Mój Susz. Wspomnienia - Andrzej Chmielewski ........................ 39

Transkrypt

Mój Susz. Wspomnienia - Andrzej Chmielewski ........................ 39
Wspomnienia
Andrzej Chmielewski (Świnoujście)
Mój Susz
WSTĘP
Do napisania wspomnień z dość
krótkiego okresu mojego życia w Suszu,
obejmującego lata 1947 do 1954 roku,
skłoniła mnie lektura dyskusji prowadzonych na Forum Suskim. Wcześniej szukałem w Internecie wiadomości o Suszu,
ale najczęściej trafiałem na stronę www.
rosenberg-wpr.de i ucieszyłem się, kiedy
wreszcie natrafiłem na stronę susz.info,
chociaż muszę przyznać, że dzięki mojemu ogłoszeniu w koślawej niemczyźnie
na stronie niemieckiej udało mi się odzyskać kontakt z kolegą z okresu dziecinnych lat w Suszu. Dzięki niemu mogłem
nieco odświeżyć swoją pamięć minionego czasu, ale wiele faktów i zdarzeń
7.1. Jezioro Suskie w czasie PRL
ukrył mrok niepamięci.
Pisząc moje wspomnienia opierałem się niemal wyłącznie na tym, co
zapamiętałem, a co jak sądziłem mogło okazać się pożyteczne w opisaniu
atmosfery tamtych lat. Nie dysponowałem żadnymi pamiętnikami, bo trzeba mieć na uwadze, że to okres od 5 roku życia (krótki epizod przedszkolny)
i szkoła podstawowa od 6 roku życia do ukończenia 6 klasy w siedmioklasowej szkole podstawowej (biały budynek), a zatem okres kiedy nie myśli się
o wspomnieniach, ale żyje dniem bieżącym. Wspomnień nie mogłem uzupełnić przy pomocy moich dawnych koleżanek i kolegów, bo chociaż
w którymś momencie próbowałem „na chybił trafił”, w oparciu o zapamiętane nazwiska, kontaktować się telefonicznie z ludźmi, których wtedy znałem
w Suszu, to niestety, ku mojemu żalowi od ich rodzin dowiadywałem się, że
ci, których najlepiej zapamiętałem albo najlepiej znałem, już nie żyją. Jak
zauważyłem, wiele moich wspomnień wzbudziło pozytywny oddźwięk paru
starszych mieszkańców Susza, potwierdzających podawane przeze mnie fakty, ale też nie mam wątpliwości, że nie przedstawiają one wielkiej wartości
historycznej, ale w jakimś stopniu opisują klimat pierwszych, powojennych lat
w Suszu.
Do Susza przyjechałem (a właściwie zostałem przywieziony) z Warszawy
z powodów czysto rodzinnych, jednak moje sprawy rodzinne nie ułożyły się
dobrze i po zabraniu do szpitala ciężko chorej Matki opuściłem Susz i zamieszkałem w Olsztynie.
39
Wspomnienia
Moje wspomnienia dedykuję wszystkim młodym ludziom, którym wbrew
przeciwnościom i niełatwym warunkom życia „chciało się chcieć” i założyć
Towarzystwo Miłośników Ziemi Suskiej z życzeniami, by nie ustawali w wysiłkach mających na celu zachowanie dziedzictwa ziemi suskiej i działaniu dla
dobra społeczności tej ziemi.
OKRUCHY PRZEDSZKOLNE 1947
Okruchy, bo wspomnienie przedszkola w Suszu to miniaturowe fragmenty
pozostałe w pamięci dlatego, że związane były ze zdarzeniami bardzo stresującymi i dlatego też chyba, że okres pobytu w przedszkolu nie był zbyt długi. Z tego co pamiętam, przedszkole mieściło się w okolicy parku miejskiego
i w pamięci wyryły mi się momenty, kiedy musieliśmy ustawiać się w kolejce,
żeby łyknąć łychę wstrętnego tranu podawaną przez wychowawczynię. Ceremoniał ten nie był codzienny i dlatego udało się nam go przeżyć.
W tamtych latach wszystko było prymitywne, teraz dzieci tran łykają w postaci kapsułek i nie muszą „delektować się” jego smakiem. Wtedy nikt z nami
się nie certował. Wystarczało, że łykanie tranu było dla nas korzystne, jednak
wówczas nie mieliśmy o tym pojęcia i traktowaliśmy to jak jedną z możliwych
form znęcania się nad nami.
Inne zdarzenie, to próba
przerwania monotonii zajęć zabaw klockami i śpiewów w ten
sposób, że paru najodważniejszych z nas, korzystając z nieuwagi
wychowawczyń, zwiało do parku
i po skarpie na brzeg jeziora. Nasza ucieczka została odkryta dość
szybko i równie szybko zostaliśmy
namierzeni i doprowadzeni przed
oblicze kierowniczki. Jest oczywiste, że przygodowa wycieczka
nad jezioro mogła dla 5-latków
skończyć się tragicznie. Okazało się, że przebaczenie mogliśmy
uzyskać przez obietnicę złożoną
7.2. Dzieci powojennego Susza
kierowniczce w obecności wychowawczyń, że więcej nie spróbujemy samodzielnych wypraw poza teren
przedszkola i przyrzeczenie to miało być zakończone ukłonem złożonym pani
kierowniczce. Z przyrzeczeniem nie miałem problemu, ale przy ukłonie zaczęły się „schody”. Nikt mnie nie nauczył, jak to się prawidłowo robi, toteż
próbowałem różnych sposobów, jakie dotąd udało mi się zaobserwować. Na
początku zasalutowałem jak żołnierz. - Spróbuj jeszcze raz...! Dygnąłem jak
dziewczynka. Jeszcze raz... Po kilku nieudanych próbach z przyklęknięciem
włącznie, w pozycji na baczność skłoniłem głowę i w taki to sposób moje
zawstydzające próby zostały uwieńczone sukcesem.
40
Wspomnienia
ZABAWY DZIECINNE W SUSZU NA PRZEŁOMIE LAT 40 I 50
Rozpocznę od stwierdzenia, że zabawy tamtych lat nie wiązały się z posiadaniem przedmiotów–zabawek, które można byłoby porównać z zabawkami dziecinnymi współczesnymi. Przedmioty do zabawy trzeba było sobie
zrobić samodzielnie. Wiele zabaw wymagało tylko wyobraźni. Nie mogę się
też oprzeć pokusie, by stwierdzić, że w tamtych latach zabawki były cenione
nieporównanie bardziej niż obecnie, kiedy to dzieciak najbardziej wymyślną
zabawkę kupioną przez rodziców, po krótkim czasie zabawy odrzuca w kąt.
Trudno mi dzisiaj ocenić, które z zabaw były bardziej lubiane, a które
mniej. Najczęściej bawiliśmy się w „wojnę” - zabawę dzisiaj zwaną „podchodami”. Z kawałków drewna robiliśmy sobie „broń” (karabiny albo pistolety),
a najbardziej zajmujące było skradanie się w kierunku „nieprzyjaciela”, czołganie się pośród całkiem autentycznych powojennych gruzowisk.
Bardzo popularna była zabawa „w chowanego”. Kryjącego wybieraliśmy przy pomocy wyliczanek, z których zapamiętałem jedną. Nauczył jej nas
najstarszy z braci Grabkowskich, dzieci szkolnego dozorcy, pana Grabkowskiego – Zenek: „Ene, due, like fake, torbe burbe, ósme smake, deus, deus
kosmateus, na kogo wypadnie, na tego bęc!”. Najlepszym miejscem do tej
zabawy był środek miasta u zbiegu ulic Słowiańskiej (jak wtedy się nazywała
nie pamiętam, może ulica Stalina), Prabuckiej i Iławskiej. Była tam wysepka
z wysokim słupem kratowym, na którym krył ten na kogo wypadło. Chowaliśmy się z upodobaniem na dwu dorodnych srebrzystych świerkach, które rosły
na trawniku przed figurą Jezusa po obydwu jej stronach (Nie wiem, dlaczego
wtedy myślałem, że jest to figura św. Rozalii? Może z powodu sięgającej stóp
szaty?). Kiedy kryjący i szukający oddalał się od słupa będącego miejscem
zaklepywania,
zjeżdżaliśmy
po zwisających w dół gałęziach świerków i pędziliśmy do
słupa, żeby się „zaklepać”.
Kratownica słupa kusiła szatańsko do wspinania się.
Któregoś dnia wlazłem na
ten słup za dnia, bo w chowanego bawiliśmy się zazwyczaj
wieczorami i przy złażeniu zahaczyłem prawym kolanem
o zagięty róg przymocowanej u góry blachy. Do dzisiaj
mam pod rzepką półksiężycowatą szeroką bliznę, bo
szycie rozdartej skóry ludzkiej
nie było wówczas modne. Takich pamiątek z tamtych lat
mam z resztą nieco więcej.
7.3. Dzieci powojennego Susza
41
Wspomnienia
Spośród
licznych
zabaw, które nas zajmowały, były takie, do których potrzebny był jakiś
sprzęt, zazwyczaj sporządzany we własnym
zakresie. Wiele zabaw
umożliwiało uwolnienie
energii, której zdrowe
dzieci zazwyczaj mają
w nadmiarze.
Plac szkolny był boiskiem, na którym z zapałem graliśmy w piłkę
nożną. Za piłkę służyła
szmacianka i wcale nie
przeszkadzało nam, że
po kopnięciu porusza
7.4. Dzieci powojennego Susza
się szmacianym ruchem
bez kozłowania. Po powrocie ze szkoły odmawiałem jedzenia obiadu, a tylko robiłem sobie szybko „kanapkę” ze zmoczonej kromki chleba, posypanej
cukrem i pędziłem na boisko, które zresztą nie było zbyt odległe, bo po przeciwnej stronie ulicy.
Na boisku szkolnym graliśmy również w klipę. Nie pamiętam zbyt dokładnie liczenia punktów, ale odbywało się to w taki sposób, że przygotowywało
się najpierw kij do odbijania (coś takiego jak do gry w palanta) i mniejszy
kijek zaostrzony z obydwu stron nazywany „szpakiem”. Na ziemi rysowało się
kwadrat wewnątrz, którego robiło się małą jamkę w ziemi i na jej krawędzi
kładziony był „szpak”. Uderzenie kijem w zaostrzony koniec „szpaka” powodowało jego wzbicie się o góry i wówczas trzeba było „szpaka” walnąć kijem
tak, by odleciał jak najdalej od zagrywającego. Na „szpaka” czyhali pozostali gracze próbując go złapać. Szpak był następnie odrzucany w kierunku
zaznaczonego pola. Jeśli spadł na to pole, rozgrywający był eliminowany,
jeśli natomiast odbił „szpaka”, to zyskiwał punkty mierzone krokami od miejsca wybicia do miejsca upadku. Dzisiaj chyba nikt już w to nie gra. Wówczas
też klipa straciła na atrakcyjności, a zyskały piłka nożna i nowa gra zwana
swojsko palantem, kiedy pojawiły się w jakimś momencie gumowe piłeczki
tenisowe.
Zimą najbardziej emocjonującymi zabawami były zjazdy na sankach
(mało kto miał sanki) ze skarpy parkowej na jezioro pokryte lodem. W każdym
zjeździe brało udział tyle dzieciaków, ile tylko mogło zmieścić się na jednych
sankach. Pęd był straszliwy z wyrzutem w powietrze przed samym jeziorem
i ciężkim opadaniem na lód. W czasie jednego z takich zjazdów, kiedy przez
chwilę zaznałem stanu „nieważkości” nastąpiło okrutne spotkanie sanek tą
częścią ciała, która służy na ogół do siadania. Podobno oddech zapierają
42
Wspomnienia
jakieś zdarzenia wywierające wpływ na naszą psychikę... Nie wiem, to chyba
raczej przenośnia. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że dynamiczne
siadanie może upośledzić zdolność oddychania na dobre 5 minut. Po raz drugi zaznałem takich sensacji, kiedy zleciałem w naszym ogródku z jabłonki.
Długo utrzymujący się na jeziorze lód próbowaliśmy wykorzystać
przy pomocy namiastek łyżew. Były to dość grube druty odpowiednio zagięte, umieszczone wzdłuż butów i najprzemyślniej mocowane tak, by
się nie zsuwały, ale najczęściej z miernym powodzeniem, a i sama jazda przypominała bardziej ślizganie niż jazdę na łyżwach. Wielką radość
i przyjemność sprawiło mi zdobycie którejś zimy jednej łyżwy „śniegówki”. Miała zakręcony w górę czub, dwie pary żabek do przykręcenia do
zelówki buta, a dodatkowo mocowało się ją do buta dwoma paskami.
Wydaje mi się, że w krótkim czasie nauczyłem się jeździć na tej łyżwie jak
cyrkowiec, stosując technikę podobną do jazdy na hulajnodze. Największa
frajdę sprawiała jednak jazda za saniami. Sań zimą było w Suszu wiele, bo
przyjeżdżały z wielu okolicznych wsi. W tamtych czasach nikt jezdni czy chodników nie odśnieżał, a posypywanie solą nie było w modzie. Uczepienie się
sanek dawało mi możliwość przyjemnej jazdy na tej jednej łyżwie. Niestety,
życie nie stanowi źródła samych przyjemności. Często za takie przyczepianie
się do sań obrywało się od woźnicy batem.
Dziecinne lata w Suszu, które wspominam, mój wiek i rodzaj preferowanych zabaw, miały tę osobliwość, że całkowicie lekceważyliśmy zabawy
„dziewczyńskie” jako niegodne „męskiego” w nich uczestnictwa, jeśli nie liczyć
„końskich” zalotów i jednego spotkania w ogrodzie w celach naukowo-badawczych, o czym napiszę w dalszej części. Na moim podwórku dziewczynki
bawiły się w „gospodarstwo domowe”. W tym celu zbierały potłuczone skorupy talerzy, gazety, skrzynki. Koło garażu z blachy falistej ustawiały skrzynki,
układały na nich gazety, a na nich wypucowaną „zastawę stołową”. Kiedy
padał deszcz całe to swoje mienie przenosiły do pomieszczenia pralni w suterynie.
Tam właśnie wszedłem kiedyś i powiedziałem: Dzień dobry, paniom.
Jestem elektrykiem i przyszedłem zreperować paniom światło... Po tych
słowach, nie namyślawszy się wiele, podszedłem do nisko umieszczonego
gniazdka elektrycznego i wetknąłem tam świeżo znalezioną szprychę od koła
rowerowego. Nie mogłem mieć pojęcia o prawach Murphy’ego i nie wiem
dzisiaj, czy już były sformułowane, ale teraz wiem, że jednak działały. Trafiłem w dziurę dla przewodu fazowego choć prawdopodobieństwo takiego
zdarzenia to tylko 1 na 2. To, że te wspomnienia jednak piszę, zawdzięczam
temu, że na nogach miałem tenisówki zwane w tamtych czasach swojsko
„pepegami” i temu, że podłoga pralni nie była mokra. Odczucia jakich
wtedy doznałem pozostały niezapomniane. Nauczyłem się też, że zabawy
z dziewczynami trudno zaliczyć do udanych i nigdy już nie proponowałem
nikomu moich specjalistycznych usług.
Dziewczynki nie sprawiały na ogół kłopotów , bo nie wtrącały się do
chłopięcych zabaw, ale jedna dziewczynka była wyjątkowa. Była niezwykle
43
Wspomnienia
sprawna, umiała się bić i wielu z nas przekonało się, że nie tylko nie warto jej
zaczepiać, ale lepiej też w ogóle nie wchodzić jej w drogę. Wielu chłopaków
upokorzyła, tłukąc ich na kwaśne jabłko. Myślę, że nie popełnię przestępstwa,
ani nie narażę się dzisiaj na odwet nawet gdyby to moje pisanie jakimś cudem
przeczytała, jeśli odkryję, że była to Ewka Ryżyńska, córka pana Ryżyńskiego
który był nauczycielem śpiewu. Jeśli dobrze pamiętam, to państwo Ryżyńscy
mieszkali w willi na ulicy dzisiaj nazywającej się Żeromskiego (pierwsza willa po
prawej idąc od Piastowskiej - 15 Grudnia) alejką dla pieszych. Z jakiegoś powodu musiałem kiedyś pójść do państwa Ryżyńskich i jedyny szczegół, który
zapamiętałem z tego domu, to była wisząca na ścianie dyscyplina z krótką
rękojeścią i kilkoma zwisającymi z niej rzemieniami. Przypuszczam, że pan Ryżyński też musiał wówczas mieć niełatwe życie ze swoją córką.
Bardzo lubiłem myszkować w bezludnym, splądrowanym budynku usytuowanym po lewej stronie ulicy Słowiańskiej w kierunku kościoła św. Rozalii,
na odcinku pomiędzy ulicami Piastowską a Willową. Nie wiedziałem, co tam
było (niedawno Kurt Daus powiedział mi, że to był budynek dawnego sądu).
Jak wspomniałem budynek był splądrowany, nie pamiętam by miał jakieś
wyposażenie, meble itp. Za to było mnóstwo porozwalanych wszędzie papierów, kopert, w których z wielkim upodobaniem grzebałem. W tym budynku
ze znalezionych kopert skompletowałem wielką kolekcję znaczków, w tym:
znaczki z Hitlerem większe i wielką serię malutkich „Hitlerów” (taką wielką serię
znaczków o podobnych rozmiarze wydano później z podobizną Bieruta). Były
tam przeróżne znaczki Poczty Rzeszy wydawane z rozmaitych okazji, a także
mnóstwo znaczków Generalnej Guberni z nadrukiem i bez, perforowanych,
ząbkowanych i ciętych. Miałem ich chyba tysiące. W sumie mogły one dzisiaj
mieć sporą wartość (gdybym je przechował).
Oprócz znaczków znosiłem do domu różne kolorowe papiery, którymi
przystrajałem wspomnianą wyżej pralnię. Ponad żyłkę kolekcjonerską silniejszy okazał się pęd do „nowoczesnej” techniki, a właściwie elektroniki. Całą
kolekcję znaczków zamieniłem z jakimś kolesiem na radio kryształkowe. Niestety miałem bardzo mierne pojęcie o działaniu detektorów szpilkowo-galenowych, a ponadto nie wiedziałem, że by zmusić to radio do działania trzeba
było do wielkiej cewki dołączyć bardzo długi drut antenowy, a z drugiej strony uziemienie. Gdyby to wszystko się powiodło mógłbym odbierać program
Warszawy I, co byłoby i tak bezsensowne, bo Suszu w każdym chyba domu
był głośnik miejskiego radiowęzła zwany pieszczotliwie „kołchoźnikiem”
i z niego nawet cały dzień można było słuchać tejże stacji.
Nie wiem, kto życzliwy przekazał informację, ale bardzo szybko zjawiło się
dwu smutnych panów i wzięło moją mamę „w obroty”. Powodem było to, że
wraz z innymi papierami i znaczkami, z budynku zrujnowanego sądu przyniosłem
czerwone (modny w tamtych czasach kolor) banderole ozdobione dodatkowo
białymi kołami z czarnymi swastykami w środku. Bardzo pięknie to wyglądało
w pralni, ale nie mogłem wiedzieć, że napytam tym biedy mojej mamie.
Smutniacy kazali zniszczyć dekorację, a w czasie wizji lokalnej w pralni
zobaczyli na ścianie jeszcze sumiasty wąs generalissimusa Józefa Wissariono-
44
Wspomnienia
wicza i pucołowatą facjatę Kim Ir Sena. Cóż, dekoracje robiłem z tego, co
było dostępne. Matce dali jednak spokój.
Zabawą, a właściwie grą uprawianą z wielką namiętnością przez wielu
(w tym mnie) była gra na i o pieniądze, a ściślej biorąc monety. Przed wymianą pieniędzy, która miała miejsce w 1950 roku i w wyniku której wprowadzono pierwsze powojenne monety, grało się przy pomocy fenigówek III Rzeszy,
których pośród dzieci kursowało jeszcze dość sporo, bo były one znajdowane
w różnych rumowiskach. Do 1950 roku pieniądz polski był wyłącznie papierowy. Z „braku laku” można było grać przy pomocy „szajbek”, tj. metalowych
podkładek z dziurą w środku i o różnej średnicy. Oczywiście gra takimi namiastkami pieniądza nie wzbudzała hazardowych namiętności i nie powodowała znaczących strat. Gorzej jeśli ktoś posiadał przedwojenne monety wykonane z dobrej próby srebra i używał ich w grze. Najczęściej były to
2 złotówki z główką kobiecą w welonie, albo monety z głową marszałka Piłsudskiego, najczęściej o nominale 5 zł. Do gry należało wybrać zewnętrzny
fragment ściany budynku wymurowanej przy pomocy cegły licówki. Taka
ścianka była na moim domu. Dobrze jeśli sąsiadujący ze ścianą teren stanowiła nieporośnięta trawą ziemia (udeptana), ale jeśli przy ścianie była krótka
trawka, to też nie przeszkadzało.
Grać można było we dwóch albo przy udziale większej ilości osób. Gra
polegała na tym, że monetę ujmowało się w dwa place (kciuk i wskazujący),
a następnie z niedużej odległości od cegły energicznym ruchem odbijało się
krawędź monety od cegły. Właśnie dobra cegła licówka nadawała się do
tego najlepiej, bo od niej moneta odbijała się dynamicznie i lądowała na
ziemi w odległości kilku metrów od ściany. Jeśli ktoś „skusił” i odbił monetę
nieumiejętnie tak, że upadała blisko muru to i tak zagranie się liczyło. Następny zawodnik wybierał sobie odpowiednia cegłę i starał się uderzać tak, by
jego moneta upadła jak najbliżej monety poprzednika. Jeśli grało dwóch, to
pierwszy zbierał swoja monetę i odbijając ją „polował” na monetę przeciwnika. Jeśli grało kilka osób, to następny zagrywający polował na którąś z monet
swoich przeciwników. Zagrania były nierozstrzygnięte, jeśli monety padały na
ziemię zbyt daleko od siebie. Co to znaczy zbyt daleko? Zbyt daleko było
wówczas, kiedy odległość pomiędzy monetami była większa niż odległość
pomiędzy rozłożonymi jak najszerzej palcami zagrywającego (odległość pomiędzy opuszkami palca małego i kciuka jednej z dłoni). Wygrywająca była
taka odległość, przy której zagrywający mógł pokryć opuszkami wymienionych palców obydwie monety. Była to pojedyncza stawka wygranej. Stawka
podwójna była wówczas, kiedy zagrywającemu udało się odbić monetę tak
blisko tej drugiej, że można było zrobić „knykcie”. Odległość knykcia to była
taka odległość, przy której możliwe było przykrycie obydwu monet knykciami
palca wskazującego i środkowego dłoni. Najwyżej punktowane było odbicie, po którym jedna moneta pokryła drugą i to niezależnie od stopnia wzajemnego pokrycia. Jeśli gra nie była prowadzona jednakowymi monetami,
to dla tych cenniejszych musiały być przed grą ustalone stawki, po jakich
mogły one zmienić właściciela.
45
Wspomnienia
Darujcie ten przydługi opis gry. Broń Boże nie zachęcam nikogo do naśladowania tej zabawy, bo to jednak hazard, a o sobie sądzę, że do tego
hazardu pchały mnie obciążenia genetyczne odziedziczone po Tatusiu,
z czego sobie z resztą zdałem sprawę dużo później. Jak wynika z mojego
opisu, nie licząc zręczności w odbijaniu monet od cegieł muru, przewagę
w tej grze mieli starsi chłopcy (dziewczyny w to nie grały), bo mieli potężniejsze
graby od szkrabów, a przy tym ja byłem (cytując wieszcza) „nikczemniejszej
postaci” niż moi rówieśnicy, toteż dysponowałem dużo mniejszymi, potrzebnymi rozpiętościami. Skutek był taki, że starsi koledzy ogrywali nas niemiłosiernie.
Z powodu tej gry utraciłem prawdziwy skarb. Któregoś dnia z piętra budynku, mieszczącego się gdzieś blisko obecnej komendy policji zostałem
przywołany przez starszą panią. Grzecznie udałem się do góry, a ona niewiele mówiąc wręczyła mi dość ciężki, czarny płócienny woreczek. Podziękowałem i poszedłem sobie do domu. Po zbadaniu jego zawartości okazało się, że
zawiera prawdziwy skarb: mnóstwo srebrnych, przedwojennych monet, jakieś
pruskie talary o dużej średnicy i mnóstwo innych jeszcze, których w szczegółach już nie pamiętam. Z wyjątkiem jednej srebrnej monety, którą sprzedałem zegarmistrzowi mającemu zakład przy Słowiańskiej w miejscu złączenia
z Piastowską, całą resztę w głupi sposób przerżnąłem w „ściankę” ze starszymi kolesiami. Tej głupoty nie mogę sobie darować do dzisiaj i do dzisiaj nie
wiem, kim była owa tajemnicza pani i dlaczego akurat wybrała mnie, by mi
podarować tę sakiewkę.
Inną niezwykle popularną grą była gra „w noża”. Może wielu z Was wie,
na czym ta gra polega, więc być może „nie odkryję Ameryki”. Do tej gry
potrzebny był nóż, najlepiej z ciężką rękojeścią i ostrym czubkiem. Grało się
w kilku na murawie pokrywającej niezbyt ubitą ziemię. Siadaliśmy w kółeczku i rozpoczynający grę układał kolejno w coraz trudniejszy sposób nóż, odpowiednio go wyrzucał tak, by utknął ostrzem w ziemi. Jeśli nóż nie utkwił
w ziemi, to było „skuszenie” i kolejka przechodziła na następnego.
Jeśli dobrze pamiętam figury, to najpierw były „łapki”, a więc podrzucenie noża ułożonego wzdłuż wewnętrznej powierzchni dłoni do góry, potem nóż na grzbiecie dłoni, dalej „piąstki” (nóż w poprzek zaciśniętej w pięść
dłoni), „paluszki” albo jakoś tak (nóż w poprzek dłoni oparty na palcach
wskazującym i małym). Potem „bródka” (czubek noża oparty na podbródku
z podłożonym pod czubek kciukiem drugiej ręki), „nosek”, „czółko”, „główka”. Choć nie była to nazbyt bezpieczna zabawa, to cieszyła się ogromnym
powodzeniem. I jeszcze jedno: kiedy nie było pod ręką odpowiedniego noża,
na obrzeżach boiska szkolnego grało się „ w noża” piórem szkolnym. O piórze
i innych akcesoriach szkolnych tamtych czasów napiszę w części dotyczącej
wspomnień szkolnych.
Koniec części pierwszej
Zdjęcia i materiały archiwalne - Krzysztof Kępiński
46

Podobne dokumenty