przegląd historyczno- -wojskowy przegląd historyczno-

Transkrypt

przegląd historyczno- -wojskowy przegląd historyczno-
WOJSKO POLSKIE W S£U¯BIE POKOJU
PRZEGLĄD
HISTORYCZNO-WOJSKOWY
KWARTALNIK
ROK XII (LXIII) NR 5 (238)
WARSZAWA 2011
ISSN
ISSN 1640-6281
1640-6281
MINISTERSTWO OBRONY NARODOWEJ
WO J S KOW E BI U R O B A DA Ń H I S T OR YC Z N YC H
WOJSKO POLSKIE W SŁUŻBIE POKOJU
PRZEGL¥D
PRZEGLĄD
HISTORYCZNOHISTORYCZNO-WOJSKOWY
-WOJSKOWY
KWARTALNIK
EG
M
ZE
PL
AR
IE
ZN
DO
Y
AŻ
ED
Z
SPR
ROK XII (LXIII) NR 5 (238)
WARSZAWA 2011
1
Rada Naukowa:
prof. dr hab. Jerzy Eisler – przewodniczący; prof. dr hab. Krzysztof Komorowski –
wiceprzewodniczący; dr inż. Piotr Matejuk; dr hab. Janusz Odziemkowski; prof. dr hab. Karol
Olejnik; prof. dr hab. Tadeusz Rawski; prof. dr hab. Waldemar Rezmer; dr hab. Aleksandra
Skrabacz; płk dr Jeremiasz Ślipiec; dr Andrzej Wesołowski; dr Andrzej Czesław Żak
Kolegium Redakcyjne:
dr Andrzej Chmielarz – przewodniczący; dr Grzegorz Jasiński; mgr Wojciech Markert; dr Stefan
Miłosz; mgr Witold Rawski; mgr Teresa Sitkiewicz
Redaguje zespół:
dr Grzegorz Jasiński – redaktor naczelny
tel. (48-22) 68-26-518
mgr Teresa Sitkiewicz – sekretarz redakcji
tel. (48-22) 68-26-527; e-mail: [email protected]
mgr Tomasz Malarski
tel. (48-22) 68-26-519; e-mail: [email protected]
dr Zbigniew Palski
Redakcja „Przeglądu Historyczno-Wojskowego” informuje, iż opinie, wnioski i refleksje
sformułowane w publikowanych tekstach są wyrazem poglądów ich autorów
Adres redakcji:
ul. Stefana Banacha 2, 00-909 Warszawa 60
tel./fax (48-22) 68-26-519, tel. (48-22) 68-26-527
e-mail: [email protected]; [email protected]
© Copyright by Wojskowe Centrum Edukacji Obywatelskiej
Wydawca:
Ministerstwo Obrony Narodowej
Wojskowe Centrum Edukacji Obywatelskiej
www.wceo.wp.mil.pl
Redakcja techniczna i skład:
PPGK SA Drukarnia KART
Druk:
PPGK SA Drukarnia KART
01-252 Warszawa, ul. Przyce 20
tel./fax 22 532-80-09
2
SPIS TREŚCI
ARTYKUŁY
CZESŁAW MARCINKOWSKI, Istota i ewolucja misji pokojowych ONZ ............................. 7
KRZYSZTOF GAJ, JANUSZ ZUZIAK, Wojsko Polskie w międzynarodowych misjach
pokojowych (1953–2011) ....................................................................................................... 21
BEATA KUCHARCZYK, ANDRZEJ BOLEWSKI, Międzynarodowe operacje pokojowe
Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Udział Polski w misjach
terenowych ................................................................................................................................ 90
RELACJE I WSPOMNIENIA
STANISŁAW ŁAPETA, Ładuj trzema!...................................................................................... 103
MARCIN REINBERGER, Koreańskie wspominki .................................................................. 107
BRONISŁAW BORYSIAK, Wspomnienia z pobytu w Międzynarodowej Komisji
Nadzoru i Kontroli w Laosie w latach 1961–1962 ............................................................... 113
STANISŁAW ŚLEDŹ, Po obu stronach rzeki Ben Hai. Wietnam – strefa
zdemilitaryzowana na 17 równoleżniku ............................................................................... 127
JAN ZASADZIŃSKI, Wspomnienia członka polskiej delegacji w Międzynarodowej
Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie w latach 1967–1968 ........................................ 135
WITOLD BUGAJNY, W Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli
w Wietnamie ............................................................................................................................ 163
RUDOLF DZIPANOW, Opowiadania wietnamskie .............................................................. 171
MARIAN ORŁOWSKI, Z pamiętnika peacekeepera; zielona droga..................................... 189
CZESŁAW MITKOWSKI, W pierwszej zmianie Polskiej Wojskowej
Jednostki Specjalnej w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ................................................ 193
ADOLF KUBALA, Wspomnienia ze służby w Polskiej Wojskowej Jednostce Specjalnej
na Bliskim Wschodzie............................................................................................................. 196
MICHAŁ PALUSZYŃSKI, „Pawła Malucha” bliskowschodnie przypadki .......................... 201
ADAM KUNERT, Polski Szpital Polowy pod błękitną flagą .................................................. 214
WŁADYSŁAW WOJTASZEWSKI, Żołnierska przygoda. Wspomnienia
z misji pokojowej ONZ na Bliskim Wschodzie .................................................................. 225
TADEUSZ DYTKO, W kurzu i kamieniach ............................................................................ 230
NOTY O AUTORACH ............................................................................................................ 237
3
CONTENTS
ARTICLES
CZESŁAW MARCINKOWSKI, The Essence and Evolution of the UN Peacekeeping
Missions ...................................................................................................................................... 7
KRZYSZTOF GAJ, JANUSZ ZUZIAK, The Polish Army in the International
Peacekeeping Missions (1953–2011) .................................................................................... 21
BEATA KUCHARCZYK, ANDRZEJ BOLEWSKI, International Peacekeeping
Operations of the Organization for Security and Cooperation in Europe.
The Polish Participation in Field Missions ........................................................................... 90
RELATIONS AND MEMORIES
STANISŁAW ŁAPETA, Load three! ......................................................................................... 103
MARCIN REINBERGER, Korean Memories .......................................................................... 107
BRONISŁAW BORYSIAK, The Memories from Stay at the International Commission
for Supervision and Control in Laos in 1961–1962 ............................................................ 113
STANISŁAW ŚLEDŹ, On Both Sides of the Ben Hai River. Vietnam – Demilitarized
Zone at 17 Parallel. .................................................................................................................. 127
JAN ZASADZIŃSKI, Memories of a Member of the Polish Delegation
of the International Commission for Supervision and Control in Vietnam
in 1967–1968 ............................................................................................................................ 135
WITOLD BUGAJNY, The International Commission for Supervision and Control
in Vietnam ................................................................................................................................ 163
RUDOLF DZIPANOW, Vietnam’s Stories ................................................................................ 171
MARIAN ORŁOWSKI, From the Peacekeeper’s Diary; the Green Way. ............................ 189
CZESŁAW MITKOWSKI, The First Amendment of the Special Units of Polish
Military Forces in the UN ...................................................................................................... 193
ADOLF KUBALA, Memories from Service in the Polish Military Special Unit
in the Middle East.................................................................................................................... 196
MICHAŁ PALUSZYŃSKI, Middle Eastern Cases of „Paweł Maluch”.................................. 201
ADAM KUNERT, The Polish Field Hospital under the Blue Flag......................................... 214
WŁADYSŁAW WOJTASZEWSKI, Soldier Adventure. Memories
of the UN Peacekeeping Mission ........................................................................................... 225
TADEUSZ DYTKO, In Dust and Stones ................................................................................... 230
NOTES ABOUT AUTHORS ................................................................................................... 237
4
СОДЕРЖАНИЕ
СТАТЬИ
CЧЕСЛАВ МАРТИНОВСКИ, Сущность и эволюция миротворческих
миссий ООН ............................................................................................................................. 7
КШИШТОФ ГАЙ, ЯНУШ ЗУЗЯК, Войско Польское в международных
миротворческих миссиях в 1953–2011 гг. ........................................................................ 21
БЕАТА КУХАРЧИК, АНДЖЕЙ БОЛЕВСКИ, Международные миротворческие
операции Организации по безопасности и сотрудничеству в Европе.
Участие Польши в территориальных миссиях ............................................................... 90
ВОСПОМИНАНИЯ
СТАНИСЛАВ ЛАПЕТА, Грузи тремя! .................................................................................. 103
МАРТИН РАЙНБЕРГЕР, Корейские воспоминания ........................................................ 107
БРОНИСЛАВ БОРЫСЯК, Воспоминания из нахождения в Международной
комиссии по контролю и наблюдению в Лаосе в 1961–1962 гг. ................................ 113
СТАНИСЛАВ СЛЕДЬ, По обе стороны реки Бен Гай. Въетнам –
демилитаризованная зона по 17 параллели.................................................................... 127
ЯН ЗАСАДИНЬСКИ, Воспоминания члена польской делегации
в Международной комиссии по контролю и наблюдению во Въетнаме
в 1967–1968 гг.......................................................................................................................... 135
ВИТОЛЬД БУГАЙНЫ, В составе Международной комиссии по контролю
и наблюдению во Въетнаме ................................................................................................ 163
РУДОЛЬФ ДИПАНОВ, Въетнамские рассказы.................................................................. 171
МАРИАН ОРЛОВСКИ, Из дневника пискипера; зелёная дорога ................................. 189
ЧЕСЛАВ МИТКОВСКИ, Первая смена Польского специального воинского
формирования в вооружённых силах быстрого реагирования ООН ..................... 193
АДОЛЬФ КУБАЛЯ, Воспоминания со службы в Польском специальном
воинском формировании на Близком Востоке.............................................................. 196
МИХАЛ ПАЛЮШИНЬСКИ, Близковосточные случаи „Павла Малюха” .................. 201
АДАМ КУНЕРТ, Польский полевой госпиталь под голубым флагом.......................... 214
ВЛАДИСЛАВ ВОЙТАШЕВСКИ, Солдатские приключения. Воспоминания из
миротворческой миссии ООН ........................................................................................... 225
ТАДЕУШ ДЫТКО, В пылу и камнях ..................................................................................... 230
ABTOPCKOE ЗAЯBЛEHИE .................................................................................................. 237
5
Od Redakcji
Numer specjalny „Przeglądu Historyczno-Wojskowego”, który oddajemy do rąk naszych
Czytelników, jest poświęcony udziałowi Wojska Polskiego w misjach pokojowych na świecie.
Jego wstępna część zawiera artykuły naukowe, będące rzeczowym wprowadzeniem do tej
problematyki, druga zaś – zasadnicza – stanowi wybór relacji i wspomnień napisanych
przez samych uczestników misji pokojowych. Publikowane relacje są pokłosiem konkursu
przeprowadzonego przed dziesięcioma laty przez Stowarzyszenie Kombatantów Misji
Pokojowych ONZ. Ich autorzy pełnili różnorodne funkcje w ramach trwającego od prawie
60 lat udziału Polaków w wygaszaniu konfliktów zbrojnych lub w utrzymaniu pokoju,
począwszy od wojny koreańskiej, a skończywszy na wybuchłym pod koniec XX wieku
konflikcie bałkańskim. Najwięcej (6) zamieszczonych tu relacji i wspomnień dotyczy polskiego
zaangażowania w akcji utrzymania pokoju na Bliskim Wschodzie (Egipt, Syria, Liban),
nieco mniej (4) związanych jest z problematyką wojny wietnamskiej (Międzynarodowa
Komisja Nadzoru i Kontroli w Wietnamie), a tylko pojedyncze teksty odnoszą się do
udziału polskich żołnierzy w misjach pokojowych w Korei (2 relacje) czy Laosu i Kambodży
(po jednej relacji). Materiały te publikujemy z zachowaniem autentycznego stylu autorów,
ograniczając się tylko do niezbędnych skrótów i korekt natury językowej.
Publikowane tu relacje i wspomnienia zostały nam udostępnione przez wspomniane
Stowarzyszenie Kombatantów Misji Pokojowych ONZ. Było to możliwe dzięki uprzejmości
członków Zarządu Głównego Stowarzyszenia, a szczególnie dzięki życzliwości i pomocy
okazanej naszemu przedsięwzięciu przez prezesa tegoż Zarządu, Pana Generała Stanisława
Woźniaka, i wiceprezesa – Pana Pułkownika Wojciecha Wojtana.
6
ARTYKUŁY
CZESŁAW MARCINKOWSKI
ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
Misje pokojowe są nierozerwalnie związane z funkcjonowaniem ONZ. Pierwsza misja Narodów Zjednoczonych, United Nations Truce Supervision Organization (UNTSO), została
ustanowiona zgodnie z rezolucją Rady Bezpieczeństwa nr 50 (1948) 29 maja 1948 r. Jej zadaniem była pomoc mediatorowi i komisji rozejmowej w nadzorowaniu rozejmu w Palestynie.
W celu upamiętnienia tego historycznego wydarzenia dzień 29 maja został ustanowiony jako Międzynarodowy Dzień Uczestnika Misji Pokojowych ONZ. Decyzję w tej sprawie podjęło Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych na mocy uchwały nr 57/129
z 11 grudnia 2002 r.
***
Od zakończenia II wojny światowej stosunki polityczne między państwami nie były wolne od kolejnych konfliktów i wojen. Przez cały ten okres występowały fobie, antagonizmy
i zagrożenia. Również zmiany polityczno-militarne w Europie i na świecie, w tym załamanie
dwubiegunowej struktury bezpieczeństwa międzynarodowego nie rozwiązało problemów
nurtujących społeczności. Konflikty zbrojne i wojny lokalne pozostały sposobem i metodą
na rozwiązanie problemów etnicznych, terytorialnych, religijnych czy też ekonomicznych.
Powoływane od 1948 r. na mocy decyzji Rady Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych misje wojskowe, których celem było pokojowe rozwiązywanie konfliktów przeszły
w ciągu ponad sześćdziesięciu lat długą drogę ewolucji. Obecnie mówi się o misjach trzeciej
generacji, ze względu na zakres realizowanych zadań często określanych jako misje hybrydowe. Są to raczej operacje pokojowe rozumiane jako (...) użycie wielonarodowych sił wojskowych i cywilnych pod nadzorem ONZ w celu rozwiązania konfliktów wewnętrznych lub
między państwami. Działania ONZ mają na celu wprowadzenie lub nadzorowanie realizacji
postanowień dotyczących przerwania działań wojennych, rozdzielenia wojsk, całkowitego lub
częściowego rozwiązania konfliktu oraz często zabezpieczenie pomocy humanitarnej1. Z tego
względu używam terminu misje (operacje) pokojowe.
Ze względu na zmianę charakteru wojen i konfliktów współczesne misje (operacje) pokojowe mają wyraźnie inny charakter niż te zaliczane do pierwszej generacji. Misje pokojowe z lat dziewięćdziesiątych minionego wieku oraz przełomu XX i XXI w. były i nadal są
1
J. Rydzykowski, Słownik Organizacji Narodów Zjednoczonych, Warszawa 2000.
7
ARTYKUŁY
prowadzone w rejonach licznych, wielopłaszczyznowych konfliktów etnicznych i religijnych.
Do nowych uwarunkowań prowadzenia współczesnych operacji pokojowych należy zaliczyć:
– załamanie się dwubiegunowego systemu bezpieczeństwa światowego;
– brak dogłębnej kontroli politycznej nad wszystkimi stronami konfliktu i wszystkimi
formacjami zbrojnymi uczestniczącymi w walkach;
– bezwzględność działań wszystkich zwaśnionych stron;
– powszechne łamanie praw człowieka i nieprzestrzeganie międzynarodowego prawa
konfliktów zbrojnych;
– ogromne zaangażowanie organizacji pozarządowych w udzielanie pomocy humanitarnej dla ofiar konfliktów.
Obecnie nawet te najbardziej tradycyjne misje (operacje) pokojowe pełnią znacznie aktywniejszą rolę niż tylko rozdzielenie walczących wojsk. Należy podkreślić, że rozwiązywanie konfliktów we współczesnych warunkach nie kończy się na fazie zawieszenia broni
i rozdzielenia stron. Udział sił pokojowych w procesie odbudowy państwa i społeczności
lokalnych po konflikcie (peace-building) nakłada na nie zupełnie nowe obowiązki, szczególnie w kwestii współpracy cywilno-wojskowej (CIMIC).
Tymczasem we współczesnym języku polskim opisującym wydarzenia ze sfery związanej z użyciem wojsk poza granicami kraju pojęcie „misja” jest rozumiane jako „misja
pokojowa” i równoznaczne z terminem „operacja pokojowa”. Słowo „misja” jest znacznie
częściej używane przez polityków wyjaśniających społeczeństwu motywy wysłania wojsk
w różne, odległe miejsca globu ziemskiego. Za ich przykładem znalazło się w słownictwie
mediów, gdzie służy głównie do opisu wydarzeń polityczno-militarnych, oraz przeniknęło
do języka nauki (uprawianej także w wojsku), obrastając swoistą treścią. Warto zauważyć,
że używane powszechnie pojęcia: „misja pokojowa”, „operacja pokojowa” mają pozytywną
konotację, wzbudzają szacunek i poważanie dla uczestników tych zdarzeń. Są pojęciami
również pozytywnymi z punktu widzenia irenologii2.
Pojęcie „misja” (ang. mission) stało się jednak synonimem działań podejmowanych przez
ONZ na rzecz rozwiązywania konfliktów i utrzymania pokoju. W Karcie Narodów Zjednoczonych nie jest co prawda zdefiniowane pojęcie misji pokojowej, ale lata praktycznej aktywności tej organizacji na rzecz rozwiązywania sporów i konfliktów wewnętrznych oraz międzynarodowych ukształtowały pewien rodzaj działań określanych właśnie jako misje pokojowe.
Określenie „operacje pokojowe” weszło zaś do międzynarodowego języka dyplomacji i polityki dopiero w lutym 1966 r., gdy Zgromadzenie Ogólne NZ utworzyło Komitet
ds. Operacji Pokojowych, przekształcony później w Departament Operacji Pokojowych
(Department of Peace-Keeping Operations – DPKO).
Operacje pokojowe w świetle Karty Narodów Zjednoczonych
Karta Narodów Zjednoczonych za najważniejsze cele organizacji uznaje:
– utrzymanie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa, przy założeniu zastosowania w tym celu skutecznych środków zapobiegania zagrożeniom pokoju;
– rozwijanie pomiędzy narodami przyjaznych stosunków opartych na poszanowaniu
zasad równouprawnienia i samostanowienia narodów;
2
8
Nauka o pokoju.
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
– rozwiązywanie we współpracy międzynarodowej problemów o charakterze społecznym lub humanitarnym, popieranie praw człowieka i podstawowych wolności ludzkich bez względu na rasę, płeć, język lub wyznanie;
– stanowienie ośrodka uzgadniania działań międzynarodowych zmierzających do osiągnięcia tych wspólnych celów.
Z punktu widzenia realizacji tych celów niezwykle istotne są rozdziały VI i VII Karty
NZ, które traktują odpowiednio o: pokojowym rozstrzyganiu sporów; akcjach w razie zagrożenia lub naruszenia pokoju i aktów agresji.
W rozdziale VI (art. 33) zostały przedstawione niemilitarne środki rozstrzygania sporów, m.in.: rokowania, koncyliacja, badania, arbitraż, pośrednictwo, postępowanie sądowe,
odwołanie się od organów lub porozumień regionalnych.
Artykuł 34 tegoż rozdziału przewiduje możliwość tworzenia i wysyłania tzw. misji dobrej
woli w rejon konfliktu. Artykuły 36–38 traktują o podejmowaniu decyzji odnośnie sposobu
załatwiania sporu, czyli dają możliwość powoływania w stosownych warunkach np. misji
obserwacyjnych czy też kierowania w rejon konfliktu oddziałów pokojowych.
W rozdziale VII są scharakteryzowane akcje (działania) podejmowane w razie zagrożenia lub naruszenia pokoju. Poszczególne artykuły mówią o: sankcjach (art. 41), np. zerwanie lub ograniczenie stosunków gospodarczych, dyplomatycznych, w dziedzinie komunikacji czy wymiany informacji; użyciu sił zbrojnych (art. 42) w celu wymuszenia postanowień
Rady Bezpieczeństwa NZ (tj. utrzymania pokoju) przez demonstrację siły, blokady, operacje wojskowe państw-członków ONZ; prawie do obrony (art. 51) indywidualnej i (lub)
zbiorowej.
„Agenda dla pokoju”3, ogłoszona w 1991 r. przez sekretarza generalnego ONZ Boutrosa
Boutrosa-Ghaliego, poddaje ocenie dotychczasowe wysiłki w dziedzinie misji pokojowych
i jednocześnie, uwzględniając nowe wymagania polityczno-militarne w świecie, wprowadza
pojęcie „operacja pokojowa” (peacekeeping operation). Oznacza ono wprowadzenie agend
NZ w dany rejon świata (za zgodą wszystkich zainteresowanych stron), co wiąże się zazwyczaj z zaangażowaniem wojskowego i (lub) policyjnego, a często także cywilnego personelu
ONZ.
Uwzględniając doświadczenia ostatnich czterdziestu lat, należy postawić pytanie: czy
skuteczniejsze jest zastosowanie mechanizmów pokojowych czy może instrumentarium
antykryzysowego? Tym bardziej że na przełomie XX i XXI w. nastąpiła radykalna zmiana
sytuacji polityczno-militarnej. Załamanie się dwubiegunowego podziału świata zainspirowało organizacje odpowiedzialne za bezpieczeństwo (ONZ, OBWE, UE, NATO, UA) do
wypracowania nowych, przydatnych „na każdą okazję” mechanizmów pokojowych. Okazało się wszakże wkrótce, że te nowe mechanizmy, podobnie zresztą jak i stare, nie zdały
egzaminu w obliczu współczesnych wyzwań.
3
B. Boutros-Ghali, An Agenda for Peace. Report of the Secretary-General of the Security Council on 31 January
1992, Nowy Jork 1992.
9
ARTYKUŁY
Tabela 1
Etapy powstawania nowych mechanizmów pokojowych „na każdą okazję”
Lp.
Nazwa dokumentu
1.
Raport Kofi Anana Remowing the United Nations:
programme for Reform
Raport nt. Implementacji zaleceń Specjalnego
Komitetu ds. operacji pokojowych oraz Panelu NZ
ds. operacji pokojowych
Raport sekretarza generalnego ONZ
nt. W większej wolności – rozwój bezpieczeństwa
i praw człowieka dla wszystkich
Dokument końcowy szczytu NZ
Raport nt. Inwestujemy w ONZ dla wzmocnienia
światowej organizacji
2.
3.
4.
5.
6.
United Nations Peacekeeping Operations.
Principles and Guidelines
Data
opublikowania
Uwagi
1997
2001
2005
14–16 IX 2005
7 IX 2006
2008
Powołano Komisję
Budowania Pokoju; Biuro
Wsparcia Pokoju
70% budżetu NZ (10 mld
dol.) jest przeznaczane na
misje pokojowe
Na dziś podstawowy
dokument podręcznikowy
Źródło: Opracowanie własne.
Dotychczasowe zastosowanie powyższych mechanizmów, np. w kwestii jugosłowiańskiej (1991 r.) lub w celu wygaszenia konfliktów w Mołdowie, Gruzji czy Macedonii, pozwala stwierdzić, że są one mało skuteczne. Misje ONZ, UE czy OBWE, stosujące te mechanizmy, nie rozwiązały bowiem praktycznie żadnego konfliktu, a jedynie nie pozwalały na
wznowienie walk.
Być może dobrym wyjściem byłoby stworzenie instrumentarium antykryzysowego, do
czego zresztą zmierza większość organizacji międzynarodowych. Należy zatem mieć nadzieję, że działania te zostaną uwieńczone powodzeniem, a nowo powstałe środki służące
zapobieganiu konfliktom i ich wygaszaniu okażą się skuteczniejsze od dotychczasowych.
Pojęcie misji i operacji pokojowych
Niezwykle trudno jest zdefiniować pojęcie „misje pokojowe” czy też „operacje pokojowe”. W literaturze przedmiotu: w encyklopediach, leksykonach, podręcznikach i publikacjach uniwersyteckich czy też wydanych przez różne instytucje wojskowe odszukałem
około 60 definicji, o różnym stopniu szczegółowości, określających działalność ONZ na
rzecz rozwiązywania konfliktów i utrzymania pokoju.
W słowniku wydanym przez Akademię Obrony Narodowej w 2002 r. zdefiniowano operacje pokojowe jako (...) użycie wielonarodowych sił wojskowych i cywilnych pod nadzorem
ONZ do rozwiązywania konfliktów wewnętrznych lub międzynarodowych. Decyzję o uruchomieniu operacji pokojowej mogą podejmować: Zgromadzenie Ogólne NZ, Rada Bezpieczeństwa lub Sekretarz Generalny. Rozróżnia się dwa rodzaje operacji pokojowych:
– misje obserwacyjne;
– operacje z użyciem kontyngentu wojskowego – Sił Zbrojnych NZ4.
4
10
Słownik terminów z zakresu bezpieczeństwa narodowego, Warszawa 2002, s. 91.
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
Treść tej definicji jest skromna i nie tylko nie ujmuje samej idei misji pokojowych, ale też
nie obejmuje stosowanych współcześnie przez ONZ form działań w tej dziedzinie.
Znacznie pełniejsza jest definicja wypracowana i używana w NATO Defence College:
(...) zapobieganie, ograniczanie, łagodzenie i zakończenie działań wojennych między państwami lub wewnątrz państw za pośrednictwem pokojowej interwencji trzeciej strony zorganizowanej i kierowanej przez organizację międzynarodową przy użyciu personelu wojskowego,
policyjnego i cywilnego do przywrócenia i utrzymania pokoju5.
Na tym tle trafnością wyróżnia się definicja autorstwa polskiego dyplomaty Lesława Zapałowskiego: (...) działania stosowane przez Organizację Narodów Zjednoczonych środkami
o charakterze militarnym, paramilitarnym lub niemilitarnym w celu utrzymania lub przywrócenia międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa bądź to przez zmianę sytuacji stanowiącej groźbę dla pokoju, bądź to dla ułatwienia pokojowego załatwienia sporu, bądź to dla
zainicjowania akcji w związku z groźbą naruszenia pokoju6.
A oto jeszcze dwie definicje, które zostały rażąco zdezaktualizowane przez upływ czasu
i przyniesione przezeń zmiany. Według autorów pochodzącej z 1993 r. amerykańskiej publikacji, operacje pokojowe to: (...) polowe operacje Narodów Zjednoczonych, w ramach których
międzynarodowy personel cywilny i (lub) wojskowy, rozmieszczony jest za zgodą ONZ w celu
pomocy i rozwiązania istniejących lub potencjalnych konfliktów międzynarodowych lub wewnętrznych mających wyraźny wymiar międzynarodowy7.
W późniejszej o 5 lat książce dwóch polskich autorów operacje pokojowe zdefiniowano
jako (...) działania z ograniczonym użyciem sił zbrojnych podejmowane przez społeczność
międzynarodową w celu utrzymania lub przywrócenia pokoju w rejonie konfliktu8.
Myślę, że przytoczone przykłady, będące przecież tylko wierzchołkiem góry lodowej
rzeczywistego stanu rzeczy, wystarczająco uzasadniają potrzebę ujednolicenia terminologii
dotyczącej problematyki misji (operacji) pokojowych. Uważam też, że należy pilnie zdefiniować podstawowe terminy używane na określenie działań pokojowych (często o charakterze militarnym) podejmowanych w rejonach ogarniętych konfliktami. Pojęcia „misja”
i „operacja” (używane często zamiennie) nie odpowiadają już bowiem treści zadań realizowanych dzisiaj, a wynikających z innego mandatu. Obecnie – co warto podkreślić – w polskiej literaturze przedmiotu można się doszukać około 20 różnych określeń definiujących
realizację operacji (misji) pokojowych, przy czym część z nich dotyczy operacji o charakterze ekspedycyjnym. Szczególnie duże niezrozumienie treści pojęć dotyczących tej problematyki występuje wśród części dziennikarzy i establishmentu politycznego.
Typy i rodzaje operacji pokojowych i stabilizacyjnych
Peacekeeping – jest techniką, która rozszerza możliwości zarówno w zapobieganiu konfliktom,
jak i przywrócenia pokoju – stwierdził Boutros Boutros-Ghali.
Klasyczny podział misji (operacji) pokojowych ukształtowany w literaturze przedmiotu
na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku uwzględniał (oprócz podziału zapisanego w Karcie NZ) dwa typy operacji:
5
W. E. Gliman, D. E. Herold, Peacekeeping Challenges to Euro-Atlantic Security, Rzym 1994, s. 21.
L. Zapałowski, Operacje pokojowe ONZ, Warszawa 1989, s. 38.
7
Military Implication of United Nations Peacekeeping Operations, red. W. Williams, H. Lewis, Waszyngton 1993,
s. 117.
8
F. Gągor, K. Paszkowski, Międzynarodowe operacje pokojowe w doktrynie obronnej RP, Warszawa 1998, s. 53.
6
11
ARTYKUŁY
– pierwszej generacji, m.in.: UNEF I, UNICYP, UNEF II;
– drugiej generacji, np.: UNTAG, UNTAC, UNAMIR, czyli działania na rzecz wymuszania pokoju.
Kierunki ewolucji licznych konfliktów i wojen lokalnych na przełomie XX i XXI w., ich
brutalizacja i brak poszanowania elementarnych zasad humanitarnego prawa konfliktów
zbrojnych, wymusiły konieczność poszukiwania nowych form i rodzajów działań na rzecz
zapewnienia pokoju. Odpowiadając na prośbę Rady Bezpieczeństwa NZ9, sekretarz generalny ONZ, Boutros Boutros-Ghali przedstawił w czerwcu 1992 r. raport Program dla pokoju10, w którym zawarł nowe spojrzenie na operacje pokojowe ONZ, uwzględniające przede
wszystkim zwiększenie ich skuteczności.
W wyniku szerokiej dyskusji nad tym dokumentem na forum Zgromadzenia Ogólnego,
w Radzie Bezpieczeństwa oraz w parlamentach narodowych państw członkowskich, z okazji
50-lecia ONZ, 3 stycznia 1995 r. został wydany Załącznik do Programu dla pokoju11. Rozwija
on wątki przedstawione w Programie dla pokoju, a jednocześnie zawiera próbę odpowiedzi
na wyzwania, które stają przed organizatorami misji pokojowych na przełomie wieków.
W realizacji zarysowanego programu utrzymywania i przywracania pokoju w różnych
rejonach świata uczestniczy już wiele organizacji międzynarodowych o charakterze tak regionalnym (np. Unia Europejska – EU, Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – OSCE, Pakt Północnoatlantycki – NATO, Unia Afrykańska – AU, Wspólnota Niepodległych Państw – CIS), jak i o znaczeniu subregionalnym, np.: Wspólnota Gospodarcza
Państw Zachodniej Afryki (ECOWAS).
Wielość i różnorodność sił (organizacji) międzynarodowych uczestniczących w misjach
(operacjach) pokojowych, przy niezwykle szerokim wsparciu humanitarnych organizacji
pozarządowych, uzasadnia potrzebę wydzielenia operacji pokojowych trzeciej generacji.
Będą to tzw. operacje hybrydowe, łączące w sobie działania różnych rządowych organizacji
międzynarodowych z wysiłkami pozarządowych organizacji humanitarnych. Przykładem
takiej hybrydowej operacji pokojowej są działania podejmowane w Sudanie przez ONZ, Unię
Europejską, Unię Afrykańską i organizacje humanitarne (np. Medicine sans Frontier).
Operacje pokojowe (peacekeeping operation), będące nowym wyzwaniem dla społeczności międzynarodowej, zostały zdefiniowane przez sekretarza generalnego ONZ Boutrosa-Ghaliego we wspomnianym Programie dla pokoju jako: (...) wprowadzenie obecności
ONZ na danym terenie, za zgodą wszystkich zainteresowanych stron, normalnie wiążące się
z zaangażowaniem wojskowego i (lub) policyjnego personelu ONZ oraz często pracowników
cywilnych. Utrzymanie pokoju jest techniką, która poszerza możliwości zarówno zapobiegania
konfliktom, jak i zaprowadzania pokoju.
Boutros-Ghali przedstawił tam siedem rodzajów operacji pokojowych. Omówmy pokrótce każdy z nich.
1. Dyplomacja prewencyjna i tworzenie pokoju (preventive diplomacy). W zakresie dyplomacji prewencyjnej zaproponował zarówno zwiększenie roli działań dyplomatycznych
służących budowie zaufania, jak i ustalaniu faktów (fact finding), a także stworzenie systemu wczesnego ostrzegania o wydarzeniach mogących stanowić zagrożenie dla pokoju.
9
10
11
Dokument ONZ S/23500.
Dokument ONZ A/47/277-S/2411.
Dokument ONZ A/50/60-S/1995.
12
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
Dyplomację prewencyjną można zdefiniować jako permanentną operację pokojową
o zasięgu światowym, prowadzoną w czasie pokoju. Szczególna wartość podjętych możliwie wcześnie działań prewencyjnych polega na tym, że są one mniej skomplikowaną
mniej kosztowną, a przy tym bardziej humanitarną formą rozwiązywania sporów. Można wymienić dwa odmienne rodzaje dyplomacji prewencyjnej: zapobieganie wczesne
oraz zapobieganie późne.
2. Tworzenie pokoju (peace-making). Jest to swoista kompilacja działań militarnych i dyplomacji prewencyjnej mających na celu doprowadzenie zwaśnionych stron do ugody.
Do metod dyplomacji prewencyjnej możemy zaliczyć wszelkie środki pokojowe przewidziane w rozdziale VI Karty NZ.
3. Utrzymanie pokoju (peace-keeping). Aktywność sił międzynarodowych wydzielonych
do operacji utrzymania pokoju polega zwykle na monitorowaniu warunków wstrzymania ognia lub wprowadzania w życie wynegocjowanych porozumień pokojowych. Działania tego rodzaju prowadzone są za zgodą wszystkich zwaśnionych (zantagonizowanych) stron i są następstwem długotrwałego procesu polityczno-dyplomatycznego.
4. Budowanie pokoju (peace-building). Celem tej działalności jest zapobieganie nawrotowi
konfliktu, czyli przeprowadzenie takiej akcji, aby więcej ten problem nie wystąpił. Odnosi się ono do (...) wewnętrznych i międzynarodowych wysiłków mających na celu rozwój instytucji państwowych oraz ogólniej – tworzenie lub odtwarzanie wewnątrz państw
warunków niezbędnych do przekształcenia ich w państwa stabilne i trwałe12. Należy podkreślić, że większość działań składających się na program budowania pokoju pokrywa
się z mandatami różnych urzędów i agencji systemu NZ, funduszy, programów itp.
5. Wymuszanie pokoju (peace-enforcement). Obejmuje działania związane z użyciem sił
międzynarodowych do zaprowadzenia pokoju. Przykładem takiej działalności może być
operacja „Pustynna Burza”, w której ONZ politycznie legitymizowało działania wojsk
koalicji międzynarodowej.
6. Rozbrojenie (disarmament). Działalność międzynarodowych instytucji (sił zbrojnych) służąca obniżeniu, często przez wymuszoną redukcję, potencjałów militarnych w skali globalnej, regionalnej i w rejonie konfliktu, a także zakaz ich rozbudowy ponad potrzeby.
7. Sankcje (sanctions). Środki, które mają na podłożu politycznym uniemożliwić stronom
konfliktu dodatkowe wzmacnianie potencjału militarnego, gospodarczego, a także często ograniczyć kontakty dyplomatyczne (presja dyplomatyczna) w celu przymuszenia do
negocjacji lub wygaszenia konfliktu. Obejmują one: blokady, zakaz handlu, ograniczenia
przemieszczania (podróżowania), zakazy prawne, kwarantanny, embargo (zakaz przywozu lub wywozu) na określone towary.
Poniższy schemat obrazuje umiejscowienie poszczególnych form (rodzajów operacji
pokojowych) w przestrzeni oddzielącej przebieg działań militarnych od przebiegu procesu
politycznego.
12
Zob. G. Evans, Cooperating for Peace, St. Leonards 1993, przyp. 54 (tłumaczenie własne –Cz.M.).
13
ARTYKUŁY
Formy operacji pokojowych na tle procesu militarnego oraz politycznego
7ZRU]HQLHSRNRMX
%XGRZDQLHSRNRMX
8WU]\PDQLHSRNRMX
3RVWNRQIOLNWRZH
3RVWNRQIOLNWRZHEXGRZDQLHSRNRMX
LSUHZHQFMDSRZURWXGRNRQIOLNWX
3URFHVSROLW\F]Q\
3URFHVPLOLWDUQ\
'\SORPDFMD
SUHZHQF\MQD
Źródło: Opracowanie własne.
Poszukiwanie najskuteczniejszej metody prowadzenia misji (operacji) pokojowej, zapoczątkowane ogłoszeniem wspomnianego raportu Boutrosa-Ghaliego (1992 r.), zakończyło się wraz
z przyjęciem w 2008 r. instrukcji Operacje pokojowe NZ. Zasady i wskazówki13 (zob. tabela).
Struktura organizacyjna misji pokojowych
Większość nowych, zainicjowanych od początku lat dziewięćdziesiątych misji pokojowych
ONZ14 charakteryzuje się wielopłaszczyznowością, wielopodmiotowością i długotrwałością.
Postkonfliktowe operacje pokojowe prowadzone przez międzynarodowe kontyngenty, różniące
się między sobą językami, systemem wartości, religią, kulturą i przygotowaniem merytorycznym, przebiegają w środowiskach, które nie zawsze przychylnie odnoszą się bądź do całości (np.
Somalia), bądź też do części (np. Kosowo) tychże kontyngentów. Ponadto każde społeczeństwo
postkonfliktowe cechują liczne uprzedzenia, fobie, a często też rozbieżne interesy polityczne.
Każda misja pokojowa ma inną specyfikę oraz wynikające z niej warunki wypełnienia
mandatu, a tym samym realizacji przyświecającego jej celu. Istnieją jednak pewne stałe,
niezmienne elementy15 strukturalne, które łączą wszystkie misje ONZ, niezależnie od różnicujących je cech jednostkowych. Wymieńmy je kolejno:
1. Komponent cywilny – kierowany przez przedstawiciela organizacji międzynarodowej, który w wielu wypadkach kieruje całością operacji pokojowej (np. Specjalny Przedstawiciel
13
United Nations Peacekeeping Operation. Principles and Guidelines, Nowy Jork 2008.
Należy pamiętać także o misjach organizacji międzynarodowej o charakterze regionalnym, np. OBWE, NATO,
UE, OJA i WNP.
15
Szerzej zob. F. Gągor, K. Paszkowski, op. cit.
14
14
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
Sekretarza Generalnego). W szczególnych sytuacjach może on łączyć funkcję polityczną
z wojskową; jest wówczas odpowiedzialny za koordynowanie celów politycznych z zadaniami operacyjnymi (militarnymi), a ostatnio także i z działalnością humanitarną. W składzie
komponentu cywilnego można wyróżnić następujące, tworzące go rodzaje personelu: dyplomatyczno-polityczny (w tym kierownictwo misji), pomocy humanitarnej i odbudowy,
policji cywilnej, administracyjny (np. biura prawne, prasowe), a także personel pomocniczy.
2. Komponent wojskowy – kierowany przez dowódcę (Force Commander). Wielkość, skład
i charakter komponentu wojskowego zależy od wykonywanych zadań mandatowych
oraz warunków, w których muszą być realizowane. Komponent wojskowy składa się zazwyczaj z dowództwa i sztabu, obserwatorów wojskowych, sił operacyjnych oraz jednostek wsparcia i zabezpieczenia działań (w tym logistycznych).
3. Komponent policyjny – coraz częściej tworzony jako trzeci składnik sił operacyjnych.
Jego zadaniem jest odtwarzanie i wspieranie lokalnych sił policyjnych oraz udzielanie
pomocy strukturom lokalnym w dochodzeniu do standardów światowych.
Warto dodać, że zależnie od warunków, w których operacja pokojowa będzie prowadzona, komponenty te będą bardziej lub mniej rozbudowywane, a struktura misji będzie
dostosowywana do zadań decydujących o wypełnieniu mandatu misji.
Rola i zadania komponentu wojskowego w misjach (operacjach)
pokojowych
Narodowe kontyngenty wojskowe wydzielane do misji (operacji) pokojowych tworzą
tzw. komponent wojskowy (militarny), który jest jedną z fundamentalnych części składowych każdej misji pokojowej.
Rola i zadania komponentu wojskowego (militarnego) zależą od mandatu misji (operacji), który określa jej podstawowe parametry.
W całokształcie zadań realizowanych przez komponent wojskowy w misji, a raczej operacji pokojowej, można wyróżnić następujące ich rodzaje:
1. Nadzorowanie rozejmu realizowane przez wojskowe grupy obserwacyjne powoływane
do utrzymania wynegocjowanego rozejmu poprzez rozdzielenie walczących stron konfliktu,
kontrolowanie wypełniania postanowień rozejmu, tworzenie stref buforowych, nadzorowanie
wycofania wojsk (np. UNTSO, UNMOGIP, UNEF I, UNEF II, UNIFEC, UNDOF, UNIFIL,
MINURSO, UNOMIG, UNMOT, UNGOMAT, UNTAG, UNPROFOR, UNAMIR).
2. Demobilizacja i odbudowa – zazwyczaj obejmuje ona wiele działań mających na
celu wprowadzenie w życie wszystkich postanowień porozumienia pokojowego, najczęściej
kończących wojnę domową. Zadania te polegają przede wszystkim na nadzorowaniu procesu demobilizacji zwaśnionych stron i udzielaniu pomocy materialnej służącej tworzeniu
warunków stabilnego zasiedlania i powrotu do miejsc zamieszkania. Pomoc materialna
może być udzielana w postaci pieniędzy, podstawowych narzędzi i wyposażenia gospodarstwa domowego, a także sprzętu rolniczego (np. UNMOT, MONUA, MINURSO, ONUCA,
UNTAC, ONUSAL, UNOMIL).
3. Rozbrojenie zwaśnionych stron – zadanie często połączone z operacjami demobilizacji
i odbudowy. Obejmuje rozbrojenie, składowanie lub niszczenie wszelkiego rodzaju broni
(np. UNMOT, MONUA, ONUCA, UNTAC, MINURCA, ONUSAL, UNTAES).
15
ARTYKUŁY
4. Rozminowanie terenu – zadanie, które obejmuje zobowiązanie uczestników misji (operacji) pokojowych do usuwania min, sporządzania map (szkiców) pól minowych,
prowadzenia stosownych banków danych, organizowania i prowadzenia kampanii na rzecz
uświadamiania zagrożeń występujących na terenach zaminowanych, szkolenia lokalnych
oddziałów saperskich (np. MINURSO, UNOMIG, UNMIBH, MONUA, UNTAG, UNTAC,
UNPROFOR, UNAMIR, UNAVEM III, UNTAES, UNCRO).
5. Pomoc humanitarna – zadanie zlecane dodatkowo, szczególnie w ostatnich 15 latach.
Obejmuje m.in. nadzorowanie dystrybucji pomocy humanitarnej i organizację ochrony
konwojów humanitarnych (np. UNICYF, UNIFIL, UNBIH, MONUA, ONUCA, UNPROFOR, UNTAC, UNOMIL, UNAMIR, UNCRO).
6. Nadzorowanie wyborów – również często zlecane jako zadanie dodatkowe, podnoszące rolę doradców we wprowadzaniu w życie prawa wyborczego, organizacji i nadzorowaniu przebiegu wyborów, obserwacji przebiegu kampanii wyborczej, procesu samego głosowania, liczenia głosów, a nawet tworzenia prawa wyborczego (np. MINURSO, UNMOT,
UNMIBH, MINURCA, UNTAG, UNTAC, ONUMOZ, UNOMIL, UNMIH).
7. Przestrzeganie praw człowieka – aktywność mająca na celu uzyskanie od ludności cywilnej informacji o odnoszeniu się do niej urzędników państwowych, policji i innych przedstawicieli władz oraz sprawdzanie zgłoszonych wypadków pogwałcenia praw człowieka i składanie o nich raportów. W trakcie niektórych misji (operacji) nadzorowanie przestrzegania
praw człowieka łączyło się z zadaniem „budowania instytucji demokratycznych”, służących
poprawie funkcjonowania służb policyjnych i wymiaru sprawiedliwości (np. UNOMIG,
UNMBIH, MONUA, UNTAG, UNTAC, UNPROFOR, UNAVEM III, UNCRO).
8. Odbudowa służb policyjnych – zadanie polegające na nadzorowaniu pracy lokalnych sił
policyjnych i raportowaniu o niej w celu zapewnienia przestrzegania praw człowieka, budowy
zaufania pomiędzy stronami konfliktu, a także pomiędzy służbami policyjnymi a miejscowym
społeczeństwem. Zadanie to obejmuje również doradztwo dotyczące organizacji i szkolenia
nowo tworzonych lub odtwarzanych sił policyjnych (np. UNICYP, MINURSO, UNMBIH,
MONUA, UNTAG, UNAVEM II, UNAVEM III, UNTAC, UNPROFOR, UNCRO).
9. Współpraca z organizacjami regionalnymi – zadanie wynikające ze zmieniających się
warunków międzynarodowych prowadzenia misji (operacji) pokojowych, jak i z charakteru samych misji pokojowych. Istotą działań podejmowanych w ramach tego zadania jest
koordynowanie wysiłków różnych organizacji politycznych w celu zaprowadzenia pokoju.
W niektórych wypadkach współpraca może dotyczyć m.in. połączonych sił zbrojnych, np.
UNITAF w Somalii, IFOR-u i SFOR-u w Bośni i Hercegowinie lub Zjednoczonych Sił Pokojowych WNP w Gruzji i Tadżykistanie (np. OAS, OAU, OSCE, ECOWAS, CIS, NATO)16.
Warto zauważyć, że zakres zadań realizowanych przez siły zbrojne w misjach (operacjach) pokojowych rozszerza się w miarę jak coraz bardziej skomplikowany staje się charakter konfliktu zbrojnego. Tendencja ta jest szczególnie widoczna w ostatnim 20-leciu.
Ocena efektywności operacji pokojowych
Niestety, w żadnym znanym mi opracowaniu nie znalazłem próby zdefiniowania lub
opisania sposobu (metody, kryteriów) oceny efektywności operacji pokojowej. Zagadnienie
jest ciekawe choćby tylko ze względu na długotrwałość (kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt
16
Opracowanie własne na podstawie Press Release UN Information Centre.
16
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
lat) funkcjonowania niektórych misji (operacji) pokojowych, a także związaną z tym skalę
poniesionych przez społeczność międzynarodową kosztów, w tym także strat osobowych.
Na podstawie nielicznej literatury przedmiotu można wszakże pokusić się o wyróżnienie
podstawowych czynników określających miarę sukcesu lub niepowodzenia wielonarodowych operacji pokojowych. Będą to:
– rozsądna współzależność między zasobami a retoryką;
– efektywne i spójne zgranie wysiłków cywilnych i humanitarnych pod parasolem
ochronnym sił militarnych;
– skala i charakter zaangażowania ONZ.
Warto zaznaczyć, że są to czynniki określające jedynie miarę sukcesu, lecz nie jego kryteria. Należy zadać pytanie, czy kryteria te mają być opisowe (jak to zresztą jest obecnie
przedstawiane) czy mają (powinny) być określane za pomocą skali liczbowej?
Oceniając nawet pobieżnie efektywność dotychczasowych operacji pokojowych, warto
się zastanowić, czy sensowne jest dalsze utrzymywanie ich dotychczasowej struktury organizacyjnej (komponent cywilny i wojskowy). Co więcej, można się zastanowić, czy nie
byłoby lepiej dotychczasowy model operacji pokojowej zastąpić np. sankcjami (blokadami)
ekonomicznymi? Być może okazałyby się one skuteczniejsze?
System szybkiego rozwinięcia
Inicjatywa ustanowienia systemu szybkiego rozwinięcia (UN Stand-by Arrangement
System – UNSAS) narodziła się na forum ONZ w 1991 r. Polega on na zobowiązaniach
państw członkowskich do dostarczenia w możliwie krótkim czasie określonych sił i środków
do celów operacji pokojowych. W grudniu 1994 r. podczas spotkania ministrów obrony Danii, Niemiec i Polski strona duńska poinformowała o wystąpieniu z inicjatywą utworzenia
z pododdziałów zgłoszonych do systemu UNSAS tzw. Wielonarodowej Brygady Szybkiego
Rozwinięcia (Stand-by Hight Readnest Brigade – SHIRBRIG) i podjęciu się jednocześnie
koordynacji działań organizacyjno-przygotowawczych.
15 maja 1996 r. Austria, Dania, Holandia, Kanada, Norwegia, Polska i Szwecja podpisały list intencyjny w sprawie utworzenia Wielonarodowej Brygady. Dzień ten jest oficjalnie
uznawany za początek istnienia SHIRBRIG17. Wielonarodowa Brygada Sił Szybkiego Rozwinięcia jest przewidywana do użycia w operacji pokojowej podjętej na podstawie rozdziału
VI Karty NZ18. Wydzielone do jej składu pododdziały i sztab (utworzone z narodowego i wielonarodowego personelu) mają być w ciągu 21–30 dni (od chwili podjęcia stosownej decyzji
narodowej co do udziału w danej operacji) gotowe do osiągnięcia wcześniej określonego rejonu załadunku (lotniska, porty, stacje kolejowe), a grupa awangardowa – w ciągu 14 dni.
Istota funkcjonowania SHIRBRIG polega na tym, że jedyną stałą strukturą stanowiącą zalążek przyszłego wielonarodowego sztabu jest tzw. Grupa Planowania (PLANEM). Zgodnie
z przyjętymi zasadami każde państwo wydzielające wojska do SHIRBRIG podejmuje suwerennie ostateczną decyzję o narodowym uczestnictwie w konkretnej operacji pokojowej.
17
Cz. Marcinkowski, Dziesięciolecie SHIRBRIG, „Wojska Lądowe” 2006, nr 22.
Została wykorzystana po raz pierwszy w listopadzie 2000 r. do sformowania Sztabu Kwatery Głównej operacji
pokojowej UNMEE (UN Mission in Ethopia and Erytrea), a poszczególne państwa na potrzeby tej misji wydzieliły
m.in.: Holandia – batalion piechoty (813 żołnierzy), Kanada – kompanię piechoty (227 żołnierzy), Dania – kompanię Kwatery Głównej, Polska – 9 żołnierzy ze sztabu brygady.
18
17
ARTYKUŁY
Obecnej SHIRBRIG jest mało widoczna na arenie międzynarodowej i w rejonach konfliktów. Jako formacja kadłubowa, której użycie uzależnione jest od decyzji politycznej wielu państw, nie odgrywa istotnej roli, tym bardziej że takie państwa, jak: Indie, Pakistan czy
Bangladesz mogą samodzielnie i szybko wystawić pełną brygadę do nowej misji.
Obecność Polaków w misjach ONZ
Grono polskich uczestników różnorodnych misji (operacji) pokojowych liczy blisko
85 tys. osób – żołnierzy, policjantów i cywilów. Przedstawiciele Polski wchodzili w skład
7 rozjemczych lub nadzorujących przestrzeganie postanowień pokojowych komisji międzynarodowych, powołanych na zasadzie bilateralnej, oraz w 71 misjach (operacjach) stabilizacyjnych i humanitarnych ONZ, OBWE, UE, a także organizowanych przez NATO.
Wielu oficerów Wojska Polskiego pełniło wysokie funkcje w operacjach UNIFIL, UNDOF, UNTAG, UNMOT, a ostatnio w UNIKOM. Trzech polskich generałów dowodziło
operacjami pokojowymi. Byli to: gen. bryg. Roman Misztal – UNDOF (1991–1994), gen.
bryg. Stanisław Woźniak – UNIFIL (1996–1997), gen. bryg. Franciszek Gągor – UNIKOM
(styczeń–marzec 2003; był ostatnim szefem tej misji), a także UNDOF (od sierpnia 2003 r.).
Ponadto gen. bryg. Bolesław Izydorczyk był szefem obserwatorów wojskowych w UNMOT.
Polscy oficerowie i generałowie pełnili również odpowiedzialne funkcje w operacjach pokojowych OBWE oraz SFOR, np. gen. bryg. Mieczysław Bieniek. W latach 2006–2009 dowódcą SHIRBRIG był gen. bryg. Franciszek Kochanowski.
Profesjonalizm, odpowiedzialność, zaangażowanie oraz okazane przez polskich żołnierzy i członków personelu cywilnego poczucie obowiązku były i są doceniane przez społeczność międzynarodową. Polskie kontyngenty wojskowe uczestniczące w operacjach pokojowych były wysoko oceniane zarówno przez organizacje międzynarodowe odpowiedzialne
za ich przebieg, jak i przez państwa-gospodarze. Zaowocowało to zwiększonym zaufaniem
do Polski – partnera w przeprowadzaniu kolejnych operacji pokojowych.
Udział Wojska Polskiego w misjach (operacjach) pokojowych19 podlegał wielostronnym
przeobrażeniom, stosownie zresztą do ewolucji samej koncepcji prowadzenia tychże operacji.
W trwającym prawie 60 lat udziale Wojska Polskiego w misjach i operacjach pokojowych można wydzielić sześć następujących po sobie, wyraźnie rozgraniczonych etapów:
Pierwszy, obejmujący lata 1953–1975; udział oficerów Wojska Polskiego w Międzynarodowych Komisjach Kontroli (region Indochin).
Drugi (lata 1975–1990); pierwsze zwarte jednostki WP, zwłaszcza logistyczne, uczestniczyły w misjach (operacjach) pokojowych na Bliskim Wschodzie.
Trzeci (lata 1991–1992); po raz pierwszy jednostki Wojska Polskiego stanowiły część
pokojowego kontyngentu operacyjnego, utworzonego na podstawie rozdziału VII Karty NZ.
Czwarty (datujący się od 1992 r.); początek udziału przedstawicieli Polski (w tym policji) w misjach (operacjach) pokojowych OBWE i UE.
19
Temat był poruszany w kilku opracowaniach wydanych w ostatnich latach. Zob. Cz. Marcinkowski, Wojsko
Polskie w operacjach międzynarodowych na rzecz pokoju, Warszawa 2005; Operacje pokojowe i antyterrorystyczne
w procesie utrzymania bezpieczeństwa międzynarodowego, red. D. S. Kozerawski, Warszawa 2006; J. Zuziak, Wojsko
Polskie w misjach pokojowych w latach 1953–1990, Warszawa 2009; G. Ciechanowski, Polskie kontyngenty wojskowe
w operacjach pokojowych 1990–1999, Warszawa 2010; Wojsko Polskie w międzynarodowych misjach i operacjach
pokojowych, red. M. Marszałek, J. Zuziak, Warszawa 2010.
18
CZ. MARCINKOWSKI: ISTOTA I EWOLUCJA MISJI POKOJOWYCH ONZ
Piąty (lata 1995–1999); udział jednostek operacyjnych WP oraz kontyngentów policji
w operacjach wsparcia pokoju w Bośni i Hercegowinie (IFOR, SFOR).
Szósty (datujący się od 2000 r.); szeroki udział jednostek WP i policji w różnorodnych
misjach (operacjach) pokojowych, w tym także „antyterrorystycznych”20.
Jak widać z powyższego wyróżnienia, zaangażowanie Wojska Polskiego w misjach (operacjach) pokojowych, zapoczątkowane udziałem naszych oficerów w charakterze obserwatorów
międzynarodowych komisji kontroli i nadzoru, zmieniało się zarówno co do swego charakteru, jak i zakresu. Z czasem w misjach zostały zaangażowane polskie jednostki logistyczne,
a następnie (niezależnie od wydzielania obserwatorów wojskowych) także i siły operacyjne
(jednostki bojowe). Taka ewolucja odpowiadała dokonanej po rozpadzie dwubiegunowego
systemu światowego bezpieczeństwa redefinicji polskiej racji stanu i, w konsekwencji tegoż,
naszym dążeniom do udziału w zachodnim, euroatlantyckim systemie bezpieczeństwa.
Dokumentem normatywnym określającym podstawy polityczno-militarnego udziału
przedstawicieli Polski w działaniach poza granicami kraju jest przyjęta 13 stycznia 2009 r.
Strategia udziału Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w operacjach międzynarodowych21.
***
ONZ jest tradycyjnie postrzegana w świecie jako organizacja mająca ogromne możliwości działania na rzecz pokoju. Wojska występujące pod flagą ONZ są często uznawane za
jedyną realną siłę zdolną zapewnić przestrzeganie porozumień pokojowych w rejonie konfliktu. Często jednak konflikty i wojny przełomu XX i XXI w. nie dawały się opisać według
dotychczasowych reguł.
Reasumując dotychczasowe rozważania, można przyjąć, że:
1. Organizacja oraz prowadzenie misji pokojowych jest ważnym elementem realizowanej
przez ONZ międzynarodowej polityki bezpieczeństwa. Skuteczność tych działań często jest
niewystarczająca i dlatego teoria i praktyka działań pokojowych ulega ciągłej ewolucji.
2. Pod koniec XX i na początku XXI w. ONZ nie była przygotowana do prowadzenia szybkich i skutecznych misji pokojowych, co wymusiło zaangażowanie innych organizacji międzynarodowych o charakterze regionalnym do podejmowania aktywnych wysiłków na rzecz pokoju.
3. Misja pokojowa jest formą aktywności organizacji międzynarodowych, a operacja
pokojowa jest sumą wieloaspektowych przedsięwzięć podejmowanych w celu zapobieżenia
lub wygaszenia kryzysu, konfliktu albo wojny.
4. Mandat współczesnych misji pokojowych jest wieloczłonowy (wieloaspektowy),
a wygaszenie konfliktu jest tylko jednym z celów operacji pokojowej.
5. Pojawiające się w ostatnich 20 latach pojęcia i terminy dotyczące misji (operacji)
pokojowych nie zawsze służą wyjaśnieniu związanych z tą dziedziną problemów, a często
wręcz przeciwnie – wprowadzają dezinformację.
6. Istnieje stała potrzeba inspirowanej dotychczasową praktyką refleksji teoretycznej
nad problematyką misji i operacji pokojowych. Uogólnione teoretycznie doświadczenia
mogą owocować opracowaniami, których wykorzystanie służyć będzie poprawie skuteczności międzynarodowych przedsięwzięć służących utrzymaniu i przywracaniu pokoju.
20
Cz. Marcinkowski, Operacje pokojowe na początku XXI wieku, Warszawa 2004, s. 36.
Zob. J. Kraszewski, J. Słowik, Misje wojskowe w strategii bezpieczeństwa narodowego, „Bellona” 2008, nr 2,
s. 14–21.
21
19
ARTYKUŁY
Dobrym przykładem takiego opracowania może być wydana przez ONZ w 2008 r. publikacja United Nations Peacekeeping Operations. Principles and Guidelines.
SUMMARY
Czesław Marcinkowski, The Essence, Contents and Evolution
of the UN Peacekeeping Missions
This case study presents major and complex problems connected with the evolution of
more important concept in the dictionary of international relations i.e. contents and practice of
peacekeeping missions, which then there were turned into peacekeeping operations. At the same
time it indicates the contribution of other international organizations in the ideas’ evolution of
various activities which nowadays are defined, and mostly in journalism they are pecieved rather
light-hearted as peacekeeping missions.
By showing the problems of defining various efforts to sustain and restore peace and
stabilization of the political and military situation and social developments in the area after
conflict there is presented a wide spectrum of possible and desirable actions of the international
community - with the law including the use of military force. The study shows that the forms and
methods used in operations since 1949, i.e. from the date of appointment of the first peacekeeping
mission changed their quality.
At the same time, there was presented a wide range of international organizations of a regional
nature (EU, OSCE, NATO, AU), and even sub-regional (ECOWAS) participating intrinsically or
with the UN mandate in the implementation of actions and peacekeeping missions.
РЕЗЮМЕ
Чеслав Мартинковски, Сущность и эволюция миротворческих миссий ООН
В статье представлены главные и наиболее сложные проблемы связанные с эволюцией
вайнейших понятий, которые содержит словарь международных отнощений, а именно
содержание и практика миротворческих миссий, которые позже дали начало миротворческим
операциям. Одновременно автор обращает внимание на вклад международных организаций
в эволюцию идеи разнообразной деятельности, которую в наше время, в основном
в публицистике, беззаботно принято называть миротворческими миссиями.
Автор показывает разнообразные определения деятельности направленной на
поддержку и восстановление порядка и стабилизацию социально-политической ситуации
в постконфликтном регионе. В статье, также, представлен широкий спектр возможных
и пожелательных действий международного общества включительно с использованием
военной силы. Можно сделать заключение, что формы и методы этой деятельности,
с момента проведения первой миротворческой миссии (1949 г.), качественно изменились.
В статье, также, освящён широкой вектор международных региональных (ЕС, OБСЕ,
НATO и др.) и субрегиональных (ECOWAS) организаций, которые самостоятельно или
с разрешения ООН участвуют в реализации задач, поставленных в рамках миротворческих
миссий.
20
KRZYSZTOF GAJ, JANUSZ ZUZIAK
WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH
MISJACH POKOJOWYCH (1953–2011)
W latach 1953–2011 przedstawiciele Wojska Polskiego brali udział w blisko 70 międzynarodowych misjach i operacjach pokojowych. W zależności od charakteru i realizowanych
zadań możemy je podzielić na trzy grupy: obserwacyjne, logistyczne i operacyjne. Początek
polskiego zaangażowania na rzecz utrzymania pokoju sięga 1953 r., kiedy to rozpoczęła
działalność Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych w Korei. Rok później żołnierze polscy
rozpoczęli służbę w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Indochinach (Kambodża, Laos, Wietnam). Od 1973 r. na terenie Wietnamu Południowego działała z naszym
udziałem Międzynarodowa Komisja Kontroli i Nadzoru.
Kolejny ważny etap udziału przedstawicieli Wojska Polskiego w międzynarodowych misjach pokojowych to służba pod błękitną flagą na Bliskim Wschodzie w ramach sił UNEF II,
UNDOF i UNIFIL.
W latach 1988–1990 żołnierze WP brali udział w działalności Misji Dobrych Usług
Obserwatorów Narodów Zjednoczonych w Afganistanie i Pakistanie, powołanej po zakończeniu kilkuletniej wojny w Afganistanie. Podobny charakter do afgańskiej miała misja obserwatorów ONZ w Iranie i Iraku w latach 1988–1990. W latach 1989–1990 Polacy
uczestniczyli w misji logistycznej i obserwacyjnej na terytorium Namibii.
Obszarem intensywnego zaangażowania Polski w operacje międzynarodowe są Bałkany.
Od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku do dzisiaj udział w nich brali i nadal
biorą żołnierze, policjanci i cywile. W 1991 r. rozpoczęła się operacja UNPROFOR (United
Nations Protection Force). Na mocy uchwały Rady Ministrów RP z 5 grudnia 1995 r. Polska
przystąpiła do udziału w operacji militarnej w Bośni i Hercegowinie, wysyłając żołnierzy
do Sił Implementacyjnych (IFOR). W grudniu 1996 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła decyzję o przedłużeniu mandatu misji IFOR, zmieniając jednocześnie jej nazwę na Siły
Stabilizacyjne (SFOR). W 1999 r. braliśmy udział w operacji sił NATO w Albanii (AFOR).
Na podstawie decyzji ministra obrony narodowej z 19 czerwca 1999 r. do Kosowa została skierowana Polska Jednostka Wojskowa w Siłach Międzynarodowych KFOR (Kosowo
Force).
21
ARTYKUŁY
Polacy w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei
Leżąca w Azji Wschodniej Korea stanowi jeden z bardziej newralgicznych regionów
współczesnego świata, jest swego rodzaju naturalnym pomostem łączącym kontynent azjatycki z łańcuchem Wysp Japońskich i z Oceanią. Znaczenie położenia Korei wynika przede
wszystkim z niemal bezpośredniego sąsiedztwa z Rosją (wcześniej ze Związkiem Radzieckim), Chinami i Japonią1. Po klęsce Rosji w wojnie z Japonią w latach 1904–1905 stała się
protektoratem, a od 1910 r. kolonią japońską2. W 1943 r. na konferencji w Kairze ustalono,
że po zakończonej wojnie Korea będzie niepodległym państwem. Pod japońską okupacją
znajdowała się do późnego lata 1945 r.
W lipcu i sierpniu tegoż roku, na konferencji w Poczdamie, kwestia koreańska była rozpatrywana w kontekście rozmów dotyczących udziału wojsk radzieckich w wojnie z Japonią. 10 sierpnia przedstawiciele ZSRR i Stanów Zjednoczonych Ameryki podjęli decyzję
o przyjęciu 38 równoleżnika jako linii demarkacyjnej oddzielającej radziecką i amerykańską strefę okupacyjną, a jednocześnie jako linii faktycznego podziału Korei3.
W wyniku operacji kwantuńskiej wojska radzieckie 24 sierpnia 1945 r. dotarły do 38
równoleżnika, natomiast Amerykanie, pod wpływem nalegań ostatniego japońskiego gubernatora Korei, Abe Noboyuki, 8 września skierowali swe wojska do Korei, przejmując
władzę na obszarze na południe od przyjętej linii demarkacyjnej. W grudniu 1945 r., po
konferencji moskiewskiej, Stany Zjednoczone i ZSRR utworzyły specjalną komisję, której
zadaniem było doprowadzenie do przeprowadzenia powszechnych wyborów i utworzenia
jednego rządu koreańskiego. Na skutek rozbieżności interesów stron do zrealizowania tego
planu nie doszło. Na obszarze zajmowanym przez wojska radzieckie rozpoczęto tworzenie
zalążków struktur państwowych według wzorców radzieckich4.
W południowej części Korei Amerykanie próbowali doprowadzić do realizacji przyjętych wcześniej ustaleń i kolejnych uchwał Organizacji Narodów Zjednoczonych w sprawie
przeprowadzenia wyborów w całym kraju. Działania amerykańskie zmierzające w tym właśnie kierunku spotykały się z ciągłą obstrukcją ze strony radzieckiej.
12 lutego 1946 r. strona radziecka, jednostronną decyzją, przekazała władzę byłemu kapitanowi Armii Czerwonej, Kim Ir Senowi. W tym samym czasie został utworzony Północnokoreański Komitet Ludowy, pełniący funkcje parlamentu.
W południowej części Korei, na mocy rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 1947 r.
i pod nadzorem tej organizacji, 10 maja 1948 r. zostały przeprowadzone wybory, w których
wzięło udział ok. 80% uprawnionych do głosowania5. Komisja ONZ potwierdziła ważność,
uznając jednocześnie powołany rząd za jedyny rząd zjednoczonej Korei.
W odpowiedzi na działania prowadzone na południu, w sierpniu 1948 r. w części
północnej również odbyły się wybory, w których wyniku 9 września została proklamowana Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Przewodnią siłę w państwie
1
Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, 50-lecie Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei, Toruń
2003, s. 19.
2
T. Zawadzki, 38 równoleżnik, „Polityka” 2005, nr 26, s. 64.
3
American Military History, t. 2, The United States Army in a global era, 1917–2003, Waszyngton 2005, s. 217.
4
Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, op. cit., s. 19.
5
T. Zawadzki, op. cit., s. 65.
22
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
północnokoreańskim stanowiła Partia Pracy Korei, z Kim Ir Senem na czele. W ten sposób dokonał się trwały podział Korei na dwie części.
Wybuch wojny koreańskiej 25 czerwca 1950 r. poprzedziły liczne starcia wojsk obu stron
rozmieszczonych wzdłuż 38 równoleżnika6. Inicjatywa inwazji na Koreę Południową wyszła
od Kim Ir Sena, dążącego do zjednoczenia obu Korei i utworzenia jednego państwa pod
swoim kierownictwem. W 1949 r. północnokoreański przywódca wielokrotnie zwracał się
do Józefa Stalina z prośbą o wyrażenie zgody na dokonania inwazji na Koreę Południową.
Po klęsce Czang Kaj-szeka liczył zapewne także na poparcie komunistycznych Chin. Pod
koniec stycznia 1950 r., czyli kilka miesięcy po wyprodukowaniu przez ZSRR broni jądrowej i po wycofaniu wojsk amerykańskich z południa, Stalin zaakceptował propozycje Kim
Ir Sena. Wydał również polecenie wysłania do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej grupy, liczącej ok. 300 osób, radzieckich doradców wojskowych z zadaniem przygotowania ataku7.
W czerwcu 1950 r. Kim Ir Sen dysponował 135-tysięczną armią, z czego połowę stanowili doświadczeni weterani Armii Czerwonej i ochotnicy służący w oddziałach Chińskiej
Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Armia Korei Południowej liczyła w tym czasie 95 tysięcy
żołnierzy.
Główny atak wojska północnokoreańskie przeprowadziły rankiem 25 czerwca 1950 r.8
na zachodniej stronie Półwyspu Koreańskiego. Mimo zaskoczenia, reakcja Stanów Zjednoczonych była natychmiastowa. Jeszcze w nocy z 25 na 26 czerwca prezydent Harry Truman
wydał rozkaz gen. Douglasowi MacArthurowi, dowódcy wojsk amerykańskich na Dalekim
Wschodzie, wsparcia sił południowokoreańskich9.
25 czerwca, kilkanaście godzin po rozpoczęciu przez siły północnokoreańskie ataku,
na żądanie Stanów Zjednoczonych zebrała się Rada Bezpieczeństwa ONZ, która przyjęła
rezolucję uznającą Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną za agresora i domagającą
się natychmiastowego przerwania działań, z jednoczesnym wycofaniem sił agresora poza
38 równoleżnik. 27 czerwca, po zignorowaniu przez KRLD wezwania, Rada, na żądanie
strony amerykańskiej, zwróciła się do państw członkowskich ONZ z wezwaniem do powołania wspólnych sił zbrojnych w celu wsparcia strony południowokoreańskiej w walce
z agresorem. W tym samym czasie Komitet Szefów Sztabów Stanów Zjednoczonych powierzył gen. MacArthurowi kontrolę nad wszystkimi oddziałami amerykańskimi na terenie Korei Południowej. Na wezwanie Rady Bezpieczeństwa 10 państw członkowskich ONZ
wystawiło kontyngenty w sile od batalionu do brygady (Australia, Belgia, Etiopia, Filipiny,
Francja, Grecja, Holandia, Kanada, Kolumbia, Luksemburg). Pięć państw wysłało jednostki
medyczne. Największą część wojsk ONZ stanowił kontyngent amerykański wraz z wojskami południowokoreańskimi. Gen. MacArthur został wyznaczony na stanowisko głównodowodzącego wojsk ONZ w Korei. Konflikt koreański został zatem umiędzynarodowiony,
a wojna rozgorzała na dobre.
6
Od stycznia 1949 do wybuchu wojny w czerwcu 1950 r. miało miejsce 1274 naruszeń linii demarkacyjnej. Zob.
Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, op. cit., s. 20.
7
American Military History…, s. 219.
8
W chwili ataku północnokoreańskiego w Waszyngtonie był 24 czerwca godz. 15.00.
9
T. Zawadzki, op. cit., s. 66; American Military History…, s. 220.
23
ARTYKUŁY
23 czerwca 1951 r. Jakub Malik, radziecki delegat w ONZ oświadczył, że kwestia wojny
w Korei powinna zostać rozwiązana za pomocą negocjacji pomiędzy stronami konfliktu.
Stanowisko radzieckie spotkało się z dużym zainteresowaniem i przychylnością prezydenta
Trumana. Rokowania rozpoczęły się 10 lipca 1951 r., a 25 października przeniesiono je do
Pan Mun Jom (Panmundżom), miejscowości leżącej na linii podziału państw koreańskich.
Dwuletnie rokowania zostały zakończone 27 lipca 1953 r. podpisaniem układu rozejmowego, który utrwalił sztuczny podział Półwyspu Koreańskiego na dwa państwa.
Zasadniczym celem podpisanego układu było zakończenie wojny na Półwyspie Koreańskim oraz ustanowienie rozejmu zapewniającego ostateczne uregulowanie pokojowe10. Za
najważniejsze kwestie objęte układem rozejmowym należy uznać postanowienia dotyczące:
wojskowej linii demarkacyjnej i strefy zdemilitaryzowanej, przerwania ognia, wykonania
rozejmu, wymiany jeńców wojennych oraz zaleceń dla zainteresowanych rządów. Do realizacji przyjętych zadań sygnatariusze układu powołali kilka organów o charakterze trwałym:
Wojskową Komisję Rozejmową i Komisję Nadzorczą Państw Neutralnych, oraz o charakterze czasowym: Komisję Repatriacyjną Państw Neutralnych, Mieszane Grupy Czerwonego
Krzyża, Komitet ds. Repatriacji Jeńców Wojennych i Komitet Pomocy ds. Powrotu Przesiedlonych Osób Cywilnych11.
Sygnatariusze ustalili, że działania wojenne zostaną przerwane 27 lipca o godz. 22.00.
Zdecydowano, że linia demarkacyjna będzie przebiegała wzdłuż linii frontu, czyli mniej
więcej wzdłuż 38 równoleżnika, a strony walczące miały wycofać swe wojska na odległość
2 km od tej linii, tworząc 4-kilometrową strefę buforową.
Do realizacji zadań w zakresie nadzoru i kontroli wykonywania i przestrzegania postanowień układu rozejmowego powołano Wojskową Komisję Rozejmową, stacjonującą
na stałe w Pan Mun Jom. W jej składzie, na zasadzie parytetu, znajdowało się po pięciu
wyższych rangą oficerów każdej ze stron12. Układ przewidywał, że w okresie początkowym
Wojskowa Komisja Rozejmowa otrzyma do pomocy 10 Mieszanych Grup Obserwacyjnych,
złożonych z 4–6 oficerów liniowych.
Organem powołanym do kontroli wykonywania postanowień układu rozejmowego była
również Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych z siedzibą w Pan Mun Jom, w rejonie Kwatery Głównej Wojskowej Komisji Rozejmowej13. Paragraf 41 układu rozejmowego definiował jej zadania następująco: (...) sprawowanie funkcji związanych z nadzorem, obserwacją,
inspekcją i dochodzeniami dotyczącymi wymiany personelu wojskowego, uzbrojenia i sprzętu, a także w związku z sygnalizowanymi incydentami w strefie zdemilitaryzowanej oraz (...)
składanie Wojskowej Komisji Rozejmowej sprawozdań o wynikach tego nadzoru, obserwacji,
inspekcji i dochodzeń14.
10
Udział przedstawicieli ludowego Wojska Polskiego w komisjach międzynarodowych państw neutralnych w Korei,
w: 25 lat misji pokojowych Ludowego Wojska Polskiego w świecie. Materiały z konferencji naukowej z dnia 5 lipca
1978 roku, Warszawa 1980, s. 74.
11
Ibidem, s. 75.
12
Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, op. cit., s. 22.
13
Biura Komisji Nadzorczej ulokowano w dwóch budynkach znajdujących się obok linii demarkacyjnej. Na północ od linii umieszczono delegacje polską i czechosłowacką, na południe – szwajcarską i szwedzką. Zob. W. Kozaczuk, Misje pokojowe Wojska Polskiego 1953–1978, Warszawa 1978, s. 24.
14
Cyt. za: Udział przedstawicieli ludowego Wojska Polskiego..., s. 77.
24
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Komisję Nadzorczą Państw Neutralnych mieli tworzyć przedstawiciele czterech państw
– dwóch wskazanych przez naczelnego dowódcę Koreańskiej Armii Ludowej i dowódcę
Chińskich Ochotników Ludowych (Polska i Czechosłowacja) oraz dwóch wskazanych
przez głównodowodzącego wojsk Narodów Zjednoczonych (Szwajcaria i Szwecja). Punkt
37 układu rozejmowego definiował państwa neutralne jako te, których siły zbrojne nie były
zaangażowane w konflikt wojenny w Korei.
Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych przez 20 podległych jej Grup Inspekcyjnych
Państw Neutralnych miała sprawować nadzór i przeprowadzać inspekcje w miejscach,
w których – według doniesień – miałyby być łamane postanowienia układu rozejmowego.
Pięć Grup Inspekcyjnych umieszczono w portach wejściowych położonych na terytorium znajdującym się pod kontrolą wojskową naczelnego dowódcy Koreańskiej Armii Ludowej i dowódcy Chińskich Ochotników Ludowych oraz pięć w portach wejściowych na
terenie kontrolowanym przez głównodowodzącego wojsk Narodów Zjednoczonych15.
Jedną z trudniejszych kwestii w negocjacjach w sprawie układu rozejmowego była sprawa jeńców wojennych. Po długotrwałych rozmowach 8 czerwca 1953 r. strony osiągnęły
porozumienie. Do pierwszej wymiany jeńców doszło pod koniec kwietnia 1953 r., kiedy to
stronie koreańsko-chińskiej przekazano 5630 Koreańczyków i 1030 Chińczyków, natomiast
Narodom Zjednoczonym – 684 jeńców różnych narodowości16.
Do realizacji zadań związanych z repatriacją jeńców wojennych została powołana Komisja Repatriacyjna Państw Neutralnych składająca się z przedstawicieli Czechosłowacji,
Polski, Szwajcarii, Szwecji i Indii.
Zanim do Korei udała się pierwsza zmiana misji polskiej w Komisji Nadzorczej, Polska,
zachowując w pełni neutralność, niosła pomoc humanitarną ofiarom wojny. W maju 1953 r.
utworzono szpital polowy Polskiego Czerwonego Krzyża. Do Korei została skierowana ponad 50-osobowa ekipa wojskowych i cywilnych pracowników służby zdrowia i personelu
administracyjnego.
W ciągu kilku miesięcy funkcjonowania tej placówki medycznej, tj. do końca grudnia
1953 r., lekarze w niezwykle trudnych, niekiedy niemal prymitywnych warunkach polowych wykonali m.in. ok. 700 poważnych zabiegów chirurgicznych.
W związku z decyzją wysłania polskiej misji do KNPN, rząd PRL podjął decyzję o powołaniu specjalnej Jednostki Wojskowej 2000. Powstała ona na podstawie rozkazu organizacyjnego ówczesnego ministra obrony narodowej, marsz. Konstantego Rokossowskiego,
nr 0047 z 2 czerwca 1952 r. Jej zadaniem było przygotowanie członków polskiej misji do
wyjazdu i realizacji zadań w Korei.
Pod koniec czerwca 1953 r. do Pekinu została wysłana 30-osobowa grupa rekonesansowa z gen. bryg. Mieczysławem Wągrowskim na czele, która następnie udała się do Korei17.
Większość członków misji polskiej została wysłana trzema transportami kolejowymi przez
Związek Radziecki i Chiny, wraz ze sprzętem i wyposażeniem. Podróż trwała kilka tygodni.
Czołówka polskiej misji przybyła do Korei 25 lipca i trzy dni później udała się do Kesongu18,
15
Ibidem, s. 78.
Ibidem, s. 80.
17
Ibidem, s. 96.
18
Notatka chargé d’affairs ambasady PRL w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej E. Cerekwickiego
z 30 lipca 1953 roku, w: Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, op. cit., s. 68.
16
25
ARTYKUŁY
gdzie została rozmieszczona czasowo, do momentu zbudowania właściwych pomieszczeń
w Pan Mun Jom.
Pierwsza polska zmiana w KNPN liczyła 301 osób, w tym 42 spoza Ministerstwa Obrony
Narodowej. Jej szefem był gen. bryg. Mieczysław Wągrowski, zastępcą ds. wojskowych –
płk dypl. Jan Śliwiński, zastępcą ds. polityczno-wychowawczych – płk Mieczysław Bobrowski, doradcą szefa misji ds. dyplomatycznych – płk rez. Józef Kowalczyk. W celu sprawnego
funkcjonowania misji polskiej został utworzony sztab, którego pracami kierowali majorowie Longin Łozowicki i Wacław Jagielnicki.
Inauguracyjne posiedzenie Komisji odbyło się 1 sierpnia 1953 r. w Pan Mun Jom. Zgodnie z paragrafem 40 układu rozejmowego Komisja powołała wspomniane wcześniej Grupy
Inspekcyjne. Jednym z ważniejszych ogniw w codziennej pracy Komisji był jej Sekretariat,
którego kierownictwo tworzyli czterej sekretarze, po jednym z każdej misji.
Z czasem Komisja przyjęła dwie podstawowe formy działalności: inspekcyjną (prowadzona wtedy, gdy chodziło o nadzorowanie przez Grupy Inspekcyjne rotacji personelu
i wymiany sprzętu oraz uzbrojenia) i śledcza (prowadzenie inspekcji w miejscach sygnalizowanych naruszeń układu rozejmowego)19. Raporty Grup Inspekcyjnych składane Komisji
powinny być w zasadzie jednomyślne, przy czym – niestety – nie zawsze ich członkowie byli
zgodni w ocenie sytuacji czy przedmiotu kontroli.
Jednocześnie z działalnością inspekcyjną grup stacjonarnych, znajdujących się w portach
wejściowych, funkcjonowały ruchome Grupy Inspekcyjne. Mogły one prowadzić działalność
kontrolno-inspekcyjną na całym obszarze Korei, z wyjątkiem 4-kilometrowej strefy zdemilitaryzowanej, gdzie kontrolę sprawowały grupy obserwacyjne stron konfliktu koreańskiego.
Działalności KNPN i jej Grup Inspekcyjnych od początku towarzyszyły różnego rodzaju problemy, trudności i napięcia. Występowały one zarówno pomiędzy przedstawicielami
czterech państw członkowskich Komisji, jak i między stronami konfliktu. Komisja Nadzorcza miała do czynienia z obstrukcyjną działalnością obu stron. Do najpoważniejszych incydentów, mających charakter zbrojnych prowokacji skierowanych przeciwko Komisji, doszło
na przełomie lipca i sierpnia 1954 r. 31 lipca obiektem zamachu (ostrzelania), zorganizowanego przez „nieznanych sprawców”, była siedziba Grupy Inspekcyjnej Państw Neutralnych
w Pusanie, natomiast 1 sierpnia do jednego z budynków Grupy Inspekcyjnej w Kunsanie
zostały wrzucone trzy granaty ręczne.
Wiosną 1954 r. misje szwajcarska i szwedzka wystąpiły z oświadczeniem, w którym
stwierdzały, że rządy ich państw rozważają celowość dalszego funkcjonowania Komisji
Nadzorczej, zwłaszcza wtedy, gdyby kwestia koreańska nie została rozwiązana na rozpoczynającej się 26 kwietnia tegoż roku w Genewie konferencji ministrów spraw zagranicznych
w sprawie Korei i Indochin. 28 kwietnia rząd polski skierował do rządów Szwajcarii i Szwecji notę, w której stwierdzał, że zadania postawione przed Komisją dadzą się zrealizować,
jednakże wymaga to dłuższej i cierpliwej działalności. Rząd polski uznał za możliwe zredukowanie liczebności personelu Komisji.
Problem dalszego funkcjonowania Komisji powrócił na początku 1955 r. W styczniu
rządy Szwecji i Szwajcarii wystąpiły bowiem do rządów ChRL i Stanów Zjednoczonych
z aide mémoires, w których opowiadały się za likwidacją Komisji lub za ograniczeniem jej
19
W. Kozaczuk, op. cit., s. 32.
26
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
działalności przez redukcję personelu. W zaistniałej sytuacji przedstawiciele Polski i Czechosłowacji przedłożyli propozycję kompromisową – czasowe odwołanie Grup Inspekcyjnych z czterech portów wejściowych i zastąpienie ich w pozostałych sześciu portach wejściowych podgrupami o zmniejszonej liczebności. Istotną przesłanką przy składaniu takiej
propozycji było wycofanie z Korei znacznych sił zarówno przez Chińską Republikę Ludową
(ok. 488 tys.), jak i Stany Zjednoczone (ok. 288 tys.). Na mocy osiągniętego w tej sprawie
porozumienia z 6 września 1955 r. zaprzestały czasowo działalności cztery Grupy Inspekcyjne: na północy w miejscowościach Chongjin i Hungnam oraz na południu w Kangnung
i Taegu. W pozostałych portach wejściowych kontrolowanych przez Komisję skład Grup
Inspekcyjnych zmniejszono o połowę.
Grupy Inspekcyjne funkcjonowały na terenie obu części Korei do 1956 r. 31 maja tegoż roku starszy członek misji amerykańskiej w Wojskowej Komisji Rozejmowej, gen. mjr
R. G. Gard, w imieniu Dowództwa Narodów Zjednoczonych i Wojskowej Komisji Rozejmowej, wystosował do KNPN pismo, w którym czytamy m.in.: Głównodowodzący Dowództwa
Narodów Zjednoczonych polecił mi poinformować Was, że z powodu obstrukcji i pogwałceń
warunków rozejmu ze strony Koreańskiej Armii Ludowej i Chińskich Ochotników Ludowych
oraz obstrukcyjnej postawy czechosłowackich i polskich członków KNPN i PIPN-ów (Podgrup
Inspekcyjnych Państw Neutralnych – J.Z.), Dowództwo Narodów Zjednoczonych zawiadamia niniejszym KNPN i podległe jej grupy w Inczonie, Pusanie i Kunsanie, że Dowództwo
Narodów Zjednoczonych zawiesi tymczasowo wykonanie ze swej strony tych warunków Układu Rozejmowego, które określają działanie KNPN i PIPN na obszarze pod kontrolą Dowództwa Narodów Zjednoczonych, dopóki strona komunistyczna będzie w dalszym ciągu nie dotrzymywała zobowiązań. Zawiadamia się, że zawieszenie to zostanie wprowadzone w życie
w przeciągu około tygodnia i Dowództwo Narodów Zjednoczonych oczekuje, że wycofanie
grup z tego obszaru nastąpi w tym czasie20.
Komisja Nadzorcza na 256 i 257 posiedzeniu plenarnym 4–5 czerwca 1956 r. (...) jednomyślnie postanowiła zalecić Wojskowej Komisji Rozejmowej, by wyraziła zgodę na tymczasowe wycofanie Podgrup Inspekcyjnych (...) znajdujących się na terytorium pod kontrolą
wojskową obu stron21.
W czerwcu 1956 r. nastąpiło zawieszenie, a praktycznie likwidacja działalności Grup
Inspekcyjnych na terytorium Korei. Zamknięty został niezwykle ważny i pracowity okres
funkcjonowania Komisji, w którym olbrzymi wkład wnieśli również członkowie misji polskiej. W dotychczasowej historii udziału przedstawicieli Polski w misji koreańskiej był to
niewątpliwie czas najintensywniejszej i najcięższej służby22.
W latach 1953–1956 doszło też do kilku tragicznych wypadków, w których wyniku
śmierć poniosło trzech polskich „misjonarzy”, a rannych zostało kilku kolejnych. Do największej i najtragiczniejszej w skutkach katastrofy lotniczej doszło 7 listopada 1955 r. –
w pobliżu miejscowości Taeczon w Korei Południowej rozbił się, lecący z Kunsan do
20
Pismo gen. mjr. R. G. Garda, starszego członka misji amerykańskiej w Wojskowej Komisji Rozejmowej z 31 maja
1956 r. do Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych, w: Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak, op. cit.,
s. 119.
21
Pismo Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych z 5 czerwca 1956 r. do Wojskowej Komisji Rozejmowej, w: ibidem,
s. 121.
22
W. Kozaczuk, Działalność Grup Inspekcyjnych, w: 25 lat…, s. 129.
27
ARTYKUŁY
Pan Mun Jom, samolot z oficerami polskimi na pokładzie. W katastrofie śmierć ponieśli:
kpt. Władysław Rudnik, por. Zygfryd Zieliński i mjr Jakub Żygielski oraz amerykański
pilot.
27 stycznia 1956 r. w miejscowości Pusan z powodu awarii silnika na ulice miasta spadł
śmigłowiec Dowództwa Narodów Zjednoczonych przewożący Polaków. Najcięższych obrażeń doznał kpt. Fidyk23.
Już kilka tygodni po rozpoczęciu misji w Korei miał miejsce przykry dla strony polskiej
incydent. 9 września 1953 r. członek Grupy Inspekcyjnej kpt. Jan Hajdukiewicz zwrócił się
o azyl do żołnierzy amerykańskich z personelu Dowództwa Narodów Zjednoczonych. Następnego dnia szef misji polskiej gen. bryg. Mieczysław Wągrowski wystosował protest do
głównodowodzącego wojsk Narodów Zjednoczonych, gen. Marka Clarka, w którym oskarżał żołnierzy amerykańskich o porwanie kpt. Hajdukiewicza na lotnisku w miejscowości
Kannyn24. Kilka dni później, 15 września, starszy delegat Stanów Zjednoczonych w Wojskowej Komisji Rozejmowej, gen. mjr B. M. Bryan, na polecenie gen. Clarka, udzielił gen.
Wągrowskiemu odpowiedzi, w której napisał m.in.: (...) zarzut postawiony przez Polskiego
Delegata do Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych, jakoby polski tłumacz Jan Hajdukiewicz został porwany przez personel Dowództwa Narodów Zjednoczonych w Kannynie w dniu
9 września 1953 r. jest kompletnie fałszywy. Jasno wynika z oświadczeń złożonych przez Jana
Hajdukiewicza w obecności świadków w czasie gdy poprosił o azyl oraz na publicznej konferencji prasowej, że on poprosił o azyl Siły Zbrojne Narodów Zjednoczonych dobrowolnie
i że planował to przedsięwzięcie jeszcze przed opuszczeniem Polski. (...) Jan Hajdukiewicz nie
zostanie zwrócony i sprawa uważana jest jako zakończona25.
Od początku istnienia Komisji Nadzorczej personel polski był delegowany do niej na
6 miesięcy. Doświadczenie zdobyte przez Polaków w ciągu pierwszych dwóch lat jej funkcjonowania wskazywało, że czas trwania poszczególnych zmian można było wydłużyć. Początkowo rozważano okres 12-miesięczny, lecz po konsultacjach z szefami polskiej misji
w 1955 r. uznano, że ze względu na zdrowie i morale pracowników personel polski Komisji
Nadzorczej może pracować najwyżej 9 miesięcy.
W tym samym czasie zaczęto również redukować liczebność polskiej misji. Zmniejszeniu uległy także misje pozostałych państw członkowskich Komisji. O ile pierwsza zmiana
misji polskiej liczyła 301 członków, druga – 300, to już trzecia na przełomie lat 1955/1956
miała 88 członków, dwie kolejne po 35, w następnych zaś 3–4 latach – po kilkunastu, a od
1961 r. już zaledwie 10 członków26. Zmniejszanie liczebności było wynikiem sukcesywnego
ograniczania zakresu funkcji i zadań Komisji. Łącznie od 1953 do 1989 r. w Korei pokojową
służbę pełniło ponad 1000 polskich oficerów oraz pracowników.
23
Załącznik nr 3 do sprawozdania misji polskiej do KNPN za okres od 16 grudnia do 15 lutego 1956. Pismo kontradmirała floty USA W. E. Moore’a, starszego członka misji amerykańskiej w Wojskowej Komisji Rozejmowej do Przewodniczącego Tygodnia KNPN w Korei z 27 stycznia 1956 r., w: Ch. Birchmeier, M. Burdelski, E. Jendraszczak,
op. cit., s. 127; J. Konty, Relacja płk..., uczestnika polskiej misji do KNPN w Korei w latach 1955–1956, w: ibidem,
s. 154.
24
Protest przedstawiciela polskiego w KNPN skierowany do Dowództwa Wojsk Narodów Zjednoczonych w sprawie
rzekomego uprowadzenia polskiego tłumacza, w: ibidem, s. 70.
25
Pismo Starszego Delegata USA w Wojskowej Komisji Rozejmowej i członka Dowództwa Narodów Zjednoczonych,
gen. B. M. Bryana do Polskiego Delegata do Komisji Nadzorczej Państw Niepodległych, gen. bryg. M. Wągrowskiego
z 15 września 1953 r., w: ibidem, s. 71.
26
Obsada personalna misji polskiej do KNPN w Korei, w: ibidem, załącznik 10, s. 12.
28
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Do 1990 r. Polska nie utrzymywała oficjalnych stosunków dyplomatycznych z Koreą
Południową. W tej sytuacji Komisja Nadzorcza stanowiła jeden z nieoficjalnych kontaktów
z instytucjami, organizacjami i społeczeństwem tego państwa.
Wydarzenia polityczne i wynikające z nich zmiany na arenie międzynarodowej zapoczątkowane w 1989 r. stanowiły przełom w funkcjonowaniu KNPN w Korei. Do bardzo
poważnego kryzysu w jej pracach doszło już w 1992 r., kiedy to Starszym Członkiem Dowództwa ONZ w Wojskowej Komisji Rozejmowej został gen. mjr Hwang Won Tak, reprezentant sił zbrojnych Republiki Korei (Korei Południowej). Władze północnokoreańskie
uznały ten krok za naruszenie układu rozejmowego, uważały bowiem Republikę Korei za
stronę w konflikcie.
1 stycznia 1993 r. w wyniku podziału Czechosłowacji, członka Komisji Nadzorczej, powstały dwa nowe państwa, Czechy i Słowacja. Czechy, jako sukcesor Czechosłowacji, nie
zdecydowały się na kontynuowanie działalności i wycofały się z prac Komisji.
W lutym 1995 r., pod wpływem nacisków strony północnokoreańskiej, personel polskiej
misji do Komisji Nadzorczej był zmuszony wycofać się z północnej strony Wspólnej Strefy
Bezpieczeństwa w Pan Mun Jom i powrócił do kraju. W ostatnim okresie działalności Polacy traktowani byli przez władze północnokoreańskie wręcz wrogo, posuwano się do wielu
nieprzyjaznych aktów, np. odcinanie prądu i wody oraz utrudnianie dostaw żywności. Władze tego państwa uznały, że Polska w wyniku zmian politycznych po 1989 r. utraciła status
neutralności.
Z punktu widzenia prawa międzynarodowego stan wojny pomiędzy dwoma państwami koreańskimi nie został zakończony. Ten region świata nadal pozostaje źródłem potencjalnego konfliktu zbrojnego o nieobliczalnych wręcz skutkach. Dalsze funkcjonowanie
Komisji Nadzorczej jest jak najbardziej uzasadnione, ma ona do odegrania poważną rolę
w doprowadzeniu do ostatecznego podpisania układu pokojowego i stabilizacji w tym zapalnym regionie. Obecność przedstawicieli Polski w Komisji wydaje się zatem nie budzić
wątpliwości. Jest to jeden z wielu elementów wkładu naszego państwa i przedstawicieli Wojska Polskiego w umacnianie pokoju na świecie.
Działalność przedstawicieli Wojska Polskiego w międzynarodowych
komisjach nadzoru i kontroli w Indochinach w latach 1954–1973
i w Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru w Wietnamie Południowym
w latach 1973–1975
Zwycięstwo koalicji antyhitlerowskiej w II wojnie światowej zapoczątkowało ruchy antykolonialne i narodowe. Niespotykane wcześniej ożywienie ruchu niepodległościowego
zapoczątkowało proces rozpadu systemu kolonialnego w świecie. Po zakończeniu wojny
na Dalekim Wschodzie i upadku Japonii francuskie panowanie kolonialne w Indochinach
w rzeczywistości już nie istniało. Marionetkowy rząd Cesarstwa Wietnamu, utworzony pod
auspicjami Japonii w marcu 1945 r., nie kontrolował już niczego, nie miał wpływu na dalszy
rozwój sytuacji. W sierpniu 1945 r. obradujący w Tan Trao Kongres, wyłoniony przez Viet Minh
z Komitetu Wyzwolenia Narodowego Wietnamu, przyjął program, którego zasadniczym elementem było utworzenie niepodległej i suwerennej Demokratycznej Republiki Wietnamu.
29
ARTYKUŁY
Kilka dni później Tymczasowy Rząd Rewolucyjny przejął władzę w największych miastach
Wietnamu, cesarz Bao Dai został zmuszony do abdykacji. 2 września 1945 r. w Hanoi rewolucyjny przywódca Ho Chi Minh ogłosił deklarację niepodległości Wietnamu.
W tym czasie do Sajgonu przybywały wojska brytyjskie, które miały przyjąć kapitulację z rąk japońskich. Sytuacja w stolicy francuskiej Kochinchiny nie była tak klarowna, jak
w miastach północnego Wietnamu. Nowy francuski komisarz Kochinchiny nie uznał powstania DRW i stosunkowo szybko, z pomocą wojska, doprowadził do restytucji francuskiej
władzy w Sajgonie. Na początku 1946 r. Francuzi kontrolowali wszystkie najważniejsze miasta i punkty na południu Wietnamu, natomiast na wsi zdecydowanie największą rolę odgrywała partyzantka związana z DRW. Dla Wietnamczyków tylko całkowite zjednoczenie kraju
oznaczało definitywne odrzucenie znienawidzonego systemu kolonialnego. W tej sytuacji
konflikt wietnamsko-francuski wydawał się nieunikniony.
Za początek wojny można uznać z pozoru drobny konflikt, do którego doszło 23 listopada 1946 r. wokół kontroli celnej w Hajfongu, zakończony ostrzelaniem miasta przez okręty
francuskiej marynarki wojennej. Miesiąc później wybuchły walki w Hanoi, gdzie stacjonował garnizon francuski. W następnych trzech miesiącach Francuzi opanowali już niemal
wszystkie najważniejsze miasta i punkty północnego Wietnamu, ale nie rozbili dobrze już
zorganizowanej partyzantki DRW.
W maju 1948 r. Francuzi doprowadzili do utworzenia tzw. centralnego rządu, a w grudniu 1949 r. utworzyli Państwo Wietnamskie, stowarzyszone z Francją. Przełomowym momentem wojny wietnamsko-francuskiej była bitwa pod Dien Bien Phu, toczona od 13 marca do 7 maja 1954 r., w której francuskie siły ekspedycyjne poniosły druzgocącą klęskę.
W tym momencie wiadomo już było, że karty wojny nie da się odwrócić. 4 czerwca 1954 r.
Francja uznała suwerenność Państwa Wietnamskiego. Wcześniej, w czerwcu 1953 r. uznała
suwerenność Kambodży, a w październiku Laosu.
21 lipca 1954 r. zakończyła obrady konferencja genewska. Druga jej faza była poświęcona uregulowaniu sytuacji w Indochinach. W tej części obrad uczestniczyli przedstawiciele
ZSRR, ChRL, Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Kambodży, Laosu, DRW
i tzw. Państwa Wietnamskiego. Konferencja zakończyła się podpisaniem układów o zawieszeniu broni w Indochinach oraz przyjęciem „Deklaracji końcowej”. Najważniejsze postanowienia układów genewskich traktowały o zaprzestaniu działań wojennych, bezwarunkowym uznaniu przez Francję niepodległości Wietnamu, Laosu i Kambodży, ustanowieniu
tymczasowej wojskowej linii demarkacyjnej wzdłuż 17 równoleżnika oddzielającej DRW
od Państwa Wietnamskiego. Zgodnie z decyzjami podjętymi w Genewie obowiązywać miał
zakaz wprowadzania do Wietnamu obcych wojsk i obcego personelu wojskowego, a także wwozu wszelkiego rodzaju broni i amunicji. Na mocy klauzul przyjętych w Genewie
w strefach przegrupowań stron konfliktu nie mogły być zakładane bazy wojskowe obcego państwa. W celu ustanowienia rozejmu, likwidacji skutków wojny oraz kontroli wykonania przyjętych postanowień uczestnicy konferencji genewskiej powołali do życia stałe
organy: mieszane komisje wojskowe, składające się z przedstawicieli stron konfliktu, oraz
międzynarodowe komisje nadzoru i kontroli. Dla każdego z trzech krajów indochińskich,
30
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
tj. Wietnamu, Laosu i Kambodży, zostały powołane odrębne komisje, ale w każdym z nich
miały one ze sobą ściśle współdziałać27.
Jednym z oficjalnych dokumentów konferencji genewskiej była również depesza, podpisana przez jej współprzewodniczących, ministrów spraw zagranicznych ZSRR i Wielkiej
Brytanii, skierowana do rządów Indii, Kanady i Polski z propozycją wyznaczenia swych
przedstawicieli do powoływanych komisji.
Międzynarodowa Komisja Nadzoru i Kontroli, składająca się z przedstawicieli Indii,
Kanady i Polski, rozpoczęła działalność na początku sierpnia 1954 r. Od 11 sierpnia jej siedziba mieściła się w Hanoi, później – w połowie 1959 r. – została przeniesiona do Sajgonu.
W pierwszych latach działalności MKNiK delegacja polska liczyła około 160 osób, z czego
⅔ stanowił personel wojskowy.
Do najważniejszych zadań Komisji, określonych przede wszystkim artykułami 36 i 37
układu o przerwaniu działań wojennych w Wietnamie, należy zaliczyć:
– kontrolowanie realizacji planu przegrupowania oddziałów wojskowych;
– czuwanie nad bezpieczeństwem wojsk w czasie ich ewakuacji i przegrupowania;
– nadzorowanie akcji zwalniania jeńców wojennych oraz internowanych osób cywilnych;
– nadzorowanie tymczasowej wojskowej linii demarkacyjnej;
– nadzorowanie strefy zdemilitaryzowanej;
– nadzorowanie portów, lotnisk oraz wszystkich granic Wietnamu w związku z wykonywaniem postanowień dotyczących wyprowadzenia wojsk, personelu wojskowego, materiału
wojennego i broni;
– przeprowadzanie dochodzeń na podstawie materiałów dowodowych w terenie (z własnej
inicjatywy lub na żądanie Wojskowej Komisji Mieszanej).
Dodatkowym zadaniem Komisji miało być czuwanie nad wyborami powszechnymi
w Wietnamie, których przeprowadzenie było planowane na lipiec 1956 r. W celu sprawnego
wykonywania zadań mandatowych, nałożonych na MKKiN przez uczestników konferencji
genewskiej, Komisja powołała do życia następujące komórki organizacyjne: Komitet Polityczny, Komitet Wojskowy, Komitet Administracyjny i Sekretariat Generalny.
Do najważniejszych organów na co dzień realizujących zadania nadzoru i kontroli
w obu częściach Wietnamu należały stałe i ruchome Grupy Inspekcyjne MKNiK. Stałe Grupy Inspekcyjne były rozmieszczone w strategicznych punktach na północy i na południu
Wietnamu. Składały się zwykle z 1–2 oficerów z każdej delegacji. W terenie Komisja dysponowała 14 stałymi i 18 ruchomymi Grupami Inspekcyjnymi28.
Do zadań stałych Grup Inspekcyjnych należało przede wszystkim dokonywanie inspekcji wszelkiego transportu lądowego, powietrznego i morskiego przybywającego na ich
teren, ustalanie pochodzenia przewożonego personelu i ładunków wojskowych, a przede
wszystkim kontrolowanie wszelkich transportów docierających spoza Wietnamu. Innym
niezwykle ważnym zadaniem Grup Inspekcyjnych była obecność przy niszczeniu przez
strony uszkodzonych lub zniszczonych materiałów wojennych, tj. broni, amunicji, sprzętu
i wyposażenia wojskowego, aby można je było zastąpić nowymi.
27
W. Kozaczuk, Misje..., s. 65.
M. Sienkiewicz, Działalność żołnierzy ludowego Wojska Polskiego w Międzynarodowych Komisjach Nadzoru
i Kontroli w Indochinach w latach 1954–1973 i w Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru w Wietnamie Południowym w latach 1973–1975, w: 25 lat…, s. 135.
28
31
ARTYKUŁY
Przedstawiciele Polski uczestniczyli w pracach MKNiK przez cały okres jej istnienia,
tj. od 1954 do 1973 r. Za całokształt przedsięwzięć związanych ze szkoleniem, wyposażeniem,
zabezpieczeniem finansowym rodzin żołnierzy skierowanych do pełnienia służby w organach
MKNiK odpowiadało Ministerstwo Obrony Narodowej, natomiast przygotowanie i szkolenie
pracowników cywilnych powierzono Ministerstwu Spraw Zagranicznych.
Proces przygotowywania i szkolenia polskich przedstawicieli do pracy w komisjach międzynarodowych nie należał do łatwych, miał różne etapy i w kolejnych latach ulegał zmianom i doskonaleniu, w miarę nabywania nowych doświadczeń. Najważniejszym zadaniem
w okresie początkowym było stworzenie odpowiedniej bazy szkoleniowej i wypracowanie
odpowiednich metod i sposobów przygotowania żołnierzy do wykonywania zadań. Znaczącej pomocy udzieliło wojsku Ministerstwo Spraw Zagranicznych, którego pracownicy zostali zaangażowani w proces przygotowania i szkolenia, a wielu najbardziej doświadczonych
polskich dyplomatów pełniło funkcje przewodniczących delegacji polskich. Ich starszymi
doradcami do spraw wojskowych byli doświadczeni generałowie i starsi oficerowie29.
Najintensywniejszym okresem działalności MKNiK w Wietnamie był pierwszy rok jej
istnienia, ponieważ do 18 maja 1955 r. miało się zakończyć przegrupowanie wojsk Wietnamskiej Armii Ludowej na północ, a wojsk francuskich na południe. Po jego zakończeniu
miały się rozpocząć przygotowania do planowanych na lipiec 1956 r. wyborów powszechnych.
Jednym z ważniejszych zadań MKNiK było rozwiązanie problemu wymiany jeńców oraz
zorganizowanie i nadzór nad wymianą przemieszczającej się ludności cywilnej. Żołnierze
polscy nieśli wszelką możliwą pomoc: organizowanie środków transportu, pomoc żywnościową i opiekę medyczną.
Jednym z najważniejszych zadań stojących przed członkami MKNiK miała być kontrola planowanych na lipiec 1956 r. wyborów powszechnych. Ngo Dinh Diem po objęciu
funkcji szefa rządu natychmiast przystąpił do tworzenia podstaw odrębnego państwa. Po
20 marca 1955 r., kiedy minął termin przegrupowania wojsk, Francuzi zaczęli się powoli
wycofywać z dalszego wykonywania postanowień układów genewskich. W tej sytuacji przeprowadzenie wyborów stawało się odtąd wyłącznie zadaniem rządu Ngo Dinh Diema, ten
jednakże konsekwentnie odrzucał wszelkie propozycje i ponaglenia płynące ze strony DRW.
23 października zorganizował referendum, budzące poważne zastrzeżenia i kontrowersje,
w którego wyniku przestało istnieć dotychczasowe tzw. Państwo Wietnamu z marionetkowym cesarzem Bao Daiem, a została utworzona Republika Wietnamu, z Diemem jako
prezydentem.
28 kwietnia 1956 r. z Wietnamu zostały wycofane ostatnie oddziały francuskie i zlikwidowane dowództwo Korpusu Ekspedycyjnego Unii Francuskiej w Indochinach. Oznaczało
to jednocześnie koniec francuskiej dominacji w Wietnamie, ale też rząd francuski przestał
się uważać za jednego z gwarantów postanowień genewskich. Rząd Diema, którego nie krępowały teraz żadne zobowiązania, wzmógł represje wobec społeczeństwa, łamiąc postanowienia genewskie.
Rok 1956 był dla członków Komisji niezwykle trudny. Komisja wielokrotnie zwracała w raportach uwagę na incydenty mnożące się w strefie zdemilitaryzowanej, stanowiące
29
Ibidem, s. 155.
32
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
ciężkie naruszenie ustaleń genewskich, zagrażające bezpośrednio utrzymaniu pokoju.
W praktyce przestała funkcjonować Mieszana Komisja Wojskowa. Wystąpienia i protesty
ludności południowowietnamskiej przeciwko postępowaniu tamtejszych władz były, często
na oczach członków MKNiK, brutalnie tłumione. Odpowiedzią władz Diema na ujawniane
przez Komisje przypadki łamania postanowień układów genewskich było wprowadzenie
zakazu wyjazdu Grup Inspekcyjnych w teren w celu sprawdzenia i zweryfikowania różnych
sygnałów i doniesień.
Przełom lat 1959/1960 przyniósł dalsze, dosyć gwałtowne, pogorszenie sytuacji politycznej w Wietnamie. W maju 1959 r. Partia Pracujących Wietnamu przyjęła uchwały w sprawie zaktywizowania walki na południu, co było jednoznacznym sygnałem i wezwaniem dla
partyzantki komunistycznej działającej na południe od 17 równoleżnika. 20 grudnia 1960 r.
ukonstytuował się Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego (NFWWP),
a 15 maja 1961 r. została utworzona Armia Wyzwoleńcza, która w krótkim czasie opanowała niemal połowę Wietnamu Południowego.
Na początku lat sześćdziesiątych coraz aktywniej do Wietnamu Południowego zaczęli
wkraczać Amerykanie, organizując różnego rodzaju misje wojskowe. Tego typu działań nie
prowadziła jednak tylko strona południowa. Raporty delegacji Kanady i Indii ujawniały
wielokrotnie fakty łamania postanowień genewskich przez DRW oraz wzrostu aktywności
partyzantki komunistycznej na terytorium Wietnamu Południowego.
W latach 1962–1964 w Wietnamie Południowym doszło do nasilenia walk wewnętrznych, praktycznie przekształcających się już w wojnę domową. W tej sytuacji wykonywanie
zadań mandatowych przez inspektorów MKNiK stało się zupełnie niemożliwe. Zlikwidowane zostały ruchome Grupy Inspekcyjne, natomiast personel stałych Grup Inspekcyjnych
i sztabu MKNiK został zredukowany do minimum.
Jesienią 1963 r. przeciwko reżimowi Diema występowała już nie tylko zdecydowana
większość społeczeństwa południowowietnamskiego, ale także część armii. Dokonany 1 listopada 1963 r. zamach stanu, przy aprobacie, a w zasadzie wręcz zachęcie amerykańskiej,
doprowadził do obalenia Diema, który tego samego dnia wraz z bratem został zamordowany, i przejęcia władzy przez grupę generałów30.
Każda ze stron konfliktu organizowała coraz więcej militarnych akcji prowokacyjnych,
które stale groziły wybuchem regularnej wojny. Kryzys nadszedł w sierpniu 1964 r. po
ostrzelaniu przez północnowietnamskie łodzie patrolowe na międzynarodowych wodach
Zatoki Tonkińskiej okrętu amerykańskiej marynarki wojennej. Amerykanie niezwłocznie
wykonali akcję odwetową w postaci ataku lotniczego.
7 sierpnia 1964 r. Kongres Stanów Zjednoczonych, na wniosek prezydenta Lyndona
Johnsona, przyjął „Rezolucję w sprawie Azji Południowo-Wschodniej”, która zezwalała na
podjęcie przez Stany Zjednoczone wszelkich działań w celu obrony swych sił wojskowych
na terenie Azji Południowo-Wschodniej31.
7 lutego 1965 r. wietnamskie oddziały komunistyczne zaatakowały Amerykanów
w Pleiku w górach Płaskowyżu Centralnego, a kilka dni później w miejscowości Qui Nhon.
W odwecie lotnictwo amerykańskie zbombardowało strategiczne cele, głównie wojskowe,
30
31
American Military History..., s. 300.
Ibidem, s. 302.
33
ARTYKUŁY
na terytorium DRW32. Rozpoczęła się amerykańska wojna powietrzna przeciwko DRW,
której władze wojskowe zwróciły się do Komisji z żądaniem natychmiastowego wycofania wszystkich stacjonarnych Grup Inspektorów ze swego terytorium. Strona północnowietnamska uzasadniała to brakiem możliwości zapewnienia bezpieczeństwa inspektorom
MKNiK. W zaistniałej sytuacji, w nocy z 20 na 21 lutego 1965 r. stałe Grupy Inspekcyjne
zostały wycofane z DRW, a wkrótce liczebność poszczególnych delegacji została znacznie
zredukowana. Działalność wszystkich Grup Inspekcyjnych na północ od 17 równoleżnika
została w zasadzie wstrzymana. Eskalacja wojny sprawiła, że MKNiK w Wietnamie praktycznie przestała funkcjonować.
W grudniu 1965 r., w związku z uznaniem przez Indie DRW, rząd w Sajgonie zwrócił się
do delegacji tego państwa o opuszczenie Sajgonu. Hindusi byli zmuszeni przenieść swoją
siedzibę do Hanoi. Wraz z nimi został przeniesiony cały sztab Komisji. W stolicy Wietnamu Południowego pozostała 36-osobowa delegacja kanadyjska i delegacja polska złożona
z 16 cywilów i 5 oficerów33. W nieco przyjaźniejszych, ale również frontowych warunkach
przebywał kilkunastoosobowy zespół polski w Hanoi, które stało się celem ciężkich bombardowań amerykańskich.
W okresie intensywnych działań wojennych misja polska w latach 1965–1970 została
zmniejszona najpierw do kilkunastu, następnie do zaledwie 5 inspektorów.
Rozwój sytuacji militarno-politycznej w Wietnamie doprowadził w 1972 r. do podjęcia
różnych inicjatyw zmierzających do zakończenia wojny. W wyniku wcześniejszych konsultacji i negocjacji w Paryżu doszło do bezpośrednich rozmów z udziałem przedstawicieli
stron wietnamskich i innych zainteresowanych państw. Wynikiem konferencji paryskiej
z udziałem delegacji DRW, Tymczasowego Rewolucyjnego Rządu Republiki Wietnamu
Południowego, Stanów Zjednoczonych i Republiki Wietnamu (Wietnamu Południowego)
było podpisane 27 stycznia 1973 r. porozumienie w sprawie zakończenia wojny i przywrócenia pokoju w Wietnamie. Na jego mocy walki miały być przerwane, wojska amerykańskie
w całości wycofane, a w Wietnamie Południowym przeprowadzone konsultacje w kwestii
powołania Rady Pojednania i Zgody. Porozumienie wchodziło w życie 27 stycznia 1973 r.
o godz. 24.00.
Na mocy porozumień paryskich została utworzona czterostronna Mieszana Komisja
Wojskowa, której zadaniem było doprowadzenie do przerwania ognia w całym Wietnamie,
demontaż amerykańskich baz wojskowych w Wietnamie Południowym, repatriacja jeńców
wojennych i osób internowanych.
Utworzona została również dwustronna Komisja Mieszana, z zadaniem zapewnienia
współdziałania rządu Republiki Wietnamu i TRRRWP w wypełnianiu postanowień dotyczących zaprzestania działań wojennych, repatriacji osób cywilnych i zakazu wprowadzania
do Wietnamu Południowego oddziałów wojskowych34.
Odrębny protokół konferencji paryskiej powołał do życia Międzynarodową Komisję Kontroli i Nadzoru. Jednocześnie przestawała istnieć działająca dotychczas MKNiK. Działalność
nowej komisji obejmowała jedynie terytorium Wietnamu Południowego.
32
33
34
Ibidem.
M. Sienkiewicz, op. cit., s. 141.
W. Kozaczuk, Misje..., s. 106.
34
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
W skład MKKiN w Wietnamie Południowym weszli przedstawiciele czterech państw:
Indonezji, Kanady, Polski i Węgier, przy czym 31 lipca 1973 r. rząd Kanady wycofał swoją
delegację, a jej miejsce zajęli przedstawiciele Iranu.
Najważniejszymi zadaniami MKKiN była kontrola i nadzór nad wykonywaniem przez
strony konfliktu ustaleń porozumień paryskich, w szczególności zaprzestania ognia na całym obszarze Wietnamu Południowego, wycofania z jego terytorium wojsk amerykańskich
i sprzymierzonych ze Stanami Zjednoczonymi i Republiką Wietnamu sił południowokoreańskich, australijskich, nowozelandzkich i tajlandzkich, demontażu amerykańskich baz
wojskowych, wymiany jeńców i osób internowanych35.
Kolejna grupa zadań MKKiN dotyczyła już jedynie obu wietnamskich stron konfliktu, tj. TRRRWP i rządu Republiki Wietnamu. Komisja miała przede wszystkim prowadzić
nadzór nad faktycznym przerwaniem ognia na całym obszarze Wietnamu Południowego
i pomiędzy wszystkimi stronami po zakończeniu działalności czterostronnej Mieszanej
Komisji Wojskowej, nadzorować przestrzeganie przez obie strony południowowietnamskie
zakazu wprowadzania obcych wojsk i doradców wojskowych, uzbrojenia, amunicji, sprzętu
i wyposażenia wojskowego, kontrolować zasadność wymiany przez obie strony zniszczonego
lub uszkodzonego uzbrojenia, amunicji i sprzętu wojskowego na zasadzie sztuka za sztukę,
o tych samych parametrach. Komisja miała również nadzorować realizację postanowienia
o przekazaniu wietnamskiego personelu cywilnego przetrzymywanego przez reżim sajgoński, czuwać nad przygotowaniami i przebiegiem wolnych, demokratycznych i powszechnych
wyborów w Wietnamie Południowym, a także nadzorować redukcję stanów osobowych
wojsk obu stron południowowietnamskich i demobilizację redukowanych oddziałów.
MKKiN w Wietnamie Południowym ukonstytuowała się 28 stycznia 1973 r. w Sajgonie,
tutaj też stacjonowała jej Kwatera Główna, a dwa dni później rozpoczęła regularną działalność mandatową36. Do realizacji zadań w ramach Komisji powołano komitety: Polityczny, Administracyjno-Finansowy, Wojskowy i Prawny, oraz Sekretariat Generalny. Ponadto
utworzono 7 regionalnych grup inspekcyjnych i 26 grup lokalnych, 12 grup w tzw. punktach wejściowych, czyli na lotniskach, w portach i granicznych punktach przejściowych,
7 ruchomych grup dyspozycyjnych do kontroli legalnego wkraczania na teren Wietnamu
Południowego w celu wymiany uzbrojenia i wyposażenia wojskowego, a także 7 grup do
kontroli wymiany jeńców, osób cywilnych i więźniów politycznych.
W 1973 r. MKKiN miała placówki w 47 miejscowościach rozrzuconych po całym terytorium Wietnamu Południowego. Stan liczebny każdej z 4 narodowych delegacji wynosił 290
osób, a w ich składzie znajdowali się wojskowi i osoby cywilne.
Pierwsza zmiana delegacji polskiej do MKKiN liczyła 290 osób, z czego 183 to wojskowi. W tej grupie znalazło się również 5 oficerów pełniących do końca służbę w poprzedniej
MKNiK w Wietnamie. Na czele delegacji polskiej stał ambasador Bogdan Wasilewski, natomiast dowództwo nad wojskowymi powierzono gen. bryg. Marianowi Rybie.
Drugą zmianą delegacji polskiej (200 osób) kierował ambasador Eugeniusz Kułaga, natomiast grupą wojskową dowodził gen. bryg. Rudolf Dzipanow. Na czele zaś trzeciej (190
osób, z tego około 130 wojskowych) i trwającej zaledwie miesiąc czwartej zmiany polskiej
35
36
American Military History..., s. 304
W. Kozaczuk, Misje..., s. 109; Cz. Dęga, W pokojowej misji, Warszawa 1977, s. 15.
35
ARTYKUŁY
delegacji (55 osób) stał ambasador Ryszard Fijałkowski. Jego zastępcą do spraw wojskowych
w trzeciej zmianie był gen. bryg. Czesław Dęga, natomiast w czwartej zmianie wojskowymi
dowodził gen. bryg. Tadeusz Bełczewski.
Proces przygotowania personelu do pełnienia służby w MKKiN w Wietnamie Południowym był bardzo zbliżony do tego, w jaki sposób szkolono i przygotowywano członków polskiej delegacji do prac w komisji koreańskiej i komisji działających wcześniej w Indochinach.
Dzięki intensywnej pracy wszystkich delegacji do MKKiN, w szczególności inspektorów
wojskowych działających w niezwykle trudnych warunkach terenowych, udało się całkowicie lub częściowo zrealizować najważniejsze postanowienia konferencji paryskiej.
Pierwsze miesiące działalności MKKiN w Wietnamie Południowym obfitowały w wiele
niebezpiecznych dla jej członków wydarzeń i sytuacji. Grupy terenowe musiały wykonywać
zadania w rejonach jeszcze nie rozminowanych, nie rzadko też inspektorzy dostawali się
w strefę wymiany ognia pomiędzy wietnamskimi stronami konfliktu.
MKKiN nie mogła przystąpić do wykonania jednego z ważniejszych zadań, tj. kontroli
likwidacji amerykańskich baz wojskowych rozmieszczonych na terytorium Wietnamu Południowego, ponieważ wbrew ustaleniom konferencji paryskiej Amerykanie przekazali je,
wraz ze sprzętem, siłom zbrojnym Wietnamu Południowego.
Mimo podpisania porozumienia paryskiego w styczniu 1973 r., żadna ze stron – jak pokazała najbliższa przyszłość – nie miała zamiaru przestrzegać jego postanowień. Sajgon stale wzmacniał siły zbrojne, korzystając z nielegalnej pomocy amerykańskiej, nie inaczej postępowała DRW, stale przerzucając broń, amunicję i wyposażenie dla oddziałów TRRRWP.
Wzmocniony amerykańską pomocą rząd sajgoński dążył do wyeliminowania oddziałów
TRRRWP i wpływów komunistycznych w wielu regionach Wietnamu Południowego. Rosło
zagrożenie dla członków MKKiN. W tej sytuacji delegacje polska i węgierska zdecydowały
się na wycofanie personelu z dziesięciu grup terenowych pracujących w najbardziej zagrożonych i niebezpiecznych rejonach.
Stosunku władz sajgońskich do członków MKKiN nie można uznać za przyjazny, przeciwnie, wielokrotnie, szczególnie przedstawiciele Polski i Węgier, jako pochodzący z obcego ideologicznie obozu, wspierającego ruchy narodowowyzwoleńcze w Wietnamie, Laosie
i Kambodży, spotykali się z przejawami agresji37.
W marcu 1974 r. TRRRWP wystąpił z 6-punktowym planem osiągnięcia pokoju i zgody
narodowej38, lecz władze sajgońskie odniosły się do tych propozycji negatywnie.
Jesienią 1974 r. coraz wyraźniejszej zmianie, na korzyść TRRRWP, zaczynał ulegać stosunek sił w Wietnamie Południowym. Amerykanie znacznie ograniczyli wsparcie finansowe dla władz sajgońskich. W Hanoi uznano, że sytuacja dojrzała do ostatecznego rozstrzygnięcia. 10 marca 1975 r. ruszyła ofensywa tzw. sił ludowych. W obliczu eskalacji działań
wojennych MKKiN nie miała możliwości dalszego wykonywania zadań, ponieważ żadna ze
stron nie była w stanie zapewnić inspektorom minimum bezpieczeństwa.
Ponad półtoramiesięczne walki doprowadziły do zwycięstwa sił komunistycznych,
które 30 kwietnia opanowały Sajgon, a kilka dni później całe terytorium Wietnamu Południowego. Całkowita klęska militarna jednej ze stron konfliktu wietnamskiego oznaczała
37
38
Cz. Dęga, op. cit., s. 125–126.
W. Kozaczuk, Misje..., s. 114–115.
36
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
jednocześnie zakończenie działalności MKKiN, ustała bowiem przyczyna, dla której została
powołana. W kwietniu 1975 r. Sajgon opuściły delegacje Indonezji i Iranu, a w maju – Polski
i Węgier. Ostatnia zmiana polskiej delegacji liczyła 55 osób.
Druga z komisji powołanych przez uczestników konferencji genewskiej w lipcu 1954 r.
to Międzynarodowa Komisja Nadzoru i Kontroli w Laosie.
W momencie podpisywania układów genewskich w 1954 r. w Laosie trwały jeszcze zacięte walki pomiędzy oddziałami lewicowego ruchu narodowowyzwoleńczego Pathet Lao
i wspierającymi go ludowymi oddziałami wietnamskimi z jednej strony, a wojskami Unii
Francuskiej i Królewską Armią Laosu z drugiej. Do lipca 1954 r. siły Pathet Lao panowały
na terytorium połowy kraju.
Układy genewskie przyniosły Laosowi gwarantowane uznanie niepodległości, suwerenności i zapowiedź pokojowego bytu oraz neutralności. Na ich mocy siły zbrojne Pathet Lao
miały zostać przegrupowane do dwóch prowincji na północy Laosu. Do realizacji postanowień przyjętych przez sygnatariuszy konferencji genewskiej powołano Mieszaną Komisję
Wojskową składająca się z przedstawicieli stron konfliktu oraz Międzynarodową Komisję
Nadzoru i Kontroli, w której skład weszli przedstawiciele Indii, Kanady i Polski. Do głównych zadań MKNiK w Laosie należały:
– kontrola wycofania obcych wojsk;
– sprawowanie nadzoru nad przegrupowaniem wojsk obu walczących stron;
– kontrola zwalniania jeńców wojennych i osób internowanych;
– prowadzenie nadzoru nad portami, lotniskami i wszystkimi granicami w związku z zakazem wprowadzania na jego terytorium materiału wojennego i obcych wojsk;
– prowadzenie nadzoru nad wymianą personelu, broni i zaopatrzenia wojsk francuskich
(3500 żołnierzy) pozostających w Laosie39.
Kwatera Główna MKNiK miała siedzibę w stolicy Laosu, Vientiane. Jej struktura zbliżona była do komisji działających w Wietnamie. Powołane zostały trzy komitety: Wojskowy,
Polityczny i Administracyjny, oraz Sekretariat, pełniący rolę swego rodzaju sztabu Komisji.
Komisja laotańska rozpoczęła działalność 11 sierpnia 1954 r., kiedy do Vientiane przybyli pierwsi członkowie delegacji wchodzących w jej skład. Formalnie MKNiK ukonstytuowała się 1 października.
Polska delegacja do komisji laotańskiej liczyła w każdej ze zmian około 40 osób, wojskowych i cywilnych, a w okresie wzmożonych walk, ze względów bezpieczeństwa, została
zmniejszona do 10 osób. W podobnym składzie działała w końcowym okresie funkcjonowania40. Na czele pierwszej zmiany polskiej delegacji do MKNiK w Laosie stał gen. bryg.
Marian Graniewski. W skład misji wchodzili również lekarze sprawujący opiekę medyczną
nad naszym personelem. W latach 1955–1975 w pracach MKNiK w Laosie, według oficjalnych danych, uczestniczyło 182 polskich żołnierzy zawodowych41.
MKNiK w Laosie powołała 11 terenowych grup kontrolnych, w tym 6 stałych i 5 ruchomych. Były one najważniejszymi organami wykonawczymi Komisji, gdyż wykonywały niemal wszystkie zadania w zakresie nadzoru i kontroli realizacji postanowień genewskich.
39 Ibidem, s. 118.
40
M. Sienkiewicz, op. cit., s. 153.
41
J. Markowski, Polska w operacjach pokojowych. Operacje pokojowe ONZ, „Biuletyn Informacyjny Biura Prasy
i Informacji Ministerstwa Obrony Narodowej” 1993, nr 1, s. 25.
37
ARTYKUŁY
Przerwanie walk i okres względnej stabilizacji w Laosie po zawarciu porozumienia
w Genewie nie trwał zbyt długo. W wielu rejonach kraju dochodziło do potyczek między
dawnymi przeciwnikami. Od początku możliwości realizowania zadań przez MKNiK były
bardzo ograniczone. W listopadzie 1954 r. został obalony rząd premiera Souvanny Phoumy,
a do władzy doszły ugrupowania prawicowe. Od marca 1955 do października 1955 r. trwały
walki rozpoczęte przez wojska rządowe, które zaatakowały pozycje Pathet Lao. W wyniku
podjętych w lipcu 1955 r. rokowań doprowadzono do podpisania porozumienia o przerwaniu ognia i przeprowadzeniu wyborów. W marcu 1956 r., po powrocie Souvanny Phoumy
na stanowisko premiera, zapadła decyzja o przerwaniu wojny domowej. Pathet Lao i rząd
królewski od sierpnia 1956 do listopada 1957 r. podpisały 10 porozumień, stanowiących
pakiet tzw. układów vientiańskich42. Wprawdzie od maja do sierpnia 1957 r. miał miejsce
kolejny silny kryzys rządowy w Laosie, lecz w dużej mierze dzięki aktywności i energicznej postawie MKNiK, przede wszystkim delegacji polskiej, udało się go zażegnać. Dzięki
długotrwałym zabiegom Komisji, w listopadzie 1957 r. powstał koalicyjny Rząd Jedności
Narodowej. Kilka kolejnych miesięcy względnej stabilizacji w Laosie sprawiło, że premier
Souvanna Phuma wystąpił z żądaniem likwidacji MKNiK, uważając, że postanowienia konferencji genewskiej zostały w całości zrealizowane i nie ma podstaw do dalszego jej funkcjonowania. Ze stanowiskiem premiera Laosu nie zgodziła się delegacja polska, uważając,
że sytuacja jest jeszcze daleka od uregulowania i wymaga dalszej pracy na rzecz stabilizacji.
Stanowisko to nie zostało jednakże poparte przez pozostałych członków MKNiK – Indie
i Kanadę. 8 maja delegat Kanady zażądał natychmiastowego rozwiązania Komisji. Propozycja kanadyjska została z kolei odrzucona przez delegata polskiego, natomiast delegat Indii
zaproponował w tej sytuacji poważną redukcję liczebności MKNiK lub zawieszenie jej działalności. Propozycje delegata Indii zostały przesłane do rozważenia współprzewodniczącym konferencji genewskiej – ministrom spraw zagranicznych ZSRR i Wielkiej Brytanii.
Brytyjczycy wystosowali do rządu polskiego notę z propozycją natychmiastowego rozwiązania Komisji po przeprowadzonych w Laosie wyborach. Strona polska 20 maja 1958 r. odpowiedziała, że sprawa redukcji Komisji może być rozważana jedynie przy rozpatrywaniu
całościowej sytuacji w regionie indochińskim. Polskie starania zmierzające do utrzymania
działalności Komisji nie powiodły się, ponieważ 19 lipca 1958 r. Kanada i Indie, poprzez
swoich przedstawicieli, podjęły decyzję o zawieszeniu funkcjonowania MKNiK w Laosie,
nie przyjmując żadnego terminu jej wznowienia. Trzy dni później, 22 lipca, potwierdziły
się polskie obawy co do trwałości stabilizacji w Laosie. Doszło do kolejnego poważnego
kryzysu politycznego i rządowego. Do dymisji podał się Souvanna Phuma. 18 sierpnia na
czele nowego rządu stanął przedstawiciel prawicy, Phoui Sananikone. W kierowanym przez
niego gabinecie nie znaleźli się przedstawiciele Pathet Lao, a lewica została poddana represjom. 11 lutego 1959 r. Sananikone ogłosił, że Laos wypełnił wszystkie warunki określone
przez uczestników konferencji genewskiej43. Takie stanowisko oznaczało uniemożliwienie
wznowienia prac MKNiK. W maju rząd królewski wystąpił ze zdecydowanymi działaniami
przeciwko siłom Pathet Lao, wielu przywódców tego ugrupowania zatrzymano w areszcie
domowym lub uwięziono. Zbrojny opór sił wiernych Pathet Lao ponownie postawił Laos
42
B. Gąsienica-Staszeczek, Konflikty międzynarodowe, wojny i walki rewolucyjno-wyzwoleńcze po II wojnie światowej, cz. 1, Warszawa 1987, s. 161.
43
Ibidem, s. 163.
38
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
w obliczu wojny domowej. W tym okresie rząd polski, obserwując i analizując rozwój sytuacji, wystąpił w czerwcu 1959 r. z propozycją wznowienia działalności MKNiK, niestety
bezskutecznie. 27 grudnia 1960 r. Polska ponownie apelowała o podjęcie kroków mających
umożliwić przywrócenie w Laosie bezpieczeństwa i pokoju. Inicjatywa polska dała początek
poważnej międzynarodowej akcji dyplomatycznej na rzecz wznowienia działalności Komisji.
Była ona skuteczna, ponieważ 24 kwietnia 1961 r. ZSRR i Wielka Brytania wystąpiły do stron
konfliktu laotańskiego z apelem o zawieszenie broni oraz zapowiedziały wznowienie pracy
MKNiK, a także zwołanie nowej międzynarodowej konferencji w sprawie Laosu. Tego samego
dnia ZSRR i Wielka Brytania wystąpiły do rządów Indii, Kanady i Polski z propozycją podjęcia natychmiastowych kroków zmierzających do reaktywowania działalności Komisji.
26 kwietnia 1961 r. działania bojowe zostały zawieszone, a dwa dni później, po kilkuletniej przerwie, w New Delhi, z udziałem premiera Indii Jawaharlala Nehru, odbyło się
inauguracyjne posiedzenie MKNiK. Podczas konferencji genewskiej, trwającej od maja do
lipca 1961 r., strony konfliktu laotańskiego zawarły porozumienie o przerwaniu działań wojennych, utworzeniu Rządu Jedności Narodowej z Souvanna Phumą jako premierem.
8 maja 1961 r. do Vientiane – stolicy Laosu, przybyli pierwsi członkowie MKNiK. Okres
stabilizacji i ewolucji politycznej w Laosie trwał zaledwie kilkanaście miesięcy. W tym czasie
Komisja podjęła wiele działań w celu utrzymania zawieszenia broni i stworzenia atmosfery
pojednania. Do poważnego wzrostu napięcia i kryzysu, który w konsekwencji przerodził się
w wojnę domową, doszło po zamordowaniu 1 kwietnia 1963 r. w Vientiane ministra spraw zagranicznych, zwolennika neutralności Laosu, Quinima Pholsena. Podczas toczących się w Laosie
w latach 1963–1972 działań wojennych prace MKNiK zostały niemal zupełnie sparaliżowane.
Latem 1972 r. strony konfliktu laotańskiego podjęły wreszcie rozmowy zmierzające
do zakończenia wojny domowej. Ich efektem było podpisanie 21 lutego 1973 r. układu
„O przywróceniu pokoju i ustanowieniu zgody narodowej w Laosie”, nawiązującego do ustaleń przyjętych na konferencji genewskiej w 1962 r. MKNiK w Laosie miała kontynuować
działalność zgodnie z celami, uprawnieniami i zasadami pracy, ustalonymi w Genewie.
Komisja mogła zatem wznowić działalność od 15 czerwca 1974 r., ale w niepełnym składzie,
ponieważ delegacja Kanady, na polecenie swego rządu, została odwołana do kraju.
2 grudnia 1975 r. rząd Ludowo-Demokratycznej Republiki Laosu zwrócił się do Komisji z wnioskiem o zakończenie jej działalności. W związku z wypełnieniem porozumień
w sprawie pokoju i pojednania w tym państwie oraz wykonaniem powierzonych zadań
mandatowych, 31 grudnia MKNiK w Laosie przyjęła rezolucję o rozwiązaniu.
Uczestnicy konferencji genewskiej w lipcu 1954 r. powołali Międzynarodową Komisję
Nadzoru i Kontroli w Kambodży.
Po kapitulacji Japonii we wrześniu 1945 r. na teren Kambodży weszły wojska francuskie. 7 stycznia następnego roku zostało zawarte francusko-kambodżańskie porozumienie wstępne, na którego mocy zamiast rezydenta francuskiego, przy królu zainstalował się
francuski komisarz. We wrześniu 1946 r. zostały przeprowadzone wybory, a w maju następnego roku przyjęto konstytucję, która stanowiła, że Kambodża ma być krajem stowarzyszonym w Unii Francuskiej. W 1949 r. w Paryżu podpisano kolejny układ francusko-kambodżański, w którym Francja uznawała niezawisłość Kambodży w ramach Unii Francuskiej44.
44
Ibidem, s. 49. Układu nie ratyfikowała Kambodża.
39
ARTYKUŁY
Ta neokolonialna polityka francuska spotkała się z oporem i sprzeciwem ruchu niepodległościowego Wolnych Khmerów, z którym sympatyzował król Norodom Sihanouk, zasiadający
na tronie od 25 kwietnia 1941 r. W 1946 r. zbrojne oddziały partyzanckie zapoczątkowały
działania przeciwko garnizonom wojsk francuskich. W kwietniu 1950 r. został utworzony
Front Wolnego Khmeru. Dalszy rozwój wydarzeń sprawił, że Francja 9 listopada 1953 r.
wycofała się z Kambodży.
Potwierdzenie niepodległości oraz neutralności Kambodża uzyskała na mocy postanowień konferencji genewskiej, podpisanych 21 lipca 1954 r., które nakazywały jednocześnie
opuszczenie Kambodży przez wojska francuskie oraz wojska północnowietnamskie, wspierające siły Frontu Wolnego Khmeru.
Do nadzoru i kontroli wykonania tych ustaleń została powołana MKNiK. Rozpoczynała
ona działalność w Kambodży w skomplikowanych warunkach i w trudnej sytuacji politycznej zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej w regionie indochińskim.
MKNiK w Kambodży otrzymała następujące zadania:
– kontrola wycofania obcych wojsk zgodnie z przyjętymi ustaleniami układu o zaprzestaniu działań wojennych;
– czuwanie nad bezpieczeństwem wojsk w czasie przegrupowań i ewakuacji;
– nadzór nad nietykalnością granic Kambodży w celu zapobieżenia wprowadzania na terytorium tego państwa obcego personelu wojskowego oraz materiału wojennego;
– kontrola zwalniania jeńców wojennych oraz internowanych osób cywilnych;
– nadzór nad portami i lotniskami45.
W skład MKNiK w Kambodży wchodziły delegacje Indii, Kanady i Polski. Kwatera
Główna została ulokowana w stolicy Kambodży, Phnom Penh. Komisja powołała 5 stałych
grup inspekcyjnych. Utworzono również 3 grupy ruchome, które miały kontrolować obszary przyległe do granicy lądowej i morskiej Kambodży.
Wycofanie obcych wojsk (wojska Unii Francuskiej i oddziały pochodzące z Wietnamu
Północnego i Laosu) z terenu Kambodży miało zostać przeprowadzone w ciągu 30 dni.
Artykuł 5 układu „O zaprzestaniu działań wojennych w Kambodży” przewidywał także, że
w ciągu 30 dni od przerwania ognia Siły Zbrojne Ruchu Oporu Khmeru zostaną zdemobilizowane na miejscu, a wojska armii królewskiej nie dokonają przeciwko nim żadnego wrogiego
aktu46.
Pierwsza zmiana delegacji polskiej liczyła 62 osoby wojskowe i cywilne, w następnych
zaś latach była zmniejszana (14 osób na przełomie 1956 i 1957, później już tylko 5–8).
W sumie w latach 1954–1969 w pracach Komisji w Kambodży wzięło udział ponad 100
żołnierzy WP47.
Przygotowanie żołnierzy do udziału w misji kambodżańskiej i jej przebieg było bardzo
podobne do misji w Wietnamie i Laosie.
Grupy inspekcyjno-kontrolne działały na podstawie postanowień konferencji genewskiej i ustaleń układu o zaprzestaniu działań wojennych. Sytuacja w Kambodży nie była,
szczególnie w pierwszych kilku latach po przyjęciu postanowień konferencji genewskiej, tak
45
W. Kozaczuk, Misje..., s. 130; Polacy w służbie pokoju, Warszawa 2006, s. 17.
W. Kozaczuk, Misje…, s. 131.
47
Cz. Dęga, Udział Wojska Polskiego w misjach pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych, Warszawa 1993,
s. 67. Z kolei J. Markowski (op. cit., s. 25) podaje, że w misji kambodżańskiej uczestniczyło 51 oficerów.
46
40
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
skomplikowana, jak w Wietnamie i Laosie, toteż po wyborach przeprowadzonych 11 września 1955 r. i wobec coraz wyraźniejszych symptomów stabilizacji wewnętrznej, Komisja
zmniejszyła liczebność o około 40%, a co za tym idzie również aktywność w sferze nadzorczo-kontrolnej. Pod koniec lat pięćdziesiątych Kambodża coraz wyraźniej była postrzegana na arenie międzynarodowej jako państwo niezaangażowane, a ukoronowaniem polityki
władz kambodżańskich było przyjęcie 11 września 1957 r. przez Zgromadzenie Narodowe
uchwały o neutralności kraju. Na początku lat sześćdziesiątych, kiedy narastał konflikt wewnętrzny w Wietnamie i rosło zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w regionie indochińskim, rządowi Kambodży z Sihanoukiem na czele coraz trudniej przychodziło utrzymanie
poprzedniego, neutralnego kierunku polityki. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych sytuację poważnie komplikowały coraz częstsze incydenty o charakterze zbrojnym na granicy
Kambodży z Wietnamem Południowym. Taki rozwój sytuacji stawiał przed MKNiK coraz
poważniejsze wyzwania i zadania. Komisja wielokrotnie musiała interweniować w sprawie
licznych konfliktów granicznych.
Z tego powodu, a także przypadków bombardowania terytorium Kambodży przez lotnictwo
Wietnamu Południowego i Stanów Zjednoczonych, 13 maja 1963 r. władze Kambodży wniosły
formalną skargę na forum ONZ. W sprawach tych MKNiK prowadziła następnie skomplikowane dochodzenia, często jednak w końcowym ich etapie nie uzyskując jednomyślności.
Pod koniec lat sześćdziesiątych do coraz większego znaczenia i wpływów dochodziły
środowiska prawicowe, związane z wyraźnie proamerykańskim gen. Lon Nolem. Uregulowane zostały stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, znacznej poprawie uległy w tym okresie również relacje kambodżańsko-chińskie. Chwilowa, jak się później okazało, stabilizacja
sytuacji w Kambodży sprawiła, że władze wystąpiły z wnioskiem o rozwiązanie MKNiK.
9 października nota w tej sprawie została doręczona poszczególnym delegacjom w MKNiK,
a także współprzewodniczącym konferencji genewskiej, czyli Wielkiej Brytanii i Związkowi
Radzieckiemu, oraz wszystkim sygnatariuszom układów genewskich. W zaistniałej sytuacji
14 listopada 1969 r. delegat Kanady w MKNiK powiadomił delegacje Indii i Polski o podjętej przez Kanadę decyzji wycofania się z prac Komisji w Kambodży i Laosie. 31 grudnia
1969 r. Komisja zakończyła działalność.
Ogółem w latach 1954–1975 w trzech komisjach działających na terenie Indochin pokojową służbę pełniło 1948 Polaków, w tym 1391 żołnierzy zawodowych. Ta kilkudziesięcioletnia działalność przedstawicieli Polski, w przeważającej mierze żołnierzy Wojska Polskiego, w znaczący sposób przyczyniła się do zaprzestania działań militarnych i uregulowania
niezwykle skomplikowanej sytuacji w tym zapalnym regionie.
Przedstawiciele Wojska Polskiego w Międzynarodowej Grupie
Obserwatorów w Nigerii
W trakcie trwania czterech wcześniej omówionych misji z udziałem żołnierzy Wojska Polskiego, w 1968 r. doszło do powołania Międzynarodowej Grupy Obserwatorów w Nigerii.
Ich działalność różniła się pod wieloma względami od przedstawionych międzynarodowych
komisji w Korei i państwach indochińskich, przede wszystkim liczebnością i charakterem
realizowanych zadań. W historii udziału przedstawicieli Wojska Polskiego w misjach
41
ARTYKUŁY
i operacjach pokojowych była to misja wyjątkowa, ponieważ, w odróżnieniu od omówionych wcześniej, została powołana nie przez konferencję międzynarodową, ale powstała
z inicjatywy i na prośbę legalnego rządu federalnego Nigerii.
Nigeria uzyskała niepodległość 1 października 1960 r. Próbowano złączyć w jeden organizm państwowy trzy odrębne regiony, rywalizujące o dominację nad możliwie największą
częścią kraju. Konflikty wewnętrzne w Nigerii sięgały wielu wieków wstecz. Społeczeństwo
nigeryjskie składało się z kilkunastu większych grup etnicznych i około 200 mniejszych plemion. Od początku niepodległości były widoczne zarodki przyszłego poważnego kryzysu
wewnętrznego.
Pod koniec 1964 r. w Nigerii odbyły się wybory, które zdecydowanie wygrali przedstawiciele regionu północnego. Oznaczało to porażkę południowonigeryjskiego plemienia Ibo
w walce o władzę i większe wpływy w całej Nigerii. W gronie polityków tego plemienia
coraz wyraźniejsza była myśl o secesji. 15 stycznia 1966 r. oficerowie wywodzący się z Ibo
dokonali zamachu stanu. Na czele nowego rządu wojskowego stanął gen. Aguiyi Ironsi
z plemienia Ibo, dotychczasowy naczelny dowódca sił zbrojnych. Był to początek coraz
większej dominacji przedstawicieli tego plemienia oraz eliminowania przeciwników. Ironsi
rozwiązał wszystkie partie polityczne i nie zezwolił na organizowanie nowych.
Takie postępowanie doprowadziło wkrótce – 29 lipca 1966 r. – do kolejnego zamachu
stanu, tym razem przeprowadzonego przez wojskowych wywodzących się z innych plemion. Gen. Ironsi zginął, a na czele nowego rządu federacyjnego stanął ówczesny szef sztabu nigeryjskich sił zbrojnych, ppłk Yakubu Gowon.
Wojskowy gubernator regionu wschodniego, ppłk Chukwuemeka Odumegwu Ojukwu,
odmówił uznania nowego rządu i 30 maja 1967 r. ogłosił secesję tego regionu, proklamując Republikę Biafra ze stolicą w Enugu. Republika Biafry była zamieszkana przez około
13,5 mln ludzi, z czego 8 mln to członkowie plemienia Ibo48. Niezwykle silnym atutem
ekonomicznym Biafry były znajdujące się na jej obszarze bogate złoża ropy naftowej49. Rząd
federalny początkowo zareagował na zbrojną rebelię jedynie wprowadzeniem blokady ekonomicznej, a dopiero 7 lipca ppłk Gowon wydał rozkaz podjęcia działań zbrojnych. Od
października 1967 do października 1968 r. Republika Biafry była odcięta od komunikacji
morskiej i od granicy z Kamerunem. W tym czasie do opinii światowej zaczęły się przedostawać alarmujące wiadomości o rzekomych aktach ludobójstwa wojsk federalnych na
ludności z plemienia Ibo.
Oskarżany o ludobójstwo federalny rząd Nigerii 28 sierpnia 1968 r. zwrócił się do rządów
Kanady, Polski, Szwecji i Wielkiej Brytanii oraz do ONZ i Organizacji Jedności Afrykańskiej (OJA) z prośbą o przysłanie międzynarodowej grupy obserwatorów, mających zbadać
zasadność zarzutów strony biafrańskiej.
Rządy czterech państw oraz władze ONZ i OJA odpowiedziały na prośbę władz nigeryjskich pozytywnie. We wrześniu 1968 r. został powołany międzynarodowy organ noszący
nazwę Grupa Obserwatorów (Observers Team Nigeria – OTN). 19 września do stolicy
Nigerii, Lagos, przyjechała pierwsza grupa obserwatorów50.
48
Zob. http://pl.wikipedia.org/wiki/Biafra.
Na obszarze Biafry znajdowało się 66% całości nigeryjskich złóż ropy naftowej. Zob. J. Różański, Nigeria – wielka przeszłość i trudne dzisiaj, „Misyjne Drogi” 1998, nr 4, s. 2.
50
A. Olkiewicz, Rola oficerów LWP w Międzynarodowej Grupie Obserwatorów w Nigerii, w: 25 lat…, s. 196.
49
42
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
23 września Grupa Obserwatorów spotkała się z szefem rządu Nigerii, gen. Gowonem,
podczas którego przyjęto szczegółowe wytyczne jej działania, uściślające przedstawiony
przez władze Nigerii ogólny statut, tzw. Terms of reference. Zgodnie z przyjętymi ustaleniami obserwatorzy mieli przeprowadzać inspekcje na obszarach objętych działaniami wojennymi i na obszarach opanowanych przez armię federalną.
Działalność inspektorów miała przede wszystkim zweryfikować ówczesne doniesienia
o rzekomych aktach ludobójstwa51, dokonanych na członkach plemienia Ibo.
Delegacje krajów zaproszonych przez rząd Nigerii były 2-osobowe – szef i pomocnik.
Stronę polską w Grupie Obserwatorów reprezentowali: płk Alfons Olkiewicz (obserwator, 1 października 1968–15 sierpnia 1969 r.); por. Michał Byczy (pomocnik, 1 października
1968–20 września 1969 r.); Tadeusz Kumanek (pomocnik, 1 października 1968–2 sierpnia
1969 r.); płk Józef Biernacki (obserwator, 30 lipca 1969–1 marca 1970 r.); ppłk Kazimierz
Grymin (pomocnik, 9 października 1969–1 marca 1970 r.)52.
Działalność obserwatorów przypadła na toczącą się wojnę domową. Inspekcje mogli
przeprowadzać jedynie na terenach znajdujących się pod panowaniem wojsk federalnych,
a nie mieli takiej możliwości na terenie zajętym przez wojska secesyjne. Nie mając możliwości
prowadzenia obserwacji i monitorowania sytuacji na obszarze zajętym przez siły biafrańskie,
obserwatorzy musieli się ograniczać do przeprowadzania kontroli dokumentacji sił powietrznych, np. rozkazów, procedury związanej z wyborem celów, zdjęć lotniczych itp. Kontrole
takie nie dawały żadnych podstaw do stawiania stronie federalnej zarzutów natury formalnoprawnej, a obserwatorzy byli przekonani, że dowódcy odpowiedzialni za prowadzenie działań
przez siły powietrzne dokładali należytych starań w celu uniknięcia niepotrzebnych ofiar
i zniszczeń obiektów cywilnych. Kilka przeprowadzonych w późniejszym już czasie dochodzeń na terenach i w obiektach cywilnych, które miały być zbombardowane, nie potwierdziło wcześniejszych doniesień53.
Grupa Obserwatorów przygotowywała ogólny plan działalności na okres miesiąca, bardziej szczegółowy plan obejmował tydzień, przy czym obserwatorzy nie informowali rządu
nigeryjskiego o tym, gdzie i kiedy będą przeprowadzali kontrolę. Wiedzieli o nich natomiast
dowódcy różnych szczebli, ponieważ musieli na swoim terenie zapewnić obserwatorom
bezpieczeństwo oraz umożliwić wykonanie zadania.
W skład grup wyjeżdżających w teren wchodziło po jednym obserwatorze z każdego
z czterech państw. W czasie inspekcji w terenie obserwatorzy prowadzili kontrole na
wszystkich szczeblach – od dowództwa dywizji po pojedyncze stanowiska karabinów maszynowych. Poza oddziałami i stanowiskami wojskowymi obserwatorzy kontrolowali również obozy jeńców wojennych, obozy przesiedleńców, ośrodki medyczne i żywnościowe
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, magazyny żywnościowe, wioski, bazary, punkty
zbiorcze ludzi wychodzących z buszu, sierocińce i placówki misyjne.
51
Na podstawie uzgodnienia Grupy Obserwatorów z władzami federalnymi Nigerii przyjęto ONZ-owską definicję ludobójstwa: Ludobójstwo jest to popełnianie określonych czynów, których celem jest zniszczenie częściowo lub
w całości narodowej, etnicznej lub religijnej grupy jako takiej. Zob. ibidem, s. 199.
52
Ibidem, s. 188.
53
Alfons Olkiewicz jako przykład podaje doniesienia o rzekomym bestialskim zbombardowaniu Szpitala im.
Królowej Elżbiety w Umuahia. Inspekcja przeprowadzona przez obserwatorów wykazała, że szpital pozostał nietknięty. Zob. ibidem, s. 200.
43
ARTYKUŁY
Od 24 września 1968 do 30 stycznia 1970 r. Grupa Obserwatorów przeprowadziła
69 inspekcji54. W ocenie wszystkich bez wyjątku obserwatorów nie dały one żadnych podstaw do uwiarygodnienia zarzutów o ludobójstwo i masowe mordy na ludności z plemienia
Ibo, stawianych wojskom federalnym.
Działalność polskich oficerów w Nigerii przyczyniła się do przywrócenia stabilizacji
i pokoju w tym wyniszczonym wojną domową kraju.
Wojsko Polskie w misjach pokojowych na Bliskim Wschodzie
Na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych nr 340
z 25 października 1973 r. zostały utworzone Doraźne Siły Zbrojne ONZ (DSZ ONZ) na Bliskim Wschodzie. Ich zadaniem miało być nadzorowanie procesu rozdzielenia wojsk izraelsko-arabskich.
Trwający od zakończenia II wojny światowej ostry konflikt izraelsko-arabski kilkakrotnie doprowadzał do wybuchu wojny. 6 października 1973 r. rozpoczęła się czwarta w ciągu
ćwierćwiecza wojna izraelsko-arabska. Działania militarne przeciwko Izraelowi rozpoczęły
Egipt i Syria. Od początku tej wojny były prowadzone poufne rozmowy dyplomatyczne,
które miały doprowadzić do przerwania walk. Oprócz przywódców walczących państw były
w nie zaangażowane również ZSRR i Stany Zjednoczone. 22 października Rada Bezpieczeństwa uchwaliła rezolucję nr 338, która:
– wzywała strony konfliktu do całkowitego przerwania ognia i natychmiastowego zaprzestania wszelkich działań wojskowych, nie później niż 12 godzin po przyjęciu rezolucji,
pozostając na zajmowanych w tym momencie pozycjach;
– wzywała strony do natychmiastowego rozpoczęcia rokowań mających doprowadzić do
ustanowienia trwałego i sprawiedliwego pokoju na Bliskim Wschodzie55.
Przerwanie działań miało nastąpić o godz. 18.50 czasu lokalnego. Jeszcze tego samego
dnia Izrael i Egipt zaakceptowały warunki przedstawione przez Radę Bezpieczeństwa, nie
było natomiast oficjalnego stanowiska Syrii. Niestety, już w nocy z 22 na 23 października
kilkugodzinny zaledwie rozejm został zerwany. W tej sytuacji Rada Bezpieczeństwa przyjęła kolejną rezolucję (nr 339), w której:
– potwierdzała decyzję o natychmiastowym zaprzestaniu wszelkiego rodzaju ognia i wszelkich działań militarnych;
– domagała się pilnego wycofania walczących wojsk na pozycje zajmowane w czasie pierwszego nakazania przerwania ognia, tj. 22 października o godz. 18.50;
– wzywała sekretarza generalnego ONZ do podjęcia kroków w celu natychmiastowego wysłania obserwatorów ONZ do sprawowania nadzoru nad przerwaniem ognia.
Na linię frontu do nadzorowania przerwania ognia 24 października zostali wysłani
obserwatorzy ONZ znajdujący się w tym czasie na Bliskim Wschodzie, przede wszystkim
w Kairze56. Nie wszędzie jednakże doszło do zaprzestania walk. Wobec wielu przypadków
łamania postanowień rezolucji nr 339, Rada Bezpieczeństwa 25 października uchwaliła rezolucję nr 340, która powtarzała wcześniejsze żądania przerwania ognia i wycofania wojsk
54
55
56
Szczegółowe zestawienie wszystkich 69 inspekcji zob. 25 lat…, zał. nr 29, s. 36.
W. Kozaczuk, Misje..., s. 178.
Byli to obserwatorzy ewakuowani w pierwszych dniach wojny znad Kanału Sueskiego.
44
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
na pozycje, o których była mowa w rezolucjach nr 338 i 339. Jednocześnie rezolucja nr 340
upoważniała sekretarza generalnego ONZ do zwiększenia liczby obserwatorów na liniach
przerwania ognia, zawierała również postanowienia w sprawie utworzenia Doraźnych Sił
Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie, podporządkowanych Radzie Bezpieczeństwa, która zwracała się również do państw członkowskich ONZ, oprócz stałych członków Rady,
o wystawienie kontyngentów wojskowych do DSZ ONZ.
W raporcie z 26 października sekretarz generalny ONZ, Kurt Waldheim, poinformował, że zostały powołane Doraźne Siły Zbrojne ONZ (United Nations Emergency Force
– UNEF) z zadaniem nadzorowania wykonania zapisów paragrafu 1 rezolucji nr 340, nakazującego stronom konfliktu niezwłoczne i całkowite przerwanie ognia oraz powrót na pozycje zajmowane 22 października o godz. 18.50 czasu lokalnego57. Tego samego dnia do Kairu
przybyła pierwsza 35-osobowa grupa żołnierzy fińskich z kontyngentu ONZ na Cyprze.
W stolicy Egiptu została utworzona Kwatera Główna DSZ.
25 października sekretarz generalny ONZ na tymczasowego dowódcę organizowanych
sił wyznaczył Fina gen. Ensio Siilasvuo. W pierwszych dniach od powołania DSZ do Egiptu, poza żołnierzami fińskimi, przybyły kontyngenty wojskowe Austrii i Szwecji, wydzielone – podobnie jak kontyngent Finlandii – z sił pokojowych stacjonujących na Cyprze.
28 października DSZ ONZ liczyły już 585 żołnierzy, a zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami
docelowo ich liczba miała wynosić około 7000 ludzi58.
Spośród tej pierwszej 585-osobowej grupy natychmiast została utworzona sieć posterunków między pozycjami zajmowanymi przez oddziały izraelskie i egipskie na południowy zachód od Ismailii. Uruchomione zostały również patrole kontrolujące sytuację na tzw.
ziemi niczyjej, czyli w pasie pomiędzy siłami Izraela i Egiptu.
2 listopada 1973 r., po wcześniejszych konsultacjach, Rada Bezpieczeństwa upoważniła
sekretarza generalnego do nawiązania kontaktu z rządami siedmiu państw członkowskich
ONZ w sprawie udziału ich kontyngentów wojskowych w DSZ. Były to: Ghana, Indonezja,
Nepal, Panama, Peru, Polska i Kanada.
Rada Bezpieczeństwa sugerowała ponadto, aby zadania logistyczne zostały powierzone
Polsce i Kanadzie. Na początku listopada oba państwa wysłały do Kairu grupy rekonesansowe. 9 listopada osiągnięto porozumienie w sprawie najpilniejszych zadań logistycznych.
Ustalono, że strona kanadyjska wyśle do Egiptu jednostkę łączności, Polska zaś jednostkę
inżynieryjno-saperską. Ostateczne ustalenia co do zakresu logistyki i podziału zadań pomiędzy Polskę i Kanadę zostały sprecyzowane w memorandum podpisanym 21 listopada
1973 r. w siedzibie ONZ w Nowym Jorku przez przedstawicieli Polski, Kanady i Sekretariatu
ONZ. Polsce przypadły do realizacji zadania inżynieryjne, transportowe w tzw. drugiej linii,
czyli przewożenie zaopatrzenia z portów i lotnisk do magazynów DSZ59, oraz zadania związane z zabezpieczeniem medycznym całości DSZ ONZ. Kontyngenty polski i kanadyjski
miały ponadto, tak jak i pozostałe kontyngenty wchodzące w skład DSZ, wydzielić grupy
żołnierzy do Międzynarodowej Policji Wojskowej (Military Police).
57
W. Kozaczuk, Misje..., s. 180.
S. Konieczny, Polska Wojskowa Jednostka Specjalna w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie,
Warszawa 1981, s. 10.
59
Zadania transportowe w tzw. I linii, czyli strefie buforowej, wykonywały pododdziały transportowe kontyngentów operacyjnych.
58
45
ARTYKUŁY
11 listopada 1973 r. przedstawiciele strony egipskiej i izraelskiej, pod egidą przedstawicieli ONZ, podpisali porozumienie o wspólnym zaprzestaniu ognia i wszelkich działań
oraz o powrocie wojsk na pozycje z 22 października. Faktycznie jednak warunki skutecznego realizowania powierzonych zadań DSZ zaistniały dopiero po 18 stycznia 1974 r., tj. po
podpisaniu porozumienia izraelsko-egipskiego. Na jego podstawie wojska izraelskie były
zobowiązane do wycofania się na półwysep Synaj, a na wschód od Kanału Sueskiego została utworzona strefa buforowa, rozciągająca się od Morza Śródziemnego na północy, po
Zatokę Sueską na wysokości Suezu na południu, w odległości kilkunastu kilometrów od
Kanału. Strefa buforowa miała około 170 km długości i 7–10 km szerokości. Utworzono
w niej kilkadziesiąt posterunków obserwacyjnych, a na drogach prowadzących do niej
punkty kontrolne. Wewnątrz strefy mogły przebywać jedynie oddziały DSZ ONZ60.
W połowie listopada do Kairu przybywały kolejne kontyngenty wydzielone przez poszczególne państwa do DSZ: Austrii, Ghany, Finlandii, Indonezji, Irlandii, Nepalu, Panamy,
Peru, Senegalu, Szwecji, Kanady oraz Polski (826 żołnierzy)61.
Najważniejsze zadania DSZ, wykonywane przez cały okres istnienia lub też okresowo,
to:
– obserwacyjno-kontrolne, polegające na obserwowaniu terenu i zachowania się rozdzielonych wojsk;
– mediacyjne, realizowane w zasadzie przez dowództwo DSZ;
– rozdzielanie wojsk walczących stron, realizowane poprzez fizyczną obecność wojsk
ONZ;
– nadzorczo-inspekcyjne, polegające na kontrolowaniu liczby ludzi i sprzętu (jego ilości
i jakości) w pasach ograniczonej obecności wojsk i uzbrojenia;
– pośrednictwo w przejmowaniu terenów opuszczanych przez oddziały izraelskie i przekazywanie ich władzom egipskim;
– humanitarne, polegające m.in. na dostarczaniu wody i żywności okrążonym wojskom
egipskim i ludności Suezu, w późniejszym okresie także udział w procesie wymiany jeńców wojennych czy odszukiwaniu zwłok poległych na froncie żołnierzy62.
Polska Wojskowa Jednostka Specjalna (PWJS) została powołana rozkazem ministra
obrony narodowej nr 024/MON z 26 listopada 1973 r.
Zgodnie z memorandum w sprawie podziału zadań logistycznych między kontyngenty
polski i kanadyjski, podpisanym 21 listopada 1973 r., PWJS otrzymała trzy podstawowe zadania mandatowe: transport w tzw. drugiej linii, inżynieryjne zabezpieczenie strefy buforowej i medyczne zabezpieczenie całości DSZ ONZ. Zadania te w szczególności obejmowały:
– przewóz osób, żywności, materiałów pędnych i smarów oraz innych środków materiałowych;
– wydobywanie, uzdatnianie i dowóz wody do wszystkich kontyngentów i posterunków
obserwacyjnych w całej strefie buforowej;
60
S. Konieczny, op. cit., s. 12. Drugie porozumienie egipsko-izraelskie o rozdzieleniu wojsk na półwyspie Synaj,
na którego podstawie strefa buforowa miała zostać rozszerzona dalej na wschód, podpisano 4 IX 1975.
61
L. Gregorowicz, Pięć lat służby w Polskiej Wojskowej Jednostce Specjalnej Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ na
Bliskim Wschodzie, w: 25 lat..., s. 223–224. Od połowy 1976 r. służbę operacyjną w DSZ ONZ pełniły już tylko
kontyngenty Szwecji, Indonezji, Ghany i Finlandii oraz w zakresie lotniczym mały kontyngent australijski. Zob.
S. Konieczny, op. cit., s. 14.
62
Ibidem, s. 16.
46
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
– sprawdzanie i rozpoznanie pod względem rozminowania dróg, terenu i obiektów oraz
niszczenie i unieszkodliwianie min i innych materiałów wybuchowych znajdujących się
w strefie działania DSZ ONZ;
– budowę i remont obiektów mieszkalnych i sztabowych na potrzeby DSZ ONZ;
– utrzymywanie w technicznej sprawności wszystkich dróg dowozu w strefie buforowej
oraz w rejonach rozminowania jednostki i pozostałych kontyngentów wojskowych, budowa nowych dróg;
– prowadzenie szpitala i polikliniki, leczenie specjalistyczne żołnierzy, sprawowanie nadzoru sanitarno-higienicznego nad wszystkimi kontyngentami DSZ, zaopatrywanie ich
w leki63.
Zrealizowanie tak szerokiego spektrum zadań wymagało od polskich żołnierzy znakomitego przygotowania specjalistycznego, olbrzymiej wiedzy, sprawności techniczno-organizacyjnej i umiejętności wykonywania trudnych zadań w nietypowych dla nich, ciężkich
warunkach geograficzno-klimatycznych Bliskiego Wschodu.
Organizację i przygotowanie pierwszej zmiany PWJS powierzono Warszawskiemu
Okręgowi Wojskowemu; powstała na bazie 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej.
Na dowódcę pierwszej zmiany PWJS został wyznaczony płk dypl. Jerzy Jarosz.
Większość składu pierwszej zmiany stanowili specjaliści o wysokich kwalifikacjach i bogatym doświadczeniu zawodowym, inżynierowie, lekarze, technicy, mechanicy, kierowcy
itd.
Pierwsza zmiana, w odróżnieniu od wszystkich kolejnych, została sformowana w trybie
pilnym, więc nie miała w zasadzie czasu na zorganizowane szkolenie. W następnych miesiącach i latach, w opracowanym już gruntownym systemie szkolenia, wykorzystano bogate
doświadczenie pierwszych bliskowschodnich „misjonarzy”.
PWJS tworzyły:
– dowództwo;
– sztab;
– polski personel w Kwaterze Głównej DSZ;
– kompania dowodzenia i ochrony;
– kompania inżynieryjna;
– kompania transportowa;
– kompania obsługi;
– kompania remontowa;
– kompania budowlana;
– kompania inżynieryjna w Suezie;
– baza w el Tasa64.
Na wyposażeniu pierwszej zmiany PWJS znalazły się 352 pojazdy mechaniczne65, stacje filtrów wodnych, agregaty wiertnicze do wydobywania wody, 25 elektrowni polowych,
63
Ibidem, s. 22; L. Gregorowicz, op. cit., s. 223–224.
D. Kozerawski, Polskie kontyngenty wojskowe w operacjach pokojowych (1973–1999), „Przegląd Historyczno-Wojskowy” 2005, nr 1, s. 93.
65
PWJS dysponowała około 30% całego parku samochodowego DSZ ONZ. 95% samochodów przetransportowano do Egiptu drogą morską. 20 XII 1973 do Aleksandrii przybył statek Polskiej Żeglugi Morskiej m/s „Radzionków”, który dostarczył 130 samochodów oraz wiele ton sprzętu i wyposażenia wojskowego. Zob. S. Konieczny,
op. cit., s. 26.
64
47
ARTYKUŁY
różnorodne maszyny inżynieryjne, ruchome warsztaty naprawcze sprzętu, wyposażenie
kwatermistrzowskie, m.in.: kuchnie polowe, pralnie, łaźnie, piekarnie i 340 namiotów. Szpital polowy, którego otwarcie nastąpiło 20 lipca 1974 r., był wyposażony w sale operacyjne,
gabinety specjalistyczne, aparat rentgenowski i izby chorych66.
Przerzut pierwszej zmiany PWJS do Kairu rozpoczął się 13 listopada 1973 r. Na miejsce budowy obozu wojskowego dla PWJS został wyznaczony teren hipodromu w dzielnicy
Heliopolis. Pierwsza polska baza została później nazwana przez żołnierzy bazą „Słońce”67.
Kolejna grupa polskich żołnierzy przybyła do Kairu 16 listopada. Dziesięć dni później,
26 listopada, na terenie polskiej bazy odbył się pierwszy poranny apel PWJS z wciągnięciem
błękitnej flagi ONZ na maszt. Dzień ten przyjęło się traktować jako oficjalne rozpoczęcie
funkcjonowania polskiego kontyngentu w DSZ ONZ na Bliskim Wschodzie.
W pierwszym okresie najpilniejszym zadaniem PWJS było:
– zorganizowanie pola namiotowego dla kontyngentu polskiego;
– przygotowanie oraz oznakowanie miejsc pod pole namiotowe dla kontyngentów
Ghany, Nepalu i Indonezji;
– ogrodzenie ważniejszych obiektów DSZ;
– rozbudowanie stanowisk ogniowych i ukryć dla całego stanu osobowego jednostki;
– wykonanie instalacji elektrycznej i uruchomienie agregatów prądotwórczych;
– budowa parku samochodowego, stacji kontroli i obsługi technicznej pojazdów;
– budowa świetlic i innych obiektów kulturalno-rozrywkowych i sportowych68.
Jednocześnie przystąpiono do wykonywania pierwszych zadań mandatowych, tj. uzdatniania wody i zaopatrywania w nią wszystkie kontyngenty, sprawdzanie terenu pod względem rozminowania w rejonach, w których miały być rozmieszczone austriackie posterunki
obserwacyjne na linii przerwania ognia itd.
Początkowy okres funkcjonowania polskiej misji wojskowej w Egipcie był równie trudny dla pododdziałów transportowych zaangażowanych w tworzenie strefy buforowej. Kierowcy polscy rozwozili około 1500 beczek, którymi oznakowano granicę strefy, pomagali
w przewożeniu sprzętu i wyposażenia innych kontyngentów. Operacja związana z utworzeniem strefy buforowej trwała kilka tygodni. Siły pokojowe ONZ obsadziły wszystkie posterunki do 21 lutego 1974 r.
Po utworzeniu i oznakowaniu strefy buforowej zapadła decyzja o przeniesieniu Kwatery
Głównej DSZ i baz logistycznych w pobliże strefy, do Ismailii. Na miejsce polskiej bazy
został wyznaczony obóz al Ghala. Pierwsza zmiana wniosła poważny wkład w organizację
szpitala polowego, który oficjalnie został otwarty 20 lipca 1974 r., czyli już po zakończeniu
przez nią służby. Nie ulega wątpliwości, że żołnierze tej zmiany wnieśli największy wkład
w budowę szeroko rozumianych podstaw logistycznych do funkcjonowania wszystkich
kontyngentów DSZ ONZ.
Od wysiłku i sprawności polskich żołnierzy w rozminowywaniu i oczyszczaniu terenu z niebezpiecznych pozostałości na polu walki uzależnione było wykonywanie zadań
przez bataliony operacyjne w strefie buforowej, ale i poza nią, na drogach dojazdowych,
miejscach budowy obozów wojskowych i baz. Mimo ogromnego wysiłku polskich saperów
66
67
68
Ibidem, s. 24–25; L. Gregorowicz, op. cit., s. 226.
S. Konieczny, op. cit., s. 24.
L. Gregorowicz, op. cit., s. 228–229.
48
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
z kompanii inżynieryjnej w pierwszych miesiącach funkcjonowania DSZ ONZ nie obyło
się, niestety bez ofiar. W połowie 1974 r. bilans strat wśród żołnierzy ONZ wyniósł 8 zabitych i 14 rannych69. Nie było wśród nich żołnierzy z PWJS.
Podczas I zmiany PWJS na Bliskim Wschodzie w kraju został utworzony Zespół Operacyjny ds. PWJS w DSZ ONZ, którego zadaniem miała być koordynacja całości prac związanych z przygotowaniem, szkoleniem, rotacją, zaopatrzeniem i kierowaniem działalnością kolejnych zmian. Bogatszy o doświadczenia I zmiany Zespół Operacyjny przystąpił do
opracowania koniecznych aktów normatywnych regulujących sprawy formowania, szkolenia, dowodzenia i zaopatrywania PWJS. Kolejne zmiany przechodziły już szczegółowo
opracowany system szkolenia, korzystając z bogatych doświadczeń swych poprzedników.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno nowe doświadczenie wynikające z funkcjonowania w układzie i systemie dowodzenia międzynarodowego – PWJS, zachowując odrębną
strukturę, pełniła służbę w oparciu o własne, narodowe regulaminy, pozostając jednocześnie w strukturze międzynarodowej.
Największe doświadczenie w zakresie funkcjonowania w międzynarodowym systemie
dowodzenia i kierowania zdobyli żołnierze polscy służący w Kwaterze Głównej DSZ ONZ
w Ismailii, koordynującej działalność wszystkich kontyngentów narodowych. W jej składzie
znajdowali się przedstawiciele blisko 50 narodowości. Podczas I zmiany DSZ w Kwaterze
Głównej pracowało 34 Polaków, w drugiej – 37, w kolejnych po 39, w tym 21 oficerów,
8 chorążych, 5 podoficerów zawodowych oraz 5 żołnierzy służby zasadniczej70.
Po kilku miesiącach bardzo intensywnych prac, w drugiej połowie 1974 r. PWJS weszła
w fazę względnej stabilizacji. Znaczne zintensyfikowanie jej działalności nastąpiło na przełomie lat 1975/1976. Wiązało się to z podpisanym 4 września 1975 r. drugim porozumieniem egipsko-izraelskim o rozdzieleniu wojsk na półwyspie Synaj, w wyniku czego strefa
buforowa miała zostać rozszerzona.
Operacja przemieszczenia i rozszerzenia strefy buforowej otrzymała kryptonim
„Moonglow” („Poświata Księżyca”). Poprzedzona została okresem wytężonych prac
organizacyjno-przygotowawczych realizowanych zarówno przez odpowiednie służby
Kwatery Głównej, jak i poszczególne kontyngenty logistyczne i operacyjne.
W tym okresie szczególną rolę odegrały kontyngenty polski i kanadyjski, które odpowiadały za rozpoznanie dróg i terenu, przygotowanie kolumn transportowych i pododdziałów
zaopatrzenia, sprawdzenie i rozminowanie nowych rejonów dyslokacji pododdziałów, ich
inżynieryjne zabezpieczenie oraz za urządzenie wysuniętego stanowiska dowodzenia wraz
z węzłem łączności Kwatery Głównej po wschodniej stronie Kanału Sueskiego71.
Od lipca 1976 r. ważną rolę w ugrupowaniu DSZ na półwyspie Synaj ogrywała Polowa
Baza Logistyczna w el Tasa, gdzie mieściło się centrum dyspozycyjne transportu dla północnego i środkowego obszaru strefy buforowej oraz wydzielony pododdział inżynieryjnosaperski, którego zadaniem było oczyszczanie szlaków komunikacyjnych, budowa nowych
dróg, rozminowywanie terenu i usuwanie niewybuchów. Komendantem tej bazy był zazwyczaj oficer polski w stopniu majora.
69
70
71
W. Kozaczuk, Misje..., s. 213.
S. Konieczny, op. cit., s. 37.
W. Kozaczuk, Misje..., s. 217.
49
ARTYKUŁY
W latach 1973–1979, w dwunastu zmianach, pełniło służbę 11 649 żołnierzy i pracowników cywilnych wojska, w tym 3987 żołnierzy zawodowych, 7080 żołnierzy służby zasadniczej i 582 pracowników cywilnych72. Kontyngenty polski i kanadyjski należały do największych. Cechą charakterystyczną PWJS, wynikającą z zakresu wykonywanych przez nią
zadań, był bardzo wysoki odsetek specjalistów. O różnorodności zrealizowanych przez nich
zadań i rezultatach działalności świadczą następujące dane:
– środki transportowe przejechały 33 232 838 km;
– przewieziono 419 532 t ładunków;
– oczyszczono i uzdatniono 383 271 m3 wody;
– wykryto i zniszczono 14 791 sztuk min, bomb, granatów i pocisków;
– wykryto i zniszczono 282 645 sztuk amunicji;
– sprawdzono i odpiaszczono 14 690 km dróg;
– sprawdzono pod względem rozminowania 2 169 494 km2;
– hospitalizowano 3535 osób;
– leczono w poliklinice 57 614 osób73.
Podpisanie egipsko-izraelskiego układu pokojowego w Camp David oznaczało, że mandat DSZ ONZ na Synaju, wygasający 24 lipca 1979 r., nie zostanie przez Radę Bezpieczeństwa przedłużony.
29 października 1979 r. miało miejsce uroczyste pożegnanie żołnierzy jednostki z jej
proporcem i przekazanie go wydzielonej grupie PWJS na wzgórzach Golan. Było to jednocześnie symboliczne zakończenie służby PWJS w Egipcie i rozpoczęcie w pełni samodzielnej misji w siłach obserwacyjnych ONZ w Syrii74.
7 grudnia 1979 r. ostatnia grupa żołnierzy polskich, wraz z dowództwem XII zmiany, powróciła do Polski. Nie oznaczało to jednak zakończenia udziału Wojska Polskiego
w misji pokojowej na Bliskim Wschodzie, ponieważ nadal pozostawał kontyngent wojskowy w Siłach Zbrojnych ONZ w Syrii.
Siły ONZ do Obserwacji Rozdzielenia Wojsk (United Nations Disengagement Observer
Force – UNDOF) zostały powołane na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 350
z 31 maja 1974 r. Ich zadaniem było rozdzielenie wojsk izraelskich i syryjskich na wzgórzach
Golan w Syrii.
Gdy Rada Bezpieczeństwa ONZ w październiku 1973 r. wezwała strony konfliktu bliskowschodniego do zaprzestania działań wojennych, wojska syryjskie zastosowały się do
tego apelu, lecz w czasie tworzenia DSZ ONZ Syria nie wyraziła zgody na ich rozmieszczenie na swoim terytorium. Na wzgórzach Golan nadal dochodziło do lokalnych syryjsko-izraelskich potyczek, grożących przerodzeniem się w znacznie poważniejszy konflikt.
W wyniku poufnych negocjacji międzynarodowych, 31 maja 1974 r. w Genewie zostało
zawarte porozumienie syryjsko-izraelskie w sprawie rozdzielenia wojsk. Tego samego dnia
Rada Bezpieczeństwa powołała UNDOF. Mandat, opracowany zgodnie z protokołem przyjętym w Genewie, nakładał na wojska UNDOF obowiązek: a) dołożenia wszelkich starań
72
S. Konieczny, op. cit., s. 39; F. Gągor i K. Paszkowski (Międzynarodowe operacje pokojowe w doktrynie obronnej
RP, Warszawa 1999, s. 151) podają, iż łącznie w PWJS służyło i pracowało 1699 osób, w tym 4037 żołnierzy zawodowych, 7080 żołnierzy służby zasadniczej i 582 pracowników cywilnych wojska.
73
S. Konieczny, op. cit., s. 40.
74
Ibidem, s. 42.
50
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
dla utrzymania rozejmu i nadzorowania jego skrupulatnego przestrzegania, b)nadzorowania
wykonania porozumienia i załączonego do niego protokołu w odniesieniu zarówno do strefy
rozdzielenia jak i stref ograniczonej obecności wojsk i uzbrojenia75. Głównym koordynatorem
sił pokojowych ONZ na Bliskim Wschodzie został przedstawiciel sił zbrojnych Finlandii,
gen. E. Siilasvuo, dowódcą wojsk ONZ na półwyspie Synaj (UNEF) – Indonezyjczyk, gen.
Rais Abin, natomiast dowódcą UNDOF – Austriak, gen. Hannes Philipp76.
Strefa rozdzielenia wojsk izraelskich i syryjskich obejmowała na północy masyw Hermonu, z najwyższym szczytem wysokości 2814 m, biegła pasem szerokości około 10 km na
południe i kończyła się przy granicy z Jordanią77. Rozdzielenie wojsk izraelskich i syryjskich
miało zostać zakończone w ciągu 20 dni od wejścia w życie porozumienia.
Porozumienie genewskie przewidywało, że w strefie buforowej zostanie wprowadzona
cywilna administracja syryjska. Poza strefą buforową, na wschód i zachód od niej, zostały
utworzone również strefy ograniczonej obecności wojsk i uzbrojenia, których szerokość wynosiła około 21 km. Kontrola nad przestrzeganiem postanowień dotyczących strefy ograniczonej obecności wojsk była realizowana przez Korpus Obserwatorów Wojskowych ONZ
(United Nations Truce Supervision Organisation – UNTSO) utworzony w 1948 r., podczas
konfliktu palestyńskiego. W czerwcu 1974 r. 90-osobowa grupa obserwatorów UNTSO została podporządkowana Kwaterze Głównej UNDOF w Damaszku.
Do porozumienia syryjsko-izraelskiego został dołączony również dokument określający
funkcje i skład sił ONZ w Syrii. Zgodnie z przyjętymi ustaleniami miały one liczyć 1250 żołnierzy. Sekretarz generalny ONZ zaproponował, aby w skład sił UNDOF weszły kontyngenty operacyjne wojsk Austrii i Peru, przerzucone ze stacjonujących w Egipcie wojsk UNEF.
Zabezpieczenie logistyczne miało spoczywać na żołnierzach polskich i kanadyjskich, także
wydzielonych z sił UNEF.
5 czerwca pierwsza grupa 93 żołnierzy polskich z dowódcą, mjr. dypl. Eugeniuszem Nowakiem, przybyła do obozu Kanaker, 48 km na południe od Damaszku. Trzy dni później
saperzy polscy wykonywali już pierwsze właściwe zadania mandatowe, polegające na prowadzeniu rozpoznania saperskiego i rozminowywaniu terenu przeznaczonego na rozmieszczenie sztabów i wysuniętego stanowiska Kwatery Głównej UNDOF. Kolejne zmiany grupy
wydzielonej do realizacji zadań w Syrii do lipca 1979 r. podlegały bezpośrednio dowództwu PWJS. Dopiero po zakończeniu misji w Egipcie i rozwiązaniu PWJS polski kontyngent
w UNDOF uzyskał samodzielność, funkcjonując odtąd jako Polski Kontyngent Wojskowy,
w związku z realizacją zadań o charakterze logistycznym noszący nazwę Pollog78.
Rozdzielanie wojsk izraelskich i syryjskich zostało rozpoczęte 6 czerwca 1974 r. Wycofywanie wojsk izraelskich trwało do 25 czerwca. Opuszczany zaś teren przez wojska izraelskie zajmowały od razu pododdziały kontyngentów operacyjnych (austriacki i peruwiański). Od początku w akcję rozdzielania był zaangażowany pluton polskich saperów, który
początkowo otrzymał zadanie oczyszczenia z min i niewybuchów terenu przeznaczonego
pod obóz wojsk austriackich i polskich w Kanaker, natomiast już 6 czerwca przystąpił do
akcji w strefie frontowej. Niezwykle ważne i nie mniej trudne do realizacji zadania w tym
75
76
77
78
W. Kozaczuk, Misje..., s. 234.
L. Grot, T. Konecki, E. Nalepa, Pokojowe dzieje Wojska Polskiego, Warszawa 1988, s. 313.
S. Konieczny, op. cit, s. 14.
D. Kozerawski, op. cit., s. 94.
51
ARTYKUŁY
początkowym okresie realizował plutonem transportowym, odpowiedzialnym za zaopatrzenie Kwatery Głównej i baz poszczególnych kontyngentów w żywność, wodę i paliwo.
Jesienią 1974 r. rozpoczął się nowy etap działalności UNDOF, polegający na stałym
i systematycznym kontrolowaniu przestrzegania przez strony konfliktu warunków porozumienia rozejmowego i kontrolowaniu strefy rozdzielenia wojsk.
Warunki bytowe w obozie polskim w Kanaker miały charakter typowo polowy, a dodatkowym utrudnieniem w realizacji zadań było znaczne jego oddalenie od strefy buforowej. W tej sytuacji zdecydowano o przeniesieniu polskiej bazy do Camp Faouar, położonej
w sąsiedztwie strefy rozdzielenia, u podnóża masywu górskiego Hermon79.
Pierwsza grupa polskich żołnierzy w UNDOF liczyła 93 osoby. Kolejne były większe
i średnio liczyły 130–160 żołnierzy. W ich składzie znajdowały się następujące pododdziały:
dowodzenia i obsługi, transportowy, inżynieryjny, remontowy, budowlany oraz laboratorium sanitarno-epidemiologiczne80. Przedstawiciele Wojska Polskiego zajmowali również
odpowiedzialne stanowiska w Kwaterze Głównej UNDOF.
W związku ze zmianami organizacyjnymi w UNDOF (1993 r.) oraz częściową redukcją stanu osobowego wojsk ONZ w Syrii, realizację całości zadań logistycznych Pollog
przekazał żołnierzom kontyngentu kanadyjskiego81. Jednostka polska została rozwiązana
i w październiku 1993 r. powróciła do kraju. W latach 1974–1993 w 38 zmianach na wzgórzach Golan służyło 3662 żołnierzy i pracowników cywilnych wojska82.
Przedstawiciele Wojska Polskiego w Misji Dobrych Usług Organizacji
Narodów Zjednoczonych w Afganistanie i Pakistanie
27 grudnia 1979 r. wojska armii ZSRR, w odpowiedzi na prośbę rządu afgańskiego,
wkroczyły na terytorium Afganistanu. Celem tej interwencji była pomoc rządowi w Kabulu
w walce z siłami powstańczymi.
14 stycznia 1980 r. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych przyjęło rezolucję potępiającą zbrojną interwencję radziecką w Afganistanie, żądając natychmiastowego
i bezwarunkowego wycofania obcych sił zbrojnych z terytorium tego państwa83. Powstańcy
afgańscy zorganizowali liczne bazy i obozy szkoleniowe na terenie Pakistanu, wspierającego
ich działalność polityczną i militarną.
11 lutego 1981 r. sekretarz generalny ONZ, Kurt Waldheim, powołał zastępcę ds. politycznych, polityka peruwiańskiego Javiera Péreza de Cuéllara, na swego specjalnego przedstawiciela w sprawie rozwiązania tej kryzysowej sytuacji. Podczas wizyt w kwietniu i sierpniu
1981 r. w Afganistanie i Pakistanie de Cuéllar przeprowadził rozmowy z przedstawicielami
rządów tych państw na temat możliwości rozwiązania konfliktu. Zarówno strona afgańska,
jak i pakistańska zaakceptowały zaproponowany przez niego czteropunktowy plan negocjacji, które miały być przeprowadzone w Genewie. W rokowaniach genewskich udział brali przedstawiciele Afganistanu, Pakistanu, ZSRR i Stanów Zjednoczonych. Zakończyły się
one podpisaniem 14 kwietnia 1988 r. porozumienia, na które złożyło się kilka odrębnych
79
80
81
82
83
S. Konieczny, op. cit., s. 30.
D. Kozerawski, op. cit., s. 94; J. Markowski, op. cit., s. 48.
D. Kozerawski, op. cit., s. 95.
F. Gągor, K. Paszkowski, op. cit., s. 151.
Zob. http://www.un.org/Depts/dpko/co_mission/ungomap/background.html.
52
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
dokumentów. Najważniejsze z nich to: dwustronne afgańsko-pakistańskie porozumienie
o zasadach stosunków wzajemnych, traktujące przede wszystkim o nieingerencji i nieinterwencji; deklaracja w sprawie międzynarodowych gwarancji dla zawartego porozumienia,
podpisana przez ZSRR i Stany Zjednoczone, oraz dwustronne porozumienie afgańsko-pakistańskie o możliwości swobodnego powrotu uchodźców. Tego samego dnia sekretarz generalny ONZ poinformował Radę Bezpieczeństwa o efektach rokowań genewskich i o swej
propozycji wysłania 50 obserwatorów wojskowych w region konfliktu. 25 kwietnia Rada
Bezpieczeństwa wydała wstępną zgodę na powołanie grupy specjalnych obserwatorów.
Formalną decyzję o powołaniu Misji Dobrych Usług Organizacji Narodów Zjednoczonych w Afganistanie i Pakistanie (United Nations Good Offices Mission in Afghanistan and
Pakistan – UNGOMAP) podjęła Rada Bezpieczeństwa 31 października 1988 r. w rezolucji
nr 622. Natychmiast po tym sekretarz generalny ONZ zainicjował procedurę powołania
Misji Dobrych Usług ONZ. Zatrzymał także na dotychczasowym stanowisku, jako swojego specjalnego przedstawiciela czuwającego nad wprowadzeniem w życie i przestrzeganiem postanowień genewskich, Diego Cordoveza, na jego zastępcę powołał przedstawiciela fińskich sił zbrojnych, gen. mjr. Rauli Helminena84, natomiast Stałym Przedstawicielem
Sekretarza Generalnego w Afganistanie został polityk cypryjski, Benon Sevan. Grupę
50 obserwatorów wojskowych powołano tymczasowo spośród oficerów pełniących służbę
w UNTSO, UNDOF oraz w UNIFIL85. Do udziału w Misji Dobrych Usług ONZ swych
przedstawicieli oddelegowało 10 państw, w tym Polska. Działalność obserwatorów miała się
skupiać przede wszystkim na trzech najważniejszych zadaniach:
– monitorowaniu nieingerencji i nieinterwencji obu stron;
– monitorowaniu wycofywania wojsk radzieckich z Afganistanu;
– monitorowaniu dobrowolnego powrotu uchodźców86.
Pierwsze elementy doradcze Misji Dobrych Usług przybyły w rejon zadań 25 kwietnia 1988 r., tj. w dniu podjęcia nieformalnej jeszcze decyzji przez Radę Bezpieczeństwa.
Działalność formalną dwie Kwatery Główne, w Kabulu i w Islamabadzie, rozpoczęły
15 maja 1988 r. Polskę reprezentowało 4 oficerów87.
Już na początku misji obserwatorzy UNGOMAP otrzymali od przedstawicieli wojsk radzieckich w Afganistanie szczegółowe informacje na temat planu ich wycofania, rozmieszczenia oddziałów, wykaz i opis szlaków drogowych, po których będą wycofywane, oraz
punkty przekraczania granicy afgańsko-radzieckiej. Członkowie UNGOMAP założyli trzy
stałe placówki po stronie afgańskiej: na przejściach granicznych w miejscowościach Hayraton i Torghundi oraz w bazie lotniczej w Shindand, skąd wycofywano wojska radzieckie
drogą powietrzną88. Każda placówka była obsadzona zwykle przez dwóch oficerów, których
podstawowym zadaniem było monitorowanie przebiegu wycofywania wojsk radzieckich.
Działania obserwatorów UNGOMAP obejmowały również kontrole garnizonów afgańskich w czasie wycofywania lub natychmiast po wycofaniu z nich sił radzieckich.
84
85
86
87
88
W maju 1989 r. gen. mjr. R. Helminena zastąpił inny oficer fiński, płk Heikko Happonen.
Zob. http://www.un.org/Depts/dpko/co_mission/ungomap/bacground.html.
Ibidem.
J. Markowski, op. cit., s. 52.
Zob. http://www.un.org/Depts/dpko/co_mission/ungomap/bacground.html.
53
ARTYKUŁY
15 sierpnia 1988 r. przedstawiciel wojsk radzieckich poinformował obserwatorów
UNGOMAP, że żołnierze radzieccy zostali wycofani z 10 głównych garnizonów wojskowych, które przekazano wojsku afgańskiemu. 8 kolejnych ważnych garnizonów, w Kabulu, na północ od niego i w północno-zachodnim Afganistanie, nadal pozostawało
pod kontrolą radziecką. Zgodnie z porozumieniem genewskim 50% wojsk radzieckich
opuściło terytorium Afganistanu w ciągu 3 miesięcy od wejścia ich w życie. W tej fazie
z Afganistanu wycofano także około połowę sprzętu bojowego89.
25 stycznia 1989 r. strona radziecka poinformowała obserwatorów UNGOMAP
o sposobie, w jaki wycofywanie jej wojsk z Afganistanu zostanie doprowadzone do końca.
W pierwszej połowie lutego reszta żołnierzy radzieckich miała zostać ewakuowana do
ZSRR drogą powietrzną i transportem lądowym. 14 lutego zespół obserwatorów przybył na
kontrolę do ostatniego z większych garnizonów radzieckich w Tashqurghan i stwierdził, że
ostatni żołnierze radzieccy opuścili go 12 lutego.
Poza kilkoma, notyfikowanymi wcześniej przez stronę radziecką, przypadkami opóźnienia w wycofywaniu jej wojsk obserwatorzy UNGOMAP stwierdzili, że operacja opuszczenia terytorium Afganistanu przez jednostki radzieckie zakończyła się zgodnie z postanowieniami przyjętymi w porozumieniu genewskim. Następnie obserwatorzy UNGOMAP
zlikwidowali trzy stałe placówki: w Hayratan, Torghundi i w bazie lotniczej w Shindand90.
Od początku działalności Misji Dobrych Usług Obserwatorów NZ władze Afganistanu
i Pakistanu kierowały do jej członków liczne zarzuty i skargi na rzekome naruszanie przez
drugą stronę postanowień genewskich dotyczących nieingerencji i nieinterwencji. Strona
afgańska zarzucała wrogie działania polityczne i propagandowe podejmowane wobec władz
afgańskich na terytorium Pakistanu, nielegalne przekraczanie granicy przez rebeliantów
i przerzut materiału wojennego, ataki rakietowe na afgańskie miasta, dokonywanie aktów
sabotażu, naruszanie afgańskiej przestrzeni powietrznej przez samoloty pakistańskie, utrzymywanie na terenie Pakistanu baz szkoleniowych i dostawy broni dla zbrojnych grup opozycyjnych. Strona pakistańska stawiała Afganistanowi podobne zarzuty91. Większość tych
zgłoszeń była dokładnie badana przez obserwatorów UNGOMAP, niestety nie we wszystkich przypadkach członkowie Misji Dobrych Usług byli w stanie przeprowadzić śledztwo.
Poważnym utrudnieniem w ich pracy były niezwykle ciężkie warunki terenowe, a ponadto
od zgłoszenia naruszeń do podjęcia śledztwa w terenie mijało często zbyt dużo czasu, co
praktycznie minimalizowało możliwości weryfikacji. Niekiedy też ze względu na wysoki
stopień niebezpieczeństwa zagrażający obserwatorom, nie mogli oni w ogóle podjąć działań
dochodzeniowych w terenie.
Pierwotnie mandat UNGOMAP miał trwać do stycznia 1990 r., lecz na wniosek sekretarza generalnego ONZ z 9 stycznia 1990 r. Rada Bezpieczeństwa przedłużyła go
o 2 miesiące. Misja Dobrych Usług ONZ formalnie zakończyła działalność 15 marca 1990 r.,
lecz 10 oficerów obserwatorów zostało oddelegowanych do utworzonego w czerwcu 1990 r.
Biura Sekretarza Generalnego w Afganistanie i Pakistanie (OSGAP), które funkcjonowało
do marca 1993 r. Wojsko Polskie oddało do jego dyspozycji 6 oficerów92.
89
90
91
92
Ibidem.
Ibidem.
Ibidem.
J. Markowski, op. cit., s. 52.
54
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Przedstawiciele Wojska Polskiego w Grupie Obserwatorów Wojskowych
Organizacji Narodów Zjednoczonych w Iranie i Iraku
9 lutego 1979 r. w Iranie wybuchła rewolucja islamska. Jednym z pierwszych posunięć jej
przywódców było proklamowanie 1 kwietnia 1979 r. Islamskiej Republiki Iranu. Sąsiadujący
z Iranem Irak został uznany za jednego z głównych wrogów nowego państwa, a jego przywódców oskarżono o zdradę wartości islamskich. Nowe władze irańskie domagały się wręcz
utworzenia Irackiej Republiki Iranu. Iraccy szyici stanowili w tym państwie większość, ale
byli dyskryminowani przez mniejszość sunnicką. Różnice wyznaniowe między członkami tych dwóch odłamów islamu zamierzał wykorzystać nowy przywódca Iranu, ajatollach
Chomeini. Podjęte przez niego działania groziły Irakowi wybuchem szyickiej rewolucji.
16 lipca 1979 r. prezydentem Iraku został Saddam Hussein, którego ambicją było przekształcenie państwa w potęgę dominującą w regionie Zatoki Perskiej. Hussein przystąpił
do restrykcyjnych działań mających na celu wyeliminowanie aktywnie działającej opozycji,
przede wszystkim szyickiej. W obawie przed przeniesieniem rewolucji islamskiej z Iranu
na terytorium Iraku, w grudniu 1979 r. ostrzegł Chomeiniego przed udzielaniem pomocy
irackiej opozycji, grożąc podjęciem stanowczych kroków, z zerwaniem iracko-irańskiego
układu pokojowego.
W kwietniu 1980 r., w ramach działań skierowanych przeciwko antysaddamowskiej opozycji, zostali aresztowani przywódcy irackich szyitów, około 35 tys. szyitów irackich, podejrzewanych o działalność lub tylko sympatyzowanie z szyicką opozycją, zostało wydalonych
z kraju. Jednocześnie władze Iraku zintensyfikowały działalność zmierzającą do wsparcia
opozycji w Iranie. Z kolei ajatollach Chomeini wystąpił do żołnierzy irackich z apelem
o obalenie Saddama Husseina. Inną przyczyną konfliktu iracko-irańskiego były również
irackie dążenia do zaanektowania irańskiego Chuzestanu z jego bogatymi złożami ropy naftowej.
W czerwcu 1980 r. stosunki dyplomatyczne pomiędzy skonfliktowanymi państwami
zostały zawieszone. Konsekwencją rosnącego napięcia w stosunkach iracko-irańskich był
wybuch wojny 22 września 1980 r.
Pierwsze działania na rzecz przywrócenia pokoju w rejonie Zatoki Perskiej ONZ podjęła
już 23 września 1980 r., kiedy to sekretarz generalny Kurt Waldheim zaoferował usługi na
rzecz rozwiązania konfliktu. 28 września Rada Bezpieczeństwa przyjęła rezolucję nr 479,
wzywając Irak i Iran do natychmiastowego zaprzestania działań wojennych i przystąpienia
do uregulowania spornych kwestii z wykorzystaniem środków pokojowych. Rezolucja ta
nie przyniosła oczekiwanego przez społeczność międzynarodową efektu93.
11 września 1980 r. sekretarz generalny ONZ wyznaczył Olofa Palme, byłego premiera
Szwecji, na swego specjalnego przedstawiciela, powierzając mu trudną misję doprowadzenia do zakończenia wojny iracko-irańskiej i przywrócenia pokoju w rejonie Zatoki Perskiej.
Jedynym efektem działalności Palmego było doprowadzenie do wymiany jeńców wojennych w 1981 i w roku 198294. Eskalacja wojny postępowała z każdym dniem, a wysiłki międzynarodowe nie przynosiły pożądanego efektu.
93
94
Zob. http://www.un.org/Depts/dpko/dpko/co_mission/unimogbackgr.html.
Ibidem.
55
ARTYKUŁY
9 czerwca Javier Pérez de Cuéllar, następca Kurta Waldheima na stanowisku sekretarza generalnego ONZ, zaapelował do walczących stron o powstrzymanie się od ataków na
ludność cywilną. Po wyrażeniu przez Irak i Iran zgody na zaprzestanie ataków na ośrodki
z ludnością cywilną, sekretarz generalny podjął decyzję o wysłaniu dwóch specjalnych grup
inspektorów mających sprawować nadzóru nad przestrzeganiem podjętego zobowiązania
i ewentualnymi dochodzeniami w razie ich łamania. Pod koniec czerwca 1984 r. dwie grupy
obserwatorów spośród wojskowego personelu United Nations Truce Supervision Organization (UNTSO) oraz przedstawiciel Sekretariatu ONZ zostali rozmieszczeni w Bagdadzie
i Teheranie. Ich misja trwała 4 lata i w dużym stopniu okazała się przydatna w okresie formowania Grupy Obserwatorów Wojskowych ONZ (United Nations Iran–Iraq Military Observer Group – UNIIMOG) w roku 198895.
23 stycznia 1987 r. sekretarz generalny ONZ wystąpił z kolejną inicjatywą dyplomatyczną zmierzającą do zakończenia wojny iracko-irańskiej. Na spotkaniu z przedstawicielami
państw – stałych członków Rady Bezpieczeństwa przedstawił kilkupunktowy plan rozwiązania konfliktu w Zatoce Perskiej. Kilkumiesięczne konsultacje międzynarodowe doprowadziły do przyjęcia przez Radę Bezpieczeństwa rezolucji nr 598, w której – podobnie jak
w rezolucji nr 582 z 1986 r. – wzywała ona do natychmiastowego przerwania ognia, wycofania wojsk poza granice uznane przez społeczność międzynarodową oraz całkowitej
wymiany jeńców wojennych. Irak zgodził się na przyjęcie tych warunków, wyrażając gotowość do współpracy z Radą Bezpieczeństwa w celu wprowadzenia tych ustaleń w życie. Iran
wprawdzie nie odrzucił rezolucji, lecz krytykował niektóre jej postanowienia. Przez kilka
następnych miesięcy sekretarz generalny ONZ prowadził dalsze konsultacje w Bagdadzie,
Teheranie i Nowym Jorku. W tym samym czasie działania wojenne trwały nieprzerwanie.
Intensywne międzynarodowe konsultacje prowadzone przez sekretarza generalnego
ONZ przyniosły w końcu oczekiwany efekt. 17 czerwca 1988 r. Iran oficjalnie powiadomił
o zaakceptowaniu ustaleń rezolucji nr 598. Następnego dnia również Irak potwierdził wcześniejszą zgodę na przyjęcie jej warunków. 7 września sekretarz generalny przedłożył Radzie
Bezpieczeństwa propozycję powołania Grupy Obserwatorów Wojskowych ONZ oraz ich
przyszłe zadania. 8 sierpnia Rada Bezpieczeństwa, po uzgodnieniach z Iranem i Irakiem,
zdecydowała, że przerwanie ognia nastąpi 20 sierpnia o godz. 3.00, natomiast rozmowy
pokojowe rozpoczną się 25 sierpnia w Genewie96.
Sekretarz generalny ONZ w raporcie z 7 września zadania mandatowe obserwatorów
definiował następująco:
– ustalenie, w porozumieniu z przedstawicielami stron walczących, przebiegu linii przerwania ognia wzdłuż zajmowanych pozycji w dniu wybuchu wojny, z ewentualnymi odchyleniami od nich, gdyby uznano, iż są one położone zbyt blisko siebie;
– monitorowanie przestrzegania przez siły zbrojne obu państw przerwania ognia;
– przeprowadzanie dochodzeń w wypadkach naruszania zwieszenia ognia;
– nadzór nad wycofaniem wszystkich sił poza granice uznane przez społeczność międzynarodową;
95
96
Ibidem.
Ibidem.
56
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
– działalność na rzecz osiągnięcia przez strony konfliktu porozumienia i rozstrzygnięć
zmierzających do zmniejszenia napięcia w stosunkach między nimi i budowy zaufania;
– nadzór nad przestrzeganiem przez strony ustaleń dotyczących dopuszczalnej ilości wojsk,
broni i jej rodzajów, rozmieszczonych bezpośrednio przy granicy uznanej przez społeczność międzynarodową;
– patrolowanie przez okręty wojenne, działające pod auspicjami ONZ, szlaku wodnego na
rzece Szatt al-Arab97.
9 sierpnia 1988 r. Rada Bezpieczeństwa przyjęła rezolucję nr 619 aprobującą raport
sekretarza generalnego i powołującą Grupę Obserwatorów Wojskowych ONZ w Iranie
i Iraku. Członkowie Rady Bezpieczeństwa zdecydowali, że misja powinna trwać 6 miesięcy,
o ile Rada nie zdecyduje inaczej98.
Na szefa Grupy Obserwatorów ONZ został powołany przedstawiciel Jugosławii,
gen. mjr Slavko Jovic, który pełnił służbę na tym stanowisku do listopada 1990 r. Jego
następcą został reprezentant Bangladeszu, brygadier S. Anam Khan, pełniący obowiązki
szefa misji do 28 lutego 1991 r., tj. do jej zakończenia99. Stan liczebny grupy określono na
około 400 osób, w tym 350 obserwatorów wojskowych. W skład UNIIMOG weszli przedstawiciele 26 państw, w tym Polski.
10 sierpnia, dzień po przyjęciu przez Radę Bezpieczeństwa rezolucji nr 619, pierwsze
dwie grupy obserwatorów przybyły do Iranu i Iraku. Ich zadaniem było nawiązanie łączności z władzami obydwu państw oraz przeprowadzenie rekonesansu, przede wszystkim co do
rozmieszczenia całości misji.
Do terminu przerwania ognia, czyli do 20 sierpnia godz. 3.00, w Iraku i Iranie było obecnych już 307 obserwatorów wojskowych i główny element kanadyjskiego pododdziału łączności, dzięki czemu już pierwszego dnia 51 patroli mogło rozpocząć działalność mandatową.
Część Kwatery Głównej misji była rozmieszczona w Teheranie, część zaś w Bagdadzie,
natomiast obserwatorzy w czterech sektorach po stronie irańskiej i w trzech po stronie irackiej. Każdy z sektorów kontrolowało kilka grup obserwatorów. Długość linii przerwania
ognia kontrolowana przez poszczególne grupy wynosiła od 70 km na południu do 250 km
na północy100. Obserwatorzy UNIIMOG mieli do dyspozycji kilka samolotów, realizujących
przede wszystkim zadania komunikacyjne, obserwacyjne i transportowe.
1400-kilometrowa linia rozgraniczenia walczących stron przebiegała przez bardzo
zróżnicowane tereny, co oczywiście miało decydujący wpływ na metody jej patrolowania.
W skład patrolu wchodziło zwykle 2–3 obserwatorów, którzy – w zależności od terenu
– realizowali zadania, korzystając z różnych środków transportu: samochodów, śmigłowców, łodzi, a także mułów. Każdego dnia wyruszało średnio 64 patrole. W ciągu pierwszych
9 tygodni od wprowadzenia przerwania ognia obserwatorzy UNIIMOG zanotowali 1072
skargi na nieprzestrzeganie tych ustaleń. Z czasem liczba tego typu zgłoszeń malała, aż do
niemal zupełnego zaniechania przypadków wymiany ognia. Każda ze zgłoszonych skarg
była weryfikowana w drodze szczegółowego dochodzenia. Działalność dochodzeniowa
97
98
99
100
Ibidem.
Zob. Resolution 619 (1988) of 9 August 1988, http://www.un.org/Depts/dpko/dpko/co_mission/uniimogres.html.
Zob. http://www.operationpaix.net/KHAN-S-Anam.
Długość całej linii przerwania ognia wynosiła około 1400 km.
57
ARTYKUŁY
dowiodła, że większość przypadków złamania postanowienia o przerwaniu ognia rzeczywiście miała miejsce, w tym kilka zdarzeń tego typu niosło za sobą bardzo poważne skutki.
Poza przypadkami złamania postanowienia o przerwaniu ognia obserwatorzy wojskowi
zanotowali liczne przypadki przemieszczania się wojsk obu stron poza przyjęte linie rozgraniczenia, rozbudowy pozycji obronnych, zaminowywania terenu itp.
Sytuacja w regionie Zatoki Perskiej pogorszyła się po agresji Iraku na Kuwejt i okupacji
części tego państwa w sierpniu 1990 r., chociaż w pierwszych miesiącach nie odbiło się to
w istotny sposób na sytuacji na granicy iracko-irańskiej i działalności mandatowej obserwatorów UNIIMOG.
W związku ze stałym wzrostem stabilizacji stosunków iracko-irańskich i realizowaniem
przyjętych przez strony konfliktu postanowień, 27 września 1990 r. Rada Bezpieczeństwa
przyjęła rezolucję nr 671, która redukowała szeregi UNIIMOG do 230 osób, w tym 184
obserwatorów wojskowych101. Rada Bezpieczeństwa zdecydowała ponadto o przedłużeniu
mandatu misji UNIIMOG o 2 miesiące, tj. do końca listopada 1990 r. W tym czasie strony
miały wycofać pozostałe oddziały wojskowe.
W październiku i listopadzie Iran i Irak kontynuowały wycofywanie wojsk. Poza kilkoma mniejszymi nieporozumieniami obserwatorzy UNIIMOG nie zanotowali poważniejszych naruszeń przyjętych postanowień. W tym czasie sekretarz generalny ONZ prowadził
z przedstawicielami obu państw intensywne konsultacje dotyczące przyszłości UNIIMOG
i możliwości kolejnego przedłużenia misji. Zaproponował, aby obserwatorzy kontynuowali
zadania mandatowe przez następnych 6 miesięcy. O ile władze Iraku wyraziły zgodę, a wręcz
nalegały, na przedłużenie misji UNIIMOG o kolejne pół roku, to władze Iranu zdecydowanie odrzuciły propozycję przedłużenia mandatu więcej niż o 2 miesiące, domagając się również zmniejszenia liczby obserwatorów do 50–60 po każdej ze stron102. W tych warunkach
sekretarz generalny, nie mając innego wyjścia, zwrócił się do Rady Bezpieczeństwa o przedłużenie mandatu misji o 2 miesiące i zmniejszenie jej do 120 obserwatorów wspieranych
przez konieczny personel cywilny. Postanowienia te znalazły odzwierciedlenie w rezolucji
Rady nr 676 z 28 listopada 1990 r. W tym czasie obserwatorzy UNIIMOG mieli pomóc
w doprowadzeniu do rozwiązania pozostałych spornych kwestii granicznych i do wzajemnej wymiany informacji na temat pozostawionych pól minowych, mieli również nadzorować przestrzeganie przyjętych przez strony wszelkich innych zobowiązań.
Redukcja personelu do 60 obserwatorów po stronie Iranu i 56 po stronie Iraku spowodowała również konieczność zmiany ich rozmieszczenia i struktury sektorów. Po każdej ze
stron utworzono po 3 sektory, w których służbę pełniły 15-osobowe grupy obserwatorów.
Możliwość wypełniania zadań mandatowych przez obserwatorów UNIIMOG została
znacznie ograniczona na początku 1991 r., 15 stycznia mijał bowiem termin wycofania sił
irackich z Kuwejtu. W razie nie wykonania decyzji Rady Bezpieczeństwa, przeciwko Irakowi miały być użyte siły koalicji międzynarodowej. Obserwatorzy UNIIMOG na taki rozwój
wypadków mieli specjalnie przygotowany plan, który do minimum miał ograniczyć grożące
im niebezpieczeństwo. Po wybuchu działań wojennych, 17 stycznia 1991 r. obserwatorzy
opuścili Irak. Część z nich udała się na Cypr, inni do Iranu103. Pomimo skomplikowanej
101
102
103
Zob. http://www.un.org/Depts/dpko/dpko/co_mission/unimogbackgr.html.
Ibidem.
Ibidem.
58
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
sytuacji, sekretarz generalny zwrócił się do Rady Bezpieczeństwa o przedłużenie mandatu
misji UNIIMOG o kolejny miesiąc, aby ostatecznie wypełnić jej zadania. 31 stycznia Rada
przyjęła rezolucję nr 685 przedłużającą mandat UNIIMOG do 28 lutego 1991 r.
W zaistniałej sytuacji obserwatorzy wojskowi mogli kontynuować swoje zadania jedynie
na terytorium Iranu, utrzymując jednakże stały kontakt z przedstawicielami władz Iraku
poprzez regularne spotkania na granicy irańsko-irackiej. 20 lutego obserwatorzy stwierdzili, że z ostatniego spornego miejsca wojska stron konfliktu zostały wycofane. Tym samym
ich zadania kontrolno-weryfikujące wycofanie wojsk poza wyznaczone linie zostały w pełni
wykonane i 28 lutego 1991 r. misję obserwatorów wojskowych UNIIMOG uznano za zakończoną.
W misji UNIIMOG w latach 1988–1991 wzięło udział 45 polskich oficerów, po 15 w trzech
kolejnych zmianach. Pierwszy do Iraku wyjechał szef polskich obserwatorów, płk Roman Baryszczyk. Trzy dni później do Bagdadu poleciało pozostałych 14 oficerów. Część z nich miała
już za sobą doświadczenie w innych misjach pokojowych ONZ na Bliskim Wschodzie104.
Grupy obserwatorów UNIIMOG miały charakter międzynarodowy, w związku z czym
polscy oficerowie zostali skierowani do poszczególnych grup, w których mieli działać samodzielnie, bez stałego kontaktu z innymi przedstawicielami zespołu polskiego. W Kwaterze
Głównej w Bagdadzie służbę pełnili płk R. Baryszczyk i mjr Jagiełło, 7 oficerów służyło
w Sektorze Południowym, po 3 w Centralnym i Północnym.
Podobnie jak w poprzednich misjach, tak i w ramach UNIIMOG oficerowie WP pełnili
służbę z największym poświęceniem, nie bacząc na liczne trudy, niedogodności, a nawet
poważne niebezpieczeństwo.
Żołnierze Wojska Polskiego w Grupie Przejściowej Pomocy Narodów
Zjednoczonych dla Namibii
Od 1802 do 1868 r. terytorium obecnej Namibii było penetrowane przez różnego rodzaju misje brytyjskie i niemieckie. W latach 1868–1870 wybuchły przeciwko nim pierwsze
bunty rdzennej ludności. Od 1884 r. przez dwadzieścia lat trwał planowy wykup tamtejszej
ziemi przez osadników niemieckich. W latach 1894–1907 Niemcy objęły protektorat nad
Namibią, przekształcony następnie w kolonię105.
Po I wojnie światowej, na mocy postanowień traktatu wersalskiego, terytorium Namibii,
pod ówczesną nazwą jako Afryka Południowo-Zachodnia, zostało przekazane pod protektorat Wielkiej Brytanii, jako terytorium mandatowe Ligii Narodów. Administrację na tym
terenie w imieniu Wielkiej Brytanii sprawował członek Brytyjskiej Wspólnoty Narodów,
Związek Południowej Afryki.
Po zakończeniu II wojny światowej Afryka Południowo-Zachodnia stała się terytorium
powierniczym ONZ pod administracją Związku Południowej Afryki, który w 1946 r. wystąpił do ONZ o prawo inkorporowania powierzonego obszaru. Zgromadzenie Ogólne ONZ
14 grudnia 1946 r. odrzuciło to żądanie. Związek Południowej Afryki zlekceważył decyzję
Rady Powierniczej oraz rezolucje ONZ i w 1949 r. faktycznie, a w 1959 r. aktem prawnym
przyłączył terytorium Afryki Południowo-Zachodniej. Dwa lata później, 31 maja 1961 r.
104
G. Ciechanowski, Żołnierze polscy w misjach i operacjach pokojowych poza granicami kraju w latach 1953–1989,
Toruń 2007, s. 245.
105
E. J. Osmańczyk, Encyklopedia ONZ i stosunków międzynarodowych, Warszawa 1982, s. 333.
59
ARTYKUŁY
Związek Południowej Afryki wystąpił z Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, ogłaszając się
Republiką106.
12 czerwca 1968 r. Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję nr 2372XXII, w której
postanowiło (...) proklamować zgodnie z wolą rdzennej ludności, że Afryka Południowo-Zachodnia będzie odtąd znana pod nazwą Namibia107, równocześnie potępiło władze RPA za
aneksję Namibii i niszczenie jej rdzennej ludności i terytorium.
20 marca 1969 r. Rada Bezpieczeństwa ponowiła żądanie ONZ wycofania się Republiki Południowej Afryki z Namibii. Dwa lata później problem prawno-polityczny rozstrzygnął Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości (MTS) w Hadze, który orzekł nielegalność aneksji,
zobowiązując jednocześnie RPA do niezwłocznego wycofania swej administracji z Namibii
i zakończenia tym samym okupacji jej terytorium108.
RPA nie uznała ani wyroku MTS, ani żądań ONZ wyrażanych w kolejnych rezolucjach.
Po wieloletnich bezowocnych negocjacjach do pewnego przełomu doszło w 1978 r., gdy
Rada Bezpieczeństwa przyjęła rezolucję nr 431 wyznaczającą fińskiego dyplomatę, Martti
Ahtisaariego, na Specjalnego Przedstawiciela Sekretarza Generalnego ONZ dla Namibii,
zobowiązując go do opracowania warunków i planu wprowadzenia w życie rezolucji nr 385
z 1975 r., przewidującej niepodległość Namibii po wolnych wyborach, przeprowadzonych
pod kontrolą ONZ109. Wstępny plan tego procesu został zaakceptowany i przyjęty przez
Radę Bezpieczeństwa w rezolucji nr 435 z 29 września 1978 r.
Do pełnego porozumienia w sprawie Namibii doszło dopiero w 1989 r. 16 lutego tegoż roku Rada Bezpieczeństwa przyjęła rezolucję nr 632 powołującą Grupę Przejściowej
Pomocy Narodów Zjednoczonych (United Nations Transition Assistance Group in Namibia – UNTAG). Najważniejszym jej zadaniem było stworzenie odpowiednich warunków
do przeprowadzenia wolnych wyborów nadzorowanych przez ONZ. Międzynarodowe siły
UNTAG miały nadzorować porozumienia o przerwaniu walk pomiędzy wojskami południowoafrykańskimi i siłami partyzanckimi Organizacji Narodu Afryki Południowo-Zachodniej (South West African People Organization – SWAPO), ześrodkowanie, redukcję
i wycofanie wojsk południowoafrykańskich z terenu Namibii, nadzorowanie powrotu do
domów uchodźców, jeńców i więźniów politycznych110.
Charakter zadań dla UNTAG wymagał powołania mieszanej, wojskowo-cywilnej misji. W jej składzie znalazło się: 4493 osoby personelu wojskowego, w tym trzy bataliony
operacyjne: fiński, kenijski i malezyjski; 300 obserwatorów wojskowych z 13 państw
i jednostki: wsparcia logistycznego, łączności, inżynieryjna; transport powietrzny, kompania administracyjna, jednostka medyczna; 1000 obserwatorów cywilnych z zadaniem monitorowania przygotowywanych wyborów powszechnych; 1500 policjantów wykonujących
zadania przejęte po wycofanej policji południowoafrykańskiej; 1000 osób cywilnych zaangażowanych w biurach wyborczych (część stanowił personel lokalny)111.
106
Ibidem, s. 455.
Ibidem, s. 334.
108
Ibidem, s. 334.
109
J. Markowski, op. cit., s. 56.
110
Zob. http://en.wikipedia.org/wiki/UNTAG, United Nations Transition Assistance Group, s. 6; F. Gągor, K. Paszkowski, op. cit., s. 152.
111
J. Markowski, op. cit., s. 57. Zob. też G. Ciechanowski, op. cit., s. 202; http://www.unic.un.org.pl/misje_pokojowe/mzaf_untag.php, UNTAG, s. 1.
107
60
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Na czele sił UNTAG stanął przedstawiciel Indii, gen. por. Dewan Prem Chanda. Kwatera
Główna misji mieściła się w Windhoek, późniejszej stolicy państwa. Tworzyli ją przedstawiciele 50 państw, w tym Polski112.
Do udziału w misji UNTAG Polska skierowała jednostkę logistyczną (241 żołnierzy zawodowych i 132 żołnierzy służby zasadniczej) oraz 20-osobową grupę obserwatorów wojskowych113.
Kontyngent Wojska Polskiego do misji w Namibii był organizowany w trybie przyspieszonym. Już kilka dni przed podjęciem przez Radę Ministrów uchwały z 22 marca
1989 r. część żołnierzy przebywała w rejonie mandatowym114. Na dowódcę kontyngentu
został wyznaczony ppłk Kazimierz Giłej. Przyjęty etat jednostki przewidywał wysłanie do
Namibii 74 osób.
Formowanie kontyngentu prowadzono w Kłodzku, spośród żołnierzy jednostek Śląskiego Okręgu Wojskowego. Zarówno podczas przygotowań, jak i w trakcie trwania misji
dowództwo kontyngentu korzystało z pomocy i wiedzy dyplomatów polskich, znających
warunki panujące w rejonie misji115.
Pierwsza grupa polskich oficerów została skierowana do Namibii 9 marca 1989 r.
14 marca wyjechała 19-osobowa grupa na czele z kmdr. ppor. Zdzisławem Jamką, której
zadaniem był wybór odpowiedniego miejsca na obóz dla naszego kontyngentu. Zasadniczy
człon kontyngentu polskiego odleciał do Namibii w 3 grupach w kwietniu 1989 r.116.
Struktura organizacyjna Polskiej Wojskowej Jednostki Logistycznej przedstawiała się
następująco:
– dowództwo;
– sztab;
– kompania dowodzenia i obsługi;
– kompania transportowa;
– kompania zaopatrzenia;
– Centralna Składnica UNTAG;
– służby tyłowe (sekcja medyczna, sekcja żywnościowa, sekcja techniczna);
– wydzielona grupa żandarmerii polowej (Military Police)117.
Kontyngent polski został dyslokowany w koszarach w okolicy miejscowości Grootfontein. Do zadań polskiej jednostki logistycznej (POLLOG) należało m.in.:
– zapewnienie przewozu osób cywilnych i wojskowych;
– zapewnienie zaopatrzenia, nadzorowanie dowozu artykułów i materiałów nadchodzących z zagranicy przez port morski w Walvis Bay i lotniczy w Eros do Centralnej Składnicy Zaopatrzenia UNTAG;
– zarządzanie zasobami Centralnej Składnicy Zaopatrzenia;
– dowóz artykułów i materiałów zgromadzonych w Centralnej Składnicy do magazynu
w Grootfontein lub wprost do jednostek wojskowych i elementów cywilnych;
112
Zob. http://www.unic.un.org.pl/misje_pokojowe/mzaf_untag.php, UNTAG, s. 1. J. Markowski (op. cit.)
i G. Ciechanowski (op. cit.) błędnie podają, że składała się ona z przedstawicieli (...) prawie 100 krajów.
113
F. Gągor, K. Paszkowski, op. cit., s. 152. Zob. też J. Markowski, op. cit., s. 57.
114
G. Ciechanowski, op. cit., s. 207.
115
Ibidem, s. 209.
116
Ibidem.
117
D. Kozerawski, op. cit., s. 96; G. Ciechanowski, op. cit., s. 319.
61
ARTYKUŁY
– przewożenie materiałów z magazynów pośrednich, m.in. z Grootfontein, do miejsc stacjonowania jednostek wojskowych lub kwater samodzielnych kompanii znajdujących się
w innych miejscach niż dowództwo batalionów;
– zapewnienie transportu poszczególnym jednostkom UNTAG stacjonującym w rejonie
odpowiedzialności polskiego batalionu;
– prowadzenie remontów sprzętu i pojazdów produkcji polskiej znajdujących się na jego
wyposażeniu118.
Misja UNTAG nie należała do łatwych. Oprócz mniejszych lub większych potyczek
zbrojnych, żołnierze polscy byli narażeni na wiele trudnych i groźnych dla zdrowia i życia
sytuacji. Dotyczyło to w szczególności żołnierzy kompanii transportowej, pokonujących
często kilkusetkilometrowe trasy. Podczas 12-miesięcznej misji w Namibii śmierć poniosło 19 członków jej personelu119. Śmiertelne wypadki nie ominęły kontyngentu polskiego.
5 września 1990 r. w wypadku samochodowym zginęło trzech polskich żołnierzy: chor. Jan
Boleszczuk, chor. Władysław Wojciechowski i chor. Ryszard Zalewski120.
Szczytowym momentem działalności sił UNTAG był okres wyborów powszechnych
w Namibii, które zostały przeprowadzone w dniach 7–11 listopada 1989 r. Bezpośrednio
przed wyborami członkowie sił UNTAG przeprowadzali rejestrację osób, którym przysługiwało prawo wyborcze, przygotowywali lokale wyborcze, a w trakcie wyborów prowadzili
ich obserwację. UNTAG zorganizował 70 stałych i 110 ruchomych punktów rejestrujących
wyborców, zarejestrował 10 partii politycznych biorących udział w wyborach. Ponad 350
lokali wyborczych na terytorium Namibii było monitorowanych przez policyjne, wojskowe
i cywilne międzynarodowe komponenty misji. W zabezpieczeniu wyborów wzięli udział
przedstawiciele ponad 25 państw, w tym żołnierze i obserwatorzy z Polski121. W bezpośrednim zabezpieczeniu wyborów zaangażowanych było 20 polskich żołnierzy, wykonujących
zarówno zadania związane z nadzorowaniem wyborów, jak i logistyczne.
Oprócz jednostki logistycznej w Namibii działała również 20-osobowa grupa obserwatorów wojskowych. Cała międzynarodowa grupa obserwatorów liczyła 300 oficerów, reprezentujących 14 państw. Do ich zadań należało:
– monitorowanie przestrzegania warunków zawieszenia broni między walczącymi stronami;
– nadzór nad siłami południowoafrykańskimi w bazach wojskowych;
– obserwacja wycofania pododdziałów południowoafrykańskich do RPA;
– obserwacja procesu demobilizacji oddziałów Obrony Terytorialnej Południowo-Zachodniej Afryki (South-West Africa Territory Defence);
– nadzór nad zdawaniem broni i amunicji przez demobilizowane oddziały;
– nadzorowanie demobilizacji innych cywilnych sił paramilitarnych i jednostek specjalnych;
– powstrzymanie przenikania oddziałów Ludowej Armii Wyzwolenia Namibii (People’s
Liberation Army of Namibia – PLAN) z baz w Zambii i Angoli;
– obserwacja działalności cywilnego personelu południowoafrykańskiego;
– eskortowanie na terenie Namibii konwojów wojsk i sprzętu wojskowego wycofywanego
do RPA122.
118
119
120
121
122
G. Ciechanowski, op. cit., s. 211–212; D. Kozerawski, op. cit., s. 97; J. Markowski, op. cit., s. 57.
Zob. http://en.wikipedia.org/wiki/UNTAG, s. 6.
G. Ciechanowski, op. cit., s. 215.
Zob. http://en.wikipedia.org/wiki/UNTAG, s. 5.
G. Ciechanowski, op. cit., s. 203.
62
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Szefem Międzynarodowego Zespołu Inspektorów i Obserwatorów Wojskowych UNTAG
po raz pierwszy został przedstawiciel Polski, płk Bolesław Izydorczyk. Kierowany przez niego zespół podlegał bezpośrednio dowódcy sił zbrojnych ONZ w Namibii, gen. por. Dewanowi Chandzie.
Pierwszy polski obserwator, mjr Grzegorz Wiśniewski, przybył do Namibii 10 marca
1989 r. Pięć dni później dotarł płk Izydorczyk, 25 marca zaś przybyła reszta grupy123.
Kilka pierwszych dni po przybyciu było przeznaczonych na dokładniejsze zapoznanie się z sytuacją w terenie mandatowym, po czym obserwatorzy zostali rozmieszczeni
w konkretnych sektorach. Początki ich pracy były trudne nie tylko ze względu na zupełnie
nową rzeczywistość, klimat, warunki codziennej pracy, służby i wypoczynku, ale w dużej
mierze także z powodu trudności logistycznych, transportowych, braku wystarczającej
liczby samochodów osobowych do przemieszczania się, kłopotów z funkcjonowaniem łączności itd.124.
18 polskich obserwatorów pracowało w sąsiadującym z Angolą sektorze północno-zachodnim, charakteryzującym się wyjątkowo trudną i skomplikowaną sytuacją polityczno-wojskową, dwaj zaś oficerowie pełnili służbę w Kwaterze Głównej.
W dniach listopadowych wyborów powszechnych z międzynarodowej grupy obserwatorów zostało wydzielonych 200 oficerów do pracy w zespołach nadzorujących ich przebieg.
W operacji tej wzięło udział 10 polskich oficerów125.
Wybory powszechne w Namibii przebiegły sprawnie i bez poważniejszych zakłóceń. Należy podkreślić, że było to możliwe dzięki zaangażowaniu sił międzynarodowych.
W wyborach wzięło udział około 97% uprawnionych do głosowania, zaledwie około 1% oddało głos nieważny. Zgromadzenie Konstytucyjne opracowało projekt konstytucji, która została przyjęta 9 lutego, natomiast 21 marca ogłoszono dniem uzyskania niepodległości126.
Po wyborach większość z obserwatorów wojskowych kończyła działalność, opuszczając
Namibię w 2 turach. Pierwsza grupa wyjechała w styczniu 1990 r., kolejna w lutym. Część
pozostała jeszcze do maja 1990 r., monitorując sytuację na granicy pomiędzy Namibią
a RPA.
Oprócz kilkudziesięcioosobowej grupy obserwatorów i pewnej liczby żołnierzy Kenii127, do dnia ogłoszenia niepodległości, czyli do 21 marca 1990 r., wszystkie pozostałe
siły UNTAG zostały z Namibii wycofane. Pierwsza grupa 45 polskich żołnierzy wyjechała
w grudniu, przed świętami Bożego Narodzenia. Główna grupa Polaków (165 osób) opuściła Namibię 3 marca, odlatując z lotniska w Windhoek. Na miejscu pozostała jeszcze przez
pewien czas kilkunastoosobowa grupa likwidacyjna, z zadaniem ostatecznego rozliczenia
i zamknięcia misji. 17 maja wyjechał ostatni żołnierz sił UNTAG, mjr Roman Jasiński,
komendant Centralnej Składnicy Zaopatrzenia128.
123
Ibidem, s. 204–205.
Ibidem, s. 205.
125
Ibidem, s. 206.
126
Zob. http://en.wikipedia.org/wiki/UNTAG, s. 5.
127
Pozostała w Namibii grupa żołnierzy kenijskich prowadziła szkolenie nowo powstających oddziałów sił zbrojnych tego kraju. W Namibii pozostała także kilkuosobowa grupa dyplomatów ONZ.
128
G. Ciechanowski, op. cit., s. 221. Interesujące jest, że żołnierze polscy wyjeżdżali do Namibii i pełnili tam służbę
w przełomowym w historii Polski okresie. Grzegorz Ciechanowski (op. cit., s. 221) napisał, iż opuszczali Polską
Rzeczpospolitą Ludową, a wracali już do Rzeczpospolitej Polskiej.
124
63
ARTYKUŁY
Zaangażowanie Polski w misjach na terenie byłej Jugosławii
Śmierć Josipa Broz Tito w maju 1980 r. zapoczątkowała degenerację państwowości (kryzysy o podłożu narodowościowym, politycznym i ekonomicznym, napięcia nacjonalistyczne i etniczne), a następnie rozpad Jugosławii, ukoronowany w 1991 r. Socjalistyczna Federacyjna Republika Jugosławii składała się z sześciu republik: Bośni i Hercegowiny, Chorwacji,
Macedonii, Czarnogóry, Serbii, Słowenii i dwóch prowincji autonomicznych – Kosowa
i Wojwodiny.
Duży wpływ na rozpad Jugosławii miał finansista Jeffrey Sachs, który przekonał Słowenię i Chorwację do ogłoszenia secesji. Zapewniał, że państwa Zachodu uznają ich suwerenność, a rozwój ekonomiczny będzie popierany przez banki zachodnie.
W 1991 r. trzy z sześciu republik tworzących SFR Jugosławii jednostronnie ogłosiły niepodległość. Były to: Republika Chorwacji (25 czerwca), Republika Słowenii (25 czerwca)
oraz Republika Macedonii (8 września).
5 kwietnia 1992 r. suwerenność ogłosiła Republika Bośni i Hercegowiny. Dwie pozostałe
republiki (Serbia i Czarnogóra) 28 kwietnia 1992 r. rozwiązały formalnie Socjalistyczną Federacyjną Republikę Jugosławii, powołując w jej miejsce Federalną Republikę Jugosławii ze
stolicą w Belgradzie. 4 lutego 2003 r. w miejsce Jugosławii powstało nowe państwo – Serbia
i Czarnogóra, które istniało do 3 czerwca 2006 r., czyli do podziału na dwa państwa: Czarnogórę i Serbię. 17 lutego 2008 r. od Serbii jednostronnie oddzieliło się Kosowo (decyzji tej
nie uznała Serbia).
Republika Serbii potępiła decyzje o suwerenności Chorwacji i Słowenii. Rozpoczęła się
jugosłowiańska wojna domowa. Doszło do walk armii jugosłowiańskiej i serbskich ochotników z oddziałami słoweńskimi i chorwackimi. Narody byłej Jugosławii toczyły bezpardonową walkę – na porządku dziennym było rozstrzeliwanie jeńców, ludności cywilnej
i dokonywanie czystek etnicznych.
Po proklamowaniu niepodległości Macedonii władze Serbii i Czarnogóry ogłosiły
powstanie „trzeciej Jugosławii” (3 stycznia 1992 r.). Niebawem dawne republiki związkowe zaczęły rościć pretensje terytorialne. 5 kwietnia 1992 r. niepodległość ogłosiła Bośnia
i Hercegowina, co spowodowało wojnę w Bośni.
W czerwcu 1993 r. rozpoczęła się nowa wojna – mieszkający na terenie Chorwacji Serbowie ogłosili bowiem powstanie swego państwa – Serbskiej Krajiny. Jej mieszkańcy (w nielegalnym referendum) opowiedzieli się za związkiem z Jugosławią. Armia chorwacka latem
1995 r. zlikwidowała Krajinę. Serbowie proklamowali także Serbską Republikę na terenie
Bośni i Hercegowiny, do której chcieli włączyć serbskie enklawy, co stało się zarzewiem
kolejnego konfliktu. Na terenie Bośni i Hercegowiny problem był szczególnie skomplikowany, gdyż zamieszkiwały ją trzy narody: Serbowie, Chorwaci i Bośniacy, różniące się religią
(prawosławie, katolicyzm, islam), nie zajmowały zwartego obszaru, lecz były między sobą
przemieszane etnicznie. Podczas konfliktu wszystkie strony dopuściły się ludobójstwa, co
spowodowało, że po zakończeniu wojny niektórzy zbrodniarze wojenni trafili przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. 12 października 1995 r. weszło w życie
zawieszenie broni, nie wszędzie jednak respektowane.
1 listopada 1995 r. rozpoczęto rokowania w Dayton, w których wzięli udział prezydenci
Serbii, Chorwacji i Bośni oraz przedstawiciele Grupy Kontaktowej. Dziesięć dni później
64
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
podpisano traktat pokojowy. Bośnia i Hercegowina uzyskała niepodległość (została podzielona na dwie części składowe: Republikę Serbską i Federację Bośni i Hercegowiny).
25 listopada zakończono wojnę w Bośni i Hercegowinie. Nad przestrzeganiem porozumień
czuwały wydzielone kontyngenty NATO.
Kolejnym punktem zapalnym stało się zamieszkiwane przez Albańczyków Kosowo.
W 1999 r. doszło do walk serbskich sił zbrojnych z albańskim separatystami z UÇK129.
W marcu 1999 r. rozpoczęły się naloty sił powietrznych NATO na Serbię, po których doszło do przejęcia kontroli w Kosowie przez siły pokojowe NATO. Siły serbskie wycofały się
z Kosowa, a prowincja stała się międzynarodowym protektoratem.
17 lutego 2008 r. Kosowo ogłosiło niepodległość, której nie uznały m.in.: Rosja, Serbia,
Hiszpania, Chiny, Rumunia, Grecja. Nie mogąc się pogodzić ze stratą Kosowa, Serbowie
zdemolowali ambasadę Stanów Zjednoczonych. W Belgradzie doszło do zamieszek. Ogłoszono, że Serbia nigdy nie uzna niepodległości Kosowa.
Polska oficjalnie uznała niepodległość wszystkich państw, które odłączyły się od Serbii,
uznała też niepodległość Kosowa. Zaangażowała się też militarnie (na miarę możliwości)
w misję NATO na obszarze byłej Jugosławii – polskie kontyngenty weszły w skład NATOwskich sił: IFOR (20 grudnia 1995–20 grudnia 1996 r. w Bośni i Hercegowinie), KFOR
(12 czerwca 1999 r. w Kosowie) i SFOR (21 grudnia 1996–2 grudnia 2004 r.).
IFOR
IFOR (Implementation Force) była operacją NATO prowadzoną od 20 grudnia 1995 do
20 grudnia 1996 r. w Bośni i Hercegowinie. Jej dowódcą był brytyjski gen. Michael Walker.
Rada Bezpieczeństwa ONZ 15 grudnia 1995 r. upoważniła NATO do wprowadzenia
w życie postanowień wojskowych układu pokojowego w sprawie Bośni i Hercegowiny. Ustanowiono w tym celu wielonarodowe Siły Implementacyjne, które znalazły się pod dowództwem wojskowym NATO. W skład tych wojsk, poza siłami NATO, wchodziły jednostki
państw uczestniczących w programie Partnerstwo dla Pokoju oraz państw nieeuropejskich
(Egipt, Malezja, Pakistan). Wzięły w niej udział również siły Rosji.
Celem operacji była kontrola wprowadzania w życie ustaleń konferencji pokojowej
w Dayton, kończącej wojnę w Bośni. Pomimo pokojowego charakteru misji, żołnierze IFOR
kilkakrotnie byli zmuszeni do użycia broni, po raz pierwszy 23 sierpnia 1996 r. na pozycje
oddziałów serbskich, prowadzących ataki moździerzowe na siły Bośni i Hercegowiny.
Główne zadania sił IFOR:
– bezpieczne wykonanie programu pokojowego z Dayton;
– zapewnienie stałego przestrzegania zawieszenia broni;
– zabezpieczanie przekazywania kontroli na spornych terytoriach;
– doprowadzenie do wycofania się do baz sił z uzgodnionych stref rozgraniczających obszary objęte zawieszeniem oraz zapewnienie rozgraniczenia sił;
– rozbrojenie z broni ciężkiej, przeprowadzenie zbiórki ciężkiego uzbrojenia do parków
sprzętu i koszar oraz demobilizacja pozostałych sił;
– kontrola i zapewnienie bezpieczeństwa granicom i terenom przygranicznym;
129
Armia Wyzwolenia Kosowa (alb. Ushtria Çlirimtare e Kosovës) – albańska zbrojna organizacja terrorystyczna
działająca na terenie Kosowa.
65
ARTYKUŁY
– stworzenie warunków do bezpiecznego, uporządkowanego i szybkiego wycofania sił
ONZ, które nie zostały przeniesione do IFOR;
– zabezpieczanie dostaw żywności;
– kontrolowanie przestrzeni powietrznej nad Bośnią i Hercegowiną.
Po wyczerpaniu się mandatu misji w 1996 r. Rada Północnoatlantycka podjęła decyzję
o rozpoczęciu nowej misji pokojowej o kryptonimie SFOR (Stabilization Force).
Powodzenie misji IFOR pokazało, że NATO dostosowało się do nowych warunków po
zimnej wojnie, m.in. poprzez „elastyczność” sił zbrojnych Sojuszu i możliwość wysyłania
ich poza granice państw członkowskich.
Polska wystawiła do sił IFOR batalion piechoty, tzw. batalion operacyjny – POLBAT.
Jego dowództwo oraz kompanię dowodzenia, kompanię zaopatrzenia, pluton łączności,
pluton medyczny i pluton saperów rozmieszczono w Teslić. Pozostałe pododdziały batalionu dyslokowano w Žepče (1 kompania szturmowa, kompania wsparcia), Jelah (2 kompania
szturmowa, 3 kompania szturmowa, pluton remontowy) i w Pecz (Narodowy Element Zaopatrzenia).
Ponadto polscy oficerowie weszli w skład dowództw NATO-wskich: IFOR/SFOR (Sarajewo), MNDN130 (Tuzla) i NORDPOLBDE131 (Doboj). Kontyngent ten liczył około 660
żołnierzy z różnych jednostek WP, przede wszystkim z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej.
Dowódcą kontyngentu został ppłk Marek Żerdecki.
KFOR
Kosovo Force to siły międzynarodowe pod auspicjami NATO, działające na terenie Kosowa. Misja KFOR, mająca na celu utrzymanie pokoju w Kosowie, rozpoczęła się 12 czerwca 1999 r. na mocy mandatu ONZ.
Decyzja o wysłaniu wojsk NATO do Kosowa została podjęta z powodu kryzysu humanitarnego powstałego podczas ciągłych walk pomiędzy Armią Wyzwolenia Kosowa (UÇK)
a wojskowymi i policyjnymi oddziałami Serbii i Czarnogóry, w czasie których obie strony dopuszczały się aktów przemocy wobec ludności cywilnej, noszących niejednokrotnie
cechy ludobójstwa. Spowodowało to falę emigracji miejscowej ludności. W momencie
rozpoczęcia misji w skład wojsk KFOR wchodziło 50 000 żołnierzy z 30 państw zarówno
członków NATO, jak i spoza Sojuszu. Najwięcej żołnierzy do Kosowa wysłały m.in. Wielka Brytania (19 000), Stany Zjednoczone (7000), Francja (7000), Niemcy (6000), Włochy
(5000), Rosja (ok. 3000), Holandia (2000), Ukraina (1300) i Hiszpania (1200). Kontyngenty wystawiły również inne państwa członkowskie NATO: Belgia, Bułgaria, Czechy, Dania, Estonia, Grecja, Islandia, Kanada, Litwa, Luksemburg, Norwegia, Polska, Portugalia,
Rumunia, Słowacja, Słowenia, Turcja i Węgry. W skład KFOR wchodziły także kontyngenty
z Argentyny, Armenii, Austrii, Azerbejdżanu, Finlandii, Gruzji, Irlandii, Maroka, Malezji,
Szwecji, Szwajcarii oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Kontyngent KFOR został podzielony na cztery wielonarodowe brygady (Południe,
Zachód, Północ i Centrum). Każda z nich odpowiadała za określony rejon prowincji.
130
131
Multinational Division North – Wielonarodowa Dywizja Północ.
Nordic-Polish Brigade – Brygada Nordycko-Polska.
66
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Celami wojsk KFOR było m.in.:
– stworzenie i utrzymanie warunków umożliwiających bezpieczne życie mieszkańców Kosowa w miejscu zamieszkania;
– zapewnienie bezpieczeństwa i porządku publicznego;
– monitorowanie, kontrolowanie oraz, jeżeli sytuacja tego wymaga, wymuszanie realizacji
porozumień, na mocy których doszło do zakończenia konfliktu;
– wspieranie misji United Nations Mision Interim in Kosowo (UNMIK, Tymczasowa
Administracja Kosowa).
Polski Kontyngent Wojskowy (PKW) KFOR wszedł w skład Międzynarodowej Grupy
Bojowej Wschód (Multinational Battle Group-East – MNBG-E) pod dowództwem amerykańskim. Polscy żołnierze (około 230) stacjonowali w amerykańskiej bazie Camp Bondsteel132. W skład polskiego batalionu wchodziły komponenty: polski, ukraiński i litewski
(w składzie kompanii polskiej – „FOX”).
Przyjęto zasadę, że dowódcą jest oficer polski, jego zastępcą oficer ukraiński (sztab batalionu tworzyli oficerowie i podoficerowie z obu państw). Żołnierze polscy pełnili także
służbę w Kwaterze Głównej KFOR (w Prisztinie).
Trzon polskiego komponentu stanowili żołnierze 16 batalionu powietrznodesantowego
z Krakowa i 18 batalionu desantowo-szturmowego z Bielska Białej. Przygotowując batalion do misji, przyjęto niestandardowe rozwiązanie organizacyjno-etatowe: przekształcono
etat wojenno-pokojowy batalionu według potrzeb misyjnych – spowodowało to utworzenie jednostki, która utraciła cechy jednostki bojowej typu desantowo-szturmowego, a stała
się jednostką zmotoryzowaną z rozwiniętą stacjonarną logistyką. Było to dostosowanie do
rozwiązań anglo-amerykańskich, w których wszystkie oddziały misyjne pozostają w typowej strukturze, a dodawane są tylko niezbędne elementy, np. w postaci zespołów łączności
satelitarnej.
SFOR
NATO’s Stabilisation Force – Siły Stabilizacyjne NATO – to międzynarodowa grupa bojowa stacjonująca w Bośni i Hercegowinie133. Zasadniczym celem SFOR było utrzymanie
porozumienia z Dayton. SFOR działało w ramach Operation Joint Guard (21 grudnia 1996–
19 czerwca 1998 r.) i Operation Joint Forge (20 czerwca 1998–2 grudnia 2004 r.). Obecnie
misję utrzymywania pokoju w tym rejonie pełnią wojska EUFOR w misji „Althea”.
W skład SFOR wchodziły kontyngenty z państw NATO (Belgia, Dania, Francja, Grecja,
Hiszpania, Holandia, Islandia, Kanada, Niemcy, Norwegia, Polska, Portugalia, Stany Zjednoczone, Turcja, Wielka Brytania, Włochy) i spoza Sojuszu (Australia, Albania, Austria,
Argentyna, Bułgaria, Estonia, Finlandia, Irlandia, Litwa, Łotwa, Malezja, Maroko, Rosja,
Rumunia, Słowacja, Słowenia, Szwecja, Węgry i Ukraina). Liczebność wojsk SFOR wahała
się od ok. 12 000 (w 2002 r.) do 7000 (w 2004 r.).
132
Camp Bondsteel – baza Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Kosowie, wykorzystywana jako miejsce
stacjonowania Międzynarodowych Sił Zadaniowych-Wschód. Poprzednim miejscem stacjonowania polskiego
kontyngentu był obóz „White Eagle” w m. Raka (5 km na północ od Kacanika). Podstawą przemieszczenia była
decyzja nr 252/MON z 28 VI 2006 r.
133
Siły SFOR kontynuowały działania rozpoczęte przez IFOR.
67
ARTYKUŁY
Polski kontyngent w SFOR liczył około 500 żołnierzy (w latach 1997–2000). Tworzył
on batalion operacyjny składający się z dwóch kompanii piechoty, kompanii dowodzenia,
kompanii logistycznej, plutonu medycznego i Narodowy Element Zaopatrywania. Dyslokacja w rejonie operacyjnym była następująca: Tesli (dowództwo i sztab PJW SFOR – batalion
operacyjny – POLBAT, kompania dowodzenia, kompania logistyczna i pluton medyczny),
Žepče (1 kompania piechoty), Jelah (2 kompania piechoty), Pecz (Narodowy Element Zaopatrzenia).
Ponadto polscy oficerowie weszli w skład dowództw NATO: SFOR (Sarajewo), MNDN
(Tuzla) i NORDPOLBDE (Doboj).
W kolejnych latach polski kontyngent był stopniowo zmniejszany: w latach 2000–2005
jego liczebność wynosiła około 300 żołnierzy. Struktura batalionu pozostała niemal taka
sama (pluton medyczny włączono do kompanii logistycznej), ale kompanie piechoty, na
wzór amerykański, otrzymały oznaczenia literowe (A i B), zamiast tradycyjnych polskich
– cyfrowych (1 i 2). Zmniejszono też strefę odpowiedzialności batalionu. W całości przebazowano go do Doboju.
Kolejnymi zmianami PKW dowodzili:
– ppłk Edward Gruszka (1997–1998);
– ppłk Tadeusz Sapieżyński (1998–1999);
– ppłk Krzysztof Motacki (1999);
– ppłk Andrzej Knap (2000);
– ppłk Piotr Oleszczuk (2002–2003);
– ppłk Jarosław Grygierczyk (2004).
Kontyngent został następnie przekształcony w misję EUFOR, co wiązało się ze zmianą
jego liczebności i struktury organizacyjnej.
W misji irackiej
Po zakończeniu tzw. I wojny w Zatoce Perskiej (1991) relacje między Stanami Zjednoczonymi a Irakiem były przez cały czas napięte. Płonne okazały się nadzieje, że dojdzie do
obalenia Saddama Husajna przez samych Irakijczyków. Jednocześnie obawiano się, że iracki
dyktator dąży do odbudowy potencjału militarnego, zwłaszcza w zakresie broni masowego rażenia, a szczególnie broni chemicznej, której Irak używał wcześniej (wojna z Iranem,
tłumienie powstania w Kurdystanie). Nie wykluczano także możliwości prac nad bronią
biologiczną, a nawet atomową.
Rada Bezpieczeństwa ONZ (oraz szczególnie rząd Stanów Zjednoczonych) stosowała
po tej wojnie wiele sankcji, przede wszystkim ekonomicznych, mających na celu zmuszenie
Saddama Husajna do przestrzegania rezolucji ONZ, zakazujących rozwijania programów
rozbudowy broni masowego rażenia. Podczas prezydentury Billa Clintona lotnictwo Stanów Zjednoczonych patrolowało przestrzeń powietrzną Iraku, aby nadzorować realizację
rezolucji ONZ zabraniającej lotów wojskowych w wyznaczonych strefach. Na terenie Iraku przebywali inspektorzy nadzorujący przestrzeganie rezolucji ONZ o zakazie posiadania
broni masowego rażenia.
68
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Zaostrzenie polityki prezydenta George’a W. Busha w stosunku do Iraku nastąpiło po ataku terrorystycznym 11 września 2001 r. Stworzono wówczas doktrynę „ataku prewencyjnego”,
przyznając sobie prawo inwazji na dowolny kraj w dowolnym momencie134 w ramach tzw. wojny z terroryzmem. Wśród potencjalnych celów takiego ataku wymieniano także Irak.
Konflikt zbrojny rozpoczął się 20 marca 2003 r. Po około 3 tygodniach walk siły koalicji
(głównie Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii) przejęły kontrolę nad zdecydowaną
większością terytorium Iraku. Obaliły rząd Saddama Husajna i rozpoczęły okupację, która
formalnie trwała do 2005 r. Siły koalicji międzynarodowej liczyły około 250 000 żołnierzy
amerykańskich, 45 000 – brytyjskich, 2000 – australijskich, 300 – duńskich i 194 – polskich
(grupy z jednostki GROM, pododdział likwidacji skażeń z 4 pułku chemicznego w Brodnicy). Prócz tego z siłami międzynarodowymi współdziałały na północy Iraku zgrupowania
partyzantów kurdyjskich liczące łącznie ok. 50 000 (wspierane czynnie przez wydzielone
oddziały amerykańskie). Siły międzynarodowej koalicji weszły do Iraku od południa (od
granicy z Kuwejtem i od strony Zatoki Perskiej).
Armia iracka licząca ok. 13 dywizji piechoty, 10 dywizji zmechanizowanych lub pancernych oraz kilku oddziałów sił specjalnych stawiła opór siłom inwazyjnym. Siły powietrzne
i marynarka wojenna Iraku nie odegrały w konflikcie istotnej roli.
Z militarnego punktu widzenia, wojna zakończyła się sukcesem. Siły koalicji międzynarodowej obaliły rząd Husajna i w ciągu 28 dni opanowały najważniejsze miasta Iraku,
jednocześnie odnotowując stosunkowo niskie straty własne i ograniczoną liczbę ofiar wśród
ludności cywilnej. Niewielkie straty poniosły też wojska irackie. Wynik ten uzyskano przy
zaangażowaniu prawie 5-krotnie mniejszej liczby żołnierzy niż podczas I wojny w Zatoce
Perskiej. Użycie tak niewielkich liczebnie sił było jednak dużym błędem. Bezpośrednio po
militarnym zwycięstwie okazało się, że brak jest żołnierzy, którzy mogliby zaprowadzić ład
i porządek na zajętych terenach. Skutkiem tego był stosunkowo długi okres panowania bezprawia i chaosu praktycznie na terenie całego Iraku. Dało to również czas na organizację
i zakonspirowanie irackich sił partyzanckich, które nie miały większych problemów z pozyskiwaniem uzbrojenia oraz organizacją kryjówek.
W powszechnym chaosie i bezprawiu liczni przestępcy niemal doszczętnie ograbili zasoby Narodowego Muzeum Iraku. Wojska amerykańskie skoncentrowały się na ochronie
obiektów, które zostały uznane za ważne z wojskowego punktu widzenia, ale nie starczyło
oddziałów do obsadzenia tzw. mniej ważnych obiektów. Ich wybór wynikał bardziej z bezpośredniego interesu Stanów Zjednoczonych niż miejscowej ludności. W pierwszej kolejności zabezpieczono pałace rodziny Saddama Husajna, obiekty Ministerstwa Wydobycia
Ropy Naftowej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz kilka wybranych szpitali, elektrowni oraz ujęć wody. Złodziejami byli w większości przypadków sami Irakijczycy, lecz
pewien odsetek rabusiów stanowili także żołnierze US Army.
W takich warunkach doszło do tworzenia Polskiego Kontyngentu Wojskowego w składzie Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku (od 2008 r. Polski Kontyngent Wojskowy w Misji Szkoleniowej Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego
134
Z oświadczenia G. W. Busha przed Kongresem (20 IX 2001): We will pursue nations that provide aid or safe
haven to terrorism. Every nation, in every region, now has a decision to make. Either you are with us, or you are with
the terrorists. From this day forward, any nation that continues to harbor or support terrorism will be regarded by the
United States as a hostile regime.
69
ARTYKUŁY
w Republice Iraku). Był to wydzielony komponent Sił Zbrojnych RP, przeznaczony do udziału
w działaniach wojennych (2004 r.), stabilizacji (lata 2003–2008) i szkolenia irackich sił bezpieczeństwa (od 2005 r.). W szczytowym okresie liczył ok. 2500 żołnierzy.
W latach 2003–2008 dowództwo polskiego kontyngentu było jednocześnie dowództwem Multi-National Division Central-South (MNDC-S, Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe – WDC-P). Początkowo podlegały mu siły z 22 państw. Oprócz Polski
były to: Bułgaria, Dania, Dominikana, Filipiny, Gruzja (od grudnia), Hiszpania, Holandia,
Honduras, Kazachstan, Korea Południowa, Litwa, Łotwa, Mongolia, Nikaragua, Norwegia,
Rumunia, Salwador, Słowacja, Tajlandia, Stany Zjednoczone, Ukraina i Węgry.
Dywizja liczyła ok. 8500 żołnierzy, w tym 2500 z Polski oraz 6000 z państw sojuszniczych. Był to pierwszy przypadek, gdy Siłom Zbrojnym RP podporządkowano tak dużą
liczbę żołnierzy z innych państw. 3 września 2003 r. MNDC-S przejęła odpowiedzialność za
ochronę 5 irackich prowincji (Babil, Wasit, An-Najaf, Al-Quadisija i Karbala) zajmujących
obszar 64 058 km2 i zamieszkałych przez ok. 3,6 mln Irakijczyków. Dywizja miała nadzorować proces przywracania porządku i bezpieczeństwa oraz odbudowę i zabezpieczenie infrastruktury, ochraniać ważne punkty cywilne i wojskowe, patrolować wyznaczone strefy, pomóc w szkoleniu Irackich Sił Bezpieczeństwa oraz w (ewentualnym) wykryciu i zniszczeniu
broni masowego rażenia i arsenałów innego typu, a także podejmować akcje zbrojne – ale
tylko w samoobronie. I zmianą dowodził gen. Andrzej Tyszkiewicz. Polski kontyngent liczył 2500 stanowisk etatowych. Służbę w rejonie misji pododdziały pełniły od 17 maja 2003
do 11 stycznia 2004 r. Zmianę formowano przede wszystkim na bazie jednostek 12 DZ ze
Szczecina, ale w jej skład weszły także elementy z 6 BSz i 25 BKPow. Do służby w misji nie
były kierowane zwarte pododdziały z istniejących struktur WP. Było to podejście diametralnie różne od działań sojuszników. Wojska amerykańskie i brytyjskie kierowały do Iraku
zwarte pododdziały istniejące w strukturach ich sił zbrojnych. Brytyjczycy rozwiązali ten
problem następująco: podczas pierwszej wojny o Kuwejt grupy bojowe były formowane na
bazie batalionów piechoty pancernej, ale w miejsce trzeciej kompanii każdego z nich otrzymywały identyczną kompanię z innego batalionu, który pozostawał w kraju135. Wydzielona
kompania również pozostawała w kraju. Służyła częściowo do uzupełnienia vacatów w pozostałych kompaniach wyjeżdżających na misję bojową.
Wystawiona przez Polskę 1 Brygadowa Grupa Bojowa (w Karbali) miała w składzie:
1 Batalionową Grupę Bojową (Al-Hilla – polsko-litewsko-łotewska); 2 Batalionową Grupę
Bojową (Babilon – polska); 3 Batalionową Grupę Bojową (Karbala – bułgarska).
W składzie batalionowych grup bojowych znajdowały się co prawda po 4 kompanie
(dowodzenia, zmechanizowana, rozpoznawcza i logistyczna), ale pododdziały bojowe
to tylko po jednej kompanii rozpoznawczej i jednej kompanii zmechanizowanej –
w polskich BGB (w 1 BGB dodatkowo kompania litewska z plutonem łotewskim). Była to
co najmniej dziwna organizacja zważywszy, że kompania zmechanizowana (69 żołnierzy
i 8 km PK, zamiast standardowo 128 żołnierzy136) i rozpoznawcza (45 żołnierzy
135
C. Schulze, Warrior. British combat vehicle tracked, Hong Kong 2001, s. 31.
Kompania zmechanizowana według krajowego etatu wojennego: 4 oficerów, 2 chorążych, 5 podoficerów zawodowych, 12 podoficerów służby zasadniczej, 105 szeregowych – razem 128 żołnierzy, 9 kaemów PK, 3 kaemy PKS,
12 rgppanc-7, 13 BWP-1, 1 samochód CT.
136
70
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
i 8 BRDM-2, zamiast standardowo 90 żołnierzy137) nie były typowymi pododdziałami, jak
w krajowej organizacji wojennej. Wydaje się, że w PKW powinna zostać zastosowana organizacja wojenna, jak w pododdziałach amerykańskich i brytyjskich. Ponadto pododdziały
polskie nie miały ciężkiego sprzętu (BWP), tylko kompania rozpoznawcza była wyposażona
w transportery BRDM-2 (tylko 8, etatowo powinno być 16). Zwraca także uwagę bardzo
słabe uzbrojenie I i II zmiany PKW. Ciężkie uzbrojenie tych pododdziałów ograniczało się
do karabinów maszynowych PK, co stwarzało paradoksalną sytuację, że siły partyzantów
irackich dysponowały większą siłą ognia138 niż pododdziały WP.
Początkowo strefa polskiej MNDC-S była względnie spokojna, wszelkie zaś sytuacje zapalne udawało się uspokajać bądź to mediacjami, bądź demonstracją siły (np. październikowe zamieszki w Karbali, zakończone po przybyciu amerykańskiej Brygadowej Grupy Bojowej). Pod koniec roku wojska koalicji, w tym Polacy, coraz częściej stawały się celem ataków
ugrupowań rebelianckich. Największy przeprowadzono 27 grudnia w Karbali (zginęło
5 żołnierzy, rannych zostało 37, w tym 2 polskich). Wynikiem zamachów było przerwanie
działań CIMIC i Gouvernement Support Teams (zespołów wsparcia rządu).
II zmianie (11 stycznia–18 lipca 2004 r., dowódca – gen. Mieczysław Bieniek) przyszło
działać w o wiele trudniejszych warunkach. Polskie patrole były intensywniej atakowane
przy użyciu tzw. IED-ów (zdalnie odpalane miny-pułapki). Zamach w Madrycie 11 marca
2004 r. i wybory parlamentarne w Hiszpanii spowodowały objęcie władzy przez socjalistów,
którzy zdecydowali o zakończeniu misji irackiej przez kontyngent hiszpański do kwietnia
2004 r. Na ten sam krok zdecydowały się rządy pozostałych krajów latynoskich MND – Dominikany, Hondurasu i Nikaragui. Spowodowało to rozwiązanie 3 Brygadowej Grupy Bojowej i przejęcie kontroli nad podległymi jej prowincjami (An-Najaf i Al-Quadisija) przez
amerykański 2 pułk kawalerii pancernej139.
Pierwsze dwie zmiany działające w Iraku miały w etacie zbyt mało pododdziałów bojowych. Ponadto okazało się, że standardowy przydział amunicji do broni osobistej żołnierzy
uczestniczących w działaniach bojowych (120 nabojów) jest zbyt mały140.
W III zmianie (od 18 lipca 2004 do 7 lutego 2005 r., dowódca – gen. Andrzej Ekiert) nie
przeprowadzono większych zmian organizacyjnych. Nie zwiększyła się liczba pododdziałów bojowych, nadal nadmiernie były rozbudowane dowództwa i sztaby141. Zmiana, według
etatu, liczyła 2490 stanowisk, w tym 2439 wojskowych i 51 pracowników wojska, wobec
limitu określonego dla kontyngentu na poziomie 2400.
IV zmiana pełniła służbę w Iraku od 7 lutego do 26 lipca 2005 r. Jej dowódcą był gen.
Waldemar Skrzypczak. Tworzyli ją żołnierze z 11 DKPanc. Limit przyznany dla tej zmiany
137
Kompania rozpoznawcza według krajowego etatu wojennego: 6 oficerów, 1 chorąży, 1 podoficer zawodowy,
12 podoficerów służby zasadniczej, 70 szeregowych – razem 90 żołnierzy, 12 kaemów PK, 16 rgppanc-7, 12 BRDM-2,
2 BRDM-2RS, 2 WD R-5, 11 motocykl, 1 samochód CT.
138
Oddziały partyzanckie dysponowały (prócz broni ręcznej i maszynowej) granatnikami – przeważnie RPG-7,
oraz moździerzami (60 mm i 82 mm) oraz inną bronią zespołową piechoty.
139
2 pułk kawalerii pancernej w czasie działań w Iraku od 24 VI 2003 do 30 VI 2004 stracił 3 podoficerów
i 11 szeregowych zabitych.
140
Standardowo żołnierz amerykański przenosił 210 nabojów w magazynkach jako Basic Load (dodatkowo
150–300 nabojów załódkowanych w bandolierze), żołnierz brytyjski – 180 nabojów w magazynkach (dodatkowo
150–300 załódkowanych w bandolierze).
141
Przykładowo: dowództwo, sztab i kompania dowodzenia polskiego batalionu zmechanizowanego w Iraku liczyły 71 żołnierzy (wg etatu ZS/001/0), podczas gdy w armii Stanów Zjednoczonych tylko 42 (wg etatu TOE
07245F100 Infantry Battalion [Mechanized]).
71
ARTYKUŁY
to 1500 żołnierzy. Etat ZS/007/0 zawierał 2007 stanowisk wojskowych i 38 cywilnych,
z czego 451 wojskowych jako odwód w kraju. Było to dziwne rozwiązanie. Z definicji
odwód powinien być szybko dostępny w przypadku zaistnienia takiej konieczności, w tym
zaś przypadku było to niemożliwe, ponieważ stacjonował on w kraju, a szybki przerzut
drogą lotniczą nie wchodził w rachubę, ponieważ cały sprzęt również znajdował się w Polsce (m.in. 9 czołgów, 1 ciągnik pancerny, 24 opancerzone samochody rozpoznawcze).
W strukturze tej zmiany nastąpiły pewne zmiany, np. batalion zmechanizowany składał się
z dowództwa batalionu, sztabu, pionu ochrony informacji niejawnych, kompanii dowodzenia i zabezpieczenia, dwóch kompanii zmechanizowanych oraz grupy medycznej. Kompanie zmechanizowane nadal były tylko „kadłubkami” typowych pododdziałów tego typu
w kraju142. Na dodatek ich struktura była różna – prezentowały cztery różne organizacje.
Ze względu na wyposażenie ich w transportery BRDM-2 należałoby je raczej kwalifikować
jako pododdziały rozpoznawcze, a nie piechoty.
Od 26 lipca 2005 do 6 lutego 2006 r. pełniła służbę V zmiana (dowódca – gen. Piotr
Czerwiński). Formowanie tej zmiany oparto na stanie osobowym 1 DZ. Limit V zmiany to
1500 stanowisk etatowych – podobnie jak IV zmiany. Etat opiewał na 1405 stanowisk wojskowych oraz 58 cywilnych. W organizacji wystąpiły kolejne zmiany. Zlikwidowano jeden
batalion zmechanizowany, a w jego miejsce wprowadzono batalion manewrowy składający
się z: dowództwa, sztabu, pionu ochrony informacji niejawnych, sekcji bezpieczeństwa lotów, grupy specjalnej, szwadronu kawalerii powietrznej, taktycznego zespołu kontroli obszaru powietrznego, pionu inżynieryjno-lotniczego, wojskowego portu lotniczego, eskadry
śmigłowców, kompanii dowodzenia i zabezpieczenia oraz grupy medycznej. Batalion ten
był pododdziałem mieszanym, łączącym komponent lądowy (kawaleria powietrzna i grupa
specjalna). Nie było to jednak wzmocnienie kontyngentu, ponieważ batalion ten powstał
w miejsce zlikwidowanej samodzielnej grupy powietrzno-szturmowej.
Od 6 lutego do 18 lipca 2006 r. turę bojową odbywała VI zmiana (dowódca – gen. Edward
Gruszka). Limit określono na 900 stanowisk etatowych, a etat opiewał na 915 stanowisk wojskowych (w tym 67 jako odwód na terenie kraju) i 43 cywilne. Bazą do formowania były
pododdziały 12 DZ. W zmianie tej nastąpiło pewne wzmocnienie siły ognia – wyposażono ją
w 6 moździerzy 60 mm (poprzednie zmiany nie posiadały żadnej broni stromotorowej). Podczas VI zmiany przetestowano organizację lekkiego plutonu rozpoznawczego (na samochodach osobowo-terenowych), wzorowaną na strukturze brytyjskich plutonów rozpoznawczych
z batalionów lekkiej piechoty. Niektóre bataliony w kraju miały w etacie takie plutony, a doświadczenia zdobyte w Iraku potwierdziły poprawność przyjętych rozwiązań143. Pewną zmianą, raczej kosmetyczną, była zmiana nazwy batalionu manewrowego na grupę manewrową.
W VI zmianie nie było już transporterów BRDM-2, ponieważ z meldunków wynikało, że są
one mało odporne na amunicję przeciwpancerną broni maszynowej, co potwierdziły próby
w kraju. Złe były także możliwości opuszczenia transportera znajdującego się pod ostrzałem, w rezultacie podjęto decyzję o ich wycofaniu z uzbrojenia kontyngentu.
142
Liczyły: 1/1 bz – 66 żołnierzy (dowódca kz, załoga WD, drrem-obsł, trzy plz – niejednakowe), 2/1 bz – 73
żołnierzy (dowódca kz, załoga WD, drrem-obsł, trzy plz i dwa działony artylerii – każdy z 23 mm armatą plot.
ZU-23-2),1/2 bz – 65 żołnierzy (dowódca kz, załoga WD, drrem-obsł, trzy plz), 2/2 bz – 56 żołnierzy (dowódca kz,
załoga WD, drrem-obsł, dwa plz i dwa działony artylerii – każdy z 23 mm armatą plot. ZU-23-2).
143
Autor testowanej struktury był na rekonesansie w Iraku i pozytywne uwagi o projekcie zebrał na miejscu.
72
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Od 18 lipca 2006 do 24 stycznia 2007 r. pełniła służbę VII zmiana PKW (dowódca – gen.
Bronisław Kwiatkowski). Bazą do formowania była 16 DZ. Limit liczebności określono na
900 stanowisk etatowych, podobnie jak poprzedniej. Etat VII zmiany zawierał 929 stanowisk wojskowych (w tym 69 jako odwód na terenie kraju) oraz 40 cywilnych. Struktura nie
uległa większym zmianom w stosunku do poprzedniej.
VIII zmiana pełniła służbę w Iraku od 24 stycznia do 25 lipca 2007 r. (dowódca – gen.
Paweł Lamla). Utworzono ją na bazie 11 DKPanc. Liczebność VIII zmiany określono na
900 stanowisk etatowych (i był to już końcowy limit liczebności PKW Irak). Etat zawierał
1106 stanowisk wojskowych (w tym 228 jako odwód w kraju) oraz 22 cywilne. Zróżnicowano stopnie gotowości do wylotu poszczególnych części składowych odwodu. Szwadron kawalerii powietrznej (69 żołnierzy) i kompania ochrony (85 żołnierzy) nie miały
określonego terminu osiągnięcia gotowości do wylotu, natomiast kompanii manewrowej
(74 żołnierzy) wyznaczono 30-dniowy termin gotowości do wylotu. Zmiana ta została
z jednej strony dozbrojona w dość znaczną ilość broni maszynowej (68 karabinów maszynowych, w tym 5 wielkokalibrowych – wobec 47 w poprzedniej zmianie), ale też ze względu
na wyczerpywanie się resursów dokonano rotacji śmigłowców, co w efekcie zaowocowało
zmniejszeniem ich liczby do 4 transportowych Mi-8T i 4 szturmowych Mi-24.
Przedostatnia, IX zmiana, pełniła służbę od 25 lipca 2007 do 30 stycznia 2008 r. (dowódca – gen. Tadeusz Buk), a do obsady stanowisk wykorzystano przede wszystkim żołnierzy
1 DZ. Liczebność IX zmiany określono na 900 stanowisk, a etat zawierał 1089 stanowisk
wojskowych (w tym 211 odwód w kraju) i 22 cywilne. W zmianie tej zwiększono liczbę śmigłowców, dosyłając 4 maszyny W-3 Sokół. Otrzymała też więcej ciężkiej broni maszynowej
(razem 109 karabinów maszynowych – wobec 70 w poprzedniej zmianie). Wzrosła liczba
granatników ppanc (39 wobec 23 w zmianie poprzedniej), ale zmniejszono liczbę moździerzy 60 mm na skutek krytycznych opinii o ich niezawodności. Nową jakość w tej zmianie
stanowiły amerykańskie samochody HMMWV, których Amerykanie posiadali pewną nadwyżkę. Stronie polskiej udostępnili 88 pojazdów tego typu różnych wersji. Równocześnie,
w ramach pomocy wojskowej, Polska otrzymała ponad 200 tych wozów, które znalazły się
na wyposażeniu 18 bdsz w Bielsku-Białej. Nie zapewniały one znacząco lepszej osłony niż
poprzednio używane BRDM-2, ale znacznie większą niż Tarpany.
Ostatnią zmianą Polskiego Kontyngentu Wojskowego w składzie Międzynarodowych
Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku (30 stycznia–31 października 2008 r.) dowodził gen.
Andrzej Malinowski. Stan osobowy wywodził się w znacznej części z 12 DZ. Stany etatowe
były jak zwykle wyższe niż limit (887 wojskowych i 26 cywilne); część z tej liczby stacjonowała w kraju (13 stanowisk). Tym razem były to tylko pojedyncze stanowiska, a nie całe
pododdziały. Liczba śmigłowców była taka sama, natomiast zmniejszyła się ilość ciężkiej
broni piechoty. Wycofano całkowicie moździerze 60 mm i 23 mm armaty plot ZU-23-2.
Wprowadzono natomiast moździerze 98 mm (był to ostatni akord w dziejach uzbrojenia
PKW Irak). W tym czasie nie powinno się mówić o międzynarodowej dywizji, ponieważ
w ostatnim okresie poszczególne kraje wycofywały swoje kontyngenty. Pomimo zachowania nazwy stanowiska „dowódca dywizji”, kontyngent strukturą w niczym już nie przypominał dywizji, a w zestawieniu z dywizjami amerykańskimi nazwa ta mogła brzmieć nawet
śmiesznie. W strukturze nie było już batalionów – zamiast nich tylko grupy i zgrupowania.
73
ARTYKUŁY
Nie przeszkodziło to w utrzymywaniu relatywnie dużej liczby stanowisk o dość wysokich
stopniach etatowych (2 generałów, w tym 1 generał dywizji, 1 generał brygady; 148 oficerów
starszych, w tym 30 pułkowników, 49 podpułkowników, 69 majorów; 118 oficerów młodszych (13% PKW), w tym 85 kapitanów, 33 poruczników i podporuczników. Oficerowie
stanowili zatem 30% PKW. Podobnie dużo było podoficerów – 504, czyli 57%, wobec niewielkiej liczby szeregowych – 115 (13% stanu etatowego PKW).
Podczas tych wszystkich zmian sztucznie wprowadzono wyższe niż w kraju stopnie etatowe wielu stanowisk – szczególnie w sztabach batalionów (szef sztabu – major, szefowie
sekcji w sztabie – kapitan). W zasadzie dążono do ustalenia ich na poziomie podobnym jak
w armii amerykańskiej.
Po 2008 r. (po X zmianie) w Iraku pozostało tylko kilkunastu żołnierzy polskich, tworzących Military Advisory Liaison Team (MALT, Wojskowy Zespół Doradczo-Łącznikowy)
– funkcjonujący według etatu nr ZS/029/0. Liczy on 6 oficerów i 14 podoficerów. Oficjalna
jego nazwa to Polski Kontyngent Wojskowy w Misji Szkoleniowej Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego w Republice Iraku. Jak wskazuje jego nazwa, jest zespołem doradczo-łącznikowym i tylko symbolicznie reprezentuje polską obecność wojskową w Iraku.
Straty w zabitych PKW Irak
Lp.
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
74
Stopień, Imię i Nazwisko
mjr Hieronim Kupczyk
kpr. Gerard Wasilewski
kpt. Sławomir Stróżak
chor. Marek Krajewski
st. kpr. Tomasz Krygiel
st. szer. Andrzej Zielke
kpr. Marcin Rutkowski
st. szer. Sylwester Kutrzyk
kpr. Grzegorz Rusinek
st. szer. Krystian Andrzejczak
kpr. Grzegorz Nosek
por. Daniel Różyński
por. Piotr Mazurek
mł. chor. Szlązak Karol
st. chor. Paweł Jelonek
kpt. Jacek Kostecki
st. szer. Roman Góralczyk
sierż. Tomasz Murkowski
kpr. Piotr Nita
kpr. Tomasz Jura
mjr Jarosław Posadzy
plut. Bartosz Orzechowski
plut. Andrzej Filipek
Wiek
Jednostka
macierzysta
Data śmierci
44
20
34
34
27
26
24
23
21
24
28
24
25
28
30
34
26
30
24
25
39
29
31
12 DZ
12 DZ
6 BDSz
WSzW Lublin
12 DZ
16 DZ
1 BA
6 BDSz
6 BDSz
16 DZ
6 BDSz
6 BDSz
15 bsap
25 BKPow
25 BKPow
2 SzOP
25 BKPow
13 pplot
25 BKPow
25 BKPow
25 BKPow
BOR
3 BZ
6 XI 2003
22 XII 2003
8 V 2004
8 V 2004
8 VI 2004
8 VI 2004
29 VII 2004
19 VIII 2004
19 VIII 2004
21 VIII 2004
12 IX 2004
12 IX 2004
12 IX 2004
15 XII 2004
15 XII 2004
15 XII 2004
25 II 2005
10 XI 2006
7 II 2007
20 IV 2007
17 VII 2007
3 X 2007
2 XI 2007
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Udział żołnierzy WP w misji w Afganistanie
20 sierpnia 1998 r. wojska Stanów Zjednoczonych odpaliły rakiety typu Cruise, skierowane w Khost i bazy terrorystów związanych z Osamą ben Ladenem (niestety, były także ofiary
wśród ludności cywilnej). W latach 2000–2001 talibowie kontynuowali masakrę ludności cywilnej, niszczyli pomniki kultury o światowej sławie (muzeum w Kabulu, historyczne miejsca
w Ghazni, wysadzili na rozkaz Omara Muhammada gigantyczne posągi Buddy w Bajanie).
W październiku 2001 r., w odpowiedzi na terrorystyczny atak na World Trade Center w Nowym Jorku i na Waszyngton, Stany Zjednoczone rozpoczęły operację militarną
w Afganistanie, skierowaną przeciwko Osamie ben Ladenowi i afgańskim talibom (naloty
wspomagające ofensywę oddziałów Sojuszu Północnego wspierającego prezydenta Rabbaniego). Talibowie zostali wyparci z Kabulu, Heratu, Dżalalabadu, Kandaharu i większości
terytorium Afganistanu. W grudniu 2001 r. w Petersbergu koło Bonn (Niemcy) opozycja
antytalibańska powołała rząd tymczasowy, na którego czele stanął Hamid Karzaj.
W kwietniu 2002 r., po prawie 30 latach spędzonych na emigracji, do Afganistanu powrócił król Muhammad Zaher Szah. W czerwcu 2002 r. premier Karzaj został wybrany na
prezydenta przez Wielkie Zgromadzenie afgańskiej starszyzny plemiennej (Loja Dżirga).
W styczniu 2004 r. przyjęto nową konstytucję, a pod koniec tegoż roku odbyły się wybory prezydenckie, w których zwycięstwo odniósł Karzaj. Jego 15 kontrkandydatów zadeklarowało wspólnie bojkot głosowania oznajmiając, że organizacja wyborów umożliwia wielokrotne oddawanie głosów przez te same osoby. W związku z planowanymi na jesień 2005 r.
wyborami do parlamentu nasiliły się ataki talibów (zabito m.in. 7 kandydatów do parlamentu), działających głównie w południowej części kraju, co wywołało krwawe akcje odwetowe sił amerykańskich. Afganistan nadal nie był kontrolowany przez wojska rządowe,
a bardziej przez lokalnych komendantów oraz częściowo przez talibów.
Wybory we wrześniu 2005 r. wyłoniły pierwszy od ponad 30 lat parlament. Frekwencja
wyniosła aż 70%. Mimo wielu ataków talibów w okresie przedwyborczym, głosowanie przebiegło bardzo spokojnie. Wybrany parlament był mozaiką wielu sił i wpływowych kręgów,
w ⅔ składał się z ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych za wojenne kataklizmy – w parlamencie zasiedli byli komuniści, mudżahedini, talibowie, a także baronowie narkotykowi
i znakomicie wykształceni intelektualiści, którzy lata wojny spędzili na Zachodzie.
W 2006 r. rebelianci związani z talibami nasilili ataki; w ich wyniku zginęło ok. 400 osób.
Wzmożona fala przemocy budziła obawy, że miejscowa ludność rozczarowana i udręczona
biedą zacznie na nowo udzielać poparcia talibom.
Na podstawie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1386 z 20 grudnia 2001 r. zostały
utworzone siły ISAF. Ich głównym zadaniem było wsparcie Rządu Tymczasowego w Afganistanie oraz pomoc w zapewnieniu bezpieczeństwa w Kabulu i okolicach, a także tworzenie i szkolenie afgańskich struktur rządowych oraz nowych sił bezpieczeństwa, jak również
pomoc w odbudowie infrastruktury cywilnej. Operacja ISAF od początku prowadzona była
jednocześnie z operacją koalicyjną „Enduring Freedom”.
Operacja ISAF początkowo obejmowała jedynie stolicę Afganistanu (Kabul). Mandat
ONZ został jednak rozszerzony na podstawie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1510
z 13 października 2003 r. na stopniowe objęcie operacją kolejnych prowincji, aż do przejęcia
odpowiedzialności za obszar całego kraju.
75
ARTYKUŁY
Początkowo siłami ISAF dowodziły, na zasadach państw wiodących, Wielka Brytania
(ISAF I), Turcja (ISAF II) i Niemcy wspólnie z Holandią (ISAF III). Po formalnym przejęciu dowodzenia przez Sojusz, od IV zmiany (ISAF IV), operacją dowodziły wydzielone siły
dowództw regionalnych (JFC Brunssum, LCC Heidelberg, JCC Karup).
Od VI zmiany (ISAF VI, sierpień 2004 r.) operacją dowodziły dowództwa korpusów
wysokiej gotowości (EUROCOR, korpus turecki, włoski, brytyjski – do lutego 2007 r.).
Do największych kontrybutorów sił w operacji ISAF należą siły zbrojne Stanów Zjednoczonych. Polska początkowo była zaliczana do grona państw o najniższej kontrybucji.
Według stanu na lipiec 2009 r., ISAF liczył ok. 64 500 żołnierzy z 42 krajów, m.in. Stanów Zjednoczonych (ok. 29 950), Wielkiej Brytanii (ok. 9000), Niemiec (ok. 4050), Francji
(ok. 3160), Kanady (ok. 2800), Włoch (ok. 2795), Polski (ok. 2630), Holandii (ok. 1770),
Australii (ok. 1090), Rumunii (ok. 1025), Hiszpanii (ok. 780), Turcji (ok. 730), Belgii (ok.
510), Nowej Zelandii (ok. 160), Azerbejdżanu (ok. 90) i Singapuru (8).
Intensywność udziału poszczególnych państw bardzo się różni – Stany Zjednoczone,
Wielka Brytania i Kanada ponosiły największe straty spośród wszystkich członków. Symboliczna była obecność wojsk z Austrii, Bośni, Gruzji, Islandii, Irlandii, Jordanii, Luksemburga
i Singapuru – nie przekraczała po 10 na poszczególne wymienione kraje. Holandia pod
koniec 2007 r. podjęła decyzję o opuszczeniu Afganistanu w 2010 r. Kanada, która straciła
już ponad 100 żołnierzy, zdecydowała w 2009 r. na wycofanie się do końca 2011 r. Premier
Kanady, Stephen Harper, powiedział, że dekada wojny to za dużo, ale Ottawa nie wyklucza
obecności swoich wojsk w Afganistanie w innym charakterze (prace nad odbudową, szkolenie sił afgańskich).
Obszar odpowiedzialności ISAF obejmuje: Region Północ (przejęty 1 lipca 2004 r.); Region Zachód (przejęty 1 czerwca 2005 r.); Region Południe (przejęty zgodnie z harmonogramem 31 lipca 2006 r.); Region Wschód (od sierpnia 2006 r.).
Od początku 2007 r. operacja ISAF obejmuje cały obszar Afganistanu, co ma oznaczać
zakończenie drugiej fazy operacji nazwanej expansion (rozszerzenie).
W okresie zwiększonego zaangażowania Polski, w pierwszych miesiącach 2007 r., siły
ISAF realizują trzecią fazę operacji – stabilizacji (stabilization).
Poszczególne fazy operacji ISAF:
– I – rozmieszczenie sił (deployment);
– II – rozszerzenie (expansion);
– III – stabilizacja (stabilization);
– IV – przekazanie odpowiedzialności władzom afgańskim (transition);
– V – wycofania sił (redeployment).
Polska włączyła się w operację w Afganistanie w ramach koalicyjnej operacji „Enduring
Freedom” w marcu 2002 r. Wówczas kontyngent liczył tylko 105 żołnierzy i pracowników
wojska.
11 marca 2005 r. gen. Czesław Piątas poinformował o intencji zwiększenia polskiej obecności w Afganistanie, ale nie wcześniej niż w 2007 r. Prezydent RP, Aleksander Kwaśniewski, wyraził zgodę na przejęcie dowództwa nad operacją ISAF przez Wielonarodowy Korpus Północno-Wschodni, który od 2007 r. miał być dowodzony przez Polaka. Oddziały WP,
76
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
które brałyby udział w operacji, wykonywałyby zadania z zakresu dowodzenia, wsparcia
oraz zabezpieczenia.
PKW w Afganistanie do końca 2006 r. liczył 218 żołnierzy. Na początku 2007 r. rozpoczął się proces jego powiększania. Docelowo do końca kwietnia 2007 r. miał osiągnąć stan
1187 żołnierzy (limit określony przez Prezydenta RP – 1200). Zasadniczymi elementami
polskiego kontyngentu były wtedy:
– dowództwo PKW Afganistan, zgrupowanie nr 1 (aktualny PKW Afganistan), Narodowy Element Wsparcia oraz batalion manewrowy, którego siły główne miały być rozmieszczone w bazach regionu wschodniego (Bagram, 1–2 bazy w południowej części prowincji
Ghazni) oraz Grupa Zadaniowa Sił Specjalnych;
– Zgrupowanie nr 2 Północny Afganistan, w którego skład miały wchodzić m.in.: Operacyjny Zespół Doradczo-Łącznikowy (OMLT), Mobilny Zespół Obserwacyjny (MOT)
oraz filia Narodowego Elementu Wsparcia – zlokalizowane w Mazar-e-Sharif;
– Zgrupowanie nr 3 Kabul, złożone z personelu Dowództwa ISAF, Dowództwa Regionalnego „Stolica” i Połączonego Dowództwa Sił Specjalnych.
Ponadto w Kabulu zlokalizowano zespoły wspierające polskich generałów przewidzianych na stanowiska wyższego doradcy wojskowego szefa Sztabu Sił Zbrojnych Afganistanu
oraz doradcy ds. szkolenia Armii Afganistanu.
Po podjęciu w 2005 r. decyzji o zwiększeniu polskiej obecności militarnej w Afganistanie,
Sztab Generalny WP rozkazał stworzyć etat kontyngentu. Głównym wykonawcą jego projektu miało być Dowództwo Wojsk Lądowych – jako Force Provider. Z racji zakresu kompetencji, do prac nad projektem przystąpiono w Wydziale Organizacyjno-Etatowym Oddziału
Organizacyjnego Zarządu G-1, zostali też zaangażowani oficerowie z innych komórek organizacyjnych Dowództwa Wojsk Lądowych. Wziął też w nich czynny udział – planowany na
dowódcę I zmiany kontyngentu – gen. bryg. Marek Tomaszycki (z 10 BKPanc).
Zmiana przebywała w Afganistanie od kwietnia do października 2007 r.144. Cechą charakterystyczną, a jednocześnie specyficzną pierwszego etatu PKW w Afganistanie było kilka równorzędnych elementów w ramach jednego etatu. Były to: dwie Grupy Doradców
(z Zespołami Zabezpieczenia, w pierwszym 15 żołnierzy, w drugim 13) oraz Dowództwo
PKW (liczące 9 stanowisk etatowych), któremu podlegały: Wydział Żandarmerii Wojskowej (17 stanowisk), kancelaria tajna (1 stanowisko), ambulatorium (3 stanowiska), sekcja
operacyjna (5 stanowisk wojskowych i jedno cywilne), grupa oficerów łącznikowych do
4 BCT 82 ABN DIV145 (5 stanowisk), sekcja informacyjno-prasowa (1 stanowisko wojskowe i 1 cywilne), sekcja personalna (2 stanowiska), zespół zabezpieczenia (17 stanowisk),
pluton inżynieryjny (23 stanowiska), Zgrupowanie nr 3 (75 stanowisk), Zgrupowanie
nr 2 (Zgrupowanie „Północny Afganistan”, 63 stanowiska), zespół operacji specjalnych
(tzw. zespół zadaniowy sił specjalnych, 75 stanowisk), grupa oficerów w Dowództwie Sił
Połączonych w Afganistanie (2 stanowiska), oddział Służby Kontrwywiadu Wojskowego
(8 stanowisk wojskowych i 2 cywilne), oddział Służby Wywiadu Wojskowego (6 stanowisk
144
Rotacja trwa ok. 2–4 tygodni. W tym czasie część zmiany znajdowała się na miejscu, część pozostawała jeszcze
w kraju. Jednorazowo w Afganistanie przebywa w tym czasie nieco więcej personelu niż przewiduje to etat. Tempo
rotacji zależy od możliwości przewozowych lotnictwa amerykańskiego.
145
Operacyjnie PKW miał wejść w podporządkowanie 4 Brygadowego Zespołu Bojowego 82 Dywizji Powietrznodesantowej Stanów Zjednoczonych.
77
ARTYKUŁY
wojskowych i 3 cywilne), batalion manewrowy (726 stanowisk wojskowych i 2 cywilne),
Narodowy Element Zaopatrywania (92 stanowiska) i grupa przygotowawcza (miała wyjechać jako pierwsza, 23 stanowiska wojskowe).
Kilka słów należy poświęcić elementom organizacyjnym tworzącym kontyngent. Zespół
Zabezpieczenia Dowództwa PKW liczył 4 oficerów, 11 podoficerów i 2 szeregowych. Tworzyły go: sekcja wsparcia dowodzenia i łączności, pluton łączności oraz stacja pocztowa.
Jego zadaniem było zabezpieczenie przede wszystkim łączności z krajem. Rozmieszczono
go w bazie w Bagram.
Pluton inżynieryjny również był dyslokowany w Bagram i kontynuował pracę poprzednich zmian, czyli rozminowanie tej bazy146. Stan etatowy plutonu: 1 oficer, 7 podoficerów
i 15 szeregowych. Sprzęt plutonu składał się m.in. z: 1 ciągnika samochodowego średniego,
4 samochodów średniej ładowności wysokiej mobilności, 1 samochodu ciężarowo-osobowego wysokiej mobilności z 7,62 mm karabinem maszynowym, 2 samochodów-wywrotek
średniej ładowności, 2 koparek samochodowych, 2 spycharko-ładowarek, 2 uniwersalnych
maszyn inżynieryjnych, 1 trału przeciwminowego lekkiego, 1 żurawia dużego udźwigu na
samochodzie oraz 2 filtrów do oczyszczania wody 2000 l na przyczepie i 1 elektrowni147.
Zgrupowanie nr 3 tworzyły: zespół nr 3 – Dowództwo Regionalne Stolica (Kabul), zespół nr 1 – Wkład Polski do Dowództwa Kompozytowego, zespół nr 2 – w ramach wkładu
WKPW do Dowództwa Kompozytowego, oraz obsługa międzynarodowego lotniska w Kabulu (KaIA).
Zgrupowanie nr 2 („Północny Afganistan”) dyslokowane w Mazer-e-Sharif składało się
z Zespołu Specjalistów, Ruchomego Zespołu Obserwacyjnego MOT/PRT (LN SWE), Operacyjnego Zespołu Doradczo-Obserwacyjnego OMLT/RC North oraz Narodowego Elementu Zaopatrywania. Stan etatowy Zgrupowania nr 2 liczył 21 oficerów, 32 podoficerów oraz
10 szeregowych.
Zgrupowanie Sił Specjalnych stacjonowało w bazie Kandahar. Składało się z sekcji: dowodzenia, łącznikowej, łączności, medycznej i zabezpieczenia oraz 5 grup specjalnych. Najważniejszym elementem PKW był batalion manewrowy. Nie działał on całością sił, lecz
był rozdzielony pomiędzy oddziały amerykańskie, a częściowo wzmocniony oddziałami
amerykańskimi. Składał się z następujących elementów: sekcji informacyjno-prasowej, sekcji wychowawczej, sztabu, grupy rozpoznania radiowego, grupy wsparcia psychologicznego, kancelarii tajnej, 2 taktycznych zespołów kontroli obszaru powietrznego (służących do
naprowadzania uderzeń amerykańskiego lotnictwa taktycznego na cele naziemne), sekcji
medycznej, grupy rozpoznawczej (prowadzącej rozpoznanie patrolowe – razem 19 żołnierzy), grupy wsparcia CIMIC (Civil-Military Cooperation – współpraca cywilno-wojskowa),
trzech zespołów bojowych oznaczonych jako „A”, „B” i „C”, plutonu ochrony (do ochrony bazy) oraz plutonu łączności. Skład zespołów bojowych nie był jednolity i wynikał nie
146
Baza w Bagram została utworzona przez armię sowiecką. Wojska Stanów Zjednoczonych wykorzystały część
infrastruktury posowieckiej. Obszar bazy amerykańskiej był większy niż dawna baza sowiecka. W efekcie pola
minowe chroniące bazę sowiecką znalazły się wewnątrz bazy amerykańskiej.
147
Te dwa ostatnie rodzaje sprzętu okazały się nieprzydatne, ponieważ dostawy wody należały do Amerykanów,
jak również zasilanie bazy w energię elektryczną. W chwili tworzenia etatu nie było to wiadome, ponieważ takich
danych nie dostarczyły zespoły wyjeżdżające do Afganistanu na rekonesanse.
78
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
tyle z potrzeb taktycznych, ile z możliwości ilościowych (limit liczebności kontyngentu)148.
Zespół bojowy „A” składał się z: 2 załóg wozów dowodzenia, plutonu zabezpieczenia, grupy
zabezpieczenia technicznego, 2 plutonów piechoty zmotoryzowanej, plutonu szturmowego, sekcji strzelców wyborowych oraz patrolu rozminowania, czyli odpowiadał kompanii.
Liczył 157 żołnierzy. Podstawowe uzbrojenie i sprzęt zespołu to: 8 ręcznych granatników
przeciwpancernych z noktowizorem, 35 granatników lekkich, 8 karabinów maszynowych
UKM-2000, 6 moździerzy 60 mm, 1 trał przeciwminowy lekki, 8 kołowych transporterów
opancerzonych AMV149, 16 samochodów (różnych), 12 samochodów ciężarowo-osobowych wysokiej mobilności HMMWV150. Zgodnie z założeniami zespół miał środki bojowe
i materiałowe na 7 dni działania bez dostaw z zewnątrz – stąd taka liczba pojazdów pomocniczych. Bardzo szybko okazało się jednak, że pojazdy nieopancerzone (pomocnicze) nie
mogą wyjeżdżać poza bazę.
Zespół bojowy „B” miał nieco inny skład. Tworzyły go: 2 załogi wozów dowodzenia, pluton zabezpieczenia, grupa zabezpieczenia technicznego, 2 plutony piechoty zmotoryzowanej, pluton szturmowy, sekcja strzelców wyborowych, patrol rozminowania, pluton ogniowy
i sekcja zabezpieczenia lądowisk. Zespół liczył 201 żołnierzy. Jego podstawowe uzbrojenie i wyposażenie składało się z: 1 taktycznego radaru pola walki, 8 ręcznych granatników
przeciwpancernych, 45 granatników lekkich, 8 karabinów maszynowych, 6 moździerzy
60 mm, 3 moździerzy 98 mm, 1 trału przeciwminowego lekkiego, 8 kołowych transporterów opancerzonych AMV, 21 samochodów (różnych), 18 samochodów ciężarowo-osobowych wysokiej mobilności HMMWV.
Zespół bojowy „C” składał się z: załogi wozu dowodzenia, drużyny dowodzenia, plutonu zabezpieczenia, grupy zabezpieczenia technicznego, 3 plutonów szturmowych, sekcji
strzelców wyborowych, patrolu rozminowania, plutonu ogniowego, sekcji zabezpieczenia.
Zespół liczył 162 żołnierzy. Podstawowe uzbrojenie i wyposażenie: 1 taktyczny radar pola
walki, 6 ręcznych granatników przeciwpancernych, 41 granatników lekkich, 6 karabinów
maszynowych, 6 moździerzy 60 mm, 3 moździerze 98 mm, 1 trał przeciwminowy lekki,
21 samochodów (różnych), 38 samochodów ciężarowo-osobowych wysokiej mobilności
HMMWV.
Podstawowy sprzęt i uzbrojenie I zmiany PKW to: 60 mm moździerz – 24 (w tym sprzęt
zapasowy), 98 mm moździerz – 9 (w tym sprzęt zapasowy), kołowy transporter opancerzony AMV – 24 (w tym sprzęt zapasowy), transporter opancerzony sanitarny (AMV) – 7
(w tym sprzęt zapasowy), karabiny maszynowe 7,62 mm – 56 (w tym sprzęt zapasowy),
karabiny maszynowe 12,7 mm – 5 (w tym sprzęt zapasowy), granatniki przeciwpancerne
– 65 (w tym sprzęt zapasowy).
Poszczególne elementy organizacyjne kontyngentu, jak już wcześniej zaznaczono, były
rozdzielone i stacjonowały w różnych prowincjach, za które odpowiadali Amerykanie. Stan
148
Najpierw ustalono limit kontyngentu, potem dopiero układano etat! Błąd ten został popełniony na wysokich
szczeblach MON – SG WP.
149
Późniejsze transportery „Rosomak” – okazały się nadzwyczaj dobrym sprzętem, cieszącym się zaufaniem żołnierzy, którzy nazywają je pieszczotliwie „Rośki”.
150
Samochody HMMWV okazały się nadzwyczaj słabo odporne na wybuchy min-pułapek. W pewnym momencie kilkunastu żołnierzy odmówiło wyjazdów na patrole na tym sprzęcie. Doprowadziło to do kryzysu morale
w kontyngencie.
79
ARTYKUŁY
etatowy I zmiany wynosił: 256 oficerów, 435 podoficerów i 487 szeregowych – razem 1181
żołnierzy i 9 pracowników cywilnych151.
Żołnierze I zmiany PKW pochodzili głównie z 10 BKPanc. ze Świętoszowa, 17 BZ
z Międzyrzecza, 18 bdsz z Bielska-Białej, 25 BKPow. z Tomaszowa Mazowieckiego,
1 pspec. z Lublińca, 1 BLog. z Bydgoszczy, Centralnej Grupy Działań Psychologicznych
(CGDP) z Bydgoszczy, Centralnej Grupy Współpracy Cywilno-Wojskowej (CGWC-W)
z Kielc oraz z ŻW.
II zmiana tylko nieznacznie różniła się od poprzedniej. Sformowano ją według etatu
nr ZS/020/0. Służyła od października 2007 do kwiecień 2008 r. Dowodził nią gen. bryg.
Jerzy Biniewski. Stan etatowy II zmiany to: 226 oficerów, 418 podoficerów oraz 507 szeregowych. Żołnierze II zmiany pochodzili głównie z: 17 BZ z Międzyrzecza, 6 Brygada Desantowo-Szturmowa (BDSz) z Krakowa, 25 BKPow. z Tomaszowa Mazowieckiego, 1 pspec.
z Lublińca, 9 pułku rozpoznawczego z Lidzbarka Warmińskiego, 1 BLog. z Bydgoszczy,
2 BSap. z Kazunia, 5 pułku inżynieryjnego ze Szczecina, 49 pułku śmigłowców bojowych
z Pruszcza Gdańskiego, 56 pułku śmigłowców bojowych z Inowrocławia, CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W z Kielc oraz z ŻW.
III zmiana pod dowództwem gen. bryg. Grzegorza Buszki służyła od kwietnia do października 2008 r. Limit kontyngentu wzrósł do 1500 stanowisk etatowych.
Wprowadzono nowy element uzbrojenia – granatniki Mk.19 – pozyskane z Izraela. Israeli Defence Forces (IDF – Izraelskie Siły Obronne) rozpoczęły wprowadzanie na wyposażenie nowych granatników, więc starsze, Mk.19, przekazano nieodpłatnie WP. Okazały się
bardzo skuteczną bronią w walce z talibami.
Kolejnym nowym elementem organizacji kontyngentu była samodzielna grupa powietrzna – element wsparcia powietrznego, jakie dawały śmigłowce. Spowodowało to nowy
podział kontyngentu: żołnierze dowództw i sztabów oraz pododdziałów je zabezpieczających stanowili 27% kontyngentu (409 stanowisk), żołnierze „walczący” – 34% (508 stanowisk), żołnierze wsparcia bojowego – 14% (205 stanowisk), żołnierze wsparcia logistycznego – 16% (245 stanowisk), oraz żołnierze lotnictwa wojsk lądowych – 9% (132 stanowiska).
Stan etatowy zmiany: 305 oficerów, 614 podoficerów oraz 536 szeregowych.
Zasadnicze zmiany w uzbrojeniu i sprzęcie tej zmiany polegały na wprowadzeniu na
wyposażenie śmigłowca transportowego Mi-17 (4 sztuki), śmigłowca szturmowego Mi-24
(4 sztuki). W stosunku do II zmiany PKW zmniejszyła się nieco liczba zasadniczego sprzętu, mniej było kołowych transporterów opancerzonych AMV (o 5), mniej karabinów maszynowych (o 7), mniej wielkokalibrowych karabinów maszynowych 12,7 mm (o 4), mniej
granatników przeciwpancernych (o 4), ale o 3 więcej 23 mm zestawów plot ZU-23-2.
Stan osobowy III zmiany PKW pochodził głównie z: 12 BZ ze Szczecina, 6 BDSz z Krakowa, 2 pułku rozpoznawczego z Hrubieszowa, 1 BLog. z Bydgoszczy, 2 BSap z Kazunia,
CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W z Kielc oraz z ŻW.
Podczas III zmiany zapadły decyzje o przekazaniu Polsce do samodzielnej działalności
operacyjnej prowincji Ghazni. Wprowadzono też istotną zmianę w procesie przygotowywania etatu – jego projekt miał być tworzony na miejscu, w Afganistanie. Miało to umożliwić wyjaśnienie wszelkich wątpliwości, jakie nasuną się podczas prac nad etatem. W tym
151
Pracownicy cywilni to głównie tłumacze języków miejscowych Pasztu, Dari i in. (7 na 9).
80
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
celu do grupy rekonesansowej włączono oficera z Oddziału Organizacyjnego G-1 DWLąd.
W sposób znaczący poprawiło to funkcjonalność przyjętych dla tej zmiany rozwiązań organizacyjno-etatowych.
Organizacja IV zmiany PKW Afganistan (dowódca – płk Rajmund Andrzejczak) była
inna od wcześniejszych. Przede wszystkim powiększono kontyngent do 1600 żołnierzy
i pracowników cywilnych (faktycznie etat nr ZS/026/0 opiewał na 1554 stanowiska wojskowe i 36 cywilnych). IV zmiana służyła od października 2008 do kwietnia 2009 r.
Kontyngent składał się tylko z jednego elementu nadrzędnego – Dowództwa PKW, któremu podlegały wszystkie elementy składowe.
Zgrupowania bojowe miały różny skład wynikający ze stacjonowania w różnych bazach – zgrupowanie bojowe „A” w Ghazni wspólnie z innymi elementami organizacyjnymi,
zgrupowanie bojowe „B” w bazie „Warrior” – samodzielnie (z niewielkimi przydzielonymi
siłami wzmocnienia).
Nowym elementem w IV zmianie były grupy wsparcia w składzie zgrupowań bojowych.
Miały one jednolitą strukturę, a każda składała się z: dowództwa grupy wsparcia; sekcji
kierowania ogniem artylerii w składzie: załoga wozu dowodzenia, obsługa stacji meteorologicznej, drużyna dowodzenia i obsługa stacji radiolokacyjnej; plutonu ogniowego w składzie: załoga wozu dowodzenia i 2 działony artylerii – 152 mm armato-haubice samobieżne „Dana”; plutonu ogniowego (w składzie: 2 obsługi moździerzy) oraz drużyny ochrony
(z 23 mm działem plot ZU-23-2). Pododdział ten był wzorowany na amerykańskim systemie obrony baz. U Amerykanów normą było stacjonowanie w wysuniętej bazie operacyjnej
półplutonu haubic 155 mm. Zestaw przeciwlotniczy miał stanowić obronę przed atakami
samobójczymi z użyciem samochodów załadowanych materiałem wybuchowym.
Stan etatowy tej zmiany: 349 oficerów, 644 podoficerów oraz 558 szeregowych. Żołnierze pochodzili głównie z: Dowództwa 2 KZ z Krakowa, 12 DZ ze Szczecina, 16 DZ
z Elbląga, 6 BDSz z Krakowa, 25 BKPow z Tomaszowa Mazowieckiego, 1 BSap z Brzegu,
56 pśb z Inowrocławia, CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W z Kielc oraz z ŻW.
W podobny sposób sformowano V zmianę (wg etatu nr ZS/032/0). Było to związane
z kolejny zwiększeniem liczebności kontyngentu – limit opiewał na 2200 stanowisk etatowych. Zmiana realizowała zadania w Afganistanie od kwietnia do października 2009 r.
Dowódcą zmiany był ponownie płk Rajmund Andrzejczak.
Zasadnicze uzbrojenie i sprzęt V zmiany był podobny do poprzedniej, chociaż znacznie
zwiększono liczbę transporterów kołowych AMV – o 10 sztuk.
Struktura V zmiany (wg funkcji pełnionej przez personel) była dość mocno zmieniona w stosunku do IV. Personel dowództw i sztabów oraz pododdziałów je zabezpieczających to 23% (566 stanowisk), żołnierze „walczący” – 42% (1033 stanowiska), żołnierze
wsparcia bojowego – 13% (333 stanowiska), żołnierze wsparcia logistycznego – 15% (376
stanowisk) oraz żołnierze lotnictwa – 7% (174 stanowiska). Według etatu zmiana liczyła:
376 oficerów, 859 podoficerów oraz 707 szeregowych.
Stan osobowy V zmiany pochodził głównie z: 6 BDSz z Krakowa, 25 BKPow z Tomaszowa Mazowieckiego, 1 BA z Węgorzewa, 1 BLog z Bydgoszczy, 2 BSap z Kazunia, 5 pinż ze
Szczecina, CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W z Kielc oraz ŻW.
81
ARTYKUŁY
VI zmiana pod dowództwem gen. bryg. Janusza Bronowicza służyła w Afganistanie od października 2009 do kwietnia 2010 r. i była mniejsza od poprzedniej o 550 osób.
W etacie znalazły się następujące komórki organizacyjne: Dowództwo Polskiego Kontyngentu Wojskowego (4 stanowiska), Zespół Dyrektora ds. Wsparcia, Szkolenia i Wyposażenia
Armii Afgańskiej (2 stanowiska), Grupa Zastępcy Dowódcy Regionu Wschodniego ISAF
(10 stanowisk), Wkład Narodowy do Dowództwa Kompozytowego ISAF (6 stanowisk),
Dowództwo Koalicyjne ds. Bezpieczeństwa i Transformacji (CSTC-A, 13 stanowisk), Narodowa Komórka Wywiadu (7 wojskowych i 3 cywilne), Narodowa Komórka Kontrwywiadu
(6 wojskowych i 1 cywilne), Zespół Specjalistów PRT (23 wojskowe i 9 cywilnych), Polskie
Siły Zadaniowe (1813 wojskowych i 33 cywilne), odwód PKW w kraju (200 stanowisk).
Polskie Siły Zadaniowe to: Dowództwo Polskich Sił Zadaniowych (8 wojskowych
i 1 cywilne), sekcja wizyt i protokołu dyplomatycznego (2 stanowiska), zespół oficerów
łącznikowych do OCC-P (9 stanowisk), sztab (44 stanowiska), dyżurna służba operacyjna
(3 stanowiska), centrum operacji taktycznych (10 stanowisk), sekcja wychowawcza (3 wojskowe i 2 cywilne), sekcja informacyjno-prasowa (2 wojskowe i 1 cywilne), pion ochrony informacji niejawnych (6 stanowisk), sekcja medyczna (2 stanowiska), grupa zabezpieczenia medycznego (27 wojskowych i 2 cywilne), grupa łączności (48 wojskowych
i 1 cywilne), grupa wsparcia psychologicznego PSYOPS (14 stanowisk), grupa rozpoznawcza
(84 wojskowe i 8 cywilnych), grupa CIMIC (11 wojskowych i 1 cywilne), wydział Żandarmerii Wojskowej (13 stanowisk), zgrupowanie szkoleniowe ANP152 (36 wojskowych
i 4 cywilne), Zgrupowanie Bojowe „A” (491 stanowisk), Zgrupowanie Bojowe „B” (546 wojskowych i 6 cywilnych), Samodzielna Grupa Powietrzna (190 wojskowych i 1 cywilne), narodowy element wsparcia logistycznego (NSE, 190 wojskowych i 2 cywilne), zgrupowanie
zespołów doradczo-obserwacyjnych OMLT (66 wojskowych i 3 cywilne), zgrupowanie sił
specjalnych (131 wojskowych i 1 cywilne).
O wzroście roli szkoleniowej polskiego kontyngentu świadczy pojawienie się zgrupowania szkoleniowego ANP. Szkolenie policji było i jest niezmiernie ważne dla nowo powstającej administracji rządowej, jest jednak trudne, a skuteczność działania niewielka. Należy
podkreślić, że ze względu na niewielkie wynagrodzenie funkcjonariuszy ANP, ich lojalność
jest wątpliwa.
Etat VI zmiany PKW opiewał na 382 stanowisk oficerskich, 875 podoficerskich oraz
824 szeregowych. Żołnierze VI zmiany pochodzili głównie z: 21 BSP z Rzeszowa, 25 BKPow
z Tomaszowa Mazowieckiego, 2 pr z Hrubieszowa, 9 pr z Lidzbarka Warmińskiego, 23 BA
z Bolesławca, 2. Sap z Kazunia, 49 pśb z Pruszcza Gdańskiego, 56 pśb z Inowrocławia, CGDP
z Bydgoszczy, CGWC-W z Kielc oraz z ŻW.
VII zmiana PKW Afganistan została sformowana według etatu nr ZS/040/0 i służyła
od kwietnia do października 2010 r. (dowódca – gen. bryg. Andrzej Przekwas). Nowym
elementem w składzie kontyngentu była grupa lotnicza. Jej utworzenie wynikało z potrzeby
posiadania na teatrze działań (w bazie Bagram) elementu transportu lotniczego.
Kontyngent nadal ewoluował w kierunku szkolenia – utworzono połączony element
szkolący zarówno wojsko, jak i policję afgańską.
152
Afghan National Police – Afgańska Policja Narodowa.
82
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Uzbrojenie i sprzęt VII zmiany to: 2 samoloty transportowe C-295, 4 śmigłowce transportowe Mi-17, 8 śmigłowców szturmowych Mi-24, 42 moździerze 60 mm.
W wystawieniu tej zmiany uczestniczyły następujące jednostki: 1 BPanc z Wesołej, 3 BZ
z Lublina, 15 pplot z Gołdapi, 15 BZ z Giżycka, 20 BZ z Bartoszyc, 25 BKPow z Tomaszowa
Mazowieckiego, 2 pr z Hrubieszowa, 1 BA z Węgorzewa, 1 BLog z Bydgoszczy, 10 BLog
z Opola, 2 BSap z Kazunia, 5 pinż ze Szczecina, 2 pk z Inowrocławia, 3 pdm z Włocławka,
49 pśb z Pruszcza Gdańskiego, 56 pśb z Inowrocławia, CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W
z Kielc oraz ŻW.
Stan etatowy tej zmiany to: 492 oficerów, 1266 podoficerów oraz 1049 szeregowych.
Ostatnia z omawianych – VIII zmiana – została sformowana według etatu nr ZS/042/0:
537 stanowisk oficerów, 1281 – podoficerów, oraz 1117 – szeregowych. Wykonywała zadania w Afganistanie od października 2010 do kwietnia 2011 r. (dowódca – gen. bryg. Andrzej
Reudowicz). Nastąpił wzrost liczebności kontyngentu. Jednostki wystawiające: 34 BKPanc.
z Żagania, 11 bdow. z Żagania, 11 brem. z Żagania, 4 bzaop. z Krosna Odrzańskiego,
4 pplot z Czerwieńska, 69 pplot z Leszna, 5 psap z Krosna Odrzańskiego, 5 pa z Sulechowa,
25 BKPow z Tomaszowa Mazowieckiego, 9 pr z Lidzbarka Warmińskiego, 10 BLog z Opola,
49 pśb z Pruszcza Gdańskiego, 56 pśb z Inowrocławia, CGDP z Bydgoszczy, CGWC-W
z Kielc oraz ŻW.
IX zmiana, przebywająca w Afganistanie od kwietnia 2011 r., etatowo liczy: 547 oficerów,
1232 podoficerów oraz 1150 szeregowych (2934 żołnierzy i 66 pracowników cywilnych).
Skład polskiego kontyngentu sukcesywnie rośnie. Obecnie liczy prawie 3000 żołnierzy
w bazach: FOB153 Ghazni i FOB Warrior oraz FB154 Four Corners, FB Giro i CP155 Qarabagh.
Interesujące wydaje się porównanie liczebności wojsk sowieckich w latach osiemdziesiątych XX w. na obszarze zajmowanym obecnie przez Polaków.
W prowincji Ghazni (oraz sąsiednich: Paktia i Paktika) stacjonowało 3300 żołnierzy sowieckich, uzbrojonych m.in. w czołgi (31), bojowe wozy piechoty, bojowe wozy desantowe
i transportery opancerzone (174), działa i moździerze (48), zestawy przeciwlotnicze
ZSU-23-4 (8), granatniki automatyczne AGS-17 (18). Szacunkowy podział tych sił według
pełnionych funkcji kształtował się następująco: ok. 9% to personel sztabowy oraz zabezpieczenia dowództw i sztabów, ok. 50% – żołnierze „walczący”, ok. 30% – żołnierze wsparcia bojowego, oraz ok. 12% – personel logistyczny. Należy stwierdzić, że 23 mm ZU-23-2
są tylko namiastką potencjału ogniowego i manewrowego zestawu ZSU-23-4. Granatniki
automatyczne Mk.19 to porównywalny odpowiednik AGS-17. Odnośnie artylerii – nasze
152 mm armato-haubice wyposażone w nowoczesny zautomatyzowany zestaw kierowania ogniem (ZZKO) należy tu porównywać z dywizjonem 18 haubic D-30, bez podobnego
systemu. Celność ognia polskich dział na pewno jest wyższa niż sowieckich, ale Sowieci
używali artylerii do wsparcia ogniowego również poza bazami, podczas gdy nasze działa
prowadzą ogień tylko z baz. Wsparcie powietrzne zapewniały Sowietom jednostki lotnicze
stacjonujące poza prowincją Ghazni, polski kontyngent zaś posiada śmigłowce oraz może
liczyć na wsparcie samolotów A-10 lub F-15 lotnictwa amerykańskiego.
153
154
155
Wysunięta Baza Operacyjna (Forward Operation Base). Załoga: od kilkuset do ponad tysiąca żołnierzy.
Baza Ogniowa (Fire Base). Załoga: od kilkudziesięciu (zwykle ponad 50) do nieco ponad 100 żołnierzy.
Posterunek Kontrolny (Control Post). Załoga: do około 50 żołnierzy.
83
ARTYKUŁY
Wcześniejsze zmiany PKW były zdecydowanie słabsze niż siły sowieckie. Poczynając od
VIII zmiany siła naszego kontyngentu liczebnie zbliżyła się do poziomu sowieckiego.
Straty w zabitych PKW Afganistan do czerwca 2011 r.:
Lp.
Stopień, imię i nazwisko
Wiek
Jednostka
Data śmierci
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
ppor. Łukasz Kurowski
st. kpr. Szymon Słowik
st. szer. Hubert Kowalewski
st. szer. Grzegorz Politowski
ppor. Robert Marczewski
st. kpr. Waldemar Sujdak
st. szer. Paweł Brodzikowski
st. szer. Paweł Szwed
st. chor. Andrzej Rozmiarek
28
34
27
26
28
28
25
27
35
10 BKPanc
16 bpd
10 BKPanc
5 pinż
6 bdsz
2 BSap
2 BSap
2 BSap
12 BZ
14 VIII 2007
26 II 2008
26 II 2008
8 IV 2008
20 VI 2008
20 VI 2008
20 VIII 2008
20 VIII 2008
10 II 2009
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
16.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
por. Daniel Ambroziński
plut. Marcin Poręba
st. szer. Artur Pyc
st. szer. Piotr Marciniak
st. szer. Szymon Graczyk
st. szer. Radosław Szyszkiewicz
st. szer. Michał Kołek
kpr. Miłosz Aleksander Górka
st. szer. Grzegorz Bukowski
kpr. Paweł Stypuła
st. szer. Dariusz Tylenda
sierż. Kazimierz Kasprzak
st. szer. Adam Szada-Borzyszkowski
st. szer. Marcin Pastusiak
Marcin Knap
32
32
28
30
23
22
22
25
29
26
31
32
28
26
34
10 VIII 2009
4 IX 2009
8 IX 2009
10 IX 2009
9 X 2009
9 X 2009
19 XII 2009
12 VI 2010
15 VI 2010
26 VI 2010
6 VIII 2010
27 IX 2010
14 X 2010
22 I 2011
22 I 2011
25.
26.
27.
mł. chor. Bartosz Spychała
st. szer. Paweł Staniaszek
st. kpr. Jarosław Maćkowiak
39
29
27
1 bkpow
5 pinż
18 bdsz
6_BDSz
5 pinż
5 pinż
PolUkrBat
25 BKPow
OS ŻW
2 BSap
15 pplot
15 pplot
1 bkpow
OS ŻW
Pog. Rat.
w Lublinie
1 pspec
2 BSap
17 BZ
3 IV 2011
20 IV 2011
2 VI 2011
Uwagi
por.– pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
kpr.– pośmiertnie
por. – pośmiertnie
plut. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
st. chor. sztab.
– pośmiertnie
kpt. – pośmiertnie
sierż. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
plut. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
plut. – pośmiertnie
st. kpr. – pośmiertnie
kpr. – pośmiertnie
mł. chor. – pośmiertnie
Misja w Afganistanie trwa nadal.
Polacy w misji wojskowej w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej
W 2003 r. w zachodniej prowincji Sudanu, Darfurze, doszło do wyjątkowo krwawych
walk na tle etniczno-kulturowym. Kryzys w tym regionie narastał od dłuższego czasu.
Dochodziło do coraz ostrzejszych starć pomiędzy osiadłą miejscową rdzenną ludnością
a arabskimi nomadami. W lutym 2003 r. napięcie sięgnęło zenitu. Doszło do regularnej wojny.
84
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
Rdzenna ludność oskarżała rząd Sudanu o tajne porozumienie z plemionami arabskimi
i utworzyła własne oddziały zbrojne, tzw. Sudańską Armię Wyzwolenia oraz Ruch na Rzecz
Sprawiedliwości i Równości. Rząd sudański przystąpił do zdławienia buntu. Trzyletnie działania wojenne przyniosły śmierć setek tysięcy ludzi. Podjęte w 2006 r. rokowania pokojowe
nie powiodły się. W tej sytuacji Unia Afrykańska podjęła decyzje o skierowaniu do Darfuru
specjalnej misji, której głównym zadaniem miała być ochrona ludności cywilnej. Wcześniej,
w lipcu 2004 r., do Darfuru zostały skierowane pierwsze oddziały misji (African Mission in
Darfur), współfinansowanej ze środków Unii Europejskiej. Misja ta nie przyniosła jednak
spodziewanych rezultatów, przede wszystkim z powodu braku stałych źródeł finansowania
i braków w wyposażeniu156.
W sierpniu 2006 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła decyzję o rozszerzeniu realizowanego na południu Sudanu mandatu wojsk ONZ (United Nations Mission in Sudan), utworzonych w 2005 r. po zakończeniu drugiej wojny domowej w Sudanie. W wyniku uzgodnień
między Unią Afrykańską a ONZ w 2007 r. miało dojść do powołania wspólnej misji tych
organizacji. Na skutek protestu Sudanu wobec misji Narodów Zjednoczonych do jej utworzenia jednakże nie doszło. Władze Sudanu przystąpiły do ofensywy wojskowej przeciwko
powołanemu przez ugrupowania opozycyjne Narodowemu Frontowi Ocalenia.
31 lipca 2007 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ podjęła decyzję o wysłaniu dodatkowych sił
w postaci misji UNAMID (United Nations African Mission In Darfur). Misja ta przejęła
zadania od powołanej w 2005 r. UNAMIS. Najważniejsze zadania polegały na zapewnieniu przestrzegania prawa oraz funkcjonowania policji w obozach i miejscach przebywania
uchodźców, poprawieniu bezpieczeństwa w strefie działań misji, przede wszystkim w rejonach obozów uchodźców i ośrodków przesiedleńców, wreszcie stworzeniu warunków do
dobrowolnego, bezpiecznego powrotu około 2 mln uchodźców do miejsc zamieszkania.
Pod koniec 2007 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ upoważniła Unię Europejską do powołania własnej misji na terenie Czadu. Jej zadanie polegało na wspieraniu sił ONZ i Unii
Afrykańskiej w niesieniu pomocy uchodźcom w Darfurze. Misja EUFOR Tchad/RCA,
czyli unijna misja w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej rozpoczęła działalność
w połowie marca 2008 i trwała do 15 marca 2009 r. W gronie państw zaproszonych do
udziału w niej znalazła się także Polska.
Misja EUFOR w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskie to piąta operacja wojskowa realizowana przez Unię Europejską w ramach Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa
i Obrony. Jej celem było zapewnienie warunków bezpieczeństwa i doprowadzenie do stabilizacji w rejonie wschodniego Czadu i północnej części Republiki Środkowoafrykańskiej.
Podstawowe jej zadania to: ochrona ludności cywilnej, wsparcie organizacji humanitarnych
w niesieniu pomocy, ochrona personelu ONZ oraz umożliwienie powrotu przesiedleńcom
i wypędzonym do poprzednich miejsc zamieszkania.
23 listopada 2007 r. minister obrony narodowej RP wydał decyzję nr 538/MON w sprawie przygotowania Polskiego Kontyngentu Wojskowego do operacji UE w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej. Na wniosek Rady Ministrów z 22 stycznia 2008 r. Prezydent
RP podpisał stosowne postanowienie (30 stycznia 2008 r.) o użyciu PKW w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej.
156
Zob. www.pkwczad.wp.mil.pl (19 IX 2011).
85
ARTYKUŁY
W pierwszej kolejności do Czadu została przerzucona 64-osobowa Inżynieryjna Grupa
Przygotowawcza (od 17 do 22 kwietnia 2008 r.). Jej zadanie polegało na rozpoczęciu budowy bazy i stworzeniu warunków do przyjęcia sił głównych. W bazach przeznaczonych dla
wojsk EUFOR nie istniała praktycznie żadna infrastruktura, wszystko należało zbudować
od podstaw. Pierwszy okres misji to przede wszystkim olbrzymie wyzwanie logistyczne.
Najintensywniejsze prace Grupy Przygotowawczej trwały do września 2008 r.
W pierwszej dekadzie września tegoż roku rozpoczęła się zasadnicza faza udziału kontyngentu polskiego. Trzon sił głównych, 136 żołnierzy, został przerzucony 6 i 8 września.
15 września Polski Kontyngent Wojskowy w Czadzie osiągnął pełną gotowość operacyjną.
Wspólnie z kontyngentem francuskim (pluton łączności) oraz chorwackim (pluton manewrowy) tworzył on Wielonarodowy Batalion Północ.
Polski kontyngent tworzyły: dowództwo batalionu, 1 kompania manewrowa, 2 kompania manewrowa, kompania inżynieryjna, narodowy element wsparcia oraz grupa lotnicza
(śmigłowce Mi-17). Do składu polskiego kontyngentu zaliczyć ponadto można grupę oficerów w dowództwie operacji w Mount Valerien pod Paryżem i w dowództwie sił z siedzibą
w Abéché w Czadzie. Dowódcą I zmiany PKW w siłach EUFOR w Czadzie i Republice
Środkowoafrykańskiej został płk Wojciech Kucharski, II – płk Maciej Siudak, III – ppłk
Arkadiusz Widłak157.
Główne zadania PKW polegały na patrolowaniu terenu, ochronie konwojów z pomocą
humanitarną, zapewnienie bezpieczeństwa personelowi ONZ i organizacji pozarządowych,
udzielanie pomocy miejscowej ludności oraz przesiedleńcom, ochrona ważnych obiektów, m.in. pasów startowych, interweniowaniu w przypadkach łamania praw człowieka
i popełniania przestępstw. Misja EUFOR miała zabezpieczać przez rok funkcjonowanie
ONZ-owskiej misji MINURCAT.
Podstawowym sprzętem znajdującym się na wyposażeniu PKW były kołowe transportery opancerzone Rosomak, samochody Land Rover Defender, śmigłowce transportowe
Mi-17, samochody STAR 266M z 23 mm armatą plot. ZU-23-2K, 60 mm moździerze
LM-60D i 40 mm granatniki MK-19.
14 stycznia 2009 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ (rezolucja nr 1861) zastąpiła misję Unii
Europejskiej w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej własną misją MINURCAT.
W składzie misji docelowo miało wziąć udział ponad 5000 żołnierzy z 25 państw, w tym
z Polski. Najważniejszym aktem prawnym umożliwiającym udział żołnierzy WP w tej misji było postanowienie Prezydenta RP z 13 marca 2009 r. o użyciu Polskiego Kontyngentu
Wojskowego w misji ONZ w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej. W misji miało
uczestniczyć do 300 żołnierzy i pracowników wojska.
Celem misji MINURCAT było zapewnienie bezpieczeństwa ludności, ochrony i swobodnego przemieszczania się personelu Narodów Zjednoczonych i organizacji humanitarnych niosących pomoc uchodźcom, stworzenie warunków do ich bezpiecznego powrotu
do miejsc zamieszkania. Do najważniejszych zadań realizowanych przez PKW należało:
zapewnienie bezpieczeństwa personelu i sprzętu, zapewnienie ochrony personelowi misji
MINURCAT i organizacji humanitarnych, zapewnienie kontroli osób, miejsc, obiektów
157
II zmiana sił EFOR była jednocześnie I zmianą sił polskich w ramach misji MINURCAT.
86
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
oraz rejonów poprzez patrolowanie, rozpoznanie i monitorowanie sytuacji, współpraca
z władzami oraz lokalnymi przywódcami158.
I zmiana EUFOR kontyngentu polskiego pełniła służbę od 30 lipca do 29 listopada
2008 r., II zmiana EUFOR i zarazem I zmiana MINURCAT – od 29 listopada 2008 do
18 maja 2009 r., II zmiana MINUTRCAT – od 18 maja do 9 grudnia 2009 r. Trzeci kontyngent w przeciwieństwie do dwóch pierwszych nie posiadał w strukturze grupy lotniczej.
Poza działaniami operacyjnymi żołnierze i pracownicy wojska prowadzili szeroką działalność w ramach CIMIC. Jednym z najważniejszych przedsięwzięć w tym zakresie było
usprawnienie kilku studni głębinowych w miejscowościach Guereda, Bahai i Baitir. Polacy
brali również udział w odbudowie dróg, przepraw przez rzeki, wyposażali szkoły, udzielali
pomocy medycznej.
W związku z podjętą przez Polskę decyzją o wycofaniu się z udziału w misjach pokojowych prowadzonych pod auspicjami ONZ, w grudniu 2009 r. nastąpiło wycofanie polskich żołnierzy z misji MINURCAT. 9 grudnia w bazie Irina odbyła się oficjalna uroczystość
przekazania obowiązków zastępującemu Polaków batalionowi mongolskiemu (Monbat).
Powrót żołnierzy II zmiany w misji MINURCAT do kraju odbył w dwóch turach – 8 grudnia i 17 grudnia 2009 r.
SUMMARY
Krzysztof Gaj, Janusz Zuziak, The Polish Army in the International Peacekeeping
Missions (1953–2011)
In 1953–2011 the representatives of the Polish Armed Forces took part in nearly seventy
international missions and peacekeeping operations. Depending on the nature and performed
tasks, they can be divided into three groups: observation, logistical and operational. The aim of the
authors of this case study was not to discuss all, but only the largest and longest-lasting missions.
The beginning of the Polish involvement in the maintenance of peace dates back 1953 when it was
launched the Neutral Nations Supervisory Commission in Korea. One year later, the Polish soldiers
began their service in the International Commission for Supervision and Control in Indochina
(Cambodia, Laos, Vietnam). Since 1973, in South Vietnam there were carried out the operations
with Polish representatives of the International Commission of Control and Supervision.
Another important stage in the participation of representatives of the Polish Armed Forces in
international peacekeeping missions is a service under the blue flag in the Middle East, the forces
of UNEF II, UNDOF and UNIFIL.
In 1988–1990 soldiers of the Polish Army participated in the Best Service of the United Nations
Observer Mission in Afghanistan and Pakistan, which were established after several years war in
Afghanistan. The UN Observer Mission in Iran and Iraq in 1988–1990 had a similar character
like the mission in Afghanistan.
In 1989–1990 representatives of the Polish Army were involved in logistics and observation
missions in the territory of Republic of Namibia. Another important mission in Africa, carried
158
Zob. www.pkwczad.wp.mil.pl (19 IX 2011).
87
ARTYKUŁY
out with the involvement of Polish soldiers, there was the mission in Chad and the Central African
Republic in 2008–2009.
The Polish area of intense involvement in international operations is the Balkans. Since the
early nineties of last century to today were and continue to take part in them soldiers, policemen
and civilian „missionaries”. In 1991 the operation there was launched UNPROFOR (United
Nations Protection Force). Pursuant to the resolution of the Council of Ministers of December
5th, 1995, Poland joined to participate in military operations in Bosnia and Herzegovina, sending
the troops to the Implementation Force (IFOR). In December 1996, the UN Security Council
decided to extend the mandate of the IFOR mission, changing its name to the Stabilisation Force
(SFOR). In 1999, we took part in the operation of NATO forces in Albania (AFOR). Consistent
with the decision of the Minister of National Defence of June 19th, 1999 the Polish International
Military Forces in KFOR (Kosovo Force) was sent to Kosovo.
The first decade of the 21st century, is primarily involved in missions in Afghanistan and Iraq,
which in contrast to the other in a large extent have the nature of war.
РЕЗЮМЕ
Кшиштоф Гай, Януш Зузяк, Войско Польское в международных миротворческих
миссиях в 1953–2011 гг.
В 1953–2011 гг. представители Войска Польского принимали участие в около 70
международных миссиях и миротворческих операциях. В зависимости от характера и
выполняемых заданий можно их поделить на три группы: наблюдательные, логистические
и операционные. Целью авторов данной статьи не являеться рассмотрение всех этих
миссий. Мы хотели бы сосредоточить внимание лишь на самых важных и наиболее
продолжительных миссиях.
Началом участия Польши в действиях направленных на поддержание мира можно
считать 1953 год, когда начала действовать наблюдательная комиссия нейтральных
государств в Корее. Спустя год польские военнослужащие начали службу в Международной
комиссии по контролю и наблюдению в Индокитае (Камбоджа, Лаос, Въетнам). С 1973 г.
на территории Южного Въетнама с участием польских представителей действовала
Международная комиссия по контролю и наблюдению.
Очередным важным этапом участия представителей Войска Польского в международных
миротворческих миссиях стала служба под голубым флагом на Близком Востоке в рамках
сил UNEF II, UNDOF i UNIFIL.
В 1988–1990 гг. польские солдаты принимали участие в Миссии наблюдателей
Объединённых наций в Афганистане и Пакистане, которая была создана после
окончания длительной войны в Афганистане. Схожие с этот миссией задачи польские
военнослужащие выполняли в 1988–1990 гг. в Ираке и Иране, где находились в составе
наблюдательных миссий ООН.
В 1989–1990 гг. представители Войска Польского участовали в логистической и
наблюдательной миссиях на территории Намибии. Другими важными африканскими
миссиями с участием польских солдат были миссии в Чаде и ЦАР в 2008–2009 гг.
88
K. GAJ, J. ZUZIAK: WOJSKO POLSKIE W MIĘDZYNARODOWYCH MISJACH POKOJOWYCH...
С начала девяностых лет прошлого века Польша принимает активное участие
в международных миссиях на Балканах. В этих миссиях по сей день участвуют
военнослужащие, полицейские и гражданские «миссионеры». В 1991 г. началась
операция ЮНПРОФОР (United Nations Protection Force). На основании постановления
Совета министров РП 5 декабря 1995 г. Польша присоединилась к операции в Боснии и
Геpцеговине, куда были высланы военнослужащие, которые вошли в состав сил ИФОР.
В декабре 1996 г. Совет безопасности ООН принял решение о продлении разрешения
для миссии ИФОР. При этом было изменено название на Силы стабилизации (СФОР).
В 1999 г. мы принимали участие в операции сил НАТО в Албании (AФОР). Согласно
с решением министра обороны 19 июня 1999 г. в Косово было направлено польское
воинское формирование в составе международных сил КФОР (Kosowo Force).
Первое десятилетие XXI века – это прежде всего участие в миссиях в Афганистане
и Ираке, которые в отличии от других миссий во многом носят военный характер.
89
BEATA KUCHARCZYK, ANDRZEJ BOLEWSKI
MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE
ORGANIZACJI BEZPIECZEŃSTWA I WSPÓŁPRACY
W EUROPIE. UDZIAŁ POLSKI W MISJACH
TERENOWYCH
Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) w rozumieniu zapisów
rozdziału VIII „Karty Narodów Zjednoczonych” jest uznawana za układ regionalny. Ma
ona unikalny charakter, który można zdefiniować jako politycznie zinstytucjonalizowaną
formę współpracy między państwami, gdyż z pozycji prawa międzynarodowego OBWE nie
posiada statusu prawnego, a jej decyzje mają charakter politycznie wiążący1.
Większość decyzji, zobowiązań i środków podejmowanych przez OBWE opiera się na
prawie międzynarodowym i jest sformułowanych w języku prawniczym, zgodnie z zasadami prawa traktatowego.
OBWE skupia 56 członków, w tym wszystkie państwa europejskie, a także Armenię,
Azerbejdżan, Gruzję, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan oraz
Kanadę i Stany Zjednoczone Ameryki. Z OBWE współpracuje również kilkanaście innych
państw, jako tzw. partners for co-operation. Są to z Azji: Afganistan, Japonia, Korea Południowa, Mongolia i Tajlandia, a z basenu Morza Śródziemnego: Algieria, Egipt, Izrael, Jordania, Maroko i Tunezja2.
Organizacja formalnie powstała 1 stycznia 1995 roku na bazie działającej od lat siedemdziesiątych XX wieku Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE). Decyzja o przekształceniu KBWE w OBWE została powzięta podczas szczytu w Budapeszcie
w grudniu 1994 roku3.
OBWE działa w trzech wymiarach: polityczno-wojskowym, ekonomiczny i związaną
z nim ochroną środowiska oraz na rzecz przestrzegania praw człowieka, wspierania systemów demokratycznych i rządów prawa, podnoszenia standardów norm i zachowań
1
H. Binkowski, Rozwój wielostronnej współpracy na rzecz bezpieczeństwa Europy, w: Podział odpowiedzialności
za bezpieczeństwo Europy pomiędzy NATO i Unię Europejską. Materiały z sympozjum, Warszawa 2006, s. 21–22.
2
OSCE Handbook 2007, Wiedeń 2007, s. III.
3
Ibidem, s. 8.
90
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
w stosunkach międzynarodowych (tzw. wymiar ludzki). Działania podejmowane w każdym
z tych obszarów są ze sobą ściśle powiązane i nawzajem się uzupełniają.
W działalności w wymiarze polityczno-wojskowym OBWE stosuje wielorakie i różnorodne narzędzia, w tym także zakłada użycie środków militarnych do rozwiązywania sytuacji konfliktowych. Aktywność OBWE jest skierowana głównie w stronę mediacji, usług dobrej woli, monitorowania implementacji postanowień pokojowych oraz wsparcia operacji
pokojowych prowadzonych przez inne organizacje: ONZ, NATO i Unię Europejską.
Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku OBWE podjęła aktywne działania w zakresie bezpieczeństwa. Od tego czasu w wymiarze regionalnym i światowym stanowi ona ważny
międzynarodowy instrument dyplomacji prewencyjnej, wczesnego ostrzegania, zapobiegania
i przeciwdziałania konfliktom, budowy środków zaufania i współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa we wszystkich jego wymiarach4. Prowadząc w niewielkiej skali polityczne misje osobistych przedstawicieli urzędującego przewodniczącego, krótkoterminowe misje wyjaśniające i sprawozdawcze, misje ekspertów czy wreszcie misje w terenie (misje terenowe), OBWE
w wartościowy i efektywny sposób dopełnia działania innych organizacji.
Istotne uzupełnienie i wsparcie merytoryczne misji OBWE stanowią wypracowane jeszcze w formule Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie procedury postępowania
w sytuacjach kryzysowych, znane pod nazwą mechanizmu berlińskiego i wiedeńskiego5.
Mechanizm wiedeński został zdefiniowany w serii dokumentów wiedeńskich z 1990,
1992, 1994 i 1999 roku. Związany jest z budową środków zaufania, bezpieczeństwem i stabilizacją ładu wojskowego w Europie. Określa zasady konsultacji i współpracy w sytuacjach
kryzysowych, zwłaszcza w razie użycia sił zbrojnych. Obejmuje m.in. wymianę informacji,
wspólne ćwiczenia, szkolenia, seminaria, konsultacje dotyczące polityki obronnej, doktryn,
planowania obronnego i budżetów6. Mechanizm wiedeński uzupełnia mechanizm berliński
z 1991 roku, rozwijający zdolności KBWE/OBWE do wczesnego reagowania na sytuacje
kryzysowe, w tym zagrażające pokojowi i bezpieczeństwu. Ustanawia zasady współpracy
w takich przypadkach, przewidując m.in., iż zagrożone państwo może wystąpić z prośbą
o spotkanie na forum organizacji przy poparciu swojego wniosku przez 12 państw. Procedura ta jest dodatkowo godna uwagi, ponieważ stanowi odstępstwo od powszechnej
w KBWE – OBWE zasady podejmowania decyzji w drodze konsensusu. W 1992 roku rozszerzono tę procedurę o zasadę „consensus minus 1”, która zakłada, że w celu ochrony praw
człowieka, demokracji i praworządności KBWE/OBWE może podjąć odpowiednie działania polityczne poza terytorium zainteresowanego państwa, nawet bez jego zgody, jeśli ma
miejsce wyraźne, rażące i utrzymujące się naruszanie przyjętych norm i porozumień międzynarodowych. Mechanizm berliński i zasada „consensus minus 1” zostały po raz pierwszy zastosowane w reakcji na sytuację na obszarze byłej Jugosławii7.
OBWE posiada szerokie poparcie innych organizacji międzynarodowych i regionalnych,
gdyż tworzy kompleksowe ramy współpracy w obszarze praw człowieka, swobód obywatelskich, pokoju i bezpieczeństwa. Z perspektywy bezpieczeństwa międzynarodowego szczególne
4
R. Zięba, Funkcjonowanie paneuropejskiego mechanizmu bezpieczeństwa KBWE/OBWE, www.ce.uw.edu.pl/pliki/pw/3-1998_Zieba.pdf.
5
Umiędzynarodowiony konflikt wewnętrzny, red. J. Pawłowski, A. Ciupiński, Warszawa 2001, s. 53–55.
6
Więcej o mechanizmie wiedeńskim i tzw. reżimie dokumentów wiedeńskich zob. OSCE Handbook..., s. 81–82.
7
Ibidem, s. 85.
91
ARTYKUŁY
znaczenie ma koncepcja uzupełniających się wzajemnie instytucji, zainicjowana na forum
OBWE w 1996 roku poprzez przyjęcie na szczycie w Lizbonie deklaracji „O wspólnym
i kompleksowym modelu bezpieczeństwa europejskiego w XXI wieku”8, kontynuowana na
szczycie państw i rządów OBWE w Stambule w listopadzie 1999 roku w zapisach „Stambulskiej karty bezpieczeństwa europejskiego”9. Idea tak rozumianego bezpieczeństwa jest
prosta: poszczególne podmioty wspierają swoje wysiłki i nawzajem się uzupełniają.
„Deklaracja lizbońska” i „Stambulska karta bezpieczeństwa europejskiego” wpisują się
w pakiet podstawowych dokumentów wypracowanych przez OBWE, na których organizacja ta opiera swoją działalność w wymiarze polityczno-wojskowym.
Do pakietu tego należy zaliczyć także: „Paryską kartę nowej Europy” z 19 listopada 1990
roku10, „Dokument helsiński” z 1992 roku, „Wyzwania czasu przemian” z 10 lipca 1992
roku11 oraz „Kodeks postępowania w polityczno-militarnych aspektach bezpieczeństwa”
przyjęty 4 grudnia 1994 roku.
„Dokument helsiński” jest podstawą do rozwoju długoterminowych misji OBWE na obszarach objętych kryzysem lub konfliktem. Jest ważny z punktu widzenia określenia zamiarów OBWE, identyfikuje bowiem dwa główne obszary działania tej organizacji w dziedzinie
wspierania pokoju i bezpieczeństwa: rozwój zdolności w kierunku sprostania wymogom
operacji pokojowych oraz podjęcie takich operacji w przypadku konfliktu wewnątrz lub
między państwami-członkami OBWE; rozwój współpracy z innymi organizacjami.
Dzięki „Dokumentowi helsińskiemu” rozbudowano funkcję prewencyjną późniejszej
OBWE oraz zasady postępowania w sytuacjach kryzysu, wprowadzając takie instrumenty,
jak misje wyjaśniające (fact-finding) i sprawozdawcze (rapporteur missions) oraz operacje
pokojowe12. Te ostatnie mogły być podjęte w razie zaistnienia konfliktu wewnątrz lub między państwami, w celu utrzymania pokoju i stabilności oraz poparcia bieżących wysiłków
na rzecz osiągnięcia politycznego rozwiązania. Jako podstawę prawną ich podejmowania
wskazano „Kartę Narodów Zjednoczonych”, zwłaszcza rozdział VIII. Zgodnie z „Dokumentem helsińskim”, działania pokojowe (…) mogą zostać podjęte między innymi w celu
nadzorowania i utrzymywania zawieszenia broni, kontrolowania wycofywania wojsk, pomocy w utrzymywaniu porządku i przestrzegania prawa, dostarczania pomocy humanitarnej
i medycznej oraz pomocy dla uchodźców13.
„Kodeks postępowania w polityczno-militarnych aspektach bezpieczeństwa” stanowi
szczególną pozycję wśród dokumentów OBWE. Podstawowe jego zapisy opierają się na
„Karcie Narodów Zjednoczonych” oraz konwencjach genewskich (z 1949 r.). „Kodeks...”
ustala wiele norm i zasad postępowania państw w różnych aspektach bezpieczeństwa międzynarodowego, a jego podstawowe przesłanie dotyczy niepodzielności bezpieczeństwa
oraz wyrzeczenia się groźby użycia siły i użycia siły14.
8
The Lisbon Declaration on a Common and Comprehensive Security Model for Europe for the Twenty-First Century, www.osce.org/mc/39539.
9
Charter for European Security, www.osce.org/mc/39659.
10
The Charter of Paris for a New Europe, www.osce.org/documents/html/pdfohtml/4045_en.pdf_s.html.
11
CSCE Helsinki Document 1992: The challenges of change, www.osce.org/documents/mc/39530.
12
OSCE Handbook..., s. 8.
13
CSCE Helsinki Document 1992, part. III: Early warning, conflict prevention and crisis management (including
fact-finding and rapporteur missions and CSCE peacekeeping), peaceful settlement of disputes, paragraf 18, s. 14.
14
Cz. Marcinkowski, Kodeks postępowania w polityczno-militarnych aspektach bezpieczeństwa. Treść. Znaczenie.
Zobowiązania, Warszawa 1996, s. 32–38.
92
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
Na szczególną uwagę zasługuje rozdział IV „Kodeksu...” zatytułowany „Wspólne instrumenty”, który traktuje o prawie państw do rozmieszczania na terytorium innego państwa
swoich sił zbrojnych stosownie do porozumień osiągniętych między tymi państwami oraz
zgodnie z prawem międzynarodowym.
Równie istotne znaczenie mają kolejne rozdziały „Kodeksu...”. Rozdział VI dotyczy sytuacji konfliktowych i kryzysowych. W rozdziale VII zdefiniowano rolę i miejsce sił zbrojnych
w państwie demokratycznym i określono dopuszczalne przypadki ich użycia. W rozdziale
VIII wskazano na wymóg użycia sił zbrojnych w czasie pokoju i w czasie wojny, według
wszelkich przyjętych w prawie międzynarodowym zasad humanitarnych.
Rola OBWE w działaniach wsparcia pokoju i bezpieczeństwa była wielokrotnie omawiana na forum tej organizacji. Dotychczas nie wypracowano jednak jednolitego stanowiska.
Poglądy i opinie skupiają się wokół trzech podstawowych opcji możliwego zaangażowania
i roli OBWE15.
Pierwsza z nich uznaje, iż OBWE nie powinna angażować się militarnie, pozostawiając
ten aspekt wsparcia pokoju innym organizacjom międzynarodowym i regionalnym oraz
skoncentrować się na działaniach wspomagających w dziedzinie zapobiegania konfliktom
i pomocy humanitarnej.
Opcja druga zakłada rozwinięcie przez OBWE własnych zdolności i struktur, które
umożliwiłyby jej samodzielne podejmowanie, kierowanie i prowadzenie operacji pokojowych, a także udział w operacjach prowadzonych przez ONZ.
Opcja trzecia jest kompromisowa i przewiduje: angażowanie organizacji w wielofunkcyjne operacje pokojowe; organizowanie operacji pokojowych pod egidą OBWE przy wsparciu innych organizacji; prowadzenie przez OBWE operacji wojskowych, gdy organizacja
osiągnie zdolności operacyjne.
Ta ostatnia opcja została zaakceptowana w „Stambulskiej karcie bezpieczeństwa europejskiego” przyjętej podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie 1999 roku16. Zgodnie
z nią OBWE, w zależności od uwarunkowań określonej sytuacji kryzysowej, może każdorazowo decydować w drodze konsensusu, czy odgrywać wiodącą rolę w operacji pokojowej
(jeśli państwa członkowskie uznają, iż organizacja ma takie zdolności) czy też realizować
mandat operacji przy wsparciu innych podmiotów.
Od strony formalnej istnieje zatem możliwość prowadzenia przez OBWE operacji z użyciem komponentów wojskowych. Od strony organizacyjnej OBWE nie ma jednak zdolności do samodzielnego wydzielenia i użycia sił wielonarodowych. Stąd w codziennej praktyce OBWE jest realizowana pierwsza z opcji, tj. podejmowanie działań wspomagających
zapobieganie konfliktom i ich skutkom. Wszystkie dotychczasowe misje terenowe KBWE,
a następnie OBWE stanowiły operacje różniące się od tradycyjnego rozumienia peacekeeping. Zgodnie z ogólnym mandatem zawartym w rozdziale III „Dokumentu helsińskiego”
z 1992 roku mają one różną formułę, ale dotąd nie wystąpiły w przewidzianej w tym dokumencie formie dyslokacji wojskowych kontyngentów pokojowych. Niemniej jednak OBWE
15
W. Zellner, The Future Development of OSCE Field Missions, w: The Politico-Military Dimension of the OSCE:
Arms Control and Conflict Management Issues, Genewa 2005, s. 35–36.
16
Istanbul Charter for European Security, www.osce.org/documents/msc/1999/11/4050_en.pdf; Umiędzynarodowiony konflikt..., s. 56–57.
93
ARTYKUŁY
posiada zdolności do tworzenia i prowadzenia własnych misji, których mandat, liczebność,
struktura i zadania zależą od sytuacji w rejonach objętych konfliktem.
Misje terenowe OBWE (OSCE field missions) są jednym z najważniejszych i najbardziej znanych instrumentów zarządzania kryzysowego. Ponieważ ich powstanie nie zostało
oparte na wcześniejszych projektach czy koncepcjach, można stwierdzić, iż OBWE podjęła tę działalność spontanicznie, w odpowiedzi na sytuację w byłej Jugosławii na początku
lat dziewięćdziesiątych XX wieku17. Ogólne zasady prowadzenia misji terenowych przez
OBWE określono znacznie później, w 1999 roku w „Stambulskiej karcie bezpieczeństwa
europejskiego” (paragrafy 37–41).
Zgodnie z nimi, OBWE podejmuje misje w terenie na prośbę jednego lub kilku państw
skierowaną do Rady Ministerialnej OBWE (OSCE Ministerial Council), która stanowi
główne forum konsultacji politycznych. Rada wstępnie określa, jakie działania mogą zostać
podjęte w danej sytuacji. Decyzja zapada w wyniku porozumienia stron (zasada konsensusu). Aby została podjęta, muszą być spełnione określone warunki. Najważniejsze z nich to:
ustanowienie trwałego rozejmu lub zawieszenia broni między stronami konfliktu, podpisanie porozumień z zainteresowanymi stronami (np. w formie Memorandum of Understanding) oraz gwarancje bezpieczeństwa dla personelu misji.
Organem, w którego gestii leżą decyzje o podejmowaniu misji terenowych, jest Stała Rada
(Permanent Council). Odpowiada ona za prowadzenie konsultacji politycznych i posiada
uprawnienia decyzyjne18. Zgodnie z kartą stambulską (paragraf 37) Stała Rada (…) ustanawia
operacje terenowe oraz określa ich mandat, w tym główne cele i zadania, oraz budżet. Ten sam
dokument upoważnia Radę oraz przewodniczącego OBWE do określania wytycznych do danej operacji. Stała Rada sprawuje nad operacją kierownictwo polityczne i kontrolę.
Paragraf 38 karty stambulskiej określa następujące zadania misji terenowych:
– wsparcie i doradztwo w dziedzinach uzgodnionych między OBWE a państwem gospodarzem misji;
– pomoc w organizacji i monitorowaniu wyborów;
– wsparcie instytucji demokratycznych oraz pomoc w utrzymaniu lub odbudowie porządku prawnego;
– pomoc w tworzeniu warunków do negocjacji bądź realizacji innych środków w celu
pokojowego rozwiązania konfliktów;
– weryfikacja i pomoc w implementacji porozumień pokojowych,
– wsparcie procesów odbudowy różnych dziedzin życia społecznego.
Operacją dowodzi szef misji (head of mission), jeśli operacja ma charakter cywilny, lub
dowódca sił, jeśli w operacji dominuje komponent wojskowy. Wyznacza go przewodniczący OBWE (chairman-in-Office). Szef misji, w randze ambasadora, odpowiada za jej
działalność, którą przedstawia w cyklicznych raportach (tygodniowych, miesięcznych lub
dwumiesięcznych). Raporty są dodatkowo uzupełniane analizami sytuacji w rejonie misji
(tzw. background reports) oraz meldunkami, w razie nagłych wypadków bądź incydentów.
Wszystkie raporty kierowane są do Centrum Zapobiegania Konfliktom (Conflict Prevention
17
V-I. Ghebali, The OSCE Long-Term Mission Experience, 1992–2004: A Global Assessment, „PSIO Occasional
Paper” (Genewa) 2005, nr 2, s. 14–15.
18
R. Zięba, Nowa instytucjonalizacja bezpieczeństwa europejskiego, Warszawa 1998, s. 345–351; OSCE Handbook..., s. 30–39.
94
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
Centre, CPC), jednego z organów Sekretariatu OBWE. Centrum przekazuje Stałej Radzie raporty, które są także przekazywane do organizacji partnerskich, m.in. ONZ i Rady Europy19.
Od 2000 roku szefowie wszystkich misji terenowych OBWE zbierają się raz w roku
w Wiedniu, gdzie zdają Stałej Radzie bezpośrednie sprawozdania z działalności podległych
im misji. Podczas spotkania analizowane są problemy wspólne wszystkich misji prowadzonych przez OBWE.
Misje terenowe OBWE są administrowane przez Sekretariat tej organizacji z sekretarzem generalnym na czele. Sekretariat podlega przewodniczącemu OBWE i wspiera jego
działania.
Państwa – członkowie OBWE uczestniczą w misjach na zasadzie dobrowolności, oferując wkład finansowy lub/i kierując do misji swój personel.
Personel misji terenowych stanowią osoby delegowane przez państwa członkowskie oraz
ludność lokalna. OBWE zapewnia delegowanemu personelowi zakwaterowanie i zaopatrzenie, transport do i z rejonu mandatowego, a także wypłaca dzienne diety. W zależności od
liczby międzynarodowego personelu, misje OBWE dzielą się na operacje małe (do 10 osób),
średnie (do kilkudziesięciu osób) i duże (od 100 do 1,5–2 tys. osób).
Realizując misje terenowe, OBWE działa w poszczególnych krajach w oparciu o Memoranda of Understanding podpisywane między organizacją a władzami państwa-gospodarza. Dokumenty te regulują przede wszystkim kwestie przywilejów dyplomatycznych i immunitetów20.
W swoich działaniach OBWE może zwrócić się o wsparcie do innych organizacji,
np. NATO lub Unii Europejskiej.
Pierwsze misje KBWE miały charakter informacyjny. Od 1991 roku były one wysyłane
do państw – nowych uczestników KBWE w celu upewnienia się, że będą one w stanie wypełniać zobowiązania członkowskie. Krótkoterminowe misje w celu ustalenia faktów, misje
informacyjne i misje ekspertów były także wysyłane do zbadania sytuacji regulowanych postanowieniami „ludzkiego wymiaru” KBWE lub porozumieniami o charakterze wojskowym.
Urzędujący przewodniczący korzystał również z uprawnienia do wysyłania osobistych przedstawicieli w rejony zagrożone lub objęte konfliktem (Mołdawia, Gruzja, Czeczenia) bądź sam
udawał się z misjami w teren, m.in. do Sarajewa i Belgradu w czerwcu 1994 roku21.
Kolejną formą zaangażowania OBWE na rzecz zapobiegania konfliktom, rozwiązywania
kryzysów i budowania pokoju są długoterminowe misje w terenie. Pierwsze długoterminowe misje terenowe zostały podjęte po szczycie w Helsinkach w 1992 roku. We wrześniu
tegoż roku rozmieszczono misję w Kosowie, Sandżaku i Wojwodinie oraz w Skopje, a pod
koniec 1992 roku została ustanowiona misja w Gruzji. Kolejne misje utworzono w Estonii,
na Łotwie i w Mołdawii.
W XXI wiek OBWE weszła, dysponując rozwiniętą bazą instytucjonalną oraz dokumentami programowymi, czego nie miała, podejmując pierwsze misje na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dzięki temu może teraz skuteczniej wspierać rządy państw,
które zwrócą się o pomoc zarówno w wymiarze polityczno-wojskowym, jak również w wymiarze ekonomicznym i „ludzkim”.
W XXI wieku bezpieczeństwo w obszarze OBWE i bezpieczeństwo światowe zostało
poddane nowym wyzwaniom i zagrożeniom, co znalazło wyraz w „Strategii OBWE na
19
20
21
V-I. Ghebali, op. cit., s. 17.
Ibidem.
R. Zięba, Funkcjonowanie paneuropejskiego..., s. 14.
95
ARTYKUŁY
zagrożenia bezpieczeństwa i stabilności w XXI wieku”, przyjętej przez Radę Ministerialną
w 2003 roku w Maastricht 22.
„Strategia...” potwierdza, że OBWE, z licznym gronem państw członkowskich i otwartym, wszechstronnym, wielowymiarowym podejściem do kwestii bezpieczeństwa, stanowi
dobrze wyposażony instrument z powodzeniem mogący stawić czoła współczesnym wyzwaniom i zagrożeniom.
OBWE stara się niezmiennie wzmacniać swoją rolę w umacnianiu bezpiecznego i stabilnego środowiska poprzez szeroki dialog i działania w obszarach, w których jako organizacja
może być skuteczna: wczesne ostrzeganie, zarządzanie kryzysowe, działania pokonfliktowe,
kontrola zbrojeń, budowa środków zaufania, wielostronna wymiana doświadczeń w zakresie współczesnych wyzwań i zagrożeń, w tym wyzwań ekonomicznych, praw człowieka
i swobód obywatelskich.
Wyrazem dążeń do poszerzania dialogu był szczyt OBWE w Astanie w grudniu 2010
roku. Kirgistan był zatem pierwszym postsowieckim państwem z Azji Centralnej sprawującym przewodnictwo w OBWE (w 2010 r.). Rezultatem szczytu była deklaracja
„W stronę bezpiecznego społeczeństwa”, potwierdzająca wszystkie wcześniejsze zobowiązania OBWE i wyrażająca dążenie do budowy wolnego, demokratycznego, wspólnego
i niepodzielnego euroatlantyckiego i euroazjatyckiego środowiska bezpieczeństwa23.
W ostatnich latach OBWE próbuje wypracowywać nowe, jak również aktualizować
wcześniejsze dokumenty programowe. Adaptacji do nowych zadań podlegają także procedury działania organizacji. Nowe „Zasady procedowania OBWE” przyjęto podczas Rady
Ministerialnej w Brukseli w 2006 roku24. Dokument określa zasady uczestnictwa w OBWE,
proces podejmowania decyzji i główne organy formalne i nieformalne tej organizacji oraz
zasady ich działania.
Obecnie OBWE prowadzi 17 misji terenowych o różnym charakterze i zadaniach. Główne
rejony zaangażowania to Europa Południowo-Wschodnia (Bałkany – 7 misji: Albania, Bośnia
i Hercegowina, Chorwacja, Czarnogóra, Kosowo, Macedonia i Serbia), Europa Wschodnia
(2 misje: Mołdawia i Ukraina), Zakaukazie (3 misje: Armenia, Azerbejdżan i Górski Karabach)
i Azja Centralna (5 misji: Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan).
Misje terenowe w Europie Południowo-Wschodniej
Obecność OBWE w Albanii
Misja została powołana w 1997 roku w odpowiedzi na zamieszki społeczne wywołane
załamaniem piramidy finansowej i utratą przez wielu Albańczyków oszczędności. Celem
misji jest wsparcie rozwoju instytucji publicznych, reform systemu prawnego i sądownictwa, pomoc w budowie zdolności do dobrego administrowania, szkolenie policji, zwłaszcza
w działaniach skierowanych przeciwko handlowi ludźmi.
22
OSCE Strategy to Address Threats to Security and Stability in the Twenty-First Century, www.osce.org/mc/.
Astana Commemorative Declaration. Towards a Security Community, w: OSCE Annual Report 2010, Wiedeń
2011, s. 16.
24
OSCE Rules of Procedure, www.osce.org/mc/22775.
23
96
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
Misja w Bośni i Hercegowinie
Utworzona w 1995 roku w związku z podpisaniem i implementacją „Ramowego porozumienia pokojowego w sprawie Bośni i Hercegowiny” z 21 listopada 1995 roku z Dayton (General Framework Agreement for Peace in Bosnia and Herzegovina). Misja wspiera
inicjatywy dobrego zarządzania, zwłaszcza na poziomie samorządów. Zaangażowana jest
w działania zwalczające przestępczość, usprawniające system prawny i sądowniczy. Promuje edukację mniejszości narodowych. Wspiera państwo-gospodarza w rozwoju cywilnej
kontroli nad sektorem bezpieczeństwa.
Misja w Kosowie
Jej poprzednikiem była Pierwsza Misja Długoterminowa OBWE w Kosowie, Sandżaku
i Wojwodinie, ustanowiona w sierpniu 1992 i działająca do sierpnia 1993 roku, oraz Misja
Weryfikacyjna w Kosowie (Kosovo Verifikation Mission), działająca od października 1998
do marca 1999 roku. Odwołując się do „Rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1244”
z 10 czerwca 1999 roku, Stała Rada OBWE podjęła decyzję o ustanowieniu kolejnej misji OBWE w Kosowie, która podjęła działalność w czerwcu 1999 roku. Misja monitoruje
działania instytucji rządowych w zakresie praw człowieka, swobód obywatelskich i dobrego
rządzenia, promuje poszanowanie mniejszości narodowych oraz wspiera budowę demokratycznego i wieloetnicznego społeczeństwa.
Misja w Czarnogórze
Została ustanowiona w czerwcu 2006 roku, krótko po ogłoszeniu przez Czarnogórę niepodległości. Jest jedną z najmłodszych misji OBWE. Wspiera proces tworzenia i funkcjonowania instytucji rządowych i samorządowych, pomaga w działaniach prawodawczych,
w przygotowaniu strategii do walki z korupcją i zorganizowaną przestępczością, wspiera
rozwój regionalnej współpracy z innymi krajami bałkańskimi.
Misja w Serbii
Misja została ustanowiona w 2001 roku jako Misja OBWE w Federalnej Republice Jugosławii. W 2003 r. została przemianowana na Misję OBWE w Serbii i Czarnogórze, a po
rozdziale obu państw w 2006 roku działa jako Misja OBWE w Serbii. Współpracuje ona
z władzami serbskimi na rzecz rozwoju instytucji demokratycznych, budowy zdolności
w zakresie ochrony praw człowieka i rządów prawa. Wspiera organizację wyborów i pomaga w dialogu lokalnych politycznych liderów.
Misja w Skopje w Macedonii
Jest najdłużej prowadzoną przez OBWE operacją w terenie. Została utworzona we wrześniu 1992 roku jako Misja Monitorująca Rozprzestrzenianie się Konfliktu w Skopje (Spillover Monitor Mission to Skopje), aby zapobiegać eskalacji konfliktu w Macedonii i łagodzić
stosunki narodowościowe w tym zróżnicowanym etnicznie kraju. W grudniu 2010 roku
Stała Rada zdecydowała o zmianie nazwy tej operacji na Misję OBWE w Skopje. Obecnie
monitoruje ona i wspiera implementację „Porozumienia ochrydzkiego” z 2001 roku. Misja
ściśle współpracuje z Unią Europejską oraz NATO. Główne jej zadania to reforma systemu
sądowniczego, profesjonalizacja policji i wsparcie administracji publicznej, edukacja oraz
równość wszystkich obywateli wobec prawa.
97
ARTYKUŁY
Biuro OBWE w Zagrzebiu w Chorwacji
OBWE podjęła działalność w Chorwacji w 1996 roku w odpowiedzi na dewastację tego
kraju po działaniach wojennych. W 2007 roku misja OBWE została przekształcona w Biuro,
którego zadania skupiają się na rozliczeniu zbrodni wojennych i monitorowaniu programów pomocy humanitarnej skierowanej przede wszystkim do ofiar wojen bałkańskich.
Misje terenowe w Europie Wschodniej
Misja OBWE w Mołdawii
Misja została utworzona w lutym 1993 roku. Jej głównym celem jest kompleksowe rozwiązanie konfliktu w regionie Naddniestrza, w tym wsparcie suwerenności i integralności
Republiki Mołdawii. Misja doradza i pomaga w budowie zaufania między Kiszyniowem i Tyraspolem, organizując w tym celu negocjacje w formule „5+2”, czyli spotkania, konsultacje
i warsztaty przedstawicieli Republiki Mołdawii i samozwańczej Republiki Naddniestrzańskiej,
z udziałem Rosji, Ukrainy, OBWE, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Wspiera wysiłki władz mołdawskich w zakresie rządów prawa, wolności mediów i zgromadzeń.
Koordynator Projektów OBWE na Ukrainie
Zespół koordynujący projekty OBWE na Ukrainie został utworzony w czerwcu 1999
roku po zakończeniu działalności Misji OBWE na Ukrainie. Współpracuje z władzami
ukraińskimi w takich dziedzinach, jak: budowa demokratycznych instytucji, umacnianie
praw człowieka, walka z handlem ludźmi, promocja rozwoju ekonomicznego, edukacja
w zakresie ochrony środowiska.
Misje terenowe na południowym Kaukazie
Biuro OBWE w Baku w Azerbejdżanie
Biuro OBWE w Baku zostało utworzone w listopadzie 1999 roku. OBWE wspiera władze
azerskie w organizacji przedsięwzięć elekcyjnych i przygotowaniu nowego prawa wyborczego. Pomaga w takich dziedzinach, jak: bezpieczeństwo, reforma systemu sądowniczego,
promocja podstawowych wolności obywatelskich, dobre zarządzanie, działania antykorupcyjne, regionalna współpraca gospodarcza, równouprawnienie płci.
Biuro OBWE w Erewaniu w Armenii
Utworzone w czerwcu 1999 roku. Wspiera władze armeńskie we wszystkich trzech wymiarach działalności OBWE, w szczególności w dziedzinie praktyk dobrego rządzenia, reformy policji i walki z handlem ludźmi.
Osobisty Przedstawiciel Przewodniczącego OBWE ds. konfliktu wokół Górskiego
Karabachu
Jego zadaniem jest wsparcie wszelkich działań prowadzących do porozumienia między
stronami konfliktu: Azerbejdżanem a Górskim Karabachem i Armenią. Podłożem konfliktu jest dążenie Górskiego Karabachu, nominalnie stanowiącego część Azerbejdżanu, do
uzyskania suwerenności, w czym wspiera go Armenia.
98
Opracowano na podstawie OSCE Annuel Report..., s. 36–58, 63–73.
MISJE TERENOWE OBWE
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
99
ARTYKUŁY
Misje terenowe w Azji Centralnej
Centrum OBWE w Aszchabadzie w Turkmenistanie
Centrum rozpoczęło działalność w styczniu 1999 roku. Prowadzi działania wspierające w zakresie reform systemu prawnego, rozwoju wolnych mediów, wzmacniania ochrony
granic, promocji praw człowieka, racjonalnego rozwoju kraju, w tym rozwoju transportu
i właściwego wykorzystania zasobów wodnych.
Centrum OBWE w Astanie w Kazachstanie
OBWE podjęło działania w Kazachstanie w styczniu 1999 roku. Centrum współpracuje
z władzami Kazachstanu w zakresie reform politycznych, ochrony granic, ochrony zasobów
wodnych, transportu, przeciwdziałania zorganizowanej przestępczości i migracjom ludności, w zakresie promocji wolności obywatelskich i praw człowieka.
Centrum OBWE w Biszkeku w Kirgistanie
Podobnie jak wszystkie centra OBWE, także Centrum w Baku rozpoczęło działalność
w styczniu 1999 roku. Znaczącym wydarzeniem w jego pracach był przewrót w Kirgistanie
w kwietniu 2010 roku i obalenie prezydenta K. Bakijewa. Obecnie, we współpracy z ONZ
i UE, próbuje wspomóc kraj w stabilizacji sytuacji wewnętrznej.
Biuro OBWE w Tadżykistanie
OBWE rozpoczęła działalność w Tadżykistanie w czerwcu 1994 roku, otwierając misję
tym kraju. W październiku 2002 roku misję zastąpiło Centrum OBWE w Duszanbe, w czerwcu 2008 roku Centrum przemianowano na Biuro OBWE, którego siedzibą jest Duszanbe. Biuro skupia się głównie na wymiarze polityczno-wojskowym i działaniach wspierających bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne kraju. Ponadto podejmuje liczne inicjatywy w dwóch
pozostałych wymiarach: ekonomicznym (działania prośrodowiskowe, ochrona zasobów naturalnych, głównie wody, bezpieczeństwo energetyczne) i w wymiarze ludzkim.
Koordynator Projektów OBWE w Uzbekistanie
Koordynator Projektów OBWE rozpoczął działalność w 2006 roku. Niemniej jednak
organizacja działa w Uzbekistanie znacznie dłużej, bo od 1995 roku, kiedy to ustanowiono
Biuro Łącznikowe OBWE w Azji Centralnej, a w 2000 roku – Centrum OBWE w Taszkiencie. Koordynator realizuje inicjatywy w zakresie: rozwoju społeczeństwa demokratycznego, dobrego zarządzania, reform systemu prawnego, wsparcia rozwoju gospodarczego oraz
ochrony środowiska i zasobów naturalnych.
Udział Polski w misjach terenowych
Szeroki zakres zadań inicjowanych i prowadzonych przez misje terenowe OBWE najlepiej odzwierciedla zaangażowanie tej organizacji w każdym z trzech zdefiniowanych przez
nią wymiarów i pokazuje jak w praktyce jest realizowana idea kompleksowego podejścia do
spraw bezpieczeństwa.
100
B. KUCHARCZYK, A. BOLEWSKI: MIĘDZYNARODOWE OPERACJE POKOJOWE...
Aktywnym uczestnikiem działań OBWE od lat pozostaje Polska. Omawiając uczestnictwo naszego kraju w OBWE w kontekście misji terenowych należy wskazać, iż zakres polskiego zaangażowania zmieniał się na przestrzeni lat.
W początkowym okresie w misjach terenowych uczestniczyli eksperci wojskowi realizujący zadania obserwatorów wojskowych. Obecnie do misji OBWE kierowani są głównie
eksperci cywilni.
W latach 1991–2007 skierowano do 9 misji terenowych OBWE 47 polskich obserwatorów wojskowych.
Pierwszą z nich była misja w byłej Jugosławii w latach 1991–1994 (4 obserwatorów).
W 1992 roku Polacy włączyli się także w działalność misji OBWE w Gruzji (do 2008 r.,
20 obserwatorów) oraz misji w Górnym Karabachu (w 1992 r. – 1 obserwator).
Kolejne misje z udziałem polskich obserwatorów wojskowych to: misja OBWE na Łotwie (w latach 1996–1999, 3 obserwatorów), w Chorwacji (w latach 1996–2000, 5 obserwatorów), w Bośni i Hercegowinie (w latach 1998–1999, 2 obserwatorów), w Macedonii
(w latach 1997–2002, 5 obserwatorów), w Kosowie (w roku 1998, 4 obserwatorów) oraz
w Mołdawii (w latach 2003–2007, 3 obserwatorów).
Obecnie w misjach terenowych OBWE pracuje 9 Polaków – ekspertów cywilnych. Uczestniczą oni w misjach OBWE w Kosowie (5 ekspertów), Czarnogórze (1), Erewaniu (1), Mołdawii (1) i Biszkeku (1).
Wśród szefów misji OBWE Polska ma dwóch przedstawicieli: ambasadora Andrzeja
Kasprzyka, pełniącego funkcję Osobistego Przedstawiciela Przewodniczącego OBWE ds.
konfliktu wokół Górnego Karabachu, oraz Waldemara Figaja, który jest zastępcą szefa misji
OBWE w Czarnogórze. Ambasador Andrzej Kasprzyk pełni funkcję od stycznia 1997 roku.
Ściśle współpracuje z Grupą Mińską OBWE, której celem jest znalezienie politycznego rozwiązania konfliktu w Górnym Karabachu.
W działaniach OBWE w misjach terenowych działali także polscy dyplomaci. W latach 1992–1993 Osobistym Przedstawicielem Przewodniczącego KBWE ds. politycznego
rozwiązania konfliktu w Naddniestrzu był późniejszy minister spraw zagranicznych prof.
Adam Daniel Rotfeld. Wynikiem jego pracy było przyjęcie końcowego raportu, dającego
podstawy do pokojowego rozstrzygnięcia konfliktu.
Dyrektorem Centrum Zapobiegania Konfliktom jest obecnie ambasador Adam Kobieracki, od lat związany z OBWE. W latach 1997–2000 był ambasadorem w Stałym Przedstawicielstwie RP w Wiedniu, a w 1998 roku przewodniczył Stałej Radzie OBWE.
W pracach OBWE w zakresie misji terenowych aktywną i znaczącą rolę odgrywali od początku jej działalności i obecnie dyplomaci cywilni i wojskowi Misji Rzeczypospolitej Polskiej
przy OBWE w Wiedniu. Misja RP przedstawiała na forum OBWE wiele polskich propozycji
i inicjatyw związanych z tworzeniem i prowadzeniem misji terenowych. W skład personelu
Misji RP wchodziło dwóch, a obecnie jeden przedstawiciel Ministerstwa Obrony Narodowej.
***
Konkludując, otwartość i kompleksowe podejście OBWE do kwestii współpracy i bezpieczeństwa międzynarodowego sprawia, że organizacja jest znaczącym i docenianym podmiotem środowiska bezpieczeństwa międzynarodowego.
101
ARTYKUŁY
Jej niezaprzeczalnym walorem jest liczna grupa współpracujących państw i wieloaspektowy zakres działania, obejmujący trzy wzajemnie uzupełniające się wymiary: politycznowojskowy, ekonomiczny i ludzki. OBWE podejmuje szeroki wachlarz zadań, a jej misje
terenowe mają znaczący udział w budowie bezpiecznego i demokratycznego środowiska
międzynarodowego.
SUMMARY
Beata Kucharczyk, Andrzej Bolewski, International Peacekeeping Operations
of the Organization for Security and Cooperation in Europe (OSCE).
The Polish Participation in Field Missions
An article deals with selected aspects of the OSCE activities in promoting international peace
and security, i.e. the field missions of this organization.
It discusses in terms of a synthetic nature and scope of the OSCE operations, also in the historical dimension.
Starting from the OSCE procedures in crisis situations, including threats of peace and security, in the article there was pointed out the documents which form the basis of the organization in
the political and military dimension, particularly in the conduct of field missions.
Subsequently, there were presented general principles of conduct by the OSCE field missions
and there were characterized the missions that the organization currently operates. In the final
part of this article the authors discussed the Polish participation in the OSCE field missions. They
presented the involvement of Polish military and civilian experts in areas of conflict, as well as the
activity of the Polish diplomacy, the military, in the work of the OSCE in Vienna.
РЕЗЮМЕ
Беата Кухарчик, Анджей Болевски, Международные миротворческие
операции Организации по безопастности и сотрудничеству в Европе.
Участие Польши в территориальных миссиях
В статье идёт речь о избранных аспектах деятельности ОБСЕ в сфере поддержки мира
и международной безопасности.
В ней рассказываеться о характере и сфере деятельности ОБСЕ, также с исторической
перспективы.
В статье рассматриваются процедуры ОБСЕ по вопросу кризисных ситуаций, в том
числе связанных с угрозой для мира и безопасности. Представлены документы, которые
являються основанием к предпринятию военно-политических шагов, особенно в сфере
проведения территориальных миссий.
В следующей части статьи представлены основные принципы проведения
территориальных миссий ОБСЕ и охарактеризованны миссии, которые организация
осуществляет в данное время. В завершении авторы обсуждают участие Польши в
территориальных миссиях ОБСЕ. Представлено участие польских гражданских и военных
экспертов в конфликтных регионах, а также активность польской дипломатии, в том числе
военной, в работах ОБСЕ в Вене.
102
RELACJE I WSPOMNIENIA
STANISŁAW ŁAPETA
ŁADUJ TRZEMA!
Gdy odbywałem zasadniczą służbę wojskową w 40 pułku zmechanizowanym w Bolesławcu, na stanowisku pisarza w kancelarii personalnej, przysłano pismo z Ministerstwa
Obrony Narodowej, w którym polecono wytypować dwóch żołnierzy służby zasadniczej do
Jednostki Wojskowej 2000 w Warszawie. W piśmie tym nie podano, gdzie wytypowani żołnierze będą pełnić dalszą służbę wojskową. Byłem przekonany, że w Warszawie. Nie znałem
stolicy, więc postanowiłem pozostały okres służby tam odbyć.
Wytypowałem siebie i kolegę, który odbywał służbę wojskową w „żywnościówce”. Jak się
później okazało obaj, a także nasze rodziny, byliśmy sprawdzani przez odpowiednie organy.
Ostatecznie zostałem zakwalifikowany do JW 2000 w Warszawie, do kolegi były jakieś zastrzeżenia. Musiałem spełnić jeszcze jeden warunek – wstąpić do PZPR.
W drugiej połowie czerwca 1954 roku, gdy przygotowałem się do wyjazdu, oficer Informacji Wojskowej zapytał mnie, czy wiem co mnie czeka. Odpowiedziałem, że dalsza
służba w stolicy. Byłem bardzo zaskoczony, gdy usłyszałem, że czeka mnie wyjazd do misji
pokojowej w Korei.
W JW 2000, która stacjonowała na Okęciu, niedaleko lotniska, poinformowano mnie,
że jestem w grupie przygotowywanej do Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei.
Wówczas wszyscy kandydaci do misji pokojowej uczestniczyli w kilkutygodniowym kursie przygotowawczym. Były też badania lekarskie oraz szczepienia ochronne. Nasza grupa
liczyła 33 osoby, przede wszystkim żołnierzy. Byli też kandydaci z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz tłumacze języka angielskiego.
Dwa tygodnie pociągiem
1 października 1954 roku wyjechaliśmy pociągiem z Warszawy do Korei Po 2-dniowej
przerwie w Moskwie ruszyliśmy w dalszą podróż pociągiem ekspresowym. Po przejechaniu
Uralu zaczęła się syberyjska nuda. Nie było co oglądać. Tylko lasy. Na szczęście mieliśmy
karty, więc graliśmy w brydża i inne gry. Ci, którzy nie grali sporo czasu spędzali w wagonie
restauracyjnym. Pozwalały im na to spore kwoty diet, które otrzymaliśmy na czas podróży.
Podczas jednego z posiłków w wagonie restauracyjnym zobaczyłem niby znanego
mi generała Armii Radzieckiej, nie mogłem sobie jednak przypomnieć skąd go znam.
103
RELACJE I WSPOMNIENIA
Dopiero w rozmowie z nim dowiedziałem się, że służy w Wojsku Polskim. Udając się na
urlop wypoczynkowy do ZSRR, musiał zmienić mundur.
Po kilku kolejnych dniach jazdy pociągiem zatrzymaliśmy się na godzinny postój nad
Bajkałem. Z ciekawością oglądaliśmy to ogromne jezioro. Bardzo smakowały nam wędzone
i smażone ryby przygotowane przez tamtejszych mieszkańców.
Z ogromnym zainteresowaniem przekraczaliśmy granicę chińsko-koreańską. Wszyscy
staliśmy przy oknach i bacznie oglądaliśmy zniszczenia wojenne. Trzeba przyznać, że widok
był przerażający. W miastach i na wsiach dużo zniszczonych domów. Na polach, a szczególnie przy mostach, drogach i torach kolejowych widniały leje po bombach, leżały zniszczone
lokomotywy i wagony.
Ostatnią stacją na naszym szlaku było miasteczko Kaesong. Tutaj od 1951 roku toczyły
się rokowania rozejmowe, które następnie zostały przeniesione do Panmundżom. Rokowania w Kaesong uratowały miasteczko od większego zniszczenia. Na dworcu kolejowym
byliśmy serdecznie witani przez kierownictwo polskiej misji, Koreańczyków, a szczególnie
tych, których mieliśmy zastąpić.
Z Kaesong do Panmundżom jechaliśmy już polskimi samochodami, które były tam
dostarczane do obsługi naszej misji. W czasie przejazdu po raz pierwszy znaleźliśmy się
w strefie zdemilitaryzowanej o szerokości 4 km, która dzieliła dawny kraj na część południową i północną.
Przebywanie w pobliżu dwóch frontów nie należało do przyjemności, a szczególnie niepokojące były pierwsze dni. W miarę upływu czasu czuliśmy się coraz bezpieczniej.
Obozy misji i sekretariat Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych
Obóz polskiej misji, podobnie jak czechosłowackiej, znajdował się w północnej części strefy zdemilitaryzowanej, natomiast obozy misji szwajcarskiej i szwedzkiej były rozmieszczone
w części południowej. Mieszkaliśmy w kilku barakach wybudowanych przez Chińczyków
i Koreańczyków. Ponadto mieliśmy do dyspozycji baraki, w których znajdował się sekretariat kierownictwa polskiej misji, klub, stołówka, magazyn żywnościowy i magazyn mundurowy.
Sekretariat Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych i sala posiedzeń znajdowały się
w połowie drogi między obozami misji pokojowych, na samym środku strefy zdemilitaryzowanej, czyli na linii demarkacyjnej, która przebiegała przez środek wybudowanych pomieszczeń.
Na terenie biur Komisji, w tzw. strefie wspólnego bezpieczeństwa, spotykały się dwa
światy. Były tam też biura amerykańskich oficerów łącznikowych oraz biura oficerów strony
koreańsko-chińskiej. Spacerowały między nimi patrole armii koreańskiej i amerykańskie.
W czasie posiedzeń Komisji najwięcej czasu poświęcano sprawom przedstawianym przez
stronę koreańsko-chińską oraz amerykańską. Dotyczyły one przeważnie ruchu wojsk, przywozu i wywozu sprzętu bojowego. Komisja była szczególnie wyczulona na wszelkie sygnały
o zagrożeniach lub pogwałceniu rozejmu. Niestety, przypadki takie miały miejsce i trzeba
było je natychmiast likwidować. Na szczęście kończyły się dobrze. Jeżeli nie było spraw
pilnych, to posiedzenia Komisji odbywały się raz w tygodniu. 20 października 1954 roku
o godz. 10.00 czasu koreańskiego odbyło się pierwsze posiedzenie z naszym udziałem.
104
RELACJE I WSPOMNIENIA
Praca i czas wolny
W naszej misji czas do obiadu był przeznaczony na pracę, ale zdarzało się, że robiliśmy
to również w godzinach popołudniowych. Po pracy organizowaliśmy rozgrywki sportowe
zarówno wewnętrzne, jak i międzynarodowe. Rozgrywaliśmy mecze w piłkę nożną, w piłkę
siatkową, zawody szachowe, graliśmy w brydża. W najważniejszym meczu piłkarskim reprezentacja misji pokojowych zmierzyła się z żołnierzami armii Korei Północnej. Zakończył
się on zwycięstwem tubylców. Grałem wówczas w pomocy i nie miałem większego wpływu
na końcowy wynik. O ile dobrze pamiętam, spotkanie to przegraliśmy 0:10.
W czasie wolnym organizowaliśmy także wycieczki po Korei Północnej. Wieczorami
oglądaliśmy filmy, które przysyłano nam z kraju. Gościliśmy też zespoły estradowe Chin
i Korei Północnej. Po występie były zabawy. Uczyliśmy się tańców chińskich i koreańskich.
Nie było to łatwe. Artystkom z tych zespołów łatwiej było nauczyć się naszych.
Któregoś dnia wybrałem się do kina w Kaesong. Podczas wyświetlania filmu kilka razy
na ekranie pokazano Kim Ir Sena. Publiczność każdorazowo wstawała i oklaskami witała
ukochanego wodza. Robiłem to samo, żeby nie potraktowano mnie źle. Nigdy już do ich
kina nie poszedłem.
Podczas pobytu w Panmundżom uroczyście obchodziliśmy nie tylko święta państwowe.
Świętowaliśmy także różne rocznice, m.in. wyzwolenie polskich miast spod okupacji niemieckiej, np. Warszawy, Łodzi i Częstochowy. Była wówczas okazja napić się polskiej wódki
przysłanej z kraju.
Na początku każdego spotkania szef polskiej misji, gen. bryg. Krzemień, mówił coś ciekawego o danej uroczystości, a każde przemówienie kończył: „Ładuj trzema”. Nie chodziło
o ładowanie broni, lecz o wypicie co najmniej trzech kieliszków wódki.
Zagrożenie Li Syn Mana
Pierwsze miesiące upłynęły nam w Panmundżom dość spokojnie. W czwartym miesiącu ówczesny prezydent Korei Południowej, Li Syn Man, nakazał nam opuścić Panmundżom w ciągu 48 godzin. Zagroził, że jeżeli nie wykonamy jego polecenia, to wyśle samoloty
w celu zbombardowania naszego obozu.
Wiadomość przesłaliśmy natychmiast do Warszawy. Odpowiedź otrzymaliśmy również
szybko, a w niej zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania.
Wszyscy udawaliśmy bohaterów, ale trudno przewidzieć, co by się działo, gdyby w tym
czasie leciały samoloty z południa w naszym kierunku.
Było blisko czterystu jest dwóch
Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych w Panmundżom została powołana na mocy
porozumienia rozejmowego podpisanego 27 lipca 1953 roku. W pierwszej polskiej zmianie
było 391 osób. Nasza zmiana, trzecia, liczyła 99 osób. Gdy w 1956 roku zlikwidowano grupy
inspekcyjne w terenie, w naszej misji pozostało już tylko kilka osób.
Działalność Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych obecnie ogranicza się do rozpatrywania zgłaszanych naruszeń układu rozejmowego. Na posiedzenia te dolatują samolotami
z Polski dwie osoby: gen. bryg. Wincenty Cybulski i płk Wojciech Stepek. Po rozpadzie
Czechosłowacji w posiedzeniach nie uczestniczą Czesi.
105
RELACJE I WSPOMNIENIA
Powrót
Pobyt w Panmundżom zakończyłem w maju 1955 roku. Chińczycy, chcąc nas uhonorować za działalność w misji, zaprosili naszą grupę do zwiedzenia Pekinu. Uczyniliśmy to
w drodze powrotnej do kraju.
W stolicy Chin byliśmy trzy dni. Widzieliśmy przepiękne zabytki, w tym pałace cesarskie. Już wtedy widać było, że Chiny zaczęły budować nowe życie.
Było gorące majowe popołudnie, gdy z pekińskiego dworca ruszyliśmy moskiewskim ekspresem. Wówczas marzeniem każdego z nas było, aby jak najszybciej dojechać do Polski.
Zmiana drogi życiowej
Wyjazd do Panmundżom przyczynił się w dużym stopniu do zmiany mojej drogi życiowej. Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej planowałem powrócić w rodzinne strony
i podjąć pracę w Częstochowie. Tuż przed wyjazdem do Korei namówiono mnie do wstąpienia do zawodowej służby wojskowej. Zachętą były m.in. wysokie zarobki. Jako żołnierz
zawodowy otrzymywałem w Korei wynagrodzenie w wysokości 1 mln 900 tys. juanów.
Dzięki temu wyjazdowi już w latach pięćdziesiątych byłem milionerem. Niestety, po przeliczeniu na walutę polską nie była to pokaźna kwota.
Zawodową służbę wojskową pełniłem do 1992 roku, czyli 40 lat. Wyjazd do Korei miał
również wpływ na to, że Częstochowę zamieniłem na Wrocław, gdzie mieszkam do dziś.
Dzięki wyjazdowi do Panmundżom jestem członkiem Stowarzyszenia Kombatantów
Misji Pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych. W liczącym ponad 150 członków
Kole nr 5 we Wrocławiu jestem pierwszym, który pełnił misję pokojową ONZ. To miło.
106
MARCIN REINBERGER
KOREAŃSKIE WSPOMINKI
Mając za sobą 40-letnią służbę w Wojsku Polskim, pewnego dnia 1989 roku otrzymałem propozycję udziału w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei. Rozważywszy
wszystkie okoliczności, wyraziłem zgodę, wiedziałem bowiem, iż taka okazja już się nie
powtórzy, tym bardziej że miałem wkrótce pożegnać się z mundurem.
Po dopełnieniu wszelkich formalności służbowych związanych z przekazaniem obowiązków szefa Oddziału Rozpoznawczego Sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego oraz po
pożegnaniu ze współpracownikami zostałem skierowany do Warszawy, gdzie przez dwa
miesiące przygotowywałem się do udziału w misji pokojowej. Samodzielnie studiowałem
materiały historyczne oraz opracowania dotyczące ogólnej wiedzy o Korei oraz wojny koreańskiej, poznawałem i opanowywałem zasady opracowywania określonej przez układ
rozejmowy dokumentacji, a także wykonywania obowiązków na stanowisku oficera analitycznego w składzie polskiej misji.
Główne zadanie moje przyszłej działalności na tym stanowisku sprowadzało się ogólnie
rzecz biorąc do: zbierania i analizowania informacji o liczebności wojsk i sprzętu bojowego,
o ruchach wojsk w strefie zdemilitaryzowanej obu stron – Korei Północnej i Południowej,
danych o ewentualnych ubyciach i przybyciach żołnierzy rozdzielonych stron oraz zmianach w ilości sprzętu wojskowego. Na podstawie tych informacji miałem opracowywać dokumentację na posiedzenia Komisji.
Po teoretycznym przygotowaniu, przebrnięciu przez komisję lekarską, przejściu sprawdzianu na inteligencję i załatwieniu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych formalności
związanych z otrzymaniem paszportu, 21 maja 1989 roku odleciałem samolotem Polskich
Linii Lotniczych LOT z Warszawy do Moskwy, a stamtąd samolotem koreańskiego przewoźnika do Phenianu, stolicy Korei Północnej. Dalszą podróż, 200 km wyboistej i krętej
drogi, odbyłem już samochodem. W Panmundżom przejąłem od swojego poprzednika
obowiązki oficera analitycznego Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych – KNPN (Neutral
Nations Supervisory Commission – NNSC). Pracę w polskiej misji zakończyłem 16 czerwca 1990 roku.
Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych w Korei składała się z misji czterech państw:
Polski, byłej Czechosłowacji, Szwecji oraz Szwajcarii. Każda z nich miała po siedmiu członków, w tym: szefa misji (Member), zastępcę (Alternate Member), sekretarza – tłumacza
(Secretary – Interpreter), oficera analitycznego (General Services Officer), kwatermistrza
(Quatermaster), oficera szyfrowego (Chief of Officer) i radiotelegrafistę (Signal Officer).
Wszystkie misje stacjonowały w Panmundżom, miejscowości położonej na 38 równoleżniku, z tym, że Szwedzi i Szwajcarzy rozlokowani byli w południowej części strefy zdemilitaryzowanej, a Polacy i Czechosłowacy w części północnej tej strefy. Kwaterowaliśmy
w specjalnie wybudowanych dla Komisji budynkach, oczywiście w stylu koreańskim. Szef naszej misji mieszkał w oddzielnym budynku. Ponieważ był położony nieco wyżej od naszych,
107
RELACJE I WSPOMNIENIA
dlatego mówiło się, że mieszka w Olimpie. Był nim wówczas gen. bryg. Leopold Raznowiecki, a w lipcu 1989 roku zamienił go gen. bryg. Kazimierz Stec.
Obsługę socjalno-bytową misji zapewniali Koreańczycy, którzy odpowiadali za dostarczanie żywności i napojów chłodzących, utrzymanie porządku w rejonie zakwaterowania,
zabezpieczanie wszelkiego rodzaju spotkań i posiedzeń oraz przygotowanie posiłków według polskiej receptury – zgodnie z jadłospisem układanym przez naszego kwatermistrza
wspólnie z komendantem obiektu. Byłem trochę zaskoczony, że nasz starszy kucharz, Mu
Tomu, który pracował od początku powstania polskiej misji, doskonale rozumiał polską
mowę, chociaż oficjalnie nie przyznawał się do tego. Podobnie postępowali inni Koreańczycy z naszej obsługi, np. kierowcy samochodów osobowych przydzieleni do naszej
dyspozycji.
Wynagrodzenie otrzymywaliśmy w walucie północnokoreańskiej i w dolarach amerykańskich. Miesięczne dostawałem 1308 wonów i 63 dolary. Wonów nie można było nigdzie oficjalnie wymienić na dolary, chociaż ich kurs w stosunku do dolara wynosił 7:1.
Ponadto każdy członek misji otrzymywał miesięczny deputat – trzydzieści paczek papierosów koreańskich (niezmiernie duszące) i cztery półlitrowe butelki północnokoreańskiego alkoholu o bardzo nieprzyjemnym zapachu i smaku. Diety na czas wyjazdu do Seulu
wynosiły 18 dolarów, natomiast udając się do Phenianu otrzymywaliśmy bezpłatny pokój
w hotelu i całodzienne wyżywieniem według własnego życzenia.
Ostatni rok ponad 40-letniej służby żołnierskiej spędziłem daleko, około 12 tys. km
od kraju. Miałem honor reprezentować Polskę, a konkretnie Wojsko Polskie na forum
Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei. Jej działalność sprowadzała się do rutynowych posiedzeń, które odbywały się w każdy wtorek tygodnia na linii demarkacyjnej
w baraku nr 3. Uczestniczyli w nich szefowie misji, ich zastępcy, tłumacze i oficerowie analityczni oraz oficerowie kierunkowi Wojskowej Komisji Rozjemczej (WKR, Military Armistice Comission – MAC) strony północnej – oficer chiński, i strony południowej – oficer
amerykański. Przewodniczącym posiedzenia był na przemian szef danej misji. Dokumenty
na posiedzenia przygotowywał oficer analityczny, pełniący miesięczny dyżur. Były trzy typy
posiedzeń: A, B i C, a różniły się rozpatrywaną problematyką i opracowywaną dokumentacją. Posiedzenie otwierał prowadzący szef misji (Chairman), uderzając młotkiem w pulpit
stołu obrad. Bez tego stuknięcia nie można było rozpocząć obrad. Pewnego razu zniknął
młotek (podczas porządkowania dokumentacji w archiwum gdzieś się zapodział). Zbliżało się rozpoczęcie posiedzenia. Przybyli szefowie misji i oficerowie kierunkowi, a wśród
pozostałych członków misji panował nastrój niepokoju. Trwało poszukiwanie młotka
i w pewnym momencie najbardziej doświadczony oficer analityczny misji szwedzkiej (pracował na tym stanowisku ponad 20 lat) oznajmił: „We are safe here is a hammer” (Jesteśmy
uratowani, oto jest młotek). Wszyscy odetchnęli z ulgą – posiedzenie mogło się rozpocząć
punktualnie.
Po zakończeniu każdego posiedzenia szefowie misji i ich zastępcy oraz tłumacze zbierali się w oddzielnym pomieszczeniu, w baraku nr 1, na spotkaniu towarzysko-służbowym.
Pozostali członkowie misji – oficerowie kierunkowi, oficerowie dyżurni, a także osoby towarzyszące, spotykali się w innym pomieszczeniu, w baraku nr 2, na tzw. małych kartoszkach. Podczas tego spotkania częstowano zwykle narodowymi frykasami i napojami oraz
108
RELACJE I WSPOMNIENIA
prowadzono dyskusje na różne tematy. Te spotkania pod względem kulinarnym w każdym
tygodniu zabezpieczał kwatermistrz innej misji.
Średnio co kwartał odbywały się kilkugodzinne posiedzenia WKR. Rozpatrywano wówczas zagadnienia militarne szczególnej wagi, np. wprowadzenie na uzbrojenie którejś ze
stron nowej techniki bojowej, ćwiczenia i manewry. Uczestniczyli w nich przedstawiciele armii koreańskich oraz Amerykanie i Chińczycy. W tych obradach członkowie Komisji
Nadzorczej Państw Neutralnych byli tylko biernymi obserwatorami. Przyglądali się im również liczni dziennikarze akredytowani w obydwu państwach koreańskich.
Służba w strefie zdemilitaryzowanej w obrębie 38 równoleżnika nie była sielanką. Urządzenia fortyfikacyjne okalające strefę i ciągnące się wzdłuż linii demarkacyjnej na długości
240 km, a także doraźne wydarzenia i stała obserwacja wszelkich ruchów z posterunków
stwarzały odpowiednie wrażenie i wymagały od każdego z nas szczególnej czujności, rozwagi i odpowiedzialności. Ot, chociażby podczas manewrów amerykańsko-południowokoreańskich pod kryptonimem „Team Spirit” musieliśmy wykazać się obiektywizmem, stanowczością i dużą odpowiedzialnością polityczną. Manewry te spowodowały zwiększenie liczby
wojsk amerykańskich ponad przyjęte w układzie rozejmowym limity. Przeciw temu ostro
protestowali przedstawiciele KRL-D, co było szczególnie widoczne na jednym z posiedzeń
Wojskowej Komisji Rozjemczej. Stan wzmożonego napięcia trwał od stycznia do kwietnia 1990 roku. Na terytorium Korei Południowej odbywały się manewry, a w Koreańskiej
Republice Ludowo-Demokratycznej wprowadzono stan podwyższonej gotowości bojowej.
W tym okresie posiedzenia Komisji Nadzorczej były wydłużone i wymagały szczegółowego
przygotowania oraz dokładnego ich prowadzenia. Koreańczycy z północy zgłaszali wiele
nowych problemów i żądań nie wchodzących w zakres kompetencji komisji.
Poza wspomnianymi manewrami, które zmuszały nas do zwiększenia czujności, działalność naszej misji przebiegała według ustalonego programu, chociaż miał miejsce incydent
o charakterze politycznym. Otóż, w lipcu 1989 roku w Phenianie, stolicy KRL-D, odbył
się ostatni XIII Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Władze południowokoreańskie
zabroniły uczestniczenia w nim swoim przedstawicielom. Okazało się, że na festiwalu znalazła się jednak studentka z Seulu, Rim Su Gyong, w towarzystwie księdza. Przyleciała tam
samolotem przez Tokio i Berlin. Po festiwalu, kiedy władze północnokoreańskie w ciągu
miesiąca fetowały ją niczym bohatera narodowego, studentka postanowiła 15 sierpnia wrócić do swojej ojczyzny razem z księdzem Mun Gyu Hyon przez linię demarkacyjną w Panmundżom, a więc w rejonie siedzib naszych misji. Przekraczać granicę w tym miejscu mogli
jedynie członkowie misji pokojowych. Sytuacja w strefie zdemilitaryzowanej była bardzo
napięta. Przez wiele dni odbywały się kilkugodzinne propagandowe demonstracje, przygotowujące do przekroczenia linii demarkacyjnej. Byłem naocznym świadkiem tego wydarzenia. Tuż po przekroczeniu linii demarkacyjnej studentka i towarzyszący jej ksiądz zostali
aresztowana przez policję południowokoreańską. Osądzono ich. Ona została skazana na
10 lat więzienia, ksiądz na 8 lat.
XIII Światowemu Festiwalowi Młodzieży i Studentów, imprezie propagandowo-politycznej, warto poświęcić kilka zdań. Otóż, w KRL-D, kraju uchodzącym w opinii światowej
za biedny, do tego wydarzenia przywiązywano olbrzymią wagę. Przygotowania prowadzono w różnych dziedzinach: propagandowej, widowiskowej, wydawniczej (teorie wielkiego
109
RELACJE I WSPOMNIENIA
wodza), zaopatrzeniowej, a także sportowej. Uczestnicy festiwalu legitymujący się kartami
wstępu, tzw. wizytówkami z fotografiami, mogli zaopatrywać się w sprzęt fotograficzny (kamery, aparaty), elektroniczny (kalkulatory, kasety) – głównie produkcji japońskiej, oraz materiały propagandowe (książki, karty, kasety, albumy, prospekty, serie znaczków pocztowych
oraz nagrania melodii festiwalowych) w specjalnie zorganizowanych punktach sprzedaży.
„Dobra” te można było nabyć za walutę lokalną tylko w czasie trwania festiwalu po obniżonych, do 50%, cenach. Nazajutrz po zakończeniu festiwalu punkty sprzedaży znikły, ceny
powróciły do normy, a sprzęt wartościowy można było zakupić jedynie w tzw. sklepach
dolarowych.
Ceremonia rozpoczęcia i zakończenia festiwalu, w której miałem możliwość uczestniczenia, odbyła się na Stadionie im. 1 Maja, który oddano do użytku na część tej imprezy. Jest
to potężny obiekt pod względem architektonicznym i funkcjonalnym. Powszechnie mówiono, że został zbudowany jako konkurent stadionu olimpijskiego w Seulu.
Wszystkie cztery misje Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych uczestniczyły w festiwalu w charakterze zaproszonych gości. Z tej imprezy pozostało mi wiele spostrzeżeń.
Przede wszystkim olbrzymie zaangażowanie i wysiłek ludzi starających się bardzo prymitywnymi sposobami wykonać postawione zadania. Widziałem jak kobiety naprawiały drogi
asfaltowe, rozgrzewając asfalt (smołę) nad ogniskami na arkuszach blach i tą rozżarzoną
masą ręcznie łatały dziury w drogach. Rzucało się w oczy solidne przygotowanie do pokazów sportowych i różnych akrobacji na stadionie. Mogły one swym kunsztem zachwycić
każdego obserwatora.
Dominacja propagandy nad widowiskiem i poniesione olbrzymie koszty bez pokrycia
na zabezpieczenie i przeprowadzenie tej imprezy stawiały pod znakiem zapytania osiągnięcie planowanych przez władze KRL-D korzyści.
W trakcie całego okresu pobytu w polskiej misji, jak również w pozostałych misjach
panowała bardzo przyjemna atmosfera, polegająca na wzajemnym zrozumieniu realizowanych zadań, które musiały być rozpatrywane i spełniane obiektywnie, w interesie każdej
ze stron koreańskich. Atmosfera wzajemnej pomocy panowała nie tylko w sprawach służbowych, ale również osobistych i w kontaktach towarzyskich. Postawy członków Komisji
wobec obydwu państw koreańskich były zawsze neutralne.
Pobyt na Dalekim Wschodzie był dla mnie okazją do zwiedzenia tego rejonu świata.
Korzystałem więc z każdej nadarzającej się okazji, aby poznać kraj i jego kulturę. Dzięki
życzliwości władz zwiedziłem obydwa państwa koreańskie. Odbywało się to w ramach organizowanych wycieczek i oficjalnych przyjęć.
Na zawsze w mojej pamięci pozostaną Phenian, Wonsan, Kymia, Chamhyn, Miehan
i Pektusan, oraz diamentowe góry w KRL-D, a także Seul, Kumi, Masan, Chungmu, Sunchon, Kwangju, Toejon oraz Sunchon w Korei Północnej. Odniosłem wrażenie, że Korea
Północna i Korea Południowa to dwa różne światy z tą samą życzliwą i gościnną ludnością.
W przeciwieństwie do dość szarej i biednej północy, południe imponowało nowoczesnością, rozmachem, tempem życia i kolorami. W Korei Północnej widać było ogromny kontrast między Phenianem, nowoczesną stolicą, a resztą kraju. W większości miast KRL-D
przeważały puste ulice, na których nie było widać prywatnych samochodów (obywatelom
tego kraju wówczas nie wolno było posiadać prywatnych aut). Jednocześnie zdumiewały
110
RELACJE I WSPOMNIENIA
przejawy kultu jednostki widoczne na każdym kroku – liczne i olbrzymie pomniki, obrazy
Kim Ir Sena i jego „złotych myśli”, płaskorzeźby w górach wyryte na stromych ścianach
skał itp.
Z kolei w Korei Południowej poza wspomnianą już nowoczesnością zaskakiwała mnie
szczerość i otwartość, z jaką prezentowano nam super nowoczesne fabryki i wytwórnie różnego sprzętu, w tym elektronicznego.
Będąc wśród społeczeństwa północnokoreańskiego odniosłem wrażenie, że żyje ono
i pracuje wyłącznie po to, by czcić wielkiego wodza – prezydenta Kim Ir Sena. Jemu i jego
synowi, który już wówczas został wyznaczony na następcę, oddawano cześć przyjmującą
zaskakujące wręcz rozmiary. Widziałem budowę w Phenianie nowej dzielnicy mieszkaniowej dla uczczenia 80. rocznicy urodzin przywódcy partii i państwa. Imponująco wyglądał
zgromadzony tam sprzęt budowlany i mrowie ludzi. Domy rosły tam wprost w oczach.
Dzielnica ta miała być oddana do użytku w 1992 roku i wierzę, że tak się stało.
Pamiętam przygotowania do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku.
O wszystko troszczył się nasz kwatermistrz we współpracy z koreańskim personelem kuchennym i komendantem naszego obiektu. Problemem były wędliny, które smakiem
i wyglądem przypominałyby nasze, polskie. W Korei Północnej o takich wędlinach można
było sobie co najwyżej pomarzyć. Pojechał więc kwatermistrz do Phenianu, gdzie w sklepie
przeznaczonym dla ambasad zakupił odpowiednie składniki i z naszymi kucharzami zrobił
wędliny i tradycyjnie po polsku uwędził. Nie mieliśmy natomiast problemu z drzewkiem
choinkowym, ponieważ w Korei rosną piękne jodły. Dostarczono nam dorodne drzewko,
które ustawiliśmy w największym pomieszczeniu gościnnym naszej misji. Ozdób choinkowych też nie brakowało, gdyż zostały po naszych poprzednikach. Personel kuchenny zajął
się przygotowywaniem potraw, które ustalił nasz wspaniały kwatermistrz, ppłk Władysław
Jurkiewicz. Przed świętami przyjechały żony gen. Steca i naszego tłumacza i przywiozły
m.in. suszone grzyby, bez których przyrządzenie niektórych polskich potraw byłoby niemożliwe. Karpia trzeba było, niestety zastąpić rybą morską.
O godz. 18.00 mogliśmy zasiąść do stołu. Panowie w garniturach, panie w odświętnych
kreacjach. Najpierw przemówił gen. Stec, po czym łamiąc się opłatkiem przywiezionym
z Polski, składaliśmy sobie życzenia. Był to najbardziej wzruszający moment wieczerzy wigilijnej. Wypowiadaliśmy życzenia jakimś innym głosem, coś ściskało człowieka za serce
i gardło. Byliśmy w Korei, ale myśli biegły do naszych najbliższych w rodzinnym kraju.
Oczyma wyobraźni widziałem swój dom i rodzinę. Koreański personel kuchenny zaczął
wnosić potrawy, w kolejności zgodnej z polską tradycją. Był barszcz z uszkami, pierogi
i kapusta. Na koniec Koreańczycy zrobili nam niespodziankę, podając swoją narodową potrawę sinolo. Była przyrządzana z dwudziestu kilku składników, których nazw już nie pamiętam. Potrawa bardzo smaczne, pikantna, podgrzewana przez każdego konsumującego
na kuchence z kostkami spirytusowymi. Chociaż nastrój był rodzinny i panowała bardzo
przyjemna atmosfera, przede wszystkim za sprawą pań, to i tak każdy z nas chciałby ten
wieczór spędzić w domu rodzinnym. Wiele pytań cisnęło się na usta. Chciałoby się odejść
na moment od stołu i zatelefonować do domu, by móc usłyszeć głos żony i córek, zamienić
z nimi chociaż parę zdań. Było to jednak niemożliwe.
111
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wspominając mój pobyt w Azji Południowo-Wschodniej, pragnę zwrócić uwagę,
że przypadł on na okres przemian ustrojowych w Polsce, a później w Czechosłowacji.
W związku z tym przedstawiciele KRL-D sygnalizowali, a niekiedy wręcz demonstrowali
swoje obawy, że przestaniemy być obiektywni, że będziemy bardziej trzymać stronę amerykańską i południowokoreańską. Zwiększyli częstotliwość odwiedzin i spotkań, szczególnie
u szefa misji.
Spotkania, podczas których sondowano nasze zachowanie i stosunek do tych problemów, odbywały się kilka razy w tygodniu. Wiedzieliśmy, że polscy członkowie Komisji od
początku jej istnienia starali się być obiektywni i wypełniali swoje zadania zgodnie z przyjętymi w układzie rozejmowym ustaleniami, również i my kierowaliśmy się tymi zasadami.
O tym, że Koreańczycy z KRL-D zaczęli zmieniać do nas swój stosunek najlepiej świadczyły
doniesienia ich prasy codziennej po nawiązaniu przez Polskę stosunków dyplomatycznych
z rządem Korei Południowej. W gazecie „Nodon Sinmun” z listopada 1989 roku w artykule Negatywny krok napisano: Polska liczy na to, że płaszczenie się przed marionetkami
przyniesie jej korzyści (...). Nastąpi taki czas, kiedy polska władza wypije kielich goryczy za
te decyzje. Cały artykuł napisany był właśnie w takim nieprzyjaznym nam duchu. Mimo
takiego podejścia do nas, z całą mocą jeszcze raz podkreślam, że przemiany ustrojowe
w naszym kraju nie wpłynęły w najmniejszym stopniu na sposób realizacji zadań objętych
układem rozejmowym.
Na zakończenie pragnę podkreślić, że obecność polskich żołnierzy w Komisji Nadzorczej
Państw Neutralnych zapoczątkowała piękną kartę udziału Wojska Polskiego w pokojowych
misjach w różnych zakątkach globu ziemskiego. Misja w Korei miała wyłącznie pokojowy
charakter i tylko dzięki funkcjonowaniu Komisji w tym zapalnym regionie od 1953 roku
udało się uniknąć otwartego konfliktu.
112
BRONISŁAW BORYSIAK
WSPOMNIENIA Z POBYTU W MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI
NADZORU I KONTROLI W LAOSIE W LATACH 1961–1962
Moje pierwsze wspomnienia z wyprawy do Laosu napisałem już w 1996 roku jako jeden
z elementów kroniki rodzinnej. Pisząc je po trzydziestu czterech latach od wyjazdu z tego
kraju opierałem się przede wszystkim na swojej pamięci oraz korzystałem ze zbioru zdjęć
wykonanych w czasie misji. Niektóre fakty i wydarzenia oraz ich opis mogą być niekiedy
subiektywne.
Pisząc obecną wersję wspomnień sięgnąłem do odnalezionej niedawno i przypadkowo mojej korespondencji wysyłanej do rodziny w kraju. Jest ona bogata, ponieważ list lub
kartkę wysyłałem z reguły raz w tygodniu. W związku z tym obecna wersja wspomnień jest
nieco rozszerzona i wzbogacona o inne wydarzenia oraz bardziej uporządkowana.
***
Po ukończeniu studiów w Akademii Sztabu Generalnego Wojska Polskiego pełniłem służbę w 40 pułku zmechanizowanym w Bolesławcu Śląskim. Pułk wchodził w skład
10 Dywizji Pancernej, której dowództwo stacjonowało w Opolu. Wiosną 1961 roku ówczesny szef Wydziału Kadr tej dywizji, kpt. Piotr Bogdański, z którym razem kończyłem Oficerską Szkołę Piechoty w Jeleniej Górze, zaproponował mi wyjazd do Wietnamu
w charakterze członka Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Był to organ międzynarodowy złożony z przedstawicieli Indii, Kanady i Polski. Powołany został w 1954 roku
w celu czuwania nad wykonaniem postanowień konferencji genewskiej w sprawie Wietnamu, Kampuczy (dawniej Kambodża) i Laosu. W krajach tych w latach pięćdziesiątych–
siedemdziesiątych toczyły się walki partyzanckie pomiędzy ugrupowaniami lewicowymi
a siłami prozachodnimi. (...)
Otrzymałem propozycję wyjazdu, ponieważ znałem język francuski (uczyłem się go
w gimnazjum w Poznaniu w latach 1947–1948), którym w Indochinach posługiwała się
miejscowa ludność, niedawno ukończyłem studia wojskowe w Akademii Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, w służbie osiągałem dobre wyniki i cieszyłem się nienaganną opinią.
Nad złożoną propozycją długo się nie zastanawiałem, lecz ostateczną zgodę na wyjazd
uzależniałem od zdania żony, która nie sprzeciwiała się temu, chociaż na pewno żywiła obawy jak sobie sama poradzi z dwójką naszych chłopaków (8 i 5 lat) i prowadzeniem domu.
Ponadto trwające w Indochinach walki też nie nastrajały jej zbyt optymistycznie. Zawsze
mogło zaistnieć niebezpieczeństwo utraty życia lub okaleczenia. Ostatecznie wyraziłem
zgodę na wyjazd i w połowie kwietnia 1961 roku, po częściowym rozliczeniu się z jednostką, zostałem wezwany do Jednostki Wojskowej 2000 w Warszawie przy ul. Żwirki i Wigury
na kurs przygotowawczy. W naszej grupie było kilkunastu oficerów, głównie kapitanowie,
i cywilów. Ja też byłem kapitanem.
113
RELACJE I WSPOMNIENIA
Po przeprowadzeniu gruntownych badań lekarskich rozpoczęły się zajęcia szkoleniowe.
Uczono nas języków angielskiego i francuskiego, w zależności od stopnia ich znajomości
prawa międzynarodowego, a także zapoznawano z sytuacją polityczno-wojskową panującą
na Półwyspie Indochińskim, miejscowymi zwyczajami i naszymi zadaniami. Uczono nas też
umiejętności sporządzania notatek i meldunków oraz przesyłania ich przy pomocy szyfrów
do centrali. W tym czasie przygotowywano nasze organizmy na wszelkie możliwe choroby
tropikalne, szczepiąc nas m.in. przeciwko cholerze, tyfusowi i malarii.
Miałem wraz z kolegami udać się do Wietnamu, ale w związku z reaktywowaniem komisji w Laosie, niektórzy otrzymali propozycję wyjazd do tego kraju. Kilku oficerów ze względu na toczące się tam walki zrezygnowało z wyjazdu.
W związku z koniecznością szybszego niż zakładano wyjazdu, szkolenie znacznie nam
skrócono i pierwsza grupa kilku oficerów i cywilów z ambasadorem A. Morskim na czele
już pod koniec kwietnia wyleciała do Laosu. Leciałem w drugiej grupie. Byli w niej kapitanowie: Józef Fijał, Zdzisław Harz, Bruno Kozak, Zenon Olszewski, Antoni Roguski. Na początku maja samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT wylecieliśmy z Okęcia do Moskwy.
Przed wyjazdem były pewne trudności z zaopatrzeniem nas w odpowiednie mundury szyte
na miarę u wojskowych krawców. Niektórzy odbierali je w dniu odlotu. Otrzymaliśmy m.in.
mundury galowe barwy kremowej, w których nieźle się prezentowaliśmy.
Około południa odlecieliśmy do Moskwy. Lot nie trwał długo. Pierwszy raz w życiu
leciałem samolotem, podobnie i inni koledzy. Mieliśmy więc sporo emocji. Ponieważ odlot
z Moskwy planowany był około północy, część z nas pojechała do centrum miasta, aby móc
je zobaczyć. Byliśmy na placu Czerwonym przed Kremlem i w Mauzoleum Lenina. Moskwa
robiła wrażenie. Miałem ze sobą aparat fotograficzny Zorka-5, ale źle założyłem kliszę fotograficzną i żadne zdjęcie nie wyszło. Aparat jak na owe czasy był niezły. Towarzyszył mi
przez cały mój pobyt w Indochinach i w drodze powrotnej do kraju. Do dzisiaj jest sprawny,
ale już go nie używam.
Dalsza trasa wiodła przez rozległe terytorium ZSRR do stolicy ludowych Chin – Pekinu.
Wystartowaliśmy około północy samolotem Tu-104, pierwszym radzieckim odrzutowcem
pasażerskim. Zmęczeni, szybko zasnęliśmy. Po kilku godzinach lotu nagle przebudziłem się,
a powodem tego był potworny ból ucha. Siedzący obok mnie kpt. Zenon Olszewski doznał
tego samego. Przypuszczalnie samolot nie był hermetycznie szczelny, a my w czasie dość
szybkiego schodzenia do lądowania w Omsku – już za Uralem, w Azji – nie przełykaliśmy
śliny i tym samym nie wyrównywaliśmy ciśnienia w uszach z ciśnieniem zewnętrznym. Już
nigdy podczas wielu moich podróży po świecie podobnych sensacji nie doznałem.
Lotnisko w Omsku było bardzo duże. Srebrzyste samoloty w porannym słońcu wyglądały jak wielkie stado ptactwa na polu, natomiast zabudowania portu lotniczego były bardzo mizerne. Kilka drewnianych baraków, w których czekało na odlot wielu, przeważnie
radzieckich, podróżnych z różnymi tobołami i byle jak odzianych. W Omsku lądowaliśmy
wraz z nastaniem świtu. Po zatankowaniu i zabraniu nowych pasażerów ponownie wystartowaliśmy. Tym razem do Irkucka nad jeziorem Bajkał. Była piękna słoneczna pogoda i jezioro było doskonale widoczne. Z góry jego powierzchnia wydawała się prawie granatowa.
W Irkucku – starym syberyjskim mieście – długo nie zabawiliśmy. Był jednak krótki
spacer po ulicach w pobliżu lotniska. Miasto znane polskim zesłańcom z okresu powstań
114
RELACJE I WSPOMNIENIA
narodowych. Ich potomkowie mieszkają tam do dziś. Duża część ludności zamieszkiwała
wówczas (1961 rok) w typowych dla tego regionu drewnianych domach z charakterystycznymi zdobieniami i barwnymi malowidłami.
Ponowny start i lot do Pekinu odbył się już bez międzylądowania. Lecieliśmy m.in. nad
pustynią Gobi, na wysokości 9–10 tys. m, a mimo to dało się zauważyć biegnącą przez pustynię linię kolejową. Powietrze było bardzo przejrzyste, nawet z tej wysokości można było
gołym okiem dostrzec na tle żółtego piasku stosunkowo małe przedmioty. Do Pekinu nasza
grupa przyleciała przed wieczorem. Po wyjściu z samolotu od razu zrobiło się nam gorąco.
Temperatura była w granicach 30˚C, podczas gdy w Moskwie wynosiła około 0˚C, a na lotniskach syberyjskich utrzymywał się jeszcze srogi mróz. Było też parno.
Na pekińskie lotnisko przybył po nas oficer z polskiego ataszatu wojskowego, który pilotował nas do hotelu w centrum miasta. Jazda trwała dość długo, gdyż lotnisko leży około
30 km od miasta. W hotelu pierwszy posiłek w europejskim wydaniu i pierwsza kartka wysłana do rodziny w Polsce z tak egzotycznego kraju, jakim były wówczas Chiny. Pocztówka
ta zachowała się do dzisiaj w moich zbiorach.
W Pekinie, wielkiej metropolii ludowych Chin, byliśmy przez kilka dni, oczekując na
dalszy lot do Hanoi – stolicy Wietnamu Północnego. W tym czasie zwiedzaliśmy stolicę
kraju. Prawie wszyscy mieszkańcy miasta, nie wyłączając kobiet, podobnie zresztą jak i całych Chin, ubrani byli w drelichy typu żołnierskiego. Tylko od czasu do czasu można było
spotkać mężczyznę ubranego po europejsku (biała koszula i ciemne spodnie). Podobno tak
odziani chodzili tylko wysokiej rangi urzędnicy i dygnitarze partyjni i państwowi. Na ulicach tłumy ludzi – pieszo i na rowerach. Rozmaite pojazdy ciągnęły osły i muły. Samochodów osobowych prawie nie było widać. W sklepach puste półki, prawie wszystkie towary na
kartki. W czasie tego kilkudniowego pobytu w Pekinie spotkałem tylko dwie–trzy kobiety
w strojach europejskich, najprawdopodobniej były to cudzoziemki.
Jeśli chodzi o zabytki architektury, to najbardziej podobały mi się dawne rezydencje cesarskie, pałace: Zimowy i Letni. Położone są one w dawnym Mieście Zakazanym, które leży
w granicach starego Miasta Cesarskiego. Wszędzie można spotkać wiele świątyń (pagód)
oraz innych zabytkowych budowli o charakterystycznej chińskiej architekturze (pawilony,
dekoracyjne bramy drewniane, wieże i altanki).
Byliśmy też na placu Tienanmen, gdzie odbywają się uroczystości państwowe oraz defilady wojskowe z udziałem najwyższych władz Chińskiej Republiki Ludowej. Na tym placu
w latach dziewięćdziesiątych doszło do masakry ludności w czasie protestu zorganizowanego przez chińskich dysydentów. Bardzo żałuję, że nie zwiedziliśmy chińskiego muru. Trzeba było jednak pojechać kilkadziesiąt kilometrów poza miasto, a my nie dysponowaliśmy
większą gotówką. Na podróż nie otrzymaliśmy żadnych pieniędzy. Hotele i posiłki zapewniał nam przewoźnik.
Po kilkudniowym pobycie w Pekinie kontynuowaliśmy lot przez Chiny na południe,
do Hanoi w Wietnamie. Trasa wiodła przez Wuhan do Kantonu, a następnie w kierunku
zachodnim do Nanning. Podczas 1–2-dniowych przerw w podróży, spowodowanych niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi, zwiedzaliśmy miasta. W Wuhan dotarliśmy
aż do rzeki Jangcy. Do Nanning, miasta położonego już niedaleko wietnamskiej granicy,
przybyliśmy kilka dni później. We wszystkich miastach chińskich opiekowali się nami
115
RELACJE I WSPOMNIENIA
przedstawiciele Chińskich Linii Lotniczych oraz oficerowie miejscowych garnizonów Chińskiej Armii Ludowej. Oni to w bajecznie położonym w górach garnizonie nanningskim
urządzili nam serdeczne pożegnanie, życząc szczęśliwego powrotu do ojczyzny po wypełnieniu misji.
Do Hanoi dotarliśmy 13–14 maja. Ulokowano nas w hotelu „Hao-Binh”, w którym
mieszkali członkowie MKNiK w Wietnamie. Czekając na lot do Vientiane, zwiedzaliśmy
miasto. Obiektami godnymi obejrzenia są jedynie świątynie buddyjskie i kilka innych starszych budowli.
Z pobytu w Hanoi wspominam dwie rzeczy. Po pierwsze, tu wypiłem pierwszy i ostatni
w życiu kieliszek czystego spirytusu, którym poczęstował nas szef grupy łączności, były partyzant, kpt. Stanisław Mazurek. Zostałem wprawdzie poinstruowany przez któregoś z kolegów, jak należy pić tak wysokoprocentowy trunek, ale i tak potężnie się nim zakrztusiłem
i przez dłuższy czas nie mogłem wymówić słowa. Po drugie, przygodę, którą przeżył kolega
podczas zwiedzania miast. Otóż, zagubił się i nie znając miejscowych obyczajów zapytał
przechodzącą dziewczynę o drogę do hotelu. Nie wiem, w jakim języku pytał, ale momentalnie zrobiło się wokół niego zbiegowisko. Został posądzony o molestowanie dziewczyny
i dopiero interwencja policji uratowała go z opresji. Podobno cudzoziemcom nie wolno
było rozmawiać z kobietami wietnamskimi. O zdarzeniu naturalnie został powiadomiony
polski przedstawiciel w MKNiK, a my wszyscy pouczeni i ostrzeżeni przed podobnymi zachowaniami.
Wspomnę, że już w Chinach skosztowałem pierwszych przysmaków chińskiej kuchni.
Mięsne potrawy podawano w słodko-kwaśnych sosach. Bardzo mi smakowały.
Do stolicy Laosu, Vientiane, przylecieliśmy około 20 maja. Czekali już na nas koledzy,
którzy do Laosu przybyli w pierwszej grupie. Początkowo zakwaterowano nas w hotelu położonym niedaleko miejscowego targowiska, ale już po kilku dniach zostaliśmy przeniesieni
do innego, położonego w centrum miasta. Mieścił się w nim także nocny lokal, czynny
do godz. 5.00 rano. Całą noc grała orkiestra i nie zawsze można było spokojnie odpoczywać, tym bardziej że adaptowaliśmy się do nowych warunków klimatycznych i czasowych.
W Laosie klimat charakteryzuje się wysokimi temperaturami i bardzo dużą wilgotnością powietrza. W porze monsunowej występują intensywne opady połączone z burzami,
w okresie zimowym – susza.
Przez pierwsze kilka tygodni pobytu w Vientiane w zasadzie nie pracowaliśmy. Nie było
jeszcze sprecyzowanych zadań, nasza delegacja nie miała miejsca do pracy i odpoczynku.
Jedynie ambasador i jego zastępcy (Marek Thee i płk Bronisław Jabłoński) mieli odpowiednie warunki do pracy. Taka sytuacja trwała około miesiąca, a w tym czasie Hindusi, którzy
przewodniczyli Komisji, wypożyczyli polskiej delegacji trzy położone obok siebie budynki
z pokojami przeznaczonymi na hotel, jeden budynek wykorzystano na biuro. Wyposażenie było bardzo dobre, było wszystko z wyjątkiem klimatyzacji, którą zastępowały różnej
wielkości wiatraki. Pokoje były 2-osobowe. Mieszkałem z kpt. Józkiem Fijałem, z którym
do dziś utrzymujemy koleżeńskie stosunki. Był już w Laosie w latach 1955–1956. Pokój na
parterze był bardzo duży, miał około 40 m2. Łóżka były szerokie, bez sprężynowych materacy, aby zapewnić ciału możliwie największy dostęp powietrza. Na noc trzeba było opuszczać
moskitiery, żeby zabezpieczyć się przed ukąszeniem komarów, które sprytnie chowały się
116
RELACJE I WSPOMNIENIA
w różnych zakamarkach łóżka. Zdarzało się, że pomimo dokładnego sprawdzenia pościeli
przed ułożeniem się do snu, budziliśmy się w nocy pokąsani. Jednej nocy zostałem nawet
ukąszony w najbardziej czułe dla mężczyzny miejsce i to w dodatku na samym szczycie.
Posiłki jadaliśmy początkowo w restauracji położonej nad Mekongiem. Po drugiej stronie rzeki był już Syjam, czyli obecna Tajlandia. Nieraz na łodziach kanoe pływaliśmy po Mekongu, docierając czasem na drugi brzeg. Granicy nikt nie pilnował. Robili to także mieszkańcy jednego i drugiego kraju. Po kilku miesiącach, ze względu na obniżenie poziomu
jakości i wielkości posiłków, przenieśliśmy się do restauracji prowadzonej przez Francuza
ożenionego z Azjatką, chyba Japonką, kobietą bardzo urodziwą i sympatyczną. W każdą
niedzielę na ruchomej (na kołach) kuchni i na naszych oczach przygotowywała nam japońskie potrawy. Najbardziej smakowało nam sukijaki. Obecnie w Warszawie też można
w japońskiej restauracji zamówić taką potrawę.
Początkowo otrzymywaliśmy dzienną dietę, o ile się nie mylę w wysokości 12 dolarów
amerykańskich. Hindusi, którzy rządzili kasą i zaopatrzeniem, po około 2 miesiącach zorientowali się, jakie są koszty utrzymania i nieco zmniejszyli nam diety. Dzienne wyżywienie w restauracji kosztowało mniej więcej 4 dolary. Oszczędnie gospodarując można było
odłożyć 4–5 dolarów. Wartość miejscowej waluty – kipa, w stosunku do dolara kształtowała
się wówczas podobnie jak nasza złotówka. Ile to wynosiło? Dziś już nie pamiętam. W każdym razie butelka koniaku „Martel” kosztowała około 4 dolary. Wydaje mi się, że otrzymywaliśmy jeszcze dodatek na papierosy – 1 dolar dziennie.
Poza dietami wypłacanymi w kipach lub dolarach można było otrzymać także 20% kwoty uposażenia dolarowego wypłacanego nam w kraju. Nie były to kwoty wysokie, gdyż uposażenie w zależności od zajmowanego stanowiska i stopnia wojskowego wynosiło od 80
do 130 dolarów, nie licząc oczywiście kierownictwa, które otrzymywało znacznie więcej.
W kraju nie można było otrzymać tego uposażenia w „żywej” walucie, lecz wyłącznie
w złotówkach lub bonach towarowych.
Początkowo nasza delegacja do Komisji, może z wyjątkiem kierownictwa, nie miała
dużo pracy. Starcia zbrojne, pomimo podpisania umowy o zawieszeniu broni, trwały. Podczas mojego pobytu nie porozumiano się co do zorganizowania grup kontrolno-obserwacyjnych w terenie.
W naszej delegacji zostałem zatrudniony w tzw. wydziale operacyjnym, którym kierował
mjr Czesław Lech, pochodzący z Francji. Świetnie znał język francuski, a i angielskim też
nieźle władał. W latach późniejszych był ambasadorem w jednym z krajów afrykańskich.
Moim głównym zadaniem było prowadzenie mapy sytuacyjnej całego Laosu i nanoszenie
na nią danych zawartych w skargach i zażaleniach napływających do Komisji o naruszaniu
umowy o przerwaniu ognia przez strony konfliktu. Na tej podstawie przygotowywałem dla
kierownictwa wstępne materiały na posiedzenia Komisji.
Jak już zaznaczyłem, początkowo pracy nie było dużo. Koledzy przewidziani do pracy
w grupach kontrolnych właściwie nie mieli nic do roboty. Po utworzeniu podkomisji
w Xieng Khouang latali tam w charakterze oficerów łącznikowych.
Nieco później, wraz ze wzrostem liczby skarg, pracy miałem coraz więcej. Po kilku miesiącach przygotowałem dla kierownictwa opracowanie analityczne, z którego wynikało, że
wojska Północy, czyli Pathet Lao, mają, według zażaleń strony prozachodniej, armię liczącą
117
RELACJE I WSPOMNIENIA
około 150 tys. żołnierzy. Było to oczywiście niemożliwe, ale napływ tych skarg znacznie
zmalał, a pod koniec mojego pobytu ustał prawie zupełnie. W związku z tym wykonywałem też zadania oficera łącznikowego, latając samolotem komisyjnym do Xieng Khouang.
Pilotem samolotu był Francuz. Ponieważ ochotnikom pozwalał go pilotować, więc skorzystałem z propozycji. Jeżeli pogoda była dobra, to należało jedynie wykazać się umiejętnością
utrzymania odpowiedniego kursu i wysokości.
Z tymi lotami mam jedno niezbyt przyjemne wydarzenie. Był to mój pierwszy lot do
podkomisji. Dzień był pochmurny, utrzymywał się niski pułap chmur, a ponieważ lotnisko
leżało na płaskowyżu otoczonym wyższymi górami, pilot, aby je zidentyfikować i wylądować, musiał lecieć wąwozami i wykonywać skręty pod bardzo ostrym kątem. Dla pasażerów było to bardzo niepokojące. Chwilami wydawało się, że samolot rozbije się o zbocze
góry, kiedy w szybkim locie zbliżał się do niej. Pilot znał jednak dobrze trasę, latał na niej
wielokrotnie, więc szczęśliwie dotarliśmy do celu. Lot powrotny odbył się już przy pięknej
bezchmurnej pogodzie.
Były i inne sytuacje pełne dramatycznych przeżyć. Wracaliśmy samolotem Komisji
z Xieng Khouang. Nad lotniskiem w Vientiane, bardzo zresztą prymitywnym i bez specjalnych urządzeń nawigacyjnych, zalegały niskie chmury i pilot bez odpowiedniego naprowadzania bał się zejść poniżej ich pułapu, aby nie uderzyć w przeszkodę lub nie wylądować
w dżungli. Długi czas krążył w pobliżu i nad lotniskiem, usiłując znaleźć „dziurę” w gęstej
powłoce chmur, a zapas paliwa powoli się wyczerpywał. Część pasażerów wpadła w panikę.
Kiedy paliwo było już na wyczerpaniu, pilot zaryzykował. Nie miał przecież innego wyjścia,
zszedł poniżej chmur i szczęśliwie wylądował.
Innym razem chwile grozy przeżyliśmy nie w powietrzu, ale po wylądowaniu na lotnisku. Nasz samolot z przedstawicielami Komisji na pokładzie został ostrzelany nad dżunglą
przez nieznanych sprawców. Z tego co pamiętam, to podobno stwierdzono ten fakt dopiero
po wylądowaniu samolotu na lotnisku. Przeprowadzone dochodzenie nie przyniosło żadnych rezultatów.
W czasie mojego pobytu w Laosie uczestniczyłem w ubezpieczaniu jedynych rozmów,
które przeprowadzili w Vientiane przywódcy trzech stron konfliktu, wymieniani już poprzednio. Ze względu na bezpieczeństwo, każdej delegacji towarzyszyły pododdziały wojskowe własnego ugrupowania. Miałem być obecny na lotnisku podczas przylotu i odlotu tych wojsk oraz przed budynkiem, w którym toczyły się obrady. Obecność członków
MKNiK miała zapobiec ewentualnym nieporozumieniom. Nikt jednak nie poinstruował
nas jak mamy się zachować, np. w przypadku strzelaniny. Na posterunkach stali przecież
obok siebie żołnierze walczących ze sobą ugrupowań.
Jednym z przyjemniejszych obowiązków było uczestniczenie naszej delegacji, przeważnie z ambasadorem na czele, w przyjęciach organizowanych przez ambasady i poselstwa
krajów mających przedstawicielstwa dyplomatyczne w Laosie. Już po pierwszej imprezie
mój zapał, tak zresztą jak i innych kolegów, szybko minął. Były one organizowane przeważnie z okazji świąt państwowych i były nudne, jedzenia i picia też dużo nie serwowano,
a ponadto panował upał, a my musieliśmy być ubrani w galowe mundury i wylewać hektolitry potu. Dodam, że nasze mundury były skromne, ale prezentowaliśmy się w nich znacznie korzystniej niż obwieszeni złotymi i srebrnymi galonami i sznurami oficerowie innych
118
RELACJE I WSPOMNIENIA
państw. Kiedy jeszcze przy powitaniach i pożegnaniach całowaliśmy panie w rękę, niektórzy
– co bardziej przystojni – robili wśród płci pięknej prawdziwą furorę.
Nasza delegacja też zorganizowała takie przyjęcie – 22 lipca z okazji naszego ówczesnego
święta państwowego. Przyjęcie było iście w staropolskim stylu. Jadła i napitków było w bród,
a że polskie wódki, w odróżnieniu od szampana lub whisky, cieszyły się ogromnym powodzeniem, zabawa była przednia i trwała długo. Urządzona została w wypożyczonym na tę
okazję pałacu przyjęć, bardzo przestronnym i z całym zapleczem gastronomicznym. Przybył na nią nawet ambasador Stanów Zjednoczonych Ameryki, Brown (przyjechał ostatni,
a wyszedł pierwszy).
Na tym przyjęciu wraz z kolegą asystowałem ambasadorowie i jego małżonce w czasie
witania gości. Nigdy przedtem i już nigdy potem nie ściskałem tylu dłoni dyplomatów i ich
żon. Zabawa, ale bez tańców, rozpoczęła się dopiero wówczas, kiedy przyjęcie opuścili najważniejsi. Piliśmy różnego gatunku trunki i nie wyszło to nam na zdrowie. Następny dzień
trudno było przeżyć. Nie pamiętam już kiedy i w jaki sposób znalazłem się w naszej siedzibie. Koszty tego przyjęcia, pomimo protestów, ponieśli wszyscy członkowie naszej delegacji.
Kierownictwo twierdziło, iż nie otrzymało na ten cel odpowiednich środków finansowych.
Wielu z nas poddawało w wątpliwość takie tłumaczenie.
W czasie wolnym od zajęć służbowych uprawialiśmy sporty, zwiedzaliśmy miasto i jego
najbliższe okolice oraz organizowaliśmy bliższe i dalsze wycieczki poza miasto. Zbyt daleko nie można się było jednak oddalać z uwagi na posterunki wojskowe i niebezpieczeństwo ostrzelania przez trudne do identyfikacji wojsko. Poza tym obowiązkowo uczyliśmy
się języków. Nauczała sekretarka ambasadora, pani Alina Woźniak, która biegle władała
kilkoma językami. Była to miła i sympatyczna kobieta, towarzyszyła nam w wielu spacerach
i wycieczkach. W wolnych chwilach czytaliśmy książki, polską prasę, oglądaliśmy polskie
filmy dostarczane z kraju i grywaliśmy w karty, szczególnie w bardzo popularną kanastę.
Pułkownik Jabłoński zobowiązał mnie do organizowania sportu. Urządziłem boiska do
siatkówki i popularnego tutaj badmintona. Grywaliśmy z Hindusami i Kanadyjczykami
oraz tubylcami. Większość meczy kończyła się naszym zwycięstwem. Między sobą grywaliśmy prawie codziennie, przeważnie w godzinach popołudniowych i wieczornych, gdyż
boiska były oświetlone. Zdarzało się, że na boisku spędzałem kilka godzin dziennie. Miałem
dobrą kondycję, ale straciłem przy tym około 15 kg.
Od czasu do czasu wyskakiwaliśmy też do miasta na kawę lub małego drinka, chociaż
nie stanowiło to wielkiej atrakcji, ponieważ trzeba było z naszej siedziby dojechać do centrum samochodem. Ceny w restauracjach czy barach nie były na naszą kieszeń, zwłaszcza
dla tych, którzy oszczędzali na zakup auta. Ponadto można było u naszego magazyniera
p. Szczepaniaka zakupić, a czasem nawet dostać gratis butelkę dobrego alkoholu.
W mieście istniały naturalnie lokale, w których panie uprawiający najstarszy zawód świata
świadczyły swe usługi. Wspomniałem już, że przed przeprowadzką do stałej siedziby mieszkaliśmy w hotelu, w którym mieścił się klub nocny. Można było, płacąc oczywiście odpowiednią
kwotę, zaprosić panienkę do tańca. One pracowały od godz. 21.00 do 5.00 rano. Jeżeli pan
chciał „wypożyczyć” upatrzoną dziewczynę, musiał zapłacić za okres jej nieobecności w lokalu. Pochodziły z różnych krajów, były różnych ras i narodowości. Co jakiś czas odbywała się
rotacja. Widzieliśmy to na własne oczy, bo pojawiały się nowe twarze, a stare znikały.
119
RELACJE I WSPOMNIENIA
Często wyprawialiśmy się do pobliskich wiosek, bardzo biednych, w których domy,
a właściwie szałasy czy też baraki są zbudowane w większości na palach w obawie przed
jadowitymi wężami i skorpionami. Do wioski szło się przeważnie prowadzącą przez dżunglę ścieżką, która była niczym tunel wycięty w masie zieleni. Tubylcy co jakiś czas musieli
obcinać szybko odrastające gałęzie drzew i krzewów oraz innych roślin rosnących w tych
lasach. Idąc takim tunelem, należało bardzo uważać na jadowite pijawki żyjące na drzewach
oraz inne robactwo mogące w każdej chwili spaść człowiekowi za koszulę. Ukąszenie takiej
pijawki było bardzo groźne dla zdrowia. Mogło nawet spowodować śmierć.
Ludność w tych wioskach żyła bardzo biednie. Większość mieszkańców chodziła boso
lub w gumowych sandałach. Uprawiali ryż, różne warzywa i cytrusy, zwłaszcza banany.
Hodowali drobny inwentarz, a bogatsi trzodę i bawoły.
W czasie pobytu w Laosie 2-krotnie spotkałem niebezpieczne skorpiony. Pierwszy raz
w życiu zobaczyłem nieznane mi zwierzę w hotelu, następnego dnia po przybyciu do Vientiane. Spaliśmy z Józkiem Fijałem w pokoju na parterze budynku. Obudziłem się rano, odsunąłem moskitierę i niedaleko naszych łóżek zauważyłem, że jakieś zwierzę wędruje po
podłodze. Obudziłem kolegę, który w Laosie był już po raz drugi, i pokazałem mu naszego
gościa. Okazało się, że rzeczywiści mieliśmy w pokoju skorpiona, który dostał się do pokoju
prawdopodobnie przez dziurę w ścianie lub przez inną szczelinę. Został uśmiercony, a my
przenieśliśmy się do pokoju na wyższej kondygnacji.
Innym razem spotkałem skorpiona, maszerując na kolację. Było już ciemno, po wielkiej
burzy. Elektrownia wyłączyła oświetlenie ulic i szliśmy w ciemnościach, rozjaśniając sobie
co pewien czas drogę ręcznymi latarkami. Ponieważ było parno i gorąco, chodziliśmy do
pracy przeważnie w sandałach. W pewnej chwili nadepnąłem na coś miękkiego. Towarzyszący mi koledzy jednoznacznie i ze znawstwem orzekli, że to skorpion. Innym też się takie
przygody zdarzały.
Jeszcze jedna sprawa z serii niebezpiecznych. Była nią ameboza, zwana obecnie czerwonką pełzakową. Wodę do picia i mycia zębów, a także na kawę czy herbatę należało
gotować przez 10–15 minut, aby mieć pewność, że bakterie zostały zniszczone. Wszystkie owoce przed ich spożyciem należało umyć w wodzie ze specjalnym środkiem. Na
tą dość trudną do wyleczenia chorobę nikt z naszej ekipy nie zachorował, choć wielu
z nas dość często cierpiało na różne dolegliwości żołądkowe. Było to niewątpliwie zasługą
naszego nieodżałowanej pamięci kolegi, lekarza ekipy, mjr. Tadeusza Miki, późniejszego
profesora, wybitnego specjalisty od rehabilitacji, zastępcy komendanta Centralnego Szpitala Klinicznego Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie. Często udzielał nam fachowych porad, przeprowadzał stosowne badania i leczył wszystkimi dostępnymi środkami.
Żegnałem Go na zawsze w styczniu 2001 roku na Cmentarzu Powązkowskim.
Wspominając kolegów, nie mogę pominąć tych, którzy pomagali nam w pracy, pełniąc
funkcję tłumaczy. Nasza znajomość języków zachodnich (przynajmniej przez niektórych
z nas) nie pozwalała na swobodne prowadzenie rozmów, tłumaczenie pism i korespondencję z partnerami z Komisji. Niezwykle przydatni byli studenci ostatniego roku studiów
Instytutu Spraw Międzynarodowych z Moskwy. Biegle władali 2–3 językami zachodnimi, a kilkuletnie studia dyplomatyczne przygotowały ich do pełnienia w przyszłości wielu odpowiedzialnych funkcji w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Byli wśród
120
RELACJE I WSPOMNIENIA
nich tak znani później i zasłużeni dla polskiej dyplomacji ludzie jak: Edward Baradziej –
amabasador w Indonezji i Afganistanie, Stanisław Jarząbek – ambasador na Kubie i w Peru,
Jan Bojo – ambasador w jednym z krajów afrykańskich, oraz Władysław Spyła i Mieczysław Gorajewski – wysokiej klasy urzędnicy MSZ. Byli świetnymi fachowcami, a ponadto
niezwykle koleżeńscy, uczynni i sumienni. Nie stronili od sportu. Jarząbek był najlepszy
w badmintonie, a Bojo – najlepszym siatkarzem. Wszyscy cieszyli się ogromną sympatią
pozostałych członków delegacji.
Jeszcze kilka zdań o mieszkańcach Laosu i jego stolicy. W tamtych czasach Laos zamieszkiwało mniej więcej 3 mln ludzi, w tym trzy główne grupy narodowościowe: Lao
i plemiona górskich Thajów; Khmerowie i Monowie; Miao i Man.
Laos był i chyba nadal jest monarchią dziedziczną. Głową państwa był król, którego siedziba znajdowała się w Luang Prabang. Władza ustawodawcza (w czasie pokoju) należała
do 2-izbowego parlamentu. Dzisiaj nie potrafię powiedzieć jak te sprawy wyglądają i kto
właściwie sprawuje rządy.
Laotańczycy – przynajmniej ci, z którymi ja się zetknąłem – byli pogodni, przeważnie
uśmiechnięci i ogólnie sympatyczni. Wydaje mi się, że nawet zadowoleni z życia. Nie spotkaliśmy się z objawami wrogości czy niechęci. Natomiast do pracy, chyba ze względu na
klimat, nie wykazywali większych chęci, nie mówiąc już o pracowitości. Jeden przykład.
Obsługujący naszą delegację dwaj pracownicy fizyczni otrzymali zadanie przygotowania
boiska do siatkówki. Naturalnie skinęli głowami, że zrozumieli, potwierdzili to słowem i ...
na tym się skończyło. Następnego dnia poszedłem sprawdzić jak przebiegają prace, okazało
się, że nie wykopali nawet jednego dołka, a mieli tylko wytyczyć granice boiska i wkopać
słupki. Powtórzyło się to jeszcze chyba dwa razy. W końcu zrezygnowaliśmy z ich usług
i sami w ciągu kilku godzin wykonaliśmy całą pracę. Natomiast nasz kierowca był zawsze
gotowy do jazdy i dbał o swój samochód.
Miasto Vientiane w czasie mojego pobytu liczyło około 150 tys. ludności. Znaczna część
jego mieszkańców, w związku z toczącymi się walkami, przeniosła się na inne tereny. Leży
nad Mekongiem. Stolicą kraju jest od drugiej połowy XVI wieku. Zawsze było ośrodkiem
handlu rolniczego. Nieźle rozwinięty był przemysł spożywczy i drzewny. Miasto nie miało
kanalizacji i było źle utrzymane, czemu nie ma się co dziwić ze względu na toczącą się od
wielu lat wojnę. Było wówczas typowym miastem Dalekiego Wschodu.
Zabytków nie posiadała zbyt wiele, oprócz okazałych świątyń buddyjskich. Najsłynniejsza jest pagoda Phya Vat, bogato zdobiona rzeźbą dekoracyjną. Innym zabytkiem godnym
uwagi jest pawilon biblioteczny Vat Sisket z 1820 roku. Więcej zabytków ma Luang Prabang,
ale nie miałem szczęścia tam być.
W samym Vientiane wiele ludzi, zwłaszcza tych biedniejszych, w ciągu dnia żyło na ulicach. Tam przygotowywali i spożywali posiłki. Restauracje, naturalnie nie wszystkie, były
na kołach, a stacjonarne na chodnikach. Jedzenie przygotowywano na oczach konsumentów. Odpady wrzucano do rynsztoków. Fryzjerzy i golibrody, a nawet i dentyści urzędowali często pod gołym niebem. Na ulicach miast i wsi – stada bardzo leniwych i ospałych
psów, które nie ustępowały ludziom z chodników, a samochodom z jezdni. Rolę taksówek
spełniały popularne riksze rowerowe na trzech kołach. Były głównym środkiem lokomocji na dłuższych odległościach. Kilka razy widzieliśmy ludzi, którzy w nocy, świecąc sobie
121
RELACJE I WSPOMNIENIA
latarkami, na drzewach i krzewach chwytali owady, prawdopodobnie termity. Następnie
wkładali je do butelek lub żywcem zjadali jako wielki przysmak.
Na ulicach widoczne duże kontrasty, z jednej strony luksusowe auta bogaczy, z drugiej,
riksze i rowery odzianych w łachmany nędzarzy. Na porządku dziennym był widok pasących się w centrum miasta, między wysokiej klasy pojazdami, bawołów i innych mniejszych
zwierzaków.
Chaty w wioskach, budowane na palach, składały się w zdecydowanej większości z jednego pomieszczenia przedzielonego zazwyczaj matą ze słomy ryżowej. Spano na takich matach rozłożonych na podłodze. Gdy właściciel chaty miał więcej niż jedną żonę (tamtejsze
prawo na to pozwalało), to z aktualną małżonką spał w jednej „izbie”, a pozostałe z dziećmi
w drugiej. Podobno słynny w swoim czasie kpt. Kong Le miał trzy żony: jedną na południu
kraju, gdzie rządziła prawica, drugą na północy, gdzie dominowało Pathet Lao, a trzecią
w Xieng Khouang.
Na ulicach miast i wsi często widzieliśmy na „łyso” ogolonych, idących w rzędach,
w pewnych odstępach mnichów buddyjskich, zwanych bonzami. Odziani w jaskrawo pomarańczowe szaty wychodzili ze swych klasztorów, żeby zbierać żywność i pieniądze na
swe utrzymanie. Stanowili elitę kulturalno-intelektualną, byli wykształceni, postępowi, tolerancyjni i przyjaźni wobec nas, cieszyli się wielkim poważaniem. Wśród nich było dużo
chłopców ubranych w takie same szaty. Pobierali oni naukę w szkołach przyklasztornych.
Przez taką szkołę musiał przejść podobno każdy chłopak. Po kilku latach mógł pozostać
w świątyni lub wrócić do rodziny.
W gronie kilku kolegów oglądałem Święto Płodności, być może, że nosiło ono inną nazwę. Dokładnej nazwy po tylu latach nie pamiętam. Utkwiły mi w pamięci tylko nieliczne epizody z tego spektaklu. Pamiętam młodych mężczyzn pływających łodziami po Mekongu, w niewielkiej odległości od brzegu. Do bioder mieli przyczepione ruchome, około
50-centymetrowe sztuczne penisy. Słychać było dźwięki typowej dalekowschodniej muzyki, a pływający mężczyźni wydawali niezrozumiałe dla nas okrzyki. Na brzegu rzeki starsi,
młodzi i najmłodsi przyglądali się widowisku, a odziane w barwne ludowe stroje dziewczyny popisywały się tańcami. Wszyscy się cieszyli, śpiewali, a niektórzy rzucali bukiety
kwiatów do rzeki, która niosła je daleko.
I ostatnia już ciekawostka. Wieczorami w naszej siedzibie, na wolnym powietrzu były
wyświetlane z wykorzystaniem własnej aparatury filmy fabularne i kroniki nadsyłane
z kraju. Na seanse te przychodziło wielu mieszkających w pobliżu tubylców w różnym wieku,
którzy oglądali je, stojąc za ogrodzeniem. W jednej z kronik pokazywano fragmenty zimy
w Polsce: gęsto sypiący śnieg, grube jego warstwy zalegające na ulicach, przysypane domy
i samochody oraz mieszkańców pracujących przy odśnieżaniu. Sceny te wywołały wśród
przybyłych widzów ogromną wesołość. Śmiechy i oklaski trwały długo. Później uświadomiono nas, że powodem takiego ich zachowania było kompletne zaskoczenie. Ludzie żyjący w tropiku, zimę w naszym wydaniu zobaczyli po raz pierwszy w życiu. Nigdy z takim
zjawiskiem się nie zetknęli, nie mieli pojęcia, że coś takiego istnieje na świecie. I pomyśleć,
że wiele lat później młodzi i prężni Laotańczycy z powodzeniem studiują w naszym kraju
lub prowadzą interesy – niekiedy nawet na ulicy w mroźnej scenerii.
122
RELACJE I WSPOMNIENIA
Czas szybko płynął, zbliżało się Boże Narodzenie i Nowy Rok. Święta upłynęły nam
spokojnie, już nie pamiętam, czy była choinka, ale raczej nie. Na pewno nie było tradycyjnej
kolacji wigilijnej, gdyż stołowaliśmy się w restauracji, w której nie znano przepisów na nasze
świąteczne przysmaki, a i wśród nas nie było chętnych do wystąpienia w roli kucharza.
Inaczej było w gorącą, wręcz upalną sylwestrową noc. W odpowiednio udekorowanej
sali naszego biura zorganizowaliśmy towarzyskie przyjęcie. Jakże było ono odmienne od naszych polskich balów sylwestrowych. Z damą swego serca wyruszało się w mroźną i śnieżną
noc, aby w gronie bliskich i przyjaciół, przy suto zastawionym stole, bawić się aż do białego
rana.
Ja i żona uwielbialiśmy takie imprezy i tylko wyjątkowa sytuacja mogła przeszkodzić
nam w uczestniczeniu w sylwestrowej zabawie. Tu w Laosie było inaczej. Byliśmy tysiące kilometrów od kraju, od swoich bliskich, choć myślami łączyliśmy się z nimi. W tym
spotkaniu nie było, bo być nie mogło, tej sylwestrowej polskiej atmosfery, choć były toasty
i życzenia. Dlatego też szybko się zakończyło.
W styczniu 1962 roku rozpoczęliśmy przygotowania do powrotu w rodzinne strony. Minęło 8 miesięcy od wyjazdu z kraju, czyli tyle, ile przewidywano. Pierwsza grupa
wyleciała do kraju w połowie stycznia. Ja i trzej koledzy (ppłk Zdrażil, kpt. Kozak i kpt.
Harz) wylecieliśmy do Sajgonu w Wietnamie Południowym pod koniec tego miesiąca.
Z Polski przylecieli oficerowie, którym przekazywaliśmy obowiązki. Załatwialiśmy też swoje
prywatne sprawy. Ja i Zdzichu Harz (już nie żyje) kupowaliśmy samochody we francuskiej
firmie samochodowej Simca (obecnie już nie istnieje), u przedstawiciela w Vientiane. Była
to bardzo korzystna transakcja. Otrzymywaliśmy kilkuprocentowy upust za zakup grupowy
i taką samą zniżkę za posiadanie paszportu dyplomatycznego.
Każdy z nas kupował ponadto różne tańsze i droższe upominki, w zależności od zasobności portfela. Kupiłem trochę biżuterii ze złota, które w tym czasie w Laosie było stosunkowo tanie. Dla dzieci mechaniczne japońskie zabawki, a dla siebie też złoty sygnet,
zegarek (skradziony kilka miesięcy po powrocie do kraju) oraz cywilne ubranie, gdyż do
kraju wracaliśmy przez Zachód. Poprzednie grupy wracały tą samą trasą, którą przybywały
do Indochin, tj. przez Chiny i ZSRR.
Byliśmy pierwszą delegacją do Komisji, której członkowie mieli prawo wybierać trasę
powrotu, który musiał odbyć się w ciągu dwóch tygodni. Otrzymywaliśmy diety w wysokości 300 dolarów amerykańskich. Przelot opłacała Komisja, pozostałe przyjemności – zainteresowany. Nasze ciężkie bagaże przewieziono transportem Komisji do portu w Hajfongu w Wietnamie, skąd polskim statkiem handlowym dotarły do Polski. Trwało to miesiąc,
a może i dłużej.
Po pożegnalnym obiedzie z udziałem wojskowego kierownictwa delegacji, zostaliśmy
przez naszego oficera transportowego kpt. Romualda Nowackiego odwiezieni na lotnisko
w Vientiane. Po załatwieniu ostatnich formalności i pożegnaniu z naszymi kanadyjskimi
i hinduskimi partnerami oraz z kolegami, a wśród nich z mjr. Czesławem Lechem i najbliższym memu sercu Józkiem Fijałem (pozostał jeszcze kilka miesięcy w Laosie na stanowisku
doradcy prawnego, zastąpił Bernarda Trelę, który ze względu zdrowotnych musiał wcześniej
powrócić do kraju), odlecieliśmy samolotem MKNiK do Sajgonu, gdzie przebywaliśmy kilka dni, zwiedzając miasto i robiąc ostatnie zakupy. Mieszkaliśmy w hotelu usytuowanym
123
RELACJE I WSPOMNIENIA
w ładnym parku. Jednego dnia ze Zdzisławem Harzem zajechaliśmy aż do chińskiej dzielnicy miasta – Cholon. Wówczas było to właściwie miasto w mieście, bardzo rozległe, z którego
mieliśmy pewne trudności z powrotem do hotelu.
Wówczas w Sajgonie przebywało wielu żołnierzy zarówno amerykańskich, jak i innych
narodowości, którzy walczyli pod flagą Organizacji Narodów Zjednoczonych. W mieście
było mnóstwo różnych lokali rozrywkowych. Niestety, nasze portfele nie były na tyle zasobne, żeby z nich korzystać. Stać nas było jedynie na spędzenie dwóch wieczorów w kasynie
wojskowym.
Do Europy wracaliśmy Francuskimi Liniami Lotniczymi „Air France”, samolotem odrzutowym „Douglas”. Po starcie samolot miał pewne trudności techniczne i po kilku minutach lotu zawrócił na lotnisko w Sajgonie. Pasażerowie opuścili samolot i do pracy przystąpili technicy i mechanicy.
Część pasażerów zrezygnowała z lotu tym samolotem. Po przerwie trwającej 2–3 godziny ponownie wystartowaliśmy i już bez przeszkód odbyliśmy lot do stolicy Kambodży
– Phnom Penh. Krótki postój, nowi pasażerowie i znów start, tym razem do Bangkoku
w Tajlandii. Lecieliśmy głęboką nocą, widoczność była zerowa. Mieliśmy międzylądowania
w Karaczi w Pakistanie i w stolicy Iranu – Teheranie. W tym ostatnim mieście postój był
dłuższy, zezwolono podróżnym opuścić lotnisko i wyjść do miasta. Na jednej z ulic skosztowaliśmy bardzo mocnej kawy. Przyrządza się ją zalewając odpowiednią porcję kawy wrzątkiem, potem ponownie podgrzewa do temperatury wrzenia i zalewa kolejną porcję kawy.
Po trzecim razie podawano ją do spożycia w maleńkich filiżankach. Miała konsystencję
zbliżoną do gotowanej smoły. Nigdy potem podobnego paskudztwa nie piłem. Serce skakało mi jak po wypiciu trzech dużych szklanek normalnej kawy.
Z lotniska w Teheranie, a panowała słoneczna pogoda, doskonale był widoczny pokryty
śniegiem najwyższy szczyt Kaukazu – Elbrus, wznoszący się na 5642 m n.p.m.
Następnym etapem naszej podróży był Rzym. Służby sanitarne na lotnisku nie zezwoliły
podróżnym na pobyt w stolicy Włoch bez odbycia odpowiedniej kwarantanny. Okazało się,
że w Karaczi wykryto ogniska zakaźnej choroby i dlatego wszyscy Pakistańczycy pozostali
w Rzymie i prawdopodobnie musieli przejść kwarantannę. My byliśmy w szczęśliwej sytuacji – mieliśmy świadectwa szczepień, które robiono nam co jakiś czas w Laosie.
Lecąc z Rzymu do Paryża podziwiałem piękne, pokryte białym śniegiem szczyty Alp.
Lot był stosunkowo spokojny, chociaż odczuwaliśmy przykre dolegliwości wywołane dłuższy czas trwającymi turbulencjami. Pomimo pięknej pogody, samolot „zapadał” się, trafiając na dziury powietrzne. Leciał na wysokości mniej więcej 9 km, ze średnią prędkością
900 km/godz., a nie znajdował jednak dostatecznego oporu pod sobą do spokojnego lotu.
Większość pasażerów dostała torsji, stewardesy nie mogły sobie z nimi poradzić. Mnie też
było niedobrze, ale jakoś dotrwałem.
W Paryżu byliśmy nieco ponad tydzień. Z przystosowaniem się do warunków europejskich nie miałem żadnych trudności. Już pierwszego dnia spałem prawie normalnie, nie
odczuwałem 8-godzinnej różnicy czasowej pomiędzy Indochinami a Europą Zachodnią.
Ze Zdzisławem Harzem zwiedzaliśmy miasto. Nasi dwaj towarzysze podróży trzymali się
oddzielnie. Byliśmy w Luwrze, Pałacu Inwalidów (mauzoleum Napoleona), katedrze Notre
Dame, bazylice Sacre Coeur na Montmarte. Spacerowaliśmy pod wieżą Eiffla, na Champs
124
RELACJE I WSPOMNIENIA
Elysses, pod Łukiem Triumfalnym i na placu Concorde. Pierwszy raz w życiu jechałem metrem. Dokonaliśmy ostatnich zakupów w ekskluzywnym i znanym na całym świecie domu
towarowym Lafayette.
Odwiedziliśmy też salon samochodowy firmy Simca, w którym wybraliśmy interesujące
nas auta, opłacone już w Vientiane. Załatwiliśmy także ich transport do Polski. Podjęła się
tego zadania firma Hartwig. Samochody zobowiązała się dostarczyć w ciągu 2 miesięcy.
Wywiązała się z tego w ustalonym terminie. W tym miejscu mała dygresja. Załatwiając
w tym salonie ostatnie formalności, zostaliśmy zaskoczeni kulturą i sposobem traktowania klientów. Zaproszono nas bowiem do stolika, poczęstowano napojami i słodyczami
i wypełniano ostatnie dokumenty. Jeszcze wcześniej pokazywano nam różne pojazdy, wychwalając ich zalety, informując o danych technicznych i proponując próbną jazdę, z której
nie skorzystaliśmy. Znając ówczesne polskie realia, nie spodziewaliśmy się tak uprzejmego
traktowania klientów.
Poszliśmy również na słynny plac Pigalle. Zaliczyliśmy dwa lokale rozrywkowe. W jednym był 3-godzinny striptiz. Bilet wstępu wydawał się nam względnie tani. Przy wejściu na
salę trzeba było jednak zakupić program, który kosztował tyle samo, a może nawet więcej
niż bilet wstępu. Oglądając występy przy stolikach, wypadało zamówić chociaż jakiś napój.
Większość gości miała na stołach kufle z piwem, więc i my poszliśmy za ich przykładem,
licząc na to, że nie zapłacimy zbyt drogo. Okazało się jednak, że było droższe od biletu i programu razem wziętych. Nie będę dalej drążył tego tematu, powiem tylko, że nie bardzo nam
się podobał. Oglądanie bowiem przez kilka godzin rozbierających lub ubierających się pań
nie stanowiło dużej atrakcji. Nie było nas stać na bilet do Folies Bergere lub Moulin Rouge.
W pierwszych dniach pobytu w Paryżu zostaliśmy przyjęci w polskim ataszacie wojskowym, gdzie poinformowano nas o mieście i jego mieszkańcach oraz miejscach i zabytkach
godnych zobaczenia i zwiedzenia.
Paryż, o którym wcześniej dużo słyszałem i czytałem, zrobił na mnie wielkie wrażenie
i dał dużo satysfakcji. Marzyłem, aby zobaczyć to miasto, jego słynne budowle, zabytki kultury i sztuki, obiekty sakralne, teatry i muzea, a w nich obrazy i rzeźby wielkich mistrzów
pędzla i dłuta. Teraz moje dawne marzenia w dużej mierze się spełniły.
Francję i Paryż odwiedziłem ponownie w 1992 roku, czyli po trzydziestu latach od
tamtego pierwszego pobytu. W większości byłem w tych samych miejscach i obiektach co
poprzednio. W mieście zaszły jednak duże zmiany. Powstały nowe obiekty, np. Centrum
Pompidou, czy nawet całe dzielnice, jak nowoczesna La Defense, które mnie jednak nie
zachwyciły. Wolę oglądać starsze obiekty.
Ostatnim etapem mojej podróży był lot, tym razem już polskim samolotem, z lotniska
Le Bourget do Warszawy, z międzylądowaniem w Berlinie Zachodnim. Postój trwał krótko.
Samolot zabrał tylko kilku pasażerów i godzinę później wylądował na Okęcie. Była połowa
lutego 1962 roku.
Na lotnisku wśród witających nie dostrzegłem nikogo z mojej rodziny. Zrobiło mi się
smutno. Byłem zawiedziony, nie wiedziałem co się stało. Przecież żona znała datę mojego
powrotu. W końcu w tłumie witających dostrzegłem żonę mojego przyjaciela kpt. Henryka
Mieczyńskiego – Annę, mieszkającą w Warszawie. Od niej dowiedziałem się, że żona nie mogła przyjechać, ponieważ nie miała z kim zostawić naszych dzieci i ją wysłała w zastępstwie.
125
RELACJE I WSPOMNIENIA
Po przyjeździe do Bolesławca okazało się, że jest poważnie chora. Zachorowała tuż po moim
wyjeździe, ale nie zostałem o tym poinformowany. Obawiała się, że kiedy tak smutna wiadomość dotrze do mnie, to zrezygnuję z pracy w Komisji i zaraz powrócę do kraju. Nie
chciała zrobić mi takiej przykrości. Poradziła sobie ze wszystkim sama. Jestem jej za to
wdzięczny do dziś, chociaż wówczas byłem zły. Takie to już są te polskie ofiarne i dzielne
oficerskie żony.
***
Podczas mojej długiej podróży dużo zwiedziłem, oglądałem wiele krajów i miast, zabytków, dzieł sztuki, nowoczesne sklepy i towary. Otarłem się o wojnę, przeżyłem wielkie
emocje, a może i najadłem się strachu. Nie żałuję jednak podjętej decyzji. Praca w Komisji
w Indochinach rozszerzyła moje horyzonty, pozwoliła mi lepiej poznać i zrozumieć świat
i ludzi, dała dużo satysfakcji, w tym również materialnej.
Jestem głęboko przekonany, że nasza działalność w Komisji w Laosie, mimo wielu przeciwieństw i przeszkód, przyczyniła się do zaprzestania walk, a tym samym ocaliła wiele
istnień ludzkich i w konsekwencji doprowadziła do normalizacji życia w tym naprawdę
uroczym kraju. Polacy zapisali tam piękną kartę.
Po 40 latach bardzo miło wspominam tę wspaniałą przygodę i myślę, że będę ją pamiętał
do końca życia.
Bardzo chciałbym ponownie odwiedzić ten kraj.
126
STANISŁAW ŚLEDŹ
PO OBU STRONACH RZEKI BEN HAI. WIETNAM – STREFA
ZDEMILITARYZOWANA NA 17 RÓWNOLEŻNIKU
Po powrocie z grupy w Vung-Tau do Sajgonu otrzymuję kolejne zadanie – funkcję kierownika Grupy nr 76 w Gio Linh, w strefie zdemilitaryzowanej na 17 równoleżniku szerokości geograficznej północnej. Zapoznaje się z dokumentacją dotyczącą tej grupy. Wynika
z niej, że wzdłuż równoleżnika płynie rzeka Ben Hai. Dwa 5-kilometrowe pasy na północ
i południe od rzeki tworzą strefę i jednocześnie tymczasową linię demarkacyjną dzielącą
Wietnam na dwie wrogie części – północną i południową.
Zgodnie z układami zawartymi w Genewie w 1954 roku wszystkie siły zbrojne i sprzęt
wojskowy miały być ze strefy wycofane, a przekraczanie linii demarkacyjnej poddane zostało szczegółowym przepisom, m.in. ograniczono liczbę osób uprawnionych do przebywania
w strefie i do posiadania broni. Chodziło tu o stworzenie strefy buforowej zapobiegającej incydentom, które mogłyby spowodować rozpoczęcie działań wojennych. W tym celu
w małej wiosce Gio Linh położonej mniej więcej 1000 m na południe od strefy rozlokowano dwie ruchome grupy Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie.
W skład każdej wchodzili, oprócz Hindusów i Kanadyjczyków, Polacy. Jedna grupa sprawdzała południową część strefy, druga zaś dojeżdżała do mostu Hien Loung, przechodziła na
drugi brzeg Ben Hai (około 150 m szerokości) i kontrolowała rejon północny.
16 lutego–20 marca 1965. Fragmenty z osobistego dziennika
16 lutego
Pobudka o godz. 6.00, następnie śniadanie i o godz. 7.30 wyjazd na lotnisko. Lecę
z Sajgonu do Hue samolotem południowowietnamskich linii lotniczych. Zajmuję miejsce
przy oknie. Obok mnie siada żołnierz wietnamski, spadochroniarz, mówiący po angielsku.
Rozmowa schodzi na temat pracy Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli i szkolenia spadochronowego. Pogoda dopisuje. Lecimy na wysokości 1000 m i mimochodem
obserwuję krajobraz wietnamski. Pod nami zielone dywany pól ryżowych poprzetykane
wzgórzami pokrytymi gęstym buszem i nieprzyjazną dżunglą. Nie widać żywej duszy. Czasami wśród monotonnej zieleni przemykają się cichutko mętne rzeki lub wydeptane ścieżki
górskie. Jak podpowiada mi mój współpasażer, na tych terenach niepodzielnie panuje Vietcong, czyli wietnamscy komuniści.
Po 2 godzinach lotu zbliżamy się do Hue. Przed dawną siedzibą cesarzy Wietnamu widzę
wśród bezkresu sennych pól ryżowych tysiące kopczyków, są to groby zmarłych przodków.
Pod skrzydłami samolotu przemyka tafla jeziora, pagody i zieleń bijąca w oczy. Lądowanie
spokojne. Wysiadam z samolotu, żegnam się z miłym spadochroniarzem, a witam z mjr.
Czesławem Macherą, którego zmieniam. Po przekazaniu obowiązków i najświeższych wiadomości z Sajgonu, żegnamy się. Wsiadam do jeepa, który ma mnie zawieść do siedziby
127
RELACJE I WSPOMNIENIA
grupy w Gio Linh, około 100 km na północ. Przejeżdżamy przez miasto starzejące się już
smutno po czasach dawnej świetności, którą opiewają historycy. Piękna kiedyś pagoda buddyjska jest częściowo zniszczona. Wygląda jak nasza warszawska Cytadela. Przed wyjazdem
z miasta dosiada się żołnierz i dwóch cywili – to moja ochrona.
Napotykane wioski i mosty witają nas posterunkami południowowietnamskiej armii.
Wioski otoczone są przeszkodami, stoją tam kozły z drutu kolczastego i metalowe beczki
napełnione po brzegi piaskiem. Przed wjazdem samochody są zatrzymywane i kontrolowane. Po sprawdzeniu tożsamości osób z drogi usuwane są kozły, beczki zaś objeżdża się jak
w slalomie narciarskim bramki. Ma to uniemożliwić wjechanie samochodu-pułapki partyzantów Vietcong na teren wioski. Nasza droga jest gęsto usiana wioskami. Chaty z trzciny
ryżowej wyglądają na biedne. Przed nimi rosną palmy i bananowce. Przy drogach pasą się
bawoły, a na ich grzbietach siedzą chłopcy, niekiedy ptaki. Chłopi ubrani w białe spodnie
i czarne chałaty (takie nosili w Polsce przed wojną ortodoksyjni Żydzi), trzymają nad sobą
czarne parasole. Kobiety pracują w czarnych spodniach i bluzkach, głowy zaś nakrywają
kapelusze z szerokimi rondami. Większość pracujących w polu to kobiety. Niektóre rozbijają bryły zeschniętej ziemi drewnianymi młotami, niezwykle ciężka praca przy bladym od
gorąca słońcu.
Tereny między wioskami kontroluje Vietcong, o czym świadczą uszkodzone linie
energetyczne i telefoniczne. Bez przygód dojeżdżamy do stolicy prowincji Quang Tri i po
3 godzinach jestem w Gio Linh, gdzie wita mnie mjr Jerzy Skikiewicz (notabene kolega
z pracy w Warszawie) oraz tłumacze. B. Nowak i W. Jarmoliński. Następnie witają mnie
przewodniczący grupy, ppłk J. B. Irani (Indie), M. S. Sandhu (Indie) oraz ppłk R. Babineau
i mjr L. S. Tucker (obaj Kanadyjczycy).
2 marca
Dzisiaj mamy tzw. święto grupy, czyli dzień wolny od pracy. Mam czas na pisanie listów
do kraju, czytanie prasy, grę w brydża, siatkówkę i inne uciechy.
Po śniadaniu opuszcza nas ppłk J. B. Irani i tłumacz W. Jarmoliński. Przy pożegnaniu ppłk Irani objął mnie ramionami i 2-krotnie ucałował. Byłem tym mile zaskoczony.
Widocznie mnie polubił. Około godz. 11.00 zaczęliśmy grać w brydża. O godz. 13.00 usłyszeliśmy dwa potężne wybuchy po północnej stronie rzeki Ben Hai, czyli na terytorium
Wietnamu Północnego. No, powiedzieliśmy sobie, zaczęło się bombardowanie Północy.
W czasie sjesty około godz. 15.30 usłyszeliśmy warkot samolotów. Wybiegliśmy wszyscy z pomieszczeń. Nad nami niebo przecinały samoloty odrzutowe „Delta”, zmierzające
w kierunku północnym. Leciały na różnej wysokości: 200, 500 i więcej metrów. Na kadłubach widać było znaki rozpoznawcze – białe gwiazdy. Przeleciało ich nad nami, jak naliczyliśmy, 24. Za kilkanaście sekund szyby w oknach i ziemia zadrżały. Usłyszeliśmy potężne
wybuchy. Wchodzimy na dach i obserwujemy przez prawie godzinę dalsze bombardowanie za rzeką, prowadzone z innych kierunków. Na horyzoncie widać pożary i gęste obłoki
dymu. Jesteśmy zatrwożeni zaistniałą sytuacją. Część południowowietnamskich żołnierzy
obserwujących bombardowanie mówi, że dobrze tak tym z Północy, inni, zwłaszcza starsi,
płaczą. Zdają sobie bowiem sprawę, że zabijają ich rodaków, a może i krewnych. Ziemia
bez przerwy drży, samoloty atakują bezkarnie. O Boże, co się znowu na tym świecie dzieje.
128
RELACJE I WSPOMNIENIA
Jedni zabijają drugich. Szczególnie żal mi biednych ludzi, którzy są karani zbiorowo. Naszymi protestami nie zapewnimy bezpieczeństwa. Jestem bardzo poruszony, gdyż sam przeżyłem bombardowanie wiosną 1945 roku i wiem jak się czuje człowiek pod bombami. Moja
reakcja na zaistniałą sytuację była taka, że zażądałem od przewodniczącego grupy, kmdr.
K. K. Narayana (Indie), i delegata Kanady, mjr. A. D. Sassona, natychmiastowego wysłania
do sztabu Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Sajgonie radiogramu o naruszeniu strefy zdemilitaryzowanej przez 24 samoloty odrzutowe ze znakami rozpoznawczymi amerykańskiego lotnictwa. Poinformowanie, że słyszeliśmy bardzo silne wybuchy oraz
widzieliśmy ogromne obłoki dymu po drugiej stronie rzeki Ben Hai. Radiotelegram został
wysłany o godz. 17.00, tzn. po zakończeniu półtoragodzinnego bombardowania. Już o godz.
17.30 radio w Waszyngtonie podało oficjalnie, że lotnictwo Stanów Zjednoczonych Ameryki bombardowało port morski w Wietnamie Północnym.
O godz. 18.30, zgodnie z planem, jedziemy do Wietnamu Północnego na koktajl. Wita
nas oficer łącznikowy, mjr Tran-Van-Duc, i tłumacz, Doan-Tue. Są bardzo zmartwieni. Major oświadcza nam, że pobliski teren został zbombardowany i ostrzelany rakietami przez samoloty amerykańskie. Są duże straty, których jeszcze nie oszacowano. Jest bardzo źle. Major
twierdzi, że zestrzelono 7 samolotów. Trudno nam w to uwierzyć, gdyż doskonale wiemy, że
nie mieli środków do zwalczania tego typu samolotów. Cóż, dyplomacja.
Po wysłuchaniu oświadczenia, przewodniczący grupy wyraził ubolewanie w związku
z zaistniałą sytuacją. Rezygnujemy z koktajlu. Wracamy do naszej strefy południowej.
Jest już ciemno. Wioski „nowego życia”, jak nazywają je władze południowowietnamskie,
przez które przejeżdżamy, są zabarykadowane. Po sprawdzeniu, że jesteśmy z komisji międzynarodowej jedziemy dalej. Przy wygaszonych światłach szczęśliwie wracamy do naszej
siedziby.
Przewodniczący organizuje drinka i przy szklaneczce whisky i polskiej „Wyborowej”
komentujemy dzisiejsze wydarzenia. O godz. 23.00 wyłączają nam prąd. Przed zaśnięciem
myślę co nam przyniesie jutrzejszy dzień.
3 marca
Po śniadaniu jedziemy na kontrolę strefy południowej. Z pokładu motorówki płynącej środkiem rzeki Ben Hai widać ścianę gęstych bananowców i bambusowych zarośli,
gdzieniegdzie smukłe pnie pięknych palm, spotykamy kobiety piorące ubrania i chłopców łowiących w kosze kraby. Z zieleni drzew wyłaniają się rybackie chaty i krzątający się
w obejściach ludzie. Nic podejrzanego nie zobaczyliśmy. Około godz. 13.00 znowu przelatują nad nami samoloty. Lecą ze wschodu na zachód. Będą bombardować pobliską dżunglę
znajdującą się częściowo na terenie Laosu, przez którą biegnie tzw. droga Ho Chi Minha. Tędy przerzuca się bojowników i sprzęt wojskowy z północy na południe. Po godzinie
samoloty wracają tą samą trasą, oznacza to, że dzisiaj 2-krotnie naruszono strefę zdemilitaryzowaną. Zgłosiłem protest do przewodniczącego z prośbą o wysłanie go do sztabu
w Sajgonie w celu powiadomienia przełożonych o tym fakcie. Prośba moja została spełniona, ale nic z tego nie wynikło. Takie są, niestety, meandry dyplomacji. Protesty, oświadczenia, składane wyrazy ubolewania itp., ale zwykłym Wietnamczykom tym się nie pomoże.
Reszta dnia minęła spokojnie.
129
RELACJE I WSPOMNIENIA
4 marca
Po śniadaniu jedziemy na kontrolę strefy południowej. Płyniemy naszą motorówką. Dopływamy do ujścia rzeki, która wpada do Morza Południowochińskiego i zawracamy. Płynąc z powrotem, gramy w brydża. W drodze powrotnej obserwujemy kolejne naruszenie
strefy zdemilitaryzowanej przez samoloty amerykańskie. Żądam wysłania radiogramu do
sztabu MKNiK w Sajgonie. Po dłuższej dyskusji na ten temat mjr L. S. Tucker (Kanada) zaproponował głosowanie nad wnioskiem delegata polskiego stwierdzając, że nie jest pewien,
czy były to samoloty amerykańskie, ponieważ jest krótkowidzem, nie miał przy sobie okularów i nie widział znaków rozpoznawczych samolotów. Z opinią Kanadyjczyka zgodził się
przewodniczący grupy, K. K. Narayan (Indie). W głosowani przepadł mój wniosek. Takim
zachowaniem moich partnerów w grupie zostałem niemile zaskoczony, zwłaszcza postawą
przedstawiciela Indii, który zgodnie z układami genewskimi reprezentował państwa neutralne i powinien postępować zgodnie z ich duchem. Niestety, mimo oczywistych faktów
i dowodów przedstawianych przeze mnie, popierał Kanadyjczyka, a prawie nigdy mnie,
Polaka.
Około godz. 23.00 wybuchła obok naszej siedziby gwałtowna strzelanina. Zarządzono
alarm dla naszej załogi i ochrony oraz pobliskiej baterii artylerii. Obserwowaliśmy jak szybko zorganizowana okrężną obronę. Ostrzeliwano pobliski busz pociskami oświetlającymi.
Oświetlano flarami drogę biegnącą obok nas i trzymano ją pod ogniem broni maszynowej Zachowanie naszego oficera łącznikowego mjr. Vu-Trang-Muc i kpt. Le-Lam w czasie
walki było godne uznania. Zachowywali się bojowo i dobrze kierowali walką. Po godzinie
strzelanina ustała, jedynie bateria artylerii 82 mm, mająca stanowiska ogniowe 300 m od
nas, ostrzeliwała przez pół godziny pobliską dżunglę. Strat obu stron nie odnotowaliśmy.
Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na temat napastnika. Następnego dnia poskarżyłem się północnowietnamskiemu oficerowi łącznikowemu, że partyzanci z Vietcong podchodzą pod
nasz obóz i nie dają nam spać. Sugerowałem, aby partyzanci tego więcej nie robili. Trudno
powiedzieć, czy był to przypadek czy też akcja zamierzona. Jeżeli się to powtórzy, wówczas
zareaguję ostro.
5–10 marca
Od 5 do 11 marca nic szczególnego się nie wydarzyło. Dokonujemy rutynowych kontroli po jednej i po drugiej stronie rzeki Ben Hai. Pogoda brzydka. Siąpi deszcz, jest bardzo
wysoka wilgotność powietrza. W wolnych chwilach gram w brydża, uczę się angielskiego,
korzystając z pomocy mojego tłumacza, Bogdana Nowaka, oraz piszę listy do domu, mamy,
siostry i kolegów z pracy.
6 marca przyjechał nowy tłumacz – Tadeusz Rutkowski. Trzy dni później odjechał Bogdan Nowak, zastąpił go przybyły Zbigniew Twerd.
11 marca
Po powrocie z kontroli około godz. 13.00 usłyszeliśmy silne wybuchy po stronie północnej, lecz żadnych pożarów i dymów nie było widać. Nie miałem wobec tego podstaw do
interwencji.
130
RELACJE I WSPOMNIENIA
12 marca
Około godz. 14.00 słyszymy silne wybuchy, a chwilę potem przeleciały nad nami samoloty
amerykańskie. Naliczyłem ich 34. Leciały na różnych wysokościach, od 100 do 1000 m. Doskonale widoczne były białe gwiazdy wymalowane pod skrzydłami tych śmiertelnych ptaków.
Zażądałem natychmiastowego wysłania do Sajgonu radiogramu informującego o poważnym
naruszeniu strefy zdemilitaryzowanej. Tym razem Hindus i Kanadyjczyk zgadzają się ze mną.
Naszą obserwację potwierdziło radio sajgońskie informując, że 160 samolotów amerykańskich
bombardowało Wyspę Tygrysią na północ od 17 równoleżnika. Zniszczono stację i urządzenia radiolokacyjne. Na drugi dzień spotykamy na moście granicznym północnowietnamskiego oficera łącznikowego. Odnosimy wrażenie, że jest przygnębiony i wystraszony. Oświadcza
nam, że co parę godzin mają alarmy, że żołnierze i okoliczna ludność przygotowują się do
obrony. Opowiada, że ostrzeliwali nadlatujące samoloty „Delta” z broni ręcznej i maszynowej.
Zapytany, czy mają działa przeciwlotnicze, odpowiada, że takiego sprzętu nie posiadają, ale
mają za to ducha walki, który jest najlepszą bronią przeciwko agresorowi. No, daj Boże. Pożyjemy, zobaczymy jak się ten „duch” spisze.
13 marca
Po południu nad strefą zdemilitaryzowaną znowu przelatują samoloty amerykańskie.
Lecą z południa na północ. Bombardują już głębiej, gdyż wybuchów nie słyszymy ani nie
widzimy unoszących się dymów. Już przestaję rozumieć, co się dzieje. Jakie mają znaczenie
oświadczenia Związku Radzieckiego i Chińskiej Republiki Ludowej, w których jednoznacznie stwierdzały, że jeśli Stany Zjednoczone jeszcze raz zbombardują suwerenne terytorium
Demokratycznej Republiki Wietnamu, to one odpowiednio zareagują. Premier Związku
Radzieckiego, Aleksy Kosygin, po przybyciu do Hanoi takie oświadczenie złożył, o czym
poinformowało radio sajgońskie. I co? I nic! Ciekawe, że następnego dnia po tym oświadczeniu rząd południowowietnamski zareagował natychmiast. Wydano polecenie władzom
miejscowym, aby ludność przygotowała dla siebie schrony i szczeliny przeciwlotnicze. Amerykanie podciągnęli pod strefę zdemilitaryzowaną dywizjon rakiet przeciwlotniczych „Hawk”,
licząc na odwet Wietnamu Północnego. Byliśmy tego świadkami. Na szczęście strona północnowietnamska nie zaatakowała. Jeżeli z powodu Wietnamu Północnego miałaby rozpocząć
się III wojna światowa, to chwała Bogu, że odwetu nie ma, a może nigdy nie będzie. Oby moje
życzenia się spełniły. Pragnę wrócić do kochanej żony i córeczek cały i zdrowy.
14 marca
Północnowietnamski oficer łącznikowy powiadamia mnie, że do południowej strefy zdemilitaryzowanej wprowadzono kompanię wojska. Mamy jechać i sprawdzić ten incydent, gdyż
jest to działalność sprzeczna z układami genewskimi. Jedziemy dwoma jeepami. Dojeżdżamy
do wioski, w której rzekomo jest rozlokowana owa kompania. Niestety, droga jest zaminowana. Widać ślady zakopanych min. Żołnierzy nie widzimy. Ze względu na własne bezpieczeństwo wracamy do naszej siedziby. Na miejscu sporządzamy odpowiedni raport.
Po południu nastąpiła poprawa pogody i zaraz przeleciało nad nami kilkanaście samolotów amerykańskich. Odnotowujemy ten fakt w raporcie i wysyłamy radiogram z protestem
do naszego sztabu w Sajgonie.
131
RELACJE I WSPOMNIENIA
15 marca
Dzisiaj jest święto grupy. Mamy wolny dzień, więc uczę się angielskiego i piszę listy oraz
czytam prasę krajową (prasę i listy z kraju otrzymujemy z 2-tygodniowym opóźnieniem!).
Po południu opuszcza grupę mjr M. S. Sandhu-Sikh (Sikh – Hindus należący do najwyższej kasty w Indiach), nasz hinduski ekspert do spraw chińskich. Był to mądry, a jednocześnie dowcipny oficer. Chiny komunistyczne uważał za swojego wroga nr 1. Przy każdej
okazji przekonywał nas, abyśmy czym prędzej zjednoczyli się i zaatakowali Chiny póki jest
czas, bo za kilkanaście lat będzie to niemożliwe! Każdą dyskusję albo rozpoczynał, albo
kończył problematyką chińską. Zaprosił mnie do odwiedzenia Indii na jego koszt, gdyż jego
żona była bardzo bogata, była księżniczką! Podziękowałem mu serdecznie za ten gest.
Po południu przelatywały nad nami samoloty amerykańskie, ale w święto grupy formalnie nie pracowaliśmy, więc zapisu o naruszeniu strefy nie dokonaliśmy.
Wieczorem przewodniczący grupy kmdr K. K. Narayan zorganizował koktajl. Przybyli
m.in. oficerowie amerykańscy, w tym doradcy z Quan Tri – stolicy prowincji odległej od
nas o około 30 km, miejscowi notable, w tym szef policji, oraz inni. Spotkanie upłynęło
w miłej atmosferze. W czasie rozmowy z majorem armii amerykańskiej zapytałem go, czy
warto było przyjechać do nas, a potem wracać w nocy drogą kontrolowaną przez partyzantów Vietcong. „Jestem oficerem. Skoro zaproszono mnie na tak ważne przyjęcie, to wprost
nie wypada nie przyjść. Byłoby to z mej strony niedyplomatyczne, a z niebezpieczeństwem
muszę się liczyć, przecież jestem w strefie frontowej. Trzeba robić wszystko, by nie dać się
zabić. Mam żonę i dzieci” – odpowiedział mi Amerykanin. Żegnając się z nim, podziwiałem
go za postawę i umiejętność radzenia sobie w niebezpieczeństwie. Otóż, przed wyjazdem
rozkazał przez radio, aby drogę biegnącą przez busz oświetlać flarami, a sam busz ostrzeliwać
z dział artyleryjskich. Żołnierze amerykańscy z ochrony z wymierzonymi w busz karabinami
ruszyli z dużą prędkością. Mniej więcej pół godziny później poinformowano nas, że bez przeszkód dotarli do koszar. Trzeba przyznać, że oficerowie i żołnierze amerykańscy przebywający
w Wietnamie są dobrze wyszkoleni, a sami oficerowie mają wysokie poczucie honoru.
Dzisiaj miałem straszną noc, jedyną w swoim rodzaju. Być może wpływ na to miał wczorajszy koktajl i wypite trunki. Śniło mi się bowiem, że na pierś skoczył mi szczur i wąż,
których tu było wiele. Zerwałem się ze snu, aby uciec z łóżka, ale ze strachu zapomniałem,
że mam moskitierę, która się przy tej okazji na mnie zawaliła. To jeszcze bardziej mnie wystraszyło. Strach spowodował, że wyrwałem dziurę w moskitierze, żeby się z niej wydostać.
Gdy ochłonąłem, zaświeciłem latarkę, którą miałem pod ręką, i zobaczyłem, że w pokoju
nie było żadnego szczura ani węża. Uspokoiłem się i uzmysłowiłem sobie, że był to tylko
sen. Ot, strach ma wielkie oczy!
17 marca
O godz. 4.30 obudziłem się, gdyż szyby groźnie dźwięczały, a cały domek drżał od wybuchów. Wstałem i wyszedłem na zewnątrz. To samo zrobili również inni członkowie Komisji. Słyszeliśmy kanonadę artyleryjską. Tym razem to okręty wojenne floty amerykańskiej
ostrzeliwały Wyspę Tygrysią, położoną na północ od 17 równoleżnika. Znów biedni wieśniacy i rybacy odczuli na własnej skórze skutki nie wypowiedzianej wojny. Trwało to około
30 minut. Chyba wszystko tam wyleciało w powietrze. Po tym ostrzale między godz. 4.30
a godz. 5.00 fala za falą na znacznej wysokości leciały z południa na północ amerykańskie
132
RELACJE I WSPOMNIENIA
samoloty. Wybuchów towarzyszących bombardowaniu nie słyszeliśmy. Widocznie poleciały daleko za strefę. Jak długo to potrwa? Czy naprawdę nie ma siły, która powstrzymałaby
te naloty i ostrzeliwanie przez okręty wojenne zarówno obiektów wojskowych, jak i cywilnych? Przecież często ginęli ludzie, którzy nikomu nic złego nie zrobili.
Jak to się ma do solidarności państw socjalistycznych, w tym Związku Radzieckiego i ludowych Chin, które poza pomocą materialną udzielaną rządowi północnowietnamskiemu nic
konkretnego, według mnie, nie uczyniły. Co robi ONZ, Rada Bezpieczeństwa i gwaranci układów genewskich z 1954 roku? Te wszystkie deklaracje i uchwały na razie nie skutkują. Funkcjonuje za to prawo dżungli. Niewiele zmieniło się w wielkiej polityce światowej po ostatniej
wojnie. Wszystko to są tylko parawany, za którymi ukrywa się zbrodnie wobec małych państw
i narodów. Liczą się tylko możni tego świata. Będąc naocznym świadkiem tego co się tu dzieje,
przestaję wierzyć w dobrą wolę mężów stanu i polityków, ich oświadczeniom i deklaracjom.
18 marca
Po śniadaniu pożegnaliśmy kpt. G. J. Conroya (Kanada). Był to bardzo sympatyczny
i koleżeński oficer. Zaprzyjaźniłem się z nim w grupie w Dong Dang i Vung-Tau.
Południowowietnamski oficer łącznikowy poprosił nas, abyśmy udali się śmigłowcem
amerykańskim na wybrzeże Morza Południowochińskiego, gdzie zatopiono północnowietnamską dżonkę z żołnierzami na pokładzie. Chodziło o przesłuchanie ich jako jeńców
wojennych. Odmówiłem udziału w tej kontroli argumentując, że udam się nad morze śmigłowcem, ale ze znakami rozpoznawczymi Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli
(na białym tle litery „IC” – Internationale Comission). Chodziło mi o bezpieczeństwo grupy i moje życie, mieliśmy bowiem lecieć nad terenami, które są opanowane przez Vietcong
i mogli nas zestrzelić. Moją argumentację partnerzy przyjęli ze zrozumieniem, ale nie byli
z tego zbyt zadowoleni. Do Komisji w Sajgonie wysłaliśmy telegram z prośbą o zorganizowanie nam śmigłowca ze znakami IC. Na razie sprawę odłożono na później.
19 marca
Po śniadaniu przyszedł do nas południowowietnamski oficer łącznikowy i oświadczył,
że dzisiaj nie możemy jechać na kontrolę, gdyż przed mostem będzie wiec przeciwko komunistom wietnamskim, połączony z deportacją znanych intelektualistów-pacyfistów sajgońskich na północ. Około godz. 9.00 przejechało drogą nr 1 na północ kilkanaście czołgów
i pojazdów opancerzonych z żołnierzami uzbrojonymi w broń maszynową. Obok naszej
siedziby zajęła stanowiska bojowe bateria artylerii ciężkiej armii południowowietnamskiej.
Około godz. 10.00 przejechały samochody ciężarowe i autobusy z ludźmi. Nam ograniczono swobodę poruszania się poza miejscem zakwaterowania. Zaprotestowaliśmy przeciwko temu, a także rażącemu pogwałceniu układów genewskich odnośnie strefy zdemilitaryzowanej. Byliśmy tymi faktami zaskoczeni, a także podenerwowani i lekko wystraszeni,
widząc lufy armatnie wycelowane na północ. Liczyliśmy się z tym, że może dojść do wymiany ognia lub większej bitwy, co zagroziłoby naszemu bezpieczeństwu i życiu. Na nasze
szczęście wszystko skończyło się dobrze. Około godz. 13.00 przedstawiciele władz wojskowych i cywilnych z Sajgonu oraz miejscowa ludność tą samą drogą opuścili strefę. Oficer
łącznikowy, mjr Vu-Trang-Muc, oświadczył nam, że następnego dnia możemy jechać swobodnie na kontrolę.
133
RELACJE I WSPOMNIENIA
Na jutro przewodniczący grupy zapowiedział lot do miejsca zatopionej dżonki. Niestety,
ta okazja mnie ominie, gdyż jutro o godz. 7.15 opuszczam grupę i w ramach rotacji wracam
do Sajgonu. Powiedziałem kmdr. K. K. Narayanowi (Indie), że jest mi bardzo przykro, ale
nie mogę towarzyszyć mu w tej kontroli, ale godnie zastąpi mnie mój następca, mjr Henryk
Kawala. Zgodnie z przyjętymi zwyczajami dyplomatycznymi (każdy miał paszport i status
dyplomatyczny) od godz. 18.00 do godz. 23.00 składałem kolegom z Indii i Kanady wizyty
pożegnalne. Oczywiście, były przy tej okazji odpowiednie alkohole.
Żegnaj Gio Linh. Nie było tu aż tak źle, jak o tej grupie mówiono nam na szkoleniu
w kraju. Słyszeliśmy wcześniej, że jest to najgorsza grupa tak pod względem pracy, jak
i warunków bytowych. To prawda, że nie żyło się tu ani łatwo, ani bezpiecznie. Prawie każdy
dzień przynosił informacje o incydentach naruszających postanowienia układów genewskich, prowokowanych głównie przez stronę południowowietnamską, Vietcong, a także
północnowietnamską, a od 2 marca bieżącego roku przez Stany Zjednoczone Ameryki,
których samoloty i okręty wojenne naruszały strefę zdemilitaryzowaną. Jeśli do tego dodamy prymitywne warunki mieszkaniowe (kilka niskich, krytych falistą blachą baraków
w rzadkiej kępie drzew na niewielkim wzniesieniu), limitowany dopływ prądu i wody, męczącą pogodę, to powód, że często byliśmy rozdrażnieni i cierpieliśmy na tzw. tropikusa.
Z drugiej strony te trudne warunki sprzyjały jednak zacieśnianiu przyjaźni pomiędzy poszczególnymi członkami Komisji bez względu na przynależność narodową. Mogę dodać,
że częste wizyty prywatne u Hindusów i Kanadyjczyków, podczas których prowadziliśmy
ożywione dyskusje, umożliwiły mi podciągnięcie się w języku angielskim.
Prowadząc dziennik mojego pobytu w 76 Grupie w Gio Linh, opisywałem na gorąco
zdarzenia, które miały miejsce, bez uproszczeń i retuszu, niekiedy może w sposób zbyt
ekspresywny, ale zawsze tak, jak to widziałem i odczuwałem. Starałem się zrozumieć ten
polityczno-wojskowy oraz ludzki wymiar i obraz wietnamskiej rzeczywistości i nie wypowiedzianej państwu i jego narodowi wojny.
20 marca
Rano, po śniadaniu wyjeżdżam samochodem z ochroną do Hue. Żegnają mnie serdecznie partnerzy i koledzy. Jadę tą samą drogą, którą przyjechałem, a zarazem opisałem pod
datą 16 lutego. Docieram szczęśliwie na lotnisko. Wsiadam do samolotu i jako współpasażera mam obok siebie wietnamskiego katolickiego księdza. Dyskutowaliśmy o skutkach
rozpoczętej w Wietnamie wojny. Lądujemy szczęśliwie na lotnisku Tan Son Nhut. Czeka
tam na mnie kpt. Radomyski i wiezie do siedziby naszej delegacji. Melduję się u doradcy
wojskowego, płk. Tadeusza Zielińskiego. Dowiaduję się, że będę pracował do maja w Wydziale Operacyjnym, jako asystent szefa. Później mam zmienić ppłk. Henryka Stężyckiego, jako przewodniczący delegacji polskiej w Komisji Rozbrojeniowej, ponieważ Henryk
obejmuje wyższe stanowisko szefa Komisji Wolnościowej. Cieszę się z tego. Wszystko układa mi się dobrze. Wieczorem w słynnym hotelu „Continental”, gdzie mieszkam w pokoju
z klimatyzacją i źródlaną wodą, jeszcze raz staje mi przed oczami Grupa Gio Linh i jej sympatyczni członkowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że już nie będę słyszał wieczornej kanonady
artyleryjskiej i wybuchów bomb za rzeką Ben Hei. Z tą błogą myślą zasypiam.
134
JAN ZASADZIŃSKI
WSPOMNIENIA CZŁONKA POLSKIEJ DELEGACJI
W MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI NADZORU I KONTROLI
W WIETNAMIE W LATACH 1967–1968
Przez około 10 miesięcy byłem członkiem polskiej delegacji do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli (MKNiK) w Wietnamie. Ponieważ wiele widziałem i wiele przeżyłem, chcę – już bez emocji – podzielić się wrażeniami i spostrzeżeniami.
Postanowienia konferencji genewskiej
Pozytywna opinia o działalności Polski w misji pokojowej w Korei miała niewątpliwie
wpływ na to, że nasz kraj już rok po zakończeniu działań wojennych w tym kraju został
zaproszony przez 5 wielkich mocarstw – ZSRR, Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Chińską Republikę Ludową i Francję – uczestników konferencji genewskiej w sprawie Indochin
do udziału w pracach Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie, Laosie
i Kambodży.
Układy genewskie położyły kres trwającej od roku 1945 wojny Francji w Indochinach.
W wyniku rokowań genewskich doszło do podpisania 20 lipca 1954 roku układu o przerwaniu działań wojennych i utworzeniu trzech suwerennych państw: Wietnamu, Laosu
i Kambodży. Wietnam został czasowo podzielony wzdłuż 17 równoleżnika na część północną, która miała być przejęta przez siły patriotyczne, i część południową zajmowaną przez
ugrupowania prawicowe, proamerykańskie.
Układy genewskie przewidywały jednocześnie przeprowadzenie w roku 1956 ogólnokrajowych demokratycznych wyborów mających doprowadzić do utworzenia centralnego rządu wietnamskiego, połączenia sztucznie podzielonego narodu i utworzenia jednego
państwa.
Kontrola wykonania układów genewskich została powierzona komisjom mieszanym
składającym się we wszystkich trzech państwach (Wietnam, Laos, Kambodża) z przedstawicieli obydwu stron oraz Międzynarodowym Komisjom Nadzoru i Kontroli (MKNiK),
w których skład weszli przedstawiciele Indii, Kanady i Polski. (...)
Rolę ostatecznej, rozstrzygającej instancji przyjęli na siebie uczestnicy konferencji genewskiej, którzy zgodzili się przeprowadzać konsultacje i podejmować aktualne decyzje
wówczas, gdy jedna ze stron odmówi wykonania zalecenia MKNiK lub ta nie osiągnie jednomyślności w ważnych sprawach albo będzie miała trudności z wykonywaniem zadań.
(...)
Organizacja Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie
Międzynarodowa Komisja Nadzoru i Kontroli (MKNiK) ukonstytuowała się 18 sierpnia
1954 roku w Hanoi. Przedstawiciele trzech delegacji (Indii, Kanady, Polski), każdy w randze
135
RELACJE I WSPOMNIENIA
ambasadora, stanowili pion normatywny, tzw. Komitet Ambasadorów, któremu przewodniczył Hindus. Rozważał on sprawy proponowane przez poszczególne delegacje. Jego decyzje
miały charakter ostateczny. Do kierowania pracą Komisji został powołany Sekretariat Generalny, podległy sekretarzowi generalnemu. Godność tę sprawował ambasador Indii.
Sekretariat Generalny tworzyły sekcje: operacyjna, wolnościowa i administracyjna. Ich
pracą kierowali zastępcy sekretarza generalnego. I tak:
– sekcją operacyjną – Kanadyjczyk – kierowanie pracą grup operacyjnych;
– sekcją wolnościową – Polak – przyjmowanie i rozpatrywanie petycji od poszczególnych osób i organizacji społecznych, rozpatrywanie skarg stron;
– sekcją administracyjną – Hindus – sprawy administracyjne, finansowe, mieszkaniowe, zdrowotne, transportowe i bezpieczeństwo komisji.
Organami wykonawczymi MKNiK były powołane przez nią grupy inspekcyjne stałe
(działające w określonych punktach) i ruchome (działające na obszarach przyległych do
granic i linii demarkacyjnych). W ich skład wchodzili przedstawiciele wszystkich trzech
państw neutralnych w równej liczbie. W Wietnamie utworzono 14 stałych grup inspekcyjnych, w Laosie – 7, w Kambodży – 5.
Jedynie w Wietnamie działalność MKNiK nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Wynikało to z sabotowania jej poczynań od początku jej istnienia przez rząd południowowietnamski.
W latach 1963–1973 działalność MKNiK została poważnie ograniczona. Był to okres
otwartej agresji zbrojnej Stanów Zjednoczonych Ameryki na Półwyspie Indochińskim
i eskalacji wojny w celu całkowitego podporządkowania sobie państw tego obszaru.
Delegacja Polska przeciwstawiała się wszelkim wypaczeniom jej działalności. Mimo
praktycznego zamrożenia tej działalności, nasi przedstawiciele w Komisji trwali na swoich
posterunkach z myślą, że będzie ona mogła spełnić pożyteczną, wyznaczoną jej układami
genewskimi rolę. (...)
Podróż
Przykre są chwile pożegnania, na pewno zawsze trochę sentymentalne, ale za to ludzkie.
Odprowadzający żegnają miłymi gestami ręki, żona z córką podnoszą do oczu chusteczki
i trudno było oprzeć się wzruszeniu, które i mnie się udzieliło. Leciałem przecież w nieznane z kolegami: płk. dr. n. med. Janem Gliszczyńskim i ppłk. Stanisławem Klimkiem.
Wylecieliśmy z Warszawy do Moskwy samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT 17 lipca 1967 roku o godz. 17.50. Samolot IŁ-18 powoli kołował na pasie startowym, aż wreszcie
oderwał się od ziemi. Pas przestrzeni między nim a ziemią stale się powiększał i wreszcie rozpłynął się we mgle. Stopniowo pogoda zaczęła się poprawiać i nad Wilnem około
godz. 19.00 widoczność była doskonała. Z góry przez moment podziwiałem swoje rodzinne
miasto, które przymusowo opuściłem w 1942 roku. Lecieliśmy na wysokości 6000 m i do
Moskwy dolecieliśmy o godz. 20.20. Na lotnisku mogliśmy wymienić po 150 złotych, co
dawało wówczas około 9 rubli. Dieta podróżna wynosiła 12 rubli. Było to jednak za mało
na kupno aparatu fotograficznego Zorka-4. Mój przyjaciel Stasio miał z sobą bukiet pięknych róż, które otrzymał podczas pożegnania na lotnisku w Warszawie. Kwiaty, oczywiście
za jego zgodą, wręczyłem kasjerce, podkreślając, że są od nas Polaków specjalnie dla niej.
136
RELACJE I WSPOMNIENIA
Przyjęła je z niedowierzaniem i pytaniem, czym ona może się odwdzięczyć. Powiedziałem,
że chcemy wymienić trochę pieniędzy. Wymieniliśmy sporo. Wystarczyło każdemu z nas na
kupno aparatu fotograficznego i dobrą kolację w restauracji dworca lotniczego przed dalszą
podróżą do Irkucka. Zamówiliśmy m.in. „solankę” (zupa na bazie barszczu z buraków),
smakowała wybornie.
Noc spędziliśmy w wygodnym hotelu, a w dzień zwiedzaliśmy miasto. Odlot z Moskwy
nastąpił 18 lipca o godz. 22.35 samolotem Tu-104. Po trzech godzinach lotu z prędkością
850–900 km/godz. (na wysokości 8–10 km, temperatura zewnętrzna około –50˚C) wylądowaliśmy w Omsku już 19 lipca o godz. 1.40. Po 50-minutowej przerwie kontynuowaliśmy
lot tym samym samolotem do Irkucka, gdzie wylądowaliśmy o godz. 5.10 czasu moskiewskiego. Skrawek Bajkału widziałem, niestety tylko z góry.
Po umyciu się i spożyciu śniadania wylecieliśmy o godz. 7.50 czasu moskiewskiego (według czasu pekińskiego była już godz.12.50) w dalszą drogę do Pekinu samolotem
chińskiego przewoźnika. Stewardesy (dwie) – ładne dziewczyny, ubrane bardzo skromnie
w wypłowiałe drelichy, zabawiały pasażerów grając, tańcząc i śpiewając. Każdy z nas otrzymał czerwoną książeczkę z myślami Mao Tse-tunga (w języku angielskim) i jego fotografią.
Kilkunastu pozostałych pasażerów, prawdopodobnie Chińczycy – odprawiało jakieś misteria, recytując, krzycząc i co chwila wstając z miejsc. Tylko oni rozumieli o co chodzi. Żeby
nie narazić się na przykrości, udawaliśmy, że nie zwracamy na nich uwagi.
Po wylądowaniu w Pekinie (18 lipca o godz. 16.00) przez kilkanaście minut pozostaliśmy jeszcze w samolocie, wentylacja już nie działała. Poczułem gorące i duszne powietrze.
Miałem wrażenie, że owinięto mnie szczelnie ręcznikiem wyjętym z gorącej wody. Temperatura powietrza wynosiła 35˚C w cieniu.
Po wyjściu z samolotu przywitali nas przedstawiciele Ambasady Polskiej w Pekinie,
a w poczekalni dworca lotniczego zostaliśmy poczęstowani zieloną herbatą (cudownie gasi
pragnienie). W tym czasie wbiegło tam kilkunastu hunwejbinów z czerwoną flagą (chińskich czerwonogwardzistów, uczestników „rewolucji kulturalnej” w Chinach, rozpoczętej w 1966 roku). Widząc, że nikt z obecnych nie stał tyłem do ogromnego portretu Mao
Tse-tunga, pośpiesznie opuścili pomieszczenie. Znawcy twierdzili, że gdyby ktoś stał tyłem
do obrazu, wówczas, nie zwracając uwagi na status osoby, biliby ją i kopali. My akurat staliśmy bokiem.
Po około półgodzinnej jeździe samochodem przybyliśmy do naszej ambasady. Po drodze mijaliśmy tłumy ludzi i ogromne napisy wzdłuż trasy przejazdu (oczywiście nie na
naszą cześć). Warunki w ambasadzie wspaniałe. Była to jedna z najładniejszych ambasad
akredytowanych w Pekinie. Otoczona zielenią, z basenem i wygodnymi pomieszczeniami.
Każdy otrzymał dietę w wysokości 16 juanów (1 juan = 18 zł).
Uiściliśmy należności za posiłki w ambasadzie i pojechaliśmy do miasta, do specjalnego
sklepu dla obcokrajowców, aby wydać resztę otrzymanych pieniędzy. Kupiłem kilka drobiazgów (pióra, długopisy z chińskim wkładem), które przy nadarzającej się okazji przekazałem
– przez grzeczność – żonie i dzieciom. Po powrocie z miasta umyliśmy się, wykąpaliśmy się
w basenie i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek w wygodnym łożu.
Vis à vis naszej ambasady mieściła się ambasada brytyjska, którą blokował tłum krzyczących ludzi. Nikt nie mógł wyjechać ani wjechać z zaopatrzeniem. Wyjątek stanowił
137
RELACJE I WSPOMNIENIA
samochód ambasadora, który był opluwany przez oblegających (oplucie kogoś lub coś to
największa obelga Chińczyków). Podobny dramat przed kilkoma dniami przeżywał personel naszej ambasady, była ona blokowana przez 2 tygodnie. Pracownikom groziła śmierć
głodowa, gdyż nie posiadali zapasów żywności, a zaopatrzenie nie docierało.
20 lipca o godz. 7.00 opuściliśmy Pekin, odlatując małym samolotem IŁ-14 do Hanoi.
Było niezwykle gorąco i duszno. Chłodziliśmy się wachlarzami w kształcie dużego liścia.
Cały dzień spędziliśmy w samolocie, z przerwami na posiłki, które spożywaliśmy na lotniskach. Podczas ostatniego postoju przed granicą z Wietnamem o godz. 18.15 odbyła się
kontrola dokumentów. Dworce lotnicze były schludne. Przed posiłkami podawano wilgotne ręczniki, żeby wytrzeć ręce, a następnie zieloną herbatę. Obiad i kolacja – obfite, kilkudaniowe. Niestety, ze względu na specyficzny zapach prawie nic nie tknąłem (coś w rodzaju
silnych perfum). Spożyłem jedynie kilka plastrów ananasa. Nigdy przedtem go nie jadłem,
smakował. O godz. 19.30 wylecieliśmy w dalszą podróż. Nagle zrobiło się ciemno i po godzinnym locie byliśmy na miejscu. Do Hanoi przylecieliśmy o godz. 19.30 czasu miejscowego (czas Hanoi był przesunięty w stosunku do naszego o 6 godzin, a pekiński – o 7 godzin
do przodu).
Na lotnisku Gia Lam powitała nas delegacja MKNiK, jechaliśmy do hotelu. Miasto
oświetlone, na ulicach duży ruch rowerowy i pieszy, samochodów niewiele. W hotelu każdy
z nas otrzymał apartament – pokój o powierzchni około 50 m2, łazienka, w.c. z umywalką.
W pokoju duże łoże (2 x 2 m), kominek, stół, 4 fotele, stolik okolicznościowy, biurko, szafy
i kilka jeszcze sprzętów i drobiazgów. Na noc służba hotelowa zabezpieczała łóżko moskitierą (zasłona z gęstej siatki chroniąca przed moskitami, komarami i innymi owadami). Spało
się jak pod baldachimem. Nad łóżkiem wiatrak, który trochę chłodził.
Po częściowym zagospodarowaniu się zostaliśmy zaproszenie na kolację. Atmosfera
miła, wręcz serdeczna. Naturalnie wiele pytań o wrażenia z podróży i o kraj.
Nie mogłem uwierzyć, że przebyłem prawie całą Syberię z zachodu na wschód i Chiny
z północy na południe, że jestem tak daleko od kraju. Podróż trwała zaledwie 3 doby,
z czego 2 noce spędziłem w łóżku.
Wietnamczycy w Hanoi robili bardzo dobre wrażenie. Byli niezwykle uprzejmi i skromni, ambitni, a zarazem zamknięci w sobie. Młodzież, którą spotykałem w mieście, była
uśmiechnięta i pomimo ciężkich warunków bytowania na ich twarzach nie widać było cierpienia. Za kilka miesięcy, w ramach rotacji w poszczególnych grupach (miejscowościach),
miałem tu wrócić i lepiej poznać miasto i jego mieszkańców.
Po 5 dobach wyleciałem do Sajgonu. Po 2,5 godzinie lotu lądowaliśmy w Vientiane, stolicy Laosu. Przywitali nas koledzy z polskiej delegacji Międzynarodowej Komisji Nadzoru
i Kontroli w Laosie. Noc spędziliśmy w hotelu, aby już rano wyruszyć w dalszą podróż do
Phnom Penh, stolicy Kambodży, gdzie lądowaliśmy po 3,5 godzinie lotu. Po półgodzinnej przerwie odbyliśmy dalszy 50-minutowy lot, lądując w Sajgonie na lotnisku Tan Son
Nhut, które odwiedzałem dość często ze względu na wyloty i przyloty w ramach rotacji na
poszczególnych grupach kontrolnych. Przywitał nas płk Marian Wieczerzak, który wprowadzał mnie przez najbliższych kilka dni w tajniki tutejszego pobytu. Byłem odurzony tym
wszystkim, co tam zobaczyłem. Niesamowity ruch, mnóstwo ludzi i ogromne kontrasty
138
RELACJE I WSPOMNIENIA
oraz towarzyszący temu charakterystyczny słodkawy zapach rozkładających się roślinnych
odpadów.
Otrzymałem pokój w hotelu „Cantinat”, w którym mieszkała większość Polaków
z MKNiK. Nieliczni mieszkali w hotelu „Oskar”. Oba znajdowały się obok siebie, w centrum
miasta. Pokój dość duży z łazienką, klimatyzatorem i wiatrakiem u góry. Wyposażenie:
kwadratowe łoże, biurko z biblią w języku angielskim w szufladzie, stolik okolicznościowy,
4 fotele, krzesło, taboret, telefon, lampka nocna, szafa ścienna i jaszczurka na ścianie, która
wyłapywała owady. Trzeba było o nią dbać. Okna miałem szczelnie zasłonięte i zaciemnione
ze względu na temperaturę (we wewnątrz około 18–20˚C, na zewnątrz około 28˚C, czyli
zbliżona do naszej; najcieplejszy bywa tutaj styczeń–luty).
Na lotnisku otrzymałem trochę pieniędzy w piastrach (miejscowa waluta) na poczet
miesięcznej diety, z myślą o zagospodarowaniu się. Musiałem kupić niezbędny sprzęt, który
nieodłącznie towarzyszył mi podczas pobytu na południu – maszynkę elektryczną, czajnik,
imbryk, rondelek i kilka szklanek. Trzeba było pić dużo płynów i mieć stale przegotowaną
wodę do płukania jamy ustnej (groźba ameby).
Po zakupy wybrałem się z moim cicerone Marianem na tzw. barachołę, królestwo ulicznych straganów i walizkowych sprzedawców, którzy swój towar rozkładali bezpośrednio
na chodniku. Panował tam niesamowity tłok. Pierwsze wrażenie wzrokowe i zapachowe
wprost odrażające. Przez cały czas pierwszego tam pobytu i kilku następnych nos zatykałem chusteczką, co wzbudzało pobłażliwy uśmiech Mariana. On już był tutaj zadomowiony,
przebywał ponad pół roku i zdążył się przyzwyczaić do widoków i zapachów.
Barachoła znajdowała się w samym centrum miasta, w pobliżu hotelu „Cantinat”, na
obszarze zamkniętym reprezentacyjnym ulicami: Le Loi, Ngujen Hue, Ham Nghi. Straganiarze, w porównaniu ze sprzedawcami walizkowymi, stanowili swoistą arystokrację. Towar
mieli ułożony, dla wygody klienta. Daszek osłaniał przed palącymi promieniami słońca.
Podczas sjesty, zwykle między godz.13.00 a godz. 15.00, właściciele drzemali w hamakach
zawieszonym na 2 krańcowych żerdziach straganu. Na straganach można było znaleźć
prawie wszystkie produkty potrzebne do bieżącej konsumpcji. Pochodziły one ze szmuglu
i amerykańskich magazynów.
Jeszcze bardziej egzotyczny, ze znacznie intensywniejszymi zapachami był bazar żywnościowy, na który wybrałem się również z Marianem, aby zapoznać się z folklorem najbliższej
okolicy. Był on wystawą tego wszystkiego, co dawała urodzajna ziemia i co znajdowało się
w ciepłych wodach tego kraju. Stragany uginały się od owoców i warzyw: bananów królewskich (dużych) i dzikich (mniejszych), pomarańczy, cytryn (małych i większych), grejpfrutów, ananasów, orzechów kokosowych, mango, papai, najprzeróżniejszych nasion oraz
bulw, m.in. ziemniaków (bardzo drogich), i wielu innych, których dotychczas nie widziałem
i nie wiem jak się nazywają. Przyznaję z żalem, że ich nawet nie spróbowałem.
Na straganach były ryby (suszone i świeże), skorupiaki – kraby, raki, ostrygi i inne,
w klatkach drób, węże, jaszczurki, małpki, koty i psy. Na miejscu można było spożyć pieczoną kurą i inne specjały przyrządzone w minibarach. Na pionowo umocowanej macie
bambusowej wisiały świeżo przygotowane przysmaki, po których łaziło mnóstwo much
i innych owadów.
139
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wśród przelewających się przez barachołę ludzi byli tacy, których nie stać było na kupno najprostszego posiłku. Kaleki bez nóg i rąk, niektórzy wręcz czołgający się w tłumie,
okaleczeni chorobami i działaniami wojennymi, z zawieszonymi na piersiach tabliczkami
z napisami w języku wietnamskim i angielskim, błagali o litość. Nie wywoływali jednak
większego zainteresowania otoczenia. Prawdopodobnie wszyscy przywykli tu już do ludzkich tragedii.
Mężczyźni najczęściej byli ubrani po europejsku (spodnie, białe koszule, sandały na
nogach), natomiast kobiety w tradycyjnych strojach (najczęściej) – wąskie bądź szerokie
spodnie i długie suknie rozcinane po bokach od pasa w dół.
Na takich bazarach trzeba było umieć kupować. Gdy chciałem zapłacić za wybrane
przedmioty codziennego użytku, kolega cofnął moją rękę z pieniędzmi i zaczął się targować.
Zapłaciłem tylko połowę początkowo żądanej kwoty. Pilnie uczyłem się jak robią to inni.
W dużych sklepach ceny były raczej stałe. Produkty żywnościowe kupowałem w Sajgonie
w sklepach na ulicy Tu Do. Można było nabyć wszystko, czym dysponowały sklepy w każdym nowoczesnym mieście na Zachodzie. Ekspedientki witały wchodzących Polaków po polsku (trzeba
było być konkurencyjnym). Znacznie gorzej było w miejscowościach prowincjonalnych.
Po zakupach dzień upłynął na składaniu kurtuazyjnych wizyt. Naturalnie wszyscy spragnieni byli wiadomości z kraju, bezpośrednich relacji o rodzinach, z którymi miałem możność widzieć się przed odlotem, i – o ironio – zapachu świeżo zaparzonej kawy, ale przywiezionej z kraju.
Praca w Komisji, plan pobytu w Wietnamie
27 lipca 1967 roku rozpocząłem pracę w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. O godz. 7.40 odjeżdżałem sprzed hotelu 10-osobowym samochodem przeznaczonym
do przewozu członków komisji na miejsca pracy, do tzw. campu. Były to dawne koszary
francuskie, w których delegacje hinduska, kanadyjska i polska miały wydzielone dla siebie
pomieszczenia. Praca trwała od godz. 8.00 do godz. 13.00.
Przede wszystkim zapoznawałem się z nowymi warunkami i przygotowywałem do
czynności kierownika grupy kontrolnej (inspekcyjnej) oraz pilnie studiowałem dokumenty
postanowień genewskich. Szczególnie „Instrukcję dla grup stałych i elementów ruchomych
MKNiK w Wietnamie” wraz z załącznikami, których było prawie tyle, ile liter w alfabecie
łacińskim. Każdy z nich składał się z paragrafów, punktów i podpunktów. Zaznajamiałem
się z „Kompendium Komitetu Ambasadorów i Komitetu Operacyjnego MKNiK”.
Musiałem – tak sobie postanowiłem – dokładnie znać treść wymienionych dokumentów, aby w zaistniałej sytuacji nie mieć kompleksów wobec partnerów. Okazało się później,
że ich nie miałem.
Przez kilka dni brałem udział jako obserwator bez prawa głosu w czynnościach mandatowych Grupy Inspekcyjnej w Sajgonie. Przyglądałem się ich pracy. Po kilku wyjazdach
na kontrolę stałem się jej samodzielnym, pełnoprawnym członkiem, składając swój podpis
pod opisem wyników odbytej wizytacji. Po kontroli, która trwała około 2 godziny, pilnie
studiowałem materiały dotyczące czasowego pobytu grupy w Hue.
Praca kierownika grupy w Sajgonie była łatwiejsza niż w innych grupach. W razie wątpliwości można je było wyjaśnić od razu na miejscu u przełożonych, natomiast w innych
140
RELACJE I WSPOMNIENIA
miejscowościach byłem zdany tylko na własną wiedzę i znajomość postanowień genewskich i innych dokumentów.
Grupy inspekcyjne na podstawie protokołów dziennych wpisywanych do księgi faktów
z każdego dnia kontroli opracowywały raporty tygodniowe, podając w nich rezultaty kontroli i inspekcji w swoich strefach działania. Wpisywano kontrole i zaistniałe podczas nich
fakty, dyskusje członków grupy, wizyty oraz sprawy bytowe. Podpisywali wszyscy. W ciągu
24 godzin, do czasu następnego wyjazdu w teren można było złożyć oświadczenie mniejszościowe.
Raport tygodniowy WTR podpisywali wszyscy członkowie grupy. W razie różnicy zdań,
członek mający inny pogląd na poruszane w raporcie sprawy mógł sporządzić oddzielny
raport. (...)
Międzynarodowa Komisja Nadzoru i Kontroli posiadała swoją flagę – biały, trójkątny
proporzec z wyhaftowanymi pośrodku złotymi literami „IC” (International Comission).
Samochody używane przez członków komisji były koloru białego, z proporczykami
i namalowanymi czarnymi literami „IC” po bokach.
Obowiązywał język angielski. Polacy – kierownicy grup inspekcyjnych korzystali
z pomocy tłumaczy, też Polaków. Zarówno oficerów – członków grup inspekcyjnych, jak
i tłumaczy obowiązywała rotacja. Przewidywany okres przebywania w danej miejscowości
wynosić 4–6 tygodni. W moim przypadku był on zawsze dłuższy. Planu rotacji nie podawano do ogólnej wiadomości, tzn., że nie wiedziałem wcześniej ani miejsca, ani czasu pobytu,
nie znałem nazwiska mojego tłumacza oraz mojego zmiennika.
Były miejscowości lepsze i gorsze. Do Hanoi był przewidziany inny oficer, a ja do Cap
St. Jaegues (podobno bardzo piękna miejscowość). Niestety, stało się inaczej. Tamten, być
może bardziej ustosunkowany, poleciał do Cap St. Jaegues, ja do Hanoi. Miałem tam przebywać tylko 3 tygodnie, byłem ponad 6 i już do tej pięknej miejscowości nie poleciałem,
ponieważ nie zdążyłem.
Każdy wylot do innej miejscowości – między nimi była tylko komunikacja lotnicza –
odbywał się przez Sajgon i wiązał się z kilkudniowym tam pobytem.
Mój plan pobytu w Wietnamie przedstawiał się następująco:
– podróż
17–20 lipca 1967
– Hanoi
20–24 lipca
– Sajgon
25 lipca–22 sierpnia
– Hue
22 sierpnia–17 listopada (z przerwą na okresowe badania lekarskie
w Sajgonie)
– Sajgon
17–22 listopada
– Qui Nhone 20 listopada–23 stycznia 1968
– Sajgon
23 stycznia–8 lutego
– Hanoi
9 lutego–22 marca
– Sajgon
23 lutego–19 kwietnia
– Kambodża 19–28 kwietnia (urlop – Phnom Penh, Angkor, Sihanoukville)
– powrót
28 kwietnia–8 maja.
Podróż powrotna odbywała się kilkoma liniami lotniczymi. Wyleciałem z Phnom
Penh samolotem przewoźnika czeskiego. Przez Rangun (postój), Bombaj (postój), Dubaj
141
RELACJE I WSPOMNIENIA
(postój) dotarliśmy do Bejrutu, gdzie spędziliśmy noc w hotelu. Dalej włoską linią do Rzymu (pobyt 6-dniowy), francuską do Paryża (pobyt 3-dniowy) i następnie polską przez Berlin (postój) do Warszawy. W Warszawie wylądowałem 8 maja 1968 roku o godz. 14.00.
Bytowanie i bezpieczeństwo
Na terenie campu w Sajgonie można było zjeść śniadanie, np. jajka na bekonie, kawa
i owoce, natomiast obiad w prowadzonej przez Wietnamczyka stołówce dla delegacji polskiej (najczęściej smażona kura, czasami ryba, z ziemniakami lub ryżem, ogórkiem, pomidorem i cebulą). Kolacje, podobnie jak inni, przyrządzałem sam.
Przyjęło się, że w niedzielę obiad najczęściej gotowało się samodzielnie lub spożywało
w restauracji. Żeby było weselej, przyrządzaliśmy go razem ze Stasiem Klimkiem i doktorem u mnie (miałem duży pokój i chyba najwięcej miejsca). Na pierwsze danie był barszcz
moskiewski – smakował, na drugie – konserwa wołowa upitraszona z cebulą i herbata. Ten
pierwszy, ugotowany przez nas obiad przeciągnął się do późna, gdyż odwiedziło nas jeszcze kilku znajomych. Będąc w Pekinie, kupiłem butelkę chińskiej whisky i trzeba było jej
spróbować. Normalnie pije się ją z lodem i wodą, ale mnie taka nie smakowała. Zresztą, nie
mieliśmy lodu.
Powoli przyzwyczajałem się do nowego otoczenia i obcych warunków. Nie mogłem przecież odgrodzić się od świata zewnętrznego. Powoli aklimatyzowałem się. Do tropiku mógł
wyjechać tylko zdrowy człowiek. W tym celu przed wyjazdem przechodziłem szczegółowe
badania lekarskie, które obejmowały badania internistyczne, laryngologiczne, neurologiczne, stomatologiczne oraz szczepienia przeciwko cholerze i ospie. Ci, którzy w jakiś sposób
ukryli swoje schorzenie i oszukali badających ich lekarzy – przepłacili to życiem rychło po
powrocie do kraju.
Pierwszy okres pobytu w tropiku w zupełnie odmiennych, ciężkich warunkach klimatycznych i obcym otoczeniu obyczajowym, językowym i pod każdym innym względem,
a także obawa przed zakażeniem się różnymi chorobami były powodem częstego złego samopoczucia, chwilowych depresji i rozdrażnienia psychicznego. Starałem się być czynny,
pisać listy do rodziny i znajomych, czytać, wreszcie uczyć się trochę, aby nie oddawać się
rozmyślaniom, gdyż one były najniebezpieczniejsze.
Starałem się przede wszystkim racjonalnie odżywiać. Był to jeden z podstawowych
warunków przetrwania tutaj w dobrym zdrowiu. Drogą pokarmową można było zarazić się czerwonką, durem brzusznym, cholerą, pasożytami jelitowymi, m.in. pełzakowicą (amebozą), różnymi rodzajami przywr, np. motylicą wątrobową, tasiemcem, włośnicą
i wieloma groźnymi chorobami.
Niebezpieczny był lód, który wkładało się do napojów chłodzących. Był to wprawdzie
lód sztuczny, ale jego kawałki bywały zakażone, ponieważ rąbano go w warunkach mało
higienicznych – na podłodze. Kawałki lodu wyślizgiwały się z rąk, więc personel często
przytrzymywał je przez brudne ścierki.
Najbezpieczniejsze były owoce, które miały łupinę i można było je samemu obrać: banany, papaje, ananasy, pomarańcze, mango, grejpfruty i inne. Przed obraniem myłem ręce
i owoce przegotowaną wodą. Obieranie niektórych z nich, szczególnie ananasów, początkowo szło dość opornie.
142
RELACJE I WSPOMNIENIA
Oprócz owoców najbardziej bezpieczne do spożycia, bez obawy zakażenia, były konserwy, oczywiście amerykańskie. W ciągu tak długiego czasu nie mogłem odżywiać się jedynie
konserwami, gdyż nie zawierały witamin, poza tym szybko się przejadły, nawet ich zapach
budził odrazę, np. parówki śniadaniowe. Najlepiej było jeść mięso wołowe lub drób, ale na
to mogłem pozwolić sobie jedynie w Sajgonie, w restauracji na poziomie europejskim. Starałem się więc jeść dużo owoców, bo zawierały witaminy i sole mineralne.
Zdawałem sobie sprawę, że nie można w niczym przesadzać. Dopatrywanie się we
wszystkim źródeł zakażenia może obrzydzić życie. Z drugiej strony, nie lekceważyłem podstawowych zasad higieny, przede wszystkim w zakresie żywienia.
W Wietnamie, podobnie jak w całej południowej Azji, bardzo rozpowszechnione było
żucie betelu, rodzaju używki, ze świeżych liści pieprzu betelowego, które tubylcy smarowali mieszaniną wapna i roztartych orzechów areco catechu. Gryzienie tego specjału działało, podobno, pobudzająco i pasożytobójczo. Nie próbowałem, więc nie mogę potwierdzić. Podczas żucia betelu cała jama ustna i ślina zabarwiają się na intensywny czerwony
kolor. Patrząc, miało się wrażenie, że cieknie krew. Żucie betelu ujemnie wpływa na zęby,
które stają się zupełnie czarne, tzw. karakułowe zęby. Wietnamczycy ubarwili betel piękną
legendą.
Po przyjeździe do Sajgonu zostałem zaszczepiony przeciwko dżumie, a kilk dni później
przeciwko tyfusowi. Miałem z tymi zastrzykami spokój do końca roku. Po 3 miesiącach
pobytu każdy z nas przechodził kwartalne badania laboratoryjne – badanie morfologiczne
krwi, moczu i kału na cysty ameby. Mnie to czekało 20 października. Niekiedy terminy
kwartalne nie były przestrzegane, opóźnienia dochodziły do 2–3 tygodni.
Mimo znośnych warunków bytowania, też zresztą różnych, warunki klimatyczne
w przeważającej części Wietnamu były uznane powszechnie za trudne. Wszędzie czyhały
różne choroby tropikalne. Szczególnie niebezpieczne było zarobaczenie pierwotniakiem –
amebą. Jej cysty nie wykryte w porę (okres karencji około 4 miesiące) były nie do usunięcia
z organizmu, doprowadzały do rozpadu wątroby bądź mózgu, a następstwie do zgonu. Liczne bombardowania były przyczyną nerwic i chorób psychicznych.
W czasie mego pobytu w Hanoi zginął od bomby kulkowej hinduski radiotelegrafista
schodzący do schronu ziemnego. Został dosłownie podziurawiony. Również w Hanoi podczas atakowania w 1967 roku mostu Long Bien (długość 1650 m) na Rzece Czerwonej szoku
doznał tłumacz delegacji polskiej. Samochód, którym jechał z lotniska, znalazł się akurat
w tym czasie na przyczółku mostowym. Podczas kilkunastominutowego, falowego nalotu
ukrył się wraz z innymi członkami delegacji w okolicznych wykrotach. Uraz był jednak tak
silny i trwały, że nie mógł już wykonywać swoich obowiązków i po kilku tygodniach pod
opieką lekarza wrócił do kraju. Znane mi są i inne wypadki z tego okresu.
Pełniąc dyżur w siedzibie delegacji polskiej MKNiK w Sajgonie, 7 lutego 1968 roku
o godz. 17.55 otrzymałem następujący telegram z Hue: „Maślarczyk (szef wydziału operacyjnego – J.Z.) sytuacja pogarsza się z każdą chwilą, w sensie naszego bezpieczeństwa.
Setki zabitych i rannych. Miasto w gruzach, most wysadzony. Liczymy tylko na szczęście.
Pozdrowienia Wawrzyniak (kierownik polskiej Grupy Inspekcyjnej w Hue – J.Z.)”.
O godz. 18.10 powiadomiłem o telegramie starszego doradcę wojskowego, Popiołka,
i pełniącego obowiązki ambasadora, Stawskiego. Ich odpowiedź brzmiała: „Nic nie możemy
143
RELACJE I WSPOMNIENIA
pomóc. Decyzja o ewakuacji jest. Misja łącznikowa zwróciła się do rządu. Odpowiedź miała
być o godz. 15.30”. Na moje pytanie, czy mam udać się do misji, Popiołek odpowiedział: „Raczej nie!”. Wówczas nie zapanowałem nad nerwami. Czy rzeczywiście mogli im pomóc?
W ostatniej chwili Grupa Inspekcyjna w Hue uratowała się z wycofującymi się Amerykanami, wypływając barką na pełne morze, a stamtąd okrętem wojennym dotarli do Sajgonu. Krwawe walki w Hue trwały od 31 stycznia do 25 lutego 1969 roku.
Realizacja zadań w ramach Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie
na pewno nie była ani bezpieczna, ani łatwa, a wynagrodzenie niewspółmierne do zadań
oraz zagrożenia utraty zdrowia i życia.
Polacy trzymywali dietę żywnościową, która wynosiła około 10 dolarów amerykańskich
dziennie, z tym, że połowę wypłacano w tzw. travellers check (specjalny rodzaj akredatywy
pieniężnej) do wymiany w banku w dowolnym punkcie i połowę w miejscowej walucie –
w piastrach (1 dolar amerykański = 118–120 piastrów). Za te pieniądze trzeba się było
utrzymać. W kraju każdy członek misji otrzymywała kwotę dolarów w zależności od grupy
zaszeregowania (I–VII). Będąc kierownikiem grupy inspekcyjnej miałem IV grupę i miesięczną premię (tak to nazywano) 120 dolarów amerykańskich. Najwyższą, I grupę, miał
ambasador. Premią tą mogłem zadysponować dopiero po 3 miesiącach pobytu za granicą.
Za pobyt w Wietnamie Północnym, w Hanoi, nie wypłacano diety pieniężnej, ponieważ
zapewniano pełne dzienne wyżywienie. Dodatkowo można było także napić się kawy lub
herbaty.
Przypuszczam, że partnerzy, zwłaszcza Kanadyjczycy, byli w znacznie lepszej sytuacji.
Świadczyły o tym ich wypowiedzi, np. partner z Hue w stopniu majora przy piwie powiedział: „Już mam dość tych komisji. Po powrocie do kraju wychodzę z wojska, kupuję sobie
jacht i będę pływać po Morzu Śródziemnym”. Mnie po 10-miesięcznym pobycie stać było
jedynie na kupno niższej klasy samochodu osobowego.
Grupa Inspekcyjna w Hue
22 sierpnia 1967 roku wyleciałem z lotniska Tan Son Nhut do Hue. Lot był przyjemny,
pogoda bardzo ładna, widoczność doskonała. Fantastycznie wyglądały wstęgi rzek, rzeczek
i kanałów nawadniających pola ryżowe. Zbiory, które odbywały się 3 razy do roku, były
w różnym stadium wegetacji – jedne dopiero się zieleniły, drugie już kwitły szarawym kwieciem, inne znajdowały się zupełnie pod wodą. Pola były niewielkie, oddzielały je od siebie
kilkanaście centymetrów wyższe od poziomu pól miedze, które utrzymywały na nich wodę.
Osiedla położone w pobliżu większych rzek wyglądały jak wyspy. Można byłoby sparafrazować Mickiewicza: „A wszystko przypasane jakby wstęgą, miedzą zieloną. Tylko grusze na
niej nie siedzą”.
Osiedla znacznie przyjemniej wyglądają z góry niż przy bezpośrednim kontakcie z nimi.
Nie czuć było specyficznego zapachu gotowanej strawy, który jest dość przykry. Przy osiedlach, na terenach nieurodzajnych, z góry widoczne były kręgi. Robiły wrażenie babek ulepionych z piachu przez dzieci podczas zabawy. Były to grobowce buddyjskie.
Leciałem nad lasami i górami. Zieleń szczytów też różna, od ciemnozielonej i brunatnej
na wierzchołkach do soczystej w dolinach. Tam dopiero wyraźne stawały się linie grzbietu
i ścieku. Wspaniałe lekcje poglądowe z terenoznawstwa. Między dwoma pasmami grzbietów
144
RELACJE I WSPOMNIENIA
rozciągały się malownicze doliny poprzeplatane wstęgami rzek i dróg oraz szachownicą
osiedli i pól. Pięknie również wyglądał brzeg morski z licznymi półwyspami i wyspami. Na
brzegu czasami wąskie pasemka piachu, przeważnie występował jednak brzeg klifowy, stromo opadający do wody. Widać było również wyraźnie odcinającą się głębię od mielizn. Nad
górami i wodą trochę rzucało, ale jeśli, to trwało tylko chwilę i było nawet przyjemne.
W Hue przebywałem od 22 sierpnia 1967 roku. Hue to stare miasto założone w roku 1635
w odległości około 12 km od Morza Południowochińskiego. W roku 1802 stało się stolicą
zjednoczonego Wietnamu. Miasto uniwersyteckie. Rzeka Zapachów lub Rzeka Perfumowana
– legenda głosiła, że cesarz skropił ją perfumami i stąd jej nazwa, przedzieliła stare miasto
skupione wokół byłej cesarskiej twierdzy od dzielnicy mieszkaniowej i administracyjnej.
Twierdza została zbudowana na planie wielkiego kwadratu i otoczona wałami obronnymi i fosą. Jej budowę rozpoczęto w roku 1804, za panowania cesarza Gia-Long, i kontynuowano za panowania następnych. Wewnątrz znajdowały się zespoły pałacowe i pagody
zdobne w purpurę i złoto, rzeźbione sarkofagi i mauzolea. Udało mi się zwiedzić to muzeum. Mniej więcej 5 km na północ od miasta, w Dolinie Grobowców znajdowały się zabytkowe wielopiętrowe pagody i groby cesarskie, które stanowiły oddzielne zespoły pałacowe.
Najokazalszy z nich należy do cesarza Minh Mang, położony wśród pagórków i ogrodów
najpiękniejszych wiosną, gdy kwitną lotosy. Niestety, warunki bezpieczeństwa nie pozwoliły
na ich zwiedzanie.
Na lotnisku przywitali mnie kpt. Bogusław Stawski i tłumacz Marian Pytkowski. Zaraz
po przybyciu spotkałem Kanadyjczyków – członków grupy. Jeden z nich przywitał mnie
okrzykiem: „O, nowy Poldel”. Przedstawiliśmy się. Zaprosiłem ich na odrobinę wiśniówki.
Skorzystali. Nowo poznani Kanadyjczycy okazali się bardzo mili. Dalsza współpraca układała się dobrze. Spotykałem się z nimi również w innych miejscowościach i w różnych okolicznościach. Grupa inspekcyjna została przeniesiona do Hue z Gio Klinh, z rejonu strefy
zdemilitaryzowanej po jej zajęciu przez wojsko. Była to grupa podwójna, tzn. każda delegacja składała się z 2 oficerów, którzy na przemian uczestniczyli w jej posiedzeniach. Grupa
zbierała się codziennie o godz. 10.00 i wyrażała wobec oficera łącznikowego misji swoją
chęć podjęcia mandatowych kontroli w strefie zdemilitaryzowanej. Zadawano wówczas następujące pytania:
1. Kiedy grupa może ponownie podjąć mandatowe kontrole w strefie zdemilitaryzowanej?
Odpowiedź oficera łącznikowego: „Grupa może ponownie rozpocząć kontrolę w strefie,
kiedy moje propozycje zostaną zaakceptowane, tj. po przeniesieniu grupy do Quang Tri, na
południe od Gio Linh.
2. Kiedy grupa może powrócić do swego poprzedniego stałego miejsca pobytu w Gio
Linh?
Odpowiedź: „Grupa może powrócić do swego poprzedniego stałego miejsca w Gio Linh,
kiedy otrzymam instrukcję Misji Południowowietnamskiej.
Uznano, że nie ma potrzeby poszukiwania innego miejsca poza stałym miejscem w Gio
Linh. Ponadto sprawa została skierowana do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli
(IC), która miała w tej sprawie głos decydujący.
145
RELACJE I WSPOMNIENIA
Pomimo systematycznego powtarzania na każdym posiedzeniu jednobrzmiących pytań, zadawanych przez przewodniczącego grupy (był nim zawsze Hindus) i otrzymywaniu
zawsze takich samych odpowiedzi, posiedzenia odbywały się zawsze z zachowaniem pełnej powagi. Po wpisaniu pytań i odpowiedzi do księgi i podpisaniu przez poszczególnych
członków grupy posiedzenie zamykano.
Czasu dla siebie miałem sporo, ale znaczną jego część musiałem przeznaczać na przygotowanie posiłków. Niestety, ze względu na brak stołówki trzeba było przygotować je samodzielnie.
Przypominałem sobie potrawy przyrządzane w domu, przez żonę, ale o takich mogłem tylko
pomarzyć. Obiad był nieskomplikowany, jednodaniowy, ale pożywny. Ponadto owoce, kawa,
herbata, soki. Resztę czasu wolnego wykorzystywałem na spacery, zwiedzanie miasta, zakupy,
czytanie, załatwianie korespondencji, a nawet zacząłem uczyć się języka francuskiego.
Siedziba grupy znajdowała się w hotelu Huong-Giang. Był to nowo wzniesiony budynek
nad rzeką z tarasem długości około 60 m i widokiem na okolicę. Początkowo pełnił rolę
hotelu i klubu rozrywkowego dla Amerykanów, ale po ataku bombowym ci przestali tu
bywać. Budynek po częściowym remoncie przeznaczono dla grupy inspekcyjnej przeniesionej z Gio Linh, która zajmowała górne piętro, natomiast na parterze – wbrew przepisom
– zamieszkali pracownicy ochrony i obsługi wraz z rodzinami.
Po przybyciu do Hue otrzymałem zawiadomienie przełożonych, aby bez specjalnej potrzeby nie wychodzić do miasta, a jeżeli już po zakupy żywności, to w towarzystwie. Obawiano się prowokacji politycznej. W związku z mającymi się odbyć wyborami – mieszkańcy
Hue byli szczególnie krytycznie ustosunkowani do reżimu. Trwało to około miesiąca.
Trafiłem na upały, chociaż oczekiwano już tutaj nadejścia pory deszczowej, a więc
i znacznego ochłodzenia. Na razie pociłem się jak nigdy dotąd. Pot spływał strużkami po
całym ciele. Bałem się udaru z przegrzania i co gorsza, nigdzie nie można było znaleźć choć
na chwilę ochłody. Wchodziłem pod prysznic, ale woda była więcej niż ciepła. W pokoju
miałem co prawda wiatrak, ale był on jednak zdradliwy, bo mogłem się łatwo przeziębić.
Częściowy brak szyb w oknach powodował dostęp komarów i innych owadów.
Ze względu na ograniczenie wyjść, wykorzystywałem taras do intensywnych spacerów.
Rano i wieczorem przemierzałem go po 50 i więcej razy, co w sumie dawało około 6 km.
Widok z tarasu miałem urozmaicony. Na rzece szerokości około 300 m pływało sporo dżonek. Były to łodzie z budami, które służyły za mieszkanie dla całej rodziny oraz inwentarza.
Z niektórych z nich zarzucono sieci, ale połów był mizerny. Na horyzoncie z 3 stron góry
– niewysokie, ale ładnie odcinały się od reszty terenu, początkowo zielone, z czasem zrobiły się czarne, bo zostały spalone napalmem. Można było również zobaczyć typowe naloty
i bombardowanie celów z lotu nurkowego, prawdopodobnie odkrytej w górach bazy partyzanckiej lub ostrzał z helikopterów. Wokół bujna roślinność, palmy, bananowce, akacje
i inne, których jeszcze wówczas nie zdołałem poznać.
Wieczorem – na tej szerokości geograficznej zmierzch trwał krótko i po 15 minutach
była już noc – dzięki uprzejmości Kanadyjczyków, którzy mieli sprzęt filmowy i filmy, od
czasu do czasu mogłem obejrzeć jakiś film, najczęściej propagandowy, ale był to jakiś przerywnik w tej monotonii. W smudze światła emitowanego przez projektor można było zobaczyć różne owady – od małych muszek do dużych motyli nocnych.
146
RELACJE I WSPOMNIENIA
Zabezpieczenie się przed komarami – tam gdzie nie ma klimatyzacji – to rutynowa
czynność przed spaniem. Najpierw trzeba było opuścić moskitierę zawieszoną na stojakach
nad łóżkiem, zgasić światło i po wejściu do łoża szczelnie podwinąć siatkę pod materac. Po
kilku minutach przy świetle latarki przeszukać zakamarki i załamania, czy jakiś komar tam
się nie ukrył. Życie mnie nauczyło, że rytuału tego nie należy lekceważyć.
Tylko raz nie opuściłem na noc moskitiery. Rano całe ciało pokryte było czerwonymi śladami po ukłuciach. Po kilku godzinach plamy się połączyły. Cały byłem czerwony
i opuchnięty. Miałem temperaturę. Po południu Kanadyjczyk zawiózł mnie do miejskiego
szpitala. Tam zbadał mnie amerykański lekarza i zaordynował lek w pastylkach. Po dobie
jego zażywania opuchlizna i znaki po komarach znikły. Szczęście, że nie były to widliszki.
Odrazę budziły też wszechobecne szczury.
Miałem przydzielony samochód z kierowcą. Ponieważ wszystkie kontrole zostały zawieszone, wykorzystywałem go do przywożenia członków delegacji polskiej z lotniska i na
lotnisko oraz zakupionych produktów żywnościowych. Owoce kupowałem na miejskim
targowisku, natomiast chleb, ser, cukier, sól, ryż, wodę mineralną, kawę, herbatę, piwo itp.
w sklepie prowadzonym przez Chinkę. Będąc tam z Marianem Pytkowskim – tłumaczem
(znał język angielski, francuski, niemiecki), powstańcem warszawskim, poznałem Niemkę,
żonę prof. Krainicka, kierownika katedry medycyny miejscowego uniwersytetu. Ona natomiast była nauczycielką języka angielskiego w jednej ze szkół.
Poznaliśmy się w sposób dość oryginalny. Wchodząc do sklepu, pozdrowiła nas po niemiecku i zapytała, czy jesteśmy Niemcami. Odpowiedziałem, że jesteśmy Polakami.
Kilkanaście dni później zostaliśmy zaproszeni do domu państwa Krainickich. Był wspaniały, kilkudaniowy obiad. Przygotowano nawet placki ziemniaczane, specjalnie dla nas
– był to więc ukłon w naszą stronę. Tak dawno nie jadłem prawdziwego, domowego obiadu. Usługiwała nam konkubina byłego cesarza wietnamskiego Bao-Daja. W trakcie obiadu
prowadziliśmy miłą pogawędkę. Profesor przyznał się do dalekiego polskiego pochodzenia. Dowiedziałem się, że byli w Wietnamie już od 6 lat i podpisali kontrakt jeszcze na
rok. Tęsknili bardzo za Bawarią, gdzie był ich dom rodzinny, i za wnukami. Obiad upłynął
w miłej atmosferze. Po nim poproszono nas do salonu, który nagle zapełnił się wieloma
osobami. Byli to przyjaciele gospodarzy, lekarze różnych specjalności, zatrudnieni na uczelni i w szpitalu, wśród nich psychiatra, dr Erich Wulff, a także belgijski ksiądz katolicki, były
więzień oświęcimski. Podano różne alkohole, wśród nich i polską „Wyborową”. Rozmowa
toczyła się na różne tematy. Ksiądz, który opiekował się prewentorium, mówił o kradzieży
przez miejskich notabli pieniędzy pochodzących z darowizn od obywateli różnych państw
europejskich. Dr Wulff opowiadał o swoich tragicznych obserwacjach i dramatycznych diagnozach. Po powrocie z Wietnamu składał w tej sprawie zeznania przed Komisją Russella
(„Trybuna Ludu” 1967, nr z 22 grudnia). To było bardzo miłe i pouczające dla mnie spotkanie. Serdecznie za nie podziękowałem miłym i gościnnym gospodarzom.
Dr Erich Wulff, psychiatra (znał język wietnamski), opowiadał podczas następnego spotkania o wizycie na wyspie Kondor, gdzie znajdowało się najcięższe więzienie odziedziczone
po Francuzach. Więźniów trzymano tam w celach wykutych w skale i przykutych łańcuchami.
Został poproszony o zbadanie młodego partyzanta z Frontu Wyzwolenia Narodowego, którego podejrzewano o chorobę umysłową. W rozmowie z lekarzem więzień stwierdził, że jest
147
RELACJE I WSPOMNIENIA
zdrowy i prosi go o wydanie takiego rozpoznania władzom więziennym. Jeżeli doktor uzna
go za umysłowo chorego, to będzie konał tutaj przez kilka miesięcy w okropnych mękach,
a tak odejdzie z tego świata za kilka dni. Skoro czeka go tylko śmierć, więc niech nastąpi
to jak najrychlej. Widząc warunki, w jakich przebywał ów więzień, doktor wydał opinię,
że więzień jest zdrowy. Wydaje się, że zrozumiałem jego dramatyczną decyzję.
Ponieważ mój pobyt w Hue zbliżał się ku końcowi, napisałem również krótki list do
państwa Krainickich z podziękowaniem za miłą znajomość. Zostawiłem go swemu zmiennikowi z prośbą o jego doręczenie. Zrobił to i częściej ich odwiedzał. Po powrocie do kraju dowiedziałem się, że Krainickowie zginęli w nie wyjaśnionych okolicznościach podczas
walk w Hue toczonych przez siły Frontu Wyzwolenia Narodowego z wojskami reżimowymi
i amerykańskimi. Ich ciała odnaleziono w zbiorowej mogile.
Walki o Hue i w Hue były niezwykle zacięte i krwawe, tak bowiem donosili korespondenci wojenni. 31 stycznia 1968 roku oddziały Frontu Wyzwolenia Narodowego wkroczyły do miasta. Wykorzystując zaskoczenie przeciwnika, już pierwszego dnia zajęły znaczną
jego część. Wówczas prezydent Wietnamu Południowego, gen. Thieu, rozkaz: „Odbić Hue
i to szybko”. Opór wojsk wyzwoleńczych był jednak silny i zorganizowany, gdyż Hue padło dopiero 25 lutego, po prawie 4 tygodniach morderczych zmagań. Zginęło ponad 4 tys.
mieszkańców, a ponad 100 tys. potrzebowało pomocy. 140-tysięczne miasto, które było najbardziej dostojnym symbolem pełnej chwały historii Wietnamu, legło w gruzach. Wówczas
prawdopodobnie zginęli nasi znajomi.
Lotnisko było oddalone od centrum Hue o około 15 km na północ i podobnie jak miasto było położone przy głównej arterii komunikacyjnej kraju północ–południe (droga nr
1). Podczas mojego tam pobytu (sierpień–listopad) newralgiczne punkty na tej drodze,
tj. mostki i przepusty, często uprzednio wysadzane przez partyzantów, były pilnie strzeżone
przez żołnierzy amerykańskich uzbrojonych w broń maszynową. Objazd, szczególnie przez
ciężkie wozy wojskowe, ze względu na grząski teren był raczej niemożliwy. Przejeżdżając,
widziałem wymizerowane, zmęczone twarze żołnierzy. Ich wygląd świadczył, że nie bardzo
byli skorzy do wojaczki, ale trwali. Wartownik za każdym razem prezentował bronią (byłem
zawsze w ubiorze wojskowym) – brał mnie prawdopodobnie za amerykańskiego generała
ze względu na gwiazdki.
Lotnisko było wykorzystywane przede wszystkim przez samoloty pasażerskie w komunikacji krajowej. Szczególnie często lądowały samoloty transportowo-sanitarne i helikoptery, z których wynoszono rannych eskortowanych przez zabłoconych żołnierzy z psami. Niektórzy ranni byli mocno zakrwawieni, z zainstalowaną kroplówką, innych, zszokowanych
i wyrywających się, przytrzymywali sanitariusze. Były to sceny tylko dla ludzi o silnych nerwach. Rannych przenoszono do usytuowanego tuż przy lotnisku szpitala polowego. Obok
niego były ułożone gumowe worki i długie metalowe skrzynie – trumny przeznaczone dla
zmarłych żołnierzy amerykańskich.
Na taki widok trafił przybyły z Sajgonu tłumacz Ryszard K., zmiennik Mariana P. Zobaczywszy to, chwycił się za głowę, doznał szoku i zaczął lamentować. Dopiero kilka męskich
twardych słów przywróciło go do rzeczywistości.
Co miesiąc odbywało się tzw. święto grupy, które polegało na tym, że przewodniczący
w imieniu jej członków zapraszał przedstawicieli miejscowych władz lokalnych na przyjęcie.
148
RELACJE I WSPOMNIENIA
Było piwo, woda, whisky, coca-cola, orzeszki ziemne oraz ser pokrojony w drobną kostkę.
Ponieważ nikt z zaproszonych nie przybył, pozostaliśmy sami – członkowie grupy. Przyjęcie
było udane, przebiegało w miłej atmosferze, pokazywaliśmy nawet zdjęcia rodzinne. Rozmawialiśmy jak starzy przyjaciele, popijając trunki, których było sporo.
Po odwołaniu ograniczeń w wychodzeniu do miasta zacząłem coraz częściej opuszczać
hotel i zwiedzać zarówno miasto, jak i jego okolice. W kilkuosobowym gronie wybrałem się
na jego peryferie. Idąc i rozglądając się, jak to przy zwiedzaniu, zbliżyliśmy się na odległość
kilkudziesięciu metrów do grupy chłopców. Wówczas ci sięgnęli po kamienie, a nawet kilku
z nich zaczęło je rzucać w naszą stronę. Tu, w odróżnieniu od Hanoi, słowo „Ba-Lan” (Polak) nic im nie mówiło. Musieliśmy zawrócić. Dopiero później dowiedziałem się, że młodzi
Wietnamczycy każdego spotkanego białego człowieka uważają za Amerykanina i odruchowo sięgają po kamienie. Starsi w takiej sytuacji spluwają z niesmakiem.
Mój pobyt w Hue dobiegał końca. Kilka dni wcześniej wysłałem do oficera rotacyjnego
list z prośbą o przydzielenie na czas pobytu w Sajgonie pokoju w hotelu od szóstego piętra
wzwyż, gdyż na taką wysokość szczury już podobno nie docierały. Pragnąłem chociaż kilka
dni odpocząć od ich widoku.
Na ostatnim posiedzeniu grupy w Hue z moim udziałem i moim następcą (zmiennikiem) podziękowałem partnerom za miłą współpracę i stworzenie serdecznej atmosfery.
Wyraziłem nadzieję, że będą one podobne podczas pobytu mego następcy, ppłk. Stanisława
Klimka. Wszystkim życzyłem wszystkiego najlepszego. Powyższe słowa wypowiedziałem
po angielsku. 17 listopada 1967 roku wyleciałem do Sajgonu.
Przypuszczam, że nasi partnerzy sporządzili nasze, Polakach, charakterystyki, a wyjeżdżający na grupę, w przeciwieństwie do nas, wiedzieli z kim będą mieli do czynienia. My
natomiast nic nie wiedzieliśmy o naszych ewentualnych partnerach, chyba że już wcześniej
poznaliśmy ich osobiście. O niektórych z nas mieli oni wręcz złe zdanie (na szczęście były
to przypadki sporadyczne).
Grupa Inspekcyjna w Qui Nhon
Po 3 dobach spędzonych w Sajgonie, 20 listopada wyleciałem do Qui Nhon. To miasto
portowe położone na niewielkim skrawku równiny otoczonej z pozostałych stron wzniesieniami. Oddalone o około 500 km na północ od Sajgonu. Lot trwał około 2 godziny. Widoki
z góry wspaniałe. Wciskające się w głąb lądu morze przy klifowych brzegach tworzyło coś
w rodzaju fiordów.
Na lotnisku przywitał mnie ppłk Marian Wieczerzak, którego zmieniałem, w towarzystwie mjr. Rawata – Hindusa. Poznałem go w Hue. To rzadki wypadek, aby przewodniczący
grupy witał członka grupy innej delegacji.
Grupa była zakwaterowana w jednopiętrowej willi, położonej około 300 m od zatoki
morskiej. Każdy członek grupy posiadał oddzielny pokój, natomiast łazienkę i lodówkę
dzieliłem z tłumaczem.
Do picia można było używać tylko wody filtrowanej i następnie gotowanej nie krócej niż
15 minut. Znaczny odsetek miejscowej ludności chorował na zarobaczenie przewodu pokarmowego. Życie uprzykrzała skomplikowana sytuacja z prądem elektrycznym. Nigdy nie
149
RELACJE I WSPOMNIENIA
było wiadomo kiedy i na jak długo będą wyłączenia, a one powtarzały się często, w różnych
porach dniach i w najbardziej nieodpowiednich momentach.
Klimat charakteryzował się dużą liczbą dni słonecznych, średnia temperatura dnia w tym
czasie wynosiła około 38˚C. Nasycenie powietrza dużą ilością pary wodnej sprawiało, że upały
były bardzo męczące. Jedynie wiatr wiejący od strony morza przynosił ochłodzenie nocą.
Pokój bez klimatyzacji był wyposażony w przenośny wentylator. Przez nieumiejętne jego
wykorzystywanie, chłodzenie z bliskiej odległości, łatwo się było przeziębić – doświadczyłem tego. Na miejscu była biblioteka licząca 35 tomów.
Praca Grupy Inspekcyjnej w Qui Nhon ograniczała się do codziennej kontroli portu
i lotniska, natomiast przewidziane dla grupy ruchome kontrole mandatowe nie odbywały
się z powodu braku bezpieczeństwa, tak zawsze twierdził oficer łącznikowy. W czasie pobytu w Qui Nhon starałem się, aby kontrole portu i lotniska odbywały się w różnych godzinach, co z trudem czasami się udawało.
W porcie i na lotnisku obowiązywały ustalone od wielu lat przez Misję Łącznikową
Wietnamu Południowego punkty obserwacyjne. Uniemożliwiały one swobodne poruszanie się grupy inspekcyjnej. Tych postanowień nie akceptowała Międzynarodowa Komisja
Nadzoru i Kontroli, gdyż ograniczała jej prawa i obowiązki. Taki stan zastałem i mimo prób
ich przełamania trwał dalej. Każda prośba o przesunięcie miejsca kontroli, chociażby o kilkanaście kroków, spotykała się z kategoryczną odmową.
Kontrola lotniska ograniczała się więc do liczenia nielicznych samolotów bojowych
i śmigłowców będących w zasięgu widoczności. Pas startowy i miejsca postoju samolotów
znajdowały się w całości poza zasięgiem naszego wzroku, zasłaniały je zabudowania lotniskowe. W konkretnym działaniu można było poznać stosunek partnerów do zaistniałej sytuacji w Wietnamie i ich interpretację obowiązujących przepisów i dokumentów. Oto
przykłady.
Podczas jednej z kontroli lotniska stwierdziłem, że znajdują się na nim 2 śmigłowce
amerykańskie. Zwróciłem się do przewodniczącego grupy, aby zechciał zapytać oficera łącznikowego, czy grupa może skontrolować te śmigłowce. Zapytanie należało kierować tylko
do przewodniczącego grupy, który uzgadniał pytania z następnym partnerem i dopiero zadawał je oficerowi łącznikowemu. Zadał takie pytanie, ale odpowiedź była odmowna.
Powołałem się wówczas na załącznik „P” pkt 10 (b) instrukcji dla grup stałych i ich elementów ruchomych: „(...) w wypadku, gdy tereny wojskowe na lotnisku nie są grupom dostępne, strony powinny wyznaczyć miejsca parkingu, gdzie wszystkie obce samoloty (śmigłowce) wojskowe będą po wylądowaniu podprowadzane dla dokonania fizycznej kontroli
przez Grupę Inspekcyjną zanim zostaną odprowadzone na tereny wojskowe”.
Początkowo Kanadyjczyk (mjr Crew) przekonywał, że skoro jest punkt obserwacyjny,
to jest to jednoznaczne. Hindus (mjr Randhir Sing) robił wrażenie, że tych przepisów nie
zna. Jałowa dyskusja toczyła się raczej między mną a Kanadyjczykiem, który po zapoznaniu
się z przytoczonym tekstem w instrukcji przyznał mi rację. Dalsza dyskusja została jednak
odłożona do następnego dnia, aby dokładniej przestudiować instrukcję, zapoznać się z tygodniowymi raportami grupy i innymi dokumentami.
Następnego dnia po kontroli, w porcie zastaliśmy 504 bomby lotnicze, powróciliśmy do
przerwanej poprzednio dyskusji. Kanadyjczyk starał się udowodnić, że podobne zapisy już
150
RELACJE I WSPOMNIENIA
były, natomiast ja pokazałem mu „Kompendium decyzji Komitetu Ambasadorów i Komitetu Operacyjnego za lata 1956–1965”, w którego punkcie 12.02 czytamy: „(...) nie należy nadsyłać monitów aż do czasu upłynięcia czterech tygodni od czasu ich przekazania”. Podobny
zapis był z 16 kwietnia 1967 roku, czyli pół roku temu.
Ponadto starał się udowodnić, że nie ma „obcych” samolotów. Poprosiłem, aby pokazał
w obowiązujących nas dokumentach adnotacje, że amerykański samolot lub też okręt nie
są obce. Zaproponowałem, że skoro różnie rozumiemy pojęcie „obcy”, powinniśmy zapisać
to w raporcie tygodniowym w punkcie 10. Komisja w Sajgonie ma obowiązek natychmiast
zebrać się i udzielić nam wyjaśnień. Kanadyjczyk z uporem powtarzał, że się nie zgadza,
Hindus był po jego stronie. Dążyli do kompromisu (sądzę, że nie chcieli się publicznie kompromitować, wiedząc dokładnie, że amerykański okręt lub samolot w Wietnamie jest obcy).
Zaproponowali, że każdy z nich napisze do swojej delegacji o wyjaśnienie pojęcia „obcy”.
Zgodziłem się pod warunkiem, że pozostanie ślad naszej dyskusji. Poprosili o propozycję
zapisu.
Proponowałem: „Członkowie grupy po dyskusji uzgodnili, że każdy z członków wyśle
do swojej delegacji pismo z prośbą o wyjaśnienie załącznika «P» do «Instrukcji dla grup stałych...», a szczególnie jak należy rozumieć «obcy samolot», «obcy statek», gdyż interpretacja
powyższego załącznika przez członków grupy jest różna”.
Po tej propozycji obaj zaczęli się wycofywać, że to jest ich prywatna sprawa i o tym nie
musi być żadnej wzmianki. Po trwającej nadal dyskusji (w sumie ponad 3 godziny) zadano
oficerowi łącznikowemu kilka pytań odnośnie załączników „E” i „P” do „Instrukcji dla grup
stałych....”. Dotyczyły one dostarczania grupie na każde żądanie dokumentów stwierdzających przynależność statku (okrętu) lub samolotu, ich szczegółowego ładunku, miejsca i daty
wylotu (wypłynięcia) i miejsca przeznaczenia.
W odpowiedzi oficera łącznikowego stwierdzono, że w interesie bezpieczeństwa władze
portowe nie będą dostarczały żadnych szczegółów, o które grupa prosi. On może dostarczać
tylko wykaz statków w porcie, który też był zawsze nieaktualny. Żałował, że nie może zapewnić innego miejsca parkingowego, poza wyznaczonymi punktami obserwacyjnymi, dla
samolotów celem dokonania kontroli fizycznej (załącznik „P” punkt 10 b).
Zarówno w porcie, jak i na lotnisku grupa mogła przeprowadzać kontrolę tylko z wyznaczonego miejsca. Podczas kilku kontroli stwierdziła wielką liczbę – od 392 do 576 – bomb
lotniczych znajdujących się na wagonach (platformach) kolejowych strzeżonych przez żołnierzy amerykańskich. Na pytanie grupy, skąd one pochodzą i dokąd będą transportowane,
oficer łącznikowy przeciągał sprawę, by wreszcie odpowiedzieć: „Władze portowe oświadczają, że wagony z amunicją były w ruchu wewnętrznym i żadne dalsze szczegóły ze względów bezpieczeństwa nie mogą być dostarczane”.
Po takim oświadczeniu zapytałem moich współpracowników, czy są zadowoleni z odpowiedzi. Kanadyjczyk: „Oświadczenie oficera łącznikowego jest dla mnie wystarczające
i wierzę, że transport był w ruchu wewnętrznym”.
Ja: „Oświadczenie oficera łącznikowego jest dla mnie niewystarczające i mam prawo mu
nie wierzyć, skoro nie przedstawia żadnych dokumentów potwierdzających, że jest to ruch
wewnętrzny (załącznik «E» do »Instrukcji dla grup inspekcyjnych...»).
Kanadyjczyk: „Może pan pisać oświadczenie mniejszościowe”.
151
RELACJE I WSPOMNIENIA
Ja: „Chodzi o jednomyślność grupy, a nie o moją opinie. Skoro stwierdzamy, że bomby
są materiałem wojennym i są strzeżone przez żołnierzy amerykańskich, a nie przedstawiają
nam dokumentów potwierdzających, że jest to ruch wewnętrzny, więc jest to pogwałcenie
artykułu 17 uchwał genewskich «Zakaz wprowadzania uzbrojenia». Powinniśmy w jakiś
sposób zawiadamiać o tym Komisję. Należy wyciągnąć wnioski z oświadczeń oficera łącznikowego i przedstawić Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli nasze propozycje”.
Hindus (przewodniczący): „Czynimy to codziennie, zapisując stwierdzane fakty”.
Kanadyjczyk: „Jestem żołnierzem, a nie politykiem. Od wyciągania wniosków są politycy w Sajgonie”.
Ja: „Też jestem tylko żołnierzem i mam prawo przypuszczać, że rzemiosło wojskowe
nie jest nam obce. Tutaj przecież widzimy systematyczne naruszanie uchwał genewskich,
np. transporty bomb. Podczas mojego tutaj pobytu, w ciągu miesiąca zanotowaliśmy
5 transportów strzeżonych przez żołnierzy amerykańskich. Powinniśmy krytycznie podejść
do oświadczeń oficera łącznikowego”.
Hindus: „Jaki zapis Pan proponuje?”.
Ja: „W Qui Nhon systematycznie gwałcone są uchwały genewskie, a zwłaszcza artykuł 17
(wwożenie bomb, LST). Praca grupy jest bardzo ograniczona i nie jest ona w stanie wykonywać swoich zadań mandatowych. Statki są rozładowywane bezpośrednio na samochody
bądź na platformy kolejowe. Linia kolejowa biegnie wzdłuż nadbrzeża i następnie rozgałęzia się w kierunku lotniska. Grupa nie ma do nich dostępu, gdyż prowadzi obserwację tylko
z jednego miejsca wyznaczonego przez oficera łącznikowego”.
Następnego dnia podczas przejazdu grupy na kontrolę portu, z bramy wiodącej do części
portu, do której nie mamy wstępu, wyjechała ciężarówka załadowana amunicją artyleryjską (były to naboje do armat 155 mm). Nasz samochód zatrzymał się 50–60 m od pojazdu
z amunicją, który też się zatrzymał. Zwróciłem się do przewodniczącego z prośbą o cofnięcie naszego samochodu, aby partnerzy mogli lepiej zobaczyć ładunek. Hindus i Kanadyjczyk oświadczyli, że widzą ją dobrze z miejsca, w którym się znajdujemy.
W wigilię Bożego Narodzenia podczas kontroli portu ponownie zastaliśmy 576 bomb
w wagonach kolejowych. Oficer łącznikowy zapytany skąd przybył transport i jakie jest jego
przeznaczenie (miejsce docelowe), odpowiedział, że jest to transport wewnętrzny i na to
nie ma żadnych dokumentów. Grupa po dyskusji wyraziła swoje niezadowolenie wobec
oficera łącznikowego za utrudnianie jej pracy, nie przedstawianie w zasadzie żadnych dokumentów. Postanowiła powiadomić o tym Komisję, wpisując do tygodniowego raportu
w punkcie 10 „Akcja pożądana ze strony Komisji” (podaję w dosłownym brzmieniu): „Prosi
się o przedsięwzięcie akcji wobec raportu grupy odnośnie kontroli z 24 grudnia 1967 roku,
ponieważ wówczas grupa nie otrzymała zadowalającej odpowiedzi ze strony oficera łącznikowego, gdy został on poproszony przez grupę o przedstawienie dokumentów w związku
z ruchem bomb zaobserwowanym w porcie”.
Podczas kolejnej kontroli na pewnym obszarze portu grupa zauważyła załadowaną ciężką amunicją ciężarówkę, która wyjeżdżała z bramy strzeżonej przez amerykańską Security
Guard i kierowała się w stronę miasta. Na pytanie, czy grupa mogłaby udać się do tamtej
części portu, oficer łącznikowy odmówił, motywując brakiem bezpieczeństwa.
152
RELACJE I WSPOMNIENIA
Kanadyjczyk uważał, że nie powinniśmy zadawać takich pytań. Odpowiedziałem, że powinniśmy zadawać takie pytania, gdyż jesteśmy tu nie po to, żeby biernie rejestrować fakty, ale
aktywnie uczestniczyć w każdej kontroli. Nasze obowiązki określają stosowne dokumenty.
Z przytoczonych faktów wyłania się postawa partnerów. Kanadyjczycy byli proamerykańscy i trudno się im dziwić. Uważali walkę Amerykanów z komunizmem za słuszną.
Wprawdzie nie wypowiadali się publicznie na ten temat, ale potwierdzało to ich postępowanie. Nie chcieli – lub może nie mogli – widzieć bestialstw tej wojny i wyniszczających
obydwie strony działań.
Z jednej strony masy uchodźców z terenów intensywnych walk i bombardowań do Sajgonu i Qui Nhon (nie mówię o innych miejscowościach, gdyż tam nie byłem) i bardzo trudne warunki bytowe, a z drugiej – gumowe worki i aluminiowe trumny przeznaczone dla
martwych Amerykanów. Kanadyjczycy mieli z Amerykanami wspólny język, stołowali się
w ich kasynach, zawiązywali nowe przyjaźnie i odwiedzali się na wydawanych przyjęciach.
Hindusi natomiast wykazali dużą chwiejność, w błahych sprawach popierali Polaków,
ale w zasadniczych byli raczej po stronie Kanadyjczyków. Miałem okazję przekonać się
wówczas, z jakim uporem bronili straconych pozycji.
W takich warunkach trzeba było wykazać opanowanie, refleks, trzeźwość umysłu, znajomość obowiązujących przepisów, a nieraz i poczucie humoru. Czy można było inaczej niż
humorystycznie zareagować na stwierdzenie Kanadyjczyka (podpułkownik): „Na platformie
kolejowej znajdują się nie bomby lotnicze, tylko coś w kształcie beczki”. Odpowiedziałem
wówczas, że dziwne są te beczki, zbyt pękate, a zamiast dna mają ostry czubek i muszą być
bardzo cenne, skoro pilnują je żołnierze amerykańscy. Nawet oficer łącznikowy uśmiechnął
się kącikami ust. Już nigdy więcej nie porównywał bomby do beczki. Musiałem znaleźć
wspólny język z partnerami, aby nie stać się obiektem niepochlebnych komentarzy.
W połowie grudnia 1967 roku odbyło się tzw. Team Party (święto grupy). Zaproszono
z zewnątrz 15 osób, przyszło 3 Hindusów i 2 Francuzki, m.in. kierowniczka prewentorium
dla sierot zupełnych. Przebywało w nim około 30 dzieci od niemowląt do 7–8-latków. Były
okaleczone, oślepione bądź trwale zszokowane. Była to kropla w morzu potrzeb. Utrzymywane było z pomocy charytatywnej organizowanej przez obywateli państw zachodnich:
Francji, Belgii, Wielkiej Brytanii, Niemieckiej Republiki Federalnej i Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Sądziłem, że Nowy Rok spędzę w większym gronie w Sajgonie, ale obiektywne okoliczności sprawiły, że pozostałem w Qui Nhon. Miasto przed Bożym Narodzeniem przybrało odświętny wygląd. W niektórych oknach wystawowych pojawiły się nawet przybrane
drzewka iglaste. Przy kościele katolickim zbudowano specjalne rusztowanie pokryte brezentem, który udrapowano w formie skały z grotą wyobrażającą stajenkę z figurami wewnątrz. Było to bardzo oryginalne.
Miasto było gęsto zaludnione. Gęstość powiększała jeszcze duża liczba uciekinierów
z miejsc, gdzie toczyły się bezpośrednie działania wojenne. Uciekinierzy gnieździli się na
peryferiach miasta. Z rozbitych skrzynek, pordzewiałej blachy i z nadpróchniałych desek
klecili naprędce budy, przykrywając je strzępami papy, folii i liśćmi. Ściany tych nędznych
budowli często były odrutowane, aby się trzymały. Niektóre z nich wyglądały jak klatki dla
153
RELACJE I WSPOMNIENIA
królików, były tylko nieco większe. Mieszkały w nich całe rodziny, a w niektórych znajdował
się nawet sklepik. Podobnie w Hue wyglądały dżonki, tyle, że tamte były bardziej okazałe.
W okolicach Qui Nhon było wiele zabytków historycznych, których, niestety nie można
było zwiedzać z powodu braku bezpieczeństwa. W samym mieście na uwagę zasługiwał
z daleka widoczny obelisk-grobowiec królów syjamskich z XI wieku. Podobno jako spoiwa
do łączenia bloków kamiennych użyto zaprawy z miodu i wody morskiej.
Gdy pojawialiśmy się w mieście (spacerowaliśmy najczęściej razem), ruszali do ataku
stręczyciele. Brat oferował siostrę, ojciec córkę (one girl, very fine, number one – jedna
dziewczyna, bardzo dobra, numer jeden). „Number one” oznaczało coś najlepszego.
W mieście spotykałem wielu żołnierzy i podoficerów amerykańskich. Niektórzy byli wyjątkowo niechlujni. Prawdopodobnie wyrwali się prosto z pola walki. Zarośnięci, nieogoleni
i brudni, często w porwanych spodniach i butach oblepionych błotem, w hełmach, furażerkach, kapeluszach bądź bez nakrycia głowy. Podchmieleni wędrowali z butelką whisky
w ręku bądź w kieszeniach od baru do baru. Od godz.19.00 obowiązywała ich godzina policyjna. Nie jeden z nich przeżył piekło w tej wojnie. Wielu stawiało sobie zapewne pytanie:
„Może to ostatnia przepustka w moim życiu, może ostatni raz wyrwałem się do miasta.
Każdy chciał żyć chwilą, używać świata na ile starczy sił i pieniędzy.
Na ulicy barów znajdował się posterunek Military Police, obsadzony przez żołnierzy
południowokoreańskich. Trzeba przyznać, że wkraczali do akcji szybko, energicznie i skutecznie wszędzie tam, gdzie podchmieleni żołnierze (boys) wyraźnie przekraczali granice
porządku publicznego.
Oficerów amerykańskich w mieście nie widziałem, podobno mieli zakaz wychodzenia
do miasta. Spotkałem kilku z nich na lotnisku, gdy oczekiwałem na przylot lekarza. Jeden
z nich, por. Brown, nawiązał ze mną rozmowę. Był w towarzystwie dwóch poruczników.
Od szeregowców i podoficerów odróżniały ich oznaki posiadanych stopni wojskowych.
W ręku mieli worki podróżne. Por. Brown zapytał mnie, czy jestem Kanadyjczykiem, odpowiedziałem, że jestem Polakiem. Podobał mu się mój pas (byłem w mundurze). Wspomniał, że jego dziadek Słonimski też był Polakiem, ale on, Brown, już po polsku nie umie.
Poczęstował mnie cygarem. Po kilkuminutowej rozmowie Amerykanie odeszli, czekali na
samolot do Dana Nang. Byli smutni.
Zbliżał się termin szczepienia przeciw cholerze, a ja musiałem pozostać w Qui Nhon.
Przyleciał więc mój zacny przyjaciel, płk dr Jan Gliszczyński, i zrobił zastrzyk. Niestety, po
kilku godzinach odleciał do Sajgonu.
Rok 1968 rozpocząłem w Qui Nhon i byłem tam do 23 stycznia. W tym czasie Andrzeja Dobrzyńskiego zmienił Kazimierz Kołakowski, a kontrole odbywały się jak poprzednio. 22 stycznia
1968 roku zmienił mnie ppłk Michasiewicz, a następnego dnia odleciałem do Sajgonu.
Święto Roku Księżycowego
W Sajgonie czekała na mnie paczka od żony, a w niej m.in. sucha kiełbasa i butelka
wódki od szwagra z napisem na etykiecie „Jasiu na zdrowie”. Zaprosiłem kilku kolegów na
skromne przyjęcie, aby otrzymanym alkoholem wznieść toast. Przyjemnie było spotkać się
po kilku miesiącach z kolegami i pogawędzić o różnych sprawach, tym bardziej że niektórzy
z nich przygotowywali się do odlotu do kraju.
154
RELACJE I WSPOMNIENIA
W Sajgonie trafiłem na przygotowania do Nowego Roku Księżycowego (Tet), który był
obchodzony tutaj bardzo uroczyście. Jest świętem sytości i trwa kilka dni. Każdy mieszkaniec tego kraju, nawet najbiedniejszy, oszczędza cały rok, żeby móc pozwolić sobie na coś
lepszego właśnie w te dni. Rodziny spędzają czas na ucztowaniu i spotkaniach. Należało też
przygotować większe zapasy żywności, ponieważ wszystkie sklepy i instytucje miały być
zamknięte od 29 stycznia do 1 lutego włącznie. Okazało się, że trwało to dłużej.
Ogromny plac przed hotelem usłany był kwiatami i różnymi krzewami w doniczkach.
Były brzoskwinie, mandarynki, kaktusy i specjalnie strzyżone drzewka w kształcie zwierząt.
Między tym morzem kwiatów i zieleni kręciło się mnóstwo ludzi, pozując na ich tle do
zdjęć. Wietnamczycy lubią kwiaty. W okresie Święta Tet dekorują nimi domy, a szczęście
mają przynieść 6-płatkowe kwiaty brzoskwini.
Od wczesnego popołudnia do późnej nocy na ulicach, na każdym balkonie, podwórku,
przed wejściem do domów, dosłownie wszędzie wybuchały petardy różnej wielkości i o różnym natężeniu dźwięku. Dowcipnisie wrzucali je nawet do korytarzy w hotelu, co było już
nie do zniesienia. Byli i tacy, którzy z najwyżej położonych balkonów kilkupiętrowych domów opuszczali taśmę z setkami petard połączonych wspólnym lontem. Wybuchały one co
kilka sekund, dając odgłos jednostajnie przerywanego dźwięku. Tej świątecznej kanonadzie
towarzyszyła też inna, wojenna. W blasku sztucznych ogni i huku petard nastąpiło uderzenie partyzantów. Z komunikatu radiowego dowiedziałem się, że leśni ludzie wkroczyli do
około 40 miast, w tym do Sajgonu. W mieście toczyły się walki, a ich odgłosy brałem – nie
tylko ja – za huk świątecznych petard. Z oddali słychać było terkot wystrzałów i odgłos
wybuchających bomb.
Udało mi się dostać na dach 11-piętrowego hotelu „Oskar”, by stamtąd zobaczyć, co
się działo. Ulicą przejeżdżały amerykańskie patrole w jeepach i samochodach pancernych
z karabinami gotowymi do strzału, oczywiście w hełmach i kamizelkach kuloodpornych.
Na dachu, z którego doskonale było widać najbliższe otoczenie, za każdą nadbudówką znajdowali się strzelcy wyborowi gotowi do oddania strzału.
Akcja partyzantów była skierowana przede wszystkim na ambasadę Stanów Zjednoczonych, pałac prezydencki oraz inne ważne obiekty, w tym radiostację i hotele przeznaczone
dla dostojników i oficerów amerykańskich. O tym też dowiedziałem się z radia. Żołnierze
Frontu Wyzwolenia Narodowego działali wszędzie w warunkach pełnego zaskoczenia. Często nadjeżdżali w amerykańskich jeepach, ubrani w mundury armii południowowietnamskiej. Spowodowali poważne zniszczenia w zaatakowanych obiektach. Opanowali częściowo
budynek radia, który oddziały reżimowe odbiły dopiero po krwawych walkach. Najbardziej spektakularnym wyczynem było wkroczenie partyzantów na teren ambasady Stanów
Zjednoczonych Ameryki i przebywanie tam ponad 6 godzin. Niestety, wszyscy członkowie
tego wyczynu, było ich około 20, zginęli. Podobnie było z pałacem prezydenckim, który
odbito dopiero po 36 godzinach zaciętych walk. Sajgon naznaczony był „krwią i śmiercią”. Między godz. 14.00 a 8.00 rano obowiązywała godzina policyjna. Wystąpiły trudności
z zakupem żywności. Sklepy i restauracje były zamknięte, barochoła nieczynna. Miałem
trochę zapasów, więc głodu nie odczułem. Gorzej było z wodą, której zabrakło od parteru
wzwyż, a ja mieszkałem na 6 piętrze. Uszkodzona została elektrownia, więc włączono miejscowe agregaty, które zapewniały jedynie oświetlenie i klimatyzację w pokojach. Windy były
155
RELACJE I WSPOMNIENIA
nieczynne. Szczególnie dotkliwy był brak wody. Miałem zaledwie cztery butelki o pojemności ¼ l każda. Aby je napełnić, musiałem zejść i ponownie wejść na 6 piętro. Trzeba było
obrócić kilka razy, aby mieć wodę na herbatę i do mycia. Przy temperaturze 30˚C pot spływał ciurkiem. Zacząłem cuchnąć, a o kąpieli można było jedynie pomarzyć. Dopiero teraz
doceniłem dobrodziejstwo wody.
Wyjście na ulicę było ryzykowne. Dla partyzantów każdy biały człowiek był Amerykaninem, natomiast policja południowowietnamska w każdym przechodniu widziała utajnionego partyzanta.
Lotnisko cywilne było zamknięte. Sajgon został odcięty od świata i mój wyjazd do Hanoi
nastąpił dopiero 9 lutego.
Hanoi
Wieczorem 9 lutego samolotem należącym do Międzynarodowej Komisji Nadzoru
i Kontroli przyleciałem do Hanoi, na lotnisko Gia Lam. Podróż była przyjemna, z przerwami w Phnom Penh i Vientiane. Podczas lotu niewiele widziałem, ponieważ pułap chmur był
niski i lecieliśmy przeważnie w nich lub nad nimi. Miasto było oświetlone, a wokół panowała cisza i wzorowy porządek. Kontrola paszportów odbyła się bardzo sprawnie. Temperatura
powietrza była tutaj znacznie niższa niż w Sajgonie, różnica wynosiła około 20˚C. Nie przypuszczałem, że będąc w tropiku, można trząść się z chłodu. Dobrze, że zabrałem sweterek
i podpinkę pod płaszcz ortalionowy, okazały się niezwykle przydatne.
Przywitano mnie wylewnie, jak człowieka z innego świata. Zamieszkałem w hotelu,
w którym już byłem poprzednio. Pokój był duży, łazienka z ciepłą wodą (nie było tego
w Sajgonie).
Okolice Hanoi, które widziałem podczas przejazdu z lotniska do hotelu, były przeważnie
zniszczone, ale na drogach panował wzorowy porządek. Nie widziałem stosów śmieci, jak
w Sajgonie i w miastach na południu, w których miałem możność przebywać. Hanoi to
piękne miasto. Mimo pożogi wojennej i wielu zniszczeń w wyniku bombardowań przez lotnictwo Stanów Zjednoczonych Ameryki, zachowało swą atrakcyjność i znaczenie. To największy ośrodek przemysłowy i kulturalno-oświatowy kraju. Rozwinięty był przemysł metalowy, chemiczny, włókienniczy, drzewny, ceramiczny, skórzany i spożywczy. To również
ważny węzeł kolejowy (zniszczony i w tym czasie nieczynny), drogowy i lotniczy (lotnisko
Gia Lam). Mieściły się tu szkoły wyższe, instytuty naukowo-badawcze, muzea, teatry i kina
oraz ogród botaniczny. Hanoi jest miastem ogromnej liczby zabytków kultury materialnej
narodu wietnamskiego. Znajdowało się tu około 400 pagód i innych świątyń. Jednym z najważniejszych i najpiękniejszych zabytków jest pagoda „Na jednej kolumnie” z XI wieku,
zrekonstruowana w wieku XX która swoim wyglądem przypomina kwiat lotosu.
Historia Hanoi i Wietnamu przepełniona jest baśniowymi opowieściami, umiejętnie
i ciekawie przekazywanymi przez oprowadzających przewodników. Miasto zostało założone w VI wieku, od 767 roku było twierdzą systematycznie rozbudowywaną. W roku 1010
zostało stolicą kraju. W XV wieku – zniszczone przez najazd chiński. W roku 1804 cesarz
wietnamski Gia Long przeniósł stolicę zjednoczonego państwa do Hue.
156
RELACJE I WSPOMNIENIA
Obecna nazwa obowiązuje od 1831 roku. W roku 1882 zostało ono opanowane przez
Francuzów i stało się stolicą protektoratu Tonkin, a w latach 1887–1945 było siedzibą administracji francuskiej w Indochinach Francuskich.
Dzień w Hanoi zaczynał się znacznie wcześniej niż u nas, a także znacznie wcześniej niż
w czasie pokoju. Już od najwcześniejszych godzin miasto żyło. Sznury rowerów ciągnęły
ulicami, dużo też pieszych. Ulice były 3–4-pasmowe – zewnętrzne dla ruchu rowerzystów,
wewnętrzne dla samochodów. Pierwszeństwo na skrzyżowaniach ulic (zwyczajowo przyjęto) miał pieszy i rowerzysta. Ludzie spieszyli się do pracy. Fabryki zostały przeniesione z dotychczasowych miejsc do dżungli. Panował spokój, brak było jakichkolwiek oznak strachu,
histerii czy paniki, choć każdego dnia i nocy powtarzały się alarmy przeciwlotnicze i bombardowania. Rowy i schrony przeciwlotnicze stały się nieodzownym elementem miejskiego
krajobrazu. Wiadomości oraz żołnierskie i bojowe pieśni płynęły z głośników ulicznych
i były przeplatane wskazówkami jak zachować się podczas nalotów. Dawny czerwony kolor
tramwajów zastąpiła ochronna barwa zielonkawa. Przejeżdżające samochody były okryte
maskującą zielenią. Autobusy były barwy żółto-zielonej.
Wieczorem i w nocy miasto było oświetlone. Czynne też były kina, teatry i wystawy.
Dużo ludzi uśmiechniętych. Na pierwszy rzut oka nie było widać, że kraj jest w stanie wojny.
Przypominała o tym duża liczba schronów przeciwlotniczych. W dzielnicy śródmiejskiej
były one mało widoczne, gdyż urządzono je w piwnicach większych budynków bądź na
podwórkach i placach. Były to murowane pomieszczenia mieszczące od kilkunastu do 200
osób. Do połowy swej wysokości były budowane w ziemi, strop natomiast był przysypany
grubą warstwą ziemi. Po obu stronach chodników wzdłuż jezdni znajdowały się schrony
indywidualne, 1–2-osobowe. Były to okrągłe doły o średnicy około 1 m i głębokości do
1,5 m. Rozmieszczono je w odstępach 2 do 10 m, w zależności od gęstości zaludnienia
w danym rejonie. W wielu wypadkach były one ocembrowane betonowymi kręgami – jak
do budowy studni, lub plecionką bambusową i przykrywane betonowymi pokrywami.
W instytucjach, zakładach pracy i hotelach były zorganizowane pododdziały samoobrony. Miały one za zadanie w czasie nalotów strzec porządku i dyscypliny w przydzielonych
im rejonach miasta. Część z nich, uzbrojona w karabiny, zajmowała stanowiska na dachach
budynków bądź obsługiwała ustawione tam karabiny maszynowe z zadaniem prowadzenia ognia do nisko lecących samolotów nieprzyjaciela. W skład pododdziałów samoobrony
wchodzili zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Podziwiałem personel hotelowy przede wszystkim za sprawność w działaniu.
Alarmy lotnicze dzienne i nocne dla mieszkańców Hanoi prawie spowszedniały. Musieli
oni przecież w tych warunkach żyć i pracować (sam tego doświadczyłem). Bezchmurne niebo i dobra widoczność to dla nich zła pogoda. Częstotliwość nalotów stawała się wówczas
znacznie większa. Lotnictwo starało się niszczyć wszystko, co w jakikolwiek sposób pomagało w prowadzeniu wojny. Gdy samoloty znajdowały się w odległości około 70 km, ostrzegano przez uliczne głośniki: „Mai Bai My”, gdy zbliżyły się na odległość 30 km – ogłaszano
alarm, natomiast w przypadku braku zagrożenia zapowiadano: „Daa Bai Saa” (przeszedł),
i był to sygnał powrotu do przerwanej pracy.
Podczas złej pogody (niski pułap chmur) i w nocy stosowano ataki nękające. Wtedy ogłaszano alarmy kilka razy w ciągu nocy. Najczęściej w tych samych godzinach: 19.00–22.00,
157
RELACJE I WSPOMNIENIA
23.00–1.00, 3.00–4.00 i 6.00–7.00. Zdarzało się, że ogłaszano alarm równocześnie z otwarciem ognia przez rakiety, następnie artylerię przeciwlotniczą kalibrów: 100, 85, 57 i 37 mm.
Armaty różnią się natężeniem wystrzałów i można było określić ich kaliber. Wieczorem
i w nocy wraz z ogłoszeniem alarmu automatycznie wyłączano oświetlenie w całym mieście.
Nie wszyscy mogli przyzwyczaić się do takich warunków. Na przykład ambasada polska akredytowana przy rządzie Demokratycznej Republiki Wietnamu usytuowana była niedaleko
(około 1,5 km) od mostu na Rzece Czerwonej, który był nieustannym celem ataku lotnictwa,
i bomby spadały niejednokrotnie blisko naszej placówki dyplomatycznej. Z polecenia ambasadora, po ogłoszeniu alarmu, wszyscy pracownicy musieli zejść do schronu, nawet 3 razy
w ciągu nocy. Podobnie było w hotelu, w którym mieszkałem. Nie wszyscy to znosili i niektórzy byli u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej. W roku 1968 agresja stała się bardziej
brutalna i krwawa, naloty na Wietnam Północny miały coraz bardziej charakter terrorystyczny. Bomby burzące – na miasta i wsie, bomby kulkowe, bomby z opóźnionym zapłonem obliczone były na jak największą liczbę ofiar, aby złamać ducha oporu Wietnamczyków.
Obrona przeciwlotnicza Hanoi dzielnie przeciwstawiała się niszczącym nalotom przeciwnika, zadając mu również dotkliwe straty. Wietnamczycy dysponowali doskonale wyszkolonymi obsługami, w znacznym stopniu były to kobiety, odpornymi psychicznie, które
zdolne były na czas wykryć i otworzyć ogień do atakujących samolotów i trwać na swoich
stanowiskach, mimo silnego ostrzału i bombardowania. Często stosowali również manewr
sprzętem – zmiana stanowiska ogniowego po oddaniu serii wystrzałów, wykorzystywanie
pozornych stanowisk ogniowych z makietami sprzętu – oraz doskonałe maskowanie (byłem na takim). Stwarzali takie pozory rzeczywistości, że działanie przeciwnika przeciwko
wyrzutniom i artylerii przeciwlotniczej były mało efektywne.
Skutki napadów lotniczych usuwały sprawnie i szybko specjalne pododdziały, które naprawiały uszkodzone drogi i mosty, zasypywały leje po bombach. Zbombardowany obiekt
był natychmiast izolowany od osób postronnych. Nigdy nie podawano wysokości strat, ani
ich lokalizacji, mówiono tylko, że był bombardowany rejon, nigdy obiekt. W ten sposób
chcieli pokazać, że cały ciężar wojny naród wietnamski dźwiga mężnie, z poczuciem własnej wartości, godnie i dzielnie znosi przeciwności losu. Wśród ludności prowadzono systematyczną pracę polityczno-wychowawczą mającą na celu wyrobienie jednolitej postawy
i zdecydowanych doprowadzić wojnę do zwycięskiego końca.
Heroizm walki o samostanowienie i życie w pokoju wzbudzał najwyższy podziw i uznanie nie tylko moje. Przypominał naszą walkę z okupantem podczas minionej wojny. Szef
misji łącznikowej Demokratycznej Republiki Wietnamu, późniejszy przedstawiciel tego
kraju na konferencję paryską, nadpułkownik Ha Van Lau, w rozmowie ze mną w Hanoi powiedziałem m.in.: „Narody nasze mają wiele wspólnego. My, Wietnamczycy, wyciągnęliśmy
wnioski z waszej historii, gdyż jest ona nasycona jak i nasza walką o wolność i niepodległość”. W przyszłości Wietnamczycy widzieli swój kraj pełen obfitości, ale na razie musieli zrezygnować z najbardziej elementarnych potrzeb. Żyli biednie, nawet ubogo. Żywność
była reglamentowana, przydziały więcej niż skromne, zarobki niskie, wszystko bowiem
podporządkowane było potrzebom frontu. Na fali rzekomego entuzjazmu zmniejszono
i tak głodowe racje żywnościowe. Pokątnie wyrażano swoje niezadowolenie. Entuzjazm wygasł, a zaczął, tak się wydaje, przemawiać zdrowy rozsądek. Świadczyły o tym wypowiedzi
158
RELACJE I WSPOMNIENIA
m.in. oficerów z Misji Łącznikowej Demokratycznej Republiki Wietnamu. Zdawano sobie
sprawę, że wróg jest jeszcze silny oraz dysponuje potężną techniką i potrzeba dużo czasu
zanim ostatecznie zostanie pokonany.
Czy entuzjazm walki był rzeczywisty czy też wymuszony? Sądzę, że jedno i drugie. Chcieli
żyć normalnie, a oni żyli w ciągłym napięciu, nękani alarmami i bombardowaniami, zatroskani o swoich bliskich – dzieci były szczególnie hołubione, zwłaszcza chłopcy. Nie wiedzieli co
dzieje się z ich synami i mężami, których powołano do wojska i gdzieś tam walczyli. Ze względu na zachowanie tajemnicy nie podawali miejsca swego pobytu, tak przynajmniej mówiły
w wielkim sekrecie bardzo nieliczne młode mężatki, rozglądając się, czy nikt inny tego nie
słyszy. Widać było zmęczenie, ale nie rezygnację z walki. Z wypowiedzi wynikało, że bombardowania i niszczenie ich mienia nie tylko nie obniża ich morale, lecz odwrotnie, wywołuje
coraz większą nienawiść i pragnienie zemsty. W przeciwieństwie do mieszkańców Wietnamu
Południowego, gdzie wszystko było na sprzedaż (patrz wrażenia z Qui Nhon), tutaj spotykałem się na każdym kroku z godnością. Nikt nie wyciągał ręki po datek, dziecko nie wzięło
cukierka, jeśli starsza osoba nie powiedziała, że to przyjaciel Ba-Lan (Polak).
Posiłki, które nam podawano, były zbyt obfite, więc zabierałem z obiadu, często i po
śniadaniu, dwie kromki chleba z porcją mięsa (były zwykle dwa dania mięsne) i kładłem
taką kanapkę na półce obok kominka. Kanapka błyskawiczna i bezszelestnie znikała. Gdybym chciał podarować ją konkretnej osobie, spotkałbym się z odmową.
Wszystkie domy publiczne znikły (patrz Qui Nhon). Władze Demokratycznej Republiki
Wietnamu stały na straży moralności swoich obywateli. Gdyby doszło jednak do zbliżenia
Wietnamki i Europejczyka, wówczas ona natychmiast zostałaby wysłana do kopalni węgla
kamiennego, a on, jako osoba niepożądana, musiałby w trybie pilnym opuścić kraj (opowiadał mi o tym pracownik ambasady węgierskiej).
Warunki życia przeciętnego Wietnamczyka, w porównaniu z naszymi, były niewspółmiernie niskie. Byłem w domu rzemieślnika, który wyrabiał makatki i serwetki z listewek
bambusa (modne swego czasu). Pomieszczenie 3 x 4 m, z czego prawie połowę powierzchni
zajmowało łóżko rodzinne, które w dzień służyło za warsztat pracy (było to obramowanie
łóżka, a na nim mata bambusowa). Jego żona akurat przyrządzała obiad – tylko ryż. Ustawioną na zewnątrz kuchnię tworzyły trzy cegły ułożone w trójkąt. W palenisku żarzył się
węgiel drzewny (palmowy). Garnek z ryżem po kilkunastu minutach zdjęto z paleniska
i owinięto szmatami. Po następnych kilkunastu minutach ryż był gotowy do spożycia. Trzy
małe miseczki ryżu dziennie zaspokajały potrzeby żywnościowe. U ludzi odżywiających się
tylko ryżem brakuje witaminy B1 i zapadają na chorobę beri-beri, która objawia się obrzękiem, porażeniem mięśni i zaburzeniami neurologicznymi.
Wietnamczycy, mimo uprzejmych gestów i uśmiechu, byli mało wylewni i bardzo oszczędni w słowach. Raczej słuchali i pytali, niż sami mówili. Trudno było od nich cokolwiek wydobyć. Odpowiadali najczęściej, że albo tego nie wiedzą, albo się tym nie interesują. Gadatliwych natychmiast odsuwali od członków Komisji. Podczas bombardowania zginął 15-letni
syn majora, oficera łącznikowego Demokratycznej Republiki Wietnamu. Powiedział nam
o tym kierowca Warszawy przydzielonej polskiej delegacji. Gdy następnego dnia członek
podkomisji złożył majorowi kondolencje, ten zachował kamienną twarz, jak gdyby to nie
jego dotyczyło. Nazajutrz był już inny kierowca.
159
RELACJE I WSPOMNIENIA
Podkomisja w Hanoi nie mogła wykonywać swoich zadań wynikających z uchwał genewskich, ponieważ jej praca została czasowo zawieszona z powodu trwających bombardowań.
Grupa inspekcyjna w ogóle się nie zbierała, chociaż byli tam przedstawiciele wszystkich delegacji: hinduskiej, kanadyjskiej i polskiej. Po prostu trwaliśmy. Codziennie wychodziłem z hotelu
do pracy, do siedziby delegacji polskiej, gdzie kierownikiem kancelarii był przemiły Wietnamczyk Kim. Pracowałem od godz. 8.00 do godz. 13.00. Studiowałem w tym czasie dokumenty
Komisji, historię Wietnamu, robiłem krótkie notatki oraz trochę pisałem na maszynie (uczyłem się). Tam poznałem kilku miłych i kulturalnych ludzi, szczególnie Floriana Kaszubę, dyplomowanego tłumacza z języka angielskiego i francuskiego, z którym się zaprzyjaźniłem i przez
cały czas pobytu trzymaliśmy się razem. Lubiłem i lubię poznawać ludzi, od których mogę się
czegoś nauczyć. Po południu odbywałem spacery po mieście i odwiedzałem parki.
Bywałem w naszej ambasadzie akredytowanej przy rządzie Demokratycznej Republiki
Wietnamu. Panowała tam przyjemna atmosfera. Miło było pogawędzić przy kominku, w którym płonęły szczapy drewna. W tym czasie temperatura powietrza nie przekraczała 10˚C.
Przed południe odwiedzałem nasz ataszat wojskowy, zapoznając się z interesującymi materiałami. Tam właśnie zobaczyłem przez okno ambasadora chińskiego (ambasady polska i chińska graniczyły ze sobą), który zamiatał podwórze, robił to podobno raz w tygodniu.
Z Florianem byliśmy wszędzie tam, gdzie nas zaproszono, m.in. na przyjęciu wydanym przez przewodniczącego podkomisji hinduskiej i obiedzie wydanym przez przewodniczącego podkomisji kanadyjskiej. Dziękując gospodarzowi za doskonały obiad i miły
nastrój, Kanadyjczyk zwrócił uwagę na moje półbuty (byłem po cywilnemu). Gdy dowiedział się, że zostały kupione w Polsce, był bardzo zdziwiony i zaskoczony. Nie sądził, że
w naszym kraju produkują takie ładne rzeczy? Z innym członkiem delegacji kanadyjskiej,
z którym spotkałem się w Hue, zapalonym miłośnikiem hokeja, wypiliśmy sporo ginu.
Rewanżowałem się dopiero w Sajgonie „Żubrówką”.
Kanadyjczycy prowadzili w Hanoi ożywioną działalność kulturalną. Raz w tygodniu
wyświetlali filmy oraz organizowali gry i spotkania towarzyskie, na których obecni byli
przedstawiciele wielu placówek dyplomatycznych. Podczas przerw w trakcie projekcji filmu
czynny był bufet z napojami.
Ponieważ wszędzie było chłodno, wyskakiwałem od czasu do czasu do baru w hotelu
„Metropol” na szklaneczkę grogu à la Kurniewicz, który rozgrzewał doskonale.
W Hanoi miałem być do 5 marca, ale z przyczyn ode mnie niezależnych odleciałem
dopiero 22 marca. Wyjeżdżałem na lotnisko 6 razy, aby za każdym razem dowiedzieć się,
że samolot nie wyleciał z Sajgonu z powodu złej pogody. Brak było łączności między hotelem a lotniskiem. Każdy wyjazd na lotnisko i powrót z niego to pakowanie i ponowne
rozpakowywanie. Samolot doleciał dopiero 19 marca, ale władze lotniska zatrzymały go
dłużej, rzekomo z powodu spóźnienia się pasażera, który był na liście. Gdy minął wyznaczony czas odlotu, kapitan nie zgodził się na start (wyznaczony był korytarz lotu, wysokość
i ścisły czas przelotu). W 1965 roku nad Laosem doszło do strącenia samolotu komisyjnego,
który przekroczył wyznaczone parametry.
Tymczasem został zniszczony most na Rzece Czerwonej. Samoloty nadleciały doliną
tej rzeki, leciały bardzo nisko, poza zasięgiem wykrywania stacji radiolokacyjnych (poniżej
50 m). Komunikacja między miastem a lotniskiem odbywała się przez most pontonowy.
160
RELACJE I WSPOMNIENIA
Na środku tego mostu zastał nas alarm przeciwlotniczy. Ruch w czasie trwania alarmu był
zabroniony. Siedziałem więc w naszej warszawie, czekając na jego odwołanie, chociaż odwożący mnie koniecznie chciał iść na brzeg. Uległ jednak mojej perswazji, że w samochodzie jest ciepło i sucho, a na brzegu chłodno i mokro. Jeżeli mamy zginąć, to wolę w ciepłym
i suchym miejscu.
Innym razem, gdy samolot już doleciał i długo czekaliśmy na jego start, który nie nastąpił jednak – z przyczyn już omówionych – wracaliśmy do hotelu drogą okrężną przez
następną przeprawę pontonową odległą od pierwszej o około 20 km. Ten pierwszy most
pontonowy był przerwany, aby przepuścić transport wodny z zaopatrzeniem. Wówczas dopiero zobaczyłem ogrom zniszczeń. Same ruiny i zgliszcza. Dopiero 22 marca udało się
szczęśliwie wystartować i dolecieć do Sajgonu, w którym znalazłem się następnego dnia.
W tym czasie praca w Komisji była rutynowa: od czasu do czasu wyjeżdżałem na kontrolę portu, a po południu rozglądałem się po mieście, które zmieniło się po walkach toczonych w okresie Święta Tet. Różne ważne instytucje zostały okolone zasiekami i siatką z drutu kolczastego, na których zawieszono na różnych wysokościach puszki po piwie i coca-coli
(puszki te przy dotknięciu drutów wydawało metaliczny dźwięk, ostrzegając wartowników),
a także zabezpieczone workami z piaskiem.
Urlop
Od 16 kwietnia przebywałem na urlopie w Kambodży razem ze Stanisławem i jeszcze
dwoma kolegami: Andrzej Dobrzyńskim i Ryszardem Zieją. Zatrzymaliśmy się w Phnom
Penh, w dobrym hotelu, każdy z nas mieszkał w oddzielnym pokoju. Trafiłem na niesamowity upał, temperatura dochodziła do 45˚C w cieniu, bez najmniejszego przewiewu. Zefirek
był bardzo pożądany i oczekiwany. W pokoju było zupełnie przyjemnie, ponieważ była dobra klimatyzacja.
Wszędzie panowała cisza i spokój. Różnica między niedawno opuszczonym Sajgonem
była ogromna – bez drutów kolczastych i Amerykanów. Wówczas Kambodża cieszyła się
niedawno uzyskaną niepodległością. Nieszczęście i tragizm miały dopiero nastąpić. Na każdym kroku spotykałem wspaniałe miejsca do zdjęć, których robiłem sporo. Dopiero potem
okazało się, że źle założyłem film do aparatu i wiele pięknych ujęć straciłem bezpowrotnie.
Wybraliśmy się do Angkor Wat. Była to wspaniała, niestety jednodniowa wycieczka.
Tam dopiero zobaczyłem prawdziwy folklor. Trzeba było pokonać około 200 km w jedną
stronę. Wynajęliśmy taksówkę za 2200 rieli (około 40 dolarów) w obie strony. Angkor to
historyczne miasto Kambodży położone na północnym brzegu jeziora Tonle Sap. W latach
802–1431 stolica państwa Khmerów, zburzona w 1177, odbudowana przez Dżajawarmana
VII pod nazwą Angkor Thom. Znajdują się tam ruiny rezydencji władców i kilkudziesięciu
wielkich świątyń. Tajemnicze świątynie skryte w tropikalnej dżungli, posągi bezimiennych
bóstw obrośnięte porostami i pnączami odkrył w roku 1861 francuski botanik Henri Mouhot.
Wśród nich słynną świątynię Angkor Wat z XII wirku. Najwspanialsze w świątyni są reliefy,
2-metrowe płaskorzeźby ciągnące się wzdłuż kilkusetmetrowej galerii. Przedstawiają one
sceny mitologiczne, religijne, batalistyczne oraz z życia codziennego starożytnej Kambodży.
Nie brakuje też półnagich tancerek w pełnych wdzięku pozach. Jest to kapitalne źródło wiedzy dla współczesnych, gdyż nie zachowały się prawie żadne źródła pisane. Na dziedzińcach
161
RELACJE I WSPOMNIENIA
mnisi w pomarańczowych pelerynach (togach) kontemplują z puszkami na ofiarę (jadło),
gdyż tylko takie było ich źródło utrzymania.
Wróciliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani, pełni niezapomnianych wrażeń. Nazajutrz umówiliśmy się z kierowcą (był doskonały) na kilkudniową wyprawę do Sihanoukville
za 1200 rieli (około 20 dolarów).
Pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji, lokalu odpowiadającego naszemu kategorii
„s” lub przynajmniej kategorii I. Zamówiliśmy dania firmowe, bo i tak nie było wiadomo co
to będzie (karta z opisem po francusku). Spotkaliśmy kilkunastu gości, Francuzów, wśród
których znalazł się Polak, ale byli też i Niemcy. Kelnerzy uwijali się bardzo sprawnie (aż
trzech). Do obiadu piliśmy oryginalną wodę Vichy (dobra, ale droga, butelka kosztowała
ponad dolara), a do kolacji piwo (butelka 1/3 l też kosztowała dolara). Ponieważ u nich obowiązywała prohibicja, dlatego wszelkie trunki były znacznie droższe niż w innych krajach.
Pierwszy dzień kosztował nas po około 10 dolarów (trochę dużo), potem byliśmy już mniej
rozrzutni.
Kąpiel w morzu bajeczna, woda ciepła, czysta, przezroczysta – widać dno – i słona (bardziej niż w Bałtyku), fale półmetrowej wielkości, niebo błękitne. Po wyjściu z wody pokryty
byłem białym nalotem, od soli. Dokuczały również czarne muszki, które po wyjściu z wody
cięły boleśnie, pozostawiając po sobie czerwone plamki, jak po ukłuciu komara. Wieczorem
kolacja, spacer, kąpiel pod prysznicem i spanie. Po dniu pełnym wrażeń robiłem jeszcze
notatki. Sen przychodził z trudnością.
W błogim nastroju minęły 4 dni. To był wspaniały wypoczynek, spokój cudownie odprężał.
Powrót do kraju
Już od wczesnych godzin rannych 28 kwietnia 1968 roku nie spaliśmy, byliśmy podekscytowani czekającą nas podróżą. Godzinę przed odlotem opuściliśmy hotel. Byłem z niego
zadowolony. Było cicho, czysto i dobrze się w nim mieszkało.
Na lotnisku ważenie bagażu. Po wyjęciu przedmiotów podręcznych, które miałem przy
sobie w samolocie, akurat 20 kg. Odprowadzili nas Andrzej Dobrzyński i Ryszard Zieja,
z którymi miło spędzałem urlop. Oni wracali jeszcze do Sajgonu.
8 maja o godz. 14.00 lądowaliśmy na Okęciu. Po wylądowaniu w Warszawie i wyjściu
z samolotu miałem szczere chęci uklęknąć i ucałować polską ziemię, w ten sposób podziękować za szczęśliwy powrót do kraju. Nie uczyniłem tego, obawiając się sensacji.
Po prawie 10 miesiącach pobytu w tropiku wróciłem do kraju bardziej doświadczony
życiowo, cały i zdrowy, co wykazały badania przeprowadzone w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Gdyni. Bywało różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy źle. Na urlopie w Kambodży było cudownie. Nigdy nie chciałbym jednak tam pozostać. Tęskniłem za rodziną
i krajem. Wracałem do niego z prawdziwym utęsknieniem. Tutaj bowiem czekali na mnie
najbliżsi, których mi tak brakowało.
162
WITOLD BUGAJNY
W MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI NADZORU I KONTROLI
W WIETNAMIE
27 stycznia 1973 roku miało nastąpić podpisanie porozumień paryskich kończących
wieloletnią wojnę w Wietnamie Południowym, tym razem pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ustalony termin został dotrzymany i podpisanie porozumień stało
się faktem. Na ich podstawie doszło do zawieszenia broni i podpisania rozejmu pomiędzy
walczącymi stronami: oddziałami Republiki Wietnamu, zwanej wówczas pogardliwie administracją lub reżimem sajgońskim, i sprzymierzonymi z nimi wojskami Stanów Zjednoczonych Ameryki a oddziałami powstańczymi Republiki Wietnamu Południowego, reprezentowanej przez Tymczasowy Rząd Rewolucyjny, działający na terenach wyzwolonych.
Nadzór nad realizacją porozumień powierzono nowej Międzynarodowej Komisji Nadzoru
i Kontroli, która miała zastąpić działającą dotychczas komisję.
Zanim do tego doszło, w ciągu trzech dni zmobilizowano pierwszą grupę kontyngentu
oficerów Wojska Polskiego i cywilów, która z ramienia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
miała wejść w skład Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Należałem do pierwszej
grupy i miałem pełnić funkcję pomocnika doradcy politycznego (doradcą był wówczas Stanisław Stawiarski). Chodziło o to, aby przynajmniej pierwsza grupa przedstawicieli Polski
w komisji zjawiła się w Wietnamie w momencie podpisania porozumień.
Samolot czarterowy Polskich Linii Lotniczych wyleciał z Warszawy w ustalonym terminie i nic nie wskazywało na to, że wystąpią przeszkody uniemożliwiające terminowe przybycia do celu. Pierwsze kłopoty wystąpiły już w Moskwie. Okazało się, że samolot dalej nie poleci, ponieważ wykryto poważny defekt maszyny, i kilka godzin musieliśmy jednak spędzić
w poczekalni dworca lotniczego. W tym czasie odwiedzali nas jacyś przedstawiciele ówczesnych władz radzieckich. Zjawili się też pracownicy Ambasady Demokratycznej Republiki
Wietnamu (Wietnamu Północnego) w Moskwie, którzy przynieśli nam puszki z konserwowanym ananasem. Częstowali. Przynieśli to, co mieli. Wiadomo przecież, że biedny kraj ma
niewiele do podarowania. Częstując nas tak serdecznie, pozyskali naszą sympatię.
Na pokładzie nowo przybyłego samolotu udaliśmy się w dalszą drogę. Na kilka godzin
zatrzymaliśmy się w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu. W mieście widać było jeszcze ślady
niedawnego kataklizmu – trzęsienia ziemi. Nadal trwało usuwanie zniszczeń. W centrum
wzniesiono już kilkanaście monumentalnych budynków, m.in. dla rządu i parlamentu.
W jednym z nich mieściło się muzeum kultury materialnej, które z zainteresowaniem zwiedzaliśmy. Byliśmy zdumieni widokiem parterowych chat zbudowanych z gliny i chrustu,
które stały wzdłuż szerokich ulic na obrzeżach miasta, nietknięte trzęsieniem. Były one ze
sobą ściśle połączone, jakby do siebie przylepione. Być może oparły się kataklizmowi dzięki
swojej lekkości i zwartej zabudowie.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, nasz samolot wylądował na rozległym lotnisku jednego z miast pakistańskich. Jego nazwy już nie pomnę. Wylądowaliśmy na krótko.
163
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wysiedliśmy z samolotu, żeby rozprostować kości i rozruszać mięśnie. I wówczas zaskoczył nas
niecodzienny widok. W odległości około 50 m pakistański żołnierz, zapewne przydzielony do
ochrony lotniska, spał, siedząc oparty o słup lampy oświetleniowej. Owszem, był uzbrojony,
lecz karabin miał przywiązany... sznurkiem do nogi. Zbudził go dopiero hałas, jaki powstał wokół naszego samolotu. Chociaż widział znaczną grupę ludzi ubranych w nieznane mu z pewnością mundury, nie reagował. Nikt z nas również nie dawał mu jakiegokolwiek pretekstu.
W Hanoi podejmowali nas uroczystym poczęstunkiem przedstawiciele Demokratycznej
Republiki Wietnamu. Byliśmy więc w Wietnamie, ale jeszcze nie w jego południowej części.
Dopiero wieczorem, jeszcze tego samego dnia, samolot wylądował w Sajgonie. Gdy samolot
wytracił szybkość i zatrzymał się, otoczył go kordon policji sajgońskiej. Schodziliśmy z pokładu oślepieni światłem reflektorów. Zrozumieliśmy, że nie jesteśmy tu pożądanymi i oczekiwanymi gośćmi. I trudno się dziwić, skoro ówcześnie nasze władze nie darzyły sympatią elit
rządzących Wietnamem Południowym i nie utrzymywały z tym państwem żadnych stosunków dyplomatycznych. Stały temu na przeszkodzie zasadnicze różnice ideologiczne i polityczne. Podstawionymi autobusami zostaliśmy przewiezieni do miejsc zakwaterowania – jedni
w hotelach, inni w lotniczej bazie amerykańskiej Tan Son Nhut na obrzeżach Sajgonu.
Pierwsze dni pobytu przeznaczone były na aklimatyzację. Szczególnie dotkliwe były
upały. W dzień dokuczało pragnienie, w nocy moskity. Amerykanie mieli opuścić Wietnam
w ciągu trzech miesięcy od podpisania porozumień paryskich. Z niecierpliwością oczekiwali powrotu do swego kraju. Żołnierze i oficerowie popadali w euforię, opanowała ich
niezwykła radość. Mieli już dość wojny, moskitów, malarii i spiekoty. Radości dawali upust
w piciu, chóralnym śpiewie i uciechach. Żałowali jedynie uroczych dziewcząt wietnamskich, z którymi byli związani niekłamanym uczuciem. W stosunku do nas byli wylewni,
życzliwi i gościnni. Gdy opuścili bazę Tan Son Nhut, zajęliśmy po nich kwatery – wygodne
i klimatyzowane. Od tego czasu warunki nasze poprawiły się całkowicie.
Będąc pomocnikiem doradcy politycznego, pracowałem w sztabie mieszczącym się
w centrum miasta. Jako prawnik z zawodu należałem do zespołu osób stanowiących komórkę
prawną. Naszym zadaniem było tłumaczenie, analiza i opracowywanie wniosków na podstawie codziennych raportów, które napływały od grup regionalnych, a dotyczyły incydentów
zbrojnych. Były one przygotowane dla kierownictwa naszego przedstawicielstwa celem przedstawienia polskiego punktu widzenia na posiedzeniach komisji, które odbywały się dwa razy
w tygodniu z udziałem przewodniczących wszystkich delegacji narodowych. Praca wymagała
pośpiechu. Na każde posiedzenie komisji należało przygotować stosowny materiał. Przed każdym posiedzeniem udzielał się nam nastrój napięcia i zdenerwowania. Podgrzewał go Michał
Herman, kierownik komórki prawnej. Jego poczucie odpowiedzialności udzielało się pozostałym. Trudy dnia powszedniego rekompensowaliśmy sobie w niedziele i święta. Wsiadaliśmy
wtedy do autokaru komisji i jechaliśmy do Wung Tau – nadmorskiej miejscowości letniskowej
i rekreacyjnej, gdzie wypoczywaliśmy, zażywając kąpieli morskich i słonecznych.
Pracę komisji warunkowała sytuacja panująca w terenie. Zawarcie rozejmu nie rozwiązywało problemu. W kraju codziennie dochodziło od kilkunastu do kilkudziesięciu krwawych incydentów. Strony nie zaniechały całkowicie walk. Nadal lała się krew, tu i ówdzie
toczyły się regularne bitwy z udziałem artylerii i lotnictwa. Zmagały się całe kompanie
i bataliony. Niekiedy dochodziło do aktów zbrodniczych, bo jak inaczej nazwać wrzucenie
164
RELACJE I WSPOMNIENIA
granatu do klasy szkolnej i zabicie kilkanaściorga dzieci lub wymordowanie pod osłoną
nocy całej licznej rodziny wójta i podpalenie jego zabudowań.
Pod ogień artylerii dostawały się również niektóre grupy kontrolne komisji, często świadomie lokowane w pobliżu ważnych obiektów strategicznych. Pamiętam, że płk Wieczorek
(obecnie generał w stanie spoczynku), szef jednej z grup regionalnych, meldował sztabowi:
„Od tygodnia jesteśmy ostrzeliwani ogniem artylerii. Nawet na chwilę nie możemy opuścić
schronu, a kończą się nam zapasy żywności”. Trzeba było interweniować na szczeblu kierownictwa komisji. Nie było to najtragiczniejsze zdarzenie, to miało dopiero nastąpić.
Realizując swój program działania, komisja postanowiła zainstalować lokalną grupę kontrolną na terenie wyzwolonym przez oddziały wyzwoleńcze Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego Republiki Wietnamu Południowego. W tym celu dokonano niezbędnych przygotowań.
Członkowie grupy, w tym dwóch Polaków (ppłk Piątek i kpt. Sobieraj), mieli lecieć dwoma
śmigłowcami pilotowanymi przez doświadczonych amerykańskich pilotów wojskowych. Wyznaczeni zostali oficerowie łącznikowi obydwu stron oraz tłumacze. Śmigłowce miały lecieć
nad wyznaczoną drogą szlakiem o szerokości 6 km. W punkcie rozwidlenia dróg miały skręcić i lecieć dalej nad jedną z nich. Maszyny wystartowały i leciały zgodnie z planem, aż do
owego rozwidlenia. Tu wybrały jednak niewłaściwą drogę. Przeleciały jeszcze około 20 km
i nagle pierwszy z lecących śmigłowców trafiony został rakietą. Spadł na ziemię i roztrzaskał
się. Pilot drugiego śmigłowca, widząc co się stało, sprowadził maszynę do lądowania i uniknął losu pierwszego. Z trafionej maszyny nikt nie ocalał. Wśród członków komisji zapanował
nastrój przygnębienia. Wszystko wskazywało na to, że wśród zabitych znajduje się przynajmniej jeden Polak. Wynikało to z planowanego rozmieszczenia oficerów w poszczególnych
śmigłowcach. Później okazało się, że przed wylotem, w wyniku koleżeńskiego porozumienia,
obydwaj Węgrzy postanowili lecieć razem pierwszym śmigłowcem, obydwaj zaś Polacy – drugi. Niefortunna dla Węgrów zamiana zakończyła się śmiercią obydwu. Polacy mogli mówić
o ogromnym szczęściu – obydwaj przeżyli. Następnego dnia specjalnym samolotem zwłoki
poległych, po identyfikacji, zostały przywiezione do Sajgonu.
Grupa regionalna w Hue, dawnej stolicy cesarskiej Wietnamu, rozpoczęła prace nad
ustaleniem przyczyn i okoliczności zdarzenia. Przedstawicieli polskich reprezentowali nieżyjący już dziś płk Barcikowski i jego zastępca ppłk Rojek. Asystował im polski tłumacz.
Doradca polityczny polecił mi wziąć udział w tych czynnościach. Szef przedstawicielstwa
polskiego, min. Wasilewski, uznał, że jako prawnik powinienem służyć naszym przedstawicielom uwagami dotyczącymi śledztwa. Tak też się stało. Poleciałem. Z przesiadkami dotarłem do celu jeszcze tego samego dnia. Trwały przesłuchania i rozmowy. Grupa nie była
jednomyślna co do przyczyn katastrofy i raport z rozbieżnościami przekazała do sztabu
w Sajgonie. Polska i węgierska delegacja obstawały przy twierdzeniu, że przyczyną tragedii
było zderzenie się helikoptera ze zboczem góry, podczas gdy delegacje pozostałych państw
uważały, że maszyna została zestrzelona rakietą ziemia–powietrze przez wojska Frontu Wyzwolenia Narodowego. Tak w istocie było, ale delegacje państw socjalistycznych musiały
wówczas kierować się wytycznymi Moskwy.
Nic nie stało na przeszkodzie, żeby przyznać, że śmigłowiec został zestrzelony. Wszak niepodważalny był fakt, że helikoptery zboczyły z ustalonej trasy. A skoro tak, to żołnierz, który
odpalił rakietę, nie mógł wiedzieć, że ma do czynienia z misją o charakterze rozjemczym. Brak
165
RELACJE I WSPOMNIENIA
bieżącej łączności i ewidentny błąd pilotów amerykańskich stały się faktyczną przyczyną tragedii. W tym przypadku sprawę można było zakończyć, przekazując wyrazy ubolewania.
Hue od granicznego wówczas miasta Quang Tri dzieli około 100 km. Będąc w stolicy
cesarskiego Wietnamu, miałem okazję widzieć ruiny tego miasta. Amerykańskie bombardowania zamieniły miasto w zwały gruzów, pozostały jedynie scalone konstrukcje budynków, zwoje jakiejś blachy, stosy stłuczonej dachówki. Nie było ani jednego całego domu, ani
jednego całego fragmentu budynku. Na gruzach tych nie było widać śladów jakiegokolwiek
życia. Kto widział bezpośrednio po wojnie gruzy warszawskiego getta, ten łatwiej może wyobrazić sobie obraz tamtego miasta. Hue leżało nad rzeką Thach Han. Po jej drugiej stronie
obozowały wojska Wietnamu Północnego.
Droga z Hue do Quang Tri to krajobraz po bitwie, dosłownie i w przenośni. Po obydwu
jej stronach rozlokowane były jednostki wojskowe. Co kilka kilometrów drogę patrolowały
stacjonarne posterunki kontrolne. Na jezdni ustawione były beczki wypełnione piachem,
a na poboczach zwoje drutu kolczastego. W tych miejscach pojazdy zmuszone były zwalniać biegu, poruszając się slalomem. W ten sposób posterunki realizowały kontrolę ruchu
drogowego. Po obydwu stronach drogi zalegały stosy łusek od pocisków artyleryjskich
i wraki pojazdów mechanicznych. To ślady walk stoczonych przez wojska sajgońskie
i amerykańskie z oddziałami Frontu Wyzwolenia Narodowego i wojskami pancernymi
Wietnamu Północnego nacierającymi na miasto Hue. Należy przypomnieć, że do miasta
dotarły niewielkie grupy nacierających, które zdołały obsadzić mury cytadeli, lecz po kilkudniowych walkach zostały zlikwidowane.
Nasze polityczne zaangażowanie, podobnie jak delegacji węgierskiej, po stronie Frontu
Wyzwolenia Narodowego Republiki Wietnamu Południowego musiało spowodować nieprzychylny do Polaków i Węgrów stosunek rządu sajgońskiego. Na reakcję nie trzeba było
długo czekać. Pewnego dnia przed siedzibą sztabu komisji pojawiła się grupa demonstrantów. Jej wystąpienia miały charakter antypolski i antywęgierski. Wznoszono wrogie okrzyki,
wymachiwano transparentami. Trwało to około pół godziny. Pokrzyczano, pomachano, po
czym zgromadzeni rozpłynęli się w zaułkach pobliskich ulic. Szkód nie wyrządzono. Nadal
sprzyjaliśmy Frontowi Wyzwolenia Narodowego. Przebieg demonstracji nie wskazywał na
jej spontaniczność, jej reżyseria zaś nie była najwyższego lotu.
Sajgon – stolica ówczesnego Wietnamu Południowego, siedziba sztabu komisji. Miasto przypominało wówczas obóz warowny. Na rzece o takiej samej nazwie, przepływającej leniwie przez miasto, usytuowany był port wojenny. Przy nabrzeżach cumowały okręty wojenne. Ważniejsze obiekty strzeżone były przez posterunki wojskowe. Otaczały je
mury, zwoje drutu kolczastego, worki wypełnione piaskiem, a na nich usytuowane były
karabiny maszynowe. Na obrzeżach stolicy, w bazie Tan Son Nhut, stacjonowały pancerne
i lotnicze wojska amerykańskie i sajgońskie. Baza stanowiła samodzielny i samowystarczalny kompleks. W jej obrębie znajdowała się elektrownia, koszary dla żołnierzy i klimatyzowane pomieszczenia mieszkalne dla kadry oficerskiej, dwa kościoły, kasyno dla oficerów i oddzielne dla podoficerów, wreszcie... osiem domów publicznych. Nie wspominam
o rzędach samolotów transportowych i helikopterów (każdy w betonowym boksie). Podobny charakter miały także inne miasta i bazy wojskowe.
166
RELACJE I WSPOMNIENIA
Sajgon w czasie stacjonowania Amerykanów przeżywał okres rozkwitu. Ameryka utrzymywała z Wietnamem Południowym nieprzerwany most powietrzny, dostarczając codziennie samolotami zapasy świeżej żywności, napojów, środków higieny osobistej, środków czystości itp. Dostawy były wprawdzie przeznaczone dla armii amerykańskiej i sajgońskiej, ale
sporo z tego przenikało na rynek wewnętrzny, m.in. dzięki bliskim kontaktom żołnierzy
amerykańskich z wietnamskimi dziewczętami. Stan ten trwał do czasu ewakuacji wojsk
amerykańskich. Wkrótce potem na rynku wystąpiły trudności, ceny z dnia na dzień rosły,
pustoszały stragany uliczne w bazie Tan Son Nhut, domy publiczne przestały przyjmować
klientów i całkowicie opustoszały.
Wcześniej, podczas pobytu w podobnej komisji w Królestwie Laosu zaprzyjaźniłem się
z płk. Marianem Szumowskim. Po latach los zetknął nas w Wietnamie. Razem spędzaliśmy
wolne chwile. Zwiedzaliśmy miasto, robiliśmy zakupy, odwiedzaliśmy znajomych mieszkających w hotelach, odbywaliśmy spacery. Miasto liczyło wówczas... około 3 mln mieszkańców.
Ślady długoletniej wyniszczającej wojny widoczne były wszędzie. Wspomniałem
o ruinach miasta Quang Tri. Przy tym ze śmigłowca czy samolotu widać było linie lejów
w rzadszych partiach dżungli i na otwartej przestrzeni po bombardowaniach dywanowych.
Na ulicach inwalidzi wojenni, bez środków do życia, żeby przeżyć, musieli żebrać.
Pewien obrazek utrwalił się mocno w mojej pamięci. Oto na jednej z ulic Sajgonu, przy
budynku mieszczącym pewną instytucję amerykańską, pojawiał się codziennie młody
inwalida w mundurze żołnierza sajgońskiego. Nie miał obydwu dłoni. Zarabiał na życie
w ten sposób, że ułatwiał samochodom amerykańskim wyjazd z posesji na ulicę. Najbardziej
makabryczne były widoki w czasie wymiany jeńców między walczącymi do niedawna stronami: bez rąk, bez nóg, ślepe i oszpecone ludzkie kadłuby. To żołnierze Frontu Wyzwolenia
Narodowego przy pomocy innych osób opuszczali sajgońskie obozy jenieckie z nienawiścią
w oczach i pogardą dla tych, którzy im ten los zgotowali, dla lotników amerykańskich.
Napór wojsk Frontu Wyzwolenia Narodowego sprawił, że wojsko sajgońskie strzegło
nieprzerwanie nawet najmniejszych obiektów o znaczeniu strategicznym. Chroniony był
każdy, nawet najmniejszy most. Patrole wojskowe Republiki Wietnamu codziennie kontrolowały swoje terytorium. Przeczesywano zarośla, plantacje bananowców i kauczukowców.
W trakcie tego dochodziło do potyczek i krwawych starć. Tereny były minowane, przeważnie nocą. Na nich wylatywały w powietrze pojazdy wojskowe i cywilne, ginęli żołnierze i cywile. Chłop, wychodząc do pracy w polu, nie miał pewności, czy powróci do domu. Każde
jego stąpnięcie mogło być ostatnie.
Różnice w poziomie życia Wietnamczyków widoczne były na każdym kroku, na przykład motoryzacja. W Wietnamie Północnym dominowała wówczas komunikacja rowerowa, natomiast do Wietnamu Południowego wielkim krokiem wkraczała motoryzacja. Przodowała pod tym względem stolica. Nadchodziło nowe. Owo nowe zderzało się ze starym,
wypierając je w sposób bezwzględny. Na ulicach Sajgonu coraz rzadziej widziało się rykszę,
a jeszcze rzadziej napędzaną siłą ludzkich mięśni. Tempo życia w mieście było niezwykle
szybkie. Od samego rana do godziny policyjnej ulicami sunęły sznury różnych pojazdów,
nowych i zdezelowanych – samochodów, motocykli, motorowerów, przeważnie produkcji
japońskiej. Tłoczno było od pojazdów i przechodniów. Na jezdniach tworzyły się olbrzymie korki, a nad nimi unosiły się chmury duszących spalin, które drażniły gardło i oczy.
167
RELACJE I WSPOMNIENIA
Przepisy miejscowe nie ograniczały liczby przewożonych osób. Nic zatem dziwnego, że do
pojazdu wchodziło tyle osób, ile mógł pomieścić. Któregoś dnia wprawił mnie w zdumienie
samochód osobowy przewożący jedenaście osób (jedenastą w bagażniku).
W centrum Sajgonu, podobnie jak w innych miastach wietnamskich, zderzały się bogactwo z ubóstwem, przepych z nędzą. Ekskluzywne sklepy, przeważnie miejscowych milionerów, były ulokowane przy głównych ulicach miasta – Le Loi, Tu Do, Nguyen Hue. Ich
wystawy świeciły blaskiem wyrobów ze złota, misternie wykonanych, o wysokich walorach
artystycznych. Inne sklepy oferowały wyroby ze srebra, jeszcze inne – zegary i zegarki, wyroby elektrotechniczne i radiotechniczne. Tu firmy z całego świata toczyły walkę o wpływy.
Znakomicie prezentowały się sklepy fonograficzne i pamiątkarskie, zwłaszcza wyroby z laki
i ceramiki. Piękne tkaniny sprowadzane były niemal z całego świata. Wszystko tak piękne,
że można było kupować „w ciemno”. Trzeba było mieć jednak za co. Ceny były wysokie,
a zarobki niskie. Taniej można było kupować na bazarach i ulicznych straganach, ale z tym
wiązało się ryzyko. Można było kupić towar gorszego gatunku, a na dodatek przepłacić.
W zasadzie nie było stałych cen. Niemal wszędzie należało się targować. Sprzedawca podawał zazwyczaj klientowi wstępną cenę dwukrotnie lub nawet trzykrotnie wyższą. Oferowano towar w sposób natrętny, czasem wręcz agresywny. Przy tym najbardziej natrętne były
dzieci sprzedające gazety i różne gadżety. To one najczęściej brały klienta „na zmęczenie”.
Odnosiło się to zwłaszcza do cudzoziemców. Za takim klientem mały sprzedawca chodził
krok w krok – jak cień – i wpychał mu oferowany towar. Wobec natręta nie skutkowały ani
groźby, ani prośby. Wreszcie wyczerpany klient kupował daną rzecz, choć nie była mu ona
potrzebna, byle tylko uwolnić od swego „prześladowcy”.
Na ulicach spotykało się wielu żebraków. O wsparcie prosili tak dorośli, jak i dzieci.
Przyczyną zjawiska było ubóstwo i niedostatek. Na wojnie jedni się wzbogacili, a inni stracili dorobek całego życia i stali się nędzarzami. Wśród żebraków mnóstwo sierot i półsierot,
którym wojna zabrała obydwoje lub jedno z rodziców. Na chodnikach kalekie dzieci, najczęściej po doznanych urazach. Żebracy oblegali miejsca najbardziej uczęszczane – pocztę, hotele, bogatsze sklepy itp. Byli bardzo natarczywi, szczególnie wobec cudzoziemców.
Chwytali ich za kieszenie, rękawy i torby, nie dawali spokoju. Najtrudniej było dokonać
zakupów. W takiej sytuacji zwykle zjawiał się jeden żebrak, potem drugi, trzeci... dziesiąty. Wkrótce cały tłum otaczał kupującego, utrudniając mu dokonanie transakcji. W takich
warunkach najłatwiej było coś wyżebrać lub ukraść, bo tamtejszy żebrak imał się każdego
sposobu. Wśród ogromnej rzeszy nędzarzy zdarzali się cwaniacy, którym zależało na wyłudzeniu kilku piastrów, bynajmniej nie na żywność. Na groteskę zakrawało zachowanie jednego z chłopców, dobrze ubranego, dobrze odżywionego, który rozkładał rozkrojoną bułkę,
dając do zrozumienia, że brakuje mu pieniędzy na masło. Ale były i tragiczne przypadki.
Dwaj chłopcy, bracia, brudni i obdarci, upośledzeni fizycznie i umysłowo, dzień w dzień
leżeli na chodniku jednej z ulic sajgońskich w słonecznej spiekocie. Oni nawet nie prosili
o pomoc. Może nie potrafili, choć mieli przy sobie metalowe pojemniki przeznaczone na
datki pieniężne. Niestety, niewielu przechodniów interesowało się ich losem.
Jeszcze inny obrazek. Przed jedną ze świątyń buddyjskich (pagód) szpaler siedzących
osób obojga płci i w różnym wieku. Okazało się, że to żebracy proszący o pieniądze. Sięgnąłem do kieszeni. Wysupłałem z niej trochę monet. Widząc to, mało ruchliwe przedtem
168
RELACJE I WSPOMNIENIA
postacie ożywiły się i poderwały w jednej chwili. Zostałem osaczony. Powstało zamieszanie.
Obdzieliłem tylko część proszących. W miarę jak rozdzielałem pieniądze, pojawiało się coraz więcej żebraków. Wyrastali jak spod ziemi i stawali się coraz natrętniejsi. Trzeba było
znikać. Nie bez trudu udało mi się wydostać z okrążenia. Oddalałem się ku wyraźnemu
niezadowoleniu i rozczarowaniu tych, którym szczęście nie dopisało.
Poza żebrakami plagą stolicy byli złodzieje rekrutujący się m.in. ze zdemoralizowanych
żołnierzy sajgońskich. Kradzieże, rabunki i rozboje były na porządku dziennym. Można
było być okradzionym w biały dzień, w sposób przebiegły, podstępny i zuchwały. Ofiarami zazwyczaj padali cudzoziemcy. Do nagminnych należało działanie przestępcze wyspecjalizowanych dwójek motocyklowych. Polegało to na tym, że motocyklista podjeżdżał na
swym motorze pod nic nie przeczuwającego przechodnia, czy też pasażera innego pojazdu,
jego wspólnik zaś nagłym szarpnięciem zrywał z ręki ofiary zegarek, wyrywał aparat fotograficzny, torbę z zawartością, po czym motocykl oddalał się w nieznanym, przeważnie
odwrotnym kierunku. Niektórzy tracili swoje aparaty w czasie fotografowania. Każda interwencja w tych warunkach pozostawała spóźniona, tym bardziej że policja sajgońska w tych
sprawach wykazywała wyjątkową obojętność.
Dziewczęta lekkich obyczajów upodobały sobie hotelowe kawiarnie i restauracje. Wieloletni pobyt w Wietnamie Amerykanów i trwająca wojna przyczyniły się do rozwoju prostytucji. Dolar podbijał serca i torował drogę do kobiecych wdzięków, łamał charaktery
i poczucie godności kobiecej. Żołnierz płacił i wymagał od kobiety uległości, posłuszeństwa i oddania. Dziewczęta prezentowały się powabnie i kusząco. Na widok cudzoziemca
reagowały jednoznacznie. Zachęcały do kontaktu uśmiechem, gestem, łamaną angielszczyzną zapraszały do domu lub do hotelu. W ogóle były delikatne w sposobie bycia. Wszystko
obliczone było na pozyskanie klienta.
Sajgon, podobnie jak wiele miast azjatyckich, był brudny i zaniedbany. W mieście nie prowadzono żadnych inwestycji, nie modernizowano i nie remontowano istniejących obiektów,
nie doskonalono urządzeń komunalnych, nie rozwijano budownictwa mieszkaniowego. Kraj
był zajęty wojną, a po zawarciu rozejmu zastanawiano się nad usuwaniem jej skutków. O ile
w centrum stolicy panował względny porządek, o tyle przedmieścia tonęły w śmieciach. Składano je na pobocza ulic lub od razu spalano. Chmury dymu spowijały znaczne przestrzenie
atmosfery. Mdły odór z gnijących odpadów unosił się nad osiedlami mieszkalnymi. Składowiska śmieci stanowiły pożywkę dla much i innych owadów – nosicieli chorób zakaźnych.
Zgłodniałe psy miały również w tym swój udział, wywlekając ze śmieci resztki pożywienia.
Sajgon pozostał w mojej pamięci miastem kontrastów. Na jego przedmieściach w skleconych z byle czego domostwach koncentrowała się bieda. Obdarci i niedożywieni ludzie
snuli się poboczami wąskich ulic. Zaniedbane dzieci na miejsce zabaw upodobały sobie
chodniki, czasem pobliskie skwery. Przy zabudowaniach mieszkalnych rozlokowały się
drobne warsztaty, stragany z owocami i warzywami. Tu i ówdzie prosperował sklepik z artykułami spożywczymi. Obraz ten uzupełniały drobne jadłodajnie. W centrum miasta, nad
rzeką Sajgon, jakby z wody wyrastały chaty na palach, tonące w zieleni palm. W zatokach
morskich i stałych rozlewiskach rzek ludzie zamieszkiwali dżonki lub inne zadaszone łodzie
zacumowane przy brzegach. Tak mieszkała biedota. Tymczasem zamożni obywatele miasta
mieli murowane wielopiętrowe domy, natomiast milionerzy – luksusowe wille.
169
RELACJE I WSPOMNIENIA
Sajgon przecina nie tylko rzeka, ale także czynna linia kolejowa. Pociągi toczą się wąskimi ulicami, obustronnie zabudowanymi. Pomiędzy jednym a drugim przejazdem pociągu
na torach tętniło życie. Dorośli wykonywali różnego rodzaju czynności, dzieci bawiły się,
odrabiały lekcje, spożywały posiłki. Między szynami biegały zwierzęta domowe. Przeciągły
gwizd lokomotywy obwieszczał nadejście pociągu. Na ten czas wszystko co żyło opuszczało tory, dróżnicy zamykali zapory, ostrzegając o niebezpieczeństwie. Pociąg przetaczał się
z łoskotem, po czym życie ponownie wracało na tory. I tak codziennie.
Cholon – to jedna z dzielnic Sajgonu, zamieszkała przeważnie przez Chińczyków. Z tego
powodu nazywano ją potocznie dzielnicą chińską. Była to najbogatsza część miasta, zupełnie inny świat. Tu kontrasty były największe. Bogactwo przytłaczało ubóstwo, sprawiając
wrażenie, że wszyscy żyją na najwyższym poziomie. Tu i domy ładniejsze, i ulice schludniejsze, i sklepy bogatsze. W sklepach pełno wyrobów ze złota, platyny, srebra. Na wystawach
żółciło się od biżuterii. Mogłoby się wydawać, że całe zapasy kosztowności wyłożono na
widok publiczny. Oferta istotnie frapująca.
W Wietnamie religią dominującą jest buddyzm. W każdej pagodzie spotyka się posąg
uśmiechniętego Buddy – twórcy owej religii i proroka. Do każdej z nich wiodą schody obramowane rzeźbami pozłacanych smoków. Obrzędy religijne są skromne. Następne miejsce
zajmuje religia katolicka, o czym świadczą rozsiane po kraju kościoły. Wiele z nich znajduje
się w Sajgonie. To spuścizna kolonializmu francuskiego. W kraju tym przez dziesiątki lat
Francuzi krzewili swoją kulturę i obyczaje.
Do kraju wracaliśmy również samolotem czarterowym Polskich Linii Lotniczych, tą
samą trasą. Kończył się 9-miesięczny pobyt w Wietnamie Południowym. Była jesień – październik 1973 roku. Przebyłem tam i z powrotem łącznie około 24 tys. km. Tak jak w Wietnamie trzeba było aklimatyzować się w kraju ojczystym.
Długo pozostawałem pod wrażeniem Wietnamu – jego ludzi, klimatu i przyrody. Pozostało w mojej pamięci piękne nadmorskie wybrzeże. Urzekały zwłaszcza stożkowate wyspy
podobne do kretowisk, zabudowane u podnóża chatami tonącymi w tropikalnej roślinności, np. w rejonie nadmorskiego kurortu Nha Trang lub portu Da Nang. Pełna uroku jest
delta Mekongu w rejonie miast Can Tho i My Tho, szczególnie potężny jej nurt i brzegi
zabudowane chatami na palach i porosłe bujną roślinnością. Zdumiewają w tamtej strefie
geograficznej sosny, jakże podobne do naszych, w rejonie wysokogórskiego miasteczka Dalat, gdzie klimat w niczym nie przypomina tropikalnego. Uroki tego kraju można mnożyć.
Rozejm w Wietnamie trwał jeszcze niewiele ponad rok. Po ewakuacji wojsk amerykańskich władze sajgońskie straciły swoje militarne zaplecze i stały się niezdolne do utrzymania
swojego terytorium. Na podstawie informacji docierających stamtąd do Polski, czuło się
bliski koniec podziału Wietnamu. Tak też się stało. Z północy wyszło potężne uderzenie
wojsk Frontu Wyzwolenia Narodowego i ówczesnej Demokratycznej Republiki Wietnamu
(Wietnamu Północnego), które w krótkim czasie opanowały całe terytorium Wietnamu Południowego. Rozpoczął się proces integracji obydwu części tego kraju. Nastąpił prawdziwy
koniec wojny wietnamskiej.
170
RUDOLF DZIPANOW
OPOWIADANIA WIETNAMSKIE
„Muzo, męża wyśpiewaj co święty gród Troi
zburzywszy, długo błądził i w tułaczce
swojej, siła różnych miast widział,
poznał tylu ludów zwyczaje, a co przygód
doświadczył i trudów...”
Homer, Odyseja
Kaśka
Zginęła nasza Kaśka. Kaśka i Kuba to para uroczych małpek. Żyją one sobie na naszej
Air Base wśród ludzi i ryku silników. Są szalenie miłe, inteligentne i bardzo do nas przywiązane. Wprawdzie mają one swój domek zrobiony z wielkiej, niepotrzebnej skrzyni, ale
najczęściej buszują po całym terenie, zupełnie wolne i szczęśliwe.
Wszyscy je bardzo lubimy, a one, pełnie zaufania do nas wchodzą na nasze ramiona, głowy
i, obejmując za szyję, mizdżą się do nas i uśmiechają jak prawdziwe małpiszony, w szerokim
tego słowa znaczeniu. Szelmy dobrze wiedzą, że zawsze coś dobrego dostaną do zjedzenia.
Kilka dni temu nasz ogrodnik pięknie uporządkował rabaty z cudownymi kwiatami,
spotykanymi tylko tu, w tropiku. Tymczasem Kaśka i Kuba uzupełniły te porządki według
własnego gustu. Tej samej nocy zginęła nasza urocza Kaśka... Wszyscy są przekonani, że
wietnamski ogrodnik, mszcząc się okrutnie, zabił Kaśkę i zjadł ją, bo trzeba wiedzieć, że
małpy zaliczane są tu do wyjątkowo smacznych pieczystych.
Siedzi więc teraz w swoim domku smutny Kuba, a i my czujemy brak kogoś bliskiego...
Mijały tygodnie, a Kuba był coraz bardziej smutny, stracił apetyt i nie chciał wychodzić
ze swego domku. Musieliśmy więc odesłać go samolotem daleko na północ, do Hue, gdzie
znów zamieszkał z inną małpką.
Podobno jest zadowolony, ale czasem wpada w jakąś dziwną zadumę...
Kroczące drzewo
Nie jest ich tu zbyt wiele i chyba należą do osobliwości tego kraju. Są one wielkie i wspaniałe, są – jeśli tak można określić – uosobieniem życia wszystkich drzew świata. Osobliwość ich polega na tym, że nie są, jak wszystkie inne drzewa, wrośnięte w ziemię na stałe,
począwszy od wiotkiej młodej łodyżki, aż po spróchniałą starość i śmierć drewnianych olbrzymów. Odwrotnie, idą one wolniutko, szukając lepszych warunków wegetacji.
Na taki właśnie tryb życia koczujących drzew pozwala im specyficzna budowa.
Otóż, wielką i wspaniałą koronę mają podobną do wiekopomnych dębów. Pień również
mają potężny, mocny i wysoki na kilkadziesiąt metrów. Nie wrasta on jednak w ziemię,
lecz kończy się mniej więcej 5–7 m nad jej powierzchnią. Dalej zaczyna się gęstwina ciężkich korzeni, które rozkładają się potężnym wachlarzem wokół osi pnia i wsysają w ziemię,
171
RELACJE I WSPOMNIENIA
szukając życiodajnych pokarmów. W gąszczu tych korzeni stare obumierają, a wciąż rodzą
się nowe.
Rosną one, przedzierając się przez gęstwinę innych korzeni, aby wessać się daleko
w nowy i jeszcze nie wyeksploatowany grunt. Jest ich coraz więcej i więcej. Szybko wzmacniają się i grubieją, przenosząc tym samym podstawę wielkiego drzewa do nowego, sokodajnego miejsca. I tak, zmieniając żerowisko – jeśli można użyć tego określenia – drzewo
kroczy i porusza się, aby przez swój długi żywot przejść kilkanaście metrów.
Wspaniale i mądrze jest urządzony ten świat. Prawda?
Wigilijny wieczór
Jest wigilijny wieczór... Sączę gin, a moje myśli są w dalekiej drodze do Was – najdrożsi.
Gna ona przez bezkres Azji, dzikie pustynie, niebotyczne góry, dżungle i rzeki – wszystko to
– co nas okrutnie dziś dzieli, w ten cichy, pełen słodyczy wigilijny wieczór.
Siedzę tu samotnie, generał, Polak, daleko, daleko od swoich. Siedzę w wygodnym fotelu
w mojej luksusowej willi, o dziwo, do niedawna zajmowanej przez Westmorelanda, generała
Stanów Zjednoczonych.
Czy sam ten fakt nie jest już dziwny...? A dziwów jest tu znacznie, znacznie więcej...
Ciągle dziwi mnie to, że w otaczającej egzotyce nie mogę jakoś umieścić tak dobrze znanego mi obrazu i nastroju świąt. Czterdziestokilkustopniowy upał roztapia w tym obrazie
czapy białego puchu, którym tam, w Ojczyźnie, noc wigilijna okryła nasze wspaniałe świerki i jodły. A tu palmy i bambusy – zupełnie mi nie pasują do zimowego krajobrazu, który tak
usilnie przywołuję dziś w mojej pamięci... A zagadkowa tajemniczość Buddy, który ciągle
spogląda na mnie swoim kamiennym wzrokiem, jakże daleka jest ona od twarzy Bogarodziców – pełnych radosnego spokoju i anielskiej dobroci...
Za oknami ryczące głosy lotniczych silników są mi dziś szczególnie obce, inne od rzewnych kolęd, pięknych i pełnych matczynej słodyczy.
Te ryki silników są jakimś złowieszczym sygnałem krążącej tu stale śmierci, są całkowitym przeciwieństwem pięknego hejnału narodzin człowieczego życia...
Jak się więc tu nie dziwić, szukając odpowiedzi na proste pytanie: Jakie losy i jakie drogi
przywiodły nas tu, na kraniec tego olbrzymiego świata...? Któż na to odpowie w tę noc wigilijną? Może ty, zielona jaszczurko, co siedzisz tak cicho na skraju światła mojej lampy...
Przyjęcia
Bardzo często, może aż nazbyt często, jestem proszony na liczne dinnery, lunche czy
też zwykłe cocktail-party. Myślę, że wynika to z tego, iż tu, w południowym Wietnamie,
nie mamy naszej oficjalnej placówki dyplomatycznej. Będąc przedstawicielami Polski do
Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru (International Commission of Control and
Supervison – ICCS) w Wietnamie, jesteśmy jedynymi reprezentantami naszego kraju i dlatego też proszą nas ciągle na spotkania i różnorodne przyjęcia.
Prawdę mówiąc, chyba co drugi wieczór mam zajęty. Imprezy te przebiegają trochę inaczej od znanych nam z Europy. Głównie i przede wszystkim jest to podyktowane
warunkami geograficznymi i klimatycznymi, chociaż tradycje azjatyckie i nawyki zwyczajowe również w poważnym stopniu naruszają przyjęte w europejskiej dyplomacji
172
RELACJE I WSPOMNIENIA
protokoły. Na wszystkim swoje najgłębsze piętno wyciska jednak tropik i egzotyka Dalekiego
Wschodu.
Przede wszystkim sprawa ubrań. Zazwyczaj tylko na bardzo uroczystych lunchach czy
dinnerach występuje się w lekkich marynarkach i krawatach. We wszystkich innych wypadkach dominują kolorowe koszule i lekkie, jasne spodnie, a tylko czarny pasek u spodni oraz
czarne obuwie podkreślają wieczorowy charakter przyjęcia. W mozaice strojów dominują
stroje egzotyczne, szalenie barwne i o bardzo zróżnicowanym kroju.
Co do ludzi, to galeria typów. Trochę Europejczyków, gros zaś to Azjaci i mieszkańcy egzotycznych lądów i archipelagów. Wszystkie kolory skóry i przedstawiciele wszystkich ras. Wśród białych dominują oczywiście Amerykanie, hałaśliwi, potężnie zbudowani,
ale źle wychowani, a nawet w wielu wypadkach prostaccy i chamscy. Ozdobą przyjęć są
„bukiety” naprawdę pięknych kobiet. Najpiękniejsze są Tajlandki, Laotanki i Kambodżanki
– chociaż i wśród Wietnamek pełno jest wybitnych piękności. Wspólną cechą wszystkich tu
kobiet jest ich naturalna, pełna wdzięku kobiecość. Wspaniała gracja w sposobie poruszania
się, jedwabistość ruchów i gestów oraz naturalny i wcale nie uwłaczający godności kobiety
– szacunek dla mężczyzn. Myślę, że parę z tych cech warto byłoby wszczepić naszym sfrustrowanym pięknisiom.
Na wszystkich twarzach uczestników przyjęć uśmiech, ale tylko w nielicznych wypadkach naturalny, serdeczny i szczery. Są to przecież przyjęcia i spotkania dyplomatów, inaczej
mówiąc, profesjonalnych i dobrze wyszkolonych fałszerzy, kłamców i obłudników.
Rozmowy pozornie beztroskie, wesołe i mało znaczące, w istocie zaś głęboko finezyjne,
podchwytliwe i pełne napięcia. W tym towarzystwie i w tej atmosferze wojskowi delegaci
do ICCS błąkają się jak zjawy z innej planety. Są jednak wewnętrznie szczęśliwi, że chociaż
pełnią służbę ciężką i twardą, to na szczęście pozbawioną fałszu i obłudy. Cieszę się więc
z tego, że dzięki Bogu nie jestem dyplomatą, a więc mogę być sobą.
Co się jada i pije?
Różności. Zależy to od organizatora przyjęcia. Oczywiście, najbardziej egzotyczne, a nawet szokujące potrawy są podawane na przyjęciach wydawanych przez Azjatów. Jadłem już
pieczonego psa, jakieś bliżej nieznane gady, pieczone ptaki podawane razem z dziobami
i szponami, ślimaki, doskonałe kraby, krewetki, ostrygi i langusty. Wspaniałe owoce i jeszcze
doskonalsze napoje i soki. Wszystkie potrawy są mocno zaprawiane ostrymi przyprawami,
co podobno skutecznie dezynfekuje jamę ustną i żołądek. Alkoholi pije się sporo, ale bardzo
lekkich, przede wszystkim gin oraz whisky. Wódek w tradycyjnej, polskiej postaci – mało –
i tylko po zachodzie słońca. Dużo natomiast win francuskich, włoskich i hiszpańskich.
Obsługa przyjęć wyjątkowo liczna i bardzo dobrze wyszkolona. Czujna, stale gotowa do
usług, uśmiechnięta i miła. Na bardziej uroczystych lunchach czy dinnerach każdy z gości
jest obsługiwany przez odrębnego kelnera. Często występują oni w czerwonych, żółtych,
białych czy też zielonych smokingach, oczywiście z odpowiednią muszką itp. I nie są to
zmanierowani, opaśli kelnerzy z naszych restauracji, lecz młodzi, zgrabni i ładni chłopcy.
Przyjęcia odbywają się w wielkich restauracjach, głównie hotelowych lub też we wspaniałych rezydencjach i willach budowanych jeszcze przez mających dobry gust francuskich
kolonizatorów. Wille te są zazwyczaj otoczone wspaniałymi parkami, w których znajdują się
173
RELACJE I WSPOMNIENIA
baseny, korty tenisowe, pola golfowe itp. W czasie przyjęć wille i rezydencje lśnią w blasku
powodzi świateł, a tłumy gapiów obserwują podjazd każdej wspaniałej limuzyny.
Wszystko to ma wspaniałą oprawę i jest kolorowe jak wschodnia bajka, ale powtarzane
zbyt często – męczy i denerwuje, zwłaszcza, gdy się pomyśli, że zaledwie kilka kilometrów
dalej krąży śmierć i w dzikim buszu zbiera okrutne żniwo, a jeszcze bliżej, na przedmieściach Sajgonu, w brudnych i nędznych slumsach giną z głodu setki, tysiące ludzi, najczęściej nieświadomych przyczyn okrutnego losu...
Tygrys
Bardzo sobie cenię Indonezyjczyka, gen. Harsoyo. Wyczuwam w nim dobrego żołnierza. W latach pięćdziesiątych był on z grupą oficerów indonezyjskich w Polsce i w Związku
Radzieckim, stąd też zna trochę język polski i rosyjski. Raczej niski, drobny, ciemnowłosy, o rysach twarzy i sposobie bycia typowym dla ludzi z tamtego regionu. Moją sympatię
w stosunku do gen. Harsoyo kształtuje również i to, że jest on zapalonym myśliwym i doskonałym wędkarzem. Ma on na swoim koncie wspaniałe okazy.
Znając nasze wędkarskie hobby, umówiliśmy się na spinningowanie. Wylecieliśmy
w niedzielę 9 grudnia 1973 roku i po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w Pleiku,
a stąd już śmigłowcem polecieliśmy do Kontum, w teren górzysty, pocięty licznymi, górskimi rzekami, w których buszuje rodzaj tubylczego pstrąga. Rzeki mają bardzo silny nurt
i płyną w głębokich i malowniczych kanionach. Okolica zupełnie dzika, nie zamieszkała
i przepiękna w swojej egzotycznej dziewiczości.
Na nogach miałem grube buty amerykańskie chroniące przed ukąszeniami gadów, dobry sprzęt spinningowy i plecak z żywnością oraz napojami. Podobnie ubrany był gen. Harsoyo i pilot śmigłowca – Amerykanin. Gen. Harsoyo nie tyle na polowanie, ile raczej do
obrony zabrał ze sobą śliczny, japoński sztucer.
Miejsce połowu wybraliśmy z powietrza, lecąc śmigłowcem niziutko, niziutko nad strumieniem, wzdłuż wspaniałych ścian krętego kanionu. Trzeba być nie lada mistrzem, aby
prowadzić śmigłowiec wzdłuż krętego korytarza, przeciskać się przez skaliste bramy i podskakiwać na licznych progach, złoconych kaskadą spadającej wody.
Wylądowaliśmy na uroczym, skalnym stole zawieszonym na zboczu pionowej ściany
kanionu, może około 100 m powyżej lustra wody. Jak wszyscy wędkarze na całym świecie,
w ogromnym pośpiechu i podnieceniu zmontowaliśmy spinningi, i dalejże do wody. Nigdy w życiu nie łowiłem w takich okolicznościach, dlatego byłem mocno podekscytowany,
a w mojej wędkarskiej wyobraźni widziałem już kilkukilogramowe tajemnicze pstrągi.
Tym czasem słońce wyskoczyło już na połowę swojej codziennej drogi i raziło tropikalnym ogniem. Schodząc ostrożnie niżej, ku rzece, byłem zupełnie mokry i czułem, że na dnie
kanionu zamarłe w bezruchu powietrze rozgrzane jest piekielnie. Spinning niosłem nisko
i równolegle do ziemi, aby nie zaczepiać o liczne i gęste krzewy, osypane tysiącem odurzających w swoim zapachu kwiatów.
Gen. Harsoyo poszedł bardziej w lewo, to jest w górę rzeki, Amerykanin zaś pozostał
jeszcze przy śmigłowcu. Byłem już bardzo blisko wspaniale szumiącej rzeki i pilnie rozglądałem się, gdzie najlepiej jest wykonać pierwszy rzut. Wokół sterczały ku górze dzikie
skały kanionu. Postanowiłem skręcić trochę w dół rzeki, gdzie jeden z filarów skalnej ściany
174
RELACJE I WSPOMNIENIA
dawał nieco zbawczego cienia. W tym momencie zamarłem w bezruchu. Zareagowałem
całkowicie automatycznie, podświadomie i chyba samozachowawczo. Tuż na skraju cienia,
nad samą wodą, na jednym z wystających z białej piany głazów skalnych stał tygrys. Widocznie od dawna słyszał moje gramolenie się po stoku kanionu i z ciekawością czekał, aby
przekonać się, co to za stworzenie zakłóca spokój jego królestwa.
Stał wspaniały, groźny i zdumiony. Patrzył na mnie, świdrując zniewalającym wzrokiem.
Czułem jak pot leje się wzdłuż ciała i spływa do ciężkich butów, które w tym momencie
nabrały ciężaru ołowiu. Byłem zupełnie drętwy. W arsenale moich odruchów samozachowawczych brak było przygotowanej i wykształconej reakcji na takie niesamowite spotkanie. Nie wiem czy dobrze, czy też źle, ale zacząłem tyłem, jak rak, cofać się wzdłuż skalnej
ścieżki, która przywiodła mnie na brzeg fatalnego strumienia. Tymczasem tygrys stał na
swoim głazie i chyba ironicznie, a może i z żalem patrzył na umykający mu 90-kilogramowy
kawał mięsa. Parłem do góry, drapiąc się po ścianie kanionu jak najzgrabniejsza tancerka
i rutynowany taternik. Łapałem ustami rozpalone powietrze, które kłuło moje płuca jak 100
indyjskich sztyletów. W połowie drogi obejrzałem się i kątem oka zobaczyłem, że skała, na
której poprzednio stał tygrys, była pusta. To zdopingowało mój wysiłek i chyba po kilkunastu sekundach byłem już na skalnym stole, przy śmigłowcu.
Po Harsoyo i Amerykaninie ani śladu. Roztrzęsionymi rękami wydarłem z pokrowca
sztucer, załadowałem i zlany potem oparłem się o kadłub śmigłowca. Patrzyłem na krawędź skalną, w oczekiwaniu na tygrysa. Mijały minuty, a lufa sztucera zataczała ogromne koła i ani rusz nie chciała umiejscowić się na punkcie krawędzi skalnego stołu, skąd
mógł przyjść mój prześladowca. Jak długo to trwało, nie mogę sobie dziś tego uświadomić.
Czułem, że muszę łyknąć trochę płynu, bo zmęczenie zwali mnie z nóg. Trzymając sztucer
w pogotowiu, sięgnąłem ręką po puszkę coca-coli i w tym momencie usłyszałem krzyk gen.
Harsoyo. Zrozumiałem, że natknął się on na idącego wzdłuż rzeki tygrysa. Podbiegłem do
krawędzi skalnego stołu i zobaczyłem wszystko jak na dłoni. Harsoyo drapał się na czworakach wzdłuż skalnej ściany, a za nim, w odległości 20–30 m szedł wolno i majestatycznie
tygrys. Podrzuciłem kolbę sztucera do ramienia i nie mogąc opanować oddechu, oddałem
trzy szybkie strzały. Górami poleciało echo i jazgot odbitych od skał rykoszetów. Oczywiście, spudłowałem. Tymczasem tygrys, widocznie zdumiony sytuacją, leniwie usunął się
w gąszcz trawy i występy głazów i tylko jeszcze przez chwilę widziałem jego wspaniały
grzbiet. Rąbnąłem dwa kolejne strzały, oczywiście bez skutku. Tylko echo odbitych pocisków zachichotało mi ironicznie...
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Znalazł się Amerykanin, dobiegł zlany potem gen. Harsoyo i wszyscy wdrapaliśmy się do śmigłowca. Wystartowaliśmy jak z katapulty. Nawet nie wiem kiedy byliśmy w powietrzu. Zmęczony pilot kiwał śmigłowcem okropnie i dopiero po upływie dobrych kilkunastu minut wszedł na właściwy kurs. Lecieliśmy do
Pleiku, spijając cały zapas płynów i wycierając nasze spocone czoła.
Rezultatem „tygrysiego” wędkowania padł spinning gen. Harsoyo, mój plecak oraz okulary amerykańskiego pilota. Śmialiśmy się, że tygrys zdobył wszystko to, co potrzebne jest
do połowu dobrego pożywienia, jako rekompensatę za stracone, wątpliwej jakości i przepocone mięso niefortunnych wędkarzy.
175
RELACJE I WSPOMNIENIA
Nowy Rok Księżycowy – Święto Tet
Wśród krajów Dalekiego Wschodu, które przestrzegają kalendarza księżycowego, Wietnam obchodzi Nowy Rok Księżycowy szczególnie uroczyście. W 1974 roku Święto Tet przypadało 23 stycznia.
Tet jest dla Wietnamu nie tylko powszechnie uznawanym i uroczyście obchodzonym
świętem. Rolniczy i rybacki charakter kraju powoduje, że znajomość cykli księżycowych
i związanych z tym przypływów i odpływów morza, opadów oraz zmian klimatu ma tu
szczególne znaczenie. Stąd też Nowy Rok Księżycowy, stanowiący początek podstawowego
cyklu, nie tylko w sensie klimatycznym, lecz również metafizycznym, jest świętem wyjątkowo ważnym. Powszechnie wierzy się tu, że wszystko, co wydarzy się w Nowy Rok ma
znaczenie prorocze. Przyjmuje się również, że Tet jest dniem, w którym żywi łączą się ze
swymi zmarłymi przodkami. Ich dusze, zgodnie z wierzeniami, przybywają do żyjących
w celu wspólnego odbycia rytualnych obrzędów.
Tet uważa się również za porę roku, podczas której można wzywać wszystkie siły do
walki z demonami. W tym celu organizuje się specjalne tańce oraz przedstawienia, a także
przygotowuje się określone rysunki.
Do Święta Tet Wietnamczycy przygotowują się bardzo starannie. Dwudziestego trzeciego dnia ostatniego miesiąca danego roku księżycowego (w roku księżycowym może być
trzynaście miesięcy) obchodzi się ceremonię pożegnania Ong Tao – boga kuchni. W tym
celu gospodynie przygotowują specjalny posiłek. W tym też czasie spala się papierową rybę
w przekonaniu, że skorzysta z niej Ong Tao, jako ze środka boskiego transportu. Dwa dni
po odejściu Ong Tao, a więc 25 stycznia, przypada pożegnanie Buddy. Uważa się bowiem, że
i bogowie muszą odejść na zasłużony urlop. Po odejściu tych dwóch istot boskich, dokładnie oczyszcza się w pagodach wszystkie ołtarze, a nowe wiązki kadzideł i nowe świece zajmują miejsce starych. Stawia się również na ołtarzach specjalne potrawy oraz owoce, wśród
których arbuz zajmuje honorowe miejsce. Ofiary te są jednocześnie dowodem oczekiwania
na powrót boga Ong Tao, Buddy oraz duchów przodków. Powrót boga kuchni ma miejsce wieczorem, później wraca Budda, a następnie przybywają duchy przodków. Z tej okazji
znów przygotowuje się specjalne potrawy i odwiedza się pagody. Tam spala się kadzidła
i wyraża się różne życzenia, wierząc, że razem z dymem kadzideł trafią one do bogów i będą
spełnione. Popioły spalonego kadzidła przynosi się do domu i przechowuje starannie jako
gwarancję nieba co do przyszłego powodzenia.
Tet jest również świętem rodzinnym. W tych dniach, jak powszechnie się mniema, nie
tylko spotykają się żywi członkowie rodzin, ale również przybywają duchy zmarłych. W tym
dniu odnawia się również stosunki towarzyskie, przyjaźnie i znajomości. Daje to okazję do
zademonstrowania wspaniałych strojów, uczesania, ozdób itp.
Pierwsze wyjście z domu w dzień Nowego Roku Księżycowego musi być starannie przemyślane, aby wybrać właściwy kierunek, a ponadto należy wyjść z domu o odpowiedniej
porze, zgodnie z astrologicznym poradnikiem obowiązującym w danym roku. Niezależnie
od tego, czy jest to wizyta towarzyska, czy też rodzinna, pierwszy gość w Święto Tet przynosi
szczęście lub niepowodzenie w całym nadchodzącym roku. Jeżeli ktoś nie jest pewien, czy
będzie mile widziany w odwiedzanym domu, wówczas najlepiej przełożyć wizytę na inny,
korzystniejszy czas.
176
RELACJE I WSPOMNIENIA
Stosownie do znanych powszechnie zwyczajów uważa się, że zakazane są w tym dniu
wszelkie kłótnie. Za zły prognostyk przyjmuje się zbicie naczyń, kłótnie i oszukaństwa. Unika się również takich prac jak szycie i sprzątanie, bowiem oznacza to ciężką pracę w całym
nadchodzącym roku, jak też możliwość wymiecenia w ten sposób z domu dobrych bogów
i przybyłych na święto rodzinne duchów.
W Święto Tet wystrzeliwuje się liczne rakiety i zapala sztuczne ognie wierząc, że w ten sposób przegania się wszelkie złe duchy. Pomiędzy strzałami można usłyszeć dźwięki uderzeń
w bębny, co oznacza taniec lwa.
W świątecznym dniu w każdym domu musi być bardzo dużo kwiatów, które się kupuje
na specjalnym rynku. Ze względu na to, że Święto Tet trwa trzy dni, gospodynie domowe
muszą się odpowiednio przygotować i przyrządzić stosowne potrawy. Tradycyjną potrawą
jest duszona ryba oraz sałata sporządzona z młodych pędów grochu i buraków. Robi się też
duszoną wieprzowinę z sałatką z kapusty. Głównym daniem jest jednak banh tet – kleisty
pudding ryżowy zawinięty w zielone liście banana. Przyrządza się też mot – słodkie mięso
– w zestawieniu z ananasem, kwiatem lotosu oraz imbirem, wiśniami, morelami, suszonymi
śliwkami, papają oraz cukrem.
Przez trzy dni Święta Tet ludzie są pogodni, weseli, życzliwi i tolerancyjni.
Migawka z sajgońskiej ulicy
Nastrój sajgońskiej ulicy jest raczej pesymistyczny. Wraz z odejściem żołnierzy amerykańskich pogłębiło się bezrobocie. W pobliżu dawnej amerykańskiej bazy, gdzie obecnie
mieszkamy, Tan Son Nhut, zamknięto wiele barów, restauracji, pralni, „salonów masaży”
– słowem tych wszystkich zakładów, które prosperowały dzięki wojskom amerykańskim.
Zdobycie dziś jakiegokolwiek zajęcia jest więc nie lada sztuką. Co wobec tego ci ludzie robią? Tysiące z nich pozakładało drobne kramiki na ulicach, handlując czym się da, włącznie
z częściami ekwipunku i umundurowania amerykańskiego. Setki sajgończyków wystają ze
swymi hondami na skrzyżowaniach ulic w charakterze jednośladowych taksówek, inni szukają jakiejkolwiek możliwości zarobienia kilkudziesięciu piastrów, jeszcze inni zaciągają się
do armii lub policji, byle tylko wyżywić rodziny, które zazwyczaj są tu bardzo liczne.
Złodziejstwo, bandytyzm, prostytucja, stręczycielstwo i żebractwo nasiliły się tak poważnie, że urosły do rangi wielkiego problemu społecznego. Sajgon – niegdyś „Perła Orientu”
– dziś jest miastem koszmarnym. Żyje tu ponad 4 mln ludzi. Dzielnice najpotworniejszych
slumsów zamieszkują ci, którzy ściągnęli do Sajgonu zwabieni szansą zarobku lub wypędzeni przez trwające walki. Dziś wiodą koszmarne życie nędzarzy, grzebiących w śmietnikach,
których jest tu mnóstwo. Śmieci rozkładają się w słońcu i napełniają ulice przerażającym
fetorem.
Opieka lekarska, nie tylko zresztą nad mieszkańcami slumsów, jest prawie żadna. Według statystyki około 50% liczby zgonów w 1970 roku stanowiły zgony dzieci do lat pięciu.
Tak więc po upływie roku od podpisania w Paryżu porozumień pokojowych, ludność kraju,
który przyzwyczaił się żyć na cudzy koszt, ma przed sobą ponurą perspektywę.
„Migawka” jest oparta na materiale zebranym przez redaktora Leszka Wyrwicza, z którym wymieniłem spostrzeżenia, uwagi i oceny wykorzystane później przez niego w cyklu
artykułów publicystycznych w „Życiu Warszawy”.
177
RELACJE I WSPOMNIENIA
Rok tygrysa – 1974
Obchodzony przez Wietnamczyków i przez wszystkich wyznawców buddyzmu nowy rok
(Giap-Dan) zgodnie z kalendarzem księżycowym jest rokiem Tygrysa. To potężne, wspaniałe, mięsożerne zwierzę wzbudza u Wietnamczyków, szczególnie u górali, bojaźń połączoną z niebywałym szacunkiem, do tego stopnia, że wiele ludzi po prostu nie ośmiela się
nazwać tygrysa po imieniu, gdyż uważa go za istotę wyższego rzędu. Dla tych, przesadnie
zabobonnych osób, król dżungli jest „Panem Tygrysem”. Więcej, w znacznej liczbie domostw
na honorowym miejscu jest ustawiony ołtarzyk, z którego upostaciowiony przez ludowego
artystę „Pan Tygrys” czuwa nad bezpieczeństwem i dobrobytem ufnych i pełnych szacunku swoich gospodarzy. Jego dobroduszny wygląd, bardzo daleki od reputacji „ludojada”,
wydaje się wskazywać, że woli on legowisko i ciepło domowe, niż ryzyko tropienia zwierzyny w dżungli i zdobywanie pożywienia.
W Wietnamie Południowym tygrysy żyją obecnie na dużej części obszarów środkowych,
szczególnie w łańcuchach górskich Truong Son i na Płaskowyżu Centralnym, tam właśnie,
gdzie miałem honor osobiście spotkać króla dżungli. Kilka wspaniałych okazów żyło do
niedawna w rejonie Than Son.
Na obszarze środkowym duża liczba tygrysów trapi prowincję Khanh Hoa. Miejscowe
tygrysy znane są tu ze swojej drapieżności do tego stopnia, że tubylcza ludność określa je
jako najstraszniejsze i stawia je zaraz po upiorach z Binh Thuan. W innej prowincji, Quang
Ngai, w pobliżu górskiej przełęczy Dong Ngo i Da Hai grasują groźne tygrysy ludojady.
Nie gardzą one również bawołami. Każde ich pojawienie się sieje spustoszenie, a przerażeni tubylcy – górale – twierdzą, że „burzy się dżungla”. Drwale, udając się do dżungli, nigdy nie zapominają zabrać ze sobą mocno zbitej bryłki ryżu. Na skraju dżungli wyjmują ją
z liści bananowych, w które ryż jest opakowany, i uważnie obserwują. Jeżeli bryłka jest nienaruszona, zjadają ją spokojnie i zagłębiają się w dżunglę, natomiast jeżeli ryż się rozsypał,
oznacza to złą wróżbę i niechybne spotkanie z tygrysem. Wówczas za żadne skarby świata
drwale nie wejdą do dżungli, bojąc się spotkania z „Panem Tygrysem”.
W nielicznych osiedlach prowincji Quang Ngai ludzie skrupulatnie wystrzegają się ustawiania jedzenia na stole przy drzwiach lub oknie, aby nie wabić tym tygrysa. Często też
unikają słowa „tygrys”, używając ogólników i aluzji. W prowincji tej kilka lat temu tygrysy
zabiły 108 osób. Później, na skutek działań wojennych, tygrysy stały się bardziej ostrożne
i chronią się w najbardziej dzikich ostępach, nie rezygnując jednak z odważnych wypadów lub mądrze zorganizowanych zasadzek. Opowiadali mi partyzanci, że podczas marszu
przez dżunglę stale towarzyszą im tygrysy, krążąc niewidocznie wokół oddziału. Wystarczy,
aby ktoś nieostrożnie oddalił się w pojedynkę lub pozostał nieco z tyłu, atak tygrysa jest
wówczas nieunikniony. Najgroźniejsze są oczywiście głodne tygrysy. Atakują one wówczas
niespodziewanie i z wielką determinacją.
Jeńcy z Loc Minh
Polecieliśmy tam rano trzema ogromnymi śmigłowcami ICCS. Od dawna trwały starania
o to, aby obydwie strony południowowietnamskie zgodziły się wymienić swoich więźniów
i jeńców. Były to piekielnie trudne zabiegi, przede wszystkim ze względu na to, że wzajemna
nienawiść rozpalona obecnie do „białości”, pozbawiła Wietnamczyków poczucia tego, co
178
RELACJE I WSPOMNIENIA
w całym cywilizowanym świecie nazywa się humanitaryzmem. Przez lata okrutnych wojen
i mordów życie ludzkie stało się tu mniej warte niż garść ryżu. Któż więc ze skłóconych politycznie stron, nadal szczutych w imię interesu innych, zrozumie cierpienia maltretowanych
jeńców oraz więźniów i wzruszony ich losem upomni się o ludzką sprawiedliwość? Myślę,
że tylko zbieg okoliczności sprawił, że dwie bratnie, lecz tak straszliwie wrogie sobie strony
Wietnamu Południowego przypominały sobie o jeńcach i więźniach, jako o dobrej aktualnie karcie w tej śmiertelnej grze.
Widząc to, zrozumieliśmy, że nawet te okoliczności i wynikające z wyrachowania pobudki dają szansę, aby podjąć grę o ratowanie życia więzionych ludzi.
Loc Minh to zagubione w dżungli miasteczko, zniszczone wojną, pełne ran i blizn. Wylądowaliśmy na równinie pełnej czerwonego pyłu, który pobudzony wirem śmigieł utworzył nad lądowiskiem gęstą, czerwoną chmurę. Spowiła ona nas całkowicie. Po chwili nasze
ubrania, ręce, włosy i twarze miały kolor cegły.
Powitali nas przedstawiciele Dwustronnej Komisji Wojskowej oraz lokalne władze, na
których czele dzielnie kroczyła staruszka o dobrych, poczciwych oczach i miłym uśmiechu.
Cały obszar, na którym odbywać się miało przekazanie przez strony sajgońskich więźniów,
był podzielony na trzy sektory. Pierwszy obejmował lądowisko i był niejako sektorem kontrolowanym przez RW, drugi – neutralny, gdzie miały dokonywać się formalności wymiany,
i wreszcie trzeci – kontrolowany przez stronę przejmującą więźniów: TRR – był przeznaczony do spotkania więźniów z miejscową ludnością, a być może i z rodzinami.
Po tym 3-sektorowym obszarze swobodnie krążyli przedstawiciele wojskowi ICCS, mający nadzorować prawidłowy przebieg wymiany. My, generałowie, reprezentujący każdy
swoją delegację – członka ICCS – poruszaliśmy się po całym terenie swobodnie i według
własnej woli.
Około godz. 11.00 nadleciał pierwszy rzut śmigłowców z więźniami. Wysiadających
więźniów natychmiast otoczył kordon żandarmów i żołnierzy RW z bronią gotową do
strzału. Scena ta przeniosła mnie do czasów, gdy nad zbitą gromadą pojmanych w łapance
Polaków tłoczyli się hitlerowscy żandarmi, stale gotowi do śmiercionośnej salwy. Podobnie
działo się i tu. Więźniom kazano siadać w rozgrzanym, czerwonym pyle i czekać na spełnienie formalności pozwalających przejść do kolejnego sektora.
Obserwowałem tych więźniów. Wśród nich były kobiety, ludzie młodzi oraz starcy. Wycieńczeni do absolutnej skrajności, cienie ludzkie, o zgniłym kolorze cery i wychudzonym
ciele, ubrani w strzępy odzieży. Strach, okrutny strach bitych zwierząt czaił się w ich głęboko
zapadniętych oczach i tylko my, Polacy umieliśmy dostrzec, gdzieś tam w głębi tych oczu
nikły płomyk radosnej wolności. Właśnie tylko my, Polacy, bowiem tylko my z obecnych
tam nacji umieliśmy odróżnić i dostrzec ten tlący się płomyk nadziei, płomyk wolności, za
którą tak niedawno zapłaciliśmy okrutną cenę – cenę 6 mln istnień ludzkich.
W piekielnym słońcu i czerwonym pyle trwały formalności, które dla każdego z tych
słaniających się ludzi były nowo narodzeniem i powrotem do swoich, do powietrza, słońca
i egzotycznej przyrody, tak znamiennej dla otoczenia odbywającej się wymiany. Aż dziw
brał, że wśród cudownych drzew, kwiatów i błękitnego, pełnego złotego słońca nieba,
w samo południe mogła obnażać się okrutna krzywda ludzka i los, który przecież zgotowali
ludzie ludziom, bracia braciom, synowie jednej wietnamskiej ziemi.
179
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wracając z Loc Minh byłem głęboko wstrząśnięty, a jednocześnie odczuwałem satysfakcję
z tego (jako członek ICCS), że wreszcie mogliśmy praktycznie spełnić czyn, który jest uznawany
wśród cywilizowanego świata i dla którego przede wszystkim powołano nową organizację.
Jaka wielka szkoda, że nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Myślę, że właśnie dlatego
każdego dnia giną w okropnych więzieniach i obozach dziesiątki ludzi, których większość
nawet nie domyślała się, że byli narzędziem w rękach tych, którzy kochają polityczny biznes
ponad życie innych.
Montagardzi
Pewnego ranka ruszyliśmy z Kontumu do odległej o 10 mil egzotycznej wioski góralskiej, dla której czas zatrzymał się w połowie XVII wieku. Nawet podczas okrutnych wojen
biały przybysz zaglądał tu rzadko. Jechaliśmy rozklekotanym scoutem prowadzonym przez
Wietnamczyka. Drugiego takiego kierowcy pewno już w życiu nie spotkam. Ki, bo tak miał
na imię, jeździł już od kilku lat, ale kilometra jeszcze nie przejechał po utwardzonej nawierzchni, nie mówiąc już o asfalcie. Jego żywiołem był górski trakt, zwany szumnie drogą.
Zaczęliśmy więc „tatrzański” rajd na skraju Płaskowyżu Centralnego. Najpierw należało
wjechać około 1500 stóp pod górę, potem zjechać w dolinę i znowu podjechać „marne”
3000 stóp. Teraz piszę o tym łatwo, ale wówczas jaka była jazda – niech Bóg broni.
Górska „autostrada” była po prostu wyciętą w stoku ścieżyną, mniej więcej na szerokość
scouta. Stale jechaliśmy tuż nad przepaścią. Początkowo robiło to niejakie wrażenie, po godzinie przyzwyczailiśmy się jednak, a nawet wygodnie było patrzeć, bo nic nie zasłaniało
widoku. Tak to już chyba jest, jeśli nie można czegoś zmienić, najlepiej szybko to polubić.
Nasz samochód z napędem na cztery koła chybotał się niepokojąco już od pierwszego
metra i gdybyśmy się nie trzymali mocno, wylądowalibyśmy w przepaści najdalej na drugim kilometrze. Jazda żywo przypominała rozkosze podróży nowicjusza na słoniu. Ki był
jednak wirtuozem kierownicy. Na maleńkich odcinkach względnie „dobrej drogi” szalał,
rozwijając szybkość ponad 15 km/godz., na gorszych zaś dusił z silnika wszystkie moce.
Najzabawniejsza była jego technika brania niektórych zakrętów. Były one tak ciasne, że za
jednym zamachem nie dały się pokonać. Ki więc cofał wóz raz, dwa lub więcej, trzymając
tylne koła o włos od przepaści, aby zmieścić się wreszcie na wąskiej drodze.
Były po drodze także i mosty. W takich miejscach z góry waliła zwykle siklawa, a kilka
luźno ułożonych bali udawało dzieło sztuki inżynierskiej. Kiedy jechaliśmy po tych balach,
klekotały one niczym klawisze w starym fortepianie.
Otaczająca nas dżungla była wspaniała. Ogromne drzewa oraz całe masy lian, skłębionej zieleni, w której tylko botanik mógłby się rozeznać, budziły wspomnienia z dziecięcej
lektury... Wszystko to rozłożone było w niepowtarzalnej panoramie, przetykane kwiatami,
dyszące wilgocią i obłędnie cętkowane barwnymi kwiatami. Specyficzny zapach zgnilizny
wymieszany był z wonią wspaniałych kwiatów. Majestat gór i milczenie dżungli były tak
przejmujące, że ryk silnika naszego wozu wydawał się świętokradztwem.
Porywająca panorama gór stanowiła niezwykłe tło dla rozsianych po zboczu palmowych strzech. Dojeżdżaliśmy do wioski. Pierwszy miejscowy juhas, który nam się objawił,
przyprawił mnie o mały szok. Był ubrany nader skromnie. Nie licząc muszli zawieszonej na
szyi, miał na sobie przepaskę z roślinnym woreczkiem zakrywającym genitalia. Wkrótce
180
RELACJE I WSPOMNIENIA
zatrzymaliśmy się na placyku wioski. Naszym oczom ukazał się widok jak ze słynnego filmu
„Mondo cane”. Na skraju gliniastego placyku migały stalowe i bambusowe noże ubroczone
krwią. Brązowe ręce ćwiartowały świńskie tusze. Obok tliło się wielkie ognisko i dymiły rozgrzane kamienie. Kobiety o urodzie starych wiedźm uwijały się wokoło, raz po raz znikając
w kłębach dymu zmieszanego z mgłą. Układały na kamieniach kawałki rąbanki owinięte
w liście bananowca. Wychudzone psy pospołu z umorusanymi dziećmi o wydętych brzuchach rozwłóczyły resztki wnętrzności. To pokarm składający się głównie z zieleniny
i owoców powodował owe wzdęcia brzuchów u małych nagusów. Dwie czy trzy młodsze
kobiety nie brały udziału w ćwiartowaniu świni, stały z boku potwornie zniekształcone
zaawansowaną ciążą. Perkalowe przepaski – jedyny ich strój – niknęły gdzieś nisko, niczego
nie osłaniając. Wielu mężczyzn odzianych było w resztki spodni i koszul. W wiosce szykowano niewątpliwie jakieś święto Montagardów.
Zaprowadzono nas do wodza – sołtysa wioski. Wstaje on, pilnie przyglądając się nam,
a następnie mięknie, traci godną minę i wylewnie ściska nam ręce. Wokół nas gęstnieje tłum
mieszkańców. Puszczam w ruch specjalnie przywiezione papierosy. Niektóre z nich wędrują
w otwory prześwitujące w małżowinach usznych. Na później. To dobrze. I tak mam wyrzuty
sumienia w imieniu wszystkich Europejczyków, którzy przyzwyczaili do tytoniu zbyt wiele
prymitywnych ludów. Cywilizację białego człowieka zawsze poprzedza wódka, tytoń i paskudne choroby.
Zaglądamy do kilku chat, mają klepisko zamiast podłogi i żadnych prawie sprzętów.
Chaty nie mają nawet dziur w dachu. Tlące się gdzieniegdzie pośrodku ogniska zapełniają
wnętrze dymem. Potwornie duszno, ale ciepło. Pewnie o to właśnie chodzi, bo w górach
klimat jest surowy.
Nie spróbowaliśmy pieczonych na kamieniach świń. Spieszyło się nam, a przyjęcie
w wiosce miało rozpocząć się wieczorem.
I znowu trzęsiemy się na szlaku, opuszczając zagubioną wśród gór wioskę Montagardów,
dla których czas zatrzymał się w połowie XVII wieku. Któż to wie, czy oni nam, czy też my
im mamy zazdrościć.
Połowy
Podczas wymiany jeńców zabrnęliśmy przypadkowo prawie na skraj cypla Wietnamu,
do typowej osady rybackiej Rach Gia. Olśniony kolorytem targu, zapragnąłem odwiedzić
kilka zagród rybackich. Zaprowadzono nas do ogromnej szopy zbudowanej tuż na skraju plaży, ale poza zasięgiem fal i przypływów morza. W jej wnętrzu zobaczyliśmy wielkie
kosze. Były imponujące. Wysokość niektórych znacznie przekraczała 2 m. Uplecione misternie, niczym wydłużone belki, zawierały wewnątrz coś na kształt ażurowego, zwężonego
w środku słupa.
Wieki doświadczeń rybackich musiały złożyć się na sposób wyplatania tej przemyślnej
pułapki. Było oczywiste, że ryba, która raz weszła w czeluść tego małego arcydzieła sztuki wikliniarskiej, nie miała najmniejszych szans oswobodzenia i musiała trafić na targ lub
ognisko w rybackiej chacie.
Nie kosze były jednak najbardziej zadziwiające w tej osadzie. Znacznie ciekawsza była
operacja, jaką przeprowadzili rybacy przed zademonstrowaniem nam niecodziennych
181
RELACJE I WSPOMNIENIA
narzędzi. Otóż, rybacy, zanim otworzyli prymitywne wrota szopy, usunęli na drugi kraniec osady wszystkie kobiety, dziewczęta i chłopców. W czasie kiedy wywlekli z szopy jeden
z koszy na zewnątrz, inni rybacy pilnie uważali, aby nie zjawiła się w pobliżu kobieta. Zdziwiła mnie ta czynność, toteż zapytałem o jej cel. W odpowiedzi usłyszałem, że jeżeli kobieta
spojrzy na kosz, wówczas diabli biorą połów. Odpowiedź wyjaśniła wiele, ale nie wszystko.
Dopiero nieco później poznałem więcej szczegółów.
Uświęcony tradycją obyczaj mówi, że kobiety, dziewczęta i chłopcy – zanim ci ostatni staną
się mężczyznami – nie mogą nawet spojrzeć na kosz, a tym bardziej dotknąć go, i to zarówno
w czasie pracy nad nim, jak też i po zakończeniu dzieła. Rybacy wierzą bowiem mocno, że
jeżeli kobieta dotknie kosza, nawet wzrokiem, rekin zniszczy go i głód zajrzy do rybackich
chat. Rygory te są posunięte bardzo daleko. I tak rybak, który zużywa na wyplecenie kosza
więcej niż jedną odmianę księżyca, nie może sypiać w domu skalanym obecnością kobiety,
nie mówiąc już o współżyciu z własną żoną. Te poświęcenia nie idą na marne, kosz bowiem
na tamtejsze stosunki kosztuje bardzo drogo. W jego wartość wlicza się trwające prawie pół
roku suszenie i cykl magicznych zabiegów gwarantujących powodzenie w połowach.
Rybackie kosze nie dawały nam spokoju. Zmuszeni do nocowania w tym rejonie, jeszcze tego samego dnia zaprosiliśmy się na połów. Nie była to sprawa tak prosta, jak mogłoby się zdawać. Jedynym środkiem transportu było oczywiście małe czółno z przeciwwagą,
obliczone najwyżej na dwóch ludzi. Mój wioślarz nie miał trudności z wejściem do łodzi,
natomiast ja gramoliłem się niezgrabnie w wydłubane koryto. Popłynęliśmy w towarzystwie
całej flotylli, w miejsce wiadome tylko rybakom.
Na powierzchni wody widać było długą bambusową tratwę. Jak się okazało, tratwa spełniała rolę boi, do której przyczepiony był kosz. Zwisał on w toni w pozycji pionowej na głębokości około 3 m. Od spodu był obciążony kamieniami w worku z palmowego łyka. Przez
warstwę kryształowej wody widać było, że kosz jest kompletnie pusty.
Popłynęliśmy dalej. Następna pułapka już z daleka mieniła się tęczowo. Z niemałym
trudem rybacy wyciągnęli ją na kilka ustawionych obok siebie czółen. Kiedy kosz-pułapka
legł wreszcie na łodziach, jeden z rybaków pogrążył się w nim do połowy i zaczął wyciągać
pojedyncze skarby, które ofiarowało rybakom morze.
Przyglądałem się z zainteresowaniem okazom, które zadziwiłyby naszych wędkarzy
i niewątpliwie każdego ichtiologa wprawiłyby w podniecenie. Niemal każda ryba była inna:
ryby – słońca, najeżdżki, ryby płaskie, rogate, pękate itp. Wszystkie ryby były przebogato
ubarwione, i to wcale nie na stałe. Wyjęte z wody złociste ryby potrafiły przybrać barwę
zieloną, potem błękitną, aby ostatecznie zostać przy pomarańczowej. Taki kolorowy fotoplastikon tropikalnych mórz.
Z samego dna kosza rybak wygarnął może metrowej wielkości rekina. Jeżeli wierzyć rybackim przesądom, jego obecność spowodowana była zapewne ukradkowym zerknięciem
na kosz którejś z ciekawskich dziewcząt.
Obładowane zdobyczą łódki wracały do brzegu. Szybko zapadła tropikalna noc. Woda
zaczęła fosforyzować, każdy ruch wiosła wywoływał zielonkawe, wodne błyski. W głębi aksamitno-czarnej już wody jawiły się od czasu do czasu świetliste cienie, czasem przedziwnych kształtów. Cicho pluskała woda, jakby akompaniując rzucającym się w czółnie rybom. W oddali, na brzegu zwiastującym osiedle, zapalały się pochodnie. Nie były to jednak
182
RELACJE I WSPOMNIENIA
światła przeznaczone dla powracających z połowu. To po prostu żony rybaków korzystające
z odpływu, szukały na plaży, którą morze chwilowo odkryło, ukrytych w zagłębieniach piasku krabów i mniejszych ryb.
Moja myśl uniosła mnie do niezapomnianych powrotów z wędkarskich wypraw, wprawdzie nie z egzotycznych mórz, lecz z nie mniej wspaniałych i pięknych mazurskich jezior...
Żony na sprzedaż
To, że w Wietnamie mężowie oferują swoje żony, jest faktem powszechnie wiadomym.
Są to jednak przypadki pojedyncze. Natomiast z targiem na mężatki jako zjawiskiem masowym spotkałem się płynąc wzdłuż jednej z tysiąca odnóg delty Mekongu.
Płynęliśmy motorówką ICCS wśród wielkich rozlewisk pokrytych na przestrzeni kilometrów wspaniałymi liśćmi lilii wodnych. Zielone misy o podgiętych w górę brzegach
z łatwością utrzymywały po kilka rojących się nad wodą ptaków. Są to strony, gdzie ludność
cierpi wyjątkową nędzę i głód.
Brak sytości ukształtował też zapewne obyczajność wsi Cu Ling, do której dotarliśmy
około południa. Tworzy ona coś w rodzaju prymitywnej Wenecji, ze swymi bambusowymi
domami tkwiącymi na palach. Osiedle to – nie ma co owijać w bawełnę – jest lupanarem
wielkiej rzeki Mekong. W Cu Ling bowiem od wieków rybacy i żeglarze kupują względy
zamężnych kobiet.
Podłoże tego procederu jest proste. Teren wokół wsi nie nadaje się pod uprawę, mało
jest palm sogo, mało kokosów. Dominują bagna. Nie wystarcza więc żywności dla wioski
liczącej ponad tysiąc głów, a zatem... mężczyźni oferują wędrowcom swoje żony, aby żyć.
Nie do pomyślenia jest przy tym, aby mężatka sprzedawała się sama. Wszystkie transakcje odbywają się za pośrednictwem męża. Istotne jest również to, że dziewczyna z Cu Ling
przed zamążpójściem musi być absolutnie cnotliwa.
Płynęliśmy wolno główną ulicą. Ze zrozumiałą ciekawością przyglądałem się tej wiosce.
Z łodzi widać było normalnie pracujących rybaków oraz kobiety zajęte połowem krabów.
Po powrocie do bazy zapytałem wietnamskiego komendanta o przyczynę tolerowania tego
procederu w Cu Ling. W odpowiedzi wzruszył ramionami i odrzekł: „Nie można zaniechać
jedynej działalności, która przynosi nam pieniądze”.
Milczący Mnich
Majestatycznie płyną wody wielkiej rzeki Mekong. Tajemnicza, a jednocześnie piękna
rzeka była świadkiem ogromnych, często okrutnych wydarzeń, o których krążą legendy
i opowiadania przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Na jednym z licznych ramion Mekongu leży wyspa Nam Quoc Phat. Mnóstwo spotkać
tu można wysp, od całkowicie dzikich do zabudowanych i zamieszkałych przez licznych tubylców żyjących głównie z połowu ryb, uprawy ryżu i owoców. Wyspa Nam Quoc Phat jest
jednak szczególną wyspą i wśród miejscowej ludności zajmuje również szczególne miejsce.
Pewnego kwietniowego dnia ruszyliśmy łodzią z My Tho, aby zwiedzić tajemniczą wyspę i jeśli szczęście dopisze, poznać Milczącego Mnicha – pana i władcę Nam Quoc Phat.
Wkrótce dobiliśmy do oryginalnego mola, którego podstawę stanowi przeżarty rdzą kadłub
wojennego okrętu. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że wyspa podzielona jest
183
RELACJE I WSPOMNIENIA
na dwie części – mieszkalną i świątynną, nad którą dominuje piękna pagoda. To ona jest
przedmiotem tajemniczych legend i celem częstych pielgrzymek.
Świątynię okala szereg wspaniałych kapliczek o cudownej ornamentacji, pełnej barw,
cieniów i kontrastów. W centralnej części świątyni – clou pagody – jak gdyby wielka sala
konferencyjna, po której środku dominuje stół w kształcie mapy Wietnamu. Wokół stołu
liczne i puste fotele, surowe w swoim kształcie wydają się czekać na tajemniczych rajców...
Wszystko tu tchnie atmosferą oczekiwania...
Również i ja uległem temu nastrojowi i nawet zwróciłem wzrok ku wielkim drzwiom,
czekając na pojawienie się ludzi mających zasiąść przy tajemniczym stole i radzić w sprawie,
którą sugestywnie określał kształt tego stołu.
Salę tę, jak zresztą całą pagodę, zbudował Milczący Mnich, określając jej szczególne przeznaczenie i historyczną rolę. Otóż, czeka ona na wielki dzień, w którym najmądrzejsi zasiądą przy stole, aby zdecydować o pokoju i zjednoczeniu Wietnamu. Wszyscy w to wierzą,
mocno wierzą, że dzień ten nadejść musi. Ta głęboka wiara i ujęte w modlitwy oczekiwania
na wielki dzień bez mordów, rozlewu krwi i okrutnej nędzy jest podstawową treścią religii,
którą stworzył Milczący Mnich. Kto zna cierpienia Wietnamczyków, kto widział przerażające żniwo śmierci, nędzę i skutki głodu, ten zrozumie jak przeogromna jest chęć pokoju,
sytości i bezpieczeństwa, ten zrozumie jak przyciągające są zasady religii stworzonej przez
Milczącego Mnicha.
Kim więc jest patriarcha z tajemniczej wyspy? Niestety, nie miałem szczęścia go poznać,
a nawet zobaczyć z daleka. Kryje się on w cieniu licznych i tajemnych komnat świątyni
i tylko w określonym czasie odwiedzić go mogą wybrani kapłani pagody. Nosi on zakonne
imię Thi Hoa Binh – Nguyen Thanh Nam, co w dowolnym tłumaczeniu na język polski
oznacza Czciciel Pokoju. Władca wyspy liczy sobie 82 lata i jest absolwentem kilku fakultetów uniwersytetu w Paryżu. Zerwał jednak ze światem zewnętrznym, osiedlił się na wyspie,
stworzył religię, zbudował pagodę i zyskał bardzo liczny zastęp kapłanów i wiernych. Od 10
lat, to jest od 1964 roku pozostaje w całkowitym milczeniu i przemówić ma w tym właśnie
wielkim dniu pojednania i pokoju. Symbolem jego władzy jest znak buddyjski – swastyka o odwróconych ramionach, krzyż katolicki i oko opatrzności, a więc symbioza symboli
głównych religii Wschodu. W służbie religii stworzonej przez Milczącego Mnicha pozostaje
liczny zastęp mnichów. Pędzą oni wybitnie ascetyczny tryb życia, pełen prostoty i niezrozumiałych dla Europejczyka wyrzeczeń. Wszyscy są wegetarianami.
Pełen zadumy opuszczałem salę posiedzeń. W środku zalanego słońcem podwórza
pomarszczony starością i spalony żarem tropiku mnich, w regularnych odstępach czasu,
uderzał drewnianym kijem w wyszczerbiony i ośniedziały dzwon. Echa tych uderzeń odmierzały rytm życia całej wyspy. Toczyło się ono ospale, wolno i chyba bez przesady uznać
je można za absolutnie przeciwny biegun naszej cywilizowanej gonitwy i zwariowanego
tempa.
Przeszedłem do drugiej części wyspy, gdzie mieszkali najwierniejsi z wiernych, tkwiąc
w oczekiwaniu na Wielki Dzień. Obserwując ich skrajną nędzę, zrozumiałem jak pełne napięcia jest ich oczekiwanie na ów dzień i jak głęboka jest ich wiara w to, że musi on być
początkiem lepszego.
184
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wracając motorówką, wpatrywałem się w ofiarowany mi znak swastyki, który skojarzyłem z inną tragedią i męką innego narodu... Wolno, wolniutko opuściłem złamany krzyż
w żółte fale wielkiego Mekongu, rzeki która pamięta wiele, wiele wydarzeń...
Wielkanocna niedziela
Znowu święta, samotna Wielkanoc. I znów moja myśl pędzi przez daleki świat tam, do
Was, do naszego rodzinnego domu, do Ojczyzny jedynej...
Jest godz. 17.00, a więc w Warszawie dochodzi godz.10.00. Czuję, telepatycznie czuję,
że siadacie, Moi drodzy, do jak zwykle pięknie nakrytego świątecznego stołu. Jedno nakrycie jest dodatkowe, to dla mnie, jest puste, smutnie puste...Wasze oczy kierują się na biały
obrus, tam gdzie chcielibyście widzieć moje ręce, moją twarz... Jestem, jestem wśród Was
najdrożsi, widzę Was i tak bardzo, bardzo chcę Wam powiedzieć, że bardzo Was kocham
i bardzo tęsknię...
Żabi koncert
Wizytując samotne posterunków ICCS, zapędziliśmy się w dzikie połacie dżungli. Dziko
tu i ponuro. Postanowiliśmy nocować w Cu-Chi. Gospodarz, polski dowódca grupy, po kolacji wspomniał coś o żabich koncertach, które utrudniają podobno sen. Któżby się martwił
sielskim rechotaniem żab. Bardziej liczyłem się z ogniem artylerii, która tu od czasu do
czasu urządzała koncerty lepsze od żabiego kumkania. Wkrótce udaliśmy się do dusznych
pokoików, gdzie zamiast szyb widniały solidne moskitiery. Nie przeszkadzało to oczywiście co bardziej przedsiębiorczym komarom w nawiązywaniu bliższego kontaktu z nami, co
z kolei zmusiło nas do szukania schronienia pod muślinem okrywającym łóżka. Nagi, ciężko dysząc, zastanawiałem się jak zmusić się do snu, kiedy przerażający odgłos kazał mi
zerwać się na równe nogi. Tygrys? Co u licha? Były to... żabki, o których wspominał gospodarz. Bestie musiały mieć gardziele o rezonansie dwóch fortepianów Bechsteina. Słyszałem
jednocześnie coś pośredniego między rykiem morsa, chrząkaniem rozdrażnionego dzika
i gulgotaniem indyka. Co gorsza, te „rozkoszne” dźwięki dochodziły wyraźnie też spod mojego domu. Sytuacja stawała się złożona. O przykryciu głowy poduszką nie mogło być mowy,
bo groziło to uduszeniem. Można było jedynie leżeć na wznak, otrząsać z siebie spływający
pot i modlić się o zapalenie gardła dla „artystów”. Koncert co pewien czas cichł, a kiedy już
miałem nadzieję, że się nie powtórzy, kakofonia dźwięków wybuchała z nową siłą.
Przez długie godziny obserwowałem na suficie harce sympatycznych jaszczurek geko
polujących na wdzierające się do pokoju komary, aż wreszcie zapadłem w rodzaj drzemki
nieudolnie imitującej sen...
Tropikalna noc
Noc przychodzi tu w sposób nagły i zaskakujący. Nawet mowy nie ma o tak wspaniałych w naszym kraju romantycznych zmierzchach, perłami lśniącej rosie, czy też słodkim
chłodzie, który tak jak cudowny balsam przywraca rześkość po spiekocie lipcowego dnia.
Ledwie rozżarzone słońce schowa się za widnokrąg, a już czerń nocy spowija wszystko
w swój duszny, czarny welon. Żadnej ulgi ani odrobiny chłodu, wszystko dyszy męczącym
ogniem tropiku, a każdy, nawet najmniejszy ruch wywołuje kolejną strugę potu. Leje się on
185
RELACJE I WSPOMNIENIA
i ciecze jak woda z zepsutego kranu i aż dziw bierze, gdzie u licha kryją się w ludzkim ciele
te potodajne źródła? Wprawdzie bez przerwy żłopie się przeróżne doskonałe płyny, ale część
z nich musi zostać jednak w naszym nędznym ciele, aby można było zachować biologiczną
równowagę.
Gdy zapada ciemność, kopuła nieba rozbłyskuje tysiącem gwiazd, a księżyc – szelma
– wprawia nas w niebywałe zdumienie. Proszę sobie wyobrazić, ten odwieczny kompan
zakochanych i złodziei wypiął łuk swego rogala zupełnie w odwrotnym kierunku. Przypatrując się uważnie jego opromienionym martwym blaskiem kształtom, można dostrzec jak
uśmiecha się do nas szelmowsko i mruży swoje księżycowe oko. Na dłuższe medytacje nad
księżycem i wspaniałą gamą gwiezdnych świateł nie pozwalają potężne eskadry atakujących wściekle komarów, przeróżnych owadów, chrząszczy i innych latających kamikadze,
których szczególnie wiele pojawia się w okresie nadchodzącej pory deszczu. Trzeba się więc
szybko kryć w naszych trajlerach i willach, które nie tylko chronią przed atakami latających
natrętów, ale przede wszystkim dzięki erkondyszonerom dają wymarzony chłód. Cieniutkie ściany nie mogą zagłuszyć jednak potężnego koncertu nocnych ptaków, płazów, gadów,
przeróżnych owadów i licho samo wie, jakich jeszcze nocnych śpiewaków. Rywalizują oni
zawzięcie ze sobą, tworząc potężny chór egzotycznej nocy. Nie jestem w stanie opisać tej
wspaniałej kakofonii głosów znanej nam tylko z kolorowych, egzotycznych filmów i wspaniałych opisów kreślonych ręką nie tylko mistrzów pióra, lecz przede wszystkim subtelnych
znawców muzycznych dźwięków i najbardziej oryginalnych melodii, tak wspaniałych, jakie
tylko może skomponować przyroda.
Słucham tej pieśni, czuję ją, czuję w jakiś dziwny, nietypowy sposób... Poddaję się jej...
Jak wspaniale oszałamia, oszałamia jak haszysz, zniewala... Usypia... Co za wspaniała melodia tropikalnej nocy...
Kamikadze – Boski Wiatr
Zawsze intrygowali mnie ludzi, którzy świadomie, ba, nawet z zapałem, bez zmrużenia
oka szli na śmierć za cesarza, którego ogromna większość nigdy nawet nie oglądała.
Kamikadze to krzyk rozpaczy. Kamikadze to „Boski Wiatr”. Kamikadze to samobójcze
jednostki lotnicze Japonii. Kamikadze to groza i śmierć, to podziw, bohaterstwo, to fanatyzm, a może szaleństwo? Każda ocena będzie fałszywa i błędna jeżeli ktoś chce dokonać jej
bez znajomości japońskich poglądów na życie i śmierć oraz okoliczności, w których zrodziły się jednostki złożone z ludzi zdecydowanych na wszystko, ludzi, których czoła nie okalał
laur, lecz biała opaska z czerwonym słońcem – znak oddania najwyższej sprawie, oddania
śmierci...
Tak się złożyło, że podczas pobytu na Dalekim Wschodzie miałem okazję poznać jednego z tej „legii straceńców” – autentycznego kamikadze, który, oczekując na swój ostatni
lot i śmierć za cesarza, szczęśliwym zbiegiem okoliczności ocalał, jedynie dzięki temu, że
w sposób nagły Japonia musiała skapitulować i zaprzestać działań wojennych. Dziś ten człowiek jest pułkownikiem armii japońskiej, nazywa się Kuroda i pełni służbę dyplomatyczną
w Sajgonie.
Chociaż od tamtych dni minęło już prawie 30 lat, płk Kuroda ciągle tkwi swoją mentalnością w owych okrutnych czasach i sprawia wrażenie, że ciągle przeżywa gorycz tego,
186
RELACJE I WSPOMNIENIA
że nie mógł się spełnić los, o którym nieodwołalnie i w strasznym napięciu zdecydował
już wówczas, gdy płonęła jego ojczyzna, gdy powołaniem każdego samuraja była śmierć za
cesarza...
Kilka razy rozmawiałem z płk. Kurodą. Słyszał on o bohaterstwie polskiego żołnierza
i być może dlatego uznał, że jako Polak, jako żołnierz, potrafię zrozumieć istotę tego, co
było promotorem szaleńczych i zarazem pięknych w swojej intencji czynów, bohaterstwa
i niepowtarzalnego oddania sprawie ojczyzny. Słuchając jego zwierzeń, wydawało mi się, że
rozumiem ten wielki ogień, który do dziś nie wygasł w jego krwi i sercu... Później pytałem
sam siebie, czy podziwiać setki młodych, stojących u progu życia kamikadze, podobnie jak
podziwialiśmy mężów poległych w Termopilach, czy też wzruszyć ramionami i uchylić się
od oceny tego, co tak dalece i zdecydowanie silniejsze od młodego życia... Przyznam, że
ciągle byłem i jestem bliższy uczuciu podziwu... wielkiego podziwu...
Z opowiadań płk. Kurody dowiedziałem się, że japoński pogląd na życie i śmierć różni
się zasadniczo od europejskiego i kształtował się on w specyficzny sposób na przestrzeni
kilku wieków. Pierwotne wierzenia religijne polegające na czczeniu zjawisk natury i duchów osób zmarłych przerodziły się z czasem w tak zwany sintoizm. Cieszył się on specjalną
opieką państwa japońskiego aż do końca ostatniej wojny, a może nawet i do dziś, jak mi się
wydaje, co wyczułem ze słów mojego rozmówcy.
Sintoizm, wierzenie nader charakterystyczne dla Japończyków, polega na otaczaniu
czcią boską zarówno zmarłych przodków i bohaterów narodowych, jak też cesarza. Japoński kodeks – jak wyjaśnił pułkownik – kodeks Busido, prawdziwa ewangelia samurajów
– wyraźnie mówił, iż tylko ten żołnierz, który da dowód bezgranicznego męstwa i poświęcenia, który odda życie w ofierze, zająć może właściwe miejsce w panteonie narodowej czci,
w najdostojniejszym gronie poległych bohaterów. Tę głęboką wiarę, wpajaną od najmłodszych lat wszystkim młodym Japończykom, wykorzystali dowódcy.
Japończycy, gdy ich ojczyźnie groziła klęska, a szala gigantycznych zmagań w II wojnie
światowej wyraźnie przechyliła się na korzyść koalicji antyhitlerowskiej, a więc przeciwko również beznadziejnie walczącej Japonii, tracili z miesiąca na miesiąc stan posiadania
na Pacyfiku, aż wreszcie nadszedł rok 1944. W październiku potężny desant amerykański
gen. MacArthura rozpoczął walkę o archipelag filipiński. Było to więc uderzenie w tzw.
wewnętrzny pierścień obrony Japonii. Toteż dowódca floty Nipponu, adm. Tojodo, zdecydował się na generalny atak na siły morskie przeciwnika. Zakończył on się kompletną klęską
Japończyków, ale właśnie wtedy, w tej historycznej bitwie, po raz pierwszy do akcji weszli
kamikadze, którzy mieli przechylić szalę zwycięstwa na stronę Tokio. Mimo iż w samobójczych atakach zginęło ponad 5 tys. pilotów, kamikadze nie zdołali odwrócić przesądzonych
już losów wojny.
W początkach kwietnia 1945 roku – o czym mówił mi, będąc w dziwnej ekstazie, płk
Kuroda – rozpoczął się szturm na Okinawę w archipelagu Riukiu. Wyspa Okinawa leży
u progu macierzystych wysp Japonii, na południe od Kiusu. Jej posiadanie ostatecznie decydowało o klęsce lub kontynuowaniu beznadziejnych już wówczas zmagań. Posiadanie na
Okinawie przez Amerykanów baz lotniczych oznaczało bezustanne bombardowanie Japonii oraz całkowite odcięcie jej od Azji.
187
RELACJE I WSPOMNIENIA
W ciągu 82 dni zmagań o Okinawę przeprowadzono 896 uderzeń kamikadze. Mimo
niezwykłych wysiłków japońskich, o czym mówił z gorączką w oczach płk Kuroda, Okinawa padła, a droga do licznych wysp macierzystych i do cesarskiego pałacu w Tokio stanęła
otworem. Rozpoczęło to moralną śmierć czekających na śmierć fizyczną kamikadze, dla
których zaczynało już brakować samolotów.
Nazwa kamikadze wywodzi się ze starej legendy. Przed prawie 700 laty kraina Wschodzącego Słońca stanęła wobec groźby zagłady ze strony potężnej armii Kublaj-chana, wielkiego wodza Mongołów i wnuka osławionego Dżyngis-chana. W roku 1274 od brzegów
koreańskich odbiło ponad tysiąc okrętów ze 150 tys. wojowników mongolskich, którzy zaatakowali wyspy Nipponu. Japończycy bronili bardzo dzielnie ojczyzny i zmusili napastników do powrotu na ich okręty. Następnego dnia zerwała się potężna burza, w której wyniku
zatonęło wiele z mongolskich okrętów. Kublaj-chan nie zrezygnował jednak z podboju
i jego flota zagroziła Japonii z dwóch stron: od zachodniego Kiusiu i od zatoki Hakata.
Rozpaczliwa obrona Japończyków trwała pięćdziesiąt dni i zakończyłaby się niechybną klęską, gdyby na pomoc wyspiarzom nie przyszła znowu przyroda. Potężny tajfun zagnał flotę
najeźdźców do cieśniny naszpikowanej niebezpiecznymi rafami. Kublaj-chan stracił połowę floty i musiał się wycofać. Japończycy z wdzięczności nazwali ten tajfun „Kamikadze
– Boski Wiatr”.
Niespełna 700 lat później, gdy kraj cesarza Hirohito znalazł się ponownie w obliczu
śmiertelnego niebezpieczeństwa, Rada Imperium odwołała się do Boskiego Wiatru, a tysiące Japończyków zgłosiło wolę śmierci w obronie ojczyzny.
Z jednym z nich zetknął mnie los. Długo z nim rozmawiałem i starałem się zrozumieć
jego nie gasnącą gorycz i płomień niespełnionej śmierci, który do dziś goreje w jego czarnych oczach – oczach kamikadze.
188
MARIAN ORŁOWSKI
Z PAMIĘTNIKA PEACEKEEPERA; ZIELONA DROGA
Kiedy kolumna załadowanych po brzegi ciężarówek ruszyła, w przycupniętych przy
drodze zagrodach budziło się życie. Kobiety rozniecały paleniska, mężczyźni dokonywali
porannej toalety, myjąc twarze w maleńkich miseczkach, a gromadki skurczonych, wygłodzonych dzieci wpatrywały się niecierpliwymi oczami w paleniska, czekając na poranną
porcję ryżu. W każdej zagrodzie obrazek był podobny, każda pełna była źle ubranych, umorusanych dzieci.
Kambodżańczycy ogromnej biedzie przeciwstawiają płodną witalność, nie troszcząc się
zbytnio o wychowanie potomstwa. Dzieci wychowują tu dzieci. Częstym widokiem są małe
dziewczynki dźwigające młodsze rodzeństwo. Szum samochodów i kurz przez nie wzniecany zwabił je bliżej drogi. Białe samochody z napisem „UN” cieszą się wśród dzieci dużym
zainteresowaniem. Wcześniej rozwożono nimi ryż i ubrania rozdawane przez katolicką organizację „CARE”. Dzieci to zapamiętały i każde pojawienie się samochodu wojskowego
witane jest przez gromady dzieci okrzykami: „Mister!”.
Dzisiaj podobnie machały wychudłymi rączkami wykrzykując jedyne znane im, nieco
zniekształcone, angielskie słowo licząc, że któryś z żołnierzy rzuci im paczkę sucharów. Żegnani przez gromadkę dzieci opuszczamy nasz dotychczasowy garnizon w Pursat.
Konwój porusza się szybko, mijając małe wioski rozlokowane po obu stronach drogi.
Po dwóch, może trzech godzinach przemierzamy idealnie gładką równinę pokrytą jedynie
trawą bambusową i krzakami zdziczałej papai. Kolor trawy zmienia się tu w zależności od
pory roku, od jasnozielonej w porze deszczowej, po kolor słomy w porze suchej. Widok
ten sprawia, że słowa zawarte w „Genezis”: „(...) i rzekł Bóg: rozmnażajcie się i napełniajcie
ziemię, czyńcie ją sobie poddaną”, nabierają szczególnie karykaturalnej wymowy. Ziemia
ta niegdyś płodna, dzięki działalności człowieka stała się jałowym stepem, a to za sprawą
uprawy ryżu metodą ray. Stosowanie tego systemu przez stulecia spowodowało erozję na
⅓ obszaru kraju. Obecnie prowadzone są prace w ramach World Food Program nad sposobem zapobieżenia dalszej degradacji tej ziemi. Praca specjalistów z tej organizacji, mimo
ich dużego zaangażowania, nie należy do najłatwiejszych – zaniedbany system irygacyjny
praktycznie nie istnieje. Całe połacie kraju są zaminowane, ich rozminowanie może potrwać kilka lat – pola minowe ustawiane były bez dokumentacji. Dziś nikt nie jest w stanie
określić ani systemu, ani gdzie i ile min ustawiono.
Słońce jest już wysoko, konwój porusza się w tumanach kurzu. Czerwony pył laterytu,
którym naprawiana była droga, dostaje się do kabiny, pokrywa sobą wszystko, wciska się
do oczu, płuc, zakleja twarz. Wymieszany z potem powoduje, że przypominamy mówiące
bryły czerwonego błota. Na szczęście na horyzoncie widoczne są kontury gór, co oznacza,
że znajdzie się trochę cienia. Droga prowadzi teraz wąwozem pomiędzy dwoma pasemkami
niewysokich gór pokrytych zielenią. Na szczycie prawego zbocza króluje bunkier wyposażony w karabiny maszynowe. Bunkier jest tak usytuowany, że umożliwia niewielkiej załodze
189
RELACJE I WSPOMNIENIA
kontrolę całego wąwozu. Niestety, pasemko gór było niewielkie i droga znów biegnie płaskim, żółtym stepem poszatkowanym małymi rzeczkami. Większość z nich o tej porze roku
pokazuje spękane, czasem błotniste dno, inne pokryte są niewielką ilością wody koloru
kawy z mlekiem. Tam, gdzie woda jeszcze jest, można zaobserwować brodzące muły, które
po porannym wypasie wypoczywają w błotnistej cieczy.
Wreszcie docieramy do Kampong Chnang – stolicy prowincji znanej z tego, że znajduje
się tu lotnisko o światowych standardach, zbudowane przez Chińczyków na zamówienie
króla Narodoma Sihanouka. W czasie „czerwonej” rewolucji zostało kompletnie zdewastowane, a zatrudnieni do jego dewastacji Khmerzy zostali zamordowani. Dziś, pozbawione
infrastruktury, jest wykorzystywane jako lotnisko dla helikopterów.
Po krótkiej przerwie ruszamy w drogę, w kierunku przeprawy na Tonle Sap. Jest to duża
rzeka wypływająca z wielkiego jeziora o tej samej nazwie. Rzece tej natura powierzyła ważną
misję. Jest ona łącznikiem pomiędzy największą rzeką Kambodży, Mekongiem, a jeziorem
Tonle Sap. Nadmiar wody wlewa się do jeziora, chroniąc całe obszary przed powodzią. Jezioro odgrywa rolę naturalnego zbiornika retencyjnego, łagodzącego skutki powodzi. Kambodżanie zdają sobie sprawę ze znaczenia tego irygacyjnego systemu wodnego dla ich kraju,
funkcjonującego tu od niepamiętnych czasów. Dla uczczenia dnia, w którym wody Tonle
Sap wracają do swego normalnego biegu, obchodzą Święto Wód.
Przeprawę przez Tonle Sap kończymy około godz. 18.00. Po opłaceniu przejazdu ładujemy się na dwa zdezelowane, samobieżne promy i w czterech rzutach osiągamy lewy brzeg.
Po ustawieniu i sprawdzeniu kolumny ruszamy dalej.
Asfaltowa, nieźle utrzymana jak na tutejsze warunki droga, wybudowana jeszcze przez
Francuzów, prowadzi wąskim nasypem. Po obu stronach rozciąga się depresja, teraz porośnięta małymi krzewami. W okresie pory deszczowej wypełnia się nadmiarem wody.
Droga ta wśród członków misji nie cieszy się najlepszą sławą, a to z powodu Czerwonych
Khmerów, którzy ją kontrolują. Złą sławą okryła się w dniu, kiedy żołnierze z czerwonymi
kokardkami na karabinach zatrzymali samochód z polskimi żołnierzami, kazali im wysiąść
i przyglądać się egzekucjom na tubylczej ludności cywilnej.
Drogi w Kambodży na kontrolowanych przez obie strony terenach są mocno obsadzone posterunkami. W dzień załogi posterunków, aby ustrzec się wtargnięcia przeciwnika,
kontrolują wszystkie pojazdy, o zmierzchu zakładają pułapki minowe, które demontują
o świcie.
Z duszą na ramieniu, skoncentrowani na wąskiej płaszczyźnie asfaltu, wypatrując min
i żołnierzy Pol Pota, pokonujemy dziś ostatni etap podróży. Docieramy do Kampong Cham
– miejsca postoju 3 kompanii logistycznej. Korzystając z gościnności żołnierzy tej kompanii, możemy wykąpać się i odpocząć w przyzwoitych warunkach.
Kambodża, 29 kwietnia 1993
Budzi się dzień. Czerwona kula słoneczna unosi się bez pośpiechu, rzucając wkoło pierwsze promienie światła. Przystanęła właśnie nad nastroszonym pióropuszem stojącej pośrodku placu palmy, kiedy dałem sygnał do wymarszu. Przyznam, że w tym momencie musiałem
sięgnąć do głębszych pokładów swojej odwagi. Na wschód od Mekongu teren jest dziewiczy
i mało rozpoznany. Do dyspozycji mam jedynie niewielką mapkę turystyczną kupioną na
190
RELACJE I WSPOMNIENIA
bazarze w Kielcach. Mapa jest wiernym odwzorowaniem map francuskich z czasów kolonialnych. Naniesione na nią w latach trzydziestych znaki dróg są często nieaktualne,
a o część z nich upomniała się przyroda, te zaś istniejące mocno nadgryzł ząb czasu i nie
zawsze są przejezdne. Droga, którą mamy podążać, prowadzi przez tropikalny las, a przejezdna jest tylko w porze suchej. Zdecydowani stawić czoła nowemu wyzwaniu, krętymi
uliczkami Kampong Cham zdążamy do przeprawy na Mekongu.
Mekong – największa rzeka Kambodży, której brunatne wody dzielą kraj na dwie prawie równe części, odegrał ogromną rolę w czasach tworzenia się Półwyspu Indochińskiego.
Obszar stanowiący dzisiejszą Kambodżę wypełniały wody zatoki Morza Południowochińskiego. Rzeka, wpadając do tej zatoki, wypełniała ją mułem tak, że powstały bagna, które
z czasem przeistoczyły się w stały ląd. Mekong, który stworzył tę nizinę, wywiera i dziś
ogromny wpływ na jej charakter. Obfite deszcze w porze monsunowej tworzą podwójne
koryto rzeki. Gwałtowny przybór wód jest tak wielki, że koryto nie może pomieścić wciąż
napływającej wody i występuje z brzegów. W porze suchej wody ustępują, pozostawiając żyzny muł. Rzeka jest też miejscem spotkań tubylców. Ludzie przychodzą tu, aby zrobić pranie
lub umyć popularny w tym kraju motorower. Jest też ważnym szlakiem komunikacyjnym,
a w porze deszczowej, gdy drogi są nieprzejezdne, jedyną trasą łączącą ze sobą miasteczka
i wioski. Małymi, płaskodennymi barkami transportuje się do stolicy z rejonów zielonych
płody rolne i owoce, a w drodze powrotnej artykuły techniczne. Teraz Mekong jest w swoim pierwotnym korycie, żeby dotrzeć do samej przeprawy musimy pokonać wysoki brzeg
i około 50 m plaży wtórnego koryta rzeki.
Ładujemy się sprawnie na dwa promy i po czterech zjazdach cała kolumna jest na drugim brzegu. Tuż za przeprawą skręcamy na wschód i po godzinie jazdy docieramy do dawnej granicy pomiędzy Kambodżą a Kochinchiną. Ślady przynależności tego niewielkiego
skrawka ziemi do francuskiej kolonii przypomina uprawa kauczukowca. Uprawa pocięta
jest wąskimi dróżkami na kwartały, z których każdy oznaczony jest tabliczką informującą
o dacie posadzenia drzew oraz o dacie rozpoczęcia zbiorów. Najstarsze kwartały pochodzą
z 1930 roku, a najmłodsze z 1940.
Droga ciągnie się po nagrzanych słońcem zielonych zboczach, niekiedy opada w niewielkie doliny, aby znów piąć się w górę. Powoli drzewa kauczukowca stają się coraz rzadsze.
Przed nami plama tropikalnej dżungli. Droga pnie się ciągle w górę, staje się coraz węższa,
aż wreszcie jej szerokość ogranicza tropikalny las. Po obu stronach ciągną się ściany zieleni.
Nie jest to ściana jednolitej zieleni, lecz coś w rodzaju nieregularnej mozaiki złożonej z różnych skupisk drzew i krzewów. Zawsze wyobrażałem sobie, że tropikalny las tętni kakofonią
dźwięków, niestety przywitała nas głucha cisza, którą zakłócał jedynie warkot poruszającej
się kolumny.
Podczas pory deszczowej droga jest nieprzejezdna. Można pokonać ją jedynie teraz,
choć nie jest to sprawa łatwa. Poziome wyżłobienia i wyboje są tak duże, że czasami chowa
się w nich cały samochód. W ciągu prawie trzech godzinach jazdy pokonujemy zaledwie
30 km, a ja czuję każdy mięsień swojego ciała. Wydaje mi się, że droga nigdy się nie skończy. Po ośmiu godzinach tej piekielnej jazdy docieramy do małej osady, której mieszkańcy
zajmują się wyrobem węgla drzewnego. Osada składa się z kilku chałup osadzonych na palach. Wszystkie ustawione są półkolem wokół niewielkiego placu, na którym pasą się świnie
191
RELACJE I WSPOMNIENIA
i baraszkują półnagie dzieci. Widząc nas, przerywają dotychczasowe zajęcia i wybałuszonymi oczyma wpatrują się w jadącą kolumnę. To pierwsze istoty żywe, które spotykamy od
momentu, gdy pożegnaliśmy przeprawę na Mekongu. Mijamy szybko wioskę i po piętnastu
minutach docieramy do przygranicznej miejscowości Snoul.
Po krótkim postoju ruszamy w dalszą drogę. Po 10 km naszą kolumnę kierujemy na
północ. Na horyzoncie widoczna jest ciemna plama lasu oblanego czerwienią zachodzącego
słońca. Po obu stronach naszej trasy ciągną się kępy krzaków, które stają się coraz gęściejsze
w miarę ubywania drogi, aby zmienić się w gęstwinę tropikalnej dżungli. W momencie kiedy wbijamy się w wąską drogę, robi się ciemno. W świetle reflektorów widać jedynie wąski,
wyboisty pas szlaku.
Teren jest mocno pocięty rzeczkami i kanałami, które są teraz suche. Duża liczba bardzo
prymitywnych mostów, składających się niejednokrotnie z przerzuconych na drugi brzeg
grubych bali, mocno opóźnia marsz. Droga wciąż prowadzi w ciemnym tunelu lasu. Oczy
pieką od ciągłego śledzenia trasy oświetlonej jedynie smugą reflektorów i mdłym księżycem.
Kierowca nacisnął raptownie na pedał hamulca i zapytał: „ Czy pan widzi to samo, co ja?”.
Aż musiałem uszczypnąć się w ucho. Trzyprzęsłowy most, którym właśnie mamy się przeprawić, jest złamany w trzech miejscach. Wyglądem przypomina znak „Rodła”. Przystępujemy do sprawdzenia mostu. W trakcie oględzin okazało się, że różnica poziomów pomiędzy
drugim a trzecim przęsłem wynosi... 20 cm. Most prawdopodobnie chciano wysadzić, ale
źle dobrano ładunki wybuchowe. Ich wybuch spowodował jedynie wykrzywienie mostu
i nadpalenie niektórych belek przęsłowych. Pozostawione dzieło złej saperskiej roboty,
mimo nietypowego kształtu, wydawało się być solidne. Gdy dokonywałem sprawdzenia
mostu, jadący na końcu kolumny kpt. Włodek Słowuta wyruszył z innymi kierowcami na
poszukiwanie objazdu. Poszukiwania okazały się bezowocne. W tej sytuacji musimy podjąć
ryzyko przeprawy przez most. Powoli, aby nie wywołać rezonansu, przy wtórze łoskotu
i trzasków przeprowadzamy kolejno każdy samochód na drugi brzeg. Około godz. 2.00
ostatni samochód dotknął drugiego brzegu. Ruszyliśmy ufni, że los zaoszczędzi nam dalszych emocji. Po godzinie drogi od niefortunnej przeprawy kolumna mknęła przez niewielką wieś, a w widmowej poświacie księżyca majaczyły ślepe, kambodżańskie chaty.
Warkot silników zbudził śpiących w hamakach żołnierzy Pol Pota. Wynurzyli głowy
z płóciennych hamaków zawieszonych na przydrożnych drzewach, patrzyli na nas zaskoczeni i przerażeni, nie rozumiejąc skąd w nocy w samym środku dżungli wzięła się pędząca
kolumna białych samochodów z długonosymi barbarzyńcami. Zaskoczenie ubezwłasnowolniło ich tak, że byli zdolni jedynie do patrzenia. Kierowcy instynktownie przyspieszyli
tak, że bardzo szybko wcisnęliśmy się w szczelinę tropikalnego lasu. Zaskoczenie i instynkt,
czynniki nie zawsze chodzące w parze, pozwoliły nam uniknąć większych kłopotów. Droga
biegła coraz rzadszym lasem, który przekształcił się w step. To widoczny znak, że zbliżamy
się do większych skupisk ludzkich. Mijaliśmy pojedyncze zagrody i małe wioski rozłożone
po obu stronach szlaku. Gdy światło jutrzenki oddzielało niebo od ziemi i rzucało złotoczerwone promienie na kawowo-mleczną wstęgę Mekongu, dotarliśmy do rogatek Kratie
– celu naszej podróży.
192
CZESŁAW MITKOWSKI
W PIERWSZEJ ZMIANIE POLSKIEJ WOJSKOWEJ JEDNOSTKI
SPECJALNEJ W DORAŹNYCH SIŁACH ZBROJNYCH ONZ
Jesień 1973 roku. W jednostce powietrzno-desantowej w Krakowie przy ulicy Głowackiego zorganizowano bazę do przygotowania Specjalnej Jednostki Wojska Polskiego w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie. Przyjmujemy żołnierzy specjalistów
z innych jednostek, przeważnie saperów. Cały skład osobowy zostaje wyposażony w nowy
sprzęt i umundurowanie. Na prawym rękawie munduru naszywamy godło narodowe – Orła
Białego. Liczne przeglądy kadry zawodowej i żołnierzy służby zasadniczej przez specjalistów
– od Sztabu 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej do Głównego Kwatermistrzostwa
Wojska Polskiego. Osobiście 3-krotnie podchodziłem do wyjazdu, który stale odkładano
z przyczyn niezależnych od Polski. Trzykrotnie zrywałem się o świcie, żegnałem z rodziną
i około południa wracałem z lotniska.
Wreszcie 13 listopada 1973 roku około godz. 15.00 dostaliśmy zezwolenie na start. Jesteśmy czołówką, która ma przyjmować dalsze transporty lotnicze. Jest nas dziesięciu oficerów
różnych specjalności i trzech szeregowców-kierowców.
Ja pełnię funkcję kwatermistrza, czyli w wojskowej nomenklaturze zachodniej jestem
szefem logistyki, pierwszym w Wojsku Polskim. Załadowaliśmy się do samolotu An-12,
w tym trzy samochody GAZ-64, pomalowane na biało z dużymi literami UN, worki z wyposażeniem osobistym, zapasem suchego prowiantu, nieco medykamentów i kilka worków
gumowych z wodą.
Lecimy bez lądowania – Budapeszt, Belgrad, Skopje, Saloniki, Kreta. Przeciętna wysokość przelotu – 7600 m, szybkość – 560 km/godz. Lądujemy na lotnisku w Kairze, bardzo
dużym i nowoczesnym, wybudowanym przez Anglików. U nas listopad, przed wylotem
dmuchało śniegiem, a tu ciepło, jak u nas w lipcu.
Zakwaterowano nas na terenie hipodromu na przedmieściu Kairu – Heliopolis. Mieszkam w pokoju – dawnej kasie hipodromu, gdzie u sufitu przyczepione jaszczurki, prawie
przeźroczyste, nic sobie nie robią z naszej obecności. Pierwsze dni były trudne, żywimy się
kawą gotowaną na kuchenkach opalanych spirytusem w kostkach, chlebem z konserwą, na
obiad podgrzewane popularne „Pudliszki”. Tak przez kilka dni.
Odbieramy transporty z An-12, po kilkudziesięciu żołnierzy z kadrą oficerską i podoficerską, kuchnie polowe, nawet dwa samochody ciężarowe Star 660. Stopniowo przybywa żołnierzy, namiotów i sprzętu. Podstawowy sprzęt ciężki przypływa na statkach do Aleksandrii.
Polski kontyngent przejmuje transport samochodowy, prace inżynieryjno-saperskie
i lecznictwo. Jest nas 830 żołnierzy. Kanadyjczycy przyjęli zaopatrzenie i łączność. Jest ich
1098. Są też żołnierze z Finlandii – 637, Szwecji – 620, Austrii – 607, Indonezji – 551, Ghany – 499, Peru – 457, Panamy – 399 i Nepalu – 300. Te wszystkie kontyngenty żołnierzy
poszczególnych narodów rozwinęły obozy i punkty obserwacyjne w pasie neutralnym,
rozgraniczającym walczące strony – wojska Izraela i Arabskiej Republiki Egiptu. Jest to inny
193
RELACJE I WSPOMNIENIA
świat, pełen skrajności – od luksusu do skrajnej nędzy. Islam, wyznawany tu powszechnie,
pełni funkcje religijne, moralne, obyczajowe i prawne. Muzułmanie wierzą w jednego boga
– Allaha, i proroka Mahometa, w anioły i diabły, niebo i piekło. Czczą proroków żydowskich,
w tym Chrystusa. Koran – święta księga, uważany jest za objawienie Allaha. Zasady wiary
są wyjątkowo proste: (...) wyznanie wiary, modły odprawiane pięć razy w ciągu dnia, post
w okresie Ramadanu, jałmużna, datki na biednych, pielgrzymki do Mekki, co najmniej raz
w życiu.
24 listopada 1973 roku zobaczyłem po raz pierwszy w życiu piramidy i sfinksa – dostojne, ogromne i wspaniałe! (...).
Z Nowego Jorku, siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych wraca płk dypl. Jerzy
Jarosz, który obejmuje dowodzenie jednostką, szefem sztabu zostaje płk Kazimierz Spadło, zastępcą dowódcy – płk mgr Zdzisław Pałka, zastępcą dowódcy do spraw technicznych
– płk mgr inż. Majorowski, szefem służb logistycznych – autor tych wspomnień.
Stopniowo wykonujemy swoje zadania logistyczne. Wozimy żywność, wodę pitną, która
przeszła przez nasze filtry polowe, benzynę i oleje w rejon strefy zdemilitaryzowanej. Wysoka temperatura daje się we znaki, na przykład w styczniu w godzinach południowych mamy
44˚C, a czasem i więcej. Posiłki przyrządzamy z prowiantu, który otrzymują żołnierze na
czas wyjazdów. Z konserwy mięsnej robi się rosół, a z chleba piernik. Mundury na siedzeniach i plecach mokre, że może wykręcać i dlatego dzienna norma napojów wynosi 8 l na
dobę, aby nie odwodnić organizmu. Saperzy rozminowują teren, gdzie stawia się obozy,
oraz drogi dojazdowe. Jest tu cała gama min, jakimi dysponują państwa świata. Użyto ich
razem więcej niż w czasie II wojny światowej.
Do 1 stycznia 1974 roku jesteśmy na własnym zaopatrzeniu dostarczanym samolotami z kraju. Podstawą każdego dania jest kiełbasa krakowska, której mamy znaczny zapas.
Rano chleb, kiełbasa na ciepło, herbata, w południe na obiad ziemniaki z kiełbasą smażoną
w cebulce, kolacja – kanapki z kiełbasą. Zaczęły się narzekania na jednostajność wyżywienia. Niestety, takie mieliśmy dostawy, a więc i takie możliwości. Poczekajcie – odpowiadam
na to, będziecie jeszcze mile wspominać krakowską kiełbasę.
Od stycznia 1974 roku zaopatrują nas w żywność Kanadyjczycy, ze swych centralnych
magazynów. Mają jednak duże trudności z rynkiem egipskim, gdzie kupują podstawowe
produkty żywnościowe. Na przykład, zgodnie z normą dzienną żołnierz otrzymywał dwa
jajka, ale były one nie większe niż gołębie. Mięso przede wszystkim z indyków, ale te były
sprzedawane według zasad przyjętych w Egipcie – z nogami, głowami, żołądkami i gardłami
zapchanymi kamykami. Duża waga, ale mało mięsa. Dżemy – przez trzy tygodnie brzoskwiniowe, lub dla odmiany wiśniowe. Smalec, zakupiony w 10-kilogramowych puszkach, po
otwarciu okazał się cuchnącą szarą masą, którą trzeba było natychmiast zakopać.
Szczególnie dbamy o higienę – owoce cytrusowe przed podaniem są 3-krotnie myte
(w wodzie zwykłej, następnie w przegotowanej i kolejny raz w wodzie zaprawionej środkami dezynfekcyjnymi). Nie jadamy surowych warzyw i dlatego nie zanotowano ani jednego
przypadku ameby.
Pewnego dnia rano przeżyłem kilkusekundowe trzęsienie ziemi. Właśnie myłem się
w naszej prymitywnej umywalce, pochylony nad kranem z wodą, gdy wyczułem, że zakołysała się podłoga pod moimi nogami. Wybiegłem na salę ogólną, gdzie mieszkało kilku
194
RELACJE I WSPOMNIENIA
oficerów i widzę, że ich polowe łóżka, tzw. kanadyjki, wysunęły się na środek sali i popękał
sufit. Niemiłe wrażenie.
Od maja 1974 roku przygotowujemy pomieszczenia na szpital polowy i miejsca dla jednostki, która ma być przeniesiona z Kairu do Ismailii. Mamy być zakwaterowani w starych,
zdewastowanych, parterowych budynkach byłych koszar egipskich.
7 czerwca 1974 roku, właśnie w Ismailii, wizytuje naszą jednostkę sekretarz generalny
ONZ, Kurt Waldheim. W czasie swojego wystąpienia powiedział m.in.: „Z satysfakcją obserwowałem, jak żołnierze różnych narodowości reprezentujące kraje Wschodu i Zachodu,
Północy i Południa, działają wspólnie w duchu przyjaźni, koleżeństwa i współpracy wykonując powierzone im działania. To wielki i ważny wkład w sprawę pokoju. Pokój, niestety,
nie przychodzi sam. Musimy o niego walczyć. Kraje tego rejonu świata wycierpiały wiele
zanim osiągnęły porozumienie o zaprzestaniu ognia. Szanse na trwały pokój na Bliskim
Wschodzie są obecnie większe niż kiedykolwiek. Nigdy jednak nie byłem przesadnym optymistą. Jako sekretarz generalny ONZ muszę być realistą. Wy, żołnierze, również jesteście
realistami i zdajecie sobie sprawę, że ze strony ONZ trzeba jeszcze wiele wysiłku, by zapoczątkowane dzieło utrwalania pokoju na tym terytorium zostało doprowadzone do zwycięskiego końca. Bez trwałego pokoju w tym rejonie świata nie może być pokoju światowego”.
Sekretarz generalny ONZ mówił wolno, dobitnie, dobierając słowa. Nie szczędził słów
uznania i podziękowania dla naszego wysiłku.
Po siedmiu miesiącach pracy jednostki na Bliskim Wschodzie jej sztab dokonał podsumowania naszych osiągnięć. Wyniki były imponujące.
Ogółem przejechano po pustynnych drogach 2 300 800 km, przewieziono 33 tys. osób,
5 tys. t żywności, 8200 t wody, 4 tys. t paliwa, oraz 4 tys. t różnego rodzaju sprzętu. Agregaty prądotwórcze przepracowały 16 tys. motogodzin. Kompania inżynieryjna pod względem rozminowania sprawdziła 72 km dróg, 18 ha terenu, 60 budynków. Wybudowano 6 km
dróg. Przeprowadzono wiele innych prac, m.in. wyremontowano instalację elektryczną
i wodnokanalizacyjną. Ogrodzono rejon polskiego szpitala w Ismailii – 300 m.
Służba zdrowia udzieliła 2220 porad lekarskich. Ambulatorium wykonało 290 badań
i analiz. Wiele odpowiedzialnych zadań wykonał pluton Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który wchodził w skład Military Police. Ile za tym suchym zestawieniem liczb i faktów
się kryje pracy, wysiłku, niebezpieczeństwa, silnej woli i samozaparcia.
Dowódca kontyngentu, gen. por. Ensio Siilasvuo, Fin, był z żołnierzy polskich bardzo
zadowolony. Często odwiedzał nasz obóz, a komisje kontrolne z ONZ kierował właśnie do
nas. Generał odznaczył naszych oficerów i żołnierzy medalem „W Służbie Pokoju”.
Pojechaliśmy na Bliski Wschód chętnie, by godnie reprezentować naszą Ojczyznę w tej
pokojowej misji. Żołnierz polski okazał się świetnie wyszkolony, zdyscyplinowany, koleżeński, taktowny i gościnny.
Pełniąc służbę z dala od rodzin i kraju – mimo odległości wynoszącej ponad 3 tys. km
– nie czuliśmy się samotni. Mieliśmy życzliwość i sympatię całego naszego społeczeństwa.
W październiku 1988 roku Międzynarodowe Siły Pokojowe Organizacji Narodów Zjednoczonych zostały wyróżnione Pokojową Nagrodą Nobla.
195
ADOLF KUBALA
WSPOMNIENIA ZE SŁUŻBY W POLSKIEJ WOJSKOWEJ
JEDNOSTCE SPECJALNEJ NA BLISKIM WSCHODZIE
W Polskiej Wojskowej Jednostce Specjalnej w Doraźnych Siłach Zbrojnych Organizacji
Narodów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie służyłem od grudnia 1973 do lipca 1974
roku.
Byłem dowódcą drużyny dowozu wody, sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej,
następnie zastępcą dowódcy do spraw politycznych Zgrupowania „Suez”. „Na stanie” miałem również samochód GAZ-69, którym przejechałem po drogach egipskich miast i po
pustyniach 24 tys. km.
22 grudnia 1973 rok, lotnisko Kraków. Wieje silny wiatr oraz pada deszcz ze śniegiem.
O godz. 18.00 samolot podchodzi do startu. Nastrój na pokładzie dobry, chociaż wszyscy
w skupieniu wychodzimy w powietrze. Nawrót nad Kraków i pilot kieruje samolot na Bliski
Wschód. Przelot nad Czechosłowacją, Węgrami i Jugosławią, Bułgarią, Grecją, lecimy nad
Atenami – cudowne miasto z lotu ptaka, wyspa Kreta. Lecimy na wysokości 8600 m. Jesteśmy nad Morzem Śródziemnym, widoczność bardzo dobra, niebo bezchmurne. Zauważamy dużą liczbę statków. Kończy się morze i zaczyna się ląd, ale ląd tak bardzo odmienny
od naszego. To tereny pustynne w kolorze żółtopopielatym, z dużą liczbą wzniesień, bez
roślinności i drzew. Gdzieniegdzie plama jakiejś suchej trawy. To Afryka, to pustynia, która
na nas czeka, w której mamy wykonywać zadania. To pustynia, jak się później okazało, bardzo ciężka. I wreszcie jesteśmy nad Kairem. Ogromne miasto. Lądujemy. Czekają już na nas
samochody i koledzy, którzy przylecieli tu wcześniej.
Jesteśmy na ziemi egipskiej. Ciepło, 28˚C. Po serdecznym powitaniu udajemy się do obozu, a właściwie do naszego miasteczka namiotowego w Heliopolis, dzielnicy Kairu. Jesteśmy
nieco zmęczeni 5-godzinnym lotem. Udajemy się na posiłek i spotkanie z dowódcą jednostki,
płk. Jaroszem. Następne dni upłynęły pod znakiem przygotowań do świąt Bożego Narodzenia. Wigilia – kolacja jak każda inna, chociaż daje się zauważyć u wszystkich pewne skupienie.
Każdy był myślami przy rodzinach i najbliższych, którzy pozostali daleko w kraju.
25 grudnia udajemy się do Aleksandrii po samochody, które nasze statki przetransportowały z kraju. Aleksandria to piękne miasto nad Morzem Śródziemnym.
Po rozładowaniu samochodów, krótki przegląd wozów i pierwsza jazda w ruchu bardzo
odmiennym od obowiązującego w naszym kraju. W Egipcie nie istnieją przepisy drogowe,
nie używa się świateł kierunkowych, zmianę kierunku sygnalizuje się rękoma. Kierowcy
egipscy jeżdżą bardzo szybko, aczkolwiek ostrożnie. Mimo to spotyka się bardzo dużo pojazdów pogniecionych w wyniku stłuczek. Bardzo rzadko spotyka się pojazdy z całymi lampami tylnymi lub przednimi.
Proszę sobie wyobrazić, że wieczorem pojazdy poruszają się bez oświetlenia. Samochody jeżdżą w obu kierunkach po ulicach jednokierunkowych, a w samochodach osobowych
196
RELACJE I WSPOMNIENIA
jeździ tyle osób, ile może się zmieścić. Zdarza się, że z otwartego bagażnika zwisają tuż nad
jezdnią nogi pasażera.
W autobusach tyle osób, ile może się pomieścić. Wykorzystuje się również zderzaki
i dachy. Osoby, które jadą na zewnątrz autobusu, tramwaju czy pociągu nie mają obowiązku
uiszczania opłaty za przejazd.
Pierwsza jazda z Aleksandrii do Kairu była bardzo ciężka. Kolumna liczyła trzydzieści
cztery pojazdy, a odległość jest bardzo duża – 240 km. Mimo wszystko przebiegła dość
sprawnie.
Akcji przeprowadzania samochodów z Aleksandrii do Kairu było kilkanaście. Nowy
Rok przypadło nam spędzić w porcie w Aleksandrii. Pluton dowozu wody wypełniał bardzo
ważne zadanie – dostarczał wodę wszystkim kontyngentom Doraźnych Sił Zbrojnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Na przygotowanie się do tego zadania mieliśmy mało czasu, bo już 8 stycznia rozpoczął się dowóz wody na 101 kilometr szosy Kair–Suez. Kolumna
składała się z kilku cystern pod dowództwem st. chor. Ryszarda Grzegorzowskiego. Ja byłem
jego pomocnikiem i zarazem kierowcą. Po wyjeździe z Kairu, którego ulice są zatłoczone
samochodami, pieszymi oraz stadami osłów, kóz, a nawet wielbłądów, skierowaliśmy się
na szosę łączącą Kair z Suezem. Tuż za miastem rozciąga się pustynia. Wokoło morze piasku, gdzieniegdzie tylko kępki trawy pustynnej, tereny z dużą liczbą pagórków i wzniesień.
W tym czasie na szosie nie ma prawie ruchu, poruszają się po niej jedynie pojazdy wojsk
egipskich. Żołnierze egipscy pozdrawiają nas gorąco. Dojeżdżamy do 101 kilometra. Na
poboczach drogi, podobnie jak i w głębi pustyni, dużo pól minowych, ogromna liczba rozbitych samochodów, czołgów, pozrywane linie wysokiego napięcia, powalone stalowe słupy,
na szosie i na poboczu leje po bombach lotniczych.
Szosa zamknięta zaporą z drutu kolczastego. Najpierw posterunek fiński, a 50 m dalej
posterunek izraelski, obok którego dwa uzbrojone transportery opancerzone z załogą. Stoją
po dwa namioty izraelskie, fińskie i obserwatorów. Rozmawiamy tam z obserwatorem radzieckim i francuskim.
Żołnierze i oficerowie izraelscy zbliżają się do naszej grupy i robią zdjęcia. Wodę przepompowujemy do zbiorników i cystern fińskich. W tym czasie wchodzimy do schronów
uprzednio wykonanych przez naszych saperów.
W czasie dowozu wody na 101 kilometr kilkakrotnie obserwowaliśmy próbę przedostania się kolumn egipskich z żywnością do 3 Armii, która była okrążona przez siły izraelskie
i potrzebowała wody i żywności. Kolumna składała się z kilkudziesięciu wozów, ale posterunek izraelski przepuszczał po dwa–trzy samochody dziennie. Mieliśmy możliwość obserwować luzowanie tej armii. Powracający żołnierze bardzo się cieszyli, że są wolni, śpiewali,
a nawet tańczyli na samochodach. Byli bardzo szczęśliwi, ale zarazem bardzo wyczerpani
i wygłodzeni.
18 stycznia na 101 kilometrze podpisano porozumienia o rozdzieleniu walczących wojsk
i utworzeniu strefy buforowej. Byliśmy tam wówczas. Nasza grupa cieszyła się wielkim zainteresowaniem obecnych tam wówczas kilkudziesięciu fotoreporterów z całego świata.
Na 101 kilometrze byłem świadkiem jeszcze jednego wydarzenia. Kilka dni po podpisaniu porozumienia nasza kompania otrzymała zadanie przetransportowania kontyngentów
senegalskich z Kairu do Suezu. W związku z tym siły zbrojne Izraela miały wycofać się
197
RELACJE I WSPOMNIENIA
w tym dniu z rejonów zajętych, aż po 101 kilometr do godz. 12.00. Nasza kolumna z żołnierzami kontyngentów senegalskich znalazła się na 101 kilometrze nieco wcześniej. Zatrzymano nas, ponieważ jednostki Izraela opuszczały rejon. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Izrael, wycofując się, niszczył i palił wszystko co było możliwe.
Zapasy min i różnej amunicji wysadzali oraz palili składy materiałów pędnych. Rozlegały
się wybuchy o niesamowitej sile i niezliczone pożary, czarny dym rozciągał się nad pustynią.
Widok nieprzyjemny.
Ruszyliśmy. Za 101 kilometrem wzdłuż drogi aż do samego Suezu ciągnęło się złomowisko rozbitych samochodów, niektóre jeszcze płonęły, oraz rozbitych czołgów egipskich
i izraelskich.
Szosa bardzo zniszczona. Obok niej pociski, miny, porzucone produkty żywnościowe,
umundurowanie. Wśród tego wszystkiego nadpalone zwłoki żołnierzy. Dojeżdżamy do Suezu, widać już pierwsze zabudowania. Domy zniszczone doszczętnie lub nadające się jedynie do rozbiórki.
Objeżdżamy miasto. Po drodze widzimy padnięte bydło. Oddychamy przez chusteczki,
bo inaczej nie można.
Po utworzeniu strefy buforowej zadania plutonu dowozu wody zwiększyły się, ponieważ
wodę trzeba dowieść na posterunki w niej rozstawione. Strefa buforowa obejmowała tereny od Port Saidu do Zatoki Sueskiej, gdzie w głębi pustyni utworzono posterunki kontyngentów senegalskiego, ghańskiego, austriackiego, fińskiego, szwedzkiego, indonezyjskiego,
irlandzkiego, do których nasz pluton rozpoczął dostarczanie wody. Było to zadanie, jak się
okazało, bardzo ciężkie. Trzeba się było przedzierać drogami zasypanymi piaskiem, pokonywać wielkie wydmy, istniało niebezpieczeństwo najechania na minę. Trzeba było bardzo
uważać i kontrolować drogę. Obok drogi i na całej pustyni znajdował się porzucony rozbity
sprzęt, czołgi i samochody, działa, wyrzutnie rakietowe, samoloty oraz różna amunicja.
Ogromne pola minowe, szczątki ofiar, dużo zwłok, szczególnie na polach minowych.
Gdy znaleźliśmy się tu pierwszy raz, byliśmy przygnębieni. Mieliśmy wrażenie, że walki
toczyły się tu parę dni temu. Później przyzwyczailiśmy się do tego widoku.
Z Kairu wyjeżdżaliśmy już o godz. 6.30, aby do strefy buforowej dotrzeć w godzinach południowych. Uderzał nas żar i gorące powietrze, często temperatura sięgała 48˚C,
a w kabinie samochodu było o wiele więcej.
Zabieraliśmy jedną cysternę dla siebie, aby w drodze powrotnej nieco się ochłodzić.
Kierowcy rozbierali się do pasa i wchodzili pod wodę spływającą z zaworów. Niewiele to
pomagało, gdyż cysterna była tak nagrzana, że nie można było dotknąć blachy, stąd i woda
w niej była ciepła. Często spotykał nas chamsin, tj. burza piaskowa. Wiatr z ogromną siłą sypie piaskiem, przy tym jest bardzo gorąco, dosłownie tak, jakby ktoś otworzył piec hutniczy.
Widoczność jest ograniczona do 10 m, a nawet mniej. Temperatura dochodzi do 50˚C. Pot
spływał po ciele, jak deszcz podczas ulewy. W oczach, w uszach, w ustach jest pełno piachu.
Po burzy piaskowej nie mogliśmy się poznać, bo całe ciało pokrywał żółty pył piaskowy. Podróż powrotna była jeszcze trudniejsza, bo wracaliśmy w godzinach największego upału.
Do obozów docieraliśmy między godz. 17.00 a 18.00. Po powrocie należało przejrzeć wozy,
aby następnego dnia wcześnie rano wyruszyć na trasę. Nie mieliśmy wolnej chwili, nie było
198
RELACJE I WSPOMNIENIA
sjesty, nie było święta ani niedzieli. Bez względu na wszystko trzeba było dowieźć odpowiednią ilość wody i w odpowiednim czasie. Kiedy inni odpoczywali, my musieliśmy pracować.
Na drodze naszego przejazdu było miasto Suez. Niegdyś liczyło ono 300 tys. mieszkańców, a dziś jest wymarłe. Można spotkać tu jedynie żołnierzy egipskich. Zniszczenia sięgały
90%. Na ulicach, wśród zwałów gruzu, pełno zniszczonego lub uszkodzonego sprzętu wojskowego.
Dwa razy dziennie pokonywaliśmy Kanał Sueski, przeprawiając się przez most pontonowy zbudowany przez żołnierzy egipskich. Nad kanałem Izrael wybudował ogromne
umocnienia, bunkry i zasieki nafaszerowane minami. Żołnierze egipscy musieli wykazać
wielkiego ducha walki i przelali wiele krwi, by zdobyć te umocnienia.
Wodę dostarczaliśmy do Fanary, nad Wielkie Jezioro Gorzkie, gdzie od siedmiu lat stoją
nasze statki oraz kilka z innych państw. Spotkaliśmy się z załogami tych statków, było to
bardzo wzruszające, bo przez tyle lat nie widzieli się z rodakami. Przekazali nam wrażenia
z wojny. Walki powietrzne toczyły się nad ich głowami, pociski spadały tuż obok statków.
W jeziorze leżą zatopione samoloty i helikoptery.
Bywaliśmy również w Homtarii, gdzie byliśmy świadkami przekazywania przez Izrael
zwłok egipskich żołnierzy.
Po czterech miesiącach, 1 maja, zarówno pluton, jak i drużyna dostarczania wody zostały przerzucone na stałe do Suezu, aby zmniejszyć „ramię dowozu wody”.
6 marca nasz pluton obchodził mały jubileusz, dowożąc wodę, przejechaliśmy bowiem
100 tys. km. Było to również moje święto, ponieważ jako pierwszy przejechałem 10 tys. km
za kierownicą samochodu GAZ-69. 22 kwietnia pluton dowozu wody miał na koncie już
przejechanych 300 tys. km. Był to ogromny wysiłek, ale były powody do radości. Kierowcy
byli bardzo młodzi i niedoświadczeni, pracowali w trudnych warunkach terenowych, klimatycznych i w odmiennym ruchu, a mimo to wszyscy stanęli na wysokości zadania. Nie
było awarii ani wypadku. Samochody spisywały się wspaniale. Zakłady w Starachowicach
mogły być dumne ze swej produkcji.
Jak już wspomniałem, pluton dowozu wody znalazł się w Suezie. Warunki pracy znacznie się poprawiły: krótkie „ramię dowozu”, warunki bytowe dobre, mieszkanie w starych
budynkach o niezłym stanie, mamy więcej czasu na odpoczynek. Suez zaczyna się powoli
zaludniać i rozpoczyna się usuwanie zniszczeń.
Nie jestem w stanie omówić wszystkich problemów i sukcesów plutonu dowozu wody. Pozostanie to na zawsze w pamięci wszystkich z tego plutonu. Wzorowe wykonywanie zadań
leżało na sercu każdego. Był to zespół zgrany, pracowity i ambitny. Żołnierze służby zasadniczej
oraz kadra zawodowa robili wszystko, aby być wzorem dla żołnierzy wszystkich kontyngentów.
Działalność naszego plutonu to ¼ zadań, które otrzymała jednostka. Pozostałe plutony
również wykonywały bardzo ważne zadania.
Nasza jednostka była wzorem dla pozostałych kontyngentów pod każdym względem.
Dowódcy wszystkich kontyngentów i żołnierze podziwiali panujący w naszym obozie porządek, park samochodowy, stołówkę, klub, kawiarnię i nasze wyposażenie kulturalnooświatowe oraz medyczne. Furorę robiły nasze namioty. W związku z tym ONZ zakupił
199
RELACJE I WSPOMNIENIA
w naszym kraju kilkaset namiotów, aby poprawić warunki bytowe żołnierzy wszystkich
kontyngentów.
Bardzo często naszą jednostkę wizytowały delegacje i dowództwa wszystkich kontyngentów. Bywali dziennikarze i korespondenci z różnych państw. Odwiedził nas dowódca
Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ, gen. por. Siilasvuo, a także sekretarz generalny ONZ, Kurt
Waldheim. Wystawili naszej jednostce bardzo wysokie oceny. Na ręce dowódcy, płk. Jarosza,
wpływały listy pochwalne, uznaniowe, podziękowania za sprawne i wzorowe wykonywanie
zadań na wszystkich kierunkach. Żołnierze wszystkich kontyngentów odnosili się do nas
z szacunkiem. Największą sympatią darzyli nas Austriacy, żołnierze Senegalu i Danii.
Rozmawiałem, wraz ze st. chor. Grzegorzewskim, z sierżantem kanadyjskim pochodzenia polskiego. Dobrze mówił po polsku. Powiedział, że byli bardzo ciekawi z czym Polacy
przyjadą do Egiptu i jak będą pracować. Byli bardzo zaskoczeni, ponieważ mieli inne wyobrażenie o naszym wojsku.
Ze zdrowiem nie było większych problemów. Po wyczerpaniu się zapasów żywności,
korzystaliśmy z produktów dostarczanych przez UNEF. Pochodziły one głównie ze Stanów
Zjednoczonych Ameryki, Kanady, Niemieckiej Republiki Federalnej oraz Danii i różniły się
od naszych. Wśród żołnierzy zaczęły występować dolegliwości żołądkowe, ale nasze służby medycznej szybko opanowały sytuację. Dawały się, niestety, we znaki komary, muchy,
mrówki i wszelkie robactwo. Kilka razy spotkaliśmy skorpiony i żmije.
Były też kłopoty z korespondencją. Wielokrotnie listy i widokówki nie dochodziły do
adresata, ginęły. Zarówno my, jak i nasze rodziny w kraju czekaliśmy z utęsknieniem na
każdą wiadomość. Najważniejszy był dzień, w którym przychodziła poczta. Był wtorek.
Tydzień liczył się od wtorku do wtorku. Był to prawdziwie świąteczny i najważniejszy dzień.
Zdarzało się, że samolot lądował bardzo późno, o godz. 23.00 albo i później. Nikt nie kładł
się jednak spać, wszyscy czekali na pocztę.
30 czerwca 1974 roku żegnamy kolegów odlatujących do kraju. Serdecznie pożegnaliśmy ludzi, z którymi spędziliśmy ponad pół roku, realizując trudne i odpowiedzialne zadania. Są szczęśliwi, roześmiani, zadowoleni, że wracają do kraju, do rodzin, do najbliższych.
Ja i ppor. Stybalski pozostajemy, aby wprowadzić tych, którzy mają nas zastąpić. Do kraju
odlatujemy z ostatnią grupą 4 lipca 1974 roku. Czekamy na ten moment, licząc godziny
i minuty.
Bardzo stęsknimy za krajem, za rodzinami i najbliższymi. Jesteśmy dumni z tego, że
powierzone zadania wykonaliśmy dobrze. Pracowaliśmy w bardzo ciężkim klimacie i trudnych oraz niebezpiecznych warunkach, ale dzięki naszej rozwadze i doświadczeniu nikomu
nic się nie stało. Zadowoleni staniemy przed naszymi przełożonymi i dowódcami, by zameldować powrót z dobrze wykonanej misji w sprawie pokoju.
1 lipca 1974 roku żegnamy się z kolegami, którzy pozostają w Egipcie, aby kontynuować misję w Doraźnych Siłach Zbrojnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jest godz.
21.25. Siedzimy przy stole zastawionym różnymi alkoholami. Pijemy kawę i palimy papierosy. Wspominamy razem przeżyte chwile.
200
MICHAŁ PALUSZYŃSKI
„PAWŁA MALUCHA” BLISKOWSCHODNIE PRZYPADKI
Pracując jako tłumacz, przez całą zmianę miałem pełne ręce roboty. Dzięki temu czas
upływał niepostrzeżenie i na nudę nie miałem prawa się uskarżać. Lubiłem swoje zajęcia,
często dość ryzykowne, ale nie wyobrażałem sobie, abym mógł przez pół roku przesiedzieć
w obozie. Podróże po strefie buforowej na trasach zaopatrzenia, a także przez tereny okupowane, Izrael i wzgórza Golan, mimo iż męczące, były atrakcyjne pod względem poznawczym.
Pewnego popołudnia, w stroju raczej niedbałym, siedziałem w mesie z kolegami przy
piwku. Przez radiowęzeł zostałem imiennie wezwany do dowódcy kontyngentu, tak jak stoję. Otrzymałem od niego polecenie, aby natychmiast udać się do Kwatery Głównej, do szefa
transportu. Wódz wspaniałomyślnie udostępnił mi swego fiata z kierowcą.
Po kwadransie meldowałem się u szwedzkiego podpułkownika, siedzącego w towarzystwie dwóch angielskich oficerów Królewskiej Marynarki Wojennej. Postawny Szwed
przedstawił mi oficerów z brytyjskiej flotylli okrętów rozminowujących wspólnie z Amerykanami, Rosjanami i Francuzami Kanał Sueski. Zwrócili się oni do dowództwa UNEF
z prośbą o pomoc w zabezpieczeniu transportu mięsa, zakupionego przez flotyllę w Kairze,
do miejsca jej dyslokacji w Port Saidzie. Tylko my dysponowaliśmy samochodami-chłodniami, ale bez zezwolenia Force Commandera (dowódcy sił) nie mieliśmy prawa wykonać
takiej usługi dla jednostki nie wchodzącej w skład Sił Doraźnych ONZ. Ponieważ Anglicy
zgodę taką od gen. Siilasvuo otrzymali, ściągnięto mnie do kwatery w celu domówienia
szczegółów. Bez większych problemów dogadaliśmy się, że z Ismailii wyjedziemy dwoma
chłodniami następnego dnia o godz. 6.00. Ostrzegłem jednak angielskich kolegów, że mogą
być problemy z przejazdem przez odcinek zajęty przez wojska izraelskie, gdyż Żydzi na swoim terenie nie akceptują obecności Polaków. Ci uspokoili mnie, że wszystkie formalności ze
stronami konfliktu są już załatwione, a w razie potrzeby na granicy strefy buforowej czekać
na nas będą oficerowie łącznikowi, egipski i izraelski. W ciągu kilkunastu minut wszystkie
szczegóły mieliśmy dograne, a więc, zgodnie z umową, następnego dnia rano miałem się
z Anglikami spotkać w naszym obozie.
Spokojnie wróciłem do obozu i zrelacjonowałem dowódcy ustalenia poczynione z szefem transportu UNEF i Anglikami. Ten je w pełni zaakceptował, polecił jedynie, aby samochody były odpowiednio przygotowane i żebym na wszelki wypadek zabrał ze sobą dobrego
mechanika samochodowego oraz speca od lodówek. Byłby bowiem nie lada wstyd, gdyby
na skutek niesprawności pojazdu angielskie żarcie się popsuło. Szybko wróciłem do kolegów, którzy wciąż siedzieli przy piwku. Nie dane mi było zbyt długo tam posiedzieć, bo do
akcji włączyło się WSW.
Do kolumny złożonej z dwóch polskich chłodni i jednego angielskiego landrovera bezwarunkowo chciało dołączyć co najmniej dwóch wysokiej klasy specjalistów naszego kontrwywiadu. Oczywiście, nie mówili po angielsku, ale podobno byli niezbędni po drugiej
201
RELACJE I WSPOMNIENIA
stronie frontu. Mimo najszczerszych chęci, fizyczną niemożliwością było zabranie ich, chyba że zamiast mechaników, co absolutnie nie leżało w moim interesie. Ponieważ „uszatkowie” obstawali przy swoim, nie obyło się bez interwencji dowódcy, który choć raz pogonił
ich gdzie pieprz rośnie. Rano zresztą okazało się, że Anglicy musieli drogą radiową podać
zarówno Egipcjanom, jak i Żydom numery rejestracyjne pojazdów, nazwiska oraz numery kart identyfikacyjnych Polaków, tak więc zabranie jakiejkolwiek osoby dodatkowej było
niemożliwe, tym bardziej że Izraelczycy i tak robili trudności z wpuszczeniem aż pięciu
polskich żołnierzy z dwoma samochodami. Nieustępliwi panowie z WSW byli jednak przy
naszym odjeździe i prawdopodobnie tylko dla dodania sobie prestiżu myśląc, iż jestem tak
głupi jak oni mądrzy, polecili mi przywiezienie z tej podróży planu izraelskiego okopu. Nie
zdzierżyłem i obrzuciłem ich epitetami, spośród których „idioci” można by uznać za najbardziej parlamentarny. Faktycznie trzeba być nie lada kretynem i ignorantem w sprawach
wojskowych, aby doszukiwać się jakichkolwiek różnic w tej materii bez względu na szerokość geograficzną. Jestem święcie przekonany, że nabór do WSW ludzi typu BMW (bierni,
mierni, ale wierni), o poziomie inteligencji „ćwierć milicjanta”, w szczególności do organów nie wiadomo dlaczego nazywanych kontrwywiadowczymi, przysparzał pracownikom
prawdziwego i utajnionego KW, niezbędnego przecież w każdym państwie, o wiele więcej
szkód niż pożytku.
W Kairze bardzo sprawnie załadowaliśmy wołowe półtusze do chłodni i ruszyliśmy
w długą drogę przez pustynię. W potwornym upale, ale bez żadnych kłopotów, dotarliśmy do strefy buforowej. Tam przy jednym z posterunków czekał na nas egipski porucznik
w nieprawdopodobnie połatanym mundurze, w tenisówkach zamiast butów, pełniący rolę
oficera łącznikowego. Przez strefę okupowaną przez wojska izraelskie przejechaliśmy bez
najmniejszych problemów i najkrótszego nawet postoju, ale eskortowani przez dwa transportery opancerzone M-113 z żołnierzami uzbrojonymi po zęby, wśród których było także
dwóch emigrantów z Polski, z 1968 roku.
Port Said powoli powracał do normalnego życia, ewakuowani w czasie wojny mieszkańcy wracali do rodzinnych stron, a port pracował już bez większych zakłóceń. W pierwszej
kolejności podjechaliśmy na keję, gdzie przycumowany stał brytyjski okręt baza. Marynarze wraz z naszymi kierowcami natychmiast przystąpili do rozładunku zmrożonego mięsa,
a ja z Egipcjaninem i Anglikami pojechaliśmy landroverem do miasta na proszony lunch.
Szczerze mówiąc, nie widziałem nigdy człowieka jedzącego równie łapczywie jak egipski porucznik. Facet chyba nie miał nic w ustach od co najmniej kilku dni. Zanim my zdążyliśmy
zabrać się do jedzenia, jego talerz był całkowicie pusty, ale na polecenie jednego z Anglików
natychmiast został ponownie napełniony. Po lunchu wypiliśmy po małej whisky. Ciekawe,
że Arab, jak sądzę wyznający islam, też nie stronił od trunku. Odwieźliśmy porucznika do
jego misji wojskowej, a sami wróciliśmy do portu na okręt. Załadunek był już dawno skończony, a moi kierowcy i mechanicy, zaproszeni przez angielskich marynarzy, urzędowali
w mesie dla podoficerów. Nas zaproszono do mesy oficerskiej, gdzie czekał dowódca flotylli,
aby podziękować za pomoc i poczęstować nas kufelkiem oryginalnego ale.
W trakcie rozmowy komandor zaproponował, żebyśmy przenocowali na okręcie, bo
możemy nie zdążyć do godz. 20.00 przeprawić się przez Kanał Sueski. Dokładnie o godz.
8.00 wieczorem egipscy saperzy powinni na noc demontować mosty pontonowe na kanale,
202
RELACJE I WSPOMNIENIA
ale doskonale wiedziałem, że z powodu wrodzonego lenistwa robią to bardzo rzadko, aby
nie przemęczać się rano przy ponownym montażu. Faktem jest, że po godz. 20.00 wyjazd ze
strefy buforowej mógł okazać się niemożliwy. Szczerze mówiąc, propozycja była nęcąca, ale
nie bez podstaw obawiałem się, że chłodnie mogą być potrzebne w obozie, więc serdecznie
podziękowałem za zaproszenie i ruszyliśmy w drogę powrotną licząc, że do przeprawy pontonowej dotrzemy na czas.
Kanał przekroczyliśmy kilka minut przed częściowym rozmontowaniem mostów. Największe problemy były jednak przed nami, powszechną bowiem tajemnicą było, iż egipskie
posterunki po zapadnięciu zmroku nie przepuszczały żadnych pojazdów jadących z kierunku frontu w głąb kraju – ani własnych, ani ONZ. Mimo iż zakaz ten był dość restrykcyjnie egzekwowany, postanowiłem przebijać się, byle jak najbliżej Ismailii. Licząc na to, że
egipskie posterunki im dalej od linii frontu, tym mniej są czujne, pozwolą nam dotrzeć do
domu.
Pierwsze posterunki przejechaliśmy bez najmniejszego problemu, ale zmrok na Bliskim
Wschodzie zapada bardzo szybko. Dojeżdżając do kolejnego punktu kontrolnego, z daleka
w świetle reflektorów zauważyłem, że szosa zablokowana jest biało-czerwonymi beczkami
z piaskiem oraz zasiekami z drutu kolczastego. Teoretycznie była szansa objechać posterunek z jednej lub drugiej strony, ale istniało ryzyko, że wpakujemy się na pole minowe lub
zostaniemy ostrzelani, zgodnie zresztą z prawem wojennym.
Zatrzymaliśmy się przed samą zaporą. Wyszedł do nas na dobre rozespany egipski starszy sierżant, ubezpieczany z przydrożnych stanowisk ogniowych rozmieszczonych po obu
stronach szosy przez kilku kolegów trzymających nas na muszkach swej broni. Szczęśliwie
dla nas podoficer po angielsku znał tylko kilka słów i właściwie porozumiewaliśmy się na
migi. Z tego co pokazywał doskonale rozumiałem, że nie może nas puścić i przyjdzie nam
do świtu przeczekać w samochodach. Ja z kolei usiłowałem go przekonać, że jadę z Port
Saidu i mam zgodę na przejazd wydaną przez oficera łącznikowego. Handryczyliśmy się
kilkanaście minut, w końcu zrezygnowany sierżant kazał mi wejść do bunkra, gdzie był
telefon polowy i połączył mnie najprawdopodobniej ze swoim przełożonym. Angielski podporucznika był niewiele lepszy niż sierżanta. W każdym razie po moim długim monologu,
z którego najprawdopodobniej niewiele zrozumiał, nakazał swemu podwładnemu, aby nas
przepuścił.
Przez kilka następnych posterunków mieliśmy spokój, bo puszczano nas nawet bez zatrzymywania samochodów. Zapaliła się w nas iskierka nadziei, że może tak będzie do końca. Niestety, widocznie skończył się sektor odpowiedzialności porucznika, z którym rozmawiałem, bo po kilkunastu kilometrach sytuacja się powtórzyła. Tu wypada wspomnieć,
że wielu Arabów mówi lepiej lub gorzej po angielsku, ale czytają i piszą tylko nieliczni.
Dowódcy posterunku, na którym nas znów zatrzymano, starszemu wiekiem kapitanowi,
najprawdopodobniej powołanemu z rezerwy, wciskałem ten sam, co poprzednio kit. Facet
wszystko rozumiał, ale z uporem maniaka żądał jakiegoś dokumentu z pieczęcią. Wpadłem
zatem na genialny pomysł i stawiając wszystko na jedną kartę, wręczyłem mu opieczętowany rozkaz wyjazdu kierowcy oraz swój list do żony. Moi kierowcy mało nie posikali się ze
śmiechu, kiedy zobaczyli jak kapitan, przyświecając sobie latarką, patrzy jak sroka w gnat
w list od mojej małżonki, przewracając go na wszystkie strony. W końcu, wziąwszy oba
203
RELACJE I WSPOMNIENIA
papiery, poszedł do telefonu. Coś długo tłumaczył, ale najważniejsze, że z pozytywnym
dla nas skutkiem. Dalej jechaliśmy już przez nikogo nie niepokojeni, aby około godz.
2.00 w nocy, ku pełnemu zaskoczeniu kanadyjskich służb dyżurnych, wrócić do obozu
w Ismailii.
Kilka następnych dni po obozie, również w jego cudzoziemskich elementach, ku uciesze
żołnierzy wszystkich nacji krążyły anegdoty jak to „Maluch” w nocy przejechał bufor na
list od żony. Jak to zazwyczaj bywa, przekazywana z ust do ust historia z każdym dniem
wzbogacała się o nowe szczegóły, które w rzeczywistości nigdy nie miały miejsca. Ostateczna wersja znacząco odbiegała od faktycznej. Według niej, list małżonki zrobił tak wielkie
wrażenie na Arabach, że w środku nocy specjalnie dla mnie usprawniali zdemontowany
most pontonowy na Kanale Sueskim. Chodziłem zatem przez czas jakiś w aureoli sławy
i postanowiliśmy ze Zbyszkiem Fasolką oraz polskimi Kanadyjczykami – Prociukiem i Wąsaczem, opić ten, bądź co bądź, bezprecedensowy wyczyn, którego echo podobno dotarło
nawet do Force Commandera. Wypada również wspomnieć, że w naszej bazie na odrestaurowanym przez polskich saperów lotnisku pod flagą ONZ stacjonowały dwa kanadyjskie
lekkie samoloty transportowe typu „Buffalo” oraz nie wchodząca w skład UNEF eskadra
transportowych śmigłowców CH-47 „Chinook” z US Navy, rozminowująca Kanał Sueski,
a jej dowódcą był też Polak z Detroit, kpt. Jack Pacek. Tego wieczoru przyjacielskie spotkanie skończyło się grubo po północy. Mogłem sobie na taki luksus pozwolić, bo następnego dnia miałem wolne, w przeciwieństwie do Zbycha, który rano o godz. 8.30 miał lecieć
z Kanadyjczykami do Damaszku, a stamtąd na wzgórza Golan, jako wsparcie dla Kazia
Trzmielewskiego.
Dziwnym trafem kolega przespał ranny samolot do Damaszku i Kanadyjczycy odlecieli
bez niego. Rzecz jasna musiało się to stać powodem kolejnej afery w polskim kontyngencie.
Zbychu został wezwany na dywanik, a chwilę później również i ja, bo ktoś życzliwy raczył
donieść dowódcy, że wspólnie z kolegą i Kanadyjczykami brałem udział w wieczornej biesiadzie. W czasie kiedy pułkownik rugał nas niemiłosiernie, a właściwie Fasolkę, na jego
biurku zaterkotał telefon z Kwatery Głównej. Po minie dowódcy widać było, że coś się stało,
ale ponieważ słuchał nic nie mówiąc, nie mogliśmy zorientować się o co chodzi. Po zakończeniu rozmowy, Stary odłożył słuchawkę, podszedł do lodówki, wydobył z niej butelkę
„Jaśka Wędrowniczka”, nalał sobie i nam oraz tajemniczo zaczął: „No, masz chłopie więcej
szczęścia niż rozumu! Miałem zamiar cię karać dyscyplinarnie, ale dzisiaj zezwalam ci się
uchlać do nieprzytomności, bo urodziłeś się po raz drugi! «Buffalo«, którym miałeś lecieć
na Golan, został zestrzelony przez Syryjczyków i wszyscy na pokładzie zginęli! Ty byłbyś
jeszcze jedną ofiarą, tak więc dziękuj Bogu, bo wóda uratowała ci życie!”.
Oenzetowski samolot zboczył z kursu i dlatego w jego kierunku odpalono rakietę przeciwlotniczą, która trafiając w cel, spowodowała śmierć szesnastu osób znajdujących się na
jego pokładzie. Wśród ofiar był mój dobry kolega kanadyjski, chor. Earnie, który wracał po
zakończonej misji do kraju. Niestety, nie udało mu się znaleźć na łonie rodziny. Kilka dni
później do obozu przywieziono szczątki zestrzelonego samolotu, które zmieściły się w jednym zaledwie plastikowym worku. Najbardziej podłamany tym wypadkiem był dowódca
amerykańskiej eskadry śmigłowców, kpt. Pacek, pilot kanadyjskiego „Buffalo” był bowiem
jego serdecznym kolegą ze studiów w Akademii Sił Powietrznych w Colorado Springs.
204
RELACJE I WSPOMNIENIA
Trudno powiedzieć dlaczego, ale od czasu katastrofy kanadyjskiego „Buffalo” jego
kontakty z nami zacieśniły się. Prawie cały wolny czas wytracał w polskiej mesie, w kinie
polowym lub u nas na kwaterze, spędzając tym samym sen z powiek wyspecjalizowanym
komórkom organizacyjnym Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej. Pacek opowiadał
o mile spędzanych w Izraelu weekendach, dla nas rzecz jasna całkowicie niedostępnych,
nie tylko ze względu na zakazy polskich i izraelskich władz, ale przede wszystkim z prozaicznych przyczyn finansowych. Zawsze, kiedy u nas w baraku pojawiał się amerykański
lub kanadyjski gość, natychmiast pod byle jakim pretekstem dołączał do nas kompanijny
politruk, por. Józef B. (skrót nazwiska pochodzi od redakcji – red.). Był to typowy oficer
z awansu społecznego. Sądząc po wieku, długo musiał być podoficerem zawodowym, a jego
poziom ogólnej inteligencji absolutnie nie wskazywał na to, aby ukończył jakiekolwiek studia, z wyjątkiem „tajnych kompletów maturalnych” w macierzystej jednostce. Można więc
bez żadnej przesady stwierdzić, iż był tak bezdennie głupi, że aż sympatyczny.
Podczas jednej z wieczornych wizyt, Pacek, lekko już na rauszu, zaproponował, że na
następny weekend zaprasza nas do Hajfy. Prociuk i Wąsacz, którzy już taką eskapadę zaliczyli nie raz, usilnie namawiali nas do wzięcia w niej udziału. Pacek gwarantował nieodpłatny transport powietrzny w obie strony jednym ze swoich śmigłowców. Brak środków
finansowych oraz niehonorowanie przez Żydów polskiego paszportu – te kwestie zostały
rozwiązane niemal na poczekaniu. Problemy finansowe dobrowolnie zdecydowali się wziąć
na siebie nasi trzej rodacy zza oceanu, a żaden dokument osobisty, oprócz oenzetowskiej
karty identyfikacyjnej, zdaniem wszystkich, nie będzie potrzebny, ponieważ razem z kilkoma Amerykanami wylądujemy w cywilnych ciuchach na izraelskim lotnisku wojskowym,
gdzie nikt sojuszników nie sprawdza.
Szczerze mówiąc, baliśmy się podjąć takiego ryzyka, ale kiedy ku naszemu zaskoczeniu
B. pierwszy zdecydował się wziąć udział w atrakcyjnej eskapadzie, nie mogliśmy już oprzeć
się pokusie. Szczegóły dogadaliśmy w ten sposób, że cywilne ciuchy załatwi nam Jack,
a nasza trójka oficjalnie wypisze się na wyjazd do Kairu. Aby nie być całkowicie bez grosza,
w kanadyjskiej mesie wymieniliśmy trochę egipskich funtów na dolary, ale i tak byliśmy
ubogimi krewnymi w stosunku do naszych zagranicznych kumpli.
W sobotni ranek sprzed bramy głównej obozu odjechaliśmy taksówką, rzekomo do Kairu. Wypiliśmy piwo w ismailskiej „Oazie”, skąd Leszek Wąsacz furgonetką przywiózł nas na
lotnisko. Tam szybko przebraliśmy się w jeansy i koszulki polo, przygotowane przez Packa,
i załadowaliśmy się do „Chinooka”, w którym znajdowało się jeszcze kilkunastu Amerykanów, także w cywilnych ciuchach. Śmigłowiec pilotował sam Jack, a nam, mimo potwornego huku panującego w latającym kolosie, głowy pękały z obaw o mające nastąpić lądowanie
na izraelskim lotnisku w Hajfie. Obawy okazały się jednak całkowicie bezpodstawne, bo
wylądowaliśmy na podmiejskim polowym lądowisku eksploatowanym przez izraelską Marynarkę Wojenną i US Navy, a captain Pacek był tam dobrze znany, nikt więc nas nawet nie
zapytał o jakikolwiek dokument tożsamości.
Z lądowiska pojechaliśmy wojskową furgonetką do centrum miasta. Na mnie zrobiło ono oszałamiające wrażenie. Olbrzymi ruch pojazdów i pieszych, mnóstwo supereleganckich i bogato zaopatrzonych sklepów, kiosków i kramików, ale wszędzie idealnie
czyściutko, znalezienie na ulicy papierka czy niedopałka graniczyło z cudem. Mówię
205
RELACJE I WSPOMNIENIA
oczywiście o centrum, bo na przedmieściach, zamieszkałych przez Arabów i emigrantów
z innych krajów afrykańskich, panował typowo arabski bałagan, z nieodłącznym przyprawiającym o mdłości fetorem rozkładających się śmieci. Powłóczyliśmy się trochę po mieście, po drodze wstępując do kilku restauracji na piwko. Zwiedziliśmy Muzeum Kolejnictwa,
gdyż usytuowane ono było na trasie do polskiej restauracji, dobrze znanej Jackowi, gdzie
podobno można było zjeść tanio i dobrze, jak w domu. Faktycznie, niewielka restauracyjka
„Wilnianka”, położona na skraju dzielnicy portowej do superekskluzywnych zaliczać się nie
mogła, ale za to kusiła polskimi, chociaż może bardziej litewskimi, potrawami. Na szybie
w oknie wystawowym po polsku reklamowano bigos, barszcz z uszkami, kołduny, zalewajkę,
pierogi, zrazy, a nawet kaczkę z pyzami. Takiej przyjemności odmówić sobie nie mogliśmy.
Gdy tylko zasiedliśmy przy dużym, wspólnym stole, podszedł do nas właściciel – polski
Żyd, który wraz z rodzicami wyemigrował z Wilna w 1936 roku, by po 1947 roku osiąść na
stałe w Izraelu. Twierdził, że czasami trafiają mu się klienci z Polski, głównie marynarze,
ale nigdy tylu na raz. Przyznał zresztą, że najczęściej restaurację odwiedzają staruszkowie
ze starej, polskiej emigracji, którym z lat dzieciństwa pozostał apetyt na specjały naszej,
w tym regionie prawie nieznanej sztuki kulinarnej. Faktycznie najedliśmy się do syta, i to po
bardzo przystępnych cenach. W dowód uznania za wilczy apetyt, wykazany podczas obiadu, cała nasza szóstka została potraktowana na koszt firmy kieliszkiem „Wyborowej”.
Po lunchu pojechaliśmy na górę Karmel, skąd roztaczał się przepiękny widok na morze
i całe miasto. Zwiedziliśmy także zlokalizowany na szczycie jeden z nielicznych, jak mi się
wtedy wydawało, katolickich klasztorów na terytorium Izraela. Wieczorem, dla przeciwwagi, Jack zabrał nas na kolację do lokalu, który okazał się typowym night clubem. Była to
elegancka, 2-kondygnacyjna restauracja, w pobliżu przystani promowej. Kanadyjscy kumple, jak sądzę, już tam z Jackiem bywali. Zorientowani ile trzeba zapłacić za wstęp, ustalili,
chyba jeszcze w Ismailii, kto za kogo płaci. Tak więc, zanim dowiedzieliśmy się od portiera
ile kosztuje wstęp, koledzy już zapłacili wcale niebagatelną sumę 100 dolarów od łebka.
O żadnym zwrocie pieniędzy nie mogło być mowy, gdyż dla nich byliśmy gośćmi. Wstyd się
przyznać, ale wyłożona przez nich kwota znacznie przewyższała nasz stan posiadania.
Klimatyzowany lokal, luksusowo wyposażony, wprawił nas w stan zakłopotania, bo
przecież ceny musiały być tu obłędne. Tymczasem Jack poinformował nas, że możemy dla
siebie zamawiać co się nam żywnie podoba. Wszystko jest wliczone w koszt biletu wstępu,
możemy więc jeść i pić do woli, dodatkowo trzeba jednak płacić za drinki dla dziewczyn.
Na sali faktycznie było ich sporo, co najmniej piętnaście mocno roznegliżowanych, o różnym odcieniu skóry, od białego przez żółty, aż do całkowicie czarnego. Panienki absolutnie
nie narzucały się, siedziały po dwie–trzy przy stoliku, czekając na jakiś zachęcający gest
z naszej strony. Niektóre tańczyły ze sobą w takt muzyki płynącej z magnetofonu lub grającej szafy. Oprócz nas w lokalu było jeszcze trzech mężczyzn, prawdopodobnie Włochów.
Do naszego stolika podeszła skąpo odziana kelnerka i grzecznie zapytała, co podać i czy
nie życzymy sobie towarzystwa dziewczyn. Z panienek zrezygnowaliśmy, ale za to poprosiliśmy o butelkę whisky, lód i wodę mineralną. Dziewczyna dostała „kwadratowych oczu”,
trzykrotnie pytała, czy naprawdę chcemy całą butelkę. Swoim zamówieniem wzbudziliśmy
sporą sensację, bo po chwili podszedł do nas właściciel, aby upewnić się, czy kelnerka właściwie przyjęła zamówienie. Nie miał widać w swym lokalu do czynienia z sześcioma Polakami
206
RELACJE I WSPOMNIENIA
na raz. Wargi mu opadły, kiedy po jakimś czasie znów powtórzyliśmy zamówienie, a skutków zdematerializowania pierwszej butelki po klientach absolutnie nie było widać. W trakcie opróżniania drugiego whiskacza Jack i Lechu ruszyli w tany, a tuż po nich towarzysz B.
Panienki były oczarowane, kiedy panowie z szacunkiem całowali je w dłonie, ale z drugiej
strony ich obawy z pewnością budziło to, że nie padały pod ich adresem żadne konkretniejsze propozycje. Padłyby one z pewnością, gdyby nie stan naszych portfeli, za usługi bowiem,
czynione przez panienki w apartamentach na górze, trzeba było dodatkowo płacić żywą
gotówką, a taką przecież nie dysponowaliśmy. Grubo po północy, przy „rozpracowywaniu”
trzeciej buteleczki, Pacek i Prociuk, od pewnego czasu obtańcowujący dwie panienki, udali
się z nimi na górę, do pokoi uciech cielesnych, skąd zadowoleni z usług wycenionych na 100
dolarów od łba, powrócili do towarzystwa. Proponowali nam, abyśmy bez ceregieli poszli
w ich ślady, oczywiście na ich koszt, ale z przykrością propozycję musieliśmy odrzucić. To
dopiero byłaby kompromitacja, gdyby sprawa ujrzała światło dzienne, że oficer socjalistycznego państwa, członka Układu Warszawskiego, „obraca” panienkę z uciśnionego Trzeciego
Świata za dolary „zgniłego kapitalisty” z NATO. Ten numer nie mógł przejść i całe dla nas
szczęście, że nie przeszedł.
Po powrocie z weekendowego wyskoku do Hajfy, święcie przekonani o swojej bezkarności, zostaliśmy zaskoczeni, gdy w poniedziałek po lunchu całą naszą konspiracyjną trójcę
wezwano przed oblicze pierwszego po Bogu. Okazało się, że z najdrobniejszymi detalami
weekendowego wypadu doniósł na nas zidiociały politruk. Myślał pewnie, iż donosząc na
nas, w tym także na siebie, uratuje tyłek i usprawiedliwi swoją z nami nielegalną obecność
w Izraelu. Tymczasem wszystko skupiło się na nim jako na „aparatczyku”, że nie interweniował w porę i skutecznie. Wysłuchaliśmy długiej i ostrej reprymendy. Podejrzewam, że gdyby
procedura dyscyplinarnego odesłania nas do kraju nie musiała przechodzić przez Kwaterę
Główną i być przesyłana do Nowego Jorku, jak amen w pacierzu w trybie przyspieszonym
znaleźlibyśmy się w kraju. Tak więc, dzięki Bogu, afera rozeszła się po kościach, ale przypuszczam, że ślad po niej na pewno został w naszych utajnionych teczkach personalnych.
Wraz ze Zbychem byliśmy zbulwersowani donosem B. i intensywnie obmyślaliśmy rewanż.
Wariant spoliczkowania go odpadł, gdyż wiązał się ze zbyt poważnymi konsekwencjami.
Z bratnią pomocą przyszedł nam Bogdan Winniczek, który we wszystko wtajemniczony,
kategorycznie odradzał jakąkolwiek przemoc, optując za publicznym ośmieszeniem donosiciela, a tym samym całego aparatu, zwłaszcza tej jego części wywodzącej się jak B. z awansu społecznego. Łatwo powiedzieć, ale jak do tego doprowadzić? Rozwiązanie problemu
przypadkowo podsunęło nam życie.
Towarzysz B. lubił sobie od czasu do czasu ostro popić, a z powodu całkowitego bojkotu, nie mógł sobie znaleźć kompanów nawet do tak atrakcyjnego zajęcia pozasłużbowego.
Musiało go to bardzo męczyć, bo kilkakrotnie podejmował bezskuteczne próby ponownego
zbliżenia się do nas.
Pod koniec sierpnia świętował swoje imieniny kolega Winniczek, który de facto na
imię miał Bohdan. Impreza miała mieć charakter bardzo kameralny, odbywała się bowiem
w jego pokoju sąsiadującym z naszym, a oprócz solenizanta uczestniczyliśmy w niej tylko
Zbyszek i ja. Pod wieczór zupełnie niespodziewanie w pokoju kolegi pojawił się politruk
207
RELACJE I WSPOMNIENIA
z flaszką i imieninowymi życzeniami. Zgodnie ze staropolskim obyczajem, na imieniny nikogo się nie zaprasza, a każdy przybywający z życzeniami powinien być ugoszczony, więc
Bogdanowi nie wypadało nic innego jak zaprosić B. do suto zastawionego stołu. Pan Józef,
jak sądzę, zanim zdecydował się do nas dołączyć, musiał chlapnąć kilka głębszych, bo z zasady mrukliwy, teraz rozgadał się jak bazarowa przekupka, a na dodatek po kilku toastach
był już kompletnie „ugotowany”. Jeszcze dwa szybkie i nasz Ziutek nieprzytomny legł na
łożu boleści.
Przy jego wydatnej pomocy zapas imieninowego alkoholu skończył się i Boguś z własnej
i nieprzymuszonej woli udał się do kantyny, aby uzupełnić zapas. Gdy wrócił po kilku minutach, podzielił się z nami genialnym pomysłem na ośmieszenie B.
Otóż, licznie zgromadzone w kinie polowym wojsko właśnie oglądało film, a przed zapleczem kanadyjskiej mesy stał wózek zaprzężony w osiołka, którym arabski chłopak wywoził śmieci i odpadki z lokalu. Plan Winniczka był naprawdę perfidny. Za dolara wypożyczył
od Araba osiołka wraz z uprzężą, na godzinę. Kadry w baraku nie było, gdyż albo siedziała
w mesie na wieczornym drinku, albo oglądała film w kinie.
Z pokoju B. wystawiliśmy na korytarz jego metalowe łóżko polowe i w sztok pijanego
politruka ułożyliśmy na nim, nie zapominając o uprzednim ściągnięciu mu portek. Nawet
się nie poruszył i nie zmienił tonacji ani częstotliwości chrapania. Do wyrka zaprzęgliśmy
osiołka, wabiąc go suchym chlebem, i wyprowadziliśmy dziwny zaprzęg na zewnątrz baraku. Bogdan co kawałek na asfaltowej drodze rozkładał ośli przysmak i łakome, z reguły
wygłodzone zwierzę, ciągnąc nietypowy ładunek, krok po kroku, robiąc dłuższe lub krótsze
przerwy degustacyjne, systematycznie zbliżało się do polowego kina. My tymczasem szybko
powróciliśmy do biesiadnego stołu, udając, że o niczym nie wiemy.
W pewnym momencie poderwał nas wrzask rozbawienia dochodzący do baraku z widowni kina. Zaciekawieni wybiegliśmy z budynku i naszym oczom ukazał się widok rozweselonych żołnierzy i kadry, oblegających ośli zaprzęg i kompletnie pijaniusieńkiego, niewiele rozumiejącego z całej sytuacji, dopiero co rozbudzonego B. Ktoś z kadry szybko ocenił,
że jest to przecież kompromitacja oficera wobec podwładnych, i spowodował błyskawiczne
usunięcie z pola widzenia obiektu wesołości naszych, i nie tylko naszych żołnierzy.
Zemsta, do której oczywiście pod żadnym pozorem, mimo nie pozbawionych sensu
podejrzeń, nie przyznaliśmy się, sprawiła nam wprost nieopisaną przyjemność. Do końca
zmiany politruk nawet nie wytknął nosa ze swej kapciory i potwornie przez nas doświadczony, w samotności i odosobnieniu dotrwał do końca misji.
Dowództwo wprawdzie podejrzewało nas o zorganizowanie tej hecy, ale nie mogło nam
tego udowodnić. Sprawa umarła śmiercią naturalną.
Ciągłe kursowanie na trasie Ismailia–Kair–Ismailia trochę mnie znudziło. Łapałem
więc każdą okazję, aby uzyskać zgodę na wyjazd w każdym innym kierunku. Na początku
września, gdy zaczęła się rotacja batalionu z Ghany, przewoziłem kompanię czarnoskórych
peacekeeperów z lotniska Heliopolis do Fanary nad Jezioro Gorzkie, a stamtąd kompanię
wracającą do kraju zabierałem do Ismailii, gdzie w bazie jeszcze przez miesiąc pełniła służbę wartowniczą, wolny czas wykorzystując na wycieczki i ostatnie przed odlotem zakupy.
Stosunki między Ghańczykami i Polakami były wzorowe, nie dotyczyły ich jakiekolwiek
ograniczenia ze strony władz, tak z jednej, jak i z drugiej strony. W bazie Fanara, położonej
208
RELACJE I WSPOMNIENIA
w przepięknej oazie na samym brzegu Dużego Jeziora Gorzkiego, dobrze mi znanej, ponieważ co najmniej kilka razy woziłem naszych żołnierzy do położonego nieopodal na pustyni
polskiego cmentarza wojskowego z czasów II wojny światowej, przyjmowany byłem bardzo
serdecznie. Ten pozytywny stosunek Ghańczyków do nas wypływał głównie z tego powodu,
że byliśmy jedyną białą nacją bratającą się z „Czarna Kolega”. Nie chcę przez to powiedzieć,
że inne kontyngenty traktowały czarnoskórych towarzyszy broni w sposób niewłaściwy, ale
po prostu nie bratały się z nimi na gruncie towarzyskim, no bo kto się brata z ubogim, niezbyt wyedukowanym i podobno komunizującym afrykańskim krewnym.
Struktury organizacyjne, musztra i system szkolenia armii ghańskiej oparte były na kolonialnych wzorach, głównie brytyjskich, nawet komendy i rozkazy wydawane były w języku angielskim. Oficer, z nieodłączną szpicrutą pod pachą był dla swych żołnierzy wszechwładnym Bogiem.
W Fanarze na własne oczy widziałem jak szef sztabu batalionu karał chłostą niezdyscyplinowanego szeregowca. Dyscyplina wojskowa oraz autorytet dowódcy u Ghańczyków
dla nas Polaków początkowo wydawał się być niedościgłym wzorem, o którym nam pozostawało tylko pomarzyć. Identycznie, tak samo jak do swoich, ghańscy żołnierze odnosili się do oficerów wszystkich innych kontyngentów, choć w sposób szczególny wyróżniali
Polaków. Być może wynikało to z prostego faktu, że Polacy w przeciwieństwie do innych
armii, zwyczajowo witają się przez podanie ręki, również z niższymi od siebie stopniem.
Tak więc ghański szeregowiec mógł czuć się zaszczycony, kiedy witał się z nim biały oficer
w stopniu kapitana czy majora. W swoim kraju z pewnością by tego nie doświadczył.
Pewnego ranka razem z Fasolką rozwoziliśmy nową zmianę na posterunki w strefie buforowej. Weteranów zabieraliśmy do Fanary, a stamtąd po obiedzie do Ismailii. W dowód
uznania za dobrze i sprawnie wykonaną robotę, dowódca rotowanej kompanii zaprosił nas
na przyjęcie organizowane wieczorem w Ismailii, w ich mesie. Oczywiście zameldowaliśmy przełożonym o zaproszeniu i bez najmniejszych problemów uzyskaliśmy aprobatę na
uczestnictwo w imprezie. Żeby do „Czarna Kolega” nie pójść z gołymi rękoma, kupiliśmy
w kantynie po butelce „Wyborowej” i tak uzbrojeni o wyznaczonej porze udaliśmy się do
ghańskiego miasteczka namiotowego.
Mesę odnaleźliśmy bez najmniejszych kłopotów, był to bowiem największy namiot
w całym obozie. Z przyjęcia, które naszym zdaniem miało być tylko zwykłym spotkaniem
oficerów dwóch nacji przy kielichu, Ghańczycy zrobili wielką pompę międzynarodową imprezę, z własną prasą i kroniką filmową. Przed wejściem do namiotu powitał nas zapraszający na bankiet kapitan, a następnie przedstawił dowódcy batalionu i jego sztabowi. Wszystko
to było filmowane przez operatora, mimowolnie więc staliśmy się głównymi bohaterami
ghańskiego filmu dokumentalnego. Po krótkim, okolicznościowym toaście dowódcy, który
za naszym pośrednictwem podziękował wszystkim Polakom za terminowe, bezkonfliktowe i efektywne zabezpieczenie logistyczne operacyjnej działalności jego jednostki, należało, choć wcale nie byliśmy do tego nieprzygotowani, zrewanżować się. Chcąc nie chcąc,
musiałem zabrać głos i po angielsku wygłosić toast mniej więcej tej treści: „Panie pułkowniku,
panie, panowie jest mi przyjemnie słyszeć tak pozytywną ocenę naszej pracy ze strony ghańskich przyjaciół. Nie jest to jednak tylko i wyłącznie nasza zasługa, bo przecież gdyby nie
Wasza pomoc, koordynacja i terminowe uzgodnienia, osiągnięcie tak wysokiego stopnia
209
RELACJE I WSPOMNIENIA
efektywności nie byłoby możliwe! Dlatego, w oczekiwaniu na dalszy postęp i zacieśnienie
naszej współpracy oraz autentycznej sympatii, chciałbym na ręce dowódcy i szefa sztabu
batalionu, a za ich pośrednictwem dla wszystkich oficerów Ghanbatt przekazać choćby po
kropelce jedynego dostępnego tu polskiego produktu, mam nadzieję, że dobrego!
Dzięki dwóm flaszkom „Wyborowej”, wręczonym dowódcy i jego zastępcy, co rzecz jasna
zostało utrwalone na taśmie filmowej, wyszliśmy z opresji z twarzą, jak sądzę, ku zadowoleniu przemiłych gospodarzy. W przyjęciu brało udział, razem z nami, dwudziestu kilku
oficerów. Po upływie pół godziny, po tym jak kamerzysta i redaktorzy opuścili mesę, przyjęcie nabrało bardziej kameralnego i rzeczywiście przyjacielskiego charakteru. Jedno co mnie
u ghańskich przyjaciół nieco raziło, to sztucznie podtrzymywany dystans między oficerami
starszymi a młodszymi. U nas w trakcie towarzyskiego przyjęcia nie było wymogu, aby podwładny, rozmawiając z przełożonym przy stole, musiał robić to w pozycji „na baczność”.
W trakcie bankietu mieliśmy niepowtarzalną okazję spróbować typowo ghańskich potraw – smacznych, ale tak piekielnie ostrych, że aż zapierających dech w piersiach, oraz
podziwiać ludowe tańce wykonywane przez kilka czarnoskórych dziewcząt w pięknych
narodowych strojach, na co dzień pełnowartościowych żołnierzy, służących w batalionie
na różnych stanowiskach, najczęściej medycznych i biurowych. Po północy na placu boju
pozostaliśmy jedynie my, ksiądz kapelan, dowódca i jego adiutant absolutny abstynent, ale
wszystko nadzorujący. Większość „Czarna Kolega”, nie przyzwyczajona do tak wielkiej liczby toastów, dawno padła „na polu chwały”. Widząc to, chcieliśmy w dyplomatyczny sposób
podziękować za przemiły wieczór i wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Niestety, nie
było nam to dane tak długo, jak długo dowódca trwał na posterunku. W końcu nadmiar
alkoholu zmógł i jego, mogliśmy więc pożegnać się i udać na niewątpliwie zasłużony odpoczynek.
Krokiem chwiejnym, aczkolwiek pewnym, w egipskich ciemnościach ruszyliśmy
w kierunku naszego baraku, co chwila zawadzając o linki naciągowe ghańskich namiotów.
W pewnym momencie jeden z nas, chcąc załatwić nagłą potrzebę fizjologiczną, obsikał
w ciemności namiot ghańskich kucharzy. Staliśmy się tego świadomi dopiero wtedy, gdy
niespodziewanie zostaliśmy oświetleni i jednocześnie oślepieni ostrym światłem ręcznego
reflektora. Czarny żołnierz w białym kitlu gadał coś do nas po swojemu, a sądząc po minie,
niezbyt przyjaźnie. Gdy na pagonach zobaczył gwiazdki, wyprężył się, zasalutował i od razu
zmienił ton. Z reguły niespotykanie spokojny sprawca zamieszania nagle nabrał dowódczych
zapędów i po angielsku zaczął ustawiać żołnierza, dlaczego oddaje honory do „pustej” głowy. Biedny Murzynek próbował mu to wyjaśnić, ale percepcja pijanego jest zupełnie inna
i kolega nie przyjmował do wiadomości żadnych tłumaczeń. Sytuacja zaczynała być groźna,
bo z namiotów zaczęli wychodzić inni wybici ze snu żołnierze. Chcąc Ghańczykowi zademonstrować, jak u nas, oddaje się honory, Zbyszek próbował zasalutować, ale zachwiał się
i – zapewne niechcący – otwartą dłonią pacnął w twarz Murzyna.
Szybko oddaliliśmy się z miejsca incydentu. Zanim dotarliśmy do naszego baraku, ghańscy żołnierze byli tam przed nami i zrelacjonowali, na szczęście kolegom, a nie przełożonym,
że „Polish officer bach bach Ghanian soldier”. Ci, szybko wciągnęli nas do baraku, nie bez
podstaw przewidując surowe konsekwencje za taki wyskok. Docierało to i do mojej świadomości, bo przecież jak to możliwe, aby socjalistyczny oficer mógł pobić czarnoskórego
210
RELACJE I WSPOMNIENIA
szeregowca. Nagle oczyma wyobraźni widziałem się na raporcie karnym u towarzysza Gierka w KC PZPR, od którego mogłem spodziewać się tylko wilczego biletu i dyscyplinarnego
wylania na zbity pysk. Za żadne skarby nie mogłem zasnąć. Najbardziej wkurzało mnie to,
że sprawca całego zamieszania, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, spał jak nowo narodzone dziecię, od czasu do czasu pochrapując. Do rana nie zmrużyłem oka, intensywnie
myśląc, w jaki sposób załagodzić groźny, jak mi się wydawało, konflikt. Jeszcze przed godz.
6.00 „na siłę” zwlokłem z wyrka kolegę, zaciągnąłem pod prysznic aby szybciej wytrzeźwiał
i zdecydowałem, żeby pójść do naszego wczorajszego gospodarza i prosić go, aby sprawie
nie nadawał biegu. Zbychu dość łatwo dał się przekonać do takiego załatwienia sprawy, tym
bardziej że niektóre szczegóły nocnego zajścia wraz z alkoholem wywietrzały mu z głowy, a
teraz docierały do jego świadomości ewentualne konsekwencje.
Z duszą na ramieniu udaliśmy się do dowódcy Ghanbatu, licząc w duchu, że uda się
sprawie ukręcić łeb. Kadra oficerska po wczorajszej libacji ciągle jeszcze spała, ale oficer dyżurny szybko spowodował, że przed nami zjawił się adiutant dowódcy. Przedstawiliśmy mu
sprawę, ale młody i sympatyczny porucznik powiedział, że nie mamy się czym przejmować,
sprawa jest załatwiona, a dowódcy dla takiej dupereli nie będzie budził. My nalegaliśmy jednak, aby pułkownik przyjął nas, nawet w łóżku, bo dla własnego samouspokojenia zależało
nam na jego oficjalnej decyzji. W końcu udało nam się uprosić adiutanta i ten wprowadził
nas do namiotu wodza.
Dowódca po wczorajszej libacji nie wyglądał zbyt kwitnąco. Normalnie hebanowoczarna twarz teraz miała kolor ziemistoszary, a worek z lodem na głowie potwierdzał naszą
wstępną diagnozę. Dość zawile tłumaczyłem mu wczorajszy incydent. Sprawca incydentu
co chwila przepraszał i zapewniał, iż jego postępowanie było absolutnie nie zamierzone,
ale widać było, że ghański wódz nie bardzo wie o co chodzi i czego od niego oczekujemy.
Wreszcie, trochę zniecierpliwiony, kazał adiutantowi zawołać kucharzy. Po chwili w namiocie stało czterech Murzynów w białych kitlach. Dowódca poprosił nas, abyśmy rozpoznali,
z którym mieliśmy wczoraj niezbyt przyjemny kontakt. I tu wyłonił się problem, bo rozpoznanie jednej z czterech niemal identycznych postaci, jednakowo ubranych, o takim samym
wzroście i podobnej sylwetce przerastało nasze możliwości. W końcu jeden z nich sam się
przyznał do nocnego spotkania z nami. Po tym wyznaniu dowódca wyskoczył z łóżka jak
porażony prądem, dopadł do żołnierza, pięścią uderzył go w twarz, kopnął w tyłek i brutalnie wypchnął z namiotu, po czym z przemiłym uśmiechem na twarzy zapytał, czy jesteśmy
zadowoleni z załatwienia sprawy. Przy pożegnaniu się dodał, że naprawdę jest zaskoczony,
że z taką sprawą przychodziliśmy do niego zamiast skopać tyłek żołnierzowi, który ośmielił
się zwrócić uwagę oficerowi.
Do siebie wróciliśmy zszokowani i gdy całe zajście zrelacjonowaliśmy kolegom, nie
chcieli uwierzyć, że wszystko skończyło się dobrze. W dodatku kilka dni później ghański
kucharz spotkał przypadkowo sprawcę zamieszania i to on go przepraszał, czyniąc delikatne
wymówki, że zupełnie niepotrzebnie poszliśmy ze sprawą do dowódcy batalionu. No, ale
kto mógł o tym wiedzieć, w końcu co kraj to obyczaj.
Kilka tygodni później z Ghańczykami miałem jeszcze jedną zabawną historię. Będąc
w Fanarze znów miałem okazję spotkać się z ppłk. Jamesem i kapelanem, który w czasie lunchu nieśmiało zapytał: „Czy ewentualnie byłaby możliwość, aby w któryś weekend
211
RELACJE I WSPOMNIENIA
Polacy w drodze wyjątku zabezpieczyli transport dla ghańskiej kompanii na całodniową
wycieczkę do Gizy pod piramidy?!”.
Zaskoczony pokornym tonem pytania, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie ma
najmniejszego problemu, z tym tylko, że po prostu zamówienie na samochody muszą złożyć
nie do mnie, ale do naszego dowódcy, a transport dostaną na sto procent. Mimo to księżulo,
zwracając się do mnie, nadal bardzo krygując się, zapytał: „A czy ty, Pawle, po starej znajomości, nie zechciałbyś wziąć udziału w naszej wycieczce w przyszłą niedzielę, oczywiście
o ile nie będziesz miał nic innego do roboty? Doskonale wiem, że roboty wam nie brakuje
przez cały tydzień, więc nie miałbym odwagi psuć komukolwiek weekendowego odpoczynku! Nawet zwracając się do ciebie, mam wyrzuty sumienia, ale mam nadzieję, że zrozumiesz
to, iż oprócz weekendu nie da się zorganizować tego typu imprezy i dlatego spodziewam
się, że kto jak kto, ale ty chyba nam nie odmówisz!”. Cóż mi więc pozostało? Musiałem się
zgodzić i robić dobrą minę do złej gry.
W niedzielę o godz. 6.30 wraz z kierowcami i sześcioma samochodami Star-66 zameldowałem się w Fanarze. Ghańczycy byli już po śniadaniu i gotowi do załadunku. Jeszcze tylko
szybka kawa z dowódcą i mieliśmy ruszać, kiedy nagle wybuchła awantura, która mogła
przesądzić nawet o odwołaniu wycieczki do Gizy. Okazało się, iż zgodnie z zamówieniem
Ghańczyków przyjechałem sześcioma ciężarówkami bez „gazików” dla oficerów, którzy
zgodnie ze swymi narodowymi regulaminami odmówili jazdy w kabinach ciężarówek lub
na skrzyni ładunkowej razem z żołnierzami. Sprawa jednak została szybko rozwiązana,
bo kierownik wycieczki, szef sztabu batalionu, na poczekaniu zorganizował dwa jeepy dla
swych oficerów i z zaledwie kilkuminutowym opóźnieniem ruszyliśmy w długą drogę. Wraz
z kapelanem i dowódcą kompanii zaproszony zostałem do prowadzącego kolumnę jeepa
szefa sztabu.
Ledwo wyjechaliśmy z Fanary, gdy ten ostatni zapytał mnie, czy znam drogę pod piramidy. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem mu, że owszem, ale spod Heliopolis, ale nie
wiem, jak wjeżdżając do miasta od tej strony, dostać się w rejon hipodromu. Z opresji wybawił mnie ghański kierowca, który autorytatywnie stwierdził, że był w Gizie już kilka razy
i trafi tam bez problemu.
Wszystko było w porządku do chwili, gdy dotarliśmy do przedmieść Kairu. Tam dzielny wojak Bambo pogubił się całkowicie, ale nie chciał tego okazać przełożonym licząc, że
w końcu trafi na właściwy kierunek. Przez jakiś czas kręciliśmy się w kółko, aby w końcu na wąskich, zastawionych straganami uliczkach czoło naszej kolumny spotkało się
z własnym ogonem. Powstał trudny do opisania galimatias, bo nie dało się ruszyć ani do
przodu, ani wycofać ciężarówek. W tej sytuacji najbiedniejszy był kierowca naszego jeepa, uprzednio deklarujący znajomość trasy, teraz okładany bezlitośnie przez wszystkich,
z moim wyjątkiem, pasażerów swego pojazdy. Najśmieszniejsze, że najbardziej aktywny
w tym przedsięwzięciu był ksiądz kapelan, który swym ciężkim, oprawnym w skórę brewiarzem walił żołnierza po głowie. Kolor skóry porządnie obitego nieszczęśnika zmienił
się na popielaty, ubarwiony strużkami krwi powoli spływającej z rozbitego nosa i rozciętej
wargi. Przekupiony paczką kentów, jeden z arabskich sklepikarzy zwinął swój narożnikowy
stragan owocowo-warzywny, dając nam w ten sposób niewielką przestrzeń do manewru
ciężarówkami. Po dwóch godzinach naprawdę ciężkiej harówy i, co należy podkreślić, przy
212
RELACJE I WSPOMNIENIA
wydatnej pomocy Arabów udało nam się wyplątać z matni. Jeden z taksówkarzy gratis wyprowadził nas na trasę do lotniska, a stamtąd już bez kłopotów doprowadziłem kolumnę
pod piramidy w Gizie.
Byłem tak zmęczony, że nie przyjąłem zaproszenia do zwiedzania piramidy Cheopsa,
w której zresztą byłem już dużo wcześniej, przedkładając nad to kilkunastominutową
drzemkę na skrzyni samochodu. Ten, kto miał okazję być wewnątrz piramidy doskonale
wie, że wspinanie się w pozycji mocno pochylonej, niskim i wąskim, dusznym kamiennym
korytarzem do komory grobowej do przyjemności zaliczyć się nie da. Podczas pierwszego
mojego tam pobytu doświadczyłem tego w sposób szczególny. Tuż przede mną do komory grobowej z wielkim wysiłkiem zmierzał, niemal w kucki, ciężko sapiąc, okropnie opasły, starszy wiekiem Niemiec. Jego ogromna tusza powodowała, że co chwila klinował się
w korytarzyku, choć na moment próbując się częściowo wyprostować. Koszula na plecach
ociekała potem, ale nie to było najgorsze. Sapiąc z wysiłku jak parowóz ciągnący skład pod
górę, puszczał gazy z niespotykaną wprost częstotliwością. Wydzielał tak smrodliwy fetor,
że skunks przy nim to perfumy Coco Chanel. Dlatego po raz drugi nie odważyłbym się
wejść do piramidy w liczniejszym towarzystwie. Z uwagi na to, że Ghańczycy, podobnie jak
my, groszem nie śmierdzieli, uniknęliśmy na szczęście gorączki zakupów pamiątek spod
piramid, czy przejażdżek na wielbłądach i od razu mogliśmy ruszyć do nieodległej Sakkary,
gdzie zlokalizowana jest bardzo atrakcyjna architektonicznie świątynia byków. Po powrocie z czarnymi turystami do Fanary byłem tak skonany, że po wypiciu w mesie oficerskiej
dwóch puszek piwa, całą powrotną drogę do Ismailii przespałem.
Czas mojej pierwszej pokojowej misji powoli dobiegał końca. Niektórzy koledzy, zwłaszcza młodsi wiekiem i nie obciążeni obowiązkami rodzinnymi, pisali prośby o pozostawienie
ich na kolejną zmianę. Rzecz jasna chodziło głównie, o ile nie jedynie, o pieniądze. Pomimo
że ludowa ojczyzna „robiła nas w konia”, to i tak te 275 dolarów, po odliczeniu kosztów
własnych, równało się dwóm–trzem miesięcznym pensjom w kraju. Szczerze przyznam,
iż mimo zdecydowanego sprzeciwu małżonki, też rozważałem taką ewentualność, ale mój
raport został załatwiony odmownie, jak sądzę z powodu łatwości i skłonności do nawiązywania bliższych kontaktów z cudzoziemcami, w tym także, a być może przede wszystkim,
z obywatelami państw członkowskich NATO. Tak więc ostatnie tygodnie, oczywiście
w miarę ograniczonych możliwości finansowych, upływały mi na gorączkowych zakupach,
głównie złotych wyrobów jubilerskich, orientalnych pamiątek typu metalowe talerze zdobione srebrem oraz arabskiej białej broni.
213
ADAM KUNERT
POLSKI SZPITAL POLOWY POD BŁĘKITNĄ FLAGĄ
Upłynęło sporo lat od zakończenia misji ONZ w Egipcie i działalności Polskiego Szpitala
Polowego (Polish Field Hospital) pod błękitną flagą w ramach Doraźnych Siły Zbrojnych
Organizacji Narodów Zjednoczonych (United Nations Emergency Forces –UNEF). W ciągu prawie sześciu lat przewinęło się przez ten szpital kilkuset lekarzy, w większości absolwentów Wojskowej Akademii Medycznej.
Polska i Kanada wykonywały funkcje logistyczne stąd Pollog i Canlog w odróżnieniu od
np. Finbatt czy Ghanbatt (batalionów fińskich, ghańskich i pozostałych), które obsadzały
posterunki. Uczestniczyłem w trzeciej zmianie kontyngentu polskiego (Pollog), a w drugiej
zmianie szpitala od 8 grudnia 1974 do 8 czerwca 1975 roku.
W moim życiu była to najwspanialsza przygoda, ale także wyzwanie lekarskie, przed
którym stanąłem, aby się sprawdzić. Byłem bowiem, jak wszyscy moi koledzy, przygotowany do pracy w warunkach stacjonarnych, w umiarkowanej strefie klimatycznej.
Do pracy w strefie subtropikalnej przygotowano nas teoretycznie. Ponadto mieliśmy pracować w kraju zniszczonym wojnami, biednym, postkolonialnym, o niskiej kulturze sanitarnej.
Pollog wykonywał zadania medyczne na rzecz międzynarodowych sił zbrojnych nie tylko
z Europy, ale i z Afryki i Azji. Co prawda każdy kontyngent miał własną służbę zdrowia: lekarzy, podoficerów sanitarnych, sanitariuszy, rozwijał własną przychodnię z małą izbą chorych,
ale specjalistyczną opiekę medyczną sprawowali Polacy, którzy w Ismailii rozwinęli Polski
Szpital Polowy. Otwarto go uroczyście w lipcu 1974 roku, w drugiej zmianie Pollogu.
W lipcu 1974 roku zostałem wezwany na rozmowę do Szefostwa Służby Zdrowia do
Warszawy. Zapytano mnie, czy zgadzam się objąć stanowisko szefa Laboratorium Sanitarno-Epidemiologicznego Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej Doraźnych Sił Zbrojnych
ONZ w Egipcie. Zdecydowałem się natychmiast.
Przedstawiono mi zatem sytuację epidemiologiczną naszej jednostki w Egipcie w trakcie
pierwszej i drugiej zmiany, która wtedy pełniła służbę. Pierwszą zmianę, bazującą na hipodromie, nękały biegunki. Zanotowano kilkadziesiąt przypadków. To samo dotyczyło bazujących tam Kanadyjczyków. Sądzono, że to była czerwonka bakteryjna albo amebowa, gdyż
biegunki charakteryzowały się wzmożonym parciem na stolec. Były nawet takie przypadki,
że żołnierz przesiadywał kilkanaście godzin na chemicznym w.c. i nie dawał się z niego ruszyć. Lekarz podłączał mu równocześnie kroplówkę nawadniającą z elektrolitami.
Zdarzały się też przypadki drastyczne. Żołnierz nie zdążył dojść do ambulatorium, gdyż
po drodze następowała defekacja. Dla takiego żołnierza był to dramat. Miał pełnić misję pokojową, a tu zanieczyszczał się jak dziecko. Przyczyną tych biegunek, jak się potem okazało,
była woda pobierana z hydrantów.
Szefem laboratorium sanitarno-epidemiologicznego pierwszej zmiany był ppłk doc.
dr med. Wiesław Gal – wirusolog. Był tam również bakteriolog i inżynier higienista, ale nie
mieli autolaboratorium. Samochód bowiem do Egiptu był transportowany drogą morską,
214
RELACJE I WSPOMNIENIA
w którejś tam kolejności. Laboratorium zostało rozwinięte pod koniec pierwszej zmiany. Zbadano wodę, która nie nadawał się nawet do mycia. W tym czasie uruchomiono stację uzdatniania wody. Rozpoznano bakteriologicznie kilka przypadków czerwonki bakteryjnej.
W czerwcu 1974 roku do Egiptu przyleciał kpt. lek. Jan Miniszewski z Bydgoszczy, który
objął funkcję szefa laboratorium. On z kolei musiał zwijać autolaboratorium na hipodromie
i rozwijać je w obozie Al Gallah w Ismailii, co też nie sprzyjało pracy laboratoryjnej. Powiedziano mi, że mam przenieść laboratorium sanitarno-epidemiologiczne do szpitala polowego,
gdzie zarezerwowano już pomieszczenia i gdzie jest część aparatury, którą zamówił ppłk Gal.
Z taką wiedzą udałem się z początkiem września na zgrupowanie do Opola, gdzie szkoliła
się i przygotowywała trzecia zmiana. Tu spotkałem kilku kolegów ze studiów i poznałem nowych, przede wszystkim moich wspaniałych współpracowników: mjr. lek. Edwarda Kalę i kpt.
dr. wet. Andrzeja Skoczka, z którymi potem, przez pół roku, zgodnie współpracowałem.
Na zgrupowaniu głównie szlifowałem język angielski. Zapoznano nas z prawem międzynarodowym, statusem prawnym wojsk ONZ w Egipcie i wynikającymi stąd prawami
i obowiązkami. Zapoznano nas z sytuacją polityczną i ekonomiczną państwa egipskiego.
W listopadzie 1974 roku otrzymałem dwutygodniowe zwolnienie ze zgrupowania
w celu odbycia przeszkolenia w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni z zakresu medycyny tropikalnej. W drugiej zmianie Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej
Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ sądzono, że gnębiące żołnierzy biegunki wywołuje ameba.
W instytucie szczegółowo zapoznałem się z diagnostyką Entamoeba histolytica i różnicowaniem jej z saprofityczną Entamoeba coli oraz innymi pierwotniakami chorobotwórczymi
(Trypanosoma), zarodnikowcami i pasożytami (Schistosoma).
Przed wylotem do Egiptu dostałem od dr. med. Przemysława Myjaka hodowlę Entamoeba istolityca, którą zabrałem ze sobą do Egiptu, żeby mieć możliwość wykonywania
preparatów porównawczych.
Od 15 listopada 1974 roku rozpoczęła się rotacja zmian, która trwała do końca grudnia.
Tak się złożyło, że „niebieskie berety” przylatywały do Gdańska i tutaj odbywały kwarantannę, w ramach której wykonywano 3-krotne badania bakteriologiczne i parazytologiczne
kału. Badania wykonywała Pracownia Bakteriologiczna Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej
Marynarki Wojennej, której byłem etatowym kierownikiem. Badania wykonywała bakteriolog, mgr Hanna Rzepecka, mój zastępca. U niektórych żołnierzy stwierdziła ona nosicielstwo pałeczek Salmonella, takich gatunków, które w Polsce nie występowały. Diagnozę bakteriologiczną opierano na cechach biochemicznych wykrytego szczepu, który aglutynował
z surowicą grupową. Nie można było określić gatunku, gdyż nie aglutynował z posiadanymi
surowicami monowalentnymi.
Jak się potem okazało, od kilkudziesięciu żołnierzy wyhodowano szczep Salmonella
coleypark, który w Polsce nie występował.
Wszystkie wykryte szczepy Salmonella wysyłano do potwierdzenia do Krajowego Ośrodka Salmonella, który mieścił się w Zakładzie Bakteriologii Instytutu Medycyny Morskiej
i Tropikalnej w Gdyni. Kierowała nim doc. dr med. Janina Lalko, która potwierdziła diagnozę naszej pracowni. Ale i ona nie mogła zidentyfikować kilkunastu szczepów Salmonella. Wysłała je do identyfikacji do Instytutu Pasteura w Lille, gdyż nie miała odpowiednich surowic. Okazało się, że szczepy te należą do grupy serologicznej K i stanowią gatunek
215
RELACJE I WSPOMNIENIA
S. cerro, który w Europie w ogóle nie występuje. Na naszym kontynencie występują gatunki,
które należą do pięciu grup serologicznych: A, B, C, D i E.
Wyniki tych badań zostały opublikowane w pracy pt. „Serotypy Salmonella stwierdzone
u żołnierzy Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej po powrocie z Egiptu do kraju” („Bulletin of the Institute of Maritime and Tropical Medicine in Gdynia” 1974, t. 27, nr 3, 4).
Stwierdzono je u 97 osób i należały do dwunastu serotypów, z których cztery nie występowały w Polsce. Miałem zatem, już przed wylotem, wytyczony kierunek pracy w Egipcie,
chociaż rzeczywistość okazała się znacznie ciekawsza i przekroczyła moje oczekiwania. Były
też rafy na tej drodze i trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby je ominąć.
Grupa około siedemdziesięciu oficerów, podoficerów i żołnierzy 8 grudnia 1974 roku
wylatywała do Egiptu z międzynarodowego lotniska we Wrocławiu samolotem IŁ-68, należącym do Polskich Linii Lotniczych LOT. Wylatywaliśmy w mundurach polowych, z bronią
osobistą. Rzeczy osobiste mieliśmy w walizkach i workach. Lot trwał około sześć godzin.
Około godz. 14.00 wylądowaliśmy na lotnisku w Kairze, gdzie na odlot do kraju czekała
grupa drugiej zmiany, która zakończyła służbę.
Egipt zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Obserwując z samolotu kontynent afrykański, gdy nadlatywaliśmy znad Morza Śródziemnego, zobaczyłem po raz pierwszy w życiu
brunatną pustynię Saharę. Potem wyłoniła się z niej oaza zieloności po obu brzegach niebieskiej linii Nilu.
Po załatwieniu formalności załadowaliśmy się na ciężarówki i ruszyliśmy do Ismailii.
Jechałem w karetce, gdyż w Egipcie każdej prawie kolumnie samochodów towarzyszyła karetka z lekarzem lub sam lekarz z zestawem do udzielenia pierwszej pomocy medycznej.
Do dzisiaj pamiętam to pierwsze wrażenie ze 120-kilometrowej jazdy przez pustynię.
Było ono niesamowite. Po przejechaniu około 20 km po lewej stronie asfaltowej szosy ujrzeliśmy kamienisto-piaskowe wzgórza. U ich podstaw rozmieszczono kilka strzelnic dla
różnych rodzajów broni; tu ćwiczyły strzelanie czołgi, artyleria i piechota.
Po przejechaniu dalszych 20–30 km po obu stronach szosy daleko, jak wzrok sięgał,
było widać zlokalizowane w głębi pustyni okopy, ziemianki, okopane czołgi, działa. Rozbudowane były umocnienia obronne z całym zapleczem logistycznym. Podobno bazowały
tutaj dwie armie egipskie, które nie zostały całkiem zniszczone na Synaju. Wycofano je,
uzupełniono i dozbrojono.
Zbliżając się do Ismailii zauważyłem, że wojska egipskie były coraz mniej liczne. Jak się
później dowiedziałem, była tam strefa rozrzedzonych wojsk i znajdowały się one po obu
stronach strefy buforowej. Obie strony konfliktu w tych strefach (szerokość około 50 km),
mogły mieć określone umową ilości sprzętu bojowego, na przykład czołgów, armat oraz
żołnierzy. Pilnowali tego oficerowie amerykańscy i radzieccy, którzy nie wchodzili w skład
UNEF, a tworzyli grupę obserwatorów UNSO.
Wreszcie znaleźliśmy się w Ismailii, która robiła przygnębiające wrażenie opustoszałej
i zniszczonej wojnami. Jest ona położona po obu stronach słodkowodnego Kanału Ismailijskiego, który biegnie równolegle do Kanału Sueskiego i jest odnogą delty Nilu. Leży ona również
na zachodnim brzegu jeziora Timsah, które łączy się z kanałem słodkowodnym i Kanałem Sueskim. W jeziorze tym była wygrodzona miejska pływalnia, gdzie się kąpaliśmy. Wszędzie było
dużo zieleni, która kończyła się pustynią, w miarę oddalania się od kanału słodkowodnego.
216
RELACJE I WSPOMNIENIA
Wjechaliśmy do obozu Al Gallah. Był to duży, poangielski obiekt koszarowy otoczony
murem. Wewnątrz była sieć uliczek głównych i bocznych, przy których stały drewniane,
parterowe baraczki koszarowe. Było tu również nieduże lotnisko.
Jakież było moje zdziwienie, gdy przejeżdżając przez bramę, zobaczyłem żołnierzy egipskich pełniących wartę. Potem, jadąc uliczkami obozu, widziałem baraki koszarowe wypełnione żołnierzami egipskimi. Dopiero po przejechaniu kilkuset metrów droga rozdzielała
się i stały tu dwa szlabany obsadzone wartownikami Ghanbattu. Na szlabanach były tabliczki informujące: Canlog i Pollog. Byliśmy więc otoczeni przez wojska egipskie.
Polska część obozu Al Gallah była już dość dobrze zagospodarowana i rozplanowana. Zrobiła to druga zmiana. Każda kompania naszego kontyngentu miała swój rejon zakwaterowania. Duży obszar zajmował parking samochodów z polowymi warsztatami naprawczymi,
zlokalizowany w pobliżu kompanii transportowej. Dalej kwaterowały: kompania inżynieryjna
i kompania obsługi. Była tu kuchnia polowa ze stołówką zadaszoną plandekami. W pobliżu
znajdowała się piekarnia polowa i kantyna wojskowa. Piętrowy budynek dowództwa i sztabu
Pollog mieścił się przy dużym placu apelowym. Wreszcie baraki służby zdrowia. Były tu gabinety lekarskie – chirurga, internisty, stomatologa i lekarza dyżurnego, pomieszczenia izby
chorych, magazyn leków i pomieszczenia dezyfekatora. Całością kierował ppłk lek. Henryk
Gola. Były tu także pokoje mieszkalne dla personelu. Baraki służby zdrowia tworzyły czworobok, ograniczając mały dziedziniec wewnętrzny przeznaczony do rekreacji.
Przed głównym wejściem do baraku był plac, na którym parkowały sanitarki. Na małym
placyku wśród palm stało rozwinięte autolaboratorium, przy którym był rozbity namiot
wyposażony w zestawy do badania wody i żywności. W samochodzie autolaboratorium
mieściła się pracownia bakteriologiczna.
W Laboratorium Sanitarno-Epidemiologicznym Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ rozpocząłem wraz z mjr. lek. Edwardem Kałą pracę w Egipcie. Podlegał mi jeszcze żołnierz – kierowca, który pełnił funkcję pomocy laboratoryjnej.
Polski Szpital Polowy w Ismailii znajdował się na drugim końcu miasta, w odległości
około 5 km od obozu Al Gallah. Zajmował cztery 4-piętrowe budynki mieszkalne w kompleksie należącym do Zarządu Kanału Sueskiego. Kiedyś mieściły się w nich biura zarządu
i mieszkania pilotów, kapitanów żeglugi wielkiej, którzy pilotowali statki przepływające kanałem. Przed nacjonalizacją kanału, przeprowadzoną przez Nasera, byli to Anglicy, a po
nacjonalizacji głównie Polacy. Obecnie część budynków zajęła Kwatera Główna DSZ ONZ
na Bliskim Wschodzie.
Cały ten obiekt, szpital i kwatera główna, zostały ogrodzone zasiekami z drutu kolczastego. Prowadziła do niego brama wjazdowa, przy której stał wartownik. Służbę tę pełnili
Ghańczycy, bardzo mili ludzie. W Egipcie była zima. W nocy temperatura spadała do 8˚C.
W dzień wahała się od 16 do 18˚C. Było im tutaj zimno. Na mundury zakładali zimowe
płaszcze, a na głowach nosili kominiarki. Przy spotkaniu sprężyście oddawali honory wojskowe, dodając: „Cześć! Pozdrawia cię czarna kolega”.
Cztery budynki szpitala tworzyły czworobok i były ogrodzone. Między nimi był dziedziniec, na który wjeżdżało się przez bramę. Dwa budynki szpitalne przylegały do asfaltowej
ulicy z chodnikiem. Do nich wchodziło się bezpośrednio z ulicy na klatkę schodową. Na
każdym poziomie były dwa mieszkania 4-pokojowe z kuchnią, łazienką, ubikacją i holem.
217
RELACJE I WSPOMNIENIA
W pierwszym budynku od ulicy, na parterze i na pierwszym piętrze mieściła się poliklinika z gabinetami różnych specjalistów oraz gabinetem stomatologicznym i protezownią. Był
tu też gabinet rentgenowski. Na drugim piętrze jedno całe mieszkanie zajmowało laboratorium kliniczne, w którym na początku pracowałem. Drugie, vis à vis, stało puste i czekało na
przeprowadzkę Laboratorium Sanitarno-Epidemiologicznego DSZ ONZ. Na trzecim piętrze
znajdował się oddział obserwacyjno-zakaźny kierowany przez ppłk. lek. Romana Sworenia,
z którym bardzo miło i owocnie współpracowałem. W drugim od ulicy budynku na parterze
mieściła się apteka i magazyn sprzętu medycznego. Na pozostałych piętrach w poszczególnych budynkach były pokoje przeznaczono na mieszkania dla oficerów i podoficerów.
Dwa budynki w głębi, miały następujące przeznaczenie: w pierwszym na parterze mieściła się izba przyjęć szpitala, gabinet opatrunkowy i sala do udzielania pomocy w nagłych
wypadkach. Na pierwszym piętrze była sala operacyjna. Wszystko to, łącznie z drugim piętrem zajmował oddział chirurgiczny. Na trzecim i czwartym piętrze znajdował się oddział
internistyczny.
W drugim budynku na parterze urządzono kuchnię szpitalną i stołówkę dla personelu
szpitalnego. Na pierwszym piętrze mieściła się kantyna, świetlica i sala odpraw, na drugim
magazyny. Ostatnie dwa piętra przeznaczono na internat żeński. Po drugiej stronie ulicy,
vis à vis apteki, był niezabudowany plac, na którym ustawiono namioty dla żołnierzy służby
zasadniczej: sanitariuszy, kierowców, wartowników.
Po czterech tygodniach zamieszkiwania i pracy w obozie Al Gallah przeniosłem się na
stałe do szpitala, tam bowiem przebazowano moje laboratorium. Tak rozpoczął się drugi rozdział mojej przygody w Egipcie. Zabraliśmy się ochoczo do pracy. Okazało się, że
w szpitalu było dużo desek, kantówek, płyt laminowanych, skrzyń po sprzęcie oraz potrzebnych narzędzi. Z tych materiałów pozbijaliśmy odpowiednie stoły, stoliki, półki, regały
i postumenty pod aparaturę. W aptece szpitalnej było już trochę aparatury laboratoryjnej
zamówionej jeszcze przez pierwszą zmianę. Otrzymaliśmy dużą cieplarkę z bardzo dokładną termoregulacją, elektryczną suszarkę do szkła laboratoryjnego, elektryczny wyjaławiacz
do płytek Petriego i probówek, 2-okularowy mikroskop Leiza, łaźnię wodną, wagę apteczną,
dwie chłodziarki i aparat do destylacji wody o dużej wydajności.
Laboratorium rozplanowaliśmy następująco: w obszernym holu postawiliśmy stolik
i krzesełko. Na stoliku spoczywała książka do rejestracji materiałów przywożonych do badań.
Rejestracji dokonywał ten, który w tym czasie był najmniej zajęty. We wnęce holu ustawiliśmy
kozetkę, którą zastawiono parawanem. Tu można było zbadać pacjenta i pobrać materiał do
badań. W największym pokoju, w głębi, urządzona została pracownia bakteriologiczna. Pod
oknami ustawiliśmy długi stół zbity z desek pokrytych laminatem dającym się dezynfekować.
Pod nim stała butla gazowa, z której gumowymi drenami rozprowadzaliśmy gaz do palników Bunsena. Na stole stały statywy z probówkami. W kącie zaś stolik, a na nim mikroskop.
Pod ścianami na statywach – cieplarka i elektryczny wyjaławiacz do szkła laboratoryjnego,
a obok chłodziarka z podłożami. Na stole ustawiliśmy lampy stanowiskowe. Na ścianie zamontowaliśmy lampę bakteriobójczą do wyjaławiania powietrza w pracowni. W następnych
dwóch pokojach urządziliśmy pracownię badania wody i żywności. Kuchnię zamieniono
na pożywkarnię, łazienkę na zmywalnię szkła laboratoryjnego. Tutaj zainstalowany został
aparat do destylacji wody. Dość duże pomieszczenie przy samym wejściu przeznaczyliśmy
218
RELACJE I WSPOMNIENIA
na pokój gościnny i wypoczynkowy. Udekorowany został różnymi polskimi emblematami.
Tu również przyjmowaliśmy lekarzy z innych kontyngentów, którzy przywozili do szpitala
pacjentów na specjalistyczne konsultacje, a do nas materiały do badań. Tu byli goszczeni
i częstowani kawą, herbatą, herbatnikami.
Wspomnę jeszcze o współpracy z oddziałem obserwacyjno-zakaźnym i laboratorium
klinicznym. Ordynatorem tego oddziału był – jak już wspomniałem – ppłk lek. Roman
Sworeń, jego asystentem mjr lek. Czesław Łęszczak, a szefem laboratorium mjr lek. Jerzy
Wróbleski. Często z Jurkiem, Edkiem i Andrzejem szliśmy „na górę”, bo tam mieli ciekawy
przypadek, albo oni przychodzili „na dół” oglądać bakterie pod mikroskopem, pasożyty lub
charakterystyczne hodowle na podłożach.
Pamiętam, że na oddziale na górze leczono Senegalczyka z podejrzeniem zapalenia
pęcherza moczowego. Posiany mocz był jałowy, więc postanowiliśmy zbadać osad moczu
pod mikroskopem. W osadzie znaleźliśmy dwa duże jaja z kolcem na godz. 11.00 należące
do pasożyta przywry Schistosoma haematobium, wywołujące chorobę zwaną bilharcjozą.
W pierwszej kolejności preparat oglądali nasi najbliżsi przyjaciele, a potem do laboratorium
przychodziły całe procesje kolegów.
Szpital sprzątali młodzi Arabowie. Nasze laboratorium sprzątał młody chłopak, Hamed.
Gdy ten usłyszał słowo „bilharcjoza”, podszedł do mnie i powiedział: „Panie doktor, ja też
bilharcjoza”. Wziął zlewkę i oddał mocz, który odwirowaliśmy. Jakie było nasze zdziwienie,
gdy oglądaliśmy preparat. Było w nim tak dużo jaj, że preparat był mało przejrzysty. Były
one w różnych stadiach rozwoju. Niektóre zawierały prawie dojrzałe miracidum (dziwadełko). Mieliśmy wygodę z biednym Arabem, bo gdy laboratorium wizytowali lekarze różnych
kontyngentów, z moczu Hameda robiliśmy preparaty bez wirowania. Hamed również był
przez nas leczony po cichu, gdyż w placówkach ONZ nie wolno było leczyć tubylców.
Inne zaskakujące zdarzenie miało miejsce w namiocie, w których mieszkali żołnierze
z obsługi szpitala. Żołnierz w czasie sjesty spał sobie w namiocie i został zaatakowany przez
szczura. Szczur ugryzł go w nos. Prawdopodobnie żołnierzowi w czasie snu i oddychania
poruszały się skrzydełka nosa. Szczura nie złapano, ale podejrzewano u niego wściekliznę.
Trzeba było żołnierza profilaktycznie zaszczepić i zrobić to szybko, gdyż rana była blisko
mózgu. Nie posiadaliśmy szczepionki, a egipskiej nie chcieliśmy kupować. Kwatera Główna
poinformowała nas, że w Kairze w ramach WHO (World Health Organization – Światowa
Organizacja Zdrowia) działa Instytut Medycyny Tropikalnej Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych Ameryki, który na pewno posiada dobrą szczepionkę.
Komendant szpitala polecił mi udać się do tego instytutu po podarowaną szczepionkę. Poznałem komendanta instytutu oraz dr. med. Davida C. Edmana, szefa oddziału bakteriologii.
A teraz o ognisku epidemicznym czerwonki bakteryjnej u marynarzy Francuskiej Floty
Wojennej, ale wpierw muszę powiedzieć skąd oni się tu wzięli.
W czasie wojen o Kanał Sueski został on na całej długości zaminowany. Równocześnie
z naszą misją pokojową – Stany Zjednoczone, Anglia i Francja podjęły się zadania rozminowania kanału. Państwa te przysłały do Egiptu swoje trałowce. Okręty te nie wykonywały
zadań sensu stricto trałowania dna kanału, a tylko saperzy-płetwonurkowie rozbrajali miny
pod wodą i rozbrojone wydobywali z wód kanału. Od strony Port-Saidu akcję prowadzili
Amerykanie, od strony Suezu Anglicy, w środkowym odcinku Francuzi.
219
RELACJE I WSPOMNIENIA
Powtórne otwarcie kanału zaplanowano na czerwiec 1975 roku. Rząd egipski zwrócił się
z prośbą do rządu Francji o przysłanie jeszcze jednego okrętu (pracowały dwa okręty francuskie), ponieważ na ich odcinku wystąpiły pewne opóźnienia w wykonywaniu przydzielonych zadań. Francja mogła jednak przysłać tylko grupę kilkunastu saperów, którą należało
zaokrętować na odpowiednim okręcie Egipskiej Marynarki Wojennej. Tak też się stało.
Pewnego dnia wpadł do naszego laboratorium francuski aspirant, który sprawował opiekę medyczną na francuskich okrętach, z prośbą o pomoc. Okazało się, że wśród nowo zaokrętowanych saperów powstało ognisko epidemiczne czerwonki bakteryjnej.
Wykonaliśmy badania bakteriologiczne, które potwierdziły wstępne rozpoznanie. Wyhodowaliśmy Shigella dysenteriae 2. Trzech najciężej chorych zostało umieszczonych na oddziale obserwacyjno-zakaźnym, reszta była izolowana na miejscu. Doradziliśmy aspirantowi, aby cała grupa zrezygnowała z żywienia w egipskiej kuchni okrętowej, a jedzenie należy
dowozić w termosach z okrętu francuskiego.
Wszystko miało dobry finał, a Francuzi byli nam bardzo wdzięczni. Dowódca grupy
okrętów francuskich (operujących w Kanale Sueskim) zorganizował dla komendanta szpitala przyjęcie na okręcie „Cantho”. Wraz z dwoma oficerami, biegle znającymi francuski,
towarzyszyłem komendantowi w przyjęciu. Francuzi znali angielski, więc nie było kłopotów
z porozumiewaniem się.
Z przystani na brzegu jeziora Timsah przewiozła nas na okręt motorówka. Na pokładzie
ustawiono stoliki i foteliki z ratanu, nad którymi rozpięto chroniący przed słońcem daszek
z żaglowego płótna. Po zwiedzeniu okrętu komendanta zaproszono do stolika głównego.
Towarzyszył mu dowódca grupy. Mnie towarzyszył aspirant i dwóch młodszych oficerów.
Przyjęcie było wytworne, kameralne i upłynęło w bardzo miłej atmosferze.
Dla mnie miało ono jeszcze inne, symboliczne znaczenie. Po ukończeniu studiów otrzymałem przydział do Marynarki Wojennej i pełniłem służbę na okrętach awaryjno-ratowniczych. W ciągu dwóch lat wiele dni spędzałem w morzu, zabezpieczając nurków wykonujących prace podwodne. Będąc na tym francuskim okręcie nie miałem prawa powiedzieć, że
jestem oficerem Marynarki Wojennej. Przed wizytą oficer WSW odpowiednio mnie poinstruował, a po wizycie odpytał. Takie to były czasy.
Podobnych spotkań było dość sporo. Często odwiedzaliśmy Ghanbatt, który miał stałą
bazę w Fanarze, położonej nad Wielkim Jeziorem Gorzkim. Udawaliśmy się tam przeważnie z komendantem, który zabierał chętnych do jednego lub dwóch mikrobusów. Spotykaliśmy się z Ghańczykami w świetlicy przy kuflach piwa. Komendant z dowódcą Ghanbatt wymieniali drobne upominki. Śpiewaliśmy na zmianę żołnierskie piosenki. Głównym jednak
celem odwiedzin była wspólna kąpiel w Wielkim Jeziorze Gorzkim. Była to dla nas wielka
frajda. Woda w nim jest gorzka, czyli nazwa słuszna.
Z Wielkim Jeziorem Gorzkim łączyła się jeszcze inna sprawa. W 1967 roku w czasie wojny 6-dniowej na tym jeziorze zostało uwięzionych kilkanaście statków handlowych różnych
bander, w tym polskie: m/s „Dżakarta” i m/s „Bierut”. Tu zaskoczyła je wojna, gdy płynęły
w konwoju z Suezu do Port Saidu i mijały się z grupą statków płynących w odwrotnym
kierunku. Na Wielkim Jeziorze Gorzkim była „mijanka”. Był tu nawet jeden statek bandery
amerykańskiej. Załogi w zredukowanej obsadzie wymieniały się co pół roku. Od samego
początku przymusowego postoju ściśle ze sobą współpracowały. Mówiło się także o swoistej
220
RELACJE I WSPOMNIENIA
wymianie handlowej, która odbywała się pomiędzy załogami statków. Słyszało się, że jeden
ze statków wiózł do Europy z Japonii kontenery pełne kamer i aparatów fotograficznych.
Może były to tylko takie „gadki” marynarskie.
Po roku postoju, bodajże Towarzystwo Lloyd wypłaciło firmom armatorskim odszkodowanie stanowiące równowartość statków i ładunków, które równocześnie stały się jego
własnością i jego kłopotem. Lloyd bardzo tanio odsprzedał Polskim Liniom Oceanicznym
nasze statki. Nasz armator wziął w czarter do pilnowania jeszcze dwa angielskie statki. Złączono je burtami i obsadzono kilkunastoosobową polską załogą. Chętnych do pełnienia
tu służby było wielu – marynarzy i oficerów. Załoga, ze względu na strefę wojenną, otrzymywała podwójny dodatek dewizowy, chociaż miała niewiele do roboty. Do tego jeden ze
statków angielskich miał ładownie pełne beczek napełnionych wspaniałym winem – malagą. Zaopatrywały się w nie wszystkie statki na Wielkim Jeziorze Gorzkim. Załogi bowiem
mogły po jeziorze pływać szalupami. Nie wolno im było schodzić na ląd. Za każdym razem
musiały uzyskiwać od władz egipskich specjalne przepustki. Marynarze różnych bander
spotykali się ze sobą w celach towarzyskich. Urządzali międzynarodowe turnieje szachowe,
brydżowe, ale i zawody piłki nożnej rozgrywane na pokładach statków.
Faktem jest, że Amerykanie po uzyskaniu od Lloyda odszkodowania, natychmiast opuścili
swój statek, który obsadzili egipscy żołnierze. W czasie wojny październikowej w 1973 roku
Egipcjanie na tym statku założyli punkt kierowania ogniem artyleryjskim, który mieścił się na
najwyższym pokładzie, tzw. radarowym. Z tego powodu statek ten został storpedowany przez
samolot izraelski i osiadł na dnie Wielkiego Jeziora Gorzkiego. Za mojej tam bytności z wody
jeziora wystawał nieszczęsny pokład radarowy z masztem sygnałowym statku.
Już poprzednia zmiana polskiego kontyngentu nawiązała kontakt i współpracowała
z polskimi marynarzami, którzy korzystali z naszej łączności pocztowej. Dostarczaliśmy im
pieczywo z naszej piekarni polowej, czasami leki i środki opatrunkowe. Oni rewanżowali się
winem. Odbywało się to w Fanarze, gdzie wolno było załodze dobijać szalupą do kei. Stał tu
egipski wartownik, który za dwa bochenki chleba przymykał oczy na naszą wymianę. Malaga była dostarczana w plastykowych kanistrach. Marynarze odbierali przysłaną do nich
korespondencję i pieczywo, my od nich wino i listy do wysłania.
Muszę tu wyjaśnić, że wino było przeznaczone głównie dla odwiedzających szpital gości,
a czasami do celebrowania różnych uroczystości. Najczęściej w naszym laboratorium gościliśmy lekarzy fińskich. Przywozili oni z Suezu swoich żołnierzy do specjalistów w szpitalu,
a do laboratorium przychodzili z materiałami do badań i tu już zostawali. Starszym lekarzem w Finbatt był ppłk lek. Ero Palomaki, a jego zastępcą mjr lek. Timo Raatikainen, przemili ludzie. Po powrocie z Egiptu przez kilka lat utrzymywałem z nimi kontakt listowy, a Ero
odwiedził mnie w Gdyni, udając się na południe Europy.
Po przeniesieniu Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ z hipodromu do Ismailii, w trakcie drugiej zmiany, szef Służby Zdrowia Kwatery Głównej Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ, ppłk
dr med. Z. Wilczyński, powołał do życia Bliskowschodnie Towarzystwo Lekarskie (Middle
East Medical Society) UNEF, UNDOF (skrót angielskiej nazwy DSZ ONZ w Syrii na wzgórzach Golan, które podlegały naszej Kwaterze Głównej w Ismaili). Zrzeszało ono lekarzy
wszystkich kontyngentów. Posiedzenia odbywały się co dwa miesiące. Miały one na celu zapoznawać lekarzy z problemami medycznymi na Bliskim Wschodzie. Pierwsze posiedzenie
221
RELACJE I WSPOMNIENIA
odbyło się we wrześniu 1974 roku. Uczestniczyłem w drugim, trzecim i czwartym posiedzeniu. Drugie posiedzenie 12 grudnia 1974 roku zwołał i prowadził dr Wilczyński. Od 15 listopada 1974 roku we wszystkich kontyngentach trwała rotacja i w posiedzeniu brali udział
lekarze drugiej i trzeciej zmiany. Referaty przygotowywali przeważnie lekarze ze szpitala.
Na spotkanie zapraszani byli również goście z miejscowych uczelni i instytutów.
Trzecie spotkanie odbyło się 6 lutego 1975 roku. Prowadził je szef Służby Zdrowia Kwatery Głównej DSZ ONZ mjr dr med. Andrzej Przerwa-Tetmajer. W posiedzeniu uczestniczył prof. Mohamed Abd El Rajak z instytutu w Aleksandrii. Wygłosił referat na temat bilharcjozy (schistosomiazy). My uzupełniliśmy ten temat, omawiając przypadki tej choroby
leczone w szpitalu. Przedstawiliśmy ponadto referat na temat uzdatniania wody i rygorów
przeciwepidemiologicznych przy jej dostarczaniu.
Czwarte spotkanie odbyło się 10 kwietnia 1975 roku. Pracownicy laboratorium sanitarno-epidemiologicznego i oddziału obserwacyjno-zakaźnego szpitala przygotowali dwa
referaty na temat amebozy i badań bakteriologicznych kurzych jaj z ferm egipskich. Jaja te
były przeznaczone do konsumpcji w DSZ ONZ.
W posiedzeniu brało udział i wygłaszało referaty czterech lekarzy z Medycznej Jednostki
Badawczej Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Ameryki (US Naval Medical Research
Unit) w Kairze. Jednym z nich był por. dr med. David C. Edman, którego poznałem wcześniej.
Laboratorium odwiedzało wiele osobistości, gdyż nasza praca budziła zainteresowanie.
Gościliśmy zastępcę sekretarza generalnego ONZ, B. Lewandowskiego, członka Biura Politycznego KC PZPR, S. Kanię, ministra obrony narodowej Ghany, gen. F. W. K. Akuffo,
późniejszego prezydenta Ghany, indonezyjskiego gen. Amina. Muszę dodać, że wizyty te,
choć miłe, dezorganizowały naszą pracę.
Na wzgórzach Golan w Syrii funkcje logistyczne pełniła wydzielona z Pollogu kompania,
którą pod względem medycznym zabezpieczał przemiły kolega mjr lek. Stefan Wołoszczuk.
Bodajże na przełomie stycznia i lutego 1975 roku, wskutek opadów atmosferycznych i zalania
wodą opadową ujęć wodnych, powstało zagrożenie epidemiologiczne w austriackim batalionie i polskiej kompanii, które bazowały w obozie w pobliżu Al-Kunajtiry pod masywem Hebronu. Jestem przekonany, że Stefan bez żadnej pomocy dałby sobie z tym problemem radę,
ale chcąc mi zafundować wycieczkę do Syrii, zażądał mojego przyjazdu na wzgórza Golan.
W tym czasie wylatywał do Syri szef sztabu Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej, płk
Czechowski, z dwoma oficerami, więc dołączyłem do nich. Wylatywaliśmy kanadyjskim samolotem transportowym „Buffalo” z lotniska w obozie Al Gallah i lądowaliśmy na lotnisku
międzynarodowym w Bejrucie. Samolotem tym leciało jeszcze kilkunastu kanadyjskich oficerów i podoficerów udających się na urlop do Bejrutu. Wszystkim oficerom i podoficerom
zawodowym DSZ ONZ przysługiował 10-dniowy urlop wypoczynkowy. Nasze dowództwo
nie udzielało nam urlopów, ale płaciło ekwiwalent pieniężny.
Przed gmachem lotniska czekały na nas dwa „gaziki” i polski oficer, który z Syrii przyjechał po nas do Bejrutu. W pierwszej kolejności zgłosiliśmy się do polskiej ambasady,
gdzie nas ugoszczono. Potem zwiedziliśmy Bejrut, objeżdżając go samochodem. Następnie ruszyliśmy na wschód, do Syrii, jadąc drogą prowadzącą przez góry Liban ze szczytem
Kurnat as-Sauda (3083 m n.p.m.) i niższe Antyliban z Dżabal asz-Szajch (2814 m n.p.m.)
położone równolegle, przedzielone doliną Bekaa. W górach zaskoczyła nas śnieżyca.
222
RELACJE I WSPOMNIENIA
Staliśmy dłuższy czas w korku samochodowym. Taka pogoda była dla nas szokiem, było
nam bardzo zimno, gdyż w tym czasie przyzwyczailiśmy się do egipskiego subtropiku.
Śnieg, zaspy, temperatura około 0˚C. Tutaj zrozumiałem dlaczego Palestyńczycy noszą na
głowach chusty. Kierowcy samochodów ciężarowych byli nimi opatuleni.
Dotarliśmy do Damaszku i znów złożyliśmy wizytę w naszej ambasadzie, gdzie przyjęto
nas spóźnionym obiadem. Następnie wyruszyliśmy do obozu pod wzgórzami Golan. Gdy
dojeżdżaliśmy na miejsce, było już ciemno. Zakwaterowano mnie w baraku w izbie chorych. We wszystkich barakach brak było kanalizacji. Toaletę codzienną wykonywało się na
dworze pod kranem. Były wspólne szalety i łaźnia. Pomieszczenia były ogrzewane piecami
kanadyjskimi na naftę. Ze zbiorniczka na rozpaloną do czerwoności blachę ściekała kroplami nafta i spalała się błyskawicznie, bezzapachowo, dając dość wysoką temperaturę, która
dobrze ogrzewała pomieszczenie.
Nazajutrz w towarzystwie Stefana złożyłem wizytę starszemu lekarzowi kontyngentu austriackiego. Zabezpieczał on medycznie batalion austriacki, pełniący służbę w strefie buforowej na wzgórzach Golan. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy lekarz austriacki, oficer w stopniu
majora, powiedział mi, że o naszej wizycie dowiedział się wczoraj wieczorem od oficerów
izraelskich, których stale odwiedzał na ich terytorium. Nam nie wolno było tego robić, bo
w tym czasie Polska nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Okazało się,
że strona izraelska ma na szczycie Hebronu posterunek obserwacyjny. Mają tam tak doskonałe noktowizory, że w nocy odczytują numery rejestracyjne samochodów, które wjeżdżają
do naszego obozu i śledzą każdy ruch naszych pojazdów.
Wizyta przebiegała w bardzo przyjaznej i miłej atmosferze. Gdy wychodziłem z ambulatorium, zaczepił mnie austriacki podoficer sanitarny w stopniu sierżanta i zapytał o stopień
oficerski i wysokość moich poborów w Egipcie. Byłem zupełnie zaskoczony, gdyż nie wolno
nam było odpowiadać na takie pytania. ONZ płacił za oficera i podoficera zawodowego od
1000 do 1200 dolarów miesięcznie, a my otrzymywaliśmy tylko po 300 dolarów. Szybko się
namyśliłem i odpowiedziałem, że u nas jest zupełnie inaczej. Moja żona w kraju pobiera
całą moją pensję, a tutaj otrzymuję kieszonkowe (Taschengeld) w wysokości 300 dolarów.
Feldwebel szybko obliczył, że jego lekarz z gaży ONZ musi w kraju utrzymywać swoją żonę,
więc powiedział: „sehr gut, besser, wie bei uns”.
Po powrocie do szpitala odbyłem rutynową rozmowę z naszym „gumowym uchem”.
Powiedziałem mu o odwiedzinach u austriackiego lekarza i o „przepytaniu” przez sierżanta o zarobki. Natychmiast padło pytanie: „Co mu odpowiedziałeś?”. Odpowiedziałem, że
prawdę, ale odpowiednio zamaskowaną. On obliczał moją gażę w kraju w szylingach, a nie
w złotówkach i wychodziło mu, że zarabiam dużo więcej od jego majora.
Z kontaktów zostałem rozgrzeszony, a moją przygodę z austriackim feldfeblem opowiadano jako anegdotę.
Na zakończenie jeszcze parę słów o spędzaniu czasu wolnego od zajęć służbowych.
Pracowaliśmy od godz. 8.00 do godz. 12.00. Potem był obiad i 3-godzinna sjesta poobiednia. Znów praca i kolacja o godz. 18:30. Po kolacji odbywały się spotkania koleżeńskie, a to
z okazji imienin, a to z okazji urodzin, rocznic itp. Graliśmy w karty, w szachy lub czytaliśmy
książki. Sjestę zaś spędzało się na dachu. Nad internatem żeńskim był dach dla pań.
My mieliśmy do dyspozycji dach nad naszym internatem i nad polikliniką. Na dachu
223
RELACJE I WSPOMNIENIA
leżeliśmy, opalaliśmy się i czasami spaliśmy. Toczyły się tutaj przeróżne dyskusje, przekazywano różne nowinki, rozpowszechniano wiadomości z kraju, które przekazywała rodzina
w korespondencji. Niektórzy koledzy byli tak opaleni, że upodobnili się do Ghańczyków.
Na dach była doprowadzona woda, którą można było się polewać i chłodzić. Od kwietnia
było coraz więcej much, które zaliczyłbym do jednej z plag egipskich. Były ich takie masy,
że w jednej chwili potrafiły obsiąść człowieka. Były bardzo dokuczliwe. Praktycznie więc już
z dachu nie korzystałem. Podobnie moi współpracownicy. Czasami w czasie sjesty chodziliśmy się kąpać w jeziorze Timsah.
W soboty i niedziele organizowano wycieczki turystyczno-krajoznawcze, najczęściej do
Kairu i okolic, ale również do Memfis, Sakkary, Fajun i Port Saidu. W szpitalu oficerem
kulturalno-oświatowym był kpt. Edward Żabieniecki, który zmobilizował do współpracy
chirurga, kpt. dr med. Janusza Domanieckiego, i mnie. Przywieźliśmy bowiem ze sobą przewodniki i literaturę dotyczącą historii starożytnego Egiptu. Kapitan urządzał spotkania, na
których wygłaszaliśmy pogadanki na temat historii tego kraju.
Pół roku minęło bardzo szybko i trzeba było powoli przygotowywać się do powrotu do
kraju. W końcu maja 1975 roku przyleciał do Egiptu mój zmiennik, kpt. dr wet. Michał
Bartoszcze. Mój wylot zaplanowano na 8 czerwca 1975 roku. W Egipcie, a przede wszystkim w Ismailii, trwały przygotowania do ponownego otwarcia Kanału Sueskiego, co zostało
zaplanowane na 6 czerwca 1975 roku. Był to ważny krok na drodze pojednania egipskoizraelskiego. W uroczystości brał udział szachinszach Reza Pahlawi w otoczeniu rządu egipskiego i generalicji z prezydentem Egiptu Anwarem Sadatem na czele. Uroczystość zakończyło przepłynięcie kanałem konwoju kilkunastu statków uwięzionych na Wielkim Jeziorze
Gorzkim. Statki płynęły do Port Saidu. Wśród nich dwa polskie, które już wtedy zostały
sprzedane armatorowi greckiemu i płynęły do Grecji. Prowadziły je polskie załogi. Tak rozpoczęło się powolne oddawanie Egiptowi półwyspu Synaj, okupowanego przez Izrael.
W dniu mojego wylotu komendant szpitala, ppłk lek. Henryk Mikucki, zrobił mi wielką
niespodziankę. Na dziedzińcu szpitala, zaraz po śniadaniu, zebrał całą załogę i ustawił ją luźno w wydłużonym kręgu, który miał przypominać kształtem okręt. Wraz z komendantem
znalazłem się w środku. Komendant, dziękując mi za pracę, wygłosił krótkie przemówienie,
które zakończył słowami: „Teraz przestaję przezywać Cię podpułkownikiem i powiem –
żegnaj komandorze, życzę ci pomyślnych lotów, pozdrów od nas Wrocław i Polskę”.
Pożegnałem się ze wszystkimi kolegami i koleżankami. Tak zakończyła się nadzwyczaj
przyjemna uroczystość, którą dla mnie przygotował Henryk.
8 czerwca 1975 roku przyleciałem do Wrocławia. Witało nas morze zieleni. Pokryte
młodym listowiem drzewa, niektóre ukwiecone, okazały się takie swojskie i bliskie sercu,
mieliśmy wrażenie, że wróciliśmy z innego świata. Byłem dowódcą wracającej grupy, więc
w Opolu miałem jeszcze sporo spraw do załatwienia, aby po badaniach i kwarantannie pozwalniać oficerów, podoficerów i żołnierzy. Po tygodniu wróciłem do Gdyni. Tak zakończyła się moja wspaniała przygoda związana z pracą w misji pokojowej. Przez Kanał Sueski
przepływałem jeszcze pięć razy. To w jedną, to w drugą stronę i zawsze przed oczami miałem tamten Egipt, tamte wspomnienia, które tu tak może niedoskonale opisałem.
224
WŁADYSŁAW WOJTASZEWSKI
ŻOŁNIERSKA PRZYGODA. WSPOMNIENIA Z MISJI
POKOJOWEJ ONZ NA BLISKIM WSCHODZIE
Zaczęło się od wojny Egiptu i Syrii z Izraelem w październiku 1973 roku i żmudnych
rozmów pokojowych prowadzonych pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych. (...).
Liczący około 1300 ludzi i 800 pojazdów kontyngent polski, czyli Polska Wojskowa Jednostka Specjalna (Pollog) prowadziła szpital wojskowy oraz wykonywała zadania logistyczne. Świadczyła usługi transportowe, a także wykonywała prace inżynieryjne w szerokim
zakresie: rozpoznanie terenu strefy buforowej, wykrywanie i niszczenie min i niewypałów,
oczyszczanie i uzdatnianie wody, odpiaszczanie, remont i budowa dróg, budynków oraz
instalacji wodno-kanalizacyjnych i elektrycznych.
Bardzo chciałem polecieć do Afryki i na Bliski Wschód. Miałem 41 lat, byłem podpułkownikiem w sztabie 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie. Trapił mnie głód poznania
świata. Propozycję wyjazdu przyjąłem z radością. Pół roku przygotowań, badania lekarskie,
kurs języka angielskiego, seria profilaktycznych zastrzyków. Wreszcie w listopadzie 1975
roku samolot Ił-18 wystartował z lotniska w Goleniowie i w ciągu niespełna pięciu godzin
pokonał 3 tys. km. Znalazłem się na płycie lotniska w Kairze. Niebo bez jednej chmurki,
temperatura 28˚C – nasz lipiec. Wokół ziemia o barwie rudawobrązowej.
Autokary przewiozły nas 120 km pustynną drogą do Ismailii. Tu, w dawnej angielskiej
bazie wojskowej Al Ghala, wspólnie z Kanadyjczykami mieliśmy spędzić najbliższe pół
roku.
W Al Ghala mieściło się dowództwo, sztab i główna baza logistyczna polskiego kontyngentu. Dowódcy Pollogu podlegały: Polski Szpital Polowy w Ismailii, grupa wydzielona
w Syrii na wzgórzach Golan, kompania logistyczna w Suezie oraz wysunięta baza logistyczna na Synaju.
Rotacja odbywała się co sześć–siedem miesięcy. Przed nami były już na Bliskim Wschodzie cztery zmiany. Byliśmy zmianą piątą, więc przybyliśmy niejako na gotowe, przygotowane
przez poprzedników miejsce. Ludzie ogólnie byli wspaniali, odpowiednio w kraju wyselekcjonowani, ochotnicy. Była to w 50% uzawodowiona elita polskiej armii. Dowódcą jednostki był płk dypl. Marian Wieczerzak, oficer światły, doświadczony (zaliczył już misje w Korei
i w Wietnamie), wymagający, niekonfliktowy, powszechnie szanowany. Szefem sztabu był
ppłk dypl. Jerzy Majewski, doskonały organizator, obowiązkowy, uczciwy, pracocholik.
Obóz Al Ghala przypominał małe miasteczko garnizonowe w kraju: uliczki oznaczone
tabliczkami z polskimi nazwami, z głośników płynęła polska muzyka, na maszcie obok flagi
ONZ łopotała polska biało-czerwona, hotel oficerski „Piramida”, klub „Sfinks”, kawiarnia
„Gryf ”, rozgłośnia radiowa „Słońce” oraz piekarnia polowa, kuchnia, stołówka, różne magazyny, łaźnia, pralnia wodna i chemiczna, poczta, stacje uzdatniania wody, punkty: fryzjerski, krawiecki i fotograficzny, prasowalnia, biblioteka, amfiteatr, kino letnie, boiska sportowe itp. Właściwie wszystko to, co być powinno.
225
RELACJE I WSPOMNIENIA
Zaraz po przybyciu do Al Ghala oprowadził mnie po tym „gospodarstwie” kmdr Pius
Kasprzak z Gdyni, od którego przejmowałem obowiązki. Przekazał mi też samochód bez
kierowcy, wielofunkcyjną nysę, za której kółkiem, w warunkach powszechnego nierespektowania zasad ruchu drogowego, przejechałem w Egipcie ponad 15 tys. km bez wypadku.
Funkcja moja w nomenklaturze ONZ nazywała się Welfare Officer, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało oficer socjalny. Wypełniałem jak mogłem najlepiej czas wolny żołnierzy
polskiego kontyngentu. Nawet mi się to udawało.
Po przekazaniu obowiązków kmdr Kasprzak przygotował kolację pożegnalną w grupie oficerów. Był duży indyk gotowany w rosole z przyprawami i niezwykle smaczny chleb
z polowej piekarni. My, świeżo przybyli z kraju, wnieśliśmy polską „Żytnią”. Dyskusja trwała
do rana.
Największym skarbem polskiego kontyngentu byli ludzie. Znakomici żołnierze, praktycznie realizowali hasło „Polak potrafi”. Pracy było dwa, trzy razy tle co w kraju. Dlaczego?
Bo mniejsza liczba żołnierzy musiała wykonać więcej zadań. Musieliśmy systematycznie
dostarczać do rozlokowanych na pustyni kilkudziesięciu posterunków obserwacyjnych
wodę, paliwo i różne niezbędne materiały.
Była to praca ważna, praca, której nie można było nie wykonać, której nie mogliśmy
odłożyć do jutra, w której musieliśmy wykazać hart ducha i ciała oraz wysokie kwalifikacje
i sprawność organizacyjną. Terminy były zawsze te same i jednakowo brzmiące: „na wczoraj”, „natychmiast albo jeszcze szybciej”. Nikt nie patrzył na zegarek, na porę dnia, ani dzień
tygodnia. Było ciężko fizycznie i trudno psychicznie.
Dla transportowców męczarnią był Kanał Sueski. W pięciu miejscach, wzdłuż kanału,
urządzone były przeprawy pontonowe. Aby nie utrudniać żeglugi, przeprawy otwierano
na dwie–trzy godziny, przeważnie nocą. Egipcjanie zbytnio nie przejmowali się ustalanymi
codziennie przez siebie terminami. Regularnie przed przeprawą trzeba było swoje godziny
wyczekać na brzegu i powtórzyć tę „przyjemność” w drodze powrotnej.
Saperzy nasi stale działali w sytuacjach stresowych. Nie tylko przy rozminowywaniu
terenów wokół posterunków obserwacyjnych, ale także ścieżek dla patroli i dróg dojazdowych. Inny wymiar miało porzekadło, że: „saper myli się tylko raz”. W okresie wiosennym
nieustannie odpiaszczali pustynne drogi z zasp tworzonych przez burze piaskowe. Bywało,
że po wielogodzinnej pracy spychaczy i innych maszyn drogowych meldowano, iż droga
jest znów przejezdna, a nocą przyszedł chamsin i zaczynano od nowa. Zdarzało się, że wicher pustynny razem z piaskiem przesuwał miny przeciwpiechotne na teren uprzednio już
rozminowany i uważany za bezpieczny.
Ze zdwojoną energią pracowali w obozie żołnierze kompanii remontowej – „złote rączki”, dla których nie było rzeczy niemożliwych. Samochody wracały z pustyni w opłakanym
stanie, a nazajutrz musiały znowu wyruszyć w drogę, z wodą do strefy buforowej. Jeżeli
brakowało części zamiennych, to spawano, lutowano, kuto, wytaczano, szlifowano i następnego dnia samochód był gotowy do drogi. Dokonywano istnych cudów. Nerwy puszczały,
gdy wiadomo było, że nowe części zamienne ze Starachowic są na miejscu, nieopodal, na
polskim statku, który je przywiózł z kraju, ale już kilka tygodni stoi na redzie i oczekuje na
pozwolenie wejścia do portu.
226
RELACJE I WSPOMNIENIA
Sytuacji stresowych było wiele. Dochodziły napięcia psychiczne powodowane rozłąką
z rodziną i bliskimi, zmianą klimatu, pożywienia, warunków bytowania, koniecznością adaptacji do nowego życia. W zasadzie wszystko było inne niż w kraju.
Egipt terytorialnie jest trzy razy większy od Polski, a 95% powierzchni stanowi pustynia.
Słońce też jest inne niż w Polsce. Świeci prostopadle, nie daje cienia, pali żarem, ale opalenizny na skórze nie pozostawia, wschodzi i zachodzi bardzo szybko. Nastają prawdziwe
egipskie ciemności, wobec których polska noc jest tylko szara. Przez większą część roku
temperatura na pustyni waha się od 40 do 55˚C w dzień, a w nocy spada nawet do 0˚C. Od
stycznia do maja występuje chamsin, czyli burza piaskowa. Wiatr pustynny unosi w górę
tysiące ton piasku, przesłania słońce, robi się ciemno. Przed lotnym piaskiem uciec nie sposób. Wdziera się wszędzie: w usta, uszy, zęby i nos. Po kilku godzinach wiatr nagle cichnie.
Wokół ciągną się łańcuchem wysokie na kilka metrów, nawianego z drobnego piasku zaspy,
wyglądem przypominają nasze zaspy śnieżne nawiane przez wiatr. Przejechać przez nie jest
niezwykle trudno. Trzeba czekać na saperów ze spychaczami.
Inną plagą są komary. Są mniejsze od polskich, ale za to bardziej operatywne i dokuczliwe. Tną niemiłosiernie. Mają doskonałe żerowiska w tysiącach kanałów nawadniających.
Spać można tylko pod moskitierą. Do tego dochodzą mrówki – małe, koloru rdzawego,
wszędobylskie, uciążliwe, niemożliwe do wytępienia. W hotelu ratowaliśmy się przed nimi
w ten sposób, że żywność stawialiśmy na stole, którego nogi wkładaliśmy do puszek po
konserwach wypełnionych płynem.
W okresie aklimatyzacji część żołnierzy cierpiała na biegunkę spowodowaną zmianą
diety lub stresem. Po intensywnym podkarmieniu przez lekarza specjalnym węglem, po
kilku dniach mijała. Inna sprawa, na pozór błaha. Otóż piątek jest dniem świątecznym
w krajach islamu, w Izraelu sobota, a u nas niedziela. Trzeba się było w tym „połapać”
i zapamiętać.
W tak stresogennych warunkach nie przewidziano psychologa. Stąd ciężar kształtowania wysokiego morale żołnierzy i należytej kondycji psychofizycznej spoczywał na dowódcach pododdziałów: kpt. Józefie Słowakiewiczu, dowódcy kompanii transportowej, kpt.
Stanisławie Rogali, dowódcy kompanii inżynieryjnej, oraz kpt. Wiktorze Krawcu, dowódcy
kompanii remontowej.
Nasz sprzęt wojskowy: samochody ciężarowe Star-660, pojazdy specjalne, cysterny, wywrotki, koparki i spychacze w warunkach pustynnych spisywały się znakomicie. Podobnie
nasze urządzenia kwatermistrzowskie, namioty, siatki maskujące zdawały tam doskonale
egzamin.
W latach siedemdziesiątych w zakresie wyposażenia wojskowego nie mieliśmy kompleksów. Nie byliśmy „opóźnieni”, jak chcieli niektórzy, w stosunku do Kanadyjczyków,
Szwedów, Austriaków czy Finów. Liczne wizyty VIP-ów z ONZ oraz delegacje wojskowe
i cywilne goszczące w polskim kontyngencie nie szczędziły słów uznania i zachwytu dla
naszego sprzętu, urządzeń socjalnych, organizacji życia obozowego oraz wzorowej realizacji
zadań logistycznych.
Na Bliskim Wschodzie nie było większych problemów ze sprzętem. Był przede wszystkim
problem ludzi, utrzymania odpowiedniej kondycji psychofizycznej. Człowiek musi spać,
jeść, umyć się, mieć chwilę odpoczynku. Męczy go temperatura, wiatr pustynny, brak listu
227
RELACJE I WSPOMNIENIA
z domu, niemożność wykonania zadania, złości nieuczynny kolega, drażni taka czy inna
decyzja przełożonego. Dlatego staraliśmy się stworzyć w bazie głównej Al Ghala jak najlepsze warunki do wypoczynku. Od rana działała rozgłośnia radiowa „Słońce”. Szefem zespołu
redakcyjnego był entuzjasta – radiowiec ppor. Janusz Zieliński. Blok programowy przygotowywano nocą. Z nasłuchu Polskiego Radia czerpano informacje z kraju i zagranicy, dodawano audycje własne i aktualne przeboje muzyczne. Spikerkami były urocze pielęgniarki
o zniewalająco miłych głosach: Teresa Głąbecka. Barbara Skórnicka i Elżbieta Figlus. Pracowały w rozgłośni społecznie, w przerwach między dyżurami w szpitalu.
W kinie letnim codziennie wyświetlano filmy. W klubie była biblioteka oraz telewizor,
w którym odtwarzano programy z taśm wideo przysyłanych z kraju. Organizowano zajęcia
i różne zawody sportowe w tym „międzynarodowe”, z zawodnikami z innych kontyngentów.
Polacy zawsze wygrywali, jedynie w tenisie lepsi byli Kanadyjczycy. We wszystkie weekendy
odbywały się wycieczki turystyczne do najciekawszych miejsc w Egipcie i Syrii, które dotychczas mogliśmy oglądać w książkach, na zdjęciach lub filmach.
Kilka słów o sprawach męsko-damskich, czyli o potrzebach seksualnych, które niestety, nie mogły być w tamtych warunkach zaspokojone. Szczególnie mocno odczuwały ten
„post” osoby młode. Miejscowe kobiety, Arabki, są dla obcokrajowców absolutnie niedostępne. W żadnym lokalu publicznym, kawiarni, restauracji nie zobaczy się kobiety, nawet
w charakterze kelnerki czy sprzątaczki. W dużych miastach zamożne kobiety ubierają się po
europejsku, ale same nie wychodzą na ulice. Na wsi nadal obowiązują długie, powłóczyste,
czarne galabije.
Z myślą o turystach w dużych miastach, na przykład w Kairze czy Aleksandrii, działają
lokale nocne. Od naszych klubów nocnych różnią się tym, że zamiast striptizu jest tu taniec
brzucha, a parkiet zastępuje podium na środku sali. Przy stolikach, osłoniętych od siebie,
miejscowa elita, bogate mieszczaństwo oraz cudzoziemcy, głównie mężczyźni. Obsługa liczna i bardzo miła, na przykład w toalecie trzech–czterech mężczyzn – jeden podaje mydło
i odkręca kran, drugi czeka z ręcznikiem, inny trzyma rolkę z papierem toaletowym, jeszcze
inny otwiera drzwi kabiny. Pełny komfort, ale każdemu trzeba dać napiwek.
Około północy orkiestra gra rytmy orientalne, gasną światła, zapalają się kolorowe reflektory na estradzie, wbiega tancerka i rozpoczyna taniec brzucha. Tancerki są pulchne,
ubrane w kolorowe szarawary, zdobione cekinami bluzki i zwiewne szale. Tańczą dynamicznie w rytm muzyki, ale za dużo gołego ciała nie pokazują. Po występach zmiana orkiestry,
nowoczesne przeboje europejskie. Na estradzie tańczą tylko nieliczne pary. Z boku sali, przy
dwóch stolikach siedzą fordanserki. Młode, śliczne, czarnookie dziewczyny ubrane w bluzki
i długie kolorowe spódnice. Do tańca zaprasza się je skinieniem ręki. Za każdy taniec czujny
kelner dopisuje jeden funt egipski do rachunku. Wyprowadzić fordanserki na zewnątrz,
niestety, nie wolno.
Kontyngent polski stacjonował w obozie Al Ghala na przedmieściu Ismailii. Po drugiej
stronie miasta mieścił się kompleks obiektów Polskiego Szpitala Polowego UNEF obsługującego wojska ONZ. W szpitalu pracowało ponad pięćdziesiąt młodych, przecudnej urody polskich kobiet. Dostępu do pań strzegło dwóch niezłomnych strażników moralności:
komendant szpitala, ppłk dr Henryk Woźniak, i dowódca kontyngentu, płk dypl. Marian
Wieczerzak, którzy w kwaterach na terenie obiektów szpitalnych zamieszkiwali. Do hotelu
228
RELACJE I WSPOMNIENIA
pielęgniarek mężczyzn obowiązywał surowy zakaz wstępu. Do miasta, do jednostki lub na
wycieczki dziewczyny mogły wyjeżdżać tylko zbiorowo, pod ochroną mężczyzn i po wcześniejszym wpisaniu się do księgi na dyżurce.
Raz w tygodniu w obozie Al Ghala w kawiarni „Palmowa” organizowaliśmy wieczorki
taneczne, ale na jedną panią przypadało dwudziestu pięciu panów! Ponadto dowódca, płk
Wieczerzak, zwalczał przypadki – jak to nazywał – parowania się, czyli trwalszego łączenia
się w pary.
Początkowo w naszych potańcówkach uczestniczyło też kilkanaście zaproszonych pań
z kontyngentu kanadyjskiego. Po pewnym czasie dowództwo Canlog zabroniło im, motywując to regulaminem, który zakazywał szeregowcom i podoficerom wstępu do kasyn
oficerskich.
Od czasu do czasu można było przy odrobinie szczęścia „popieścić oko” widokiem pięknej dziewczyny w mundurze żołnierza izraelskiego. Tam jest równouprawnienie, wszystkie
niezamężne i bezdzietne dziewczyny służą w wojsku na równi z mężczyznami. Są naprawdę
bezczelnie piękne. Dobrze dopasowane, lekko obcisłe mundury wojskowe urodę tę jeszcze
uwydatniają.
Stacjonujący obok nas w Al Ghala Kanadyjczycy mieli problem męsko-damski częściowo rozwiązany. W weekendy jeździli po prostu do Izraela, gdzie korzystali z usług kobiet
pracujących w odpowiednich lokalach. My, niestety, nie mogliśmy sobie na takie uciechy
pozwolić. Nas nie wpuszczano, gdyż nie utrzymywaliśmy w tym czasie z Izraelem stosunków dyplomatycznych. A szkoda.
Polska od przeszło 50 lat bierze udział w misjach pokojowych ONZ. Uczestniczyło
w nich do 2002 r. ponad 40 tys. osób. W działaniach w ramach misji ponad pięćdziesiąt osób
poniosło śmierć, a liczba rannych i kontuzjowanych jest kilkakrotnie większa. Ilu zmarło
już po powrocie do kraju na skutek chorób tropikalnych i innych pozostających w związku
ze służbą w misji nie wiem, gdyż przypadków takich nie ewidencjonowano.
Liczby te przedstawiłem po to, by uzmysłowić osobom nie znającym tych faktów, że
realizacja zadań w ramach misji pokojowych ONZ to nie sielanka, lecz służba trudna i niebezpieczna. Wynagrodzenie, jakie w okresie PRL otrzymywali polscy uczestnicy misji, było
niewspółmierne do realizowanych zadań oraz realnych zagrożeń utraty zdrowia i życia.
Mimo to ochotników na wyjazdy nigdy nie brakowało. Służba pod flagą ONZ jest zaszczytna, trudna i odpowiedzialna. Jest też niezwykłą męską przygodę żołnierską, której się
nie zapomina przez całe życie. (...)
229
TADEUSZ DYTKO
W KURZU I KAMIENIACH
Ten kto przeżył na posterunku rok, może być z siebie dumny. Spełnił się jego sen o przygodzie. Oprócz zarobionych „zielonych” zabiera do kraju wiedzę i doświadczenia, których
nie znajdzie w żadnym podręczniku.
Zza porannej mgły wynurza się pasmo wzgórz Golan. Jest jeszcze chłodno i wieje silny
wiatr. Wszędzie pełno kurzu. Z dowództwa 2 kompanii operacyjnej „Skorpion” do najdalszego posterunku nr 85 jest zaledwie 15 km. Dla terenowej toyoty to żadna odległość, ale za
to ogromna przepaść cywilizacyjna. Kamienne lepianki z kamiennymi opłotkami, martwe
pola naszpikowane tysiącami różnej wielkości i kształtu kamieni. Pasterze w charakterystycznie związanych chustach „arafatkach” na głowie przeganiają stado owiec. Ze strzelistego minaretu płynie z głośników melodyjny głos muezina nawołujący do porannej modlitwy. Od kilku tygodni na obrzeżach wioski stoi nieruchomo wynędzniały koń, któremu
mina urwała kawałek jednej nogi. Że też nikt z tubylców nie reaguje i nie ulży w cierpieniu
zwierzęciu. Na tej drodze należy zachować szczególną ostrożność, bo nigdy nie wiadomo,
czy nagle na środek jezdni nie wybiegnie jakiś zwierzak, najczęściej bezpański osioł, lub
dzieciak proszący o słodycze lub coś do jedzenia.
Stop! Opuszczony drąg na koziołkach, rodzaj szlabanu, i zdezelowana budka. Oto przede
mną syryjski posterunek żandarmerii wojskowej. Żołnierz o twarzy dziecka w za dużym
hełmie uśmiecha się. Bez słowa podnosi drewnianą zaporę, a następnie posyła mi pojednawczy gest prawej ręki. Droga wolna. Dobrze, że dzisiaj nie zapraszał do swojej warowni
po herbatkę, bo znowu przeżyłbym szok. Ten syberyjski posterunek to prawdziwe siedlisko
brudu, bałaganu i smrodu... Już na samą myśl o lepkim, bardzo słodkim napoju w brudnym
kubku, zbiera mnie na mdłości. Jak można pełnić służbę w takich warunkach sanitarnohigienicznych?
Przede mną jedna z ostatnich ludzkich osad w tym rejonie. Dopiero od niedawna podłączono tu elektryczność. Jezdnia jest coraz węższa. W porze deszczowej trudno tędy przejechać. Samochód grzęźnie w błocie. W zeszłym roku Polacy nawieźli kilka wywrotek białego
kamienia żwirowego. Na jakiś czas będzie spokój, ale tylko do wielkiej ulewy. Jak okiem
sięgnąć księżycowy krajobraz, do którego po kilku miesiącach można się przyzwyczaić. Ale
nie polubić... Oj nie, za żadne skarby świata.
Z monotonii wyraźnie odcina się strzelająca ku niebu biała oenzetowska wieża obserwacyjna posterunku nr 85. Białe budowle z blaszanym dachem, na który czarną farbą naniesiono litery „UN”.
Pieski żywot
Dwa psy, mieszańce, na służbie ONZ witają mnie przyjaźnie. Matka jest czarna i wabi
się „Linda”, syna – czarno-białego potomka skandynawskiego owczarka, nasi żołnierze
ochrzcili „Wariatem”. „To najlepsi wartownicy – mówi dowódca posterunku, chor. Albert
230
RELACJE I WSPOMNIENIA
Rędziniak – Żołnierza ONZ poznają na odległość, są gościnne, ale niech no tylko pojawi się
jakiś obcy, najczęściej Arab, wówczas przeistaczają się w groźne bestie”.
Dowódca zaprasza na śniadanie. Prawie domowa kuchnia, choć to tylko zaopatrzenie
z magazynów UNDOF. Szeregowy Krzysztof Markiewicz ma dzisiaj po służbie wolne i dlatego pomaga kucharzowi w przyrządzaniu posiłku. Jajecznica na boczku z cebulą, pomidory, ogórki, bułki i do wyboru herbata lub kawa. Może być kakao albo sok pomarańczowy.
Przykuchenny magazynek pęka w szwach. Wczoraj była dostawa towaru: mrożone mięso
wołowe, blok żółtego sera, szynka w puszce, ziemniaki, pomarańcze i banany. Żołnierze
chwalą sobie wyżywienie. Sami ustalają jadłospis i sami gotują. Każdy może się tutaj sprawdzić jako kucharz. Chorąży Rędziniak uważnie przygląda się kulinarnym wyczynom swoich
podwładnych. Przed miesiącem się ożenił. Po ślubie był tylko tydzień z żoną w kraju i sam
nie wie, czy po powrocie z misji oblubienica nie zapędzi go do kuchni. Jak na razie to jedyny
ślub podczas misji w naszej kompanii.
Pokochać kamienie
Warkot agregatu prądotwórczego dostarczającego na posterunek energię elektryczną
wyprowadza z równowagi już po kilkunastu godzinach, ale po miesiącu można się przyzwyczaić, podobnie jak do kamieni. Nożycowa luneta umożliwia dokładną obserwację całej
okolicy. Tam jest pilot techniczny, a tam już terytorium Izraela, z lewej strony pas ziemi
niczyjej naszpikowanej pozostałościami wojny. Nie tak dawno wybuch miny sparaliżował
życie posterunku. Najpierw wyleciała w powietrze jedna, potem druga, trzecia i czwarta
mina. Działo się to w samo południe w odległości zaledwie około 50–60 m od posterunku.
Rędziniak i jego załoga najedli się sporo strachu. Nie poniosły ich jednak emocje. Zachowali
spokój i postępowali zgodnie z przepisami UNDOF. Chłopcy zdają sobie sprawę z tego, że
to nie wczasy w WDW Golan. To naprawdę niebezpieczna misja, w bardzo niebezpiecznym
rejonie świata.
Na wieży obserwacyjnej służba trwa 24 godziny na dobę. Posterunek utrzymuje stałą
łączność radiową z dowództwem kompanii oraz z patrolami. Właśnie z nocnego dyżuru
schodzi szer. Roman Stopka. Według etatu posterunku jest patrolowym, ale bywa i tak, że
musi sobie radzić na innych stanowiskach, zastępując nieobecnych kolegów. Wśród załogi
posterunku jest najstarszy służbą w misji. Nie ukrywa, iż życie na posterunku wyczerpuje człowieka, zwłaszcza psychicznie, najbardziej doskwiera monotonność i ten dziewiczy,
księżycowy krajobraz. Jedyną rozrywką są filmy wideo. Największą popularnością cieszą się
oczywiście komedie. Zna wszystkie na pamięć. Niektóre obejrzał kilkanaście razy. O nowości filmowe niezwykle trudno. Przywieziony podczas rotacji kontyngentu zapas wideoteki
już dawno się wyczerpał. Może któryś z kolegów przywiezie z urlopu w kraju jakąś kasetę.
Wszyscy z utęsknieniem oczekują na zakup anten satelitarnych. W nagrodę za zwycięstwo
we współzawodnictwie między posterunkami zestaw satelitarny otrzyma posterunek nr 81,
gdzie dowódcą jest chor. Jarosław Grochola. Cóż, pozostali będą z zazdrością spoglądać na
tę wybraną załogę i na ten srebrny talerz na dachu posterunku.
W porze letniej posterunek narażony jest w sposób szczególny na działanie słońca
(znajduje się w odsłoniętym terenie). Wtedy z ziemi wyłazi różne robactwo i też szuka cienia... Jadowite żmije palestynki, skorpiony, skolopendry i włochate pająki to zwykli goście
231
RELACJE I WSPOMNIENIA
posterunku nr 85, choć nieproszeni. Odpoczynek wielkiej żmii pod tapczanem w pokoju telewizyjnym nikogo już nie dziwi. Skorpion w żołnierskim bucie to także normalne zjawisko.
Wraz z nadejściem jesieni pojawiają się deszcze. Niekiedy ściana wody zalewa posterunek. Najgorsze są jednak burze i pioruny walące niemiłosiernie w wieżę obserwacyjną.
Wtedy aż strach wdrapać się na szczyt do pomieszczenia obserwacyjnego. Gdy wieją silne
wiatry, cała wież się trzęsie, odchylając o kilku centymetrów od pionu. Przewidział to jednak konstruktor. Nie oznacza to, że jest zupełnie bezpiecznie. Lepiej na czas wyładowań
atmosferycznych zejść na ziemię. Pod wieżą znajduje się schron, w którym oprócz wyposażenia alarmowego znajdują się sale żołnierskie i sanitariaty. „Moi ludzie mieszkają w pokojach
2-osobowych – mówi chor. Rędziniak – «Sheraton» to nie jest, ale jak na warunki wojskowe...
całkiem znośne pomieszczenie”.
W towarzystwie dowódcy i dwóch sympatycznych psów, którym zrobiłem zdjęcie i dałem po cukierku, przez co natychmiast zaskarbiłem sobie ich przyjaźń, zwiedzam posterunek. To dziwne, bo jak na obcego – co prawda w błękitnym berecie – potraktowały mnie
nadzwyczaj łagodnie. To zwiedzanie to także wielki pic... Po trzech miesiącach kwaterowania w podobnych warunkach w dowództwie kompanii „Skorpion”, czyli na posterunku
nr 80, nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć ani zdziwić. Pamiętać muszę jednak o tym, iż
posterunek nr 85 to największa „egzotyka” w polskim batalionie. To najbardziej odludne
miejsce służby naszych żołnierzy wielokrotnie odwiedzają różne zagraniczne delegacje. Nie
tylko odwiedzają, ale urządzają tu sobie party i inne okolicznościowe spotkania. Któż z ludzi
związanych z wielką światową polityką nie chciałby sobie zrobić fotki w błękitnym hełmie,
z białą budowlą oznakowaną czarnymi literami „UN” i drogowskazem „Warsaw 4300 km”
w tle. Aż tak daleko od domu? Lepiej o tym teraz nie myśleć, bo tęsknota ściska serce.
A propos wizyt. Dokładnie wczoraj zapowiedział się naczelny dowódca UNDOF, holenderski gen. Johannes Kosters – informuję dowódcę posterunku.
Ta wiadomość nie ucieszyła go. „Cholera, upodobał sobie nasz batalion – komentuje
szer. Andrzej Nieradka – człowiek niezwykle bystry i nigdy nie przebierający w słowach. Na
posterunku ma opinię intelektualisty – nie mógł polubić, na przykład Austriaków?”.
„To chyba sympatia jeszcze z okresu wojny, to przecież pod Arnhem nasza brygada spadochronowa walczyła...” – mędrkuje szer. Piotr Wróblewski.
Krótkie spojrzenie Rędziniaka na podwładnych ucina dyskusję. Prawdą jest, że chłopcy
nie lubią tego rodzaju wizyt, bo czują się jak małpy w ogrodzie zoologicznym. Nikt, nawet
kadra zawodowa nie toleruje VIP-ów w rejonie misji. Bo co to oznacza? „Panika”, harówka,
nerwy i poważne zaburzenia w wykonywaniu zadań mandatowych. A to także najkrótsza
droga do „podpadki”.
Jeszcze kilka dni temu w salach żołnierskich wisiały na ścianach wycięte z kolorowych
pism zdjęcia rozebranych panienek. Teraz ich nie ma. Sprawiła to wizyta kapelana. Oj nasłuchali się żołnierze, nasłuchali od wielebnego. Ta reprymenda dała im wiele do myślenia, lecz od razu wpadli na szatański pomysł sprytnego kamuflażu panienek. Otóż, plakat
z Jerozolimy lub innego świętego miejsca w Izraelu okleili z drugiej strony gołymi panienkami. W ten sposób dzieło jest dwustronne. Przekładają je w zależności od potrzeb. Kiedy
dowódca kontyngentu lub kapelan opuszcza posterunek, natychmiast plakat zostaje odwrócony. I znowu na żołnierza spoglądają wielkie ... błękitne oczy długonogiej blondynki.
232
RELACJE I WSPOMNIENIA
„To walka z wiatrakami – śmieje się chor. Rędziniak – W żaden sposób tego nie wykorzenimy. A zresztą...”. Gdyby wszyscy dowódcy mieli takie problemy w wojsku, byłoby o wiele
sympatyczniej. „Dla mnie ważna jest dyscyplina, realizacja zadań, lojalność i odpowiedzialność podwładnych. Niech sobie wykleją ściany, żeby tylko nie zaglądali do kieliszka”.
To święta prawda. Niech no komuś siądzie psychika... Tu na posterunku jest ostra amunicja. Żołnierz nad łóżkiem ma tantala, a na przyłóżkowej szafce magazynki z amunicją. Dlatego
na dowódcy spoczywa wyjątkowa odpowiedzialność. Na służbie trzeba być wymagającym, ale
później po służbie, w wolnym czasie, można się nawet zaprzyjaźnić ze swoją załogą. Dowódca
jest przecież z nimi przez całą dobę. Na dobre i na złe. Prawie przez 360 dni, bo tyle niemal
trwa misja jednej zmiany polskiego batalionu operacyjnego na wzgórzach Golan.
Żołnierze jeżdżą oczywiście na wycieczki po Syrii i Izraelu i na krótkie urlopy..., ale to
przecież nie jest najważniejsze. Na co dzień liczy się przede wszystkim dobra atmosfera na
posterunku i wzajemne relacje.
Patrolowanie aż do znudzenia...
Życie posterunku toczy się pod dyktando zadań mandatowych. Rejon odpowiedzialności posterunku nr 85 to pas długości 10 km i szerokości 2 km. Codziennie dowódca
obsadza dzienną wieżę 85 Alfa. Codziennie też o określonych godzinach (zgodnie z harmonogramem służby operacyjnej Polbattu) wychodzą w teren dwa patrole – 85 Alfa i 85
Alfa Bird. Dwa razy w tygodniu odbywa się patrol 85 Oskar oraz w tygodniu 85 Brawo
i 85 Brawo Nord. Całą dobę w gotowości do natychmiastowego użycia znajduje się patrol
szybkiego reagowania. Każdy żołnierz jest wykorzystywany w 100%. W tryby służby patrolowej i wartowniczej wprzęgnięto bez wyjątku wszystkich: kadrę i żołnierzy służby zasadniczej. Jest ich dwunastu. Cała załoga. Większość przed wyjazdem na wzgórza Golan służyła
w „Czerwonych Beretach”. Wyuczone wcześniej specjalności tutaj bardzo się przydają, ale
specyfika służby na posterunku wymaga od nich pewnej uniwersalności, radzenia sobie na
różnych stanowiskach, często w bardzo trudnych sytuacjach. W kraju nie ma takiej szkoły
czy kursu, które w sposób konkretny, kompetentny i pełny przygotowują do takiej służby.
Żadna kaseta wideo lub najlepszy podręcznik nie pokażą wprost jak tam należy żyć, jak się
zachowywać, by godnie pełnić służbę, by umiejętnie funkcjonować w zespole przypadkowo
dobranych do załogi ludzi i by nie „zbzikować” wśród tych kamieni, na zupełnym odludziu,
z dala od cywilizacji i bliskich sobie osób.
Stanowisko „patrolowy ONZ” to coś zupełnie nowego. Ponadto żołnierze w błękitnych
hełmach muszą mieć na uwadze to, że działają na innym od europejskiego gruncie, pomiędzy Syrią a Izraelem. Znajomość angielskiego bardzo się przydaje, zwłaszcza podczas
składania meldunków.
Czy to dzień powszedni, niedziela czy święto, bez względu na pogodę wyruszają na
ścieżkę patrolową. Pokonują setki kilometrów. Mają za sobą długie godziny obserwacji
i tysiące meldunków. Bardzo często są one krótkie, lakoniczne: „Wszystko w porządku, bez
zmian...”. Niekiedy nasi żołnierze stwierdzają jednak naruszenie strefy, wtedy bywa gorąco. Meldunek goni meldunek. Alarmy i wzmożona obserwacja danego odcinka. Niekiedy
wykroczenie popełnia arabski pasterz, innym razem w niedozwolonej strefie pojawia się
syryjski żołnierz. Żadnego sygnału nie wolno lekceważyć.
233
RELACJE I WSPOMNIENIA
Uszczelnianie granicy
Od kilku lat myślano o uszczelnieniu pogranicza syryjsko-izraelskiego na odcinku strefy
buforowej, gdzie zbiegają się granice Syrii, Izraela i Jordanii, a skąd bierze swój początek
słynny rów tektoniczny Wadi. Z punktu widzenia stratega miejsce to jest bardzo ważne.
Do tej pory ponad 10-kilometrowy odcinek trudnej górskiej trasy był kontrolowany przez
patrole kompanii „Skorpion”. Codziennie, wczesnym rankiem, żołnierze patrolowali Wadi,
nie dłużej jednak niż trzy godziny. Praktyka wykazała, iż czas ten był stanowczo za krótki,
gdyż liczne naruszenia pasterskie oraz sporadycznie wojskowe w tym rejonie spędzały sen
z powiek Force Commandera, gen. Johannesa Kostersa. Częste meldunki z posterunku nr
58 (punkt obserwacyjny UNTSO) oraz interwencje polskich patroli szybkiego reagowania
utwierdziły w przekonaniu dowództwo UNDOF, że na Wadi potrzebny jest stały posterunek obserwacyjny. Budowę nowego posterunku uzgodniono z władzami wojskowymi Syrii,
a wykonawstwo powierzono wspomnianej już wcześniej kompanii „Skorpion”. Teren pod
przyszły posterunek dokładnie spenetrowali saperzy chor. sztab. Bogdana Zwolińskiego.
Budowa obiektu trwała prawie dwa miesiące. Żołnierze 3 plutonu dowodzonego przez por.
Marka Kołtona pracowali w bardzo ciężkich warunkach, w temperaturze dochodzącej do
50˚C. Przeszkadzał im nie tylko klimat, ale też częste odwiedziny syryjskich oficerów oburzonych budową nowego posterunku. Owi nieproszeni goście próbowali nawet zastraszać
naszych „budowniczych”, grożąc różnymi konsekwencjami, byle tylko odstąpili od budowy.
Na szczęście por. Kołton do strachliwych nie należy i za każdym razem natarczywych Syryjczyków odsyłał do Kwatery Głównej UNDOF, a konkretnie do gen. Johannesa Kostersa.
Widać od razu ile są warte w tym rejonie porozumienia i układy. Wygląda na to, że każdy
syryjski dowódca postępuje wedle własnego, sobie tylko znanego scenariusza.
Połowa sierpnia. Upały sięgają zenitu. Finisz budowy nowego posterunku 80 Alfa.
Oj napracowali się tam nasi żołnierze, napracowali. Ile hektolitrów potu wsiąkło w ten wąwóz, tego nikt nie wie. Uroczystego otwarcia dokonuje szef sztabu UNDOF, płk Jan Kempara, w asyście dowódcy Polbatu, ppłk Edwarda Gruszki, oraz innych polskich oficerów
z Kwatery Głównej UNDOF. Roli gospodarza imprezy podjął się dowódca „Skorpionów”,
mjr Adam Szczepanek. Grupę obserwatorów z OGG reprezentuje pani kpt. Gundersen
z Norwegii. Po zapoznaniu z zadaniami nowego posterunku oraz jego zwiedzeniu cała grupa udaje się na pierwszy inauguracyjny patrol po nowej trasie. 300 m w dół po wąskiej i bardzo stromej ścieżce. Po kwadransie goście mają dosyć. Ufff... co za upał. Brakuje powietrza.
A z nieba leje się straszliwy żar. Nigdzie ani centymetra cienia. Po chwili niebieskie kamizelki
są już zupełnie mokre od potu. Goście są zaskoczeni warunkami. Tym większy podziw dla
polskiej kompanii operacyjnej. Podziękowania zbiera ekipa budowlańców. To oni po służbie, po męczących patrolach, popołudniami przyjeżdżali na to odludzie i ciężko pracowali.
Najpierw wznieśli płot z drutu kolczastego, następnie domki z zapleczem logistycznym.
Posterunek 80 Alfa jest posterunkiem dziennym, najdalej wysuniętą polską placówką
na Golanie. Posiada własny agregat prądotwórczy, zbiornik na wodę pitną, toaletę, klimatyzację, lodówkę i radiostację dalekiego zasięgu. Codziennie wczesnym rankiem wyrusza
z 2 kompanii samochód z dwoma patrolami żołnierzy. Zabierają oni ze sobą niezbędny
zapas żywności i wody, by starczyło na cały dzień. Kiedy jeden patrol znajduje się na ścieżce
patrolowej, drugi czuwa w makrotalu na terenie posterunku. Później patrole się zmieniają.
234
RELACJE I WSPOMNIENIA
W ten sposób rejon Wadi jest kontrolowany przez cały dzień. O zmroku patrole powracają
do bazy, by przyjechać tu znowu nazajutrz.
W królestwie małp, czyli dzień VIP-ów
I stało się najgorsze. Wybrano 2 kompanię „Skorpionów” na miejsce spotkania zagranicznych dyplomatów akredytowanych w Syrii. Będzie to tzw. VIP Day. Major Szczepanek
przyjął tę decyzję ze stoickim spokojem. Na pewno ta informacja nie ucieszyła go ani trochę, podobnie jak jego podwładnych. Dawniej tego typu spotkania odbywały się w luksusowych hotelach w Damaszku, dzisiaj ONZ też ma poważne kłopoty finansowe, więc taniej
urządzić taką imprezę w terenie...
Koszmar przygotowań trwał blisko dwa tygodnie. Inspekcję prowadzili na zmianę dowódca UNDOF i dowódca Polbatu. Przyjeżdżali też pomniejsi dowódcy i oficerowie odpowiedzialni za różne przedsięwzięcia związane z wizytą zagranicznych gości. Opracowany
w Kwaterze Głównej UNDOF scenariusz żołnierze przetrenowali kilkanaście razy.
Od rana na posterunek nr 80 przyjeżdżają ambasadorzy, pracownicy ambasad, konsulowie, attaché wojskowi i radcy handlowi. Towarzyszą im żony. To ponad 100 gości
z kilkunastu krajów. Dla nich obecność w strefie na pograniczu syryjsko-izraelskim, wśród
żołnierzy ONZ, stanowi wielkie przeżycie – może jedyne tego typu w ich wielkomiejskim
życiu. Każdy z żołnierzy 2 kompanii zna swoją rolę i miejsce w tym dniu. Specjalnie przygotowana grupa komandosów z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej daje pokaz walki wręcz.
Ciosy karate, głową, rozbijanie dachówek, groźne okrzyki i jeszcze groźniejsze twarze markujących walkę żołnierzy. Gościom to się podoba. Gromkie brawa. Organizatorzy zadbali
o to, by dyplomatom i ich małżonkom pokazać codzienne życie na posterunku oraz zapoznać ich z zadaniami mandatowymi 2 kompanii piechoty. Poszczególne służby: sekcja medyczna, uzbrojenie i saperzy, demonstrują swój sprzęt wraz z możliwościami wykorzystania
go w działaniu.
Zgromadzone przez kpt. lek. Artura Lipczyńskiego „zwierzaki” budzą największe zainteresowanie, szczególnie pań. Można podziwiać takie okazy, jak: żmija palestynka, czarny
wąż pustynny, jadowity skorpion, olbrzymi pająk, skolopendra oraz wiele innych.
Chętni do rywalizacji dyplomaci mogą spróbować swych sił na strzelnicy. W kolejce
ustawiły się też panie ambasadorowe. Strzelają całkiem dobrze. Może lepiej od swych mężów. Amatorzy przejażdżki transporterem opancerzonym zobaczą fragment strefy patrolowanej na co dzień przez Polaków. Na pierwszy ogień idą żona i córka gen. Kostersa. Ze
względu na swoją masę, na pewno ponad 90 kg, obie mają poważne problemy z wdrapaniem się do transportera SISU. To wzbudza śmiech, nawet samych zainteresowanych. Inni
nie mają już takich problemów.
Tego dnia nie tylko Polacy błyszczą przed VIP-ami. Ekipa z Cankonu prezentuje swoje
ogromne możliwości w ratownictwie drogowym. Austriacy przywieźli ze sobą owczarka
alzackiego – specjalistę w poszukiwaniu narkotyków. Pies z łatwością odnajduje ukrytą torebkę z heroiną. Goście chętnie fotografują się z nami, pożyczają od nas kamizelki kuloodporne i błękitne hełmy. Przebierają się i pozują... To dla nich świetna zabawa.
Większość dyplomatów z krajów dla nas egzotycznych o polskich żołnierzach nigdy
235
RELACJE I WSPOMNIENIA
nie słyszała. Współczują nam tej trudnej golańskiej służby i warunków klimatycznych.
Dobrze, że nie pytają, ile zarabiamy. Bo wtedy mogliby przeżyć prawdziwy szok.
Na wysokości zadania stanęli logistycy. Oto na stołach mamy polską kuchnię i wiele naszych narodowych przysmaków. W trakcie lunchu gra zespół muzyczny z Polbattu.
W repertuarze znane i chętnie śpiewane polskie szlagiery. Nie ma co, to dzień najlepiej
przeprowadzonej promocji Polski. To tania promocja, bo za pieniądze ONZ. Dyplomaci,
mimo zmęczenia potwornym upałem, mimo napiętego programu dnia, z zadowoleniem
wieczorem opuszczają polski posterunek.
Niedługo potem na ręce ppłk. Edwarda Gruszki napłynął list gratulacyjny od gen. Johannesa Kostersa z podziękowaniem za dobrze przeprowadzoną imprezę: „VIP Day”. Przez
najbliższe tygodnie w Damaszku będzie się mówiło o Polsce i Polakach. Publiczne odczytanie tego listu wcale nas nie uradowało, bo po prostu wciąż mieliśmy w pamięci cenę, jaką
zapłaciliśmy za przygotowanie tego dnia. To była harówka, wiele wyrzeczeń i jeszcze więcej
zszarpanych nerwów, po to tylko, żeby udowodnić nadętym dyplomatom, że żołnierz polski
też potrafi.
Z mieszanymi uczuciami wróciłem nazajutrz do swoich obowiązków. Czułem się, jakbym wrócił z dalekiej podróży, jakbym opuścił najbardziej egzotyczny na świecie ogród
zoologiczny. Oczywiście, jako jego mieszkaniec....
236
NOTY O AUTORACH
CZESŁAW MARCINKOWSKI – oficer WP, doktor, pracownik naukowo-dydaktyczny
Akademii Obrony Narodowej
KRZYSZTOF GAJ – oficer WP, doktor, pracownik naukowo-dydaktyczny Akademii Obrony
Narodowej
JANUSZ ZUZIAK – oficer WP, doktor habilitowany, pracownik naukowo-dydaktyczny
Akademii Obrony Narodowej
BEATA KUCHARCZYK – doktor, pracownik Departamentu Wojskowych Spraw
Zagranicznych MON
ANDRZEJ BOLEWSKI – oficer WP, doktor inżynier, w latach 1990–1992 i 1996–2003
przedstawiciel Ministerstwa Obrony Narodowej w Misji RP przy OBWE w Wiedniu
STANISŁAW ŁAPETA – od października 1954 do maja 1955 jako żołnierz zasadniczej służby
wojskowej uczestniczył w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei
MARCIN REINBERGER – oficer WP, od maja 1989 do czerwca 1990 roku oficer analityczny
w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych w Korei
BRONISŁAW BORYSIAK – oficer WP, w latach 1961–1962 członek polskiej delegacji
w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Laosie
STANISŁAW ŚLEDŹ – oficer WP, w 1965 roku uczestnik Międzynarodowej Komisji Nadzoru
i Kontroli w Wietnamie
JAN ZASADZIŃSKI – oficer WP, w latach 1967–1968 kierownik grupy kontrolnej
w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie
WITOLD BUGAJNY – w 1973 roku pomocnik polskiego doradcy politycznego
w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie
RUDOLF DZIPANOW – generał brygady WP, w latach 1973–1974 szef polskiej delegacji
w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie
MARIAN ORŁOWSKI – oficer WP, uczestnik misji UNTAC w Kambodży w latach 1992–1994
CZESŁAW MITKOWSKI – oficer WP, w latach 1973–1974 szef służb logistycznych I zmiany
Polskiej Wojskowej Jednostki Specjalnej w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim
Wschodzie
ADOLF KUBALA – podoficer WP, w latach 1973–1974 służył w Polskiej Wojskowej Jednostki
Specjalnej w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie
MICHAŁ PALUSZYŃSKI – tłumacz w Polskiej Wojskowej Jednostce Specjalnej w Doraźnych
Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie
ADAM KUNERT – oficer WP, lekarz-epidemiolog od grudnia 1974 do czerwca 1975 roku
kierownik Laboratorium Sanitarno-Epidemiologicznego w Polskim Szpitalu Polowym
w Ismailii (Pollog) Doraźnych Sił Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie
WŁADYSŁAW WOJTASZEWSKI – oficer WP, w latach 1975–1976 oficer socjalny w Polskiej
Wojskowej Jednostce Specjalnej (Pollog) w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim
Wschodzie
TADEUSZ DYTKO – oficer WP, w 1994 roku służył w Polskiej Wojskowej Jednostce Specjalnej
(Polbatt) w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ w Syrii
237
STOWARZYSZENIE KOMBATANTÓW MISJI
POKOJOWYCH ONZ
Powracający do swych krajów z misji i operacji pokojowych żołnierze, pragnąc kultywować tradycje związane ze służbą na rzecz pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego oraz
popularyzować idee i wykonywane zadania pokojowe wśród swoich społeczeństw, jak również działać na rzecz podtrzymywania nawiązanych w trudnych i niebezpiecznych warunkach służby osobistych więzi i przyjaźni, przystąpili do organizowania stowarzyszeń „Błękitnych Beretów”. Chodziło tutaj również o integrację tego środowiska w poszczególnych
krajach oraz o powołanie do życia organizacji społecznej, która reprezentowałaby interesy
tej grupy kombatantów wobec władz państwowych.
Obecnie w ponad 60 państwach Europy, Ameryki, Azji i Australii byli uczestnicy misji
pokojowych powołali do życia tego rodzaju stowarzyszenia. Najwcześniej stowarzyszenie
kombatantów misji pokojowych ONZ w Europie powstało w Norwegii w 1960 roku.
W Polsce Stowarzyszenie Kombatantów Misji Pokojowych ONZ zostało zarejestrowane
w maju 1999 roku, a w październiku odbył się I Krajowy Zjazd Stowarzyszenia, na którym
wybrano władze naczelne: Zarząd Główny i Główną Komisję Rewizyjną. 15 października
2011 roku odbył się III Krajowy Zjazd Delegatów Stowarzyszenia.
Zgodnie z obowiązującym statutem, członkami Stowarzyszenia mogą być obywatele
polscy, którzy uczestniczyli w misjach pokojowych, stabilizacyjnych i humanitarnych ONZ
i innych organizacji międzynarodowych, prowadzonych pod auspicjami lub na podstawie
rezolucji Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Do Stowarzyszenia
mogą wstępować żołnierze w służbie czynnej, rezerwy i w stanie spoczynku, jak również
osoby cywilne. Członkami Stowarzyszenia mogą zostać także cudzoziemcy, którzy nie mają
stałego miejsca zamieszkania na terytorium Polski.
Od czasu powstania trwa proces rozbudowy struktur organizacyjnych Stowarzyszenia.
W październiku 2011 roku w Stowarzyszeniu funkcjonowało 48 kół w większych garnizonach
na terenie całego kraju, zrzeszających ponad 3000 członków, w tym kilkadziesiąt kobiet.
Cele programowe Stowarzyszenia można ująć w pięciu zasadniczych grupach zadań,
a mianowicie:
1. integracja środowiska, stymulowanie jego aktywności społecznej oraz stałe poszerzanie bazy członkowskiej;
238
2. reprezentowanie i obrona interesów weteranów misji wobec władz państwowych, wojskowych i samorządowych, oraz ochrona ich czci, honoru i godności;
3. działanie na rzecz poprawy warunków socjalno-bytowych członków Stowarzyszenia
i ich rodzin;
4. rozpoznawanie sytuacji socjalno-bytowej weteranów poszkodowanych oraz rodzin po
poległych i zmarłych kolegach i udzielanie – w miarę posiadanych możliwości – pomocy materialnej;
5. popularyzowanie celów i zadań misji pokojowych oraz wyjaśnianie znaczenia i roli
ONZ i innych organizacji międzynarodowych w zapewnieniu pokoju i bezpieczeństwa, oraz wygaszaniu konfliktów w świecie.
Zarząd Główny Stowarzyszenia utrzymuje bliskie kontakty z członkami Parlamentu,
z Urzędem Prezydenta, kierownictwem Ministerstwa Obrony Narodowej, szefem Sztabu
Generalnego, dowódcą operacyjnym SZ, dowódcą wojsk lądowych, Ministerstwem Spraw
Zagranicznych, Urzędem ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz prezesami największych organizacji kombatanckich i żołnierskich działających w Polsce.
W lipcu 2000 roku Stowarzyszenie podpisało porozumienie o współpracy z Ministerstwem Obrony Narodowej, zgodnie z którym obie strony zobowiązały się do współpracy
w określonych dziedzinach i do wzajemnych świadczeń. Po dokonaniu niezbędnych zmian
w Statucie, Stowarzyszenie ubiega się o przyznanie statusu organizacji pożytku publicznego.
Doceniając znaczenie współpracy z organizacjami oficerów rezerwy państw NATO, Stowarzyszenie wstąpiło do Federacji Stowarzyszeń Rezerwistów i Weteranów Sił Zbrojnych
RP, która jest członkiem Międzysojuszniczej Konfederacji Oficerów Rezerwy państw NATO
(CIOR).
Stowarzyszenie współpracuje również ze Światową Federacją Kombatantów oraz duńskim,
czeskim, słowackim, ukraińskim i francuskim Stowarzyszeniami Żołnierzy Niebieskich Beretów. Delegacje Stowarzyszenia biorą udział w obchodach Międzynarodowego Dnia Uczestników Misji Pokojowych ONZ organizowanych w Pałacu Narodów w Genewie, a Stowarzyszenie
organizuje uroczystości związane z tym świętem w Polsce.
239
240
Adres: Wojskowe Centrum Edukacji Obywatelskiej
ul. Banacha 2; 00-909 Warszawa
tel. (22) 682-45-05; CA MON 824-505; fax: (22) 682-45-59
www.wceo.wp.mil.pl

Podobne dokumenty