Dunnarvan Autor: Barbara Gil-Knap Komputer | Opowiadania | X

Transkrypt

Dunnarvan Autor: Barbara Gil-Knap Komputer | Opowiadania | X
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
Światło stało się jaskrawe nie do zniesienia, odbijało się bolesnym echem wewnątrz czaszki, przenikając nawet
przez zaciśnięte kurczowo powieki. Nie tracąc swojej intensywności stało się niebieskie, fioletowe a potem
uciekło poza spektrum widzenia, pozostawiając po sobie nieprzeniknioną czerń i tańczące, barwne plamy
powidoku.
Samochód z chrzęstem rozrzucanego żwiru zatrzymał się przed hotelem. Parking był niemal pusty, zajazd mały
i czysty, a za wysokimi jodłami szumiało niespokojne morze. Czegóż trzeba więcej? Chyba jednak wydoroślałem
- mruknął kierowca, oparty o na wpół otwarte drzwiczki.
Kiedyś, w innym świecie dzieciństwa, bywał tu. Znał stare jodły, ten sam, żwirowany podjazd i ciemny brąz
drewna gospody. Ale w jego pamięci majaczyły olbrzymie wrota i nieskończony szereg jasnych okien, podczas
gdy zastał zwykły zajazd, nie większy, niż te, w których po wielokroć nocował. Westchnął, potarł policzek
i z niesmakiem cofnął rękę, gdy pod palcami niemile zachrzęścił zarost. "Czy naprawdę powinienem
tu przyjeżdżać?"
Stare, wahadłowe drzwi, krótki korytarzyk i obszerne foyer. Czas, wykazując niezwykłą uprzejmość, zatrzymał
się dla Dunnarvan. To było niczym deja vu. Znane miejsce, nietknięte przez nowoczesną brzydotę, twarze,
które nigdy się nie zmieniały - wyżłobione przez sól i wiatry zmarszczki, szare golfy, błyszczące, ciemne oczy wróciły, a wraz z nimi proste imiona i śpiewna mowa ludzi morza.
Wielkie, kryształowe lustro nie utraciło z wiekiem swojego blasku, ukazując odbicie miłej, jasnowłosej panienki
za kontuarem w recepcji. Pewna, że jest zajęty obserwacją wnętrza, otwarcie taksowała go spojrzeniem.
Podszedł do lady, obdarzony wcale nie zawodowym uśmiechem dziewczyny.
- Nazywam się Mulder. Rezerwowałem pokój.
Panienka spojrzała na rozłożoną księgę.
- Oczywiście panie Mulder. Pojedynczy, z widokiem na morze, w zachodnim skrzydle - położyła przed nim klucz
z toczonym brelokiem, wygładzonym dotykiem niezliczonych palców. Za plecami dziewczyny pojawiła
się siwowłosa, szczupła kobieta, ubrana i uczesana z niemodną, jakby lekko staroświecką elegancją.
- Fox Mulder, znam to nazwisko, mieszkał pan u starego Irvinga jako dziecko jeszcze...
- Zgadza się - przypomniał ją sobie. Nazywali ją "Jędza Jane", może z wiekiem trochę złagodniała. - Nie
przypuszczałem, że po tylu latach ktokolwiek będzie mnie pamiętać.
- Ja pamiętam, młody człowieku... Stary Irving już nie żyje - jej głos stał się irytująco szorstki.
- Wiem, zmarł trzy miesiące temu. Na serce.
- Jakoś nie widziałam pana na pogrzebie.
"No nie, Jędza Jane jak za dawnych lat."
- Nie było mnie na nim - nagle zdecydował się wyjaśnić swoją nieobecność. - Nie otrzymałem w porę
wiadomości.
Po wydarzeniach na Alasce nie tylko lekarze, ale i Scully nie chcieli nawet słyszeć o jakimkolwiek wyjeździe.
Jeszcze teraz zrobiło mu się zimno na wspomnienie tych kilku tygodni. Nie wiadomo, która z jego myśli odbiła
się mu na twarzy, ale lodowate spojrzenie zbłękitniało.
- A już myślałam, że należy pan do tego typu młodzieńców, co to zjawiają się tylko na odczytanie testamentu...
- Bardzo pani szczera - "stara wiedźmo" dodał w myśli. Ta kobieta byłaby chora, gdyby nie wtrąciła się w cudze
sprawy.
Skinął głową, gdy wychodziła.
- Urodził się pan w Dunnarvan? - zagadnęła panienka.
- Nie - zaprzeczył. - Ale przyjeżdżałem tu na wakacje. Proszę przysłać mi na górę lunch.
- Oczywiście - skinęła głową. - Ktoś zostawił dla pana wiadomość - podała mu małą, zaklejoną kopertę.
Wiadomość była krótka: "Odczytanie testamentu sobota, czwarta po południu. Proszę potwierdzić przybycie.
Robert Payne. Notariusz".
Miasteczko było śliczne i senne, teraz, poza sezonem, gdy port był mglisty, plaże wietrzne a powietrze
przesycone wilgocią niedawno spadłego deszczu.
Po wielu godzinach spędzonych za kierownicą spacer był dobrodziejstwem, choć Mulder nagle zaczął żałować,
że wrócił do Dunnarvan. Zawsze szkoda jest dziecięcych wyobrażeń, a w jego pamięci port był miejscem
tajemniczym, jeśli nie groźnym. Większość z tych wspomnień tkwiła w nim nieuświadomiona, niejasne zarysy
wydarzeń, które może rzeczywiście miały miejsce, może były tylko wynikiem działania dziecięcej imaginacji.
Teraz, oczom mężczyzny, Dunnarvan ukazało się jako jedno z wielu miasteczek, które zwiedził lub minął
podczas licznych podróży. Ulice z kocim łbem, malutkimi kawiarenkami i wszechobecnym zapachem morza
zmalały i nie zdołał już odnaleźć śladów dawnych, tajemniczych przygód.
Szedł szybko spadzistą uliczką, bojąc się, że szary dom Irvinga zmaleje, tak jak i Dunnarvan. Ale stanął przed
olbrzymim, trzypiętrowym domiszczem, w którego okna zaglądały jasne, srebrzyste gałęzie świerków jedynych w całej okolicy.
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 1 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
Jego opiekun miał oddanych przyjaciół. Biała róża, którą niegdyś zasadził na grobie swojej żony, obok której
teraz go pochowano, była pielęgnowana i rozkwitła. Ile to lat minęło, od kiedy definitywnie opuścił Dunnarvan?
Szesnaście... Irving właśnie to miejsce uważał za prawdziwą przystań. Irving...
- Mulder, czy naprawdę musisz tam jechać?
- Skinner i tak nie pozwala mi na żadną inną pracę, poza papierkową, równie dobrze mogę wziąć urlop... próbował się wymigać, obdarzając ją najniewinniejszym spojrzeniem, na jakie mógł się zdobyć.
Na Scully to jednak nie działało.
- No, więc?
Tym razem nie odważył się ominąć tematu. Nie po tym, co usłyszał, kiedy się obudził na Alasce - "Dziękuję,
że mnie zostawiłeś..."
- Scully, tak chciał Irving - wstał z kanapy, ale nie odwracał od niej spojrzenia. W pomieszczeniu panował
półmrok, rozjaśniony jedynie blaskiem płynącym z akwarium Muldera.
- Mulder, nie twierdzę, że wiem wiele na temat twoich prywatnych - Scully szczególnie podkreśliła to słowo spraw, ale wydaje mi się, że pierwszy raz słyszę o Irvingu. I Dunnarvan.
Mulder westchnął.
- Masz prawo słyszeć o tym pierwszy raz. Jako chłopiec, jeździłem z rodzicami do Dunnarvan na wakacje.
Zanim zaginęła Sam - westchnął ponownie. - Później nigdy tam nie wróciliśmy.
Mulder umilkł. Scully widziała, że wyraźnie nad czymś się zastanawia. Nie chciała mu przerywać, była szansa,
że nawet by tego nie zauważył, patrzył przez nią na obrazy ze swojej przeszłości. Wyraźnie radosnej przeszłości
- wszystko zaczęło się psuć dopiero po zniknięciu Sam.
- Jak na faceta z fotograficzną pamięcią, dziwię się, że tak niewiele pamiętam z tamtego okresu...
- Jak na wykwalifikowanego psychologa, dziwię się, że zapominasz o tym, że wiele wspomnień z dzieciństwa
ulega regresji, szczególnie jeżeli w jakiś sposób wiążą się z wydarzeniami traumatycznymi.
- Może i ma pani rację, doktor Scully. W każdym razie wydaje mi się, że spędzane tam wakacje były bardzo
przyjemne. Nie mogę pozbyć się z głowy określenia - tajemnicze, choć z drugiej strony, cóż może być
tajemniczego w maleńkiej nadmorskiej mieścinie, gdzie nawet diabeł nie zagląda, żeby życzyć mieszkańcom
dobrej nocy - Mulder usiadł na oparciu kanapy.
- Dla dzieci wszystko może nieść ze sobą mrożące krew w żyłach tajemnice... Dlaczego jednak tak gwałtownie
chcesz tam jechać? Wierzę, że czujesz się już dobrze, ale... - urwała.
- Jest mało prawdopodobne, że Irving jako daleki krewny twojego ojca będzie w jakikolwiek sposób związany
ze zniknięciem Sam - odważyła się to wreszcie powiedzieć.
- Scully - zaczął Mulder dziwnym tonem.
- Przepraszam... - skruszona nagle Scully lekko dotknęła jego kolana.
- Nie, nie - przytrzymał jej rękę w swojej. - Widzisz, jestem w tej chwili jedynym przedstawicielem mojej
rodziny, który może, czy też raczej chce tam pojechać. Jeżeli nie mogłem być na pogrzebie Irvinga, postaram
się chociaż pojawić na odczytaniu jego ostatniej woli. A poza tym - jego spojrzenie stało się znów nieostre w jakiś dziwny sposób wydaje mi się, że powinienem się znów pojawić w Dunnarvan....
"I tego właśnie się boję" - pomyślała Scully, ale tym razem zmilczała.
Cienie wydłużały się, listopadowe popołudnia były coraz krótsze. Zachód słońca nad morzem - nie widział tego
od wieków. Zbiegł kamienistą dróżką w kierunku morza, dopiero, kiedy stanął na skraju urwiska przypomniał
sobie, dokąd ona prowadzi. Plaża Niczyja, jedyna, do której nie można było dotrzeć idąc brzegiem morza,
oddzielona od reszty wybrzeża pasem słodkiej wody i skalistym cyplem latarni morskiej.
Odnalazł ślad tajemniczych przygód dzieciństwa: dziką i samotną plażę, szarozieloną sosnę na osuwisku,
wyglądającą jak stara czarownica i spłowiałą sylwetkę latarni, która za kilka minut rozbłyśnie światłem.
Plaża Niczyja - groźna tajemnica Dunnarvan, o której w swoim wielkim domu, przy staroświeckim kominku
opowiadał Irving. Fox i Sam siedzieli razem w jednym z wielkich foteli, w drugim zasiadał Irving i snuł opowieść
wpatrzony w różnokolorowe płomienie.
Dawno, dawno temu był sobie rybacki port, jakich tysiące na Zachodnim Wybrzeżu. Zwano go Dunnarvan
w starym języku, którego znaczenie dawno już uleciało z ludzkiej pamięci. Wzdłuż zatoki prowadził jeden
ze szlaków kupieckich, statki przewoziły tędy cenne ładunki z egzotycznych krajów o nazwach trudnych
do wymówienia. Wioska była biedna i wielu z zawiścią patrzyło na dalekie żagle okrętów, w ładowniach których
zgromadzone były wielkie bogactwa. I po każdym sztormie rybacy wychodzili na jedną z plaż by sprawdzić, czy
któryś ze statków nie rozbił się aby na skałach i czy fale przypływu nie wyrzuciły na brzeg towarów
z roztrzaskanych ładowni.
- Jak mogli - oburzyła się Sam.
- Byli głodni - szepnął Fox. Przeczytał już wystarczająco dużo pirackich opowieści, żeby wiedzieć,
co powodowało ludźmi z wioski. I co dziwne, był wystarczająco dorosły, by to zrozumieć.
- Tak, chłopcze - zgodził się spokojnie Irving. - Ale to nie wszystko. Bogactwo nęci, a to było niemal
na wyciągnięcie ręki. I znalazła się grupa ludzi na tyle pozbawionych skrupułów, że byli zdolni do zatopienia
statku, byle tylko zaspokoić własne potrzeby.
- Zatopić statek? Rybacy? - to już nie mieściło się w schemacie powieści...
- Nie, nie rybacy. Inni ludzie, bardziej chciwi...
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 2 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
Samantha siedziała z otwarta buzią.
- Fox, oni byli niedobrzy... Nie podoba mi się to opowiadanie.
- Głupiutka jesteś, Sam - Fox popatrzył na nią, mając za sobą miażdżącą przewagę swoich dwunastu lat.
Tymczasem Irving mówił dalej, chyba bardziej do siebie, niż do dwojga dzieci siedzących naprzeciwko niego.
- Na skalistym cyplu stała latarnia, ostrzegająca nadpływających o podwodnych skałach. Cóż prostszego,
niż wygasić światło, statek zaś nie zmieni kursu. A nad ranem prąd zatokowy i przypływ wyrzuci na brzeg
skrzynie? I tak, pewnej wrześniowej nocy latarnia nie została zapalona a grupa spiskowców czekała na plaży.
Ale Parrel nie rozbiła się. Nigdy też nie dopłynęła do portu przeznaczenia.
- Jak to?
- Zniknęła. Rozpłynęła się we mgle.
- To już koniec?
- Nie, Fox. Od tamtego czasu na plaży zaczęło się pojawiać jaskrawe i tajemnicze światło.
- Co noc?
- Nie, czasami plaża pozostawała ciemna całymi latami, czasem zaś pojawiło się noc po nocy. Plaża obrosła
legendą i złą sławą, aż w końcu zaczęto nazywać ją Plażą Niczyją. Rybacy woleli uznać ten kawałek wybrzeża
za bezpański, niż przyznać prawo własności żeglarzom z Parrel.
- Irving, widziałeś to światło?
- Tak. Raz. I przeraźliwie się bałem, bo wiesz - popatrzył prosto w oczy chłopca - ono przyciągało...
Opowiedział jeszcze o tym, że zdarzali się głupcy lub śmiałkowie, którzy nocowali na Plaży Niczyjej, chcąc
zmierzyć się ze światłem, wydrzeć mu jego tajemnicę. O tym, że on sam nigdy nie zbliżył się po zmroku
do Plaży, bojąc się, że światło zabierze go ze sobą w miejsce, którego nie będzie mógł zrozumieć. Lub, że jak
inni, zostanie znaleziony o świcie, przemoczony i na wpół przytomny, nie pamiętający zdarzeń minionej nocy,
ale drżący na samo ich nieuświadomione wspomnienie.
Fotograficzna pamięć. Dar i przekleństwo. Każde słowo wypowiedziane wtedy przez Irvinga wróciło teraz. Wtedy
był zbyt młody, żeby w pełni zrozumieć sens opowieści Irvinga, gorycz ukrytą pomiędzy słowami opowieści.
Przekleństwo dla wioski, dla ludzi, którzy stali na brzegu, nasłuchując trzasku dartego poszycia statku, krzyków
topiących się ludzi. Nasłuchiwali, ale dźwięki nigdy nie dotarły do ich uszu... Wzdrygnął się. Wszystko to było
tak nierealne. Plaża Niczyja była najbardziej urokliwym zakątkiem Dunnarvan, szczególnie teraz, gdy niebo
za zachodzie jaśniało łuną a na wschodzie, na ciemnym już tle, powracało światło latarni. Usiadł na kamieniu
i wyciągnął telefon.
- Scully - usłyszał w słuchawce.
- To ja - wiedział, że nie musi się przedstawiać.
- Jak tam podróż?
- Trochę męcząca. Scully, miałaś rację, mówiąc o wspomnieniach ulegających regresji...
- Mulder, coś się stało? - Mulder niemal słyszał dzwonki alarmowe, rozlegające się w głowie "doktor Scully".
- Nie, nie - zapewnił ją szybko. - Naprawdę nic się nie stało! Przypomniała mi się stara legenda Dunnarvan,
kiedy poszedłem na Plażę Niczyją.
- Plaża Niczyja? Czy to nie za bardzo pretensjonalne? - Scully starała się zbagatelizować własny niepokój.
- To fragment lokalnej legendy - opowiedział jej pokrótce historię Parrel. - W trakcie żadnego z moich pobytów
nie widziałem tego światła. Jestem też pewny, że nikt prócz Irvinga o nim nie opowiadał.
- Może Irving wymyślił tę historię, wiesz, taka bardziej straszliwa bajeczka dla dwojga dzieci, samych w dużym,
obcym domu...
- Nie, Scully. Wierzę, że Irving opowiadał mi prawdziwą legendę Dunnarvan. Co mnie tylko zastanawia,
to dlaczego o tym nie pamiętałem? Przecież już dawno sprawdziłbym, co się za tym kryje.
- Mulder, jeżeli to miejsce byłoby opisywane jako potencjalne lądowisko UFO, to byłaby o tym wzmianka
w Archiwum X i wtedy musiałbyś sobie przypomnieć...
- To miejsce nigdy nie było opisywane jako lądowisko UFO, bo tajemnicze światło jest tu przypisane bardzo
konkretnej legendzie. Nikt nigdy nie widział u UFO, tylko to światło. To, co mówił Irving zapewne uważałem
wtedy za zwykłą bujdę...
- Chcesz powiedzieć, że teraz uważasz inaczej? - mieszanina jadu, niedowierzania i... troski aż skapywała
ze słuchawki.
- W każdej bajce tkwi odrobina prawdy...
- Mulder - Scully była bardzo poważna. - Czy mógłbyś uznać, że jesteś po prostu na urlopie?
- Chciałem cię właśnie prosić, żebyś poszukała w normalnych archiwach FBI informacji o osobach zaginionych
w Dunnarvan - zawiesił głos.
- Wiesz oczywiście, że w poniedziałek mam spotkanie u Skinnera i do tego czasu muszę przygotować raport?
- Scully?
- Słucham.
- Proszę cię...
- To może potrwać, ostrzegam cię, Mulder - powiedziała wreszcie po długiej chwili milczenia.
- Scully, jesteś kobietą mojego życia! - wykrzyknął entuzjastycznie.
- Mulder, ja też cię o coś proszę...
- Wiem - przerwał jej - postaram się TYM RAZEM uniknąć kłopotów - nacisnął przycisk " END".
Scully przez chwilę siedziała w bezruchu, po czym zdecydowanym ruchem odsunęła od siebie raport
dla Skinnera. Poszukać informacji o osobach zaginionych w Dunnarvan, łatwo powiedzieć, nawet nie bardzo
wiadomo, o jaki okres czasu chodzi... A w poniedziałek spotkanie u Skinnera. I ten raport...
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 3 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
Scully, jak zwykle nieoceniona i wyraźnie zmęczona, choć usiłowała to przed nim ukryć, zadzwoniła, kiedy
wychodził z hotelu.
- Może cię to zdziwi, ale w archiwach FBI nie ma ani słowa o jakichkolwiek zaginięciach w okolicach twojego
Dunnarvan.
- I żadnych zgłoszeń?
- Żadnych. Zaczęłam podejrzewać, że faktycznie Irving nakarmił cię bajeczką własnego autorstwa
i postanowiłam pojechać do kilku znajomych ojca.
- Scully...
- Podziękowania w odpowiednio wyszukanej formie przyjmę po twoim powrocie do domu. - Mulder uśmiechnął
się z zadowoleniem, Scully zdecydowanie zbyt rzadko się uśmiechała. A już szczególnie tak, jak w tej chwili.
- Otóż Parrel naprawdę istniała. Pływała pod banderą jednego z większych armatorów tego okresu,
jak mi powiedziano - zachichotała na wspomnienie przeprowadzonej rozmowy. - I rzeczywiście, 23 września
1873 roku przy ogólnie bardzo przyzwoitej pogodzie zaginęła, płynąc trasą przy wybrzeżu Connemara, przy
którym leży Dunnarvan.
- Scully, jak ci się udało zdobyć te informacje?
- Ludzie mają różne hobby. Starzy żeglarze często gromadzą zapiski o statkach i ich katastrofach, szczególnie
takich jak ta - w niejasnych okolicznościach, nie znaleziono wraku, nie uratował się ani jeden członek załogi.
Niestety, po tylu latach nie udało mi się ustalić, kto płynął wtedy Parrel, nawet nazwiska kapitana.
- Nie wydaje ci się to podejrzane?
- Mulder, jeżeli oczekujesz czegoś tak apetycznego jak kradzież dokumentów, tajemnicze uprowadzenie
archiwisty, to pozbądź się złudzeń. To był zwykły pożar, nie pierwszy i nie ostatni, w dokach zdarzało
się to wystarczająco często, żeby nikt się tym nie przejmował. Wiesz, ochrona danych osobowych wtedy jeszcze
nie miała takiego znaczenia...
- Masz doskonały humor, czyżby przegrzebywanie się przez stosy ciężkich zakurzonych druków tak dobrze
ci robiło?
- A kto tu mówi o drukach? - niewinnie zdziwiła się Scully. - Ja mówię o uroczym człowieku, który udzielał
mi tych informacji przy świetnej kolacji i jeszcze lepszym winie. Powinnam u niego częściej bywać, ale ten błąd
zawsze jeszcze mogę naprawić.
- Scully...
- Poczekaj, to nie wszystko. Tak dla ciekawości sprawdziłam rejestr zgonów z dnia rzekomej katastrofy Parrel.
Odnotowano w tym czasie tylko dwa zgony, powodem były obrażenia ciała, prawdopodobnie dwaj panowie
trochę za mocno się pobili. Interesujące wydaje się tylko, że jednym z nieboszczyków był latarnik. Wiesz, tak
myślę, że jeżeli latarnik zginął zanim Parrel przepływała koło przylądka, to być może światło było wygaszone
i statek wpłynął na podwodne rafy. Przy odpowiednim układzie prądów mogłoby się wydarzyć, że wrak
zatonąłby natychmiast. Mógłby przełamać się i duże kawałki kadłuba nie zostałyby wyrzucone na ląd. Taki
scenariusz wyjaśniałby też brak rozbitków. Wszystko stało się zbyt szybko, byli pod wodą zanim zdążyli nawet
pomyśleć, że coś jest nie w porządku.
- A światło na plaży?
- No cóż, o nim nic się nie dowiedziałam. Może to być lokalna anomalia atmosferyczna. Coś jak ognie świętego
Elma. Nie wiem jakiego rodzaju skały tworzą ten kawałek nabrzeża, ale jak może się orientujesz większość
zachodniego wybrzeża to skały pochodzenia wulkanicznego. Mogło się tak złożyć, że akurat ta formacja zawiera
jakieś ferromagnetyki, łatwo ulegające naładowaniu podczas burzy czy przed sztormem, dochodzi do lokalnych
wyładowań, jakichś maleńkich błyskawic, sądzę, że można to stosunkowo łatwo udowodnić. Pokaż jakiemuś
geologowi próbkę skał z tej plaży. Mogło to być także wymysłem samego Irvinga. Takie delikatne ubarwienie
opowieści...
Co najmniej połowa dobrego humoru Scully (do czego starannie usiłowała się nie przyznawać nawet przed
sobą) pochodziła z przekonania, że starszy człowiek mocno ubarwił opowieść o tajemniczym okręcie. Zatopiony
statek handlowy niepostrzeżenie zamieniony w tajemniczy okręt-widmo. Na użytek dwójki dzieci, wsłuchanych
w opowieść starszego wujaszka z otwartymi buziami.
- Do widzenia - Mulder skinął notariuszowi, stojącemu w otwartych drzwiach. Odwrócił się. Plama światła
na kocich łbach zniknęła, drzwi zostały zamknięte.
Krótkie w zamierzeniu spotkanie zmieniło się w długie popołudnie - u notariusza zgromadzili się liczni krewni
i znajomi Irvinga - cóż, każda okazja jest dobra, by poplotkować. Mulder świetnie się bawił, próbując
dopasować zapamiętany z dzieciństwa wizerunek do zarumienionych, rozgrzanych winem starszych ludzi.
Wszyscy wydawali mu się tacy sympatyczni, może dlatego, że nadal traktowali go jak małego Foxa, nie zaś jako
Muldera. I nie próbowali nawet udawać, że interesuje ich, co też on teraz robi.
W miarę upływu czasu i ilości wypitego alkoholu, tematy stawały się coraz bardziej lokalne i współczesne,
wyrzucając Muldera poza margines rozmów. Zanurzony w głębokim fotelu stawał się coraz bardziej
niespokojny, aż poczuł, jak po karku i wzdłuż kręgosłupa maszeruje mu małe, paskudne stworzonko o tysiącu
lodowatych łapek. Znał jego imię...
Pożegnawszy się z gospodarzem wymknął się dyskretnie. Wsadził ręce do kieszeni i ruszył przed siebie, mijając
oświetlone domy i uliczki, czując niejasną potrzebę ruchu, aktywności. Wyszedł już poza gęsto zabudowany
obszar, teraz przyświecał mu jedynie księżyc, zbliżający się do pełni. I olbrzymie ilości gwiazd, niewidoczne
za miejskim, zadymionym niebie. Potknął się, oderwał wzrok od firmamentu i rozejrzał. Paskudne stworzonko
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 4 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
przebudziło się natychmiast i tupiąc ruszyło wzdłuż kręgosłupa. Bezmyślny spacer zaprowadził go na Plażę
Niczyją. Leżała teraz, cicha i ciemna, o kilka metrów pod jego stopami.
- O cholera - powiedział.
Słowa odbiły się od drzew i powróciły. I jakby w odpowiedzi w dole pojaśniało. I nie był to, doskonale widoczny,
powracający blask latarni morskiej. I strach, ten na wpół już zapomniany a nieodłączny towarzysz jego
ostatniej wyprawy, powrócił.
Po latach nieobecności znów rozbłysło światło Plaży Niczyjej. I nie wątpił, powróciło po niego. Przeznaczenie
okazało się silniejsze. Bo to było jego przeznaczenie - powrócić do Dunnarvan jako dojrzały mężczyzna i stanąć
naprzeciw światłu. Strach pokrył dłonie drobnymi kropelkami. Adrenalina pompowana w jego system pozwalała
mu dostrzegać wszystko z wyjątkową ostrością, myślał szybko i jasno. I jego własne reakcje dziwiły
go. Wewnętrzny nakaz, żeby wejść w światło był silniejszy niż strach, niż instynkt samozachowawczy, silniejszy
niż chęć odnalezienia Sam. Wiedział z przeraźliwą pewnością, że w tym świetle nie ma odpowiedzi,
w poszukiwaniu których zawędrował na Alaskę, za które niejednokrotnie gotów był oddać życie.
Światło rozpalało się, blady błękit rozjarzał się. Kamyczki i skały rzucały ostre, fioletowe cienie,
sosna-czarownica zdawał się chwiać na stoku.
- Moje przeznaczenie - wierzchem dłoni otarł wilgotną górną wargę.
Nawet nie zastanawiał się, skąd pochodzi pewność, ze tym razem światło zapaliło się tylko na jego użytek.
Pewność, że nie jest to lądowanie UFO, czy jakiekolwiek spotkanie trzeciego stopnia... To było światło
marynarzy z Parrel i jego przeznaczeniem było tam wejść. Ruszył przed siebie, ku koziej ścieżce; wąskiej,
spadzistej dróżce, wypłukanej w osuwisku przez spływającą deszczówkę. Piasek był mokry i twardy, ale małe
kamyczki jak żywe uciekały spod nóg, pociągając za sobą następne, tworząc miniaturowe, grzechoczące lawiny.
- Po co ja to robię?
Światło było już jaśniejsze niż księżyc, przyciągało wzrok. Mulder kilkakrotnie poślizgnął się, ale udało
mu się bez szwanku stanąć na Plaży.
I pamięć wyłowiła słowa - "zdarzali się, głupcy lub śmiałkowie, którzy chcieli wydrzeć światłu jego tajemnicę.
Ale ja nie chcę! Nie jestem głupcem, nie jestem śmiałkiem! Czym jestem? Dlaczego ja?!"
- Nie chcę!
Zatrzymał się. Wejście w światło, czymkolwiek by ono nie było, mogło być ostatnim czynem Foxa Muldera
na tej Ziemi. A jego krucjata - znaleźć siostrę, znaleźć dowody, że "małe zielone ludziki" pardon "małe szare
ludziki" usiłują rządzić ludźmi? Zatem pozostawić tę tajemnicę niewyjaśnioną? I dlaczego czuł, że to światło
skierowane jest personalnie właśnie do niego? Kolejne pytania, na które odpowiedzi może znaleźć tylko
tam - w świetle, czy też po jego drugiej stronie. Ruszył, wpatrzony w światło, choć blask był już trudny
do zniesienia. Pod nogami czuł żwir, potem miękki pas morszczynu wyrzuconego przez przypływ, twardość
drobnego piasku i opór płytkiej wody.
Nie zawahał się nawet w chwili, gdy przekraczał wyraźnie nakreśloną granicę kuli, gdzie naelektryzowane
powietrze ściągało skórę. Blask zmusił go do zamknięcia oczu, szedł dalej na ślepo, z wyciągniętymi rękami,
wchodząc coraz głębiej w wodę. A potem światło stało się jaskrawe nie do zniesienia, odbijało się bolesnym
echem wewnątrz czaszki, przenikając nawet przez zaciśnięte kurczowo powieki. Nie tracąc swojej intensywności
stało się niebieskie, fioletowe a potem uciekło poza spektrum widzenia, pozostawiając po sobie nieprzeniknioną
czerń i tańczące, barwne plamy powidoku.
Zniknęły gdzieś fale, miarowo uderzające o jego uda, atramentowa czerń zdawała się gęstnieć i wirować.
Mulder krzyczał, nie słysząc się, bo czerń pochłonęła głos. Czas stracił swój rytm, pomiędzy kolejnymi
uderzeniami serca zdawały się upływać to całe minuty, to ułamki sekund. I gdzieś z ciemności wynurzyły
się nieznośnie znajome głosy, natarczywie powtarzając "nie bój się, nie bój się, nie bój się". A kiedy zamilkły,
pojawiły się obrazy, odciskające się szybkim rytmem, obrazy, których nigdy nie uda mu się zapomnieć.
Szary budynek latarni, wygaszone światło. Daleki statek. Trzask łamanych desek pokrycia. Jęki i krzyki. I znów,
w gęstej czerni, tak nienaturalnej, że jej obecność wywoływała mdłości, usłyszał zdecydowany głos "Pomóż
nam... uratuj nas... nie pozwól nam trwać tutaj wiecznie... Pomóż nam!!!"
Obudziło go przeraźliwe zimno i taki sam ból głowy. Na wschodzie świt rozjaśniał horyzont. Mulder siedział
bezmyślnie, patrząc przed siebie, aż nagłe wygaszenie światła na cyplu nie wyrwało go z odrętwienia.
Gwałtowną falą napłynęły wspomnienia ubiegłej nocy. Światło Dunnarvan, nieprzyjemna, promieniująca czerń
i rozpaczliwe, acz bardzo stanowcze wołanie o pomoc.
Pomoc? Jak? Co to za bzdura!
Rzucił okiem na zegarek. Dziesięć po trzeciej? A to co znowu? Bateria nie miała prawa się wyczerpać, zresztą
sekundnik poruszał się znajomym rytmem. "Przynajmniej nie dziewięć minut" - pomyślało coś w nim i omal nie
roześmiał się w głos. Bezmyślnie wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer Scully. W słuchawce panowała
martwa cisza. Wybrał numer uważniej. To samo. Dopiero po chwili zauważył, że kontrolka pokazuje brak fali
nośnej. Co jest? Zajęty fanaberiami telefonu i zdecydowanie pogarszającym się bólem głowy nie zauważył
zbliżającej się postaci.
- Panie, cóż pan tu robi? - rozległ się głos poza jego plecami.
"Dostaję zawału" - pomyślał i odwrócił się. Trochę zbyt gwałtownie, ból eksplodował gdzieś w głębi czaszki.
- Dobrze się pan czujesz? - pytał pochylony nad nim mężczyzna.
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 5 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
"To ten ból głowy. Jak mi przejdzie, zacznę się zastanawiać, co ja tu do cholery robię. I co mi się wczoraj
przytrafiło."
- Nie, nic mi nie jest - odpowiedział wreszcie starszemu mężczyźnie, o wyżłobionej tysiącem zmarszczek twarzy
żeglarza.
- Jak się pan tu dostałeś? - Mulder musiał się wysilać, żeby zrozumieć zniekształcone dziwnym akcentem słowa
latarnika, bo o wschodzie słońca tylko latarnik mógł przebywać na tej plaży.
- Sam się zastanawiam - rozglądnął się bezradnie. - Nie zdawałem sobie sprawy, że tak łatwo tu zabłądzić.
Nawet nie wiem, jakim sposobem nie połamałem nóg na tych skałkach.
- Chcesz pan powiedzieć, że spędziłeś pan noc na tym cyplu?
- Na to wygląda - z dwojga złego wolał być uznany z dziwaka i niedorajdę, niż za wariata opowiadającego
o tajemniczym świetle. Przynajmniej na razie. - Przyjechałem wczoraj z Waszyngtonu i poszedłem na spacer.
Trochę mi się przedłużył. Nie wiem czy zapalenie płuc, ale przeziębienie mam gwarantowane - kichnął donośnie.
- O, przepraszam. Jestem Fox Mulder. Spojrzenie latarnika mówiło samo za siebie "Przyjeżdżają tu te miastowe
głupole i tylko same problemy z nimi."
- Fox? Co to za imię? - staruszek nawet nie oczekiwał odpowiedzi a Mulder uznał, że może sobie darować
rzucanie urażonego spojrzenia, i tak nie zostanie zauważone. - Chodź pan ze mną, trzeba pana ogrzać i chyba
nakarmić.
Jakby słowa latarnika były katalizatorem, Mulder zadygotał. Nieważne ile czasu spędził na tych skałkach, miał
przemoczone ubranie, które zimny, jesienny wiatr przylepiał mu do skóry. A jak się za chwilę przekonał,
szczękanie zębami nie najlepiej wpływało na jego ból głowy a zdecydowanie jeszcze gorzej na jasność myślenia.
Wreszcie siedział w największym zapewnie pokoju latarni, wyposażonym w ogromny kominek, w którym
na upartego szłoby upiec wołu, w ręce trzymał coś, co najprawdopodobniej było herbatą z rumem. Albo rumem
z odrobiną herbaty. Wypity na pusty żołądek gorący alkohol spowodował nie tylko całkowite rozmarznięcie nieco
już zlodowaciałych kończyn, również ból głowy należał do przeszłości. Przed Mulderem stanął latarnik
z naręczem ubrań.
- Nie mam takich ubrań, jak wy miastowi teraz nosicie, - powiedział z dosyć dziwną intonacją - ale lepiej
przebierz się pan w coś suchego.
Mulder pokiwał głową z wdzięcznością.
- Bardzo panu dziękuję, sprawiam tyle kłopotu.
- Właściwie nie - uśmiechnął się latarnik. - Trochę tu pusto - zatoczył ręką koło.
- Niemniej jednak dziękuję panu - Mulder z ulgą zobaczył, że latarnik jest do niego zbliżony wzrostem.
Przykrótkie ubrania zdecydowanie źle mu się kojarzyły.
Latarnik poszedł do kuchni, skąd za chwilę zaczęły się rozlegać odgłosy, które z wdzięcznością przyjął żołądek
Muldera. Ubrania latarnika były mocno staroświeckie, jak zresztą i sam staruszek. Mulder znów wyciągnął
telefon. I znów otrzymał komunikat o braku fali nośnej. Jakoś to mu się nie spodobało, ostatecznie dzwonił już
z tego nadbrzeża i nie miał z tym żadnych problemów. Odchylił się w fotelu, bezmyślnie patrząc na belki sufitu.
Nagle zerwał się, poruszony myślą, co do której miał jeszcze głupią nadzieję, że nie jest prawdziwa... W całym
pomieszczeniu nie było śladu instalacji elektrycznej. Wpadł do kuchni - na węglowym piecu wesoło popiskiwał
imbryczek... Wyglądnął przez okno, wioska była stąd niewidoczna, ale doskonale pamiętał, że właśnie tędy
powinna biec linia wysokiego napięcia, doprowadzająca prąd do gospodarstw.
- Tu - Mulder zająknął się - tutaj nie ma elektryczności?
- Panie, coś pan, pierwszy raz na wsi?
Głuchy telefon... głuchy telefon... grało na okrągło w głowie Muldera.
Czuł niejasno, że w obecnej chwili nie zasługuje na miano błyskotliwego, acz nieco "nawiedzonego" agenta.
Wręcz przeciwnie. Tak długo trwał w bezruchu, aż latarnik, machnąwszy ostentacyjnie ręką powrócił
do kucharzenia.
"Tunel czasoprzestrzenny. Jestem Alicją po drugiej stronie lustra" - skonstatował wreszcie, kiedy odrzucił inne
możliwości. - "Brawo, Sherlocku" - ofuknął sam siebie. - "Jak ja teraz mam się dowiedzieć, KIEDY
wylądowałem? Przecież go nie zapytam: przepraszam, czy byłby pan uprzejmy powiedzieć mi, który rok mamy
obecnie. Ależ nie, nie zwariowałem, tylko przyniosło mnie tutaj to diabelne światło z Plaży Niczyjej" zreflektował się. - "A, prawda, nawet nie wiem, czy to JUŻ jest Plaża Niczyja...". Oderwał się od framugi i wrócił
na swoje miejsce przed kominkiem. Jeżeli światło przeniosło go w czasie, to stało się to niewątpliwie po to,
by pomógł uwięzionym w bezświetlnej pustce marynarzom Parrel. Mamy zatem wrzesień 1873 roku. Tylko,
który dzień września? Ile ma czasu na podjęcie działań? I jakich działań? Nagle przypomniał sobie, co Scully
mówiła mu przez telefon. W dniu zatopienia Parrel odkryto dwa ciała pobitych mężczyzn - a jednym z nich był
latarnik. Patrząc na pochyloną postać starszego mężczyzny nie bardzo był sobie w stanie wyobrazić jego
aktywny udział w bójce. Scenariusz podany przez Scully musiał zatem ulec zmianie. Ktoś pojawił się w latarni,
śmiertelnie pobił latarnika i wygasił światło. Jeżeli wiedział, że Parrel będzie tędy przepływać, wiedział też, kiedy
minie cypel. Wystarczyło zgasić światło na dwie, trzy godziny... latarnia w Dunnarvan była tak daleko od wioski,
że być może nikt nie zorientowałby się, co się stało... Pozostawało aktualne pytanie - dlaczego komuś zależało
na zatopieniu Parrel? Zdobycie łupu z okrętu, który rozbił się na skalach wymagało małej armii ludzi. Ludzie
z wioski zauważyliby, że coś się dzieje. Ponadto, rozbicie statku nie dawało wielkiego prawdopodobieństwa,
że towar z ładowni wypłynie. Pozostała jedna możliwość - zatopienie było aktem zemsty lub służyło interesom
konkurencji. W obu tych wypadkach wystarczyło zatopić statek, nie dbając o jego zawartość - ani w ludziach,
ani w przewożonych materiałach. Tak, teraz wydarzenia ułożyły się w logiczny ciąg. W głowie Muldera pojawił
się plan...
Latarnik postawił przed nim jedzenie.
- Dziękuję - Mulder był naprawdę głodny. - Dzisiaj jest 23? - rzucił mimochodem.
- Jak najbardziej - latarnik usiadł naprzeciw, także z talerzem.
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 6 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
- Wie pan, ja tu przyjechałem specjalnie - zaczął Mulder. - Dostałem wiadomość, że dzisiaj trasą wokół cypla
będzie przepływać statek należący do bogatego armatora. Nazywa się Parrel.
- Ja nie wiem, jakie statki, kiedy płyną. Ja tylko pilnuję światła - latarnik przyglądał mu się bardzo uważnie.
- Wiem - przytaknął Mulder. - Dlatego to ja przyjechałem tutaj, żeby poinformować o tym pana, nie oczekuję
od pana żadnych informacji. Proszę mnie posłuchać. Wiem, że dzisiejszej nocy światło pana latarni zgaśnie...
Staruszek niemal wyprysnął ze swojego fotela.
- Odkąd żyję nikt tak mnie nie obraził. Moja latarnia nigdy nie gaśnie!
Mulderowi wydawało się, że staruszka zaraz trafi apopleksja.
- Nie, nie - pospieszył z zapewnieniem. - Ja właśnie chciałem pana ostrzec! Myślę, że ktoś będzie chciał pana
zabić, żeby tylko zatopić Parrel.
- Bzdury pan pleciesz - staruszek nadal zionął resztkami gniewu.
Mulder przygryzł dolną wargę. Oczywiście, nie musiał przekonywać staruszka, że ma rację, mógł sam
przypilnować światła. Wystarczyłaby jedna noc. Mógłby zabarykadować się w budynku. Solidne dębowe drzwi,
które oparły się niejednej nawałnicy, były się w stanie wystarczająco długo opierać próbom ich wyłamania.
Wolałby jednak, żeby latarnik stanął po jego stronie.
- To nie są bzdury. Mam pewne wiadomości.
Po jakiejś godzinie przekonywania, wypełnionej prośbami, gniewem, długimi przerwami wydawało
się, że latarnik został przekonany, zarówno do samego faktu zatopienia Parrel jak i do sposobu zapobieżenia
temu wydarzeniu. Mulder musiał się powstrzymywać, żeby nie poinformować latarnika o jego rychłej śmierci.
Taka wszechwiedza byłaby mocno podejrzana. Żałował też, że nie ma przy sobie broni, wybierając się na
spotkanie u notariusza nie zabierał ze sobą pistoletu. Scully przyszłaby na takie spotkanie uzbrojona. Miał
wrażenie, że jego partnerka zabiera ze sobą broń absolutnie wszędzie. Byłby gotów się założyć, że do łóżka
także... Nie miał w głowie jasnej wizji tego, jak przygotować się do nadchodzącej nocy. Nie znał liczby swoich
przeciwników, nie wiedział też, czy dojdzie do konfrontacji, czy też sprawa zakończy się raczej "bezboleśnie".
Za dużo niewiadomych... Odwrócił się od okna i popatrzył na latarnika, równie jak on zatopionego w myślach.
- Skąd masz pan te wszystkie wiadomości?
Mulder spodziewał się tego pytania, zdecydował, że w prawdziwą wersję tej historii nikt mu nie uwierzy,
no może znalazłby się ktoś równie jak on sam "nawiedzony", ale na pewno nie wiekowy latarnik z tej zabitej
dechami wioski.
- Mój przyjaciel jest pierwszym oficerem na Parrel - odpowiedział. - W Waszyngtonie przypadkiem zetknąłem
się z ludźmi, którzy rozmawiali o Parrel i jej cennym ładunku. Potem już specjalnie śledziłem ich, żeby
zorientować się, co planują. Gdybym nie znał Kyle'a, pewno nawet nie zwróciłbym uwagi na nazwę Parrel. Jeżeli
to nie jest prawda, nic nie tracę, jeżeli tak, może uratuję życie mojego przyjaciela...
- Przypadkiem... - latarnik pokiwał głową. - Takie sprawy powinno zgłosić się na policji.
- A kto mi uwierzy? Nawet jeżeli nagłośniłbym sprawę, oni wycofają się, zrobią ze mnie głupka, potem
spokojnie wybiorą inny statek jako cel. Tak jest najlepiej, zostaną przyłapani na gorącym uczynku.
- I to niby pan masz zamiar ich na tym przyłapać? Niby jak?
- Właściwie nie bardzo myślałem o łapaniu ich. Nie jestem jakimś tam bohaterem, chcę tylko spróbować
ochronić mojego przyjaciela. Myślę, że wystarczyłoby zamknąć drzwi latarni i nie wpuszczać tu dziś nikogo.
- Cóż, zwykle mało kto tu przychodzi. Ale dziś jest piątek i zdarza się, że przychodzi na karty John z Dunnarvan
i czasem nawet przyprowadza kuzyna...
- Czy oni kiedykolwiek dopytywali się o statki, o pana pracę?
- John i Sam to żeglarze, przychodzili tu na karty i dla mojego rumu, im tam nie w głowie intrygi, to prości
ludzie, jak ja, nie tak pokręceni jak wy miastowi.
- Dziękuję bardzo - mruknął cicho Mulder. W duchu przyznał jednak latarnikowi rację. - Są pana przyjaciółmi?
- Można tak powiedzieć - pokiwał głową latarnik.
- Wpuści ich pan zatem, jeżeli przyjdą, oczywiście - zdecydował Mulder. - Będziecie sobie grać w karty
a ja usiądę przy świetle i popilnuję go. Wszystko będzie w porządku, jak długo nie będą chcieli przyjść do mnie.
Latarnik w milczeniu pokręcił głową z nieodgadnioną miną. Mulder dałby wiele, by móc odgadnąć myśli
staruszka. Miał nieodparte wrażenie, że mężczyzna wie więcej, niż chciałby mu powiedzieć i ta wiedza
powoduje, że czasami milknie i zaczyna się zastanawiać. Ale - cóż więcej mógłby wiedzieć latarnik?
Razem ze starszym mężczyzną pokonał strome i skrzypiące schody, wiodące ku światłu. Serce latarni stanowiło
okrągłe pomieszczenie, oszklone dookoła, z galeryjką po zewnętrznej stronie okien. Wyjrzał przez jedno
z nieskazitelnie czystych okienek, na galeryjkę nie można się było dostać z zewnątrz, stanowiła prawdopodobnie
tylko pomost do mycia okien. Odwrócił się do wnętrza - na środku znajdowało się światło - naftowa lampa
potężnych rozmiarów, której światło wzmacniało wielkie wklęsłe zwierciadło. Mulder, który planował spędzić
w tym pomieszczeniu noc nagle zdał sobie sprawę z podstawowej niedogodności - pomieszczenie nie było
ogrzewane. Nie miał szansy przesiedzieć tu dłużej niż dwóch godzin, jeżeli nie miał w planach zapalenia płuc.
Zmiana planów, usiądzie po prostu przy drzwiach, nikt nie będzie miał prawa przejść obok niego. I niech
latarnik się martwi, jak wytłumaczyć to swoim przyjaciołom.
- Ma pan tu jakąś broń?
- Mam, starą flintę, nasz rząd nie wydaje pieniędzy na takie zabawki. Jak człowiek chce sobie coś upolować,
musi sam sobie kupić pukawkę.
- Dobrze, że ma pan cokolwiek - Mulder przygryzł od środka dolna wargę i pokiwał głową.
Teraz nie zostało mu nic prócz oczekiwania. Latarnik powrócił do swojej codziennej krzątaniny, której Mulder
przyglądał się dosyć bezmyślnie. Latarnik wydawał mu się zdenerwowany, co jednak w zaistniałych
okolicznościach było całkiem zrozumiałe. Wkrótce pobrzękiwania i stuk różnych upadających przedmiotów
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 7 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
zaczęły grać Mulderowi na nerwach. Znowu przebudziło się paskudne stworzonko o lodowatych łapkach
i zaczęło swoją wędrówkę wzdłuż kręgosłupa. Ileżby dał za możliwość porozmawiania ze Scully. Teraz nie liczyło
się, jak irytujące były jej niekończące się teorie i spekulacje. Był samotny. I nie miał z kim podzielić
cię własnymi myślami. Nagle uświadomił sobie, ze jego tryb myślenia niejako "przestawił" się na spieranie
się ze Scully, na wynajdowaniu kontrargumentów przeciwko jej scjentycznemu spojrzeniu na otaczający ich
świat. Teraz nie miał się z kim spierać, jego myśli nie miały tej ostrości... A jednak czuł się dziwnie.
I nie chodziło mu o to, że znajduje się po drugiej stronie lustra, sto lat przed swoim czasem, w miejscu, gdzie
stykały się dwa równoległe światy, którym jego działanie miało dać dwie różne przyszłości. Jaka będzie jego
przyszłość? Co stanie się z Foxem Williamem Mulderem w chwili gdy dwa światy, teraz będące jednym rozdzielą
się? Widział przed sobą trzy możliwe drogi - choć może tak naprawdę jest ich nieskończenie wiele? Może zostać
tu, w świecie Dunnarvan u schyłku XIX wieku, może zostać przeniesiony do swojej starej przeszłości, gdzie
Parrel zatonęła, może też stworzyć nowy świat, w którym Parrel bezpiecznie przybiła do brzegu, świat, który
dotąd nie istniał, w którym wiele rzeczy i spraw może wyglądać nie tak, jak do tego przywykł. I on, jedyny,
który znał przeszłość starego świata, będzie widział te różnice? Czy w jego nowym świecie będzie miejsce
na Archiwum X? Na... Scully? Zawsze fascynowała go idea światów równoległych. Tysiące razy śnił o świecie,
w którym Samantha została szczęśliwą żoną i troskliwą matką... Jej dzieci, o wielkich i roześmianych oczach
matki wspinały mu się na kolana... Otrząsnął się. To zdecydowanie nie był czas na marzenia. Próbował
skoncentrować się na tym, co nie dawało mu spokoju - co tutaj się nie zgadza? Miał wrażenie, że widzi przed
sobą wszystkie części układanki, teoretycznie złożone razem i tworzące spójny obraz, ale widział w nim jakieś
zakłamania. Próbował rozrzucić puzzle, złożyć je znowu, ale cały czas uzyskiwał dokładnie to samo. "Zaczynam
wariować" - powiedział do siebie. - "Rzuć to, Mulder, zaczynasz mieć natręctwa myślowe, będziesz tańczył, jak
ci zagrają. Tu nie ma możliwości ułożenia własnej choreografii."
Słońce zbliżało się ku zachodowi, wrześniowy wieczór zapadał szybko i latarnik zapalił swoją latarnię. Mulder
nie opuścił swojego stanowiska przy oknie. Z daleka dostrzegł postać, zbliżającą się od strony Dunnarvan,
kobiecą postać. Kiedy latarnik zszedł z góry, Mulder pokazał mu nadchodzącą.
- A, to Elisa, czasem przynosi mi trochę jedzenia, jakieś ryby, trochę wina, chleb... - latarnik wydawał się być
mocno poirytowany. - Co ona tu dzisiaj robi?
- Niesie koszyk, to chyba świeża dos...
Nie zarejestrował uderzenia, tylko nagły błysk bólu i ciemność, aksamitną i łagodną, nie tak ponurą i obcą,
jak ciemność kuli światła wczorajszej nocy. Pierwsze powróciły dźwięki, niewyraźne mamrotanie, które po chwili
zamieniło się w szmer prowadzonej półgłosem rozmowy. Już pierwsze zdanie, które udało mu się zrozumieć
spowodowało, że zastygł w bezruchu. Nie mógł być nieprzytomny długo, rozmowa dopiero się zaczynała.
- Nie wiem, jak on mógł się dowiedzieć, że waszym celem jest Parrel - mówił latarnik, cichym, napiętym
głosem.
- Ktoś mu powiedział... - drugi głos był głęboki, zdecydowany. Należał do człowieka, który przywykł
do wydawania rozkazów i do tego, że są one spełniane.
- Jeżeli sugerujesz, że to ja, jesteś daleki od prawdy. Ja nie wybaczam tym, którzy mnie upokorzyli. Byłem
kapitanem, skończyłem jako latarnik.
- Tak, znam tę twoją historię, teraz powiedz mi dokładnie, co on sugerował.
- Ile razy mam ci powtarzać - warknął latarnik, jego akcent wieśniaka z południa zniknął nieodwołalnie. - Jego
przyjaciel jest oficerem na Parrel, podobno usłyszał jak razem z kompanami namawialiście się na zatopienie
statku. Jak mogliście być tak głupi, żeby rozmawiać o tym gdzieś przy ludziach?!
- W tym rzecz - w głosie nieznajomego pobrzmiewał dziwny ton.
Mulder żałował, że nie może przyjrzeć się przybyszowi, ale obawiał się, że jeżeli się poruszy, rozmowa
natychmiast zostanie przerwana. A wtedy zajmą się nim. Słuchając rozmowy analizował swoją sytuację. Była...
jakby to ładnie ująć... beznadziejna. Dobrowolnie wpakował się w ręce swoich wrogów, nikt nie wiedział, gdzie
się znajduje, nie mógł liczyć na nic poniżej cudu. Zwykle jednak tym "cudem" była Scully. Tym razem,
"po drugiej stronie lustra" nie mógł na nią liczyć. "Scully, wiem, że obiecałem nie wpakować się w żadne
kłopoty..." - pomyślał rozpaczliwie. Gdzie była dziewczyna, Elisa, ta z koszykiem jedzenia dla latarnika? Głosy
rozmawiających rozbrzmiewały teraz tuż nad nim. Uświadomił sobie, z refleksem kiepskiego szachisty,
co nie zgadzało się w jego obrazie sprawy - latarnik był w zmowie z piratami.
- Rzecz w tym, że nigdy nie rozmawialiśmy o tym przy ludziach. Jeżeli on to usłyszał, to musiał nas specjalnie
podsłuchiwać, a to już nie jest kwestia przypadku...
- Porozmawiaj z nim.
- Taaak, pora już obudzić naszą śpiącą królewnę.
Scully po raz tysięczny tego dnia dzwoniła do Muldera. Zaczynała być wściekła. Nie, to zbyt mało, już była
wściekła, teraz zaczynała poważnie się niepokoić. "Mulder, coś ty wymyślił..." Operator twierdził, że komórka
Muldera jest wyłączona. Nie bardzo chciała w to uwierzyć, Mulder wiedział, że ciągle jest w kontakcie
z użytecznym żeglarzem, mógł liczyć na nowe informacje, na pewno nie wyłączyłby komórki. Zatem... Skinner,
zbyt pobłażliwy wobec nich po wypadkach na Alasce, sam wpadł w kłopoty, nie było mowy, żeby mogła opuścić
poniedziałkowe spotkanie. Ale zaraz potem, ostatecznie miała kilka lat niewykorzystanego urlopu
wypoczynkowego... Dunnarvan, cóż, jakakolwiek nie byłaby to dziura, nie przebije bazy Eisenhower Field.
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 8 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
Piwnica, nie cierpiał piwnic. Czuł się absurdalnie, zupełnie jakby nagle wylądował w jakimś klasycznym czarnobiałym filmie Hitchcoka. Tyle, że wyobraźnia wielkiego mistrza suspensu dostarczała mu nieprzebranych
środków służących uwalnianiu bohaterów, którzy wpakowali się w tarapaty. Doskonale zdawał sobie sprawę,
dlaczego jeszcze żyje. I tylko dlatego uparcie i ze szkodą dla zdrowia odmawiał odpowiedzi na zadawane
mu pytania. Gdyby jego przeciwnik zorientował się na jak mglistych przesłankach opierało się jego przekonanie
o zatopieniu Parrel... Tylko niepewność, co do źródła wiedzy Muldera pozwalała mu nadal żyć. Nie miał jednak
żadnych wątpliwości - zostanie zabity, kiedy tylko poszycie Parrel zetknie się ze skałami przy cyplu.
Delikatnie poruszając różnymi częściami ciała dokonał przeglądu strat - Scully go zabije - przynajmniej jedno
złamane żebro, ciekawe, czy na policzku zostanie blizna, jeszcze jedna do kolekcji. Związane z tyłu ręce
już zaczynały mu cierpnąć. Tak, w rozmaitych klasycznych thrillerach bohater w opałach po prostu rozbijał
butelkę, obrazek oprawny w szkło, znajdował zardzewiały nóż i przecinał więzy. Jakoś nie wyobrażał sobie,
że byłby w stanie przeciąć krepującą go linę bez uszkodzenia nadgarstków. W kompletnej ciemności za jego
plecami usłyszał szelest. Zdrętwiał. Szczury? Tylko nie szczury...
- Żyje pan? - zapytał stłumiony kobiecy głos.
Elisa, dziewczyna z koszykiem...
- Tak, dziękuję. A pani, nic pani nie zrobili?
- Nie - usłyszał wyraźne szczekanie zębami. - Co tu się dzieje? Dlaczego nas związali i tu wrzucili? Dlaczego
stryj się tak dziwnie zachowuje? - szlochała dziewczyna, ciągle niewidoczna w ciemności.
Mulder przesunął się w jej kierunku. Jego oczy przystosowały się do panującego mroku i widział całkiem nieźle.
Podobno ludzie w ciemności nie widzą kolorów, jemu było to obojętne, daltoniści nie widzą kolorów i w pełnym
słońcu.
- Proszę się uspokoić, musimy pomyśleć, jak się stąd uwolnić - przysunął twarz do jej twarzy i zobaczył
jak jej oczy robią się ogromne. "Muszę świetnie wyglądać" - pomyślał z goryczą.
- Jest pan ranny? Co oni panu zrobili? Czy to mój stryj?
Trzeba przyznać, że myślała szybko.
- Nie, nie pani stryj, jego przyjaciele...
Dziewczyna uspokoiła się, była typową kobietą morza, przyzwyczajoną do ciężkiego i niebezpiecznego życia.
- O co im chodzi?
- Chcesz wiedzieć? Nie wiem, czy to najlepszy czas na długie opowiadanie. Lepiej pomóż mi się uwolnić.
- Jak, mam przegryźć linę? - wzruszyła ramionami. Jej ręce również były związane do tyłu. Piraci
nie zaniedbywali niczego.
- Nie, bądź moimi oczami.
Rozejrzał się w poszukiwaniu jednego z przedmiotów używanych przez mistrza Hitchcoka. Dziewczyna szukała
również, w mdłym świetle sączącym się przez rozmaite szpary. W końcu znaleźli coś z wystającymi
zardzewiałymi żelastwami, co z pewnością odpowiadałoby mistrzowi. Im musiało również wystarczyć, choć
Mulder miał sporo wątpliwości, czy uda mu się przy okazji NIE odciąć sobie dłoni. Dziewczyna naprowadzała
jego dłonie, częściowo słowami, częściowo przez delikatne popchnięcia. Zajęcie okazało się czasochłonne.
I bolesne. Pomijając okazjonalne rozcięcia, jego ręce zdążyły już zdrętwieć, intensywny ruch wzmógł krążenie,
które teraz odczuwał jako tysiące kłujących szpileczek. Wreszcie lina pękła. Aż jęknął z ulgi. Teraz zajął się
więzami dziewczyny.
- Pomogłam ci, teraz chcę wiedzieć, co się dzieje - zażądała.
Mulder zastanowił się. Gorzej już być nie mogło, jeżeli nie zrobi nic, skończy w morzu, razem z marynarzami
z Parrel i dziewczyną. Nie wiadomo, czy można pomóc Parrel, może natomiast uratować dziewczynę. Z tym
nie powinno być problemu. Pobieżnie wyjaśnił Elisie, co się stało.
- Pobiegnę po pomoc, ludzie z wioski pomogą...
- Nie, nie od razu - powstrzymał ją Mulder. - Jeżeli uciekniesz do wioski, zobaczą cię. Musisz poczekać.
- Na co? Jest już ciemno...
- Jest ciemno, ale latarnia nadal świeci a oni obserwują okolicę. Ty uciekniesz dopiero wtedy, kiedy zgaśnie.
Dokładnie wtedy, kiedy zgaśnie. Zrobi się ciemno, zanim ich oczy przywykną do zmiany oświetlenia, zdążysz
dobiec do wydm. Wiesz chyba, jak się kryć?
- Wiem, nie zobaczą mnie. Co zamierzasz zrobić? - wyciągniętą z kieszeni sukni chusteczką zaczęła wycierać
krew z jego policzka. Jej ręce były spracowane i szorstkie, pachniały morzem, solą, nie przypominały
delikatnych palców Scully.
- Nie pytaj - popatrzył jej w oczy.
Nie zapytała. Scully w takiej sytuacji nie popuściłaby. Ale Elisa to nie Scully.
- Wiesz, co masz robić? - zapytał jeszcze, a kiedy skinęła głową dodał - nie patrz wprost na światło, musisz
widzieć szybciej niż oni.
Uścisnęła mu rękę. Nie miał pojęcia gdzie się znajduje piwnica, w której został ulokowany, zdecydowanie
wykopał sobie drogę wyjścia. Piwnica była właściwie przybudówką na tyłach latarni, dobudowana zapewne przez
któregoś kolejnego latarnika, kończyła się tuż nad urwiskiem. Tuż nad jej skośnym dachem Mulder dostrzegł
okienko. Niewielkie, ale wystarczające, by się przez niego prześlizgnąć. Okiennica była otwarta. Okienko
oczywiście było zamknięte, ale dało się go po prostu wypchnąć. Droga do latarni stała otworem. Wsadził
do środka głowę. Okienko znajdowało się na krętej klatce schodowej, na półpiętrze, powyżej wysokiego parteru,
stanowiącego apartamenty prywatne latarnika. Z dołu dobiegały go strzępy rozmowy, zbyt cichej, by udało mu
się rozróżnić słowa, ale jak ocenił, rozmawiało ze sobą trzech mężczyzn. Ciekawe, ilu znajdowało
się w pozostałych pomieszczeniach latarni. Należało założyć, że przynajmniej jeden pilnuje światła, na wszelki
wypadek. Przywódca tej grupy nie wyglądał na człowieka, który pozostawia cokolwiek przypadkowi.
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 9 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
"Raz kozie śmierć" - pomyślał i wsunął do wnętrza ramiona. Nagle usłyszał skrzypnięcie schodów i gwałtownie
wycofał się na zewnątrz. - "Opatrzność czuwa nad wariatami." W górę szedł powoli jeden z piratów, wychodził
z kuchni, nie zaś saloniku, skąd rozbrzmiewały posłyszane wcześniej głosy. Niósł tacę z jedzeniem. Mulder
dokonał szybkiej kalkulacji. Nie miało najmniejszego sensu wystawianie warty na zewnątrz latarni - z saloniku
rozciągał się znakomity widok - zatem mógł spokojnie założyć, że ma pięciu przeciwników. No cóż, drobiazg.
Bywało gorzej. Mogli być mutantami, małymi szarymi ludzikami, klonami, zmiennokształtnymi łowcami głów
o toksycznej zielonej krwi... Byli tylko ludźmi, wiedział, co planują, może zatem jego szanse nie były całkiem
zerowe? Przemknęło mu przez głowę, żeby może sobie odpuścić, sam przeciwko pięciu zdeterminowanym
i uzbrojonym ludziom... Ale w jego uszach nadal brzmiało wołanie o pomoc, a żołądek ściskało wspomnienie
nienaturalnej czerni, w której zawisła Parrel. Musiał dostać się do światła i za wszelką cenę sprawić,
by nie zgasło. Odczekał, aż pirat zejdzie na dół i bezszelestnie wsunął się do środka. Wysłużone schody
skrzypiały niemiłosiernie, szedł na palcach w pobliżu ściany, mocno opierając się na poręczy. Droga do małego,
szczytowego pomieszczenia wydłużała się w nieskończoność, każde skrzypnięcie brzmiało niczym salwa
armatnia, ale wreszcie stanął przed drzwiami. Zamkniętymi. Załomotał butem.
- Czego cię znowu diabli niosą? - usłyszał gniewny głos.
Załomotał głośniej.
- Wino - wymamrotał niewyraźnie.
- Czego?
- Wino - powtórzył, trzymając palec między zębami.
- Wino? Mamroczesz, jakbyś miał kluchy w ustach.
Szczęknęła zasuwa, drzwi otworzyły się szeroko. Mulder nawet się nie zastanawiał, prawy prosty dotarł
do miejsca przeznaczenia i mężczyzna pilnujący światła osunął się na podłogę. Mulder schylił się, żeby
go przesunąć i w tej chwili usłyszał za sobą szelest. Obrócił się i wyprysnął w górę, wybijając kolejnego
przeciwnika z położenia równowagi. Troszkę jednak przesadził i impet pociągnął ich obu w dół, po wyślizganych,
drewnianych stopniach. Pirat nie przestawał się szamotać. Mulder poczuł silny cios w szczękę, na szczęście
nieco chybiony, jego i tak obolałe żebra boleśnie obijały się po krawędziach stopni, sam jednak nie pozostawał
dłużny przeciwnikowi. Jego ciosy nie miały może tej siły, ale były lepiej obliczone i zanim zsunęli
się na niewielką platformę półpiętra, Mulder poczuł, że pirat słabnie. Miał szczęście, dużo szczęścia. W chwili,
kiedy się zatrzymali znajdował się pod rywalem. Zwabieni odgłosami walki nadbiegali pozostali piraci. Mulder
chwycił przeciwnika za szyję, pirat mimowolnie jęknął, nie miał jednak wyjścia, musiał się poddać uściskowi,
boleśnie chwytając powietrze. Mulder podniósł się przy ścianie, osłaniając się ciałem przeciwnika jak tarczą.
Przywódca bandytów zatrzymał się o kilka stopni przed Mulderem, powstrzymując gestem swoich kompanów.
- Myślałem, że spotkamy się na moich warunkach - uśmiechnął się złośliwie.
- Przykro mi - wykrztusił Mulder, wolną ręką obszukując pokonanego. Rewolwer. Teraz był już uzbrojony.
Dodało mu to otuchy. Pociągnął za sobą pirata, cofając się w kierunku światła. Nawet nie wiedział, czy latarnia
świeci jeszcze, czy jest już wygaszona.
- Chyba nie myślisz, że pozwolę ci zrujnować moje plany - uśmiech przywódcy był niczym nałożona maska,
oczy pozbawione blasku, niczym bezdenne dziury.
Mulder nawet nie próbował odpowiadać, bał się tego człowieka, bardziej pozbawionego człowieczeństwa
niż zmiennokształtny Obcy spotkany na Alasce. Krok za krokiem zbliżał się do światła. W pewnej chwili bandyta
bez najmniejszego ostrzeżenia uniósł broń i wystrzelił. Strzał osmalił Mulderowi włosy, pojmany pirat krzyknął,
jego głos został stłumiony przez niesłabnący nawet na chwilę uścisk Muldera. Mulder uświadomił sobie,
do czego zmierza jego przeciwnik. Nie zależy mu na towarzyszu, zabije go, jeżeli przy okazji uda mu się
dosięgnąć właściwego celu. Drugi strzał roztrzaskał pojmanemu piratowi gardło, ale kula trafiła też Muldera,
przebijając mu ramię tuż nad kością obojczyka. Krew opryskała Mulderowi twarz, zmoczyła koszulę gorącym
strumieniem. Ból był odległy, to obrzydzenie stało się dominujące. Mulder gwałtownie i z całej siły pchnął
martwego mężczyznę w dół. Nie zastanawiając się, co zostawia za sobą, skoczył w górę. Bezładne strzały,
mocno niecelne, rozległy się dopiero, kiedy zatrzaskiwał za sobą potężne, dębowe drzwi.
Był bezpieczny. Pompowana w jego system adrenalina spowodowała, że dygotał, ale działała też jak najlepszy
anestetyk, praktycznie nie czuł bólu, rana właściwie nie była groźna. Oparł się ciężko o drzwi. Co teraz?
Po pierwsze światło - dobrze, że patrzył jak latarnik zapalał wielką lampę, nie miał problemu z jej
zaświeceniem. Teraz drzwi. W pomieszczeniu nie było wielkiego wyboru - żadnych mebli, żadnej komody, którą
mógłby popchnąć pod drzwi i zablokować je. Z zewnętrznej galeryjki wyrwał deskę, przelotnie zastanawiając
się, czemu piraci nie próbują dostać się do środka, dlaczego nie słyszy żadnych uderzeń. Zablokował klamkę
wyrwaną deską. Ciekawe, ile wytrzymają?
Teraz pora na powalonego kilka minut temu "strażnika światła". W schowku pod lampą widział poprzednio zwój
liny, niewielki, ale przynajmniej nie będzie musiał wysilać się na więzy z ubrania, czy czegoś równie
nieporęcznego. Ostrożnie podszedł do nieruchomej postaci i bez litości kopnął leżącego, krzywiąc się. "Ale ze
mnie bohater" - przebiegło mu przez głowę. Mężczyzna nawet nie drgnął. Mulder, z pistoletem w jednej ręce
i liną w drugiej, pochylił się nad piratem. Sięgnął ręką, by go odwrócić i w tej chwili wyczuł opór. Niestety, nie
był odpowiednio szybki. Nie spostrzegł noża, póki ten nie zgrzytnął pomiędzy jego żebrami. W instynktownym
odruchu zdołał nieco zmienić swoją pozycję i nóż przebił nie serce, lecz płuco. Tak samo instynktownie wypalił
ze ściskanego kurczowo pistoletu. Celnie. Ale o jedną cenną sekundę za późno. Jakby odgłos strzału był
sygnałem, drzwi zaczęły dudnić pod uderzeniami. Więc na to czekali? Aż ich kompan rozprawi się z nim?
Tego się już nie dowie... Oddychanie zaczęło mu sprawiać problem. Zakasłał i poczuł ciepłą strużkę
wypływającą z kącika ust. Wstał i oparł się o okiennicę. Na nocnym oceanie, idealnie widoczny w blasku
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 10 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
ogromnego księżyca, płynął statek pozostawiając za sobą srebrzystą smugę, tworzącą półkole, świadczące
o zmianie kursu. Cokolwiek stanie się teraz, był pewien, że Parrel dotrze do swojego portu. Kapitan i sternik
wiedzieli, gdzie jest latarnia.
Wielokrotnie podczas wielu lat swojej służby był o krok od śmierci, czasem zbliżał się do Niej nawet bliżej. Ale
na Alasce wymknął się jej ostatni raz. Paradoks - Alaska zdarzy się za sto lat, więc gdy umrze teraz, to stanie
się już PO jego śmierci. Jego coraz wolniej i senniej pracujący mózg podsunął mu pytanie - gdzie POTEM
znajdzie się jego ciało? Tu, to znaczy teraz, czy też powróci do dwudziestowiecznego Dunnarvan? Zdążył nawet
ujrzeć Scully ze skalpelem w dłoni, pochyloną nad jego zimnym, bladym i nagim ciałem w bezosobowym blasku
lamp kostnicy. Czuł żal, że pozostawia za sobą tyle niezakończonych spraw. Samanthę... I Scully... Nie słyszał
już rytmicznych uderzeń w drzwi... Wielokrotnie zastanawiał się jak to będzie - umierać. Czy potrafi stawić
temu czoła jak mężczyzna, dumnie i odważnie, czy w ostatniej chwili okaże się nikczemnym małym
człowieczkiem pełzającym na kolanach i skamlącym o jeszcze odrobinę czasu? Czas zatracił znów swój rytm,
pozostał ciemny i majestatyczny ocean i ogromny księżyc, który powoli stawał się coraz ciemniejszy...
Chociaż wokół nadal było ciemno, zapach, który drażnił nozdrza Muldera nie pozostawił mu żadnych złudzeń.
Środki dezynfekujące, w takim stężeniu używane bywają tylko w szpitalach, no jeszcze w kostnicach,
ale podejrzewał, że tam zapachy byłyby mu obojętne. Musiał się mimowolnie skrzywić, bo nagle poczuł chłodną
dłoń na policzku.
- Mulder, obudź się, dosyć już tego spania.
- Jeszcze pięć minut, mamo - niechętnie otworzył oczy. Mętnie zastanawiał się na ile bolesny okaże się powrót
do pełni świadomości.
- Jak się czujesz?
- Jak na przebite płuco zadziwiająco dobrze - zdążył powiedzieć zanim zdał sobie sprawę, że nie czuje ucisku
bandaży.
- Mulder?! - dłoń Scully natychmiast znalazła się na jego czole.
- Jak?... - zaczął, ale po chwili namysłu stwierdził, że bezpieczniej będzie pozwolić na wyjaśnienia Scully, zanim
jego wspaniała partnerka wezwie tutaj połowę personelu medycznego. Co najmniej połowę.
- Scully, zlituj się nade mną i powiedz mi jak mnie znaleźliście - jęknął.
- Jesteś pewny, że dobrze się czujesz?
- Mam wstać i zatańczyć mambo, żebyś uwierzyła? - sięgnął ręką do koca, którym był przykryty.
- Nie, nie - powstrzymała go. Zatrzymał jej rękę w swojej.
- Kiedy przestałeś odpowiadać na telefony przyjechałam do Dunnarvan, zaraz po spotkaniu u Skinnera.
W hotelu powiedzieli mi, że nie pojawiałeś się od dwóch dni, chociaż twój samochód stał na podjeździe - Scully
usiadła na łóżku, przesunął się, robiąc jej więcej miejsca, ale ciągle nie wypuszczając jej ręki. Chyba nadal
potrzebował dowodu, że wrócił "do siebie", że stał się kolejny cud, którego nie potrafiłby nawet ponumerować.
Opatrzność czuwa nad szaleńcami.
- Dowiedziałam się, że ostatni raz byłeś widziany u notariusza, skąd oddaliłeś się w niewiadomym kierunku.
Domyśliłam się, że ten kierunek to Plaża Niczyja. Zaczęliśmy cię szukać...
- Jak to "zaczęliśmy"?
- Zgłosiłam twoje zaginięcie na policji. W takiej mieścinie latami nic się nie dzieje, wreszcie mieli okazje
urządzić sobie ćwiczenia - ironia nie mieściła się w głosie Scully, ściekała na ziemię wypalając dziury
w terakocie.
- Znowu narobiłem zamieszania. Straż pożarna też tam była?
- Elementarne, Watsonie - przytaknęła Scully unosząc lekko brwi. - No i jeden z tych dzielnych chłopców
cię znalazł, ślicznie owiniętego w morszczyny. Pozwolę sobie zauważyć, że nie byłeś nawet potłuczony. Ogólne
wyziębienie organizmu, odwodnienie i poza tym nic. Nie bardzo zatem rozumiem te uwagi o płucach.
Przypominam ci, że jestem lekarzem, wiem jak wygląda rana klatki piersiowej - bez względu na to, ile humoru
usiłowała włożyć w wygłoszoną przez siebie kwestię, nie zdołała ukryć, że była zmartwiona i chyba lekko
przestraszona jego oświadczeniem.
- Jak długo mnie nie było? - zaczynał się czuć zmęczony, pierwsza euforia minęła, pozostawiając znużenie.
- Dziś jest środa, trzecia po południu, zniknąłeś w sobotę wieczorem, znaleźliśmy cię dzisiaj tak koło piątej
rano.
- Chwilę milczeli, po czym zaczęli mówić jednocześnie.
- Trzy dni... - zaczął Mulder
- Zastanawia mnie... - powiedziała Scully. I oboje równocześnie zamilkli.
- Ty pierwsza - uśmiechnął się Mulder tłumiąc ziewnięcie.
Oddała mu uśmiech.
- Zastanawia mnie tylko jedno, jeżeli przeleżałbyś na tej plaży trzy dni w samym środku października,
nie miałbyś szansy na przeżycie. Powiedz mi zatem, co robiłeś przez te trzy dni? I gdzie u licha byłeś?
- Światło Plaży Niczyjej zabrało mnie sto lat w przeszłość i pozwoliło mi uratować marynarzy z Parrel - może
to było sto lat temu, może na jego ciele nie pozostały ślady utarczki w latarni, ale jednak odczuwał zmęczenie
pozostałe po walce, która dla niego miała miejsce wczoraj!
- Mulder, przecież ci mówiłam, że Irving ubarwił swoją opowieść - Scully mówiła łagodnie, jak do małego
dziecka. - Parrel spokojnie dopłynęła do swojego portu przeznaczenia. A światło z Plaży Niczyjej
to prawdopodobnie nic więcej, jak tylko ognie świętego Elma.
- A więc naprawdę mi się udało - Mulder powiedział to do samego siebie. Przymknął oczy. Udało się, stworzył
paradoks. Parrel nie rozbiła się, tylko on jeden pamiętał tamtą rzeczywistość... Jak wiele zmieniło się w wyniku
paradoksu?
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 11 z 12
2001-12-11 13:18
Dunnarvan
Autor: Barbara Gil-Knap
- Jesteś zmęczony - Scully delikatnie przesunęła dłonią po jego policzku i włosach. - Porozmawiamy jutro,
mamy dużo czasu...
Zanim zasnął poczuł delikatne muśnięcie jej warg. Paradoks?...
Oto piosenka, która jest bezpośrednią przyczyną powstania powyższych treści:
Heart of Darkness by Chris de Burgh
Last night I saw it there, shining in the dark again,
The light that all men seem to fear,
They say that sailors were drowning in the bay,
And people kept away,
Waiting for the riches that a wreck would bring,
When the morning comes,
And on and on that light returns again,
To haunt the ones who would not hear the pain;
I took the old path down, climbing over rocks and stones,
The place I knew when I was young,
And in my fear I had to carry on,
Where no-one else had gone,
Looking in the heart of darkness from above,
To the man inside,
I took my chance and set off for the light
And started on the journey of my life;
And in the darkest hour that light was calling me,
Through the doorway to another world,
And there below me I saw all the days of my life,
Till the moment I stood on the shore,
Worlds away, this was my destiny,
To be back here in another time,
And all around me I saw the faces I knew,
Reaching out, "there is nothing to fear,"
Worlds away;
Come with me;
Last night I saw it there, shining in the dark again;
The light that all man seems to fear;
Come with me, come with me, come with me...
Komputer | Opowiadania | X-Files | Dunnarvan
ussocean.gwflota.com
Strona 12 z 12
2001-12-11 13:18