Piotr Pławuszewski Ćwiczenia dialogowe. Ojciec i syn
Transkrypt
Piotr Pławuszewski Ćwiczenia dialogowe. Ojciec i syn
Piotr Pławuszewski Ćwiczenia dialogowe. Ojciec i syn w podróży Marcela Łozińskiego / Ojciec i syn Pawła Łozińskiego Marcel Łoziński: – Ja ci powiem: jak będziemy montowali ten film, nie wiem, w jakich nastrojach będziemy. Czy zechcemy to puścić. Każdy z nas będzie miał inne cenzuralne… wątpliwości. Oczywiście, możesz poczekać, aż umrę, a wtedy dopiero zmontować. Paweł Łoziński: – Wołałbym, żebyśmy go razem zmontowali, a nie żeby czekać na twoją śmierć. Marcel Łoziński: – Ja też. Dwóch panów – 70-letni ojciec i jego syn, jeszcze przed pięćdziesiątką – wyruszają w podróż. Środkiem lokomocji jest samochód kempingowy (może nie pierwszej młodości, ale w dobrym stanie), który przykuwa uwagę dwoma elementami wyposażenia: na obu pasażerów spoglądają zamontowane wewnątrz wozu filmujące aparaty. Nie działają, rzecz jasna, na okrągło, często też opuszczają mocowanie i w rękach podróżujących wychodzą „na świat”. Plan, przeczucie, a czasami też intuicja każą wcisnąć odpowiedni przycisk, na przykład po to, by zarejestrować wyznanie młodszego bohatera: „Czasami sobie myślę, że robimy jakiś idiotyczny eksperyment, który polega na tym, że wsiadamy w jakiś pojazd i jedziemy gdzieś, na jakiś domniemany grób twojej mamy, gdzie sam rozsypałeś prochy, które są podobno jej prochami, ale też nie masz na to żadnych dowodów. I ta podróż ma nas jakoś odmienić (…). Nie wiem, czy to nie jest jakiś sztuczny zabieg (…). Równie dobrze można by go [ten film] nakręcić na kanapie w Warszawie”. Tu włącza się starszy bohater: „Uprzejmie przypominam, że to był twój pomysł”. Przed podróżą Uzupełniając powyższy akapit personaliami: za kierownicą siedzi Paweł Łoziński, miejsce obok zajmuje jego ojciec, Marcel. Te role pozostają niezmienne. Panowie są dokumentalistami, ale tym razem – w większym stopniu niż kiedykolwiek w przeszłości – obiektywy kierują na własne twarze. Wspominam o przeszłości, bo w końcu nie jest tak, że już we wcześniejszych, samodzielnych dokonaniach obu twórców nie dałoby się odszukać momentów, gdy przestawali być niewidzialnymi (lub przynajmniej niesłyszalnymi) postaciami za kamerą. Na myśl przychodzi choćby niezwykły fragment Żeby nie bolało (1998) Marcela Łozińskiego, kiedy Urszula Flis wyraża w związku z powstającym o niej filmem tytułową prośbę/obawę, a po chwili – niby w geście współodpowiedzialności – na ekranie pojawia się unieruchomiona ekipa, także reżyser. W Toni i jej dzieciach (2011) Łoziński usiadł ze swymi bohaterami do jednego stołu, bardziej wchodząc tu jednak w rolę słuchacza dawnych przyjaciół niż pełnoprawnego partnera w rozmowie. 1 Z Pawłem Łozińskim rzecz ma się nieco inaczej. Nieobecny przed kamerą, często uwieczniał w swych filmach sytuacje, gdy wypowiadane słowa kierowane były bezpośrednio do niego. „Pawełku…” – zdarzało się przecież rozpoczynać zdanie panu Wiesiowi z Takiej historii (1999). Pamiętam też zdjęcie zrobione w trakcie realizacji Sióstr (1999) – podwórze kamienicy, ławka, na której siedzą leciwe sąsiadki reżysera, a on trzy, może cztery metry przed nimi, na małym stołku, z kamerą, blisko bohatera. Niezależnie od wcześniejszych doświadczeń, formuła wspólnej wyprawy i tak musi wydawać się brawurowa. Potencjalnie tyle w niej nadziei na pasjonujące kino psychologiczne, co obaw, że przekroczy się granice, za którymi jest nieswojo zarówno bohaterom, jak i widzom. Jeśli jednak „podróż ma nas jakoś odmienić” – trzeba zapewne zaryzykować. Dwie premiery Nadeszła chwila premiery na Krakowskim Festiwalu Filmowym w 2013 roku. Ciekawość rodziła się już podczas lektury katalogu, w którym czytelnik odnajdował noty o dwóch różnych filmach – powstałych w rezultacie tej samej podróży (obu przyznano ex aequo nagrodę Srebrnego Rogu). Po projekcji Ojca i syna odbyła się w kinie krótka rozmowa z reżyserem – Pawłem Łozińskim: „Musicie państwo zapytać mojego ojca, dlaczego nie mógł podpisać się pod tym filmem”. Innymi słowy – konflikt? Jedna myśl uruchamia kolejną. Przypominam sobie, że jeszcze w roku 2012 usłyszałem na spotkaniu z Marcelem Łozińskim o pomyśle, by kamera pozostała włączona także w trakcie wspólnych prac nad montażem filmu. I choć z pierwotnej koncepcji nic nie wyszło, to jego wspomnienie staje się okazją do ciekawych wniosków. „Sceny w montażowni byłyby jedną wielką kłótnią. Spieraliśmy się o kolejność ujęć, o ich długość, o wybór, układ materiału, budowę i rytmy poszczególnych scen. Generalnie kłóciliśmy się o styl narracji. (…) Można było zmontować wspólny film, ale to wymagałoby takich kompromisów, że nasze indywidualne elektrokardiogramy nałożone na siebie stałyby się linią prostą” (fragment rozmowy Daniela Stopy z Marcelem Łozińskim opublikowanej w serwisie Polish Docs). Co tak naprawdę zaważyło na rozdzielnym podpisaniu obu filmów (nie sposób zresztą zakładać, że chodzi o pojedynczą przyczynę), pozostanie pewnie rodzinną tajemnicą Łozińskich. Tym ciekawsza jest jednak praca, którą musi odrobić widz. Czy dostrzeże celowość dwukrotnego montażu tego samego materiału? A może uzna, że to tylko zniuansowana szarada w rękach wybitnych fachmanów? Od wątpliwości nie uciekł też piszący te słowa. Inaczej niż u Jarmuscha Ramy obu opowieści są identyczne: panowie wyruszają z Polski, by ostatecznie dotrzeć do Paryża. Między tymi punktami gęsto jest przede wszystkim od rozmów – i w tym aspekcie trudno doszukiwać się większych różnic. To bowiem kino w najwyższym stopniu mówione: nawet jeśli zdarzają się ujęcia milczących twarzy, to najczęściej jest to następstwem chwilę wcześniej wypowiedzianych słów. Bohaterowie potrafią z tego zresztą żartować: „U Jarmuscha – mówi przy porannym posiłku Marcel Łoziński – było tak, że jedli śniadanie i ani słowem się nie odezwali. Scena trwa pięć minut i jest przez to okropnie śmieszna”. „Bo u 2 niego nie grali Żydzi – dopowiada Paweł – i mogą wytrzymać pięć minut bez mówienia” (scena znalazła się w obu filmach). W każdym z dokumentów zachowano też coś, co nazwać można ich naczelną proporcją – żaden nie dryfuje w kierunku wyłącznie osobisto-rozliczeniowym, żaden też, pisząc nieprecyzyjnie, w kierunku wyłącznie egzystencjalnym. Pyta więc Paweł zarówno o przyczyny rozpadu małżeństwa jego rodziców, jak i stosunek ojca do własnego życia: „Pamiętasz, jak odszedłeś z domu?”, „[Czy] jesteś z siebie zadowolony, w życiu, tak generalnie?”. Oczywiście, nie do zlekceważenia wydaje się w kontekście tego typu porównań fakt, że montażystą obu filmów był Przemysław Chruścielewski (przy Ojcu i synu pracowała też Dorota Wardęszkiewicz). Biorące się stąd analogie, nawet przy mniej uważnym śledzeniu każdego z seansów, szybko rzucają się w oczy, choć tu już wypada poczynić pewną uwagę. Myśląc o konkretnych scenach, powtórzonych w obu filmach, trudno wyrokować o przepastnej między nimi różnicy. Nie czyni jej ani dodana tu i ówdzie przebitka na jednego z bohaterów, ani doklejenie pojedynczego zdania, które nie tyle wzbogaca jakiś wątek, ile go po prostu inicjuje („A powiedz o miłości od rodziców, którą dostałeś…” – prosi Paweł Łoziński w swym filmie). Coś więcej zaczyna się dziać, gdy architekturę dokumentów widać z pewnego oddalenia. Rachunek rozbieżności To nie kwestia linijki czy kalkulatora. Nie chodzi o to, by z lupą w ręce porównywać dwie listy montażowe, szukając między nimi pęknięć i niezgodności. Tak ustawione spojrzenie do niczego nie doprowadzi, bo też nie działają te dokumenty przeciwko sobie. „To dopiero ćwiczenia warsztatowe, co?” (Ojciec i syn w podróży) – rzuca w pewnym momencie Paweł Łoziński, ustawiając na początku podróży jeden z aparatów. Nawiązanie do Ćwiczeń warsztatowych (1986) w reżyserii współpasażera musi zabrzmieć tu niczym przewrotne proroctwo. Przypomnę: film dowodził, jak ten sam materiał (w tym wypadku – uliczna sonda na temat ówczesnej młodzieży) można ulepić według zgłoszonego zapotrzebowania. Ma być krytycznie, afirmatywnie, bełkotliwie? Żonglerka konwencjami jest do wyuczenia. Nazwałem tę „warsztatową” nić przewrotną, bo żadnemu z panów nie zależy tym razem na eksperymentach z formą. Nikt nie zaczyna narracji od Paryża, nikt nie szatkuje rozmów w taki sposób, by wywrócić ich sens do góry nogami. Rachunek rozbieżności jest znacznie bardziej wycieniowany. Mimo że opisywane dokumenty w większym stopniu przypominają lustra skierowane na siebie niż takie, które odbijają zupełnie różne światy, to przecież i w tym wypadku mamy do czynienia z niemal podręcznikowym materiałem porównawczym. Dla montażysty to zapewne nie więcej niż alfabet jego fachu, ale widzowi pewne zabiegi mogą się już wydać intrygujące. Choćby to – w filmie Marcela Łozińskiego pojawia się dialog (zaczyna go ojciec): – Ale na przykład w łapki cię pokonam jeszcze. – Nie byłbym taki pewien. – To spróbujemy… A chciałbyś czy nie, żebym cię pokonał? – Na pewno ci nie dam wygrać. 3 – To dobrze. To mi się podoba. Pełna klarowność – pięć wypowiedzi, pięć ujęć (świetnie wyczekane ostatnie z nich), brak podejrzeń o najmniejsze szwy. Rzut oka na tę samą scenę w Ojcu i synu powinien przynajmniej lekko zaskoczyć (kolejność rozmówców bez zmian, kursywą zaznaczone kwestie nieobecne w Ojcu i synu w podróży): – Ale na przykład w łapki cię pokonam jeszcze. – Nie byłbym taki pewien. – A chciałbyś czy nie, żebym cię pokonał? – Na pewno ci nie dam wygrać. – Nie, powiedz – chciałbyś czy nie? – Już ci odpowiedziałem. – Nie zrozumiałem. – Nie dam ci wygrać. – Tak, ale chciałbyś, żebym wygrał, tak naprawdę? – Ja chciałbym wygrać. – Czy wolałbyś dla 70-letniego tatusia, żeby on wygrał, czy też wolisz ty wygrać? – Ja chcę wygrać. – To dobrze. To mi się podoba. Żadnej taryfy ulgowej… – Na pewno? – Na pewno. To właściwie drobiazgi, ale każdy z nich ma swój udział w sposobie odbioru obu fragmentów. Wersja skrócona działa przez swe skondensowanie – w kilku zdaniach na ostatecznie błahy temat gry w łapki udaje się powiedzieć coś istotnego o charakterach obu panów. W wersji dłuższej poruszająco brzmi owo dopytywanie się – jakby ojciec chciał dodatkowej pewności, że nie grozi mu ze strony syna „żadna taryfa ulgowa”. Subtelności tego typu śledzi się w obu filmach z niemałą ekscytacją. Lepiej nie wiedzieć Aby we właściwy sposób odebrać film Ojciec i syn, najlepiej wcześniej nic o nim nie wiedzieć – nie znać not biograficznych jego bohaterów ani informacji z broszur festiwalowych. Skąd taki pomysł? Ano stąd, że Ojciec i syn po mistrzowsku stopniuje napięcie. Gdy Paweł mówi z uśmiechem w jednym z pierwszych ujęć: „Bardzo się cieszę, tatusiu, na tę podróż, że się nam tak złożyło… Mam nadzieję, że wyjedziemy i wrócimy w tym samym stanie, w którym wyjeżdżamy” – to można się spodziewać rodzinnej wyprawy bez jakichkolwiek turbulencji. Panowie, od pierwszych kilometrów nie unikając trudnych pytań, dość długo pozostają w relatywnie dobrych i pogodnych nastrojach. Rysy na obrazie i stojące za nimi fakty/emocje ujawniają się powoli, podążając za tokiem narracji, przez którą prześwieca rodzinna chronologia. Na początku Paweł pyta więc o swój dziecięcy portret. Kiedy rozmowa schodzi na temat wychowania, stwierdza gorzkawo: „Ty myślałeś, że sobie hodujesz klona. Wiesz, co to jest klon? Nie chodzi o drzewo. Drugi taki sam człowieczek, tylko mały”. Emocje idą w górę, gdy w czasie czyszczenia butów Marcel każe zastanowić się Pawłowi, czy na pewno nie nauczył go niczego więcej poza „jazdą samochodem, skręcaniem 4 drucików, lutowaniem i innego tego typu pierdołami”. Bo jeśli tak miałoby się okazać, to? – „to, kurwa, ja poniosłem klęskę”. Kolejna kurtyna zostaje odsłonięta w synowskim pytaniu, dlaczego nie przetrwało małżeństwo rodziców. Opowieść jest spokojna, ale to tylko preludium do dramaturgicznego, trójaktowego wierzchołka dokumentu, kiedy panowie zdają się pracować wyłącznie na otwartych ranach. Najpierw syn w cierpkich słowach wraca do chwili, gdy ojciec zakomunikował mu wyprowadzkę z domu do innej kobiety (Marcel w pewnym momencie przerywa nagranie: „Wystarczy. Wystarczy, koniec ujęcia. Wystarczy mi już… Wystarczy mi, po prostu, już…”). Potem krótka kontra w kierunku Pawła (już w innych okolicznościach): „Jesteś dużo bardziej małostkowy niż ja, dużo bardziej mściwy, pamiętliwy”. Akt trzeci, być może najbardziej dotkliwy, rozgrywa się w przydrożnej restauracji: to pełna gorzkiego wyrzutu hipoteza Pawła, co by było, gdyby po odwróceniu życiowych ról to on stał się „nieodpowiedzialnym synem, który ma co chwila nową narzeczoną czy nową żonę i nowe dzieci, które podrzuca swemu ojcu, bo sam ma następną narzeczoną”. No i to wszystko mówiące ujęcie, kiedy już w aucie Marcel zbiera się, by coś powiedzieć, ale w ostatnim momencie zawiesza głos. Trzeba pomilczeć. Czy jednak po zdobyciu wierzchołka najtrudniejsze ma się za sobą? Przypadek Ojca i syna, przynajmniej w kontekście złych emocji, podpowiada odpowiedź twierdzącą. Jednocześnie do końca popłaca tu zasada odbiorczej niewiedzy. Jeśli ma się przywilej jej posiadania, chyba tym bardziej przejmująco wybrzmiewa z ekranu pytanie do Marcela, zadane na moment przed dotarciem do Francji (gdzie się urodził i spędził pierwsze kilka lat życia): „Może odwiedzimy dom dziecka?”. Zatem i taka nić w tej splątanej, wielobarwnej tkaninie. Od pierwszej minuty Właściwie wszystkie z wymienionych powyżej wątków są do odnalezienia również w dokumencie Marcela Łozińskiego. Oczywiście, zdarzają się przy tym dające do myślenia rozdźwięki (całkowicie inny fragment został wybrany na przykład z rozmowy w przydrożnej restauracji). Nie to jednak najmocniej przykuwa uwagę. W przeciwieństwie do Ojca i syna, gdzie narracja ma w sobie coś z cierpliwego odsłaniania kolejnych akapitów rodzinnej kroniki, dokument Marcela Łozińskiego ustala inne zasady gry. Niebywałe, że dochodzi do tego już w pierwszej scenie filmu, nakręconej rok przed wyprawą. Panowie siedzą na podwórzu jakiejś kamienicy, w powietrzu czuć wiszące napięcie. Słowa Pawła nie pozostawiają wątpliwości, w jakiej temperaturze toczy się dyskusja: „Na pewno mam dużo złości. »Wiem, że ciężkie dla was było to, że się rozwiodłem z mamą«. Nigdy, kurwa, tego nie usłyszałem. Zawsze było: »Słuchaj, ty już byłeś dorosły, chłopie, już sobie radziłeś (…). Miałeś dwa domy, jeden u mnie, drugi u mamy, super«. Nie, kurwa, nie było super (…)”. Za moment Paweł doda, że i on – jako ojciec – nie uniknie, niestety, podobnej rozmowy (lustrzany los – wielki temat obu dzieł). Intensywność tych kilkudziesięciu sekund nie daje widzowi wyboru – musi o nich pamiętać nawet wtedy, gdy bohaterowie zaśmiewają się przy śniadaniu. Pisząc inaczej: tu wspomniane zarysowania obrazu nie tyle się odkrywa, ile raczej z niepokojem przeczuwa. Gdzieś muszą się ujawnić – w kolejnej scenie? jeszcze następnej? Mając do dyspozycji dłuższy metraż (Ojciec i syn w podróży trwa 75 minut, Ojciec i syn – 54), Marcel Łoziński mógł sobie pozwolić na dwa cenne zabiegi. Po pierwsze, nasycił 5 swój film nieco większą dawką dokumentu w dokumencie (to te drobne epizody, kiedy bardziej niż ojcem i synem obaj panowie są po prostu spostrzegawczymi filmowcami). Po drugie, docieranie bohaterów do szczytu najboleśniejszych wyznań podróży ma swój przystanek pośredni. Okazuje się nim niedługa sekwencja wypowiedzi, z których każda zwiastuje komunikacyjną porażkę. „Nie gnieć, Paweł, nie gnieć!” – powtarza kilka razy ojciec. A jednak panowie ruszają dalej – zarówno jeśli mierzyć to kilometrami, jak i otwartością rozmowy. Wreszcie Francja. Trochę tak, jakby samochody z dwóch filmów dojechały do tego samego punktu na mapie. Najpierw przybycie do miejsca, gdzie Marcel zakopał kiedyś prochy swojej matki, na finał zaś próba odtworzenia starej fotografii. Tym razem jednak to Paweł staje na głowie, a ojciec mu asystuje … – za chwilę panowie wpadną sobie w ramiona. Są powody do radości: ktoś został wysłuchany, ktoś zrzucił z siebie ciężar gniotącego wspomnienia, ktoś mógł zrozumieć, może wybaczyć i coś domknąć, pewnie każdy spojrzał na życie w sposób wcześniej nieznany. A co, jeśli wspomniane ujęcie powstało pierwszego dnia wyprawy? To w zasadzie bez znaczenia: ważne, że ci, którzy opowiadają tu swoją historię, jednomyślnie obdarowali je rolą ostatniej kropki. Ostatniego zdania długiej rozmowy ojca i syna. 6