Kategoria 6 Teksty 1-7

Transkrypt

Kategoria 6 Teksty 1-7
Konkurs Pięknego Czytania
Bratysława, 23 kwietnia 2016 r.
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 1
Dorota Terakowska – „Poczwarka”
- Czy siostra włoży je do flakonu? – spytała Ewa, wskazując na gigantyczny bukiet
róż, lecz pielęgniarka pokręciła niechętnie głową:
- Za dużo tych kwiatów. Zbyt ostry zapach. Dziecko nabawi się alergii.
- To zostawmy trzy róże, a resztę dajmy biednym kobietom – zaproponowała.
- W tym szpitalu nie ma biednych kobiet. I po co biednym kobietom kwiaty? – odparła
obojętnie pielęgniarka. – wystawię je na korytarz.
Gdy ruszyła ku drzwiom z tym ogromnym bukietem róż, zatrzymał ją cichy głos
pacjentki:
- Siostro, proszę spojrzeć na moją córeczkę…
- Ładna, ładna, wiem. Najpiękniejsza. Wszystkie matki rodzą ósmy cud świata –
uśmiechnęła się pobłażliwie pielęgniarka. W tej luksusowej klinice płacono jej także za
komplementy wobec pacjentek i narodzonych dzieci.
- Nie. To nie tak… - szepnęła Ewa – proszę przyjrzeć się jej oczom.
- Mamy piękne oczka, co? – zaśmiała się kobieta, podchodząc ze znużeniem do
niemowlęcia. Pod koniec całodobowego dyżuru nogi już jej nie niosły, a kaprysy pacjentek
denerwowały.
- Mamy piękne oczka – wymamrotała rutynowo, ale wpatrując się uważnie w twarz
maleńkiej istotki, powtórzyła wolniej: - Oczka… tak.
Ewa natychmiast usłyszała wahanie w głosie kobiety.
1
- Czy to… Czy siostra nie myśli… Ta fałdka… czy siostra nie mogłaby… - bełkotała,
pragnąc jednak nie zadać tego pytania i nigdy nie otrzymać odpowiedzi. Miała przeczucie, że
ją zna, że nikogo nie musi pytać, bo to słowo i tak padnie. I już nie w beztroskich żartach, i
nie w jej głowie. Padnie głośno, wyraźnie i nieodwracalnie.
- Mamy dobrego pediatrę. Jutro do pani zajrzy – odparła wymijająco pielęgniarka. –
Ale położnik ocenia, że dziecko ma siedem w skali Apgar. Niezły wynik! – dorzuciła ze
sztucznym ożywieniem.
- Niezły – przyznała Ewa – lecz ta skala nie dotyczy psychiki – dodała szeptem, sama
do siebie.
----------Słowo „down” padło w trzynastej minucie badania niemowlęcia przez pediatrę.
- … mały Mongoł – powiedziała głucho Ewa.
- Owszem, czasem nazywamy to mongolizmem, częściej zespołem Downa, ale
wolimy inną nazwę, która powszechnie się przyjęła: muminek – wyjaśniał lekarz
nienaturalnie ciepłym głosem. – Lubimy to określenie. Jest ładne. Serdeczne. Ma literacki
rodowód… Zna pani książki Tove Jansson?
- Mała Migotka – szepnęła Ewa i zaczęła płakać.
Muminki, książkowe i telewizyjne, kojarzyły się z czymś miłym i wesołym.
Tymczasem na jej rękach spoczywało niemowlę, które było zaprzeczeniem zarówno tego
skojarzenia, jak i wszystkich życiowych planów jej i Adama. W tych planach dziecko miało
zamieszkać w nowym, pięknym domu, w starannie urządzonym dziecinnym pokoju, do
którego zakupili wszystko, co najlepsze. Były tam nie tylko jasne meble, białe firanki,
kremowe zasłony, dywan w kolorze herbacianej róży, stosy ubranek, ale nawet poradniki, w
zgodzie z którymi mieli to dziecko wychowywać i śledzić jego prawidłowy rozwój.
- Przedszkole anglojęzyczne, lekcje tenisa, komputer od piątego roku życia – mówił
Adam.
- Ja bym dołożyła lekcje rysunku i fortepianu. A może baletu? – proponowała Ewa. –
Ona może mieć zdolności artystyczne…
Lekarz coś jeszcze mówił, ale go nie słyszała. Jej umysł błądził po ruinach marzeń i
planów. Plany były tak dokładnie przemyślane, że nawet data poczęcia została ustalona
starannie i z wyprzedzeniem: tuż przed ostatecznym wykończeniem domu i po fuzji firmy
Adama ze znanym koncernem, gdy już będą mieć pewność, że wszedł do zarządu.
- … gdy będzie nas stać na zapewnienie dziecku przyszłości – mówił, a ona kiwała
zgodnie głową. /… /
2
- Ono ucieleśni wszystko to, co w nas mogłoby być lepsze. I nie będzie zaczynać od
zera, jak my. Od razu skoczy z wysokiego pułapu. Nasze dziecko… eeech, Ewa… będzie
wspaniałe! – powtarzał jej, gdy byłą w ciąży.
I teraz to dziecko miała w swoich objęciach.
„Ktoś mi je zamienił”, pomyślała, a do jej uszu z trudem docierały słowa lekarza
(lekarz widział, co się z nią dzieje, lecz mimo to nie przerywał mówienia. Mimo to, a może
właśnie dlatego?):
-… takie dziecko przychodzi na świat jedno na sześćset, siedemset urodzeń. Nie jest
pani wyjątkiem…
3
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 2
Ryszard Kapuściński – „Jeszcze dzień życia”
Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, pacyfikacji,
burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamiętam ani
jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w której wyschły studnie - pustoszało,
zapadało w martwotę, odchodziło w zapomnienie. Ale ta agonia nastąpiła później, na razie
wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał
się odlecieć najbliższym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy ściągali
Portugalczycy z całej Angoli. Z najdalszych zakątków przyjeżdżały karawany samochodów
wyładowanych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane,
dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak przemierzali
kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali w Luandzie hotele, ale
potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na lotnisko. Wokół lotniska powstało
koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie mieszkali pod gołym niebem, wiecznie
zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli teraz gorzej niż czarni w sąsiadującej z lotniskiem
dzielnicy afrykańskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo
przeklinać za swój los. Salazar już nie żył, Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy
ciągle się zmieniały. Wszystkiemu winna była rewolucja, bo przedtem panował spokój. Teraz
rząd obiecał czarnym wolność, czarni pobili się między sobą, palą i mordują. Oni nie są
zdolni do rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać cały dzień. Nawiesza na siebie
koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat temu.
Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co można
wiedzieć, jak było tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było. Tego kraju więcej
nie będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek i tak się skończy. Żeby
tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu włożyłem czterdzieści lat pracy.
Całą swoją krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan myśli, że można zacząć życie od nowa?
Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują, rozważają
wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj tygodniami, wybuch iskra
buntu. Kobiety pobiją żołnierzy wyznaczonych do pilnowania porządku, a mężczyźni usiłują
porwać samolot, aby świat dowiedział się, do jakiej rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie
wie, kiedy stąd odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować
Portugalczyków jest trudno, ponieważ są to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie
potrafią żyć w ścisku i we wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one?
Czy ja mam być gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne i
z niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy lata? Dobrze,
pierwszeństwo mają kobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego, że jestem mężczyzną, mam tutaj
zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a kobiety z dziećmi kładą się na betonie, pod
4
kołami, tak żeby piloci nie mogli ruszyć, przychodzi wojsko, wypędza mężczyzn, każe
wsiadać kobietom, one wchodzą po schodkach triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo
zdobytego miasta.
Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać,
żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Cremoną napadł oddział
dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj jestem cała rozdygotana.
Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, że
straciłem dorobek życia. Poza tym u nas, w Lumbale, dwóch z UNITA trzymało mnie za
włosy, a trzeci przystawił mi lufę do samego oka. Uważam, że jest to dostateczny powód,
żeby postradać zmysły.
Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy
samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.
Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec
świata.
Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się przetrwać,
ale w październiku będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą?
Pan pyta o takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja mogę coś powiedzieć o tym
kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą zostawiłem tam, na ulicy.
Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem,
którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie ślady
ostatniego człowieka.
Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A
pani, dono Cartagino, pani w to wierzy?. Tak, donna Cartagina jest o tym przekonana. Jeżeli
zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka energicznie przejeżdża palcem po
szyi, na której jej paznokieć pozostawia czerwony ślad.
5
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 3
Krzysztof Varga – „Czardasz z mangalicą”
Kiedy już przekraczam granicę czesko-słowacką, której symbolem jest dla mnie
stojąca w Svrčinovecu (ach, te ich wredne grupy spółgłoskowe, myślałem nieraz, próbując na
głos wypowiedzieć tę nazwę) mała kopia wieży Eiffla, reklamująca pokraczny, wyblakłożółty
hotel Paris, podróż znów nabiera wyraźnych kształtów, podróż zwiera szeregi i krzepnie.
Hotel Paris i stojąca obok miniwieża są jakimś fantastycznym, a może raczej
fantasmagorycznym symbolem Europy Środkowej i jej nieudacznych podróbek tej Europy
prawdziwszej, tej, której należy się miano Europy oryginalnej. Właściwie w małej kopii
wieży Eiffla w Svrčinovecu najbardziej dziwi mnie to, że nie stoi w Polsce, bo ktoś, kto ją
postawił, musiał mieć jakieś polskie, szaleńcze, nieskrępowane gustem poczucie estetyki.
Zatem Svrčinovec jest moim osobistym limes, półmetkiem podróży, premią specjalną w tym
powtarzającym się wyścigu na trasie Warszawa–Budapeszt, a potem wreszcie autostrada
z Żyliny do Bratysławy, dwieście oswojonych, wiernych kilometrów, często krótki postój na
stacji benzynowej Slovnaftu na colę lub kawę i wizyta w tamtejszej przystacyjnej restauracji,
bynajmniej nie w celach konsumpcyjnych, ale raczej antropologicznych. Z jedzeniem
doczekuję zawsze do pierwszej na Węgrzech wielkiej stacji MOL w Mosonmagyaróvárze,
gdzie zjadam inicjacyjną zupę gulaszową.
Najprzyjemniejszy jest ten odcinek od Bratysławy do węgierskiej granicy, jakieś
dziesięć kilometrów, po prawej stronie leży już Austria ze swoimi strudlami, wiener
schnitzlami, ze swoim lukrem, pudrem i Mozartkugeln, Wiedeń jest stamtąd o trzy
kwadranse, wokół rozpościerają się wielkie farmy wiatrowe, całe to pogranicze austriackosłowacko-węgierskie obsiane jest gigantycznymi wiatrakami, które melancholijnie obracają
się w zupełnej ciszy, i to pierwszy znak, że oto wjeżdżam do kraju przepojonego melancholią.
Zatem mijam Bratysławę, zostawiam najpierw po prawej stronie centrum i bratysławski
zamek na wzniesieniu, po lewej przesuwa się Petržalka, monstrualna sypialnia bloków
z wielkiej płyty, zbliża się przejście graniczne w Rajka, opuszczone budki strażników i zdjęte
szlabany, nadchodzi finisz słowackiego etapu mojego tour de Mitteleuropa.
No, faktycznie można by wyburzyć całą Petržalkę, tę wielką betonową maciorę rozłożoną na
prawym brzegu Dunaju, tamtejszy Ursynów, w którym mieszka połowa bratysławian. Byłem
tam tylko raz, w restauracji Alcatraz umiejscowionej na parterze jednego z długich, szarych
bloków, restauracji – jak nazwa nieomylnie wskazuje – stylizowanej na więzienie. Siedziało
6
się w ciemnej celi na pryczy, przed sobą miało się duży stół, zdaje się, wiszący na
łańcuchach, choć może to jednak prycza na łańcuchach wisiała, a na ten stół kelnerka
donosiła monstrualne porcje jedzenia, tak wielkie, że nawet na Węgrzech rzadko gdzie takie
widziałem, i było to wszystko razem zupełnie surrealistyczne, a nade wszystko idiotyczne:
wielkie blokowisko, a na nim knajpa udająca więzienie. Dlaczego ludzie znajdują
przyjemność w jedzeniu obiadu lub kolacji w knajpie stylizowanej na więzienie, nie
rozumiałem, zapewne idzie o to, że jest to więzienie, w którym jedyną opresją jest
męczeństwo żołądka i jest to opresja przyjemna.
Po przekroczeniu granicy w Rajka zatrzymuję się zazwyczaj od razu, aby kupić winietę na
węgierskie autostrady, zajeżdżam pod budynek, gdzie jest bar i okienko, a z niego
bezosobowa ręka wydaje owe elektroniczne wydruki, wydruki, a nie naklejki na przednią
szybę, których później nie można oderwać, a po których zostają tłuste plamy – oto pierwszy
dowód na praktyczność Węgrów.
Kiedyś jednak zupełnie bezmyślnie podjechałem z drugiej strony, gdzie swoje winietowe
sprawy załatwiają kierowcy tirów. Nie mogłem już zawrócić, więc wszedłem w kolejkę
spoconych, brzydkich i brzydko ubranych mężczyzn w szaroburogranatowych tiszertach
i bluzach, w rozdeptanych sandałach albo plastikowych klapkach, którzy nieustannie
przemierzają Europę, wioząc w wielkich ciężarówkach mirry, kadzidła i złota, tych
heroicznych żeglarzy autostrad, którzy muszą zdążyć ze swoimi mięsami, owocami
i warzywami na wyznaczony termin, więc jadą uparcie i bez przystanków. Znalazłem się
pośród nich i pierwsza moja myśl brzmiała: tirówki to muszą być bardzo zdesperowane
kobiety. Wnętrze pachniało kosmopolitycznym potem i nieświeżymi oddechami, kierowcy
wypełniali jakieś deklaracje, przyklejali znaczki skarbowe na duże płachty papieru, wszystko
w zasadzie szło sprawnie, ale jednocześnie w tym tłustym od parującego brudu powietrzu
czuło się wyraźną wrogość, narastające napięcie, frustrację urzędników i nienawiść
kierowców. Przy jednym z okienek eksplodowała właśnie międzynarodowa kłótnia, węgierski
urzędnik wrzeszczał po węgiersku, turecki kierowca tira po turecku, Węgier nazywał Turka
idiotą, kretynem, bo nie udało mu się wcześniej wyklarować w normalnych węgierskich
słowach, co tamten powinien wypełnić albo ile zapłacić, Turek bluzgał po swojemu, czego
oczywiście nie rozumiałem, ale nie miałem wątpliwości, że bluzga, tak oto wielki konflikt
węgiersko-turecki sprzed setek lat wracał jako groteskowa kłótnia na przejściu granicznym,
ale tym razem zwycięstwo było po węgierskiej stronie, następowała symboliczna zemsta za
półtora wieku osmańskiej okupacji. Turek bluzgał nadal, ale już ciszej, i coś tam wypełniał
w odpowiednim formularzu, a w oczach urzędnika jaśniał triumf kulturowy.
7
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 4
Wojciech Jagielski – ”Dobre miejsce do umierania”
Stary siedział na kamieniu przy drodze. Wyglądał jak żniwiarz, który ciężko oparty o kosę
odpoczywa na polu. Tyle że stary opierał się nie o kosę, ale o karabin. Widzieliśmy go z
daleka, bo droga w tym miejscu pięła się stromo w górę, a on siedział na samym szczycie
pagórka.
Miał na sobie nowy wojskowy mundur, nowe wysokie buty i czarną włóczkową czapkę. Jego
długie włosy i broda były białe jak kreda. Dokuczały mu oczy, były zaczerwienione i łzawiły.
Co chwila rozcierał kułakami strużki łez, cieknące mu po zarośniętych policzkach.
Niezdarnie wdrapał się na pakę ciężarówki. Oprócz karabinu miał jeszcze mały tobołek i
skórzaną, elegancką torbę lekarską.
- Nazywam się Tarieł Targulia - przedstawił się. - Mam siedemdziesiąt dwa lata - dodał, jakby
się chciał usprawiedliwić za swoje zmęczenie, niezdarność i łzawiące oczy.
Był żołnierzem i od dwóch dni przebijał się z zajętego przez Abchazów Suchumi. Swój
oddział zgubił już pierwszej nocy. Z płonącego miasta uciekali plażą, przez las. Nad ranem
natknął się na gruziński posterunek na wybrzeżu. Tam mu powiedzieli, że minął już abchaskie
linie i może wyjść na asfaltową drogę, którędy jeżdżą wojskowe samochody. Powiedzieli mu
też, że w Oczamczirze stoją gruzińskie wojska i że jeśli chce się dalej bić, to właśnie tam
powinien dotrzeć. Poszedł dalej, ale w końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i musiał
zrobić sobie przystanek na wzgórzu.
Mijali go gruzińscy żołnierze, którzy bezładnymi gromadami ciągnęli do Oczamcziry. Szli w
tępym milczeniu, ubrani byle jak, z karabinami niedbale przerzuconymi przez plecy. Ożywiali
się tylko na widok nielicznych samochodów, jadących w stronę Oczamcziry. Stawali wtedy,
machali rękami. Ale mało która ciężarówka zatrzymywała się, żeby podwieźć uciekinierów
do miasta. Samochody nawet nie zwalniały. Żołnierze odskakiwali w ostatniej chwili na
pobocze i zasłaniali rękami oczy przed wzbijanymi przez koła chmurami kurzu. Po chwili
ruszali dalej.
Po drodze przyłączali się do nich żołnierze z przydrożnych posterunków, ochotnicy, którzy
pojechali na front kilka dni temu. Nie doczekali się bohaterskich szarż, a resztki romantyzmu
rozwiał głód, brud i całkowity bałagan. Wojna albo ich przeraziła, albo zawiodła
oczekiwania.
8
Patrzyli teraz z rosnącym niepokojem na niekończący się korowód żołnierzy, uciekających z
Suchumi i z nowego frontu na rzece Kodori. Choć walczyli od niedawna, rozumieli
przynajmniej tyle, że jeśli bojowe oddziały wycofują się z pierwszej linii, to znaczy, że
została ona przełamana przez wroga, że dowództwo ratuje resztki zaprawionego w bojach
wojska, a im, pospolitemu ruszeniu, przyjdzie ochraniać odwrót.
Nie mieli zamiaru ginąć na przegranej wojnie w jakimś przydrożnym rowie czy wiosce, której
nazwy nigdy wcześniej nie słyszeli. Rozglądali się dookoła i w oczach kolegów widzieli to
samo wahanie, wyczekiwanie, ten sam niepokój.
Wreszcie zrywali się na nogi, rzucali broń, biegli na drogę i ginęli w kolumnie uciekinierów.
Uchodźcza rzeka przybierała, porywając ze sobą kolejne gruzińskie posterunki i oficerów,
którzy, strzelając w powietrze, próbowali ją powstrzymać, toczyła się wzburzona do
Oczamcziry i dopiero za miastem rozlewała się w mniejsze strumyki.
- Nie powinni ich zatrzymywać - powiedział stary, przyglądając się, jak gruzińscy żandarmi,
wyrywają uciekinierom karabiny i wywracają im kieszenie mundurów w poszukiwaniu
resztek amunicji. - Nie powinno się zatrzymywać człowieka, który boi się śmierci i przed nią
ucieka.
On nie bał się śmierci. Czekał na nią. Postanowił umrzeć, uznał, że tak będzie dla niego
najlepiej. Pogodził się z tym, ale sam chciał zadecydować, kiedy, gdzie i w jakich
okolicznościach to nastąpi. Chciał się dobrze przygotować, żeby odejść dobrze, godnie.
Postanowił umrzeć miesiąc temu, kiedy pod Suchumi, nad rzeką Gumistą granat rozerwał na
strzępy jego syna, Anatola. Dostał prosto w brzuch. Złapał granat jak bramkarz piłkę.
Po śmierci Toli stary został na świecie sam jak palec. Nie miał więcej dzieci. Jego żona dwa
razy poroniła, zanim urodziła Anatola. Lekarze powiedzieli, że następna ciąża ją zabije. Tarieł
sam był lekarzem, laryngologiem. Chciał mieć więcej dzieci, ale nigdy za cenę życia żony.
Lidia była wątła i chorowita. Wciąż na coś niedomagała. Dwa lata temu umarła na płuca.
Rok później zginęła synowa Ludmiła. Trwała już wojna i ludzie mieszkali w piwnicach.
Abchazi stali nad Gumistą i ostrzeliwali Suchumi z rakiet i dział. Ludmiła została ranna na
bazarze, dokąd wybrała się po warzywa i mięso. Lekarze wyjęli jej z głowy odłamek, ale nie
odzyskała przytomności i po dwóch dniach umarła.
Zostali więc we trójkę. Trzej mężczyźni - stary Tarieł, jego syn Tola i wnuk Gocza. Wynieśli
się z domu, za bardzo przypominał im Lidię i Ludmiłę. Gryzły ich wyrzuty sumienia, jakby
czuli się winni, że oto oni, mężczyźni, żyją, a swoim kobietom pozwolili umrzeć.
9
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 5
Marek Bieńczyk – „Tworki”
Marcel podprowadził Annę do szpaleru witających.
– To jest moja żona Ania. A to są Sonia i Jurek – przedstawił obecnych, wciąż obecnych, i
uśmiechnął się szeroko po raz pierwszy od chwili, kiedy dostał pracę.
Uścisnęli sobie dłonie, Jurek nawet się ukłonił, i zanim poszli posączyć kompotu, pogawędzili
przy drzewie o tym i owym, najpierw o akcji pod Arsenałem. Anna mówiła powoli i miała
piękną dykcję, i słuchając innych otwierała szeroko oczy, a gdy przechodzili przez bramę,
odwróciła się, dotknęła ręką policzka i spojrzała przeciągle w bezchmurne niebo. I taką ją
Jurek najlepiej zapamiętał.
Obejrzeli miejsca pracy, biurko Marcela z ołówkami zatemperowanymi tak, że drżyjcie cyfry
i zmierzajcie biegiem do zera, pingwina nad łóżkiem jak obrazek święty i powędrowali nad
Utratę. Przy pierwszym mostku potwierdziło się, że Anna jest nauczycielką, przy drugim, że
uczy dzieci muzyki, a przy młynie przestała się opierać i wyjęła z torebki mały beżowy flet.
Usiedli na przydrożnych głazach, ściśnieni na kremowym płaszczu Marcela, bo Jurek nie
chciał zdjąć swego.
Anna odkręciła nasadę, dmuchnęła parę razy do środka i przyjrzała się niebu przez siedem
dziurek od siedmiu dźwięków, od harmonii sfer, od nut zbierających to, co w nas cząstkowe,
za ciche i rozerwane. Uroczyste milczenie wytarło do bieli całą okolicę i po chwili pierwsze
nuty zapisały drżąco na białym, tremolo na niczym, swą nieśmiałą opowieść. Marcelowi
przypominały o dziecięcych latach spędzonych w miasteczku przed wyjazdem do samej
stolicy na kształcenie i mówiły, że może szkoda tych lat w Szkole Handlowej, tylu wysiłków i
nawet opublikowanej z pożytkiem dla ministerstwa pracy dyplomowej, że może trzeba było
wyjechać choćby bez dyplomu, tak jak chciała Anna, zaraz potem jak się poznali na
imieninach Juliana przy ulicy Karolkowej i jej muślinowa sukienka świeciła niczym
południowe słońce i smakowała w dotyku chropawą pomarańczą. Ale mówiły mu również, że
było im tak tu dobrze, gdy śpiewali w chórze u Wizytek kantaty Bacha i szli później Nowym
Światem, który mieli tu pod ręką, wprost na miejscu, i sączyli kawę po wiedeńsku w samej
Ziemiańskiej, a raz to nawet popili sobie w Adrii i tańczyli z oficerami i paniami na parkiecie
do białego rana, i potem długo siedzieli w wannie w tamtym mieszkaniu na Elektoralnej, bo
małe mieszkanko mieli na Elektoralnej.
Soni mówiły coraz gęstsze dźwięki Anny o dziwnej tęsknocie w koniuszkach palców i o
żółto-niebieskiej piłce, która wyleciała z ogrodu i przycupnęła na gałęzi w strumieniu;
kołysała się i huśtała pod naporem prądu i spod cienistej kieszeni powietrza mrugała do Soni
10
dziewczynki dwiema na przemian barwami; kołysała się i huśtała, była taka lekka i odległa,
raz niebieska, raz żółta, i w wodzie malowała swój prawdziwy kształt, rozmazany, kolorowy,
półokrągły, rozświetlony; kołysała się i huśtała, i Sonia tak rozkołysaną ją w strumieniu
zostawiła, a w domu powiedziała mamie, bo ojciec znowu wyjechał gdzieś spiskować, że
piłka wzięła i się zgubiła, ale wcale nie chce nowej. Jak re do mi i jak si do do, tak piłka do
piłki, mówiły jeszcze Soni wciąż nowe nuty, i dalej opowiadały o tym, ile bramek można
strzelić jedną futbolówką na tej łące, gdy jest się w formie, i tyle razy można spojrzeć, ile razy
strzelić, i o tym, że dobry napastnik nie spotkałby się chyba z jej skuteczną obroną.
Jurkowi muzyka Ani przypomniała najpierw, że obok siedzi Sonia i że ma nieszczęście do
ładnych kobiet, bo choć są, to są mało ostatecznie i niekoniecznie, a melodia jest taka, że
tylko chwycić za rękę i iść ile wlezie aż do finału nut ostatnich, po którym dopiero prawdziwe
życie, lecz w chwilę potem wysnuła mu opowieść o letnisku w Urlach, gdzie zjeżdżali w maju
całą klasą gimnazjalną, on i Olek zawsze w jednym przedziale, pobierać nauki na świeżym
powietrzu i pić dodatkowe szklanki mleka prosto od podlaskiej krowy, a wieczorami, kiedy
już odrobili z profesorem Dyrdą i profesorem Kamińskim trzy przegrane robry, szedł nad
strumień i wpatrywał się w wodę płynącą bystro atramentowym ściegiem, jak nadzieja, co
przechodzi przez oczy, wypełnia gardło i unosi w przyszłość, która będzie i na pewno się
zdarzy.
La si do nagle zamilkło, spłoszone głosem Marcela. Bo Marcel nabrał głęboko powietrza i
wypuścił z samej przepony tenor śpiewny, mocny i barwny. Na razie był to zamaszysty
dźwięk, modulowany i wzlatujący, lecz po chwili dołączył do niego prosto znad fletu sopran
jak cicha fala i oba głosy ułożyły się w długie słowa. Śpiewały najpierw w obcych oktawach o
męczeństwie synów ludzkich i łzach ich matek niczym nie pocieszonych, o pięknie i
prawdzie, kiedy już wszyscy będą braćmi, a potem już po naszemu o piaszczystych drogach,
o honorze żołnierzy i wreszcie o brunetkach, blondynkach i wszystkich was dziewczynkach.
Jurek poprosił jeszcze o kilka piosenek z modnego repertuaru, zwłaszcza o pewnym uczuciu,
które wszystko wybacza. Wreszcie Anna i Marcel zmęczyli się i rozejrzeli niepewnie wokół
siebie. – Naprawdę pięknie śpiewacie. Lepiej niż w radiu. Wyraźniej niż na patefonie – Jurek
aż kiwał głową z przejęcia, a Sonia jako w zasadzie blondynka jeszcze klaskała. – I to, co
szprechane, też tak dobrze brzmi. Muzyka łagodzi obyczaje. Macie głosy tak dobrze dobrane
jak mąż i żona, codziennie powinniście nam coś śpiewać. Muzyka i poezja, to tylko się liczy.
11
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 6
Magdalena Tulli –„Włoskie szpilki”
Dzieci z parteru rzadko bawiły się na podwórku. Tylko w ciepłe dni, jeśli akurat nie
były w przedszkolu ani na wakacjach. Ale nawet kiedy tam były, nie usłyszałybyśmy ich przy
zamkniętym oknie balkonowym. Pewnego razu piłyśmy popołudniową herbatę w ciepły
dzień, a okno balkonowe było otwarte.
- Nie przepadam za dziećmi – przyznała pogodnie moja matka. - Są takie hałaśliwe, kiedy się
bawią. Nadmiar wesołości zawsze mnie męczy.
Herbata musiała być wrząca, musiała parzyć w usta, tylko wtedy matka miała pewność, że
naprawdę ją pije. Kuzynka, do której się zwracała, już nie mogła odpowiedzieć osobiście. W
jej imieniu pokiwałam głową. Rozumiałam, że nie to jest ważne, żeby narzucić mojej matce
daty i miejsca. Dla niej żadne daty nie znaczyły zupełnie nic, prawda była bez wartości.
Rozumiałam, że w tym wszystkim najmniej chodzi o mnie. Pojawiłam się w jej życiu całkiem
niedawno, jako pomoc domowa z możliwością podejmowania, w razie potrzeby,
dodatkowych ról. Dla mnie istotne było tylko jedno – orientować się, kim jestem tego
popołudnia. Ostrożnie badałam sytuację, usiłowałam wygodnie się do niej dopasować,
sprawdzałam grunt, podpierając się, co prawda, osobistym doświadczeniem, ale w sposób
niezobowiązujący i tak dyskretnie, jak to tylko możliwe.
- Tak, dzieci bywają męczące.
- Nie miałaś lekkiego życia, kiedy były małe. Z dwójką zawsze jest jeszcze trudniej.
Wiedziała coś o tym. Przecież nie dawała sobie rady nawet z jednym, i to już od samego
początku. Kiedy dzieci są małe, życie nie może być łatwe. Ale za to mija szybko, coraz
szybciej, pędzi niestrudzenie od starych kłopotów ku nowym. W tamtym czasie moi chłopcy
byli już duzi. Obaj studiowali matematykę.
- Chłopcy? - matka zawiesiła głos, zbita z tropu. Dałaby przecież głowę, że to były...
Zamilkła i przyjrzała mi się z uwagą. Musiała dopuścić do siebie myśl, że w mojej pamięci
także nastąpiło trzęsienie ziemi. Może jej zawartość, zrzucona na podobne sterty, niszczała w
tej samej mgle? Bo czy w innym wypadku mogłabym tak bardzo pomylić się co do swoich
dziewczynek?
- Ale kiedy cię przywieźli do obozu... - zaczęła po chwili.
Gdyby moja matka ni stąd ni zowąd chlusnęła mi w oczy gorącą herbatą, nie poczułabym się
bardziej zaskoczona, dotknięta, wytrącona z równowagi. Do obozu! Wtrąciła mnie do niego
mimochodem, sprawa ta najwyraźniej nie miała dla niej aż takiej wagi. Cóż, obóz, zwykła
rzecz. Rola, którą wyznaczyła mi tego dnia, okazała się za trudna. Wolałabym uciec, ale
dokąd? Nie było ucieczki, siedziałyśmy przy stole, tylko my dwie, i piłyśmy herbatę. Obóz
znalazł się w mojej przeszłości, moja przeszłość znalazła się w obozie. Tam, gdzie ludzie
przestają być osobami i zamieniają się w ofiary, w wyzuty z prywatności, anonimowy tłum
12
ofiar, których życie i śmierć zależy od kaprysu jakiegoś aroganta w mundurze, powiedzmy,
przystojnego melomana, który po służbie pisze listy, może do matki, może do narzeczonej.
Buty i walizki wystawia się potem na widok publiczny, nie prosząc o zgodę, skoro prosić już
nie ma kogo. Nie, nie chciałam być ofiarą. Takiej plamy dotąd nie miałam w swoim
życiorysie. Poniżano mnie, owszem. Ale nie do tego stopnia. Wychowałam się w kraju, w
którym poniżanie obywateli było dla władzy głównym sposobem komunikowania się z nimi
w szkołach, w zakładach pracy, w urzędach i w domach wczasowych. Więcej poniżenia nie
zdołałabym już przełknąć. I jeśli mimo wszystko czułam, że moje życie jest cokolwiek warte,
to dzięki temu, że nie zależało od kaprysu tego aroganta w mundurze. Gdybym przeszła i
przez to, stałabym się nikim. I nie wiem, co musiałabym potem zrobić, żeby znowu być kimś.
Zacisnąć pięści? Wykrzywić usta w grymasie pogardy? Jedno i drugie jest pułapką,
nienawidzi się w istocie samego siebie, samym sobą się pogardza. Tak się to kończy.
- Do jakiego obozu? – przerwałam jej. Powinnam była zażądać, żeby mnie z niego
natychmiast wypuściła. Ale w jaki sposób? Przecież nic tu nie zależało od niej. Nie ona
przyjmowała transporty. Nie należała do funkcyjnych. Nie miała tam żadnych, absolutnie
żadnych praw. Moje żądanie było po prostu śmieszne. Za tymi drutami siedzi dziesięć tysięcy
ludzi, w niczym nie gorszych ode mnie, co należy podkreślić. Tak samo niewinnych albo też
winnych, w zależności od punktu widzenia. Przez bramę nie wypuszcza się nikogo, tylko
przez komin. Można jeszcze rzucić się na druty. Są pod napięciem, prąd elektryczny przynosi
czystą, szybką wolność, ale trzeba za nią z miejsca oddać życie. Byłam gotowa na wszystko. Nigdy mnie nie przywieźli do żadnego obozu. Jak mogli mnie przywieźć? Urodziłam się po
wojnie!
Według jej rachunków musiałam być od niej starsza o jakieś pięć lat. Podniesiony głos nie
dodał mi wiarygodności. Tym bardziej, że ostatnio bywałam tak różnymi postaciami, z
których prawie każda... Moja matka tym razem popatrzyła na mnie jednak zupełnie bez
niechęci. Pomysł z zaprzeczeniem oczywistości wydał jej się znajomy. O, tak, doskonale
rozumiała, dlaczego nie pozostało mi nic innego, jak tylko iść w zaparte. A brednia, którą
ośmieliłam się zaprezentować światu, miała w sobie imponujący rozmach.
- Ho, ho... – powiedziała. I pokiwała głową.
(z opowiadania Fusy)
13
Kategoria VI: Studenci polscy i pozostali chętni posługujący się językiem
polskim jako ojczystym
Tekst 7
Sławomir Mrożek – „Wyznania o Zygmusiu”
Nadszedł nowy rok szkolny, nie od rzeczy będzie powiedzieć w końcu, co wiem o
Zygmusiu. Zygmuś nachodzi mnie nie od dziś. Gdy pojawił się ostatnio, musiałem usiąść w
trzcinowym fotelu i wygłosić monolog o Zygmusiu. Był to pierwszy wieczór księżycowy po
nocach jasnych, ale posługujących się tylko gwiazdami. Dzisiaj już nawet wiem, jak Zygmuś
wygląda. Blady, z dużą główką na cienkiej szyjce, ma odstające uszka, pod grzywką włosów
pracuje myślące czółko.
Pierwszym tematem, który uwiódł moją biedną wyobraźnię, uwięził ją i przykuł do
Zygmusia na zawsze — była sprawa ślimaka. Każdemu się wydaje, że wie, co to jest ślimak.
A jednak Zygmuś podszedł do ślimaka w sposób tylko sobie właściwy. Otwórzmy jego
kajecik. Pod nagłówkiem „Szczęść Boże” przeczytamy wypracowanie:
„Ślimak jest to stworzonko, które utrzymuje się za pomocą wystawiania rogów, w zamian
za co otrzymuje pewną ilość sera, z którego wyrabia pierogi”.
W szkole Zygmuś zapytał:
— A jak ślimak idzie na przechadzkę i chce kogoś kopnąć, to którą nogą?
Na to nauczyciel:
— Zygmusiu, przecie ślimak ma tylko jedną nogę. Dlaczego nie uważałeś, kiedy braliśmy
o ślimaku? Aha, już przypominam sobie: bo siedziałeś wtedy pod ławką.
Ale Zygmuś nie jest zbity z tropu. Trzeba przyznać otwarcie: Zygmuś kłamie.
Przyszedłszy do domu, tak odpowiedział na pytanie, co było w szkole:
— Pan profesor mówił, że ślimak kopie lewą nogą, ale ja mu powiedziałem, że to
nieprawda, bo ślimak ma tylko prawą nogę. Ale on nie uważał, bo siedział pod ławką.
Jednak ślimak zajął Zygmusia. Po kilku dniach Zygmuś zapytał wujaszka:
— A jak ślimak ma iść do poboru wojskowego i chce mieć dwie nogi, żeby go uznali, to
on nie może sobie drugiej nogi pożyczyć od kolegi?
— Nie może, Zygmusiu, bo kolega też ma tylko jedną nogę i sam by nic nie miał.
— A ten drugi kolega nie może sobie pożyczyć od trzeciego?
— Nie, bo znowu trzeci byłby bez niczego.
— A ten trzeci od czwartego?
14
— Zygmusiu, jest już późno, idź spać.
— A ten czwarty od piątego?
— Zygmusiu, idź bawić się na podwórko!
— A ten piąty od szóstego?
— Zygmusiu!
— Wujaszku...
— No?
— Jak ja bym był ślimakiem, to bym miał trzy nogi i bym pożyczał kolegom.
— To ładnie, Zygmusiu, to znaczy, że masz dobre serduszko.
Rzeczywiście. Pewnego razu, kiedy rudy Tomek męczył zwierzęta, Zygmuś powiedział:
— Czekaj, czekaj! Jak cię Pan Bóg złapie, to ci pokaże!...
A jednak jest w nim coś, co wnosi nastrój wzajemnej nieufności i niedomówień. Kiedyś,
wchodząc do klasy, nie zdjął berecika. Nauczyciel upomniał go:
— Zygmusiu, dlaczego nie zdjąłeś berecika?
— Bo mamusia mówi, żebym nie zdejmował berecika, bo się przeziębię.
A znowu po powrocie do domu rzekł:
— Mamusiu, ja już jestem przeziębiony, bo pan nauczyciel kazał mi zdjąć berecik. I
nazajutrz nie przyszedł do szkoły. Potem nauczyciel zapytał go:
— Zygmusiu, dlaczego nie byłeś wczoraj w szkole?
— Bo mamusia mówi, że wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu.
W miarę przerabiania materiału nauczyciel wykładał, jak to człowiek dla ochrony przed
zimnem z czasem nauczył się pożytkować wełnę zwierzęcą i włókna roślin, sporządzając
sobie z nich ciepłe odzienie i nakrycia głowy. Zygmuś zamyślił się i oświadczył:
— Mój tatuś nosi kapelusz, bo mówi, że jakby kiedyś szedł nad jeziorem i wpadł do
wody, to kapelusz zostanie na wodzie i będą wiedzieli, w którym miejscu mają tatusia szukać.
I po namyśle dodał:
— My już mamy wykupione miejsce w grobowcu rodzinnym. Ciocia mówi, że zawsze
razem najraźniej.
Taki jest Zygmuś. Strzeżcie się go. Miły, ale...
Wkrótce znowu zaczną się wieczory księżycowe.
15