ciemność. Roger jednak nie miał z nią nigdy problemu. Przyczyny upatrywał w fakcie, że to miejsce, w którym spędzał każdą minutę dnia, było samo w sobie tak ponure i szare, że czerń nocy wydawała się jedynie o ton ciemniejsza. Bez zegara w celi nie miał pojęcia, która mogła być godzina, gdy usłyszał lekkie chrobotanie. Zamek w drzwiach 18 wystarczał, by nie pozwolić mu wyjść, ale ich na pewno nie powstrzyma przed wejściem. Już po chwili Roger czuł, że kat jest w środku. Jego twarz skrywała ciemność, ale cel najścia był Rogerowi dobrze znany. – Trochę to trwało. Jeśli intruz był zaskoczony, jego głos tego nie zdradzał. – Już czas. – Ta – odparł Roger. Powiedział to bez cienia buntu czy chęci oporu. Będą przychodzić tak długo jak trzeba i w końcu go zabiją. Lepiej od razu mieć to za sobą. – Wiesz chociaż, czemu to robisz? – zapytał. Usłyszał cichy śmiech, a w nim pewne zaskoczenie. – Jasne. Dla kasy. Potem do jego uszu doszedł lekki trzask, a w dłoni intruza dostrzegł mały snopek światła. Roger wciąż nie widział jego twarzy i wcale nie chciał jej zobaczyć. – Nie o to mi chodzi… Ostrze rozpłatało mu szyję, kończąc tym samym jego odsiadkę, a zarazem i życie. Życie, które już dawno temu diabli wzięli. Detektyw Jonathon Novack zdał sobie sprawę, z czym ma do czynienia, gdy tylko zapoznał się z faktami. Chodziło o morderstwo z zimną krwią i wiedział dokładnie, kto zabił. Miał przeczucie, a przypadki, gdy przeczucie go zawiodło, mógł policzyć na palcach jednej ręki. Z doświadczenia Novacka wynika, że jest kilka rzeczy zupełnie obcych detektywom wydziałów zabójstw w dużych aglomeracjach. Należą do nich wolne długie weekendy, trwałe, szczęśliwe małżeństwa oraz zbiegi okoliczności w pracy. A gdyby w tej konkretnej sprawie się okazało, że przeczucie Novacka zawiodło, musiałby to być największy i najdziwniejszy zbieg okoliczności z wszystkich możliwych. Novack już dawno nauczył się odrzucać całe gówno i skupiać na faktach, a w tym wypadku fakty mówiły same za siebie. Tim Wallace zabrał swoją żonę Maggie na jacht – jacht, na którym spędził wcześniej wiele dni i nie zdarzył mu się najmniejszy wypadek. Relaksując się na wodach zatoki Long Island, włączył silnik i postanowił wskoczyć do wody, by odzyskać porwany przez wiatr kapelusz żony. I dokładnie w tym momencie silnik eksploduje, z łodzi zostają marne strzępy, a żona Wallace’a ginie. Doprawdy, cóż za zbieg okoliczności. 20 I bez wątpienia morderstwo. Tak oczywiste, jak rzadko które. Niestety, wkrótce oczywiste było już tylko jedno – po raz pierwszy w swojej karierze Novack miał do czynienia z tak frustrującą sprawą. W ciągu kilku minut od eksplozji na miejsce przybyła Straż Wybrzeża. Znaleźli Wallace’a dryfującego w kamizelce ratunkowej. Był w stanie, jak to określali lekarze, szoku pourazowego, który trwał następne dziesięć dni. Ominął go pogrzeb żony, a raczej msza żałobna, ponieważ ciała nie odnaleziono. Kiedy w końcu odzyskał pełnię władz umysłowych, utrzymywał, że ostatnie, co pamięta, to odzyskanie kapelusza i biały błysk. Jak na złość eksperci uznali, że wybuch mógł nastąpić w wyniku defektu silnika – podobny tydzień wcześniej spowodował eksplozję łodzi u wybrzeży Florydy. Potem Wallace wyraził zaskakującą chęć poddania się badaniu z użyciem wykrywacza kłamstw oraz, co równie zaskakujące, zrezygnował z prawnika. Test z wariografem przeszedł śpiewająco, i chociaż nie jest to dowód dopuszczalny przed sądem, zrobił wrażenie zarówno na szefie Novacka, jak i na prokuratorze okręgowym. Ostatecznie dobił Novacka fakt, że nie mógł się doszukać w ich życiu żadnych problemów małżeńskich. Poznali się półtora roku wcześniej, od razu zaiskrzyło, wszyscy powtarzali tylko, jak bardzo byli w sobie zakochani. Do sprawy włączyły się media, bez wahania popierając Novacka w podejrzeniach, a nawet wyrażając pewność, że to Wallace zaaranżował śmierć żony. Połowa gości Larry’ego Kinga niemal go skazała, a Nancy Grace oskarżała policję, a więc i Novacka, o brak kompetencji, który uniemożliwił aresztowanie mordercy od razu w dniu wypadku. Wallace’a nie aresztowano ani tego dnia, ani następnego, ani też przez kolejny miesiąc. Ekspertom stopniowo wy21 czerpywała się lista bezpodstawnych zarzutów i nie pojawiły się nowe rewelacje, które pomogłyby podtrzymać medialną nagonkę. Novack zwyczajnie nic nie znalazł. I choć jego przeczucie nie wymagało od niego żadnych dowodów, zupełnie inaczej widzieli tę kwestię przełożeni, sądy i wszystkie inne instytucje wymiaru sprawiedliwości. Kiedy o tym myślał, robiło mu się niedobrze. Ale nie na tyle, by miało go to powstrzymać. Nie zamknie tej sprawy, nie Novack, dopóki nie dopadnie Wallace’a. Będzie nad nią pracował, kiedy tylko się da, badając każdy jej aspekt, aż przyskrzyni tego sukinsyna, który dosłownie zdmuchnął swoją młodą żonę z powierzchni wody.