Historiomachia Otworzyły się drzwi mojej percepcji. Zmysły

Transkrypt

Historiomachia Otworzyły się drzwi mojej percepcji. Zmysły
Historiomachia
Otworzyły się drzwi mojej percepcji. Zmysły wyostrzyły się,
spłynął na mnie snop światła. W blasku zobaczyłem Muzę, pod
postacią tej pięknej Alicji, córki tęgiego majora S. Trzeba wam
bowiem wiedzieć, że miała ona podwójną naturę. Z jednej strony
tajemnicą jej bytu było dziewictwo. Dziewictwo całkowite,
dziewictwo metafizyczne, które gnało ku wzniosłym tematom,
wielkim słowom i starym zaklęciom. Z drugiej zaś strony sensem
jej istnienia było (o, paradoksie!) nęcenie. Nęciła mnie więc
wiśniową czerwienią ust, różaną delikatnością piersi. Nęciła do
pióra i lutni, do malinowego chruśniaka.
Samym jej obrazem zmuszony byłem duchem na przełaj
zwiedzić Polaka samego w sobie. Spolszczyć się niewspółmiernie
z własną naturą i geniusza słowiańsko-ułańskiego wzorem
poprzedników, wdrożyć w słowo. Po prostu popadłem w poezję
narodową. Musiałem wyruszyć na tę wyprawę po złote runo
poetyckiej dojrzałości. W głowie jednak miałem pustkę, nie
mogłem pochwycić słów, jak piasek przesypywały mi się przez
palce.
Zdegustowana Alicja pstryknięciem palców zrzuciła mnie w
głąb bezkresnej ciemności. Był to bezświat dziwaczny, całkowicie
pozbawiony kształtów, w którym wszelki byt był wzięty w
nawias. Co ciekawe, ciemność ta w ogóle mnie nie przerażała,
wręcz przeciwnie, kojarzyła mi się pozytywnie, z oczyszczonym
polem widzenia czy pierwotną próżnią – aperionem, z której
dopiero wyłonią się wszystkie rzeczy. A może nie tyle wyłonią, co
zostaną powołane do istnienia za sprawą jakiegoś Demiurga.
Jakby w odpowiedzi na moje rozmyślania nicość przede mną
nagle zgęstniała, zmaterializowała się i wydała z siebie kształt. Co
to jednak był za kształt?! Kościotrup spod wszystkich kurhanów,
grobowiec bez treści! W dal patrzył wzrokiem wariata, na sobie
miał resztki podartej, białej szaty.
 Tram-ta-tam-tam-ta! - tyrtejsko zawyło widziadło.
Pan-Dziad-bez-Liry. Lirę gdzieś zgubił, przepadła w biegu
dziejów. Wraz z lirą zagubił się i cel egzystencji, pozostał jedynie
martwy symbol, który już nic nie oznacza, a trwa jedynie siłą
inercji. Wciąż jednak do czegoś podżega, o czymś przekonuje,
daje jakieś poczucie wyjątkowości, jakiejś misji. Podobny do
atawizmu, tkwił głęboko w odmętach podświadomości
rachityczny, zepsuty i zapomniany, a samo wspomnienie o nim
deprymowało i zawstydzało.
Gestem przepędziłem zmorę i poszedłem dalej, w
nieprzeniknioną ciemność. Po pewnym czasie zrodziła ona
kolejny kształt, tym razem ten, o który mi chodziło: był on tam,
Polak sam w sobie, noumen Polaka, wielki, z wąsem sarmackim,
w prawej ręce trzymał postawioną na sztorc kosę. Na swetrze z
opornikiem miał skrzydlate szelki husarza, na skroni koronę
cierniową. Nie widział mnie, stał zupełnie nieruchomo.
Nagle pojawiła się kolejna postać dramatu: Duch Dziejów z
krzyżackim mieczem w dłoni, w szwedzkim mundurze żołnierza
króla Karola X Gustawa i godłem carskiej Rosji na tarczy.
Rozpoczął się pojedynek.
Podczas tych zmagań rzecz ciekawa rzuciła mi się w oczy.
Każda poza, jaką przyjmował Ejdetyczny Polak, każdy atak, jaki
wyprowadzał i każda garda, za jaką się krył, były zawsze
odpowiedzią na ruchy przeciwnika, wynikały z nich. Jego kształt
nie był własny, lecz nadany mu prawem reakcji.
Walka zakończyła się zwycięstwem Polaka Samego w Sobie.
Przybrał pozę zwycięzcy, zdobywcy, tryumfatora. Patetyczna ta
scena nie trwała zbyt długo, zerwał się wiatr, niosący ze sobą
drobinki kurzu i piasku, zapach dymu i gnijących kwiatów. Wiatr
znicościował kosę i koronę, zmienił w proch sweter i husarskie
szelki. Wąs przerzedził się i oklapnął. Kiedy przestało wiać, mrok
wydał z siebie krzesło, na którym Polak usiadł, a następnie usnął.
Wydał mi się on wtedy mechaniczny. W jego zachowaniu
była głęboko ukryta negacja ludzkiej zdolności do budowania
siebie na własnej zasadzie, w przeciwieństwie do automatycznej
odpowiedzi na bodźce, co jest właściwe maszynom.
Taka oto była nasza historiamachia, takie właśnie były nasze
zmagania z historią. Holbach byłby z tego dumny.
Chciałem do niego podejść i porozmawiać, gdy ze
wszystkich stron buchnęły głośne dźwięki fortepianu.
Niewidzialny instrument grał Marsz pogrzebowy Chopina. Na
scenie pojawiła się Pani Polka.
Czysty Abstrakt Polaka obudził się i zaczął rozmowę z nowo
przybyłą.
 To był wielki człowiek – powiedział.
 Tak... naprawdę.
 Powinniśmy zapalić świeczki.
Odeszli. Chciałem do nich krzyknąć, żeby się zatrzymali,
zapytać, dlaczego zjednoczyć się mogą tylko w chwili tragicznej,
dlaczego ich własna wanitatywność nie obchodzi ich w stopniu
najmniejszym, ale wiedziałem, że i tak mnie nie usłyszą.
Zastawiałem się, dlaczego nie udało mi się nawiązać
kontaktu z tym, który był Hipostazą Polskości? Może nie
podobała mu się moja marynarka, może ja go podświadomie - za
ten wąs - odrzucałem? Zrozumiałem w końcu, że była to kwestia
czysto formalna, że problem leżał w niewspółmierności form
naszych. Bo przecież, jakże by to: ja poeta i on tak po prostu! W
takiej relacji formalnej rozmowa nasza była nazbyt absurdalna,
aby być realną. Należało formy nasze zburzyć i siebie przekroczyć
tak, aby nie istniało żadne „pomiędzy”. Tylko tą drogą mogłem go
w sobie pojąć, na drodze dialogu i spotkania.
Z drugiej jednak strony było rzeczą niemożliwą, abym sam
go wyzwolił ze stanowiących go form, bez współudziału jego
woli. Nie pozostawało mi nic innego, jak własną zasadę porzucić i
skruszywszy ją, wyjść do niego.
Po chwili siedzieliśmy razem na ławce w parku, pijąc leniwie
z aluminiowych puszek. Wokół nas rozpościerało się lato.
Prowadziliśmy spokojną rozmowę. Wyjaśniał mi, że nie chce on
nic więcej jak żyć normalnie.
 Normalnie? – zdziwiłem się. – Co to znaczy normalnie?
Qu'est-ce que c'est normalnie?





No normalnie, poza historią, bez wielkich słów.
A co z...
Nie! Nikt nie chce o tym słuchać, nikogo to nie obchodzi!
Ach, rozumiem, epikurejskie lathe biosas – życie ukryte?
Nie, żadne epikurejskie życie ukryte! Normalne, po prostu
normalne.
 A co z indywidualizmem, samostanowieniem? Nie chce
się?
 Od razu: nie chce się. Nie ma na to zwyczajnie czasu. Ktoś
musi pracować, produkować. Poza tym, gdyby każdy szedł
pod prąd to kto by wtedy robił prąd?
Na tym zakończyła się nasza rozmowa. Zza drzew wyszła
moja Muza, towarzyszyli jej zaś Pan-Dziad-bez-Liry i Pani Polka
Sama w Sobie. Alicja niosła, na obszytej czerwonym jedwabiem
poduszce, pomalowany na złoto wieniec laurowy z papiermâché.
– Oto twoja nagroda – powiedziała, a wszyscy zebrani
zaczęli bić brawo – Insygnium artysty dojrzałego.
– Z masy papierowej? – dociekałem. Byłem zaniepokojony,
wyczuwałem podstęp. Czemu tak łatwo było osiągnąć laur?
Dlaczego kosztowało mnie to tak mało trudu? No i ta masa
papierowa…
– Symbolistyczno-wizyjna konwencja tej opowieści pozwala
na to – nie dała się zbić z tropu. Patrzyła się na mnie tylko z
wyrazem oczekiwania w oczach.
Po chwili poczułem jak moja twarz zastyga w wyrazie
przerażania. Wszyscy zebrani: Alicja, Pan-Dziad-bez-Liry i dwoje
ejdetycznych Polaków zaczęli się zmieniać. Kontury ich twarzy
stały się niewyraźne, zafalowały jak gorące powietrze. Gdy
metamorfoza zakończyła się, odkryłem, że byli oni moimi
sobowtórami. Każdy z nich wyglądał dokładnie tak jak ja. Nosy
moje, oczy moje, we mnie właściwego wpatrzone, nawet ubranie z
mojej szafy wyjęte.
Wtedy zrozumiałem, że wszystko co tego wieczoru
widziałem zamyka się w ramy jakiegoś monstrualnego
solipsyzmu, że moje percepcje ze mnie się brały, i że je tylko
przypisałem wyalienowanym z własnego ducha
pseudosubstancjom.
Proszę o wybaczenie, w ogóle prawdy (w sensie zwykłym,
transcendentalnym) nie było w tym.
Tomasz Dominik Jativa