wymaganie opowiadanie p. marka jurko
Transkrypt
wymaganie opowiadanie p. marka jurko
Marek Jurko Wymaganie Wiekowa puszcza szumiała cicho, kołysana ciepłym, wiosennym wiatrem. Nieliczne ścieżki, niczym krwiobieg ludzkiej cywilizacji, wżynały się w jej zewnętrzną część i stanowiły forpoczty pozornie nieuniknionego nadejścia siekier i pługów. Jednak nie były w stanie zmienić całości obrazu, pamiętającego czasy, gdy nad odległymi rzekami lepiono pierwsze cegły Babilonu. Wijące się biegi ludzkich ścieżek, omijających trwożnie kolejne połacie bagien, zdradliwe strumienie, deprymujące łachy złocistego piasku, a nawet co większe ze zwalonych drzew, przypominały, że te kruche żyłki nowego porządku znajdują się niejako na łasce ujarzmionych Boskim nakazem podległości żywiołów. Myliłby się jednak każdy, kto uznałby puszczę za godną etymologicznego źródła swej nazwy - to jest za miejsce puste, pozbawione wszelkiej aktywności. W rzeczywistości zawsze drży ona w okrutnym tańcu życia, szarpana starciami owadów, bezpardonowym wyścigiem pnączy i śmiertelnymi pojedynkami ofiar i drapieżców. Nieustanna gra watach, rojów i mrowisk trwa od tysiącleci, swym skomplikowaniem podważając pyszne przekonanie ludzkości, jakoby stanowić miała główną atrakcję w Boskim theatrum mundi. Nic dziwnego, że owego dnia ludzie zakłócili wielkie widowisko Żywiołu, burząc zastany ład stukotem obcasów, klekotem stali i hukiem ręcznej broni. Ot, zazdrość ukochanego dziecka o Ojcowskie względy, okazywane komukolwiek poza ulubioną pociechą. * Major Walery Remiszewski zachwiał się w siodle, gdy zmęczony koń ponownie potknął się o jeden z wystających korzeni, i zaklął w duchu, przypominając sobie o niedawnej euforii, z jaką przyjmował swoje zadanie. Wszystko miało być takie proste - bunt w Twierdzy, Wolność Nasza i Wasza, rozwarte bramy i On, wkraczający na czele powstańców do miejsca, które stanowiło obelgę ciśniętą w twarz dumnemu ludowi stolicy, a przy tym - wielki skład broni, amunicji i innych użytecznych sprzętów, które, użyte w odpowiedni sposób, mogły zachwiać bolesławową koroną na głowie samozwańczego cesarza. Słowa, słowa... Dużo wielkich słów. Major po raz pierwszy zaczął dostrzegać, że tradycyjne dla każdej armii przekonanie o słuszności wodza - a raczej nieuniknionym związku między zwycięstwem, a posłuszeństwem - może nie do końca zgadzać się z prawdą. Zawsze działał, wykonując polecenia na swoim wąskim odcinku, wierząc, że w tym samym momencie tysiące Walerych Remiszewskich wypełnia swoje, odgórnym rozkazem przydzielone, zadania i współtworzy mozaikę pojedynku dwóch sztabów specjalistów - swoistego zbiorowego Napoleona z podobnym mu, grupowym Kutuzowem. Wierzył im tak, jak niekiedy wierzy się fizykom i teologom - bez sprawdzania całości wywodu, ale z przekonaniem o jego logiczności, prowadzącej do nieuniknionych, ostatecznych wniosków. Dziś po raz pierwszy wyobraził sobie Rząd Narodowy. Kim były organy i kończyny zbiorowego Garibaldiego polskiej rewolucji? Czy mógł mieć pewność, że spiskowców wyniósł wzwyż ich talent dowódczy czy organizacyjny? Czy w ogóle wiedzieli przed jakim zadaniem stoją? Ba, więcej nawet - tu myśl bluźniercza wkradła się na skraj świadomości oficera, by dręczyć go potem nieustannie - może u szczytu całej spiskowej piramidy znajdują się wyniesieni tam na skutek przyjętych reguł następstwa właśnie ludzie tacy jak on - lecz pozbawieni luksusu władzy zwierzchniej, która mogłaby im wskazać cele i środki, zdjąć z nich odpowiedzialność nie tylko za życie podkomendnych, ale i za sens ich poświęcenia? Koń zachwiał się ponownie i Remiszewski wysunął się ze strzemion, by po chwili znaleźć się na miękkim, bagnistym gruncie. Nie musiał nakazywać tego pozostałym - bynajmniej nie dlatego, że tak troskliwie naśladowano każdy z jego ruchów - jako jedyny z obecnych posiadał konia, z którego mógłby zsiąść. Nielicznych jeźdźców, których zdołał zachęcić do wyruszenia ze swoim oddziałem, rozesłał na zwiady. Nie wszyscy wrócili, a wiedza czy stało się to ze względu na strachliwą ucieczkę, przechwycenie przez rosyjskie sotnie, czy też prozaiczną niezdolność do odnalezienia uchodzącego oddziału, pozostanie pewnie już na zawsze słodką tajemnicą głównych zainteresowanych. Na razie jednak wszystko układało się nienajgorzej. Jego około trzystuosobowy oddział sprawnie wymykał się rosyjskim patrolom i manewrował między liczniejszymi i mobilniejszymi wrogami. Wszyscy byli zmęczeni, ale już wkrótce znajdą się w puszczy, gdzie wojska regularne okażą się co najmniej równie bezradne co jego niedoświadczeni strzelcy i kosynierzy, wsparci wciąż licznymi w tych okolicach uciekinierami z Warszawy. Mając ze czterysta kos i pół setki strzelb będzie można zaatakować rozproszonych carskich, wyrwać się z okrążenia... ,,Dzieci Warszawy”. Ha! On im pokaże ile można wycisnąć z grupki młodych zapaleńców! Wszystkim pokaże! Kaszel przerwał Waleremu jego buńczuczne rozmyślania. Znów przyłapał się na swoistym marzycielskim transie, w którym roztaczał przed sobą wizję przyszłej, niezasłużonej chwały, co było niegodne nie tylko doświadczonego spiskowca, ale i każdego człowieka chcącego się cieszyć pewną powagą - choćby we własnych oczach. Nawyk ten nie dał się wykorzenić od czasów szkolnych, gdy młody chłopak o krzywych nogach, nazywany przez towarzyszy zabaw ,,Kurzą Nóżką”, po raz pierwszy sięgnął po starożytnych pisarzy i na miarę swojej średniej łaciny i niezgorszej greki poznawał chwałę zamierzchłych bitew. Pilnuj się, Walery. Uważaj na to, co robisz. Mierz siły na zamiary i nigdy nie spuszczaj wroga z oczu. A gdy już.... Nie. Cofnąć się, uzupełnić zapasy w truskawieckim folwarku, zapaść w puszczę, uniknąć rozbicia. Siły na zamiary. Siły na zamiary. * Major Remiszewski zaklął, i przekrzykując chaos swoim doszczętnie zdartym głosem, nakazał swoim ludziom by kosynierzy zwinęli się w kolumnę, i zaatakowali nieprzyjacielską linię. Nim jednak z chaosu uformowała się zadana formacja, znów nakazał zlać ją w nieforemny czworobok, który jako jedyny zapewniał jego ludziom ochronę przed kolejną szarżą kozackiej watahy. Ta bezkarnie objechała jego siły po kilkakroć, wiedząc, że nieliczni strzelcy w oddziale dysponują zbyt szczupłą ilością ładunków do swych niecelnych strzelb, by marnować je na podobnie niepewny cel. W tym samym momencie znów kilku ludzi padło od dość niecelnej, acz potężnej salwy moskiewskiej piechoty. Świszczące kule nie czyniły tak wielkich szkód jak mogłyby w rękach ludzi solidnie przeszkolonych, ale spełniały swoje zadanie w znacznie bardziej przewrotny sposób. Z każdym trupem, który ostawał na szlaku mozolnego, polskiego odwrotu rósł strach w szeregach powstańców, a gdyby nie gniewne ostrzeżenia majora, mur odgradzających Polaków od konnicy ostrzy poszedłby dawno w rozsypkę. Do kolejnej ze ścian lasu pozostawało ledwo kilkadziesiąt sążni, a tam poruszać się będzie można szybciej, bez strachu przed każdym zwrotem nieprzyjacielskiej konnicy. Cała nadzieja w tym, że dowódca piechoty nie odważy się złamać wyuczonych schematów i podejść bliżej, gdzie ogień bez mała setki luf zdusi resztki polskiej woli walki. Dowódca powstańców uniósł się w strzemionach tylko po to, by dostrzec kolejne posiłki rosyjskie, spiesznym marszem nadchodzące w jego kierunku. Wśród dymu i krzyków rannych niewiele było widać, ale to co dało się dostrzec pomimo utrudnień, wystarczyłoby Moskwie z nawiązką. Kolejna salwa, następne ofiary. Szeregi polskie zafalowały, a gdy po chwili pierwsze osoby rzuciły się do ucieczki, pod nieuniknione, kozackie szable, Walery znów nabrał powietrza w goniące resztką sił płuca, by powstrzymać nadchodzącą hekatombę. Gestem zbierającego ostatnie legie cezara wzniósł dłoń wzwyż i zawahał się na sekundę, dosłownie na sekundę... Sekundę dość długą, by zabłąkana kula zabiła pod nim konia. Nim podniósł się z ziemi, większa część jego sił znajdowała się pod lasem, zaznaczywszy wpierw swą drogę ciałami poległych - w tym wszystkich prowodyrów biegu. Nieliczni, którzy utrzymali się w dotychczasowym miejscu, nie stanowili już siły mogącej liczyć na przetrwanie. Szczególnie, że carscy rozwijali właśnie długą linię swej regularnej kawalerii, która za parę sekund uderzyć miała wprost na nich. Remiszewski podjął szybką decyzję i wyszarpnął zza pasa pistolet. Naturalnym celem stał się młody kornet, nadciągający na czele wrogiego oddziału z pistoletem odpowiednio wcześniej wyciągniętym z olster i wycelowanym już w pierś polskiego majora. Każdy słyszał kiedyś historię o modlitewniku zatrzymującym niechybną śmierć. Nieco mniej popularne są te o papierośnicach i piersiówkach, gdyż ze względu na niemożliwość wyciągnięcia z podobnych historii przydatnego w działaniach wychowawczych morału, mają wartość jedynie anegdotyczną. Najbardziej jednak ze wszystkich elementów żołnierskiego ekwipunku nie docenia się hełmów - gdyż te, ratując życie ludzkie najczęściej ze wszystkich sprzętów, wykonują swoje z przyrodzenia nadane zadanie. W przypadku Walerego, zbawczym pancerzem okazała się jego stary, wysłużony zegarek, roztrzaskany kulą na stosik stalowych strzępów. Kornet wepchnął pistolet na miejsce i już drugą rękę kładł na kawaleryjskiej szabli, gdy znajdujący się niemal na wyciągnięcie ręki Polak wypalił ze swojej broni - krótkiego, zdobionego pistoletu, atrybutu samotnego karbonariusza, który potrzebuje w swej działalności jednej jeno kuli - dla siebie samego. Pocisk przebił czaszkę ze straszliwym dźwiękiem, który niewątpliwie wstrząsnąłby niejednym sumieniem, gdyby ktokolwiek usłyszał go wśród huku i tętentu koni. Nie miało to miejsca. Zwycięzca tego swoistego pojedynku powinien teraz uśmiechnąć się i podkręcić zawadiackiego wąsa, którego nawet, zgodnie z prawidłami swoistej mody, udało mu się wyhodować. Niestety, nie było mu to dane - choć padł sztandar, rozpędzona konnica nie planowała się zatrzymać. Uniknięcie śmierci od kornetowej kuli przestało Remiszewskiego cieszyć już po chwili, gdy pierwsza z kilkunastu przeznaczonych mu szabel trafiła go w twarz. * Skrwawiony zewłok, szkolnym kolegom sprzed kilku dekad znany pod niezbyt chwalebnym mianem ,,Kurzej Nóżki”, zawrócił wiozącą go łódź charonową i otworzył oczy. Pierwszym co dostrzegł, był błędny wzrok jednego z jego żołnierzy. Usta młodzieńca, a raczej dziecka, bo i lat nie mógł mieć więcej niż szesnaście, poruszały się spazmatycznym ruchem ryby wyjętej z wody, chciwie gryząc powietrze. Po szyi rannego poruszało się powolnym, niemal pieszczotliwym ruchem pióro szabli rosyjskiego kawalerzysty, wiedzione niewidoczną z pozycji Remiszewskiego dłonią. Brzeszczot płynął z lekkością balwierskiej brzytwy - której pewnie chłopakowi nigdy nie będzie dane poznaćod podbródka, przez gardło i w dołeczek nad mostkiem. Stamtąd głownia przeszła na bok szyi, stanęła ostrzem na tętnicy... A potem, w jednym, silnym ruchu przedramienia, nastąpiło nieuniknione. Trwając w trwożnym bezruchu, stary spiskowiec obserwował konanie jeszcze przez długi czas po odjeździe kata. Oskarżycielskie spojrzenie powstańca zaległo na twarzy powykręcanej śmiertelnymi skurczami i wydało się trwać pomimo śmierci swego nadawcy. Minęło dużo czasu nim zdołał w końcu zamknąć oczy. Nie pomogło. * Gdy nieszczęsny powstańczy oficer dobitnie przekonywał się o tym, że istnieją na ziemi rzeczy, na które nie wystarczy przestać patrzeć, aby przestać je widzieć, w okolicznych wsiach trwały gorączkowe przygotowania. Chłopi, popędzani na równi poczuciem chrześcijańskiego obowiązku co pańskimi i plebańskimi nakazami, wyprowadzali przed obejścia wyściełane sianem wozy, a ich rodziny szykowały dla powstańców czyste bandaże i zagniatały chleb z pajęczyną, od stuleci uznawany za doskonały okład na wszelkie formy ran otwartych. Nie minęło nawet półtorej godziny po zakończeniu bitwy, gdy kawalkada drabiniastych wozów wyruszyła polnymi drogami, by zabrać z pola rannych i poległych. Tu napotkała jednak grupki kozaczyzny, które nie wykazały odpowiedniego entuzjazmu dla dzieła miłosierdzia i rozniosły bezbronnych włościan na szablach w sposób niemal dobrotliwie sportowy. Kmiecie przyjęli to z typową dla swego stanu chłodną obojętnością i prób nie ponawiali. Gdy wracali do chat, wiatr wciąż niósł krzyki dobijanych, ale sen prości wyrobnicy mieli sen mocny i zdrowy, którego zmącić nie było w stanie nawet szczekanie psów, o ileż donośniejsze niż rozpacz wycieńczonego. Minęły dwa długie i bolesne dni, zanim carskie władze pośpiesznie obwieściły gubernatorski ukaz, pozwalający na grzebanie buntowników. Wielkie rzesze Warszawiaków, w asyście licznych księży, odprawiły nabożeństwa, odmówiły pacierze i zasypały ponad siedem dziesiątek swych braci i synów w ciemnym, wilgotnym dole. Ale wśród ciał nie było zwłok dowódcy partii. Szczerze ubolewając nad tym faktem, uniemożliwiającym odegranie swoistej sceny hektorowego pogrzebu, zbiorowy Priam westchnął głęboko i rozszedł się do domów. Na wydmach pozostały tylko krwawe łaty piachu, zadeptane setkami butów, a poza łatwością, z jaką rozsierdzona ulica wymusiła na generale Bergu przywilej pochówku, nic nie przypominało, że nieliczne, imperialne nakazy, szarże i mundury pozostają niejako na łasce polskiego żywiołu, który wciąż pozostawał spokojny, ale pewnego dnia zacznie wrzeć. * Remiszewski miał od swych podwładnych nieco więcej szczęścia. Truskawiecki dziedzic, przybyły na pole chwały, rozpoznał go i zawrócił do dworu, prostego żołnierza pozostawiając równie prostemu ludowi. O krachu podjętej wcześniej ekspedycji, czyniącej z wiezionego przez siebie majora jedynym ocalałym, wiedzieć jeszcze nie mógł. A nawet gdyby, to co by to mogło zmienić? Walery oddychał ciężko i cały czas balansował na skraju świadomości. Swąd lasu, podpalonego przez Rosjan w celu wydobycia powstańców na otwarte przestrzenie, kręcił mu się w nozdrzach i podsuwał obrazy dymiącego leja, na dnie którego spoczywa dumnie Nieprzyjaciel, Ojciec Kłamstwa. I czeka. Stary spiskowiec jęknął. Mogły to być jego ostatnie słowa, z czego nie był by jednak specjalnie zadowolony ani on, ani liczący na rozbudowanie rodowej legendy ziemianin. Dlaczego, Boże? - zapytał w myślach balansujący na granicy Styksu człowiek. - Czy nie dążymy z uporem do celu? Truskaw daleko, droga wyboista, rany broczą i pieką. Czy na pałaszach naszych nie niesiemy Twego Świętego Imienia? Czy nie wzywamy ciebie i Twej Matki? Czyśmy ci w czymś uchybili? Obrazy przetaczają się przez głowę, oczy, usta łaknące powietrza, dym, strach. Ledwo zasklepione rany otwierają się na wybojach. Czy zawahaliśmy się coś poświęcić dla tej jednej sprawy? Duszne sale i piwnice. Jednostrzałowe pistolety z rzeźbionymi rączkami, bomby i sztylety. Obowiązek, wolność, rewolucja. Precz, precz. Daleko jeszcze. Dym gryzie w oczy, zawiało znad puszczy. Czy nie uczyniliśmy wszystkiego co w naszej mocy? Zrozumienie nadeszło w jednej chwili. Założyliśmy, że wszystko co mamy, składa się na dość, by kupić wolność. Ale dlaczego miałoby kupić cokolwiek? Oto właśnie myśl na którą czekał, odpowiedź, której istnienie przeczuwał od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o wielkich czynach w obronie obalonego i skazanego na zgon starożytnego imperium. Lekarstwo na gorycz i nienawiść przegranej, wiara w to, że ofiara jest wytrwaniem w prawdzie sumienia, darem z siebie, a nie zaliczką na rzecz przyszłego zwycięstwa. Że zmartwychwstanie nie jest nagrodą za krzyż - lecz ostatnim krokiem ku zbawieniu świata, który się przez siebie ukochało. Już Truskaw, już stodoła, już szarpie i pajęczyna, już lekarz, już łoże puchowe, kołdry ciepłe, poduszki grząskie. Ale nim ściągną z tej dorożki - ambulansu, wytrzymać, powiedzieć, sens ofierze nadać ostatnim słowem, bo się nie wyżyje, już w zapomnienie pierwsze, długie kroki, już trąby. A tu sotnia kozacka, idąca widać śladem kół, wpada w obejście, rozjeżdża klomby, tłucze okna, rozgania hajduków. Nad Walerym ciemność straszna, ciemność nie śmierci - tam światła lecz grobu - ciepła, duszna, ziemista, wilgotna od jego własnego oddechu. Wełna gryzie w dotyku koc, koc tylko! Słychać krzyki rosyjskie, rozgarnianie siana, rozbijanie beczek. Potem kroki, tętent, cisza. Powiedzieć, powiedzieć! Ale już powietrza nie starcza w ostatnim tchu, strawionym na czekaniu. Dusza ulatuje z ciała, wyrzekając głośno na swe kunktatorstwo. A może to tylko wiatr świszcze, poruszając z cicha wyłamaną okiennicą? * Gdy go chowali, ,,Z dymem pożarów” wydało się szczególnie trafionym pomysłem, bo znów wiało znad tlącej się jeszcze puszczy. Dziedzic, który nie wydobył z konającego oficera ani ostatnich słów, ani nawet nazwiska, musiał się tym faktem zadowolić jako jedynym z ciekawych, niemal romantycznych, wtrętów w dość prozaicznej historii śmierci z ran i wycieńczenia. Ale nie wymagajmy od życia zbyt wiele. Koniec