Ostatni obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego. Z Krzysztofem

Transkrypt

Ostatni obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego. Z Krzysztofem
Ostatni obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego. Z Krzysztofem Czyżewskim o
Czesławie Miłoszu rozmawia Paweł Winiarski.
Miłosz zdawał sobie sprawę, że człowiek współczesny traci poczucie przynależności do
miejsca, wspólnoty, natury, tradycji. Konsekwencją tego są coraz słabsze więzi
międzyludzkie, wyobcowanie z natury, erozja wyobraźni religijnej, zanik rytuałów, które
zadomowiają człowieka we wszechświecie. Dlatego „mała ojczyzna” jest takim wyzwaniem
dla nas dzisiaj. Nie dziedziczymy jej w sposób naturalny, na fundamencie przekazu
pokoleniowego i żywej tradycji, a przynajmniej w większości przypadków nie jest to nam
dane. Więc musimy o nią zawalczyć, odrodzić ją, zbudować na nowo. Nie da się tego
zrobić bez miłości, a właściwie miłosnej bliskości z miejscem. Tyle, że ten patriotyzm
miejsca jest inny od tego, którego uczyła nas w ostatnich dwóch stuleciach Historia – nie
ogranicza się do wybranej grupy „swoich” (narodowej, religijnej, kulturowej), przekracza
te granice, ogarnia całość, czyni obcych i innych „swoimi”.
Paweł Winiarski: Można powiedzieć, że Czesław Miłosz towarzyszy Ci przez całe dorosłe
życie. Twoja praca dyplomowa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
nosiła tytuł „Księga drogi Czesława Miłosza”. Później w 1980 roku Czesław Miłosz został
laureatem literackiej nagrody Nobla. Pewnego dnia spotkałeś go i poznałeś. Jakim był
człowiekiem w osobistym kontakcie?
Krzysztof Czyżewski*: Miłosz był łakomy świata tak jak dżemu truskawkowego.
Spodziewałem się, że przybywając na polsko-litewskie pogranicze, do swego matecznika,
chce powrócić do wspomnień i przeszłości. Ale to była tylko część prawdy. Był żarłocznie
ciekawy nowej rzeczywistości, młodych ludzi, zmian, które niesie 1989 rok. Dlatego to on
zagaił naszą rozmowę, nie ja. Widzę go, jak przysypia na konferencjach i nudzi się na ceremoniach oraz jak łaknie każdego słowa rozmówcy, który go zaintrygował, każdego smaku
posiłku, każdego szczegółu krajobrazu, w którym zanurzał się całym sobą. Gdy go
spotkałem pierwszy raz miał 78 lat. Nasze rozmowy trwały aż do jego śmierci w wieku 93
lat. Poznałem człowieka pięknie się starzejącego, co nie jest dzisiaj częste, zwłaszcza
pośród ludzi sławnych. Nie pozwalał o sobie dobrze mówić, był bezlitośnie samokrytyczny.
Widać było, że wiele cierpiał, ale także że zadawał cierpienie innym, że błądził. Miał
piętno człowieka, który zajrzał w czeluści piekielne, na samo dno ciemnej natury ludzi i
świata. To, że długo żył i doświadczał szczęścia uważał za niezasłużony dar i dług wobec
tych, którym nie dane było tego doświadczyć, dług, który spłacał pamięcią, pisaniem i
tytaniczną wręcz dyscypliną – nie tylko w odniesieniu do pracy nad swoim dziełem, także
nad samym sobą. Był poetą zwieńczonym najwyższym laurem, który nawet na moment nie
pozwalał sobie spocząć na laurach...
Był moim starcem, raczej słuchającym niż mówiącym, serdecznym i ciepłym człowiekiem,
a jednocześnie szalenie wymagającym; promieniującym energią życia i nadziei, choć przed
jego uważnym spojrzeniem spod mrugających krzaczastych brwi nie mogła się ukryć żadna
słabość człowieka. Widział mnie na przestrzał, moje ograniczenia, moje przyszłe problemy,
których ani świat, ani moja własna głupota mi nie oszczędzi, całą moją kruchość wobec
spraw, na które się porywam – a jednak nigdy nie powiedział słowa o tym, że nie warto,
żebym się opamiętał, zaniechał... Przeciwnie, każde z nim spotkanie, list od niego, nowa
książka to pogłębiające się zobowiązanie, żeby sprostać tej wymagającej przyjaźni, żeby
nie popełnić grzechu zaniechania.
Zajmujesz się problematyką dialogu międzykulturowego. Dlaczego Czesław Miłosz jest
tak ważną osobą w pracy twojej i Ośrodka „Pogranicze sztuk, kultur, narodów” w
Sejnach?
Wtedy, w 1989 roku, nieopodal Krasnogrudy spotkaliśmy Powracającego – kogoś, kto znał
„starą cywilizację” pogranicza jeszcze sprzed jej rozpadu, kto był świadkiem, nośnikiem
pamięci, kto posiadał klucze dostępu do prawdy, do tajemnicy całości tego dziedzictwa,
które my znaliśmy tylko z fragmentów, okruchów. Był wygnańcem, tak jak wszyscy, którzy
doświadczyli wykorzenienia. My, tworzący wtedy młody zespół Pogranicza, byliśmy
„nowymi barbarzyńcami”, którzy nie znali tajemnicy tej krainy. Owszem, czytaliśmy
wcześniej książki Miłosza i jego pobratymców, i to one sprawiły, że wyruszyliśmy w podróż
na Wschód. Ale to było mało. Potrzebowaliśmy inicjacyjnego spotkania, które by
odpieczętowało to miejsce. Miłosz był ostatnim obywatelem Wielkiego Księstwa
Litewskiego, człowiekiem pogranicza, który niósł w sobie tradycje jagiellońskiej
Rzeczpospolitej, dialogu i współistnienia z innymi kulturami, narodami. Niósł w sobie też
świadomość tragedii i klęsk, które nawiedziły to pogranicze, gorzką wiedzę o
konsekwencjach ideologii nacjonalistycznych i fundamentalistycznych, uzurpujących sobie
prawo do jedynej prawdy, stuprocentowej racji i wyższości nad innymi. Ale lekcja, jaką z
tego wyciągał, nie opierała się na przekonaniu, że lepiej żyć osobno, we własnym
zamkniętym świecie. Uważał, że to, co stanowi o człowieku i wspólnocie, to nie osobna
komórka, lecz tkanka łączna. A ponieważ utraciliśmy ją, to czas nam dany powinniśmy
wykorzystać na jej odrodzenie, na budowanie mostów pomiędzy sąsiadami, pokoleniami,
językami, wyznaniami..., póki nie jest za późno. W tym, jak żył, w książkach i rozmowach
z nim znaleźć można wiele wskazówek o tym jak to robić. Przywiązywał wielką wagę do
pierwszej szkoły człowieka, jaką jest dom rodzinny – zwłaszcza dziadek Kunat i matka
Weronika zanurzyli go od najmłodszych lat w świecie przyjaznym Innemu, szanującym
sąsiadów: Litwinów i Żydów, kalwinów i prawosławnych. Trudno było mu bronić tego
świata w międzywojennym Wilnie, rozpalonym nacjonalizmami, ideologiami zabarwionymi
faszyzmem i ksenofobią, z pogłębiającym się podziałem na „swoich” i „obcych”. Z pracy w
radio wyrzucono go „za wielokulturowość” - pogadanki z rabinem, śpiewy białoruskie,
poezje litewskie. Już wtedy stoczył walkę z polskim etnocentryzmem, legitymizowanym
politycznie przez endecję. Wpajanie ludziom, że tylko ze względu na swoje wyznanie i
narodowość są naj-lepsi, naj-pierwsi, naj-mądrzejsi, naj-bliżsi Boga i prawdy etc. nie tylko
obraża innych i zdrowy rozsądek, ale także deprecjonuje miłość ojczyzny, która nie ma nic
wspólnego z samochwalstwem i pomiataniem innymi, bardziej z samokrytycyzmem i
odwagą przeciwstawienia się głupocie na własnym podwórku. Walki o inną niż
etnocentryczna Polskę Miłosz nigdy nie zaprzestał. Jeszcze w wydanej w 1999 roku
„Wyprawie w Dwudziestolecie” ukazywał jak niebezpiecznie łatwo niektóre stronnictwa
polityczne i całkiem liczne grupy społeczne międzywojennej Polski dryfowały od szczytnych
idei i walk niepodległościowych do szowinizmu, antysemityzmu, prześladowania
mniejszości narodowych i innych praktyk totalitarnych. Chciał abyśmy czytali o tym dzisiaj,
bo utrwalone raz w społeczeństwie matryce myślenia i postępowania mają zdolność
odradzania się. Po wojnie Miłosz stał się jedną z najważniejszych postaci środowiska
paryskiej „Kultury”, które pod przywództwem redaktora Jerzego Giedroycia wypracowało
tzw. koncepcję ULB – Ukraina, Litwa, Białoruś. Była to dalekosiężna wizja wyzwolonej
Polski, której siła i bezpieczeństwo opiera się m. in. na partnerskich stosunkach z
wschodnimi sąsiadami. Aby wizja ta była wiarogodna i realna, Polacy musieli nie tylko
wyrzec się pretensji do ziem wschodnich dawnej Rzeczpospolitej, symbolizowanych przez
takie miasta jak Wilno, Grodno czy Lwów, ale także zaangażować się na rzecz wsparcia
niepodległościowych dążeń Ukraińców, Litwinów i Białorusinów. Na tej linii działania
budowaliśmy ośrodek w Sejnach uważając, że za wolnością idzie odpowiedzialność, a więc
codzienne budowanie dobrego sąsiedztwa na poziomie społeczności lokalnych.
Ale Miłosz jako człowiek pogranicza, to nie tylko sprawy narodowościowe. Dla naszej pracy
równie ważny jest Miłosz-most między tradycją a nowoczesnością. Jego dzieło to wielka
próba ustanowienia ciągłości kulturowej, przeciwstawienia się wykorzenieniu, połączenia
ciekawości jutra, otwartości na nowe idee i formy wyrazu z respektowaniem dziedzictwa i
służbą pamięci. To wielka sztuka złączyć te dwa, coraz bardziej urwiste i odległe od siebie
brzegi rzeki. W liście do nas ujął tą postawę najcelniej i najkrócej: „Przezwyciężyć
zachowując”.
Zarówno ja, jak i czytelnicy tej rozmowy, mieszkamy w Puszczy Białowieskiej, na
pograniczu Polski i Białorusi, w dawnych granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Tworzymy małą, ale bardzo zróżnicowaną wewnętrznie społeczność. Co ważnego ma
do powiedzenia Czesław Miłosz ludziom takim jak my?
Miłosz, śladem swojego starszego przyjaciela i mentora Stanisława Vincenza, cenił
zadomowienie człowieka w jego mikrokosmosie, w „małej ojczyźnie” - czymś, co jest
blisko człowieka, na jego miarę, oparte na konkrecie i ludzkim cieple małej liczby, bo
wielka liczba jest zawsze abstrakcyjna. Abstrakcyjne też są ideologia i systemy totalitarne,
w których małe liczby nic nie znaczą, zostają starte na proch. Dzisiaj też mamy z tym
problem. Możemy powtarzać sobie „małe jest piękne”, słysząc wszędzie dookoła: tak, ale
nie opłacalne, nie medialne, nie rynkowe, nie globalne, nie perspektywiczne... Dalej
żyjemy w świecie rządzonym przez wielką liczbę. Miłosz, lecząc się z trucizn
ideologicznych – wiary w postęp i konieczność historyczną – u swojego starszego
przyjaciela, który z Karpat Wschodnich uciekł podczas wojny do małej wioski La Combe w
Alpach Szwajcarskich, zdawał sobie sprawę, że Vincenz dotyka czegoś bardzo istotnego nie
tylko dla ludzi zaplątanych w Historię, ale w ogóle dla człowieka współczesnego, czegoś,
co będzie tylko zyskiwało na aktualności w miarę rozwoju nowoczesności i tak a nie inaczej
rozumianego przez nią postępu. To coś to wykorzenienie, utrata przez człowieka
współczesnego przynależności do miejsca, wspólnoty, natury, tradycji. Konsekwencją tego
są coraz słabsze więzi międzyludzkie, wy-obcowanie z natury, erozja wyobraźni religijnej,
zanik rytuałów, które zadomowiają człowieka we wszechświecie. Dlatego „mała ojczyzna”
jest takim wyzwaniem dla nas dzisiaj. Nie dziedziczymy jej w sposób naturalny, na
fundamencie przekazu pokoleniowego i żywej tradycji, a przynajmniej w większości
przypadków nie jest to nam dane. Więc musimy o nią zawalczyć, odrodzić ją, zbudować na
nowo. Nie da się tego zrobić bez miłości, a właściwie miłosnej bliskości z miejscem. Tyle,
że ten patriotyzm miejsca jest inny od tego, którego uczyła nas w ostatnich dwóch
stuleciach Historia – nie ogranicza się do wybranej grupy „swoich” (narodowej, religijnej,
kulturowej), przekracza te granice, ogarnia całość, czyni obcych i innych „swoimi”.
Gestem tej postawy jest obejmowanie, nie wykluczanie czy separowanie. Można
powiedzieć, że ten patriotyzm jest ekologiczny – środowisko rozumie jako ekosystem, ze
świadomością, że najmniejsza zanie-czyszczona czy zaniedbana cząstka tego systemu
naczyń połączonych zatruwa całość. Dlatego mała ojczyzna to miłosna piecza nad
najmniejszym, każdym innym, każdym okruchem pamięci, śladem tradycji, sąsiedztwem i
relacją międzyludzką, każdym nerwem wspólnoty. Czy taki wybór to ucieczka od
odpowiedzialności i zaangażowania na rzecz tego, co państwowe, europejskie czy
globalne? Czy budowanie centrum świata w Teremiskach w Puszczy Białowieskiej, to
ucieczka od świata, zgoda na marginalizację i zaszycie się w zaciszu prowincji? Tylko
sfrustrowani mieszczanie z wielkich metropolii, odreagowujący swoje lęki i zagubienie
protekcjonalną wyższością wobec „pipidówek”, mogą tak myśleć. Każdy duży organizm
potrzebuje centrów zarządzania, publicznych ceremonii, liczenia, planowania etc. Ale to
nie stanowi o jego realnym życiu. Wielka liczba i w tym przypadku pozostaje tylko
abstrakcją, biurokratycznym czy merkantylnym papierem na sprzedaż, potrzebnym, ale
zimnym. Naszą realność budują tylko „małe liczby” - esencja konkretu, bliskość bliźniego,
sąsiedztwo, głęboka ekologia, list, wyprawa w inny świat, długie trwanie, zanurzenie pod
powierzchnię zjawisk, duchowość. Dotyczy to zarówno wielkiego miasta, jak i oddalonej od
centrów tego świata prowincji. Realne jest to, co spotyka nas ze światem autentycznie, a
nie masowo, turystycznie, przemysłowo, medialnie...; co w dotyku jest ciepłe i trwałe, a
nie chłodne i przejściowe. To, czy takie będzie w naszej „małej ojczyźnie” zależy tylko od
horyzontu myślenia i działania, który będziemy potrafili zakreślić na wschód, południe,
zachód i północ od miejsca, w którym zamieszkujemy. A czy ten horyzont będzie szerszy w
Brukseli, Warszawie czy w Puszczy Białowieskiej zależy tylko od nas.
Rok dedykowany Czesławowi Miłoszowi to okazja, żeby poznać jego twórczość. Od
czego zacząć? Jakie wiersze, jaką prozę poleciłbyś na początek?
Moja lektura Miłosza zaczęła się od tomu poezji „Ocalenie”, pisanym w czasie wojny i
wydanym tuż po jej zakończeniu, który jest absolutnym arcydziełem języka polskiego,
wydobywającym z niego całą pamięć kulturową i jednocześnie bardzo nowoczesny ton,
dający wyraz zupełnie nowemu doświadczeniu człowieka po końcu świata. To była jedyna
książka Miłosza, którą znalazłem w naszej uniwersyteckiej bibliotece w Poznaniu, której
nie można było wypożyczać, a jedynie czytać na miejscu. Razem z kolegą przepisaliśmy ją
ręcznie do grubego zeszytu w kratkę, a ja potem praktycznie w całości nauczyłem się tych
wierszy na pamięć. Wyśrubowało to na tyle mój słuch poetycki, że później miałem problem
z lekturą wierszy wielu innych poetów, podobny do tego, jaki ma muzyk obdarzony
słuchem absolutnym, który skazany jest na słuchanie „rzępolenia” niedostrojonych
instrumentów. Ale oczywiście polecałbym także inne tomy wierszy Miłosza, zwłaszcza te
wychodzące spod pióra starca, jak Dalsze okolice czy To, jak poemat późnej miłości
Orfeusz i Eurydyka. Te wiersze są jak „listy z nieba”, pisane przez Wędrowca Wschodu,
który przebił się na drugą stronę świata, poza horyzont, i powraca do nas stamtąd
odmieniony, pochylony z uwagą nad drobiazgami życia, których nie dostrzegamy, które
pomijamy, zapominamy, lekceważymy. Idąc pod prąd naszego życia, ponownie młodzianek
z bębenkowym pistoletem w ręku zbuntowany wobec świata dorosłych, budzi w nas nie
tyle pamięć dzieciństwa ile właśnie dziecko w nas i jego przynależność do innego świata,
naszą przynależność do świata, z którego konieczności życiowe i historyczne próbują nas
wydziedziczyć.
Natomiast poznawanie miłoszowej prozy rozpocząłbym od lektury „Doliny Issy”, powieści
która wprowadzi nas w matecznik Miłosza, Litwę gniazdową, świat wyobraźni dziecka,
tradycji łączących wierzenia pogańskie z chrześcijańskimi, metafizyki przyrody, metafizyki
dobra i zła. A potem koniecznie przeczytać trzeba „Rodzinną Europę” - esej
autobiograficzny, który mieszkańcom Zachodu przybliżyć miał mało im znaną część Europy
po drugiej stronie żelaznej kurtyny, a który stał się bezcennym przewodnikiem również dla
samych mieszkańców położonych tam krajów. Trudno byłoby wskazać inną książkę, która w
równym stopniu zaważyła na tym jak, określamy swoją tożsamość środkowoeuropejską,
dziedzictwo jagiellońskie, tradycję wielokulturowości i fenomen pogranicza, a także jakie
były źródła uwiedzenia tak wielu ludzi przez nacjonalizm i komunizm. Czytana w PRL-u
miała siłę formacyjną dla całych generacji, dzisiaj nic nie straciła ze swej aktualności, tym
bardziej że rodzinność Europy staje się ponownie wyzwaniem w dobie integracji
europejskiej, której towarzyszą nasilające się konflikty kulturowe.
Kapitalnym rozwinięciem „Rodzinnej Europy” jest, napisana po wielu latach, książka
„Szukanie ojczyzny”. Otwiera ją szkic o Marii Rodziewiczównie, który początkowo chciałem
pominąć, myśląc „Boże, kto dzisiaj ma czas czytać o Rodziewiczównie...”. Tymczasem jest
to jeden z najlepszych esejów Miłosza. Pisząc o zapleczu kulturowym autorki Dewajtis
przywraca niejako duchową genealogię nam – współczesnym ludziom pogranicza, którzy po
przeczytaniu tej książki rzeczywiście mogą czuć, że nie są pozbawieni ojczyzny. A gdy już
przeczytamy „Dolinę Issy”, „Rodzinną Europę” i „Szukanie ojczyzny”, sięgnąć powinniśmy
po „Ziemię Ulro”, tę najbardziej zadziwiającą książkę w polskiej literaturze powojennej,
w której raczej wystrzegano się mistyki, lekceważono filozofię, a teologii bano się jak
ognia. Miłosz żadnej z tych dziedzin myślenia i duchowego doświadczania nie wyrzeka się i
śmiało łączy je z refleksją autobiograficzną. A wszystko to po to, aby zbudować
człowiekowi zamieszkującemu świat nowoczesny, w którym nie czuje się on do końca u
siebie, tradycję duchową dającą oparcie i siłę do przeciwstawienia się wykorzenieniu i do
wydostania się z ziemi wydziedziczenia, która przez Williama Blake'a nazywana była
właśnie Ziemią Ulro. Obok Blake'a na tradycję tą składają się Ojcowie Kościoła, tacy jak
Orygenes czy Grzegorz z Nazjanzu oraz filozofowie, mistycy, poeci i pisarze, tacy jak
Eriugena, Swedenborg, Mickiewicz, Dostojewski, Szestow, Gombrowicz czy Simone Weil.
Czytałem tą książkę po raz pierwszy będąc studentem i od razu rozpocząłem poszukiwanie
dzieł w niej cytowanych, co dało początek mojej bibliotece domowej. O tym też warto
pamiętać, że i to zawdzięczamy Miłoszowi – zawartość biblioteki, która nas kształtuje.
Rozmowa ukazała się w dodatku do Głosu Białowieży – Rok z Czesławem Miłoszem, styczeń
2011.