Wyznanie Penelopy

Transkrypt

Wyznanie Penelopy
Wyznanie Penelopy
Jeszcze zanim otworzę oczy, dotykam ręką poduszki obok. Rzeczywistość pozbawia
mnie złudzeń już po kilku sekundach. Druga strona szerokiego małżeńskiego łóżka jest pusta.
Chłodna i gładka poszewka pachnie płynem do płukania, przyjemnym, kwiatowym
zapachem, którego nienawidzę z każdym dniem coraz bardziej. To łóżko kupowaliśmy
wspólnie, kiedy akurat miał urlop. Wybrał wygodne, szerokie, komfortowe. Zajmuje większą
część sypialni. Cóż z tego! Nawet gdyby było dwukrotnie większe i tak byłoby mi w nim
niewygodnie. To właśnie tutaj najbardziej odczuwam, że go nie ma. Ogrom pustki i
samotności na czterech metrach kwadratowych satynowego prześcieradła jest, moim zdaniem,
dużo większy i dotkliwszy niż w łódce na największym nawet oceanie.
A powinno być inaczej! Każdego ranka przez krótka chwilę mam nadzieję, że moja
ręka trafi na twardy zarost na jego policzku, że pierwszym zapachem dnia będzie mieszanka
jego wody toaletowej, moich perfum i pościeli przesiąkniętej zapachem wspólnej miłości i
snów. I jeszcze w półśnie łudzę się, że mogę poczuć obok ciepło męskiego ciała, twardość
mięśni obejmującego mnie ramienia, a na policzku łaskotanie niesfornych kosmyków
spadających mu na czoło i kark. Złudzenia to moja specjalność, można by rzec, że jestem
mistrzynią w ich tworzeniu. I trzymam się ich niczym tonący. Tak, to dobre porównanie.
Gdyby nie one pogrążyłabym się już dawno w topieli smutku. Dzięki nim nie poddaję się,
walczę, utrzymuję się na powierzchni życia, czekając na tę wymarzoną dłoń, która wreszcie
się pojawi i wyciągnie mnie na bezpieczny brzeg małżeńskiej normalności.
Doczekam się, wiem, zawsze wraca. Do tej pory wracał. Musi wrócić. Gdyby coś się
stało, co zrobiłabym z tym wielkim łóżkiem? I z jego szczoteczką do zębów? Szczoteczka –
niewielki przedmiot, ale chyba jeden z najbardziej osobistych. Tam, gdzie jest nasza
szczoteczka, tam jest nasz dom. Doskonale pamiętam wieczór, gdy po raz pierwszy przyniósł
ją do mojego mieszkania. To wtedy zrozumiałam, że jestem dla niego kimś ważnym, kimś na
dłużej. Nigdy jej nie wyrzuciłam, ma swoje honorowe miejsce w każdej naszej łazience –
najpierw w mikroskopijnej kawalerce, potem w trzypokojowym mieszkaniu zaadaptowanym
ze strychu w starej kamienicy, a teraz w naszym domu. Stoi sobie, niby zwyczajna, niebieska,
w szklanym kubeczku, a dla mnie to jak relikwia. Znak, że on zawsze tu wróci, że choćby
opłynął świat, to tutaj jest docelowy port. Mała niebieska kotwica w bezmiarze życiowych
sztormów.
Nie lubię patrzeć w lustro o poranku. Wtedy najbardziej widać każdą zmianę. Moja
twarz, jeszcze naturalna, nieukryta pod makijażem, jest jak mapa, na której odczytać można
wszystkie jego rejsy. Nie widać co prawda gdzie dopłynął, a raczej jak długo to robił i co się z
nim działo. Na przykład ta zmarszczka między brwiami. Pokazała się wtedy, gdy przez kilka
dni nie było z nim kontaktu. Kilkadziesiąt godzin, podczas których świat przestał istnieć.
Było tylko oczekiwanie na telefon. Moje ciało oderwało się od duszy, od serca. Byłam tylko
sercem. A serce nie potrzebuje jedzenia, ubrania, gorącej kąpieli. Serce potrzebuje drugiego
serca. Żywego i bijącego, nawet jeśli jest na drugiej półkuli. Wreszcie dobra wiadomość –
znalazł się, żyje! Dusza wróciła na swoje miejsce, ciało szybko się zregenerowało, tylko ta
zmarszczka została. Jak znamię, na wieczną pamiątkę pierwszego strachu.
Jest ich więcej. Znaczą moją twarz wszystkie rozstania i powroty, godziny
oczekiwania, dni niepewności, miesiące niepokoju. Tworzą szlaki na skórze niczym koryta
rzek, które czasem wypełniają się łzami. Każdego ranka pokrywam je pudrem, zmieniam ich
kształt kredką do oczu, cieniem do powiek, pomadką. Nie zdradzę nikomu jak wygląda
prawdziwa mapa mojego życia, pokażę tylko mocno wyretuszowany kolorami obraz. Ludzie
nie zobaczą szarej, monotonnej pustyni. Niech wierzą w ten tworzony na pokaz obraz krainy
szczęśliwości, Utopii, która nie istnieje. Prawda jest tylko moja, prawda o bezludnej wyspie i
rozbitku czekającym na ratunek, który co prawda nauczył się na niej żyć, ale wszystko, co
robi jest prowizoryczne, pozwalające jedynie przetrwać do czasu, gdy przypłynie ratunek. I
boi się, że mógłby nie nadejść.
Nauczyłam się żyć z lękiem. Nie miałam wyjścia. Przez pierwsze lata szarpałam się z
nim, boksowałam, starałam się udawać, że go nie ma. Wreszcie zrozumiałam, że to
niemożliwe. Strach o jego bezpieczeństwo jest dowodem mojej miłości. Gdy zdałam sobie
sprawę, że gdybym przestała się bać, oznaczałoby to, że już mi nie zależy – zawarłam z
lekiem coś w rodzaju przymierza. Stał się moim współlokatorem, który znika tylko wtedy,
gdy on wraca do domu. Czy to nie zabawne? W końcu strach jest rodzaju męskiego, więc
wygląda na to, że jest mi namiastką męża podczas jego nieobecności. Chociaż czasem go
przeklinam, błagam, żeby odszedł choć na chwilę, wtedy mogłabym poczuć się lżej, bardziej
beztrosko. Ale nie, on nie odchodzi – strażnik mojej wierności, druga połówka miłości,
nieodłączny towarzysz samotnych wieczorów i poranków…
Wykonując codzienne czynności często zastanawiam się, co on robi w tym momencie.
Nie bardzo wiem jak wyglądają jego dni i nie chcę wiedzieć. Ja nie pytam, on nie mówi. Taka
niepisana umowa. Nie wiem dlaczego, ale doszłam do wniosku, że tak jest lepiej. Jeśli nie
wiem jak tam jest, na tej jego skorupie, to może mniej się denerwuję. Nieświadomość wielu
niewygód i niebezpieczeństw jest dla mnie błogosławieństwem. Niewiedza chroni mnie, bo
gdybym podzielała, choćby teoretycznie, jego pasję, gdybym wiedziała, co może się
wydarzyć, z pewnością zwariowałabym. Doszło do tego, że nie oglądam nawet filmów,
których akcja rozgrywa się na oceanie, morzu, a nawet na jeziorze. Nie chcę dawać pożywki
swojej wyobraźni. Wolę nie wiedzieć.
W sumie to tak, jakbyśmy obydwoje żyli tylko wtedy, gdy jesteśmy razem. Te okresy
naszego życia, w których jesteśmy osobno, nie istnieją. Nie znam nazw przedmiotów, których
tam dotyka, nie rozumiem po co i dlaczego wykonuje różne czynności. Dzięki temu to
wszystko jest nierealne, skryte za mgłą niewiedzy. A skoro tego nie ma, to nie może być
niebezpieczne. Wmawiam sobie, że wyszedł tylko na chwilę, może do sklepu, albo na spacer
z psem. I zaraz wróci. Otworzą się drzwi i stanie w nich, jak zawsze. Co ciekawe, tak właśnie
się dzieje. A że jego nieobecność trwa trochę dłużej niż droga do osiedlowego sklepiku? Co to
dla mnie! W końcu jestem mistrzynią w kreowaniu złudzeń.
A jakie jest moje życie kiedy go nie ma? Kiedy zastanawiam się nad tym, dochodzę do
wniosku, że ludzie mogliby nazwać je ciekawym. Pracuję, cenią mnie, nieźle zarabiam. Mam
koleżanki, z którymi czasami wychodzę wieczorem do klubu. Nie jestem jeszcze tak stara,
żeby nie chcieć się pobawić. Lubię tańczyć, kocham muzykę. Tylko szanty mnie wkurzają.
Nie dlatego, że przypominają mi o nim, skąd! Nie lubię ich, bo najczęściej wykonywane są z
wielkim zaangażowaniem przez ludzi, którzy o pływaniu wiedzą tyle, ile wyczytali w
książkach i sami wymyślili. I ta radość przy ich wykonywaniu, to doprowadza mnie do pasji!
Dla mnie szanty to głos z daleka, pieśń tęsknoty, bólu, samotności. Nie chcę ich słuchać, bo
wtedy w moim sercu odnawiają się rany, które z takim trudem staram się leczyć.
Właściwie to mogłabym powiedzieć, że jestem pełna wewnętrznych odleżyn. Nic w
tym dziwnego, skoro przez większość czasu robię wszystko, żeby stłumić te uczucia, które są
we mnie najsilniejsze. Odkładam je, omijam, nie dotykam, bo wiem, że będzie bolało.
Smaruję po wierzchu małymi radościami, okładam słodkimi plastrami krótkich rozmów
telefonicznych, uspakajam syropem kilku słodkich słów usłyszanych wśród trzasków na linii.
Zaleczam, ale z trudnością. Wystarczy byle impuls, nieostrożne dotknięcie jakimś
niebezpiecznym skojarzeniem i już zaczynają na nowo krwawić.
Inni mężczyźni? Tak, wiem, że istnieją. Bywa, że są przystojni i inteligentni. Czuję, że
im się podobam. To miłe i łechce moja próżność. Jednak nie wyobrażam sobie, że mogłabym
być z którymś z nich. Jestem pewna swojej miłości. A na chwilę? Także nie. Od razu myślę o
nim, o powiedzeniu, że niby w każdym porcie dziewczyna… I gdy pomyślę, że mógłby
gdzieś tam, daleko, w jakimś innym domu mieć w łazience szczoteczkę do zębów, zaczynam
czuć w gardle ogromną kulę, która sprawia, że nie mogę złapać oddechu. Muszę ufać i
wierzyć, że jestem jedyna. I sama dochować wierności. To takie zaklinanie rzeczywistości –
dopóki ja, tutaj, jestem w porządku, dopóty on, tam, bez względu na wszystkie pokusy, także
mnie nie zdradzi. Moja zazdrość budzi się najczęściej, kiedy oglądam w telewizji konkursy
piękności i widzę młode dziewczęta o egzotycznej urodzie. Oplata moje serce niczym
olbrzymia kałamarnica. Wyobraźnia podsuwa mi rajskie plaże, zimne drinki i właśnie takie
okazy kobiecego seksapilu, a wśród tego wszystkiego on. Ciśnienie mi się podnosi i mam
ochotę rzucić wszystko, ukraść cokolwiek, co pływa, choćby kajak i płynąć setki mil
morskich, aby z siłą tsunami wyrwać go z rąk tych ślicznotek! Tylko co ja mogę? Nie mam
żadnej mocy, nie jestem jasnowidzem, nigdy nie będę wiedziała na pewno… Dlatego
pozostaje mi wiara. Ona i zaufanie. Z ich pomocą usypiam kałamarnicę zazdrości, ale ona i
tak co jakiś czas podnosi głowę i dotyka mnie swoją lodowatą macką.
Pamiętam doskonale, co myślałam, gdy go poznałam. O, młodzieńcza naiwności!
Podobał mi się taki wilk morski – ogorzały, o silnych rękach. Widziałam go w wyobraźni jak
stoi na dziobie statku, a wiatr rozwiewa mu włosy. Z gołym torsem, błękitnymi oczami,
trzydniowym zarostem. Taka romantyczna kobieca wizja. Nawet nie zauważyłam, że w tych
wyobrażeniach obok niego nie ma mnie. W mojej głowie nie zabrzmiał żaden ostrzegawczy
dzwonek, nie wykazałam się czujnością, przezornością i zdrowym rozsądkiem. To teraz mam.
Uwierzyłam w piękne słowa piosenki, której zresztą słuchałam na okrągło: „bo męska
rzecz..”, „a kobieca…”. Bardzo szybko zrozumiałam prawdziwy sens tych słów, który z
romantyzmem niewiele ma wspólnego.
Kiedy człowiek jest młody jakoś lepiej znosi życiowe prądy. Prześlizguje się po
wierzchu, serfuje na fali, wszystko traktuje jak przygodę. Potem, z każdym rokiem jest
trudniej. Bywa, że brakuje mi siły, wtedy przydałoby się wsparcie. Nie skarżę się jednak, bo
wiem, że on też nie ma lekko, że zmaga się pewnie z większymi trudnościami niż te, które ja
spotykam na swojej drodze. Musi być pewien, że u mnie wszystko w porządku, nie mogę
dokładać mu zmartwień. Mam wrażenie, że jesteśmy połączeni niewidzialną liną i moja siła
doda mu energii, pomoże, wzmocni…
Ludzie mówią, że jestem dzielna i wyrozumiała. Ha, jak mało o mnie wiedzą! Nie
jestem wyrozumiała, o nie! Bywają chwile, kiedy nienawidzę tej jego pasji. Nienawidzę tak
bardzo, że gdyby w takich chwilach ktoś dał mi łopatę do reki, to pewnie w mgnieniu oka
zasypałabym wszystkie zbiorniki wodne na naszej planecie. Od oceanów po kałuże.
Zdeptałabym w furii każdy statek, żaglówkę, łódź a nawet ponton i pompowane plażowe
delfiny. Wszystko, bo bałabym się, że jeśli zostawię choć jedną rzecz unoszącą się na wodzie,
on ją znajdzie i na niej odpłynie.
Ileż razy płakałam tak, że łez brakowało! W bezgłośnym krzyku zadawałam pytanie:
dlaczego to ja? Kogo pytałam? Nie wiem. Z samych moich łez zebrałoby się spore morze, po
którym mógłby sobie pływać. Słone byłoby nawet. I cóż z tego?! Mój płacz nie zmieni nic. Ta
siła, która ciągnie go na wodę jest silniejsza od wszystkiego. Zdaję sobie z tego sprawę,
chociaż nie jest to miła refleksja. Co jednak nie oznacza, że niepotrzebna. Dzięki temu nigdy
nie kazałam mu wybierać. Chociaż ochotę miałam, bardzo często. I to jaką! Na szczęście
mam jeszcze resztki rozsądku i doskonale wiem, jaki byłby jego wybór. Przestałam więc
płakać. I tak już za dużo wody na tym ziemskim padole. Przynajmniej dla mnie, bo on ma na
ten temat zupełnie inne zdanie.
Kilka razy byłam już zdecydowana na rozstanie. Na rozwód, nazwijmy rzecz po
imieniu. Przygotowywałam sobie przemówienia, które miałam mu wygłosić. Racjonalne
argumenty, rzeczowe przedstawienie mojego dyskomfortu psychicznego, wygłoszone
spokojnym tonem. I kulturalne rozstanie, a potem ewentualnie coś w rodzaju przyjaźni.
Stawałam przed lustrem i ćwiczyłam. Nigdy nie udało mi się wygłosić mojej mowy do końca.
Szczerze mówiąc, już po kilku zdaniach zamieniała się w nieopanowany potok słów, rzekę
wyrzutów. Krzyczałam do lustra, potem do jego zdjęcia. O tym, że niektórzy mężczyźni na
zawsze pozostają chłopcami, o braku poczucia odpowiedzialności, o tym, że jeśli nawet ktoś
naczytał się o podróżach i naoglądał amerykańskich superprodukcji o piratach, to jeszcze nie
znaczy, że musi te bzdury wcielać w życie. O, przyznaję, było tego trochę – żalu, pretensji,
złości. W głębi duszy miałam nawet żal do Hemingway’a . Wiadomo za co.
Dlaczego nie doszło do rozwodu? Odpowiedź jest prosta: zrozumiałam, że kiedy się
rozwiodę, on wyjdzie i już nigdy nie wróci. Moje czekanie nie będzie miało sensu, bo jak
czekać, gdy się wie, że nie ma na co? Może teraz nie jest dobrze, ale przynajmniej mam na
kogo czekać. Wniosek jest prosty – rozwód nie polepszyłby mojej sytuacji, a przeciwnie –
byłoby gorzej. Zrezygnowałam więc z tego pomysłu.
Czasami przychodzi mi do głowy, że gdyby moją rywalką była inna kobieta, wszystko
byłoby prostsze. Mogłabym walczyć – starałabym się być piękniejsza, lepsza w łóżku,
bardziej czuła. No, wiadomo przecież, co trzeba robić w takiej sytuacji. Ostatecznie
wyszarpałabym ją za kudły i kopnęła w seksowny zadek. Gdyby i to nie pomogło,
szukałabym pomocy w poradnikach i kolorowych tygodnikach. Miałabym wybór: walczę,
albo zaczynam jeść mnóstwo lodów i słodyczy, chodzę w starym szlafroku i popadam w
depresję. I wszyscy mi współczują, bo rozumieją. Zdarzyło się to w końcu już milionom
kobiet. Wiadomo, co robić. A co ja mam ludziom powiedzieć? Że moją rywalką jest woda?
Kto to zrozumie?
Podobno gdybym była syreną, mogłabym przywołać go swoim śpiewem i sprawić,
żeby został przy mnie na zawsze. Miałabym go tuż obok każdego dnia. Byłabym szczęśliwa.
Tylko, czy na pewno? Bo on z całą pewnością nie byłby. Nie potrafiłby odejść, ale i nie
umiałby żyć inaczej niż dotąd. Co przyszłoby mi z tego syreniego śpiewu, skoro czyniłby
człowieka, którego kocham, nieszczęśliwym? Te syreny, to były egoistki, albo bardzo
zagubione dusze, bo ja, chociaż nie jestem specjalistką od ludzkiego umysłu, bardzo szybko
doszłam do tego, że jeśli się kogoś kocha, to chce się jego szczęścia. A skoro dla niego
oznacza to wieczną tułaczkę po wodach tego świata, powinnam to zaakceptować.
Zdarzają mi się takie wieczory, że tęsknię bardziej niż zazwyczaj. Wyciągam wtedy
atlas, szukam miejsca, gdzie prawdopodobnie jest i wpatruję się w nie, zastanawiając się jak
tam jest. Nie szukam zdjęć, polegam tylko na własnej wyobraźni. Tak po prawdzie nigdy nie
wiem dokładnie, gdzie akurat płynie, mogę to określić jedynie w przybliżeniu. Wpatruję się w
te mapy, w niebieskie przestrzenie i przekazuję kartkom moją tęsknotę. Gdyby ktoś chciał
mnie bardzo ukarać, powinien zamknąć mnie w pomalowanym na niebiesko pokoju. Dla
mnie już zawsze tęsknota będzie miała ten kolor.
Kiedy nie mogę już wytrzymać w domu, spaceruję po osiedlowych uliczkach.
Pamiętam, że kilka lat temu do domu na sąsiedniej ulicy wprowadziło się młode małżeństwo
z dzieckiem. Do tej pory omijam tamten rejon, bo nie mogę patrzeć jak wspólnie siedzą w
ogrodzie, bawią się z synem, wyjeżdżają na zakupy i okazują sobie czułość. Obraz ich
szczęścia, radości ze zwykłego życia prześladuje mnie w snach. Budzę w złym humorze,
rozczarowana beznadzieją mojej egzystencji. Jak to się stało, że dokonałam tak złego
wyboru? Związałam się z mężczyzną, dla którego jestem jedynie dodatkiem do jego
prawdziwej miłości. Dlaczego się na to godzę?
Kiedyś wymyśliłam, że może zrozumiem jak to jest, jeśli znajdę własną pasję. Odkryję
coś, co mnie wciągnie bez reszty, pochłonie, w czym będę umiała zanurkować głęboko.
Samo szukanie było tym, co zajęło mnie najdłużej. Niestety, nie znalazłam niczego, czemu
mogłabym się oddać w sposób porównywalny do tego, co robił on. Wiedziałam jak powinno
to wyglądać, aż za dobrze wiedziałam. A ja? Kilka rzeczy mnie zainteresowało, kilka innych
nawet na dłużej, ale nie było w tym ognia. Na szczęście wody też nie, że pozwolę sobie na
żarcik z odrobiną sarkazmu. Nie dla mnie wielkie fale zainteresowań, bardziej pasuje mi
pluskanie się na płyciźnie. Jedyna pociecha, że nie utonę. W końcu w każdym związku ktoś
musi stać twardo na ziemi. Żeby pływać mógł ktoś.
Nie, nie zazdroszczę mu wrażeń. Nie muszę widzieć całego świata na własne oczy.
Zresztą, bądźmy szczerzy, on i tak przez większość czasu ogląda wodę. A to raczej
monotonne. Woda jest wszędzie taka sama i mogą sobie gadać, że ma tysiące kolorów i co
tam jeszcze. Wiem swoje – woda to woda. Wielkie mi wrażenia. Nie popłynęłabym z nim,
nawet gdyby poprosił. Kiedyś słyszałam, że kobieta na pokładzie przynosi pecha. Nie
chciałabym być przyczyną jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdybym zgodziła się na wspólny
rejs, byłoby to przyznaniem się, że jego życie na wodzie jednak jest prawdziwe. A ja
postanowiłam być konsekwentna. On jest mój, istnieje naprawdę tylko wtedy, gdy jest przy
mnie. I niech tak pozostanie.
Muszę być cały czas gotowa. Nigdy nie wiem dokładnie kiedy wróci. Dlatego, gdy
zbliża się planowany termin, staję się niecierpliwym oczekiwaniem. Każdy posiłek
przygotowuję na dwie osoby, robię podwójne zakupy, przeglądam repertuar kin i teatru, żeby
poznać nowości. Nawet oglądam wiadomości w telewizji, bo on lubi zapytać po powrocie, co
dzieje się w kraju. Normalnie to mnie nie interesuje, zresztą boję się złych wieści, więc nie
oglądam, ale gdy zbliża się Ten Dzień wszystko jest mu podporządkowane. To bardzo miłe
uczucie, jakbym czekała na pierwszą randkę. Niewiele kobiet może doświadczać czegoś
takiego, zwłaszcza w wieloletnim związku. Mogą mi tylko pozazdrościć. Ja mam miodowy
miesiąc po każdym jego powrocie. Nasze uczucia nigdy nie przejdą w stan chłodu, nie
zmienią się w przyzwyczajenie. Zawsze będziemy jak nowożeńcy. I żadna, nawet największa
woda tego ognia nie zgasi.
Kiedy wreszcie mam go dla siebie, staram się nie stracić ani jednej cennej minuty.
Wspólne dni i noce, chwile, gdy w jego ramionach odkrywam nowe lądy doznań, przestrzenie
emocji – to moje podróże. Nie kieruję się wtedy żadną mapą, daję się ponieść prądowi,
dryfuję tam, gdzie poniosą mnie jego usta i dłonie. Mam własny ocean rozkoszy i
wspomnienia o nim pozwalają mi przetrwać czas ciszy, bezwietrznej pustki.
Czy moje życie jest trudne? Nie zastanawiałam się chyba nigdy nad tym. Może nie jest
typowe, może nie zawsze proste, ale czy aż trudne? Płynę przez nie, starając się omijać wiry,
niebezpieczne wodospady, sztormy i burze. Czasami meandruję łagodnie, czasami muszę
żeglować pod wiatr. Niemniej jednak płynę. Wciąż naprzód. A jeśli chodzi o marzenia, to
kontynuując marynistyczne porównania mogę powiedzieć, że życzyłabym sobie nie zderzyć
się nigdy z górą lodową, bo to, jak uczy historia, niechybnie prowadzi do pójścia na dno.
Dlatego robię, co mogę, żeby nie zapuszczać się na chłodne wody, trzymam się ciepłych mórz
miłości i wiary w to, że będzie dobrze. I że zawsze wróci.
I dlatego, chociaż w głębi duszy nienawidzę wody, każdego wieczora wychodzę na
brzeg morza. Są ze mną moi codzienni towarzysze: tęsknota, smutek, oczekiwanie, zazdrość,
miłość, wiara i zaufanie. Stoję tak, wpatrując się w niebo i wodę stające się jednością. Czuję
potęgę, z którą nie da się walczyć, którą trzeba z pokorą zaakceptować. Uzbrojona w
niebieską szczoteczkę do zębów i atlas, pochylam głowę z szacunkiem. Robię to każdego
wieczora, nie zapominam nigdy o moim rytuale. Jak mogłabym zapomnieć, skoro on tam jest.
Tam, za horyzontem.