II GÓRSKA PĘTLA 12:12 - relacja Czas na słów kilka na temat

Transkrypt

II GÓRSKA PĘTLA 12:12 - relacja Czas na słów kilka na temat
II GÓRSKA PĘTLA 12:12 - relacja
Czas na słów kilka na temat sobotniego górskiego szaleństwa w Brennej. 28 marca odbyła się kolejna edycja
Górskiej Pętli 12:12. Jak sama nazwa wskazuje zabawa polegała na bieganiu po pętli przez 12 godzin. Start o 12:12,
koniec 12 godzin później o 00:12, wszędzie 12-tki. Decyzję o uczestnictwie tym biegu podjąłem z automatu, bo
w sumie bieg odbywa się na „moim terenie”. Nie miałem też dosyć po „Zamieci”, na której startowaliśmy
z Krzysztofem w drużynie (też po pętli), z tym że w biegu 24 godzinnym (zajęliśmy wówczas 2-gie miejsce). Tym razem
sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Jako, że „Zamieć” była moim pierwszym startem w biegach ultra i nie
byłem jeszcze gotów by pokonać ją samodzielnie, to jednak w kontekście 12:12 decyzję podejmowałem krótkobieg indywidualny. Były co prawda przemyślenia o biegu drużynowym, ale perspektywa przebiegnięcia niespełna
50 km przez całe zawody skutecznie mnie zniechęciła. Motywacji miałem kilka, jedną z nich jest to, że lubię błądzić
po górach w pojedynkę, zawsze ze słuchawkami na uszach, drugą był fakt, że ze wszystkich tras Beskidu Śląskiego
tą trasę znam najlepiej, trzecią z kolei było to, że bieg 12-godzinny dostarczy mi tyle wrażeń, że zapomnę o bieganiu
na dobrych kilka dni.
Trochę o trasie. Różni się ona od tej zeszłorocznej. Po ostatnich zawodach było trochę głosów niezadowolenia
z faktu, że część trasy przebiegała po asfalcie. W sumie nie ma co się dziwić, bieg górski to nie bieg uliczny.
Organizatorzy uwzględnili uwagi i trasę zmodyfikowali. Na pierwszy rzut oka trasa całkiem całkiem. Od tej
zeszłorocznej różni się tym, że już na 3 kilometrze rozpoczynamy mocnym podejściem. Wcześniej w zasadzie do 5
kilometra trasa przebiegała po asfalcie o lekkim nachyleniu. Teraz na pierwszym kilometrze pod butami był szuter
(ścieżka wzdłuż rzeki aż do mostka), na drugim asfalt, a potem już kamienie, śnieg, kałuże, błoto, wszystko czego
człowiek pragnie na takich imprezach.
Od trzeciego kilometra głównie pracowały uda. Musieliśmy się wznieść na ok 650m n.p.m., dalej biec trawersem
aż do szlaku niebieskiego, który prowadził nas przez Halę Jaworową. Po Hali tylko chwila przez las i już byliśmy na
skrzyżowaniu ze szlakiem czerwonym (Kotarz- Przełęcz Salmopolska), na którym skręcaliśmy w prawo. Tam kończył
się odcinek „w górę” i zaczynał pęd „w dół”. Po około 1,5 km dobiegaliśmy do Grabowej (900 m n.p.m.) i za
zwalonymi przez wiatr drzewami odbijaliśmy ostro w prawo na czarny szlak i nim w sumie biegliśmy jakieś 5 km aż
do Starego Gronia. Odcinek ten był raczej płaski, o lekkim nachyleniu. Można było na nim śmiało rozwinąć
jednostajne tempo. Od Starego Gronia zaczynało się szaleństwo. Aż do bazy zawodów był konkretny
półtorakilometrowy zbieg, który można było pokonać nawet w 7 minut, z małym hakiem. Cała pętla miała ok. 16
km i sumę przewyższeń ok. 750 metrów.
Co do moich planów, to były one ambitne, ale możliwe do zrealizowania. Ustanowiłem sobie cel na 6 pętli. Trasę
testowałem treningowo kilkanaście razy. Można stwierdzić, że bieganie trasy tyle razy przed zawodami to
szaleństwo i na bank można się nią przejeść, ale w moim przypadku tak nie było. Trasa miała prawie 16 km, więc
żeby pokonać ją 6 razy w ciągu 12-stu godzin trzeba było przeznaczyć średnio 2 godziny na okrążenie. Wiadomo,
że w miarę biegu zmęczenie rośnie a wydolność maleje, więc na dobrą sprawę nie byłem do końca pewien czy
mój plan nie jest przypadkiem porywaniem się z motyką na księżyc.
No ale nic, biegałem po niej w prawie każdy weekend
i testowałem. Na dobrą sprawę po „Zamieci” miałem już dosyć
biegania w śniegu, więc liczyłem na jego brak, ale prognozy
warunków i stan faktyczny trasy do końca były jedną wielką
niewiadomą. Biegałem zatem po trasie w każdych możliwych
warunkach, w zamieci, po śniegu zmrożonym, śniegu kopnym,
śniegu kopnym, ale topniejącym, błocie zmrożonym i błocie
płynnym, po jesiennych liściach, i gołych kamieniach, ogólnie
w każdych warunkach jakie były możliwe. I co najlepsze, ani razu
nie miałem pewności czy mój plan się powiedzie. Pętla w 1:45,
pętla w 1:50, raz nawet pętla w 2:09, a gdzie tu 6 pętli w 12 godzin.
Raz z Krzysztofem pojechaliśmy do Brennej wcześnie, tuż przed
wschodem słońca. Przebiegliśmy trasę, znowu w innych
warunkach, bo bez kopnego śniegu i po odkrytej w większości
trasie, i udało nam się przebiec pętlę w 1:40. Nie powiem- taki
wynik wprowadził nieco pozytywnego światła do mojego planu.
Na tym biegu zakończyłem swoje treningi do zawodów i pozostało
tylko czekać aż się zaczną, a wtedy zostało tylko pobudzić komórki
napalmu we krwi. W końcu bez ognia nie było mowy o sukcesie.
Dzień zawodów. Przygotowany i spakowany byłem już kilka dni
wcześniej. Nawet żywienie sobie zorganizowałem, żeby nie stracić
nawet minuty z tych drogocennych 720, przez które trwały całe
zawody. Jestem trochę skrzywiony na punkcie żywienia. Proporcje
węgla, tłuszczu i białka utrzymuję niezmiennie w systemie 70-15-15
procent. W tym żadnych cukrów prostych. Stworzyłem sobie
zatem system żywienia na zawody. Upiekłem ciastka owsiano-daktylowe, własnego patentu, które miały
proporcje, o których powyżej, a dodatkowo, każde ciastko miało idealnie 246 kcal, czyli tyle ile nasz organizm jest
w stanie przyswoić w godzinę. 1 ciastko „w górę”, 1 ciastko „w dół”. Przepis + tabela wartości odżywczych dla
zainteresowanych:
http://www.mediafire.com/view/57lb3f0w1kddmk1/!Ultracookies.pdf
Zawody były o 12.00, rejestracja od 8.00, ale ja już piłem kawę o 5 rano. Zastanawiałem się tylko w co się ubrać.
Pogoda w końcu zmienna jest jak … pogoda. Mój plan biegu jednak nie przewidywał przebieranek. Od początku
do końca biegu mój uniform musiał być niezmienny.
No i jesteśmy w Brennej, generalnie wystartowaliśmy z klubu w składzie 5-ciu drużyn + ja. W rejestracji odebraliśmy
pakiety startowe. Miałem numer 91. Krzysztof powiedział, że mam dobry, szczęśliwy numer. Pytam się skąd takie
przekonanie, na to on, że w numerze jest 9. Pytam dalej, co oznacza 9 w kontekście potencjału szczęścia mojego
numeru, na to on, że ma 9 w dacie narodzin. Spoko, sobie myślę, to mi styka. Ja 9 nie mam, no ale jak Krzysztof ma,
to luz, numer jest szczęśliwy. Dorzuciłem do tego „szczęścia” tylko tyle, że w mojej dacie narodzin są trzy jedynki.
Do zawodów już coraz bliżej, a ja dalej mam dylemat co na siebie włożyć. Pochmurnie było i raczej chłodno, więc
myślę „koszulka, na to bluzka i kurtka przeciwdeszczowa, dobre na noc, gdy będzie chłodno”. No ale i tak będę
mokry, więc będę na sobie targał dodatkowo kilogram wody. Zdecydowałem się na bluzkę i kurtkę. 20 minut przed
zawodami patrzę, a tam słońce się przebija. Załamuję ręce i już sam nie wiem. W końcu męska decyzja, koszulka +
kurtka i nic więcej.
3, 2, 1 i startujemy. 12 godzin przed nami. Nie będę opisywał swoich pętli jedna po drugiej, bo musiałbym chyba
pisać na temat tego jakie utwory wówczas w słuchawkach grały. Zatem w skrócie. Na pierwszej pętli wystrzeliłem
jak z procy. Żeby liczyć na 6 pętli postanowiłem, że pierwsze 3 robię możliwie szybko, na podejściach nie będę się
oszczędzał, wszystko po to, żeby zaoszczędzić trochę minut, które wykorzystam na pętlach późniejszych. No i jest
dobrze, 1 pętla w 1:35, czyli 25 minut do skarbonki. Po pętli nawet się nie zatrzymałem, pobiegłem od razu na drugą.
Krzysztof, który był już po swojej pierwszej powiedział, żebym się uspokoił. Rzeczywiście, 1:35 to trochę za szybko.
Odpuściłem trochę, pętlę zrobiłem w 1:52, extra, kolejne 8 minut do skarbonki. Nie zatrzymawszy się, pobiegłem na
pętlę trzecią, którą zrobiłem w 1:56, czyli 4 bonusowe minuty do wykorzystania. Po trzech pętlach miałem ich 37
w zanadrzu.
Jako, że moi rodzice mieszkają 5 kilometrów od Brennej, to oni zorganizowali mi przepak. Po trzeciej pętli pierwszy
raz się zatrzymałem. Postój polegał na tym, że zostawiłem plecak z bukłakiem, zapaliłem papierosa, wypiłem kawę,
zmieniłem skarpetki, zabrałem pas z bidonami i poleciałem dalej. Trwało to 7 minut. Tym razem na trasę wyruszyłem
z oświetleniem. I znowu ogień, na podejściu bez oszczędzania się, podbiegi biegiem, płaskie odcinki biegiem, zbiegi
biegiem. W sumie po tej krótkiej przerwie czułem się jak nowonarodzony, biegłem ile wlezie. Pętle zrobiłem w 2:02,
ze skarbonki ująłem tylko 2 minuty, czyli na 2 pozostałe pętle miałem 28 bonusowych minut. Na dole czekali na
mnie rodzice, ale tu już szybka piłka, zrzucam pas, biorę plecak i na trasę.
No i pętla piąta, pętla która zadecydowała o wszystkim. O ile u podnóża powietrze było przejrzyste, o tyle
w górnych warstwach widoczność była prawie zerowa. Czołówka nawet światełka w tunelu nie dawała. Byłem
jednak na tą okoliczność przygotowany. Zawsze na wieczorne i nocne bieganie biorę ze sobą latarkę, która świeci
na pół kilometra, ale głównie przydaje mi się na zbiegach, na których poziom ostrożności wynosi u mnie zero. No
ale co, świeci na pół kilometra, ale w gęstej mgle daje mi zaledwie metr dodatkowej widoczności. I tu pojawił się
problem oznakowania trasy. Gdyby nie było mgły, światełka, którymi upstrzona była trasa, pewnie byłyby
widoczne, ale we mgle, no cóż, wszystko sprowadza się do podążania po omacku w nadziei, że zaraz ujrzymy
kolejne światełko. Znam tą trasę na pamięć, ale co to oznacza, gdy widzimy tylko na metr do przodu? Wiele razy
przeklinałem, gdy przez dłuższy czas światełka nie widziałem, no i w końcu zdarzyło się to co najgorsze, zboczyłem
z trasy. Biegnę i biegnę, nie widzę światełka, i nagle pojawiają się przede mną jakieś nieotynkowane domy, jakaś
blokada drogowa. Zero światła, cisza. Próbuję wrócić, ale plątam się, bo gdzie bym nie poszedł to drzewa,
żadnego przesmyku. Byłem zgubiony. Przy domu, na gałęzi, wisiała huśtawka. Pomyślałem sobie tylko, że dobrze,
że się nie rusza, bo już kompletnie bym ześwirował. Przez chwilę myślałem nawet o tym czy nie odpalić kamerki
w telefonie i nie nakręcić jakiegoś krótkiego odcinka horroru. Ciężko było, nie wiedziałem gdzie iść i co robić. Na
szczęście (dla mnie) po dłuższej chwili zauważyłem światła latarek innych zawodników, którzy też się zgubili. Mieli
na szczęście nadajnik GPS z mapą. Po chwili byliśmy znowu na trasie. Byłem zdesperowany tym, że tyle czasu
zmarnowałem - sprint do końca pętli. W czasie mojej przygody wyprzedził mnie zawodnik, który wskoczył na drugie
miejsce. Pętlę ukończyłem w czasie 2:19, w tym 15 minut straciłem na szukanie drogi powrotnej na szlak. Nie dość,
że mnie zawodnik wyprzedził, to jeszcze straciłem tyle cennego czasu ze swojej skarbonki.
Nie zatrzymałem się, od razu pobiegłem na 6 pętlę. Znajomi mi tylko powiedzieli, że mam 11 minut straty do gościa
na drugim miejscu. Napalm, który krążył mi we krwi już od 10-ciu godzin, był już na wyczerpaniu, ale zmusiłem się
jeszcze, by na nowo rozpalić go żywym blaskiem. No i udało się. Tym razem już nie patrzyłem pod nogi, kałuże po
kostki, błoto po kostki, taplanie się w bagnie, nic nie robiło mi już różnicy, biegłem po zwycięstwo. Zmieściłem się
w limicie, bo przybiegłem 7 minut przed końcem czasu, pętlę zrobiłem w 2:02 i z 11stu minut straty do zawodnika
z drugiego miejsca odzyskałem 8.
Gdy przybiegłem na metę byłem w szoku, patrzyłem
na wszystko tępym wzrokiem, znajomi coś mówili, ale
wszystko było dla mnie tak egzotyczne i niepojęte, że
nie byłem w stanie tego ogarnąć. Chciałem coś
powiedzieć, ale nie byłem w stanie poskładać nawet
jednego wyrazu. „Tu jesteśmy, tu jesteśmy” - mówili,
ale nie wiedziałem co to oznacza. Oczywiście byłem
zadowolony na maxa. Swój plan zrealizowałem i to
było najważniejsze. 3-cie miejsce na podium było
tylko bonusem. Był to mój pierwszy start w biegu ultra
w trybie indywidualnym, więc nie wiedziałem czego
po innych zawodnikach się spodziewać, a było ich
w sumie 58.
Chciałbym na koniec powiedzieć coś o organizacji
i zapleczu zawodów. Gdyby nie oznaczenie trasy za
organizację dałbym 10/10, a jeśli chodzi o zaplecze,
no cóż, cały czas byłem w biegu, więc nie wiem co
się działo w bazie. Po ostatniej swojej pętli w końcu
z zaplecza skorzystałem. Zjadłem jednego orzeszka,
więcej nie dałem rady. Muszę jednak przyznać…
był naprawdę dobry.
Andrzej